Witold W. Wroński Stary łowca i góry Ernestowi, na swój sposób dedykuję * Był starym łowcą, który łowił smoki w Górach Szarych1, wyruszając na samotne wyprawy. I oto już blisko od czterdziestu trzech dni nie schwytał ani jednego. Przez pierwsze dwa tygodnie polował z nim pewien chłopiec. Wkrótce rodzice oświadczyli, że stary jest teraz bezwzględnie i bardziej niż ostatecznie szalony, co zawsze jest gorsze niż pechowy. Chłopak wyruszył z kim innym. Smuciło go jednak, że stary przyjaciel z każdej wyprawy wraca z pustymi rękoma. Starzec był suchy, wychudzony i żylasty, na karku miał głębokie jak górskie jary bruzdy. Brązowe szramy po jakimś nie chcącym umierać potworze, widniały na nosie, czole i prawym policzku. Ręce miał tak poorane, że wydawało się, że się tylko ze szram składają. Ale żadne z owych znamion nie były świeże. Wszystko było w nim stare prócz oczu, które miały tę samą barwę co niebo i wciąż były wesołe i niezłomne. - Gareth? - rzekł chłopak. - Mógłbym z tobą znów wyruszyć. Zarobilibyśmy trochę. - Łowca nauczył chłopca polować i kochał go jak syna, którego nigdy nie miał. Chłopak szczerze odwzajemniał jego uczucie. - Nie - odpowiedział. - Jesteś u szczęśliwego łowcy. Zostań z nim. - A przypomnij sobie tylko, jak to było, kiedy przez sześćdziesiąt dni nie złapałeś ani nawet pisklaka, a potem, o to dopiero było! Dzień w dzień łowiliśmy takie wielkie! - I rozpostarł na całą długość swoje chude ramiona. - Pamiętam - odrzekł łowca. - Wiem, że nie dlatego odszedłeś ode mnie, żeś zwątpił. - Tata kazał odejść. Jestem jeszcze mały, powinienem się go słuchać. - Rozumiem - rzekł. - To całkiem normalne. - Bo on już nie bardzo wierzy. - Ano nie... - powiedział tamten. - Ale my ciągle wierzymy, prawda? - Tak - odparł chłopiec szczerze. - Czy mogę cię poczęstować? Potem zabierzemy rzeczy do domu - dodał szybko. - Czemu nie? - powiedział starzec. - Między łowcami... Siedzieli, a paru innych myśliwych podkpiwało ze starego, ale on się nie gniewał. Nikt zresztą nie odważył się obrazić go głośno. Dwóch stareńkich jak Góry krasnoludów patrzyło na nich i robiło się im smutno. W żaden jednak sposób nie pokazywali tego po sobie, rozmawiali o czymś niezobowiązującym, jak również o pogodzie, bo o niej można rozmawiać zawsze i wszędzie. Do sali weszli dwaj łowcy. Na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać dzikie elfy. Rzucili na stół stwora, którego złapali. Jeden krzykliwie prezentował świeżą ranę i opowiadał jak to niby cudem uniknął śmierci. Profesjonalizm zabójców smoków, na Tequili zwykła rzecz. Jutro zaniosą smoka do skupu żywca, po drugiej stronie doliny. Jeden z turystów zapytał czy może się sfotografować z panem smokobójcą. Wszyscy go wyśmiali. Wśród tych ludzi, smokobójcą był ktoś, kto się smoków boi. Tacy nie mieli do starego baropubu wstępu. Z knajpą wiązała się jeszcze jedna zagadka. Gerard nazwał ją Santiago El Campeon, ale nikomu nie powiedział co to znaczy. Nie wywiesił też żadnego szczególnego szyldu. Dlatego też tylko najstarsi łowcy mówili: idziemy do Santiago. - Gareth? - zaczął chłopiec. - A co? - odezwał się zaraz tamten. Wpatrywał się w kufel i rozmyślał o przeszłości. - Czy mogę ci przynieść ptaszków na jutro? - Nie. Idź pobaw się w zakręconego hobbita2, albo w co tam... Przynęty zostały mi z wczoraj. - Szkoda, bardzo bym chciał ci jakoś pomóc. - Postawiłeś mi przecież piwo - powiedział Gareth. - Już jesteś prawdziwym mężczyzną. - Ile miałem lat jak zabrałeś mnie pierwszy raz? - Pięć, prawie sześć. Pewnego razu za wcześnie podeszliśmy i smoczysko, takie wielkie wredne i zielone mało cię nie zabiło. Niewiele brakowało, a zrzuciłby mnie ze skały. Pamiętasz? - Tylko tyle, jak trzepał skrzydłami i bił ogonem i jak jedna lina trzasła i sieć się porwała, bo wtedy jeszcze łapaliśmy na sieć. Pamiętam jak odepchnąłeś mnie, a sam rzuciłeś się na gada. I słyszałem jak walczysz ze stworem, a on ryczał i pewnie jeszcze ogniem pluł. Pamiętam jeszcze ten mdląco-słodki zapach krwi na tobie i na mnie. - Czy ty naprawdę pamiętasz, czy może ja ci to wszystko opowiadałem już tyle razy...? - Ależ ja pamiętam, pamiętam wszystko, odkąd pierwszy raz poszedłem z tobą na łowy! Stary łowca popatrzył na niego swymi wyblakłymi od wiatru, ufnymi, kochającymi oczami. - Gdybyś ty był mój, zabrałbym cię ze sobą i poszedł na całość - powiedział. - Aleś ty ojca i matki. W dodatku teraz chodzisz ze szczęśliwcami. - A po długim namyśle dodał - Pamiętaj jednak szczęście od wszystkich kiedyś się odwraca. - A mógłbym ci przynieść ptaszków chociaż? Wiem gdzie łatwo nałapać młodych pustułek. - Mówiłem już, zostały mi z wczoraj. - Przyniosę ci świeżych! - Jedną - powiedział Gareth. Nadzieja i ufność we własne siły nigdy go nie opuszczały. A teraz przybierały na sile jak lawina, która nabiera rozpędu. - Dwie - odparł chłopak. - Niech będzie, może przyniosą szczęście. Nie kradzione czasem? - Innym razem ukradłbym, ale te dostałem. - W takim razie tym bardziej dziękuję - odparł mężczyzna. Był zbyt prostym człekiem, by zastanawiać się głęboko nad tym kiedy osiągnął pokorę. Był, po prostu, pewien, że ją ma i że nie ma w niej nic haniebnego, a wręcz przeciwnie. Nie pociąga za sobą utraty dumy, a tylko ją wzmacnia. - Przy takim wietrze jest szansa, że jutro będzie dobry dzień - rzekł. - Dokąd pójdziesz? - spytał chłopiec. - Jak najdalej. Może spróbuję na północy... Chcę być w daleko w górach, nim się rozwidni. - Spróbuję namówić moich byśmy też wcześnie wyruszyli. Może jak złapiesz coś naprawdę wielkiego będziemy mogli ci pomóc. - Z tym, że tamci nie lubią łowić za daleko. - Tak - powiedział chłopiec. - Ale ja potrafię wypatrzyć to, czego nikt nie dojrzy. Na przykład harpię albo furię i namówię ich żebyśmy poszli aż za Stożek Graala. - To takie kiepskie ma oczy? - Jest prawie ślepy. - To dziwne - rzekł stary łowca - nigdy nie polował na harpie, a właśnie od ich jadu psuje się wzrok. - A ty? Przecież całe lata polowałeś na strzygonie3 w Górach Szaleństwa, a oczy masz wciąż dobre. - Bo ze mnie już taki dziwaczny staruch. - A masz sił dość, by dać radę naprawdę wielkiemu gadu? - Znam wiele niezawodnych sposobów. - Chodźmy pomału i weźmy rzeczy - powiedział chłopiec. - Żebym mógł pójść po te pustułki. Zarzucili na barki osprzęt. Stary wziął jeszcze kuszę, a chłopiec zabrał drewnianą skrzynkę ze zwojami mocno splecionych linek, osękę i lekki pneumatyczny harpun. Nikt z tutejszych, co prawda nie ukradłby nic staremu, ale strzeżonego... Ruszyli zatem do chaty i weszli przez drzwi, które nigdy nie były zamykane na zamek. Nawet na noc. Łowca oparł ekwipunek o ścianę, a chłopak postawił obok skrzynkę i całą resztę. W chacie, składającej się w zasadzie z jednej, jedynej izby było łóżko, stół, krzesło i kominek. Na krześle wisiała czysta koszula. Cała chata był zbudowana z drewna. Przy kominku stał stary model ansibla4 z wielkimi pokrętłami. Gareth był jednym z pierwszych kolonistów na Tequili. Pokochał jej dzikość i został. Wiedzieli o tym nieliczni. Na brunatnej ścianie wisiał obrazek jakiegoś być może świątobliwego męża, albo przodka, albo gwiazdy filmowej. A może tylko świętego przodka. Była tam też jedyna pamiątka po żonie starego łowcy. Bo żona umarła i już nie był w stanie czuć się bardziej samotny. - Masz coś do jedzenia? - spytał troskliwie chłopiec. - Jesteś głodny? Mam błyskburgery i trochę... - Nie. Dostanę coś w domu. Rozpalić ogień? - Daj spokój, sam rozpalę, później. Zresztą biburger jest też smaczny na zimno. - Mogę pożyczyć sieć? - Nooo... pewno. Sieci nie było już od dawna i chłopiec doskonale pamiętał kiedy ją sprzedawali. Mimo to niemal codziennie stwarzali sobie tę samą fikcję. Garnka z jedzeniem też nie było. I chłopiec zdawał sobie z tego sprawę. - Czterdzieści trzy to szczęśliwa liczba - na to stary. - Jak by ci się podobało, gdybym przywiódł smoka, takiego na dobre trzy tony? - Cieszyłbym się. Wezmę sieć i pójdę po pustułki. Będziesz siedział na progu dopóki słońce nie schowa się za Yennefer5? - Będę czekał. Mam coś do przemyślenia. - Opowiesz mi jak wrócę? - Jesteśmy umówieni. Myślisz, że uda się od kogoś pożyczyć trochę forsy? - Nic trudnego. Zawsze mogę pożyczyć. Choćby od rodziców. - Ja chyba też. Tylko że staram się nie pożyczać. Bo to najpierw pożyczasz, a potem idziesz na żebry. - Nie siedź za długo, uważaj żebyś nie złapał choróbska - rzekł chłopiec. - Pamiętaj, że już dobrze po letnim przesileniu. - Zbliża się miesiąc, w którym zwykle przylatują wielkie smoki - odparł Gareth. - W lecie byle kto potrafi być łowcą. - No dobrze, pójdę już po ptaszki - powiedział chłopak. Kiedy wrócił, łowca spał na krześle. Głowa opadła mu na piersi, a słońce już dawno zaszło. Zdjął więc pled i przykrył nim ramiona śpiącego. Dziwne to były ramiona, wciąż bardzo silne choć bardzo stare. Kark też był mocny, a bruzdy na nim widoczne. Strój, tyle razy naprawiany, że nie wiadomo jakiego był koloru na początku. Twarz starego zdawała się nie mieć w sobie życia. - Obudź się. - Starzec otworzył oczy i przez chwilę powracał z dalekiej podróży. Potem uśmiechnął się. - Co przyniosłeś? - Kolację - odrzekł chłopak. - Zjemy teraz kolację. - Nie jestem głodny. - Nie chcę tego słuchać - z troską dającą śmiałość zaprzeczył chłopiec. - Nie możesz przecież polować i nic nie jeść. - Nieraz już tak bywało. Miałem czas przywyknąć - powiedział stary wstając i zabierając się do składania koca. - Nie ruszaj tego - chłopak na to. - I zechciej przyjąć do wiadomości, że póki ja żyję, nie będziesz wychodził w góry bez jedzenia. - Cóż... W takim razie... - zadumał się łowca. - Żyj długo i uważaj na siebie. W żadnym wypadku nie śpiesz się do żeniaczki. Co jemy? - Coś mało wymyślnego, ale sycące - bigosencję6. - Chłopak przyniósł jedzenie w podwójnej metalowej menażce. Z kieszeni wyjął dwa komplety metalowych sztućców. - Skąd masz to wszystko? - Od Gerarda, właściciela gospody. - Powinienem mu podziękować. - Już to zrobiłem, również w twoim imieniu. - Chętnie dałbym mu mięso z łapy smoka. - Na to łowca. - Czy on aby już kiedyś nie podarował nam równie wyśmienitej kolacji? - Nie pamiętam dobrze, być może... - Więc nie mam wyjścia, jak podarować mu coś więcej niż mięso. Muszę to dokładnie przemyśleć. - Przyniosłem jeszcze dwa piwa. - Chyba bardzo się o mnie troszczysz. Dobrze wiesz, jak przepadam za piwem. Odwdzięczę ci się słowami, które przyszły mi na myśl, gdy patrzyłem na czarującą Yen. Odchrząknął, zakasłał i poważnym tonem wyrecytował: Nie trzeba lekko ważyć zła, mówiąc: "mnie ono nie dosięgnie", wszak spadające krople dżdżu największy dzban napełnić mogą - głupiec, gdy zbiera powolutku, cały się w końcu złem napełnia7. - Ładne - chłopiec zadumał się przez chwilkę. - Poczciwy jesteś stary. Dobry z ciebie i człowiek i łowca. Opowiedz o tym jak złapałeś Czarnego Smoka, i o tym jak z nim się zmagałeś. - Przecież opowiadałem o tym z tysiąc razy! - Co z tego, chcę posłuchać jeszcze raz. * * Tej nocy jednak mroźny powiew od gór przyszedł bardzo wcześnie, on zaś śnił dalej, by ujrzeć białe szczyty wysp wynurzające się z morza, którego nigdy nie widział. Od dawna nie śniły mu się już burze, ani kobiety, ani nawet burzliwe związki z kobietami. Nie widywał w snach walk, ani bitew, ogromnych smoków ani tym bardziej zmarłej żony. Śnił o plażach i o orłach na plażach. W zmroku dokazywały niczym młode pisklęta, a on je kochał, podobnie jak kochał chłopca. Chłopiec nie śnił mu się nigdy. Kiedy przebudził się na dobre, a może raczej na złe, nie wiedział jeszcze co go czeka. Spojrzał na oba księżyce, zabrał ubranie z krzesła i włożył je. Jako ostatnie włożył buty. Stare wierne buty, zrobione z nieziemsko drogiej skóry dziwacznie garbatych zwierząt - wielbłądów. Choć nigdy takiego zwierza nie widział, umiał go sobie wyobrazić i był mu wdzięczny. W ciemności poruszał się nadzwyczaj cicho i zręcznie, chociaż nie było kogo obudzić. W góry ruszył samotnie. Było za wcześnie, by wstał ktoś inny niż tak stary człowiek. Nikt więc go nie pozdrowił, nikt nie życzył mu szczęścia. Pamiętał natomiast złożoną sobie obietnicę, że dziś ma pójść daleko. Zapach doliny pozostał w tyle, a on wciąż wytrwale szedł szlakiem na Grań Kościeja. Z dala dostrzegł skrzący się Trolli Lodospad. Jego nieodmiennie gładka i lśniąca powierzchnia budziła podziw nie tylko wśród turystów przybyłych tu zwykle dla rozrywki. Był on jednym z ostatnich stałych punktów rozpoznawczych. Dla powracających wypraw był jak latarnia morska, która nigdy nie przestaje świecić. Czuł w kościach zbliżanie się świtu i słyszał pomruk gór. Oprócz tego nic nie zakłócało wszechmocnej ciszy. Pomyślał: ptaki mają cięższe życie niż my, z wyjątkiem drapieżników i tych dużych, silniejszych. Po co Ktoś8 stworzył ptaki delikatne i kruche, skoro góry i ludzie potrafią być tak okrutni? Góry są piękne i dobre. Ale potrafią się srożyć. Lepiej skupić się na drodze. To ona jest celem. Od zawsze nazywał w myślach Góry Szare Górami, tak nazywają je ci, co góry kochają. Czasem tylko ktoś w gniewie rzucił jakieś złe słowo, ale zawsze tak jakby chodziło o kobietę. O mądrą kobietę. Niektórzy, ci najgorsi, bogaci, obkupieni w najnowszy sprzęt i bandy tragarzy mówili o Górach jak o przeciwniku czy nawet wrogu. Ale z nimi stary mało się zadawał. Nie kochali i nie rozumieli Gór. Bali się ich, przyjeżdżali wyłącznie zabijać dla przyjemności. Łowca zawsze myślał o Górach w rodzaju żeńskim, jako o czymś co udziela bądź odmawia wszelkich łask. A jeśli czasem robi rzeczy bardzo straszne, to dlatego, że nie potrafi inaczej. Księżyce pieszczą Góry jak dłonie mężczyzny kobietę - myślał. I on podobnie ukochał swoją krainę wiecznych łowów. Szedł równym krokiem i dobrze trzymał szybkość marszu. Gdzieniegdzie kłębiły się drobne chmury strzępione przez ostro poszarpane szczyty. Szło mu się tak dobrze, że z zadowoleniem stwierdził, że jest już znacznie dalej niż spodziewał się być o tej godzinie. Przez dwa tygodnie czatowałem przy Elfim Jarze i nic nie zdziałałem - pomyślał. Dziś pójdę bardziej na wschód, tam gdzie ostatnio widziano walczące ze sobą stada gryfów i harpi. Może przy nich trafi się jakaś naprawdę solidna sztuka. Zanim się na dobre rozwidniło doszedł już tak daleko, że okolica zaczynała powoli tracić realny wymiar. Nie dla niego jednak, który chadzał tu jeszcze z ojcem przed laty. Pierwotne odkształcenia nie mogły go zmylić. Sięgnął po jednego z ptaków. Chwilę szeptał nad jasną główką, szybkim ruchem zakrył złote ptasie oczy. Na jednej z łap zawiązał węzeł z własnego włosa. Ptak rozwinął i zaraz złożył jasno szare, od spodu całkiem białe skrzydła. Był gotów. Puścił go w powietrze, wypowiadając ostatnie słowa zaklęcia. W razie potrzeby, tak przygotowana więź z przynętą sprawiała, że łowca wiedział wcześniej, z której strony nadchodzi smok. Czasem ratowało to życie. Obserwował teraz lot ptaka, który coraz większymi kołami kierował się w stronę majaczącej w dali Korony Kalibana. Po trzystu krokach wyjął gwizdawkę grubości ołówka, zakrył właściwe dziurki i zagrał krótki świszczący sygnał. Po pewnym czasie znów widział swoją kołującą przynętę i uważnie przyjrzał się jej lotowi. Słońce miało wzejść lada chwila. Skrawek słońca wynurzył się zza odległego szczytu i Ujrzał jak pobliska grań zmienia swoje kształty. Wraz z ze zmianą faktury skał szły zmiany kolorów. Początkowo szaro-brunatne przeszły w ciemny brąz, by skończyć na przyjemnym dla oka granatowym. Nikt, nie wyłączając starego nie potrafił wytłumaczyć fenomenu zmieniających się skał. Były wyjątkowe w całym poznanym odcinku Galaktyki. To one ściągały turystów, ekipy naukowców i łowców przygód. To wśród nich żyły istoty, których wygląd przypominał legendarne smoki. I tego też nie potrafił nikt wytłumaczyć. Któryś z ośnieżonych szczytów odbił promienie słoneczne i oślepił na moment starego. Przysłonił dłonią oczy i wpatrywał się w lot swojego ptaka. Skoro robię wszystko tak skrupulatnie - rozmyślał łowca. - To po prostu szczęście się na chwilę ode mnie odwróciło. Tylko, że ta chwila trwa za długo. Musiałem bardzo nagrzeszyć. Ale i tak będę dokładny, bo wtedy kiedy szczęście wróci, nie dam się zaskoczyć. Będę gotów. Słońce wzeszło już wyżej i oczy nie bolały już tak bardzo. Z dala ujrzał jak zachodnią ścianą posuwa się wolno grupa ludzi. Mało kto odważa się jeszcze polować w pojedynkę. Coraz mniej dzielnych ludzi. - Myśli same podsunęły dawnych towarzyszy, z których większość nie wróciła ze zbyt ryzykowanych wypraw. Takich jak ta dziś. Przez całe życie poranne słońce raziło mnie w oczy. A jednak wciąż widzę dobrze. Pod wieczór mogę patrzeć prosto w słońce i nie robi mi się czarno. A przecież wtedy ma większą siłę. Ale jednak rano jest boleśniejsze. Właśnie w tej chwili dostrzegł w oddali czarny punkt. Leciał wysoko i zbliżał się szybko. Gareth zagrał jedną drażliwą nutę na piszczałce. Pustułka prawie natychmiast zaczęła wracać. Czarny punkt okazał się wielkim dwugłowym sępem. Dostojnie kołował nad rejonem, jak się wydawało staremu, Kotła Chichevache'a9. Ptaszysko szybko opuściło się skosem w dół, ściągnąwszy skrzydła w dół, potem zaczęło krążyć znowu. - Pewnie coś tam ma - powiedział na głos stary. - Nie krąży dla zabicia czasu. Z pustułką, która przysiadła potulnie na ramieniu. Ruszył wolno i spokojnie w tamtą stronę. Z początku szedł szlakiem, ale po chwili musiał zboczyć i przedzierać się przez skały, co poniektóre pod wpływem dotyku zmieniały kolor. Ptak znów kołował. Wysoko ponad szczytami. Wzbił się wyżej w powietrze. Wiedział co to oznacza. Za chwilę krótszą niż potrzeba na zrobienie trzech kroków ptak runął w dół i zapewne pochwycił ofiarę, bo wzlatywał powoli i dał się ujrzeć dopiero po dłuższym czasie. - Jednorożec - powiedział bardziej do siebie niż ptaka. - Duży jednorożec. Delikatnie zawiązał swemu ptakowi oczy i schował do worka na plecach, wyjął długą cienką linkę, zarzucił sobie przez drugie ramię i rozpoczął wspinaczkę po stromych skałach. Szedł w górę szybko nie marnując czasu na zbędne ruchy czy wypoczynek. Zamierzał odsapnąć na szczycie. Skały zasłoniły mu widok, a wysiłek i skupienie zajęły resztę myśli. Kiedy wszedł na grań oślepiło go słońce, a wiatr mało nie zdmuchnął nakrycia głowy. Postał chwilę i spojrzał w stronę sępa. Nie był sam. Polowali we dwójkę. Oba goniły za stadem chyżych jednorogich. Staremu zrobiło się trochę żal pięknych zwierząt, ale tak już świat jest źle urządzony. Na nic zdaje się pocieszenie, że zło wcześniej czy później pożre się samo. Coś w biegu smukłych zwierząt było nie tak. Zwykle szybkie i płochliwe, mknęły po łące w nieładzie. Czasem jeden wpadał na drugiego, czasem któryś się potykał. Być może wcale nie boją się sępów - wnioskował łowca. - Może tam w tym cieniu czai się coś groźniejszego. Patrzył jak stado przeskakuje przez rozpiętą między dwiema skałami przepaść, a niektóre ze zwierząt wyczerpane galopem spadały w nią. Zwykły podły los, pisany każdej istocie. Wyczekał aż ostatni z jednorogich zniknął za skalną bramą. Odczekał do odlotu ptasich drapieżców. Moja wielka zdobycz musi przecież gdzieś tu być - wmawiał sobie. Ale pośród cieni nic się nie poruszyło. Gareth nie tracił nadziei. Wypuścił swego powiernika i długo wpatrywał w jego zwinny lot. Tymczasem obłoki nad perciami spiętrzyły się na podobieństwo gór i wyglądały jak kolejny pasmo niezdobycznych szczytów o jeszcze bardziej fantazyjnych barwach. Stary zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa mogą ze sobą nieść. Rozpoczął mozolną wędrówkę w dół, zerkając i przywołując od czasu do czasu ptaka. Niebo stało się stalowo szare, gdzieniegdzie jakby siwe. Nie wiadomo skąd przebijało dziwne światło, które słońce zapalało tuż przy grani, podnosiło wyżej, zapalało i nie wróżyło nic dobrego. Po lewo od szczytu, którego nazwy łowca nie znał, a którego dumny kształt przypominał dziewczęcą pierś, szły złe chmury. Skłębione, skotłowane, szare i groźne. Na razie szły wysoko. Lecz wiadomo, że nikomu jeszcze nie przyniosły nic dobrego. Indiańska legenda głosi, że kiedy góra znika, udaje się do świata duchów. Szkoda, że nigdy nie poznałem Indianina. Mógłby się wiele nauczyć. A może jednak odwrotnie? - Wynoście się! - krzyknął w kierunku chmurzysk - Wy france jedne! Wspinając się na lżejszym odcinku spojrzał w dół i dostrzegł jak po skale spływa strumyk. Nie dość, że go tu przed chwilą nie było, to jeszcze u początku, a wypływał z gołej skały, był jadowicie żółty, potem wściekle pomarańczowy i kończył się czerwienią czerwieńszą od krwi. Smoki przepadały pić z takich strumieni, ale dla ludzi były zabójcze. Poparzenia pojawiały się natychmiast po dotknięciu owej wody ognistej. Robiły się bąble, rany piekły i długo się goiły. Strumyk był piękny. Ale był też jedną z najzdradliwszych rzeczy w Górach i stary lubił patrzeć jak woda tworzy nowe ścieżki pośród kamieni. Wziął to za kolejną dobrą wróżbę. Lubił też patrzeć na dziwacznych muflonów, których twarze potrafiły do złudzenia przypominać ludzkie. Lubił je za ich grację, stanowczość i dużą przydatność. Z przyjaznym również usposobieniem odnosił się do ogromnych, leniwych i powolnych pajęczarzy, okrytych ciemnymi płytkami pancerzy, kochających się zazwyczaj z powolną radością całymi dniami, z przymkniętymi oczami spijającymi strumienie lawy w porze ichniej sjesty. Nie miał natomiast żadnych wyobrażeń na temat gryfonów, choć czasem polował na nie, więc poniekąd znał ich zwyczaje. Współczuł im wszystkim, nawet tym gigantom, które ważyły ze dwie tony i były wielkie jak kosmiczny prom. Większość ludzi nie ma współczucia dla gryfona, ponieważ jego serce zwykło bić dzień cały, kiedy już rozcięto i wypatroszono zwierzę. Ale stary myślał: "I ja też mam takie samo serce, a nasze członki są takie same i często do tego samego służą". Chętnie zjadał ich białe mięso. Jadł je zwykle przez całą zimę oraz dwa pierwsze wiosenne miesiące, aby później mieć dość sił na prawdziwe męskie łowy. Dzień w dzień też wypijał kubek mleka od samicy zwierzęcia, przypominającego ziemskiego renifera. Pito z wielkiego baniaka, który stał w sieni karczmy. Tej samej, która słynęła, z tego, że jej smutnawy właściciel często siadywał na progu i smutno śpiewał, tam od dawna chętnie przybywali łowcy z najodleglejszych stron. Zawsze mogli się choćby tylko wzmocnić i ogrzać przy zawsze płonącym ogniu. Większość myśliwych nie cierpiała jego smaku i nieraz szydzono z turystów i w perfidnych żartach przymuszano do picia mleka. Nie było to wcale gorsze od wstawania przed mroźnym świtem. Mleko nie dopuszczało do przeziębień i było dobre na oczy. Teraz łowca podniósł wzrok i dostrzegł, że sęp znów krąży. - Złapał coś - powiedział do siebie. - Teraz już nie puści. Nie widział już jednorożców. Nie było też nigdzie widać innych zwierząt. Ale kiedy tak patrzał i patrzał, mały ptaszek wyprysnął w powietrze i zaraz zanurkował między turnie. Zalśnił złociście w słońcu, a gdy już opadał, poleciały za nim inne. Stado górskich kolibrów utworzyło w powietrzu prawdziwie tęczowy balet. Dla takich widoków warto tu przychodzić - pomyślał. - Po chwili ptaszków już nie było. Pędziły przed siebie w szalonej gonitwie życia i śmierci. Gdyby tylko nie leciały tak chyżo - rozważał dalej. - Obserwując je i tego tam ścierwojada, niechybnie wypatrzyłbym i moją zwierzynę. - Wielką mam pomoc z tego ptaka - powiedział. Właśnie w tej chwili usłyszał nad sobą lekki chrobot. Wsparł się silniej uwolnił jedną rękę, biorąc jednocześnie w drugą nóż. Po pionowej skale, nie dalej jak na wyciągnięcie ręki, przechodziła rodzinka skavenów. Matka z trzema młodymi. Szły pewnie stąpając po wąskiej półce. Staremu wystarczyło chwila i jeden szybszy niż mgnienie ruch, dźgnął ostatniego z małych prosto pod żebro. Nawet nie kwiknął, a stary, wziąwszy uprzednio nóż w zęby przygarnął go do siebie i przydusił. Tylko dla pewności, bo cios dotarł do serca. Wpatrywały się w niego wielkie nierozumne oczy, a życie uchodziło ze zwierzątka wraz z coraz słabszymi uderzeniami długiego na łokieć ogona. - Może tam i życie jest złe - rzekł. - Ale śmierć, choć sprawiedliwa, jeszcze gorsza. Opiekunka trzódki nie zauważyła co się stało. - Będzie z ciebie pożytek - z tymi słowami schował zwierzątko do plecaka. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, kiedy zaczął sam do siebie mówić. Pamiętał za to wiele innych, przydatnych i całkiem nie potrzebnych rzeczy. Na przykład, jak jedna taka, nawet dość niebrzydka turystka, powiedziała, że w tych górach na pewno można usłyszeć jak bije dzwon i ona go usłyszy i będzie wiedzieć komu ten niby dzwon bije. Gareth nigdy żadnego bicia nie słyszał. Nie utrafisz za nimi - rozmyślał. - Ludzie teraz kołowaci się porobili. Przecież nawet dziecko to wie, że w Górach to jeno potwory, co jak to powiedział jeden mądry uczony różni tam pisarze w poprzednich wiekach wymyślali. I jeszcze im za to płacili. A że jeden z nich przyleciał na samym początku stąd te nazwy dla zwierząt i całej przyrody. Kiedyś tam, ktoś mądry, a może tylko przemądrzały i sprytnie wygadany chciał otworzyć kopalnie polimerów. Po paru latach główni akcjonariusze zniknęli. Wraz z niemi gotówka. Górnicy nie pozostało nic innego, jak szukać szczęścia gdzie indziej, albo zasilić szeregi łowców. Tych nigdy nie było w nadmiarze. Góry niczym zazdrosna, przepełniona chęcią zemsty kobieta co roku zbierały krwawy haracz. A kiedy taka piękność wpada w gniew lepiej uciekać, albo się skryć. Nie każdemu się udawało. Jak to w życiu często bywa. Może też i dlatego wśród łowców prawie nie było kobiet. Starego tak naprawdę niewiele to wszystko obchodziło. Między potwornymi istotami, wśród nieustannie zmieniającego się krajobrazu Gór trafiały się smoki. I nieraz tak piękne, że aż ból je łapać. A staremu płacono od każdego smoczego zęba. Inne części też się sprzedawały, ale za zębiska zawsze płacono najwięcej. I to wcale nie za te największe. Najkosztowniejsze były najmniejsze, tkwiące z samego tyłu paszcz. Te wyrwać było najtrudniej. Bo i poparzyć się było łatwo, albo zatruć jadem. Dawniej śpiewał, gdy był sam, zdarzało się też, że śpiewał sobie nocą, kiedy biwakował wśród skał. Prawdopodobnie zaczął mówić na głos, kiedy został sam jeden po odejściu chłopca. Ale nie przypominał sobie dokładnie. Jeżeli wyprawiał się razem z chłopcem, zazwyczaj rozmawiali wtedy tylko, gdy zaskoczyła ich burza. Powstrzymywanie się od zbędnych rozmów zawsze jest uważane za cnotę i Gareth zawsze był tego zdania, i postępował odpowiednio. Teraz jednakże nieraz wypowiadał głośno swoje myśli, bo nie było nikogo, komu mógłby się uprzykrzyć. - Gdyby inni usłyszeli, że głośno mówię, pomyśleliby, że zwariowałem - powiedział na głos. - Ale ponieważ nie jestem wariatem, więc mi to obojętne. Bogaci mają ze sobą radio, które do nich gada i przynosi im nowiny. Teraz nie czas zastanawiać się nad głupotami - pomyślał. - Teraz trzeba się skupić tylko na jednym. Na tym, do czego się urodziłem. Po tamtej stronie doliny może być jakaś duża sztuka. Wszystko, co dziś pokazuje się w powietrzu, leci bardzo prędko i na północny wschód. Może to pora dnia? A może jakaś nie znana mi oznaka pogody? Nie mógł już dojrzeć zieleni lasów, jakie pozostawił za sobą. Widział tylko szczyty niebieskich wzgórz, które bielały lub czerwieniały. Nad nimi obłoki przypominające jeszcze wyższe szczyty. * * * Smoki - tak łowcy zwali wszystkie gady tego nieodgadnionego gatunku i rozróżniali je według właściwych nazw tylko wtedy, gdy przyszło je sprzedać albo zamienić - skryły się pewnie głębiej. Słońce było teraz gorące i idąc, łowca czuł je na karku; czuł także, że pot ścieka mu po plecach. Mógłbym zwyczajnie przespać się, wypuściwszy oba ptaki, one by mnie przebudziły. Ale dziś mija czterdziesty czwarty dzień i powinienem mocno się starać. Właśnie wtedy, obserwując ptaka, zauważył, że gwałtownie zmienił lot. - Idę - powiedział. - Już idę. - Nie czuł zmęczenia ani ciężaru, wspinało mu się lekko. A potem powtórzyło się znowu. Tym razem ptak zapikował ostro w dół. Wiedział więc już dokładnie o co chodzi. W dolinie czaiło się coś naprawdę dużego. Musi być wielki, jeżeli dotarł tak daleko w tym miesiącu - pomyślał. - Hej, smoku, hej! Proszę cię, nie odlatuj! Popatrz, już do ciebie idę, a ty tam tkwisz po ciemku, w tej zimnej jaskini. Zrób jeszcze parę kroków, co to dla ciebie? Zawróć i pokaż się. Wypatrzył ponownie swojego ptaka. Później wszystko ustało. - No, chodź - powiedział głośno. - Jest - powiedział na głos. - Boże Wszechmogący, dopomóż. Jednakże smok się nie pokazał. - Nie mógł sobie pójść - rzekł. - Sam Bóg wie, że nie mógł. Może już go kiedyś brali w sieć i zapamiętał to sobie. - Zastanawia się co robić - powiedział. Uszczęśliwiony, zbliżył się na tysiąc kroków do możliwego legowiska. Poczuł smród siarki i wielkiego zwierza. Był to odór smoka; stary pozwolił ptakowi zatoczyć parę kół i przywołał go do siebie. Kiedy wrócił powiedział: - Dobrze się spisałeś, wiedziałem, że mogę ci zaufać. - A potem ukręcił mu głowę. - Co za dzień! - ucieszył się. - Teraz dam mu ciebie wierny sługo. Przyjdzie i połknie go - pomyślał. Nie wyrzekł tego jednak, gdyż wiedział, że jeśli się powie na głos coś dobrego, może się to nie zdarzyć. Domyślał się jak wielki jest ów gad, i wyobrażał sobie, jak łatwo może go stracić. W tej chwili uczuł, że wszystko zależy od niego. Od tego, czy wystarczy mu siły i sprytu. Czy nie opuści go Wielkoduszny. Na moment zacisnął mocniej palce na skale. Rzucił martwego ptaka w kierunku jaskini. - Teraz niech sobie dobrze podje - powiedział. Pozwolił czasowi sunąć między palcami, a tymczasem wyciągnął lewą rękę i przywiązał wolny koniec obu zapasowych zwojów do pętli linki na uprzęży. Był teraz gotów. Wyłącznie na wszelki wypadek sprawdził harpun. Przestarzałej kuszy nie zabierał już od dawna. - Zjedz - powiedział. - Zjedz dobrze. Zjedz i wyleź. Tak, żeby mój pocisk trafił prosto do serca i zabił cię - pomyślał. - Pozwól, żebym wbił w ciebie harpun. W porządku. Jesteś gotowy? Dosyć już nasiedziałeś się przy stole? Nic nie pomogło. Smok nie zamierzał się pokazać. Trzeba było innej przynęty. Miał na to radę. - Szkoda, że nie ma tu chłopca - powiedział głośno. - Bogu dzięki, że mogę chociaż go wspominać. No, ale nie wiem, co zrobię, jak mi zabraknie sił. - myślał. - Nie wiem też, co zrobię, jeżeli za wcześnie zdechnie. Ale coś przecie zrobię. Dużo jest rzeczy, które mogę zrobić. Oparłszy się plecami o skałę obserwował chmury. Myślał. - Nie może tam tkwić bez końca. Musi wreszcie wyleźć, a ja muszę być gotów. Jednakże w cztery godziny później smoka nie było, a Gareth wciąż oparty był silnie, zaczął czuć zmęczenie. - Południe było, kiedy ptak go wypatrzył - powiedział. - A jeszcze go nie widziałem. Nacisnął mocno na oczy wełnianą czapkę, która teraz wrzynała mu się w czoło. Odczuwał też pragnienie, więc ukląkł uważając i jedną rękę sięgnął po pojemnik z wodą. Otworzył ją i wypił trochę. Potem odpoczywał i starał się nie myśleć, tylko wytrwać. Potem obejrzał się za siebie i stwierdził, że zmierzch przyszedł szybciej niż zwykle. Nic nie szkodzi - pomyślał. - Zawsze mogę wracać na łunę świateł Portu10. Mam jeszcze dwie godziny do zachodu słońca, a może on do tego czasu się pokaże. Jeżeli nie, to może przy którymś księżycu. A jak i tego nie zrobi, może o wschodzie. Nie mam kurczów i czuję się silny. To będzie patrzył śmierci w oczy. Chciałbym go zobaczyć choć raz, żeby wiedzieć, z czym mam do czynienia. O ile mógł się zorientować obserwując gwiazdy, przez cały dzień marszu nie zmienił obranego kierunku. Kiedy słońce zaszło, zrobiło się zimno i pot przysechł mu chłodno na grzbiecie, rękach i na starych nogach. Po zachodzie zawsze robiło się lodowato, ale szło wytrzymać. Znalazł też taki sposób oparcia się, że było mu znacznie lepiej. W gruncie rzeczy pozycja ta była zaledwie trochę mniej nieznośna, ale jemu wydawała się prawie wygodna. Nie mogę nic z nim zrobić i on nie może nic zrobić ze mną - pomyślał. - Przynajmniej dopóki będzie dalej cierpliwy. Raz oddał mocz, popatrzył na gwiazdy i sprawdził okolicę. Skała na prawo wyglądała jak fosforyzująca pręga biegnąca prosto do fioletowego księżyca. Ciekawe, jak wypadły dzisiejsze wielkie rozgrywki ligowe w rollerball. Wspaniale byłoby to obejrzeć na żywo. A później pomyślał: "Myśl tylko o tym, co należy. Miej w głowie to, co robisz. Nie wolno ci zrobić żadnego głupstwa". Następnie powiedział na głos: - Chciałbym tu mieć chłopca. Żeby mi pomógł i żeby to zobaczył. Nikt nie powinien zostawać sam na starość - myślał. - Ale to nieuniknione. Muszę pamiętać, żeby coś zjeść, bo trzeba zachować siły. Pamiętaj, że choćbyś nie bardzo miał ochotę, musisz zjeść rano. Pamiętaj! - powiedział do siebie. W nocy przeleciały obok dwa duże zwierzęta i słyszał, jak potem kotłowały się między sobą. Zapewne o zdobycz. Nie interesowały go, chciał tylko zobaczyć z czym przyjdzie mu się mierzyć. - Poczciwe są - powiedział. - Bawią się, figlują i kochają wzajemnie. To nasi bracia, tak jak i inne stworzenia. A potem zrobiło mu się żal wielkiego smoka, którego miał schwytać. Schwytać i najpewniej zabić. Wspaniały jest, dziwny, i kto wie ile ma lat - pomyślał. - Jeszcze nigdy nie spotkałem równie wytrwałego, ani takiego, który postępowałaby równie dziwacznie. Może jest mądry? Ileż to rzeczy mógłby opowiedzieć! Mógłby mnie wykończyć, gdybym podszedł za blisko albo rzucił się nagle. Ale pewnie już nieraz próbowano go schwytać i wie, że tak właśnie powinien walczyć. Ale cóż to za ogromna sztuka i ileż zysku przyniesie, jeżeli mięso jest dobre! Weźmie przynętę, jak na samca przystało, i będzie walczył jak samiec, a czeka bez popłochu. Ciekawe, czy ma jakieś plany, czy też to taki sam straceniec jak ja? Przypomniał sobie, jak kiedyś złowił jednego z pary smoków. Samiec zawsze pozwala samicy, by pierwsza się pożywiła: schwytana rozpoczęła wtedy dzikie, oszalałe, rozpaczliwe zapasy, które wprędce ją wyczerpały, a przez cały ten czas samiec pozostał przy niej, przelatując tuz nad głowami i krążąc przy swojej towarzyszce. Trzymał się tak blisko, iż łowca obawiał się, że uderzy ogonem, który był ostry jak kosa i niemal tejże wielkości i kształtu. Kiedy Gareth zabijał smoczycę, trzymał za skrzydło, szorstkie na krawędziach niczym tarka, walił pałką po łbie, aż przybrała barwę prawie taką jak odwrotna strona lustra, i kiedy wreszcie z pomocą chłopca dali sobie radę - samiec nadal pozostał niedaleko. Potem, gdy rozplątywał sieć i przygotowywał harpun, samiec wystrzelił w powietrze tuż obok, żeby zobaczyć, gdzie jest samica, a następnie zanurkował, rozpościerając swe lawendowe skrzydła, i ukazując szerokie migdałowe pasy na ciele. Wciąż pamiętał, że był bardzo piękny. To była jedna z najsmutniejszych rzeczy, jaką kiedykolwiek widziałem - myślał. - Chłopcu też było smutno, więc przeprosiliśmy smoczycę i zarżnęliśmy ją szybko. - Chciałbym, żeby chłopiec tu był - powiedział głośno i oparł się. No i przez mój podstęp musiał dokonać wyboru - pomyślał Gareth. - Jego wyborem było pozostać w głębokich cieniach, daleko od wszystkich ludzi. Od wszystkich ludzi na świecie. A teraz nasz los jest złączony ze sobą i trwamy tak od południa. I nikt nie może dopomóc żadnemu z nas. Może nie powinienem był zostać łowcą. Ale do tego właśnie się urodziłem. Muszę koniecznie pamiętać, żeby coś zjeść, jak się rozwidni. Jak się rozwidni - pomyślał - podsunę się bliżej, nie będę już czekał. Mam tylko siebie samego i lepiej już nie zwlekać. Zaczął schodzić. Trudne to było po ciemku. Padł raz na twarz i rozciął sobie skórę pod okiem. Krew pociekła po policzku. Ale zakrzepła i przyschła, zanim dotarła do brody, on zaś podciągnął się wyżej i kiedy już mógł, oparł się dla wytchnienia. Poprawił worek i ostrożnie przesunął linkę, tak że znalazła się w innym miejscu ramienia. Ciekawe, dlaczego on tak tam siedzi - pomyślał. - Może jest ranny? Z pewnością plecy nie bolą go tak paskudnie jak mnie. Ale chyba nie może siedzieć tam bez końca, choćby był nie wiem jaki wielki. Teraz już usunąłem wszystko, co mogłoby mi przeszkadzać i mam duży zapas linki, a więcej człowiek żądać nie może. - Smoku - powiedział łagodnie - zostanę z tobą, póki nie umrę. I on też pewnie ze mną zostanie - myślał Gareth i czekał, aż się rozwidni. Przed świtem zrobiło się zimno. Wytrzymam tak długo jak i on - pomyślał. O pierwszym brzasku zobaczył ślady prowadzące daleko w głąb doliny. Kiedy ukazał się pierwszy rąbek słońca, promienie padały na prawe ramię starego. - Idzie na północ - powiedział. - Musiało być drugie wyjście z jaskini, a ja zlekceważyłem jego rozum. Nic też nie wskazuje, że się męczy lub jest głodny. Kiedy słońce podeszło wyżej, łowca uświadomił sobie, że smok się nie męczy. Jeden był tylko pomyślny znak. Potwór nie wiedzieć czemu nie wzlatywał. - Boże, pozwól, żebym go zobaczył! - powiedział do siebie. - Mam dosyć sił, żeby dać sobie z nim radę. Może, jak zdołam trochę zwiększyć szybkość? Może on czuje jakiś ból i się jednak pokaże?! - myślał. - Najlepiej teraz, kiedy jest widno. Bo wtedy będę miał większe szanse. Tak czy owak lepiej się czuję przy słońcu i raz przynajmniej nie muszę w nie patrzeć. Na trasie, kiedy zszedł trochę niżej, napotkał żółte-zielone zarośla, ale wiedział, że w niczym smokowi nie pomogą, więc był zadowolony. Były to Gorejące Krzaki, które silnie fosforyzowały w nocy. Trzeba był tylko uważać, by nie dotknąć ich łodyg. Parzyły do gołej kości. - Smoku - powiedział - kocham cię i szanuję bardzo. Ale zabiję cię, nim ten dzień się skończy. Miejmy nadzieję, że tak będzie - pomyślał. Z północy nadleciał ku niemu mały ptaszek. Był to drozd i leciał tuż nad skałami. Gareth zauważył, że jest bardzo zmęczony. Ptaszek sfrunął na ramię i tam przysiadł. Potem okrążył głowę człowieka i siadł na skale, gdzie było mu wygodniej. - Ile masz lat? - zapytał go stary. - Czy to twoja pierwsza wyprawa? Dlaczego twoi przodkowie opuścili Ziemię? Czy tak jak ja szukasz nowego domu??? Ptak patrzył na mówiącego. Był zbyt zmęczony, aby obejrzeć go, i kołysał się, ściskając kamień mocno delikatnymi łapkami. - Nie, nie - powiedział mu człowiek. - Nie powinieneś być tak zmęczony po bezwietrznej nocy. Co tu się dzieje z tymi ptakami! I tak masz szczęście, że cię nic nie złapało. Drapieżnicy często wylatują im na spotkanie - pomyślał. Ale nie powiedział tego ptakowi, który i tak nie mógł go zrozumieć, a o sępach miał się zapewne dowiedzieć wkrótce. - Odpocznij sobie dobrze, ptaszku - rzekł. - A potem leć i zaryzykuj jak każdy człowiek, ptak czy ryba. W nocy plecy mu zdrętwiały i bolały teraz naprawdę mocno. Mówienie pokrzepiło go na duchu. - Zostań obok mnie, jeżeli zechcesz, ptaku - powiedział. - Żałuję, że nie mogę zabrać cię do domu, ale jestem tu z przyjacielem. Ptak zerwał się po krótkiej chwili i łowca nawet nie zauważył jego odlotu. Pomacał ostrożnie prawą rękę i spostrzegł, że dłoń mu krwawi. - Coś go zabolało - powiedział na głos, choć sam nie wiedział czemu. - A Bóg świadkiem, że i mnie także. Rozejrzał się za ptakiem, bo miłe byłoby mu jego towarzystwo. Ale ptaka nie było. Niedługo tu zabawiłeś - pomyślał. - Ale tam, gdzie lecisz, gorzej ci będzie, zanim dotrzesz w bezpieczne miejsce. Jakże mogłem pozwolić, żeby się skaleczyć? Widocznie całkiem głupieję. A może patrzyłem na ptaszka i o nim myślałem? Teraz skupię uwagę na swoim zadaniu, a poza tym pora coś zjeść, żeby mi sił nie brakło. - Chciałbym tu mieć chłopca, a także trochę soli - powiedział głośno. Przeniósł ciężar worka na lewy bark, ukląkł i ostrożnie obmył rękę w bystrym górskim strumieniu, przytrzymując ją zanurzoną przez dobrą minutę. Z dziwną przyjemnością patrzył, jak krew wysnuwa się z niej, a woda przepływa po dłoni. - Porządnie zwolnił - powiedział. Chętnie by potrzymał dłoń w kojąco chłodnej wodzie znacznie dłużej. Wstał, zaparł się mocno i podniósł rękę ku słońcu. Było to tylko piekące skaleczenie od kamienia, który rozciął mu dłoń. Ale znajdowało się na jej wewnętrznej, pracującej stronie. Wiedział, że nim to wszystko się skończy ręce będą mu potrzebne, więc nierad był, że się skaleczył, zanim coś się zaczęło na dobre. - Teraz - powiedział, kiedy ręka obeschła - muszę zjeść tego małego skavena. Mogę go swobodnie sięgnąć i zjeść tutaj wygodnie. Czuł, że traci czas, ale nie miał wyjścia musiał się posilić, bo później czasu nie będzie w ogóle. - Cóż to ręko? - powiedział. - Kurcz się, jeśli chcesz. Przemień się w szpon jeśli taka twoja wola. Nic na tym nie skorzystasz. No, dalej - pomyślał i spojrzał w chmurzące się niebo. - Pojedz teraz, to ręka ci się wzmocni. To nie jej wina, bo już wiele godzin jesteś na łowieckim szlaku. Ale nie możesz przecież tu tkwić bez końca. Zjedz teraz proszę. Wziął kawałek, włożył do ust i począł z wolna przeżuwać. Nie było to nieprzyjemne. Przeżuj dobrze - myślał - i wyssij wszystkie soki. Niezłe by było to jedzenie z odrobiną cytryny albo solą. - Jakże się czujesz? - zapytał zdrętwiałą rękę, która była niemal równie sztywna jak ciało trupa. - Zjem jeszcze trochę specjalnie dla ciebie. Zjadł drugą część kawałka, który przeciął na pół. Przeżuł go starannie, po czym wypluł skórę. - No, jak tam, ręko? A może jeszcze za wcześnie pytać? - Wziął następny pasek mięsa i przeżuł go w całości. Jedzenie prawie wcale nie jest słodkie, ale ma w sobie siłę. Tylko praktyczność ma sens - rozmyślał. - Chciałbym mieć trochę soli. I nie wiem, czy słońce zepsuje, czy wysuszy to, co zostało, więc lepiej zjeść wszystko, chociaż nie jestem głodny. Merlin11 zawsze tak radził. Zjem wszystko i potem będę gotów. - Cierpliwości, ręko - powiedział. - Robię to dla ciebie. Chętnie bym nakarmił smoka - pomyślał. - Wszak jest moim bratem. Ale muszę go zabić i zachować na to siły. Powoli i sumiennie zjadł wszystkie klinowate paski mięsa, wyprostował się i otarł rękę o spodnie. W tej chwili zobaczył kątem oka jakiś ruch po przeciwległej stronie grani. A potem, kiedy pochylił się, spostrzegł, że... - Zawrócił?! - powiedział, a raczej krzyknął z niedowierzaniem. - No, chodź do mnie. Proszę cię, chodź! Głowa podnosiła się wolno i nieprzerwanie, a potem jakby wzdęła się i wychynął cały smok. Wielki był, jakby bez końca, a kolory lśniły strumieniami na jego skrzydłach. Mienił się w słońcu, głowa i grzbiet były ciemnofioletowe, a w świetle widniały pasy na jego ciele, szerokie, jasnomelonowego koloru. Rogi miał długie jak lance, spiczaste jak rapiery; wyszedł zza skał na całą długość, następnie schował się znowu niby skalny nurek, a łowca ujrzał, jak znika ogromna wężowa kosa jego ogona. - Jest o osiem stóp dłuższy niż myślałem - powiedział. Wiedział, że w żaden sposób nie zmusi gada do zwolnienia, smok jeśli zechce umknie. Wielka z niego sztuka i muszę go jakoś zmóc - pomyślał. - Nie wolno dać mu poznać jego własnej mocy ani tego, co mógłby zrobić, gdyby się rzucił na mnie. Na jego miejscu zebrałbym teraz wszystkie siły i gnał. Ale, Bogu dzięki, smoki nie są tak mądre jak ci, co je zabijają, chociaż są szlachetniejsze i zręczniejsze. Jako łowca widział już wiele dużych smoków. Widywał sztuki, które ważyły ponad trzy tony, i złowił w swoim życiu dwie takich rozmiarów, ale nie zrobił tego w pojedynkę. Teraz, samotny, daleko od bazy, ścigał największą sztukę, jaką kiedykolwiek oglądał, większą od wszystkich, o jakich kiedykolwiek słyszał, a jego lewa ręka była nadal skurczona niczym zaciśnięte szpony. Trudniej się było wspinać pośród ostrych skał. Przecież się jednak rozkurczy - myślał. - Z pewnością się rozkurczy, żeby pomóc prawej. Trzy rzeczy są siostrami: fortuna i moje dwie ręce. Musi się rozkurczyć. To jej niegodne, żeby była drętwa. Sądząc po śladach smok znowu nieco zwolnił. Teraz kierował się na wschód ku Chustce Boga - stawu ponoć bez dna. Ciekawe, dlaczego? - pomyślał mężczyzna. - Zupełnie jakby chciał mi pokazać, jaki jest wielki i silny. Teraz już wiem w każdym razie. Chciałbym, żeby zobaczył, co ze mnie za człowiek. Ale znów wtedy zauważyłby, że mam kurcz w ręce. Niech myśli, że jestem sprawniejszy, niż jestem, to będę taki. Chciałbym być na jego miejscu i mieć to wszystko, co on ma przeciwko tylko mojej woli i rozumowi. Przyjmował swoje cierpienie w miarę, jak przychodziło; szło mu się równo, a słońce posuwało się wolno po granatowo ciemniejącym niebie. Nadlatujący ze wschodu wiatr przyniósł dziwacznie pokręcone chmury, a dobrze po południu kurcz puścił lewą rękę. - Złe mam nowiny dla ciebie, smoku - butnie powiedział łowca. - Nie jestem religijny - powiedział - ale odmówię dziesięć Ojcze nasz i dziesięć Zdrowaś Mario, żeby złapać tę bestię, i przyrzekam odprawić pielgrzymkę do Najświętszej Panny z New Avalon, jeżeli mi się uda. To obiecane. Zaczął mechanicznie odmawiać modlitwy. Chwilami ogarniało go takie znużenie, że nie mógł sobie przypomnieć słów, i wtedy mówił je prędko, ażeby wyszły automatycznie. Zdrowaśki łatwiejsze są do odmawiania niż ojczenasze - pomyślał. - Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen - A potem dodał: - Najświętsza Panienko, pomódl się o śmierć tej bestii. Choć taka jest wspaniała. Na koniec dodał jedno ciche Aniele Boży jak uczyła matka, której już prawie nie pamiętał. Zmówiwszy modlitwy poczuł się znacznie lepiej, chociaż cierpiał dokładnie tak samo, a może nawet trochę więcej niż przedtem; w marszu oparł się na dłuższą chwilę o skałę i zaczął mechanicznie przebierać palcami lewej ręki. Słońce było gorące, chociaż wiatr wzmógł się nieznacznie. - Jeżeli smok postanowi przetrzymać następną noc, będę musiał znowu coś zjeść, a i wody warto się napić. Nie myślę, żebym mógł tutaj złapać cokolwiek prócz tego gada. Nikt jeszcze nie zapuścił się tak daleko. Muszę teraz oszczędzać wszystkie siły. Jezu Kryste, nie miałem pojęcia, że on jest taki wielki! - A przecież go zabiję - powiedział. - W całej jego wielkości i chwale. Chociaż to jest niesprawiedliwe - pomyślał. - Ale pokażę mu, co potrafi człowiek i co człowiek może wytrzymać. - Powiedziałem chłopcu, że ze mnie uparty staruch - rzekł. - Teraz właśnie muszę tego dowieść. Tysięczne przypadki, w których już tego dowiódł, nie miały żadnego znaczenia. Obecnie dowodził tego kolejny raz. Za każdym razem zaczynał od nowa i ani przez chwilę nie myślał wtedy o przeszłości. Dobrze by było, żeby zasnął i żebym ja mógł usnąć i znów śnić o orłach - pomyślał. - Dlaczego orły są najważniejszą rzeczą, jaka mi pozostała? Nie zastanawiaj się, stary - powiedział do siebie. - Idź teraz lekko i nie myśl o niczym. On się wysila. Ty wysilaj się jak najmniej. Zbliżał się wieczór, a on wciąż szedł powoli i równo. Teraz jednakże wiatr od wschodniego stoku stawiał dodatkowy opór i łowca zaczynał coraz bardziej czuć zmęczenie, a ból ręki wydawał się gładki i łatwy. Na prawo, ledwie widoczna, ale rozpoznawalna na pierwszy rzut oka stała formacja skał - Salutujące Krasnoludy. Niejednemu turyście opowiedziano historię, jak to krasnoludy strzegą, by w Góry nie wszedł nikt nie powołany i tylko czekają by się obudzić. Większość wierzyła. Te różne igły, iglice, turnie, turniczki, zęby, wieże, chłopki, pipanty, żandarmy czy inne najprzeróżniejsze skalne cudactwa rozsiane po całych Górach zawsze cieszyły się powodzeniem. W małym, ale nadzwyczajnie malowniczym kanionie przezywanym Wielkim wyrastał kolejny cud przeczący wszystkim prawom erozji razem wziętym. Znajdowała się tam doskonała iglica. Piękna i wysmukła, wysoka gdzieś na 2000 m. Olbrzymi, niezdobyty dotychczas wykrzyknik sił natury. Bóg musiał być w doskonałym nastroju, kiedy ją rzeźbił - rozmyślał na głos. Ale nie myślał włazić na Smukłą Dziewicę. Musi pozostać nietknięta do końca swoich dni. Po to została stworzona. Stary przypomniał sobie stareńką legendą i uśmiechnął się do niej w myślach. Raz po południu trop zaczął jakby znikać. Ale smok szedł dalej. Słońce padało staremu na lewą rękę, ramię i na plecy. Wiedział więc, że smok skręcił na północny - wschód. Teraz, kiedy już go zobaczył, mógł sobie wyobrazić, jak leci, rozpostarłszy fioletowe skrzydła szeroko niczym żagle, i tnie w mroku niebo ogromnym, wyprostowanym ogonem. Ciekawe, czy one widzą tak jak ludzie? - zastanawiał się Gareth. - Oczy ma wielkie, a kot widzi po ciemku znacznie mniejszymi. Kiedyś widziałem bardzo dobrze w ciemnościach. Może nie w całkowitych ciemnościach. Ale prawie jak kot. Słońce i ciągłe wyszukiwanie chwytów wśród skał sprawiło, że ręka rozkurczyła mu się teraz zupełnie; więc zaczął przenosić na nią coraz to więcej napięcia i poruszył mięśniami grzbietu, żeby nieco sobie ułatwić. - Jeżeliś się nie zmęczył, smoku - powiedział na głos - to musisz być bardzo dziwny. Czuł się już ogromnie znużony, wiedział, że niedługo przyjdzie noc, i usiłował myśleć o czym innym. Myślał o wielkich rozgrywkach ligowych - dla niego były to najważniejsze - i o tym, że "Żydoptaki" z Hool's City grają z "Killersami" z Extrem' Limanka. Kolejny już dzień nie mam wiadomości o wynikach - pomyślał. - Ale muszę ufać i być godnym wielkiego Ingeborga, który wszystko robi doskonale, chociaż ma bóle ramienia od rogu kostnego12 na łokciu. Skąd się biorą takie głupie kontuzje? - zapytał sam siebie. - Jak kto głupi, to tak ma. Swoją drogą ciekawe czy to boli? My, prawdziwi łowcy, nie na szczęście wojujemy między sobą. Nie myślę, żebym potrafił wytrzymać to albo utratę oka czy obu oczu i dalej bić się, jak to robią walczące koguty. Człowiek niewiele może w porównaniu do wielkich ptaków i zwierząt. A jednak wolałbym być tym smokiem tam, pośród zbawczych skał. - Jeżeli nie zjawią się harpie - powiedział na głos. - Jak przyjdą, wtedy niech Bóg się zmiłuje nad nim i nade mną. Czy sądzisz, że dumny Ingeborg pozostałby przy smoku tak długo, jak ja zostanę? - pomyślał. - Z pewnością tak, a nawet dłużej, bo jest młody i silny. Poza tym jego ojciec ponoć był dzielnym łowcą. - Nie wiem - powiedział. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. I przyszła fala wspomnień. Pozwolił się jej porwać, bo był już bardzo zmęczony. Bo Gareth z każdym wygrywał bez większych problemów. Raz, Bóg jeden raczy wiedzieć, z jakich otchłani przyleciał ten czteroręczny diabeł. Nawet po ludzku nie gadał. Kiedy słońce zaszło, wspominał, chcąc dodać sobie ducha, jak to niegdyś w transferowym baropubie próbował się na rękę z każdym, kto miał na to ochotę. Obcy był najsilniejszą istotą na kosmodromie. Stary, wtedy jeszcze bardzo młody był ostatnią nadzieją białych ludzi13. Cały dzień i noc trwali w zapasach, oparłszy łokcie na linii wykreślonej kredą na stole, z przedramionami sterczącymi w górę i twardo splecionymi dłońmi. Jeden i drugi usiłował przygiąć rękę przeciwnika do stołu. Robiono liczne zakłady, ludzie wchodzili i wychodzili, a on patrzył na ramię i czteropalczastą dłoń Obcego i na jego pysk. Po pierwszych ośmiu godzinach zmieniano sędziów co cztery następne, ażeby mogli się przespać. Spod paznokci jego i Obcego sączyła się krew. Krew obcego była błękitna, a może wcale nie była krwią. Obaj patrzyli sobie w oczy, na ręce i przedramiona, a widzowie wchodzili i wychodzili, siadali na wysokich krzesłach pod ścianą i przyglądali się. Przez całą noc zmieniały się zakłady; Obcego pokrzepiano wszystkim co było w barze i zapalano mu po sześć papierosów. Łyknąwszy jakiegoś paskudztwa, istota zebrała się na potężny wysiłek i raz przegiął o prawie trzy cale rękę starego. A mimo to Gareth znów zdołał podnieść rękę do równego pionu. Miał już wtedy pewność, że pobił gada, który wyglądał na takiego co zjada niemowlaki na śniadanie. I o świcie, kiedy widzowie robiący zakłady domagali się żeby ogłosić nierozegraną, a sędzia potrząsał głową, stary zebrał wszystkie siły i przegiął rękę Obcego w dół, i przeginał ją, póki nie spoczęła na stole. Próba zaczęła się w niedzielę rano, a skończyła w poniedziałek o tej samej porze. Wielu z zakładających się prosiło o ogłoszenie nierozegranej, ponieważ musieli iść do portu, aby ładować i rozładowywać przylatujące promy. Gdyby nie to, każdy by chciał, żeby spotkanie doprowadzono do końca. Ale Gareth i tak je zakończył, i to zanim ktokolwiek musiał odejść do roboty. Przez długi czas potem wszyscy nazywali go Czempionem, czy jakoś tak, a wiosną nastąpiło spotkanie rewanżowe. Zakłady były jednak niewysokie, on zaś wygrał z zupełną łatwością, bo w pierwszej złamał pewność siebie wroga, który najchętniej by starego zabił. Potem miał jeszcze kilka spotkań, a później już ich więcej nie było. Doszedł do wniosku, że może pokonać każdego, jeżeli dostatecznie się uprze, i uznał, że szkodzi to jego prawej ręce. Kilkakrotnie przeprowadzał ćwiczebne próby lewą. Ale lewa ręka, choć wydawał się silna, była zawsze zdrajczynią, nie chciała robić tego, czego od niej żądał, więc jej nie ufał. Teraz słońce dobrze ją wypiecze - pomyślał. - Nie powinien już jej chwycić kurcz, chyba że nocą zanadto zziębnie. Ciekaw jestem, co też ta noc przyniesie. W górze przeleciał prom zdążający może i na Matkę, łowca obserwował, jak jego cień przysłania gwiazdy. - Jeżeli zaszedłem już tak daleko, to musi mi się udać. - powiedział po raz nie wiadomo który i odchyliwszy się w tył zamyślił przez chwilę. Prom coraz szybciej i szybciej leciał, a łowca śledził go, póki nie zniknął mu z oczu. Musi być bardzo dziwnie na promie - rozmyślał. - Ciekawe, jak wyglądają Góry z takiej wysokości? Powinni dobrze widzieć smoki, jeżeli nie lecą za wysoko. Chciałbym lecieć bardzo wolno tuż nad Górami i oglądać je z powietrza. Jednorożce wydają się stamtąd bardziej białe i można dojrzeć ich grację i zwinność, i pewnie całe stado, jak biegną. Tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy mijali ogromną przepaść, która wzbudzała zawsze lęk, stary zobaczył ponownie smoka i wiedział, że nie odpuści. Zobaczył go, kiedy ten wyskoczył w górę, na szczerozłotych w ostatnich promieniach słońca skrzydłach, wyginających się i dziko roztrzepanych w powietrzu. Próbował wzlecieć ciągle od nowa, powtarzając swoje oszalałe łamańce, a Gareth przedostał się bardzo blisko, kucnął i przyglądał się co takiego stało się ze skrzydłami smoka. - Nic się nie zmienia - powiedział. Ale śledząc kątem oka ruch chmur zauważył, że jest wyraźnie wolniejszy. - Walczyłeś z kimś silniejszym od siebie, albo całym stadem. Dałeś im radę, ale cię zraniono, a teraz ja pokonam ciebie. Jest sprawiedliwość na świecie. Jesteś gotów przetrzymać noc, ale i ja także. Bestia cały czas trzymała bezpieczny dystans. Łowca nie miał okazji by choćby popatrzeć na smoka przez celownik, a co dopiero strzelać. Zasięg, słowo za którym łowcy nigdy specjalnie nie przepadali. Smok chyba zdawał sobie z tego sprawę. Nie sposób stwierdzić czy wiedział gdzie jest chcący zabić go człowiek, czy w ogóle zdawał sobie sprawę z jego istnienia, odwrócił się w stronę starego i ryknął, Tylko raz, krótko. Wyzywająco i doniośle. Wystarczyło. Człowiek jak i wszystko dokoła skulił się w sobie. Przez chwilę trwał bez ruchu i z trwogą patrzył na potwora. Kiedy tamten poniechał prób wzlotu i ruszył dalej, mężczyzna obudził się, osuszył rękę w powietrzu, odprężył się jak mógł i ruszył tym samym sprężystym krokiem. Uczę się, - pomyślał - Poza tym trzeba pamiętać, że smok nic nie jadł, a jest ogromny i trzeba mu dużo żarcia. Ja zjadłem mięso ze skavena. Jutro też coś zjem. - Jak się tam czujesz, smoku? - zapytał głośno. - Bo ja dobrze, a z moją lewą ręką jest już lepiej i mam pożywienie na noc i na dzień. Zmierz się ze mną, smoku. Prawdę mówiąc, nie czuł się dobrze, gdyż ból od wysiłku nieomal przekroczył już bolesność i przeszedł w drętwotę, która wydawała się staremu podejrzana. Ale miewałem już gorsze rzeczy - pomyślał. - Rękę mam trochę skaleczoną, a drugą puścił skurcz. Nogi są w porządku. Prócz tego jestem nad nim górą, jeżeli idzie o jedzenie. Było teraz ciemno, bo na Tequili zmrok zwykle szybko zapada po zachodzie słońca. Ukazały się pierwsze gwiazdy. Nie znał nazwy Morgana, ale dojrzał tę właśnie gwiazdę i wiedział, że niedługo pojawią się wszystkie i że będzie miał przy sobie swoich dalekich przyjaciół. - Merlin jest także moim przyjacielem - powiedział na głos. - Jeszcze nie widział ani nie słyszał o takim potworze, jakiego przyjdzie mi zabić. Cieszę się, że nie musimy próbować zabijać gwiazd. Co by to było, gdyby człowiek musiał co dzień próbować zabić księżyce? Księżyce uciekają. Uciekają przed słońcem. A gdyby tak co dzień trzeba było zabijać słońce? Do słońca nawet dolecieć się nie da. W czepku się rodziliśmy - pomyślał. A potem żal mu się zrobiło wielkiego smoka, który nie miał się czym pożywić, ale jego postanowienie, że musi go zabić, nie osłabło ani na chwilę w tym żalu. Iluż ludzi on nakarmi! - myślał. - Tylko czy oni są warci tego? Nie, oczywiście, że nie. Sądząc po postępowaniu i wielkiej godności, nikt nie jest tego wart. Nie rozumiem się na tych rzeczach - rozmyślał. - Ale dobrze, że nie musimy zabijać słońca, księżyca czy gwiazd. Wystarczy, że żyjemy pośród gór i zabijamy naszych prawdziwych braci. Teraz muszę pomyśleć o walce, jaka mnie niebawem czeka. Mogę stracić życie i nikt mnie tu nie odnajdzie. Chłopiec nie dowie się z jakim to smokiem się mierzyłem. On ma wielką szybkość, której jeszcze dotąd nie wykorzystał. Co będzie, to będzie. - Bój się jednak gadzie. Chyba już wiem jak cię zabiję. Sam mi podpowiedziałeś i dlatego zginiesz. - Rzekł po chwili butnie, bo rzeczywiście w głowie zaświtał pewien podstępny pomysł. Jeśli smok idzie tam dokąd Gareth sądzi, to dlaczego nie przeciąć mu drogi? Dlaczego nie zasadzić się na jego szlaku w dobrze znanym staremu miejscu? Tak przecież czasem robili samotni łowcy i czasem się udawało. Wyczekać cierpliwie, aż się przybliży i wtedy strzelić. Strzelić, by zabić. By zabić na śmierć. Musi się udać. Przede mną ciężka droga, ale tak będzie krócej i w dodatku to moja jedyna szansa. - Myślał, a może mówił do siebie. Przyszła pora grać na pewniaka. * * * * Kiedy po godzinach wyczerpującego to marszu, to znów wspinaczki dotarł do miejsca, o którym myślał był tak zmęczony, że pragnął wyłącznie snu. Bądź co bądź to wciąż jeszcze noc. Męka umierania to jeszcze nic. Męka głodu i to, że boryka się z czymś, czego nie rozumie. - to jest najgorsze. Odpocznij teraz, i pozwól odpocząć kościom. Odpoczywał, jak mu się wydawało, ze dwie godziny. Fioletowszy z księżyców wschodził teraz późno, nie miał więc sposobu określenia pory. W gruncie rzeczy odpoczywał tylko pozornie. Jakież by to było proste, gdybym mógł zamocować pułapkę! - myślał. - Ale on mógłby ją zerwać jednym niewielkim szarpnięciem. Muszę go pokonać własnymi siłami i sprytem. - Aleś ty jeszcze nie spał, stary - powiedział. - Minęło już pół dnia, noc, a teraz następny dzień, jak nie zmrużyłeś oka. Musisz obmyślić jakiś sposób, żeby trochę się zdrzemnąć, Jeżeli się nie prześpisz, może ci się zmącić w głowie. W głowie mam dostatecznie jasno - pomyślał. - Aż za jasno. Mój umysł jest jasny jak te gwiazdy, które są moimi siostrami. Mimo to muszę się przespać. Bo i gwiazdy sypiają, każdy księżyc i słońce, i nawet komety czasem drzemią. Pamiętaj, żeby się przespać - myślał. - Zmuś się do tego i nie kombinuj więcej. Mógłbym dać radę bez spania - powiedział do siebie - ale to byłoby zanadto niebezpiecznie. Popełznął na czworakach ku skalnej półce, którą wybrał na swój przepastny biwak, uważając żeby nie spaść w mrok. Może on sam też na wpół drzemie - pomyślał. - Ale ja nie chcę, żeby odpoczywał. Na półce obrócił się tak, że mógł się od biedy położyć. Gwiazdy świeciły teraz jasno. Spojrzał, by się przekonać, czy jest bezpieczny. Dostrzegł tylko świetlistość z nieba. Odwrócił się więc do skały. Grzbiet miał przygięty pod ciężarem lat. - A jeśli go tam wcale nie ma? Ale on tam musiał być. Choćby tylko dla oczu starego. Choćby dlatego, że mógłby być tym ostatnim. Choćby dlatego, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Żeby któryś z nich zdecydował się i zwyciężył. Smoki były jednak mądre i ci, którzy tej dziwnej mądrości nie uszanowali kończyli przynajmniej marnie. Jako człowiek najbardziej ze wszystkiego nie potrafił zrozumieć ich zwierzęcej cierpliwości i uporu. Kiedyś słyszał od łowcy, któremu ufał, jak śmiertelnie poraniony smok nie pozwolił nikomu zbliżyć się do siebie aż nie skonał w spokoju samotności. Trwało to cztery dni i cztery noce. Dopiero wtedy przestał pluć ogniem, szarpać pazurami i uderzać ogonem. I choć tak wściekły, na to, że dał się pokonać głupim ludziom zasnął tak spokojnie, że łowcy woleli zaczekać jeszcze jedną noc, a potem dla pewności strzelali do niego z bliska z tuzin razy. Smok jednak ani drgnął, ani nie otworzył miodowych powiek. Gareth nie przepadał za taką determinacją, ale szanował swego przeciwnika i wiele się od niego nauczył. - Może zaczyna się męczyć albo odpoczywa - powiedział. - Teraz trzeba wypocząć trochę i przespać się odrobinę. Jutro smoku przekonasz się, że ze mnie mądry człowiek. Przy świetle gwiazd, wśród nocy, która robiła się coraz chłodniejsza, próbował zasnąć. - Jak doskonale ciepłe jest jedzenie w bazie. - powiedział. - Więcej już nie wyruszę bez kochera i soli. Gdybym miał rozum, byłbym już bogaty - pomyślał. - A jednak nie wszystko w życiu zależy do człowieka. Tym bardziej od pieniądza. Niebo chmurzyło się na wschodzie i gwiazdy, które znał, znikały jedna po drugiej. Wydawało mu się teraz, że wpływa w olbrzymi kanion chmur, a wiatr ustał zupełnie. - Za trzy albo cztery dni przyjdzie niepogoda - powiedział. - Ale nie dzisiaj ani jutro. Gotuj się teraz do snu, póki smok idzie spokojnie i równo. I zaśmiał się do siebie, bo to był dobry żart. Zabezpieczony w sprytny sposób linką mógł nawet przewracać się przez sen. Moja prawa musi wytrzymać - pomyślał. - Jeśli puści przez sen, zbudzi mnie lewa, jak linka zacznie wylatywać. Ciężkie to dla prawej ręki. Ale przyzwyczajona do cierpienia. Nawet jeżeli pośpię dwadzieścia minut czy pół godziny, dobre będzie i to. Pochylił się do przodu i położył się przywierając całym sobą do linki, prawą rękę przycisnął ciężarem własnego ciała i natychmiast usnął. Nie śniły mu się orły, ale ogromne stado białych koni, biegnących w szalonym galopie. Był to czas godów i konie pędziły do miejsc, gdzie nie było ludzi. Potem przyśniło mu się, że jest u siebie w domu i leży na łóżku, że wieje północny wiatr i że jest mu bardzo zimno, i prawą rękę ma drętwą, bo trzymał głowę na niej zamiast na poduszce. Później zaczął śnić o długiej żółtej plaży, chociaż nigdy prawdziwej widział, i ujrzał pierwsze orły wzlatujące we wczesny zmierzch, a po nich nadleciały inne, piękniejsze ptaki, ale nie wiedział jak się nazywają. On zaś wsparł brodę na rękach i czekał, sam nie wiedząc na co. Pomarańczowy, przetykany granatowymi nitkami księżyc - Messner14 już wzeszedł od dawna, ale on spał dalej. Smok parł nieprzerwanie, poprzez tunel obłoków. Wydawało mu się, że obudził go jakiś hałas. Naprawdę zbudził go ból prawej pięści i palenie drugiej dłoni. W lewej ręce nie miał czucia. Na to właśnie czekaliśmy - pomyślał całkiem bez sensu. - Więc teraz trzeba to znieść. Musi zapłacić za moją rękę - myślał. - Musi zapłacić. Gdyby chłopiec tu był, pomógłby mi - pomyślał. - Gdyby chłopiec tu był. Gdyby tu był. Gareth zbyt nagle poderwał głowę, uderzył o kamienie, poharatał sobie policzek, ale nawet tego nie zauważył. Następnie podniósł się na kolana, a potem powoli wstał. Przesunął się w tył, do miejsca, gdzie mógł wymacać stopą kamienie, których nie widział. Byleby mi nagle nie zaczął zdychać tam, skąd nie zdołałbym go wydostać. Może i niedługo zacznie krążyć, czasem to robią, a wtedy muszę się wziąć do niego. Ciekawe, co go tak nagle ruszyło. Czy to głód doprowadził go do rozpaczy, czy też przeląkł się czegoś w nocy? Może raptem ogarnął go strach. Ale przecież był taki spokojny, silny, wydawał się taki nieustraszony i ufny. Dziwne. - Lepiej sam bądź nieustraszony i ufny, mój stary - powiedział. - masz go znowu, ale możesz już pospolicie nie zdzierżyć. Tylko że on niedługo musi znów się pojawić. Musi. Obawiał się, że może go zemdlić, a wtedy zwymiotuje i starci siły. Postarał się otrzeć twarz rozpuszczonym w dłoni śniegiem. Chłód przyniósł ulgę dla spracowanych dłoni. Śledząc pierwszą zorzę pojawiającą się przed wschodem słońca, myślał o kłopotach jakich może się jeszcze spodziewać. Idzie prawie prosto na wschód, tak jak chciałem - pomyślał. - Może on wie, że jestem zmęczony i wie, że jestem tuż. Niedługo zacznie się dla nas prawdziwa walka. Osądziwszy, że prawa ręka pozostawała już dość długo w bezrobotna, wyjął czekan i chwycił go krzepko. - Nie jest tak źle - powiedział. - A ból to głupstwo dla mężczyzny. Dla prawdziwego mężczyzny. Podpiął się do linki ostrożnie, tak żeby nie trafiła w świeże skaleczenia, i przesunął ciężar ciała w ten sposób, by mieć jak najwięcej swobody. - Nie najgorzej się sprawiłaś jak na coś tak marnego - powiedział do swojej lewej ręki. - Ale była chwila, kiedy nie mogłem cię znaleźć. Teraz musisz być cierpliwa. Dlaczego nie urodziłem się z dwiema prawymi rękami? - pomyślał. - Jestem już jednak za stary na przeszczepy. A może to moja wina, że nie ćwiczyłem tej jak należy. Ale Bóg mi świadkiem15, że miała dosyć okazji do nauki. Mimo wszystko nieźle dawał sobie radę w nocy, a kurcz ją chwycił tylko raz. Jeżeli to się powtórzy, niech mi ją linka odetnie. Kiedy to pomyślał, zrozumiał, że mąci mu się w głowie. Ale nie mogę zwariować - powiedział do siebie. - Lepiej mieć pustkę w głowie niż stracić siły przez mdłości. Zachowam siły na wszelki wypadek. Potem może być już za późno. - Głupi jesteś, a do tego stary - powiedział do siebie. - Głupiejesz i nawet nie chcesz się przyznać. Chyba jest poważniejsza od innych? - pomyślał do zgrabnej dziewczyny - widma, który objawiło mu się przed oczyma. I jak, sądził, wcale nie duszy. - Przynajmniej jest w tobie ten rodzaj siły, którego mi potrzeba. Teraz zrobiłem, co mogłem. Niechże on się pokaże i niech już przyjdzie walka. - Ostatnie słowa skierował już do smoka. Odkąd Gareth wyruszył, słońce wschodziło po raz trzeci. Gdyby spojrzeć z góry na ich dotychczasowe zmagania zdałoby się, że nakreślili wśród gór wielgachne poszarpane koło. Nie mógł jeszcze poznać, że smok się zbliża. Na to było za wcześnie. Usłyszał tylko odgłosy bardziej po prawo, a zaraz potem całkiem z tej strony gdzie skały przechodziły w garb, by opaść w piekielną otchłań. Weszli już bardzo wysoko. Przyłożył kolbę do ramienia. Kiedy właśnie był gotów go użyć, smok niespodziewanie zrobił zwrot. Łowca wychylił się za mocno i gdyby nie zabezpieczenie był bliski upadkowi. Nie zamierzał się poddawać, choć w oczach mu pociemniało. Wysunął głowę i barki znad kamora po lewej i z małej kościanej piszczałki zaczął wydawać przenikliwe dźwięki. Smoki szczerze tego nienawidziły. To było silniejsze od nich. - To bardzo duży i piękny smok - powiedział. - Ale przecież zginie tak podłą śmiercią. To bardzo ważne. Potem dojrzał w słońcu pryskające kawałki skały bardziej na lewo. Gareth złożył spokojnie i jakby od niechcenia szukał celu. - W tej chwili jesteś już mój. Pomódl się do swoich bogów. - powiedział. - Pomódl się o lekką śmierć. Trzeba się trzymać ze wszystkich sił - pomyślał. - Może nie będzie tak łatwo, może przecież zawsze na mnie skoczyć, a ja nie zdążę uciec. Teraz muszę go zabić od razu. Dwie godziny później łowca był cały mokry od potu i wyczerpany do szpiku kości. Smok wciąż wspinał się coraz wyżej, ale pozostawał poza skutecznym zasięgiem. Najwyraźniej, nie dość, że znał teren, to wiedział co robi. Staremu od godziny pokazywały się przed oczami wpierw żółte, potem czarne plamki. Słone strugi potu zalewały mu czoło. Skaleczenie nad powieką i na czole dawało się we znaki. Nie lękał się czarnych plamek. Były one rzeczą normalną przy tym natężeniu wysiłku. Jednak dwukrotnie zrobiło mu się słabo, uczuł zawrót głowy, i to go martwiło. - Nie mogę sprawić sobie zawodu i teraz skonać. - powiedział. - Boże, dopomóż wytrwać teraz, kiedy mi tak dobrze idzie. Odmówię sto Ojcze nasz i sto Zdrowaś Mario i co tam jeszcze. Ale nie mogę zmówić ich zaraz. Uważaj je za zmówione - pomyślał. - Odmówię je później. Cały czas może jednak na mnie skoczyć, a ja bym wolał, żeby jeszcze krążył. - Nie skacz, smoku - zaklinał i błagał człowiek. - Proszę cię, nie skacz. Muszę wytrzymać ból i będzie dobrze. - pomyślał. - Ból jest nieważny... Mogę go opanować. Ale jego ból może go doprowadzić do obłędu. Znowu zrobiło mu się słabo. Nabrał więc trochę żelowatego śniegu i roztarł kark. - Nie mam kurczów - powiedział. - On da mi niedługo sposobność do strzału. Ja potrafię wytrzymać. Musisz wytrzymać. Nawet nie ma o czym gadać. Ukląkł. Odpocznę teraz, póki się nie szarpie, a potem wstanę i wezmę się do niego. Miał wielką pokusę odpocząć, pozwolić, by smok przybliżył się bez jego wiedzy. Nigdy w życiu nie byłem tak wyczerpany - pomyślał. - Niebawem zerwie się mocny i zimny wiatr. Widzę to po chmurach i sposobie, na jaki dymi szczyt Torgal'a. Nie tego mi trzeba. Smok szedł w stronę starego. Na tle oszukańczo uśpionego zębatego krajobrazu szczyt Torgal'a wyróżniał się wyniosłością, urodą i niedostępnością. Na szczycie musiało nie byle jako wiać. Z tumanów zwiewanego śniegu i kłębów niby to przypadkiem zahaczonej chmury tworzyła się długa na parę kilometrów chorągiew. Torgal dymił. A kiedy on się srożył, znaczyło że komuś zagraża rychłe niebezpieczeństwo. I lepiej się strzec, bo mądra góra rzadko dawało swoje znaki i nigdy się nie myliła. Smok nieubłaganie szedł w stronę starego. Wdzięczny był to widok dla starego, bo niewielu mogło opowiedzieć, że widziało równie piękny pióropusz. Stary wciąż potrafił się zachwycić urodą Gór, żałował tylko, że zwykle nie miał na to czasu. - Odpocznę, jak go zabiję, wtedy odpocznę. Może nawet się prześpię. - powiedział. - Czuję się dużo lepiej. Wspinaj się teraz smoku, wspinaj ze wszystkich sił. Zmęcz się - pomyślał. - Wezmę cię przy tym załomie. Nawet nie poczujesz, obiecuję Wiatr wzmógł znacznie. Było to jednak i tak zrządzenie losu, że dopiero teraz. - Dmie na południowy zachód - powiedział. - Człowiek, tak doświadczony jak ja, nigdy nie zgubi się w Górach. Po pewnym czasie, który staremu wydał się przedsionkiem wieczności, ujrzał nareszcie smoka w całej okazałości. Ze zmęczenia zobaczył go jako ciemny cień, który tak długo przechodził po prawej grani, że trudno było uwierzyć w jego rozmiar. - Nie... - powiedział. - Nie może być taki wielki. Ale smok był taki wielki i był już zaledwie o sto pięćdziesiąt jardów, a Gareth zobaczył jego ogon i zaczął się bać. Był znacznie dłuższy od ostrza dwuręcznego miecza. Bladolawendowy z domieszką złowieszczej purpury. Łowca mógł dojrzeć olbrzymie cielsko i opasujące je fioletowe pręgi. Łeb wyciągnął przed siebie na wężowej szyi, jeśli istnieją gdzieś węże mogące połknąć małego słonia. Ogromne skrzydła były zwinięte. Przylegały ciasno do boków. Może to już ten ostatni? - Pomyślał. - W takim razie nie wiem czy to będzie bardzo chwalebne go zabić. Ale trzeba kończyć, co się raz zaczęło. Podczas tego okrążenia łowca zobaczył smocze oko i dwa szare pasożyty16, przyczepione do żółtego brzuszyska. Każdy miała ponad cztery stopy długości i z człowieka wyssały by całą krew w pięć minut. Gareth pocił się teraz, lecz już nie od słońca. Za każdym kolejnym spokojnym niespiesznym stąpnięciem, jakie robił smok, nieświadomie wstrzymywał oddech i delikatnie pieścił języki spustów. Ale muszę go ściągać blisko, blisko, blisko - myślał. - Nie wolno mi mierzyć w głowę. Muszę go trafić w serce. - Bądź spokojny i silny, mój stary - powiedział. Smok był wciąż za daleko, ale się znacznie przybliżył, i łowca nie wątpił, że zdoła go trafić. Nie na darmo mówi się, że to Smocze Góry. Ponoć skały to grzbiety tych największych, które śpią. - Myślał do siebie. - Co będzie jak się przebudzą? Co będzie jak ten tu przyzwie śpiących skalnych braci na pomoc? Lepiej nie myśleć o takich rzeczach, bo to i kołowacizny można dostać, albo i oszaleć. Smok szedł po łuku skalnego żebra, spokojny i piękny, zdałoby się że poruszając jedynie swym wielkim ogonem. Stary człowiek pragnął ze wszystkich sił, ażeby mieć go bliżej. Smok na chwilę odwrócił się nieco na bok. Jakby chciał się dokładniej przyjrzeć człowiekowi, który ma go zgładzić. Gareth zmarszczył brwi. Oddech wstrzymywał już od dłuższej chwili. Prosił bogów i bożków by ręka mu nie drgnęła. Idealnie po środku pajęczej siatki celownika znajdowało się miejsce, w którym powinno być serce smoka. Łowca delikatnie nacisnął lewy spust, potem drugi tak szybko, że oba pociski prawie jednocześnie ugodziły cel. - Zraniłem go - powiedział. - Zraniłem go teraz na śmierć. Smok szarpnął się gwałtownie. Najpierw szponiastą łapą, potem kłami chciał sięgnąć miejsce trafienia. Potem chciał je wypalić. Czując śmierć w sobie wzbił się wysoko, ukazując całą swą wielką długość i objętość, całą swą moc i piękno. Zdawało się, że zawisł w powietrzu nad starym łowcą. Potem runął z trzaskiem. Staremu zrobiło mu się słabo, ale musiał wytrzymać. Trafiłem go - myślał - tym razem go dostanę. Ładujcie szybciej ręce. Wytrzymajcie, nogi. Wytrwaj głowo. Wytrwaj dla mnie. Nigdy mnie nie zawiodłaś. Gdy jednak zebrał się na najwyższy wysiłek dotarło do niego, jak bardzo żal mu potężnej istoty. Smok tymczasem Miotał ogonem. Szarpał pazurami. Zaczął ryczeć, tak że staremu wydało się, że skały drżą. Zaraz runą, a ja z nimi. I to będzie sprawiedliwe. Umrzemy obaj. Tu gdzie nikt nas nie znajdzie. - Smoku - wykrzyknął Gareth. - Smoku, i tak będziesz musiał umrzeć. Czyż musisz zabić i mnie? W ten sposób nic się nie zrobi - pomyślał. W ustach zanadto mu zaschło, by mówić, ale nie mógł teraz sięgnąć po wodę. - Nie wytrzymam. - I owszem, wytrzymasz - wyszeptał. - Wytrzymasz wszystko. Wycelował ponownie. Miał go w celowniku, ale smok zaczął pełzać w stronę kryjówki starego. Jesteś mądry, nie chcesz ginąć sam. Zabijasz mnie - myślał stary. - Ale masz do tego prawo. Nigdym nie widział nic większego, piękniejszego, bardziej spokojnego i bardziej szlachetnego od ciebie, bracie. Przyjdź i zabij mnie. Wszystko mi jedno, kto kogo zabije. Zaczyna ci się mącić. Zachowaj jasność w głowie i umiej cierpieć jak mężczyzna. Albo jak smok. Strzelił raz. Trafił. Widział jak pocisk wrzyna się w smocze ciało. Wewnętrznego wybuchu nie mógł zobaczyć, ale umiał sobie wyobrazic jak to boli. - Rozjaśnij się, głowo - powiedział głosem, który ledwie mógł dosłyszeć. - Rozjaśnij się. Strzelił powtórnie i już wiedział, że nie musi przeładowywać broni. Już nic nie wiem - myślał. Za każdym razem czuł, że lada chwila starci przytomność. - Nie wiem. Ale spróbuję chociaż wytrzymać. Nie chciał patrzeć na umierającego smoka. Niewiele mu życia zostało. Ledwo pełzł, kiedy złocisto-miodowe oczy zgasły. Jeszcze jakby próbował rozwinąć skrzydła... I tak już pozostał. Długi, potężny, szeroki, srebrzysty, pręgowany fioletem, nieskończony. Gareth czuł, że mu słabo, chwyciły go mdłości, w oczach mu się zaćmiło. Poczuł, że mdleje. Wyprostował się, by przyjrzeć się swemu dziełu, i rzeczywiście stracił przytomność. Kiedy odzyskał wzrok, zobaczył smoka leżącego na grzbiecie, srebrzystym brzuchem do góry, a skały barwiły się błękitem krwi z serca. Zrazu krew była ciemna, potem rozpostarła się jak obłok. Smok był srebrny, nieruchomy i się nie ruszał. Nie mógł, a może tylko nie potrafił w to uwierzyć. - Trzeba zachować jasność w głowie - powiedział opierając się twarzą o chłodny kamień. - Jestem zmęczony i stary. Ale zabiłem tego smoka, który jest moim bratem, i teraz muszę odrobić pańszczyznę. Zaczął oglądać smoka, bo chciał go poznać dobrze. Chciał też przewlec linę przez skrzydła i paszczę, a potem zabezpieczyć go na kilka jeszcze sposobów. Chcę go widzieć - myślał - dotykać go i poczuć jego moc. To przecie mój majątek. Ale nie dlatego chcę go dotykać. Teraz trzeba założyć jedną pętlę na ogon, a drugą wedle skrzydeł. - Bierz się do roboty, stary - powiedział. Wypił mały łyk wody. - Teraz, kiedy walka się skończyła, dużo jest tej pańszczyzny do odrobienia. Popatrzył na niebo, a potem na swoje dzieło. Uważnie przyjrzał się słońcu. Nie jest wiele później niż południe - pomyślał. - A wiatr się znów zrywa. Ale to teraz nieważne. Będzie co opowiadać chłopcu w domu. - No chodź, gadzie - rzekł. - Ale smok nie przyszedł. Leżał, więc Gareth sam poszedł. Kiedy się z nim zrównał, a głowa smoka oparła się o jego kolano, wprost nie mógł uwierzyć, że smok jest taki ogromny. Linkę przewlókł przez jedno skrzydło, wyciągnął spomiędzy szczęk, okręcił na rogu, potem wsunął przez drugie ze skrzydeł, znowu okręcił na drugim rogu, wreszcie związał podwójną linę i umocował ją na powrót do kołka. Następnie uciął kawał liny, żeby założyć pętlę na ogon. Smok, pierwotnie srebrnofioletowy, przybrał barwę srebrzystą, a pasy miały ten sam bladoliliowy kolor co ogon. Były szersze od ludzkiej dłoni z rozstawionymi palcami, a oko wydawało się równie obojętne jak lusterko w peryskopie czy mało świętej procesji. - To był jedyny sposób zabicia go - powiedział. Czuł się lepiej, odkąd łyknął wody; wiedział, że już nie zemdleje, i głowie się nie mąciło. Taki, jak teraz jest, waży z górą półtora tysiąca funtów - pomyślał - a może i dużo więcej. Jeżeli po oprawieniu zostanie z tego dwie trzecie po trzydzieści... * * * * * - Na to mi trzeba ołówka - rzekł. - Tak jasnej głowy jeszcze nie mam. Ale myślę, że nawet wielki Ingeborg byłby dziś ze mnie dumny. Nie miałem co prawda kostnego rogu, ale ręce i plecy bolały porządnie. Ciekawe, co to są te kostne rogi - myślał. - A może je mamy, nic o tym nie wiedząc? Smok był tak wielki, iż miał wrażenie, że przywiązuje do kamieni inną skałę. Czuł respekt wobec starożytnego potwora. Czuł się dumny, że jednak zwyciężył. Uciął kawałek linki i przytroczył dolną szczękę smoka do górnej. Następnie wyjął z plecaka mały przenośny ansibl i szybko go złożył. Nie potrzebował kompasu, by wiedzieć, gdzie jest południowy zachód. Wystarczyło mu wyczuć powiew wiatru i spojrzeć na chmury. Wystarczyło spojrzeć na niedostępne zbocza najwyższej z wysokich gór - Szarej Siostry i już wiedział jak daleko i w którym kierunku się oddalił. Warto spróbować zdobyć coś do jedzenia i znaleźć wodę - dopiero teraz poczuł jak bardzo chce mu się pić - choćby dla zwilżenia ust. Nie mógł jednakże nic znaleźć. Podniósł więc jeden z chropowatych żółtych kamieni i potrząsnął nimi tak, że znajdujące się pod spodem małe błękitne ślimaki pospadały. Było ich ponad tuzin, a skakały i miotały się jak pchły. Pourywał im łebki palcami i zjadł rozgryzając skorupy i ogony. Były bardzo małe, ale wiedział, że są pożywne, a smak miały dobry. W butelce zostały jeszcze dwa łyki wody, więc zjadłszy co nieco wypił jej trochę. Widział smoka, a wystarczyło mu spojrzeć na własne ręce i oprzeć się plecami o skały, by wiedzieć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę i nie było snem. W pewnej chwili, gdy czuł się tak niedobrze pod koniec, pomyślał, że może to jaki koszmar. Potem, kiedy zobaczył pierwszą harpię, która wyskoczywszy z szczytów zawisła nieruchomo na tle nieba, nim spadła, uznał, że jest w tym jakaś wielka dziwność, i nie mógł w to uwierzyć. Wtedy nie widział wyraźnie, choć teraz wzrok miał równie dobry jak zawsze. Wiedział, że smok jest obok, a jego ręce i plecy nie są snem. Ręce goją się szybko - pomyślał - wykrwawiłem je do czysta, a czas je uleczy. Bo czas to najlepszy lekarz, jaki istnieje. Trzeba mi tylko zachować jasność w głowie. Ręce zrobiły swoje, trzeba czekać. On ma pysk zaciśnięty, a ogon trzyma prosto, więc czekamy sobie jak bracia. Potem zaczęło mu się znów trochę mącić w głowie i pomyślał: Czy to on mnie pokonał, czy ja jego? Gdybym go zjadł, nie byłoby wątpliwości. Nie byłoby ich też, gdyby smok leżał w transporterze pozbawiony całego dostojeństwa. Ale czekali razem, związani jak bracia. A Gareth pomyślał: Niechże mnie diabli wezmą, jeżeli mu się tak podoba. Wziąłem nad nim górę tylko podstępem. On nie chciał mi zrobić nic złego. Łowca szybko nadał meldunek, podał swoją pozycję. Poprosił o największy transporter i powiedział, żeby się pośpieszyli. Nawet jeśli przylecą szybko, smoka uda się załadować dopiero rano. Usiłował zachować przytomność umysłu. W górze były wysokie cumulusy i sporo pierzastych obłoków, toteż wiedział, że wiatr będzie się wzmagał. Stale spoglądał na gada, aby upewnić się, że to prawda. Zastanawiał się, kto przyleci pierwszy. "Pióro Archanioła", "Chrzest ognia" czy "Niechętny Szermierz"? Gareth znał ich załogi i już cieszył się na spotkanie. Minęła godzina, zanim smoka uderzył dziobem pierwszy sęp. Nie zjawił się przypadkowo. Przyleciał bo wyczuł z wielu mil zapach krwi i wypatrzył jej trop. Nadleciał tak szybko i bez żadnej ostrożności, ukazał się w pełnym słońcu. Potem opadł na smoczy grzbiet. Zwietrzył zapach i nie zamierzał odpuścić. Niekiedy gubił woń. Ale zaraz odnajdował ją znowu, czasem też chwytał tylko jej ślad i podlatywał szybko, uparcie. Był to ogromny ptak, o budowie przystosowanej do walki tak jak spaczona natura tej planety potrafiła i wszystko mogło być w nim było piękne, gdyby nie przeznaczenie. Grzbiet miał czarny jak noc, brzuch mocno zielony w granatowe plamy, a skrzydła ziemiste i mocarne. Zbudowany był podobnie do smoka, z wyjątkiem głowy. U smoka szlachetnej, u sępa zakończonej złowieszczo zakrzywionym dziobem. Zatrzaśniętych teraz, gdy leciał bystro tuż nad smokiem, tnąc niewzruszenie powietrze sterczącym rozwidlonym ogonem. W ściśniętym dziobie było osiem rzędów kłów osadzonych skośnie do wewnątrz. Nie było to zwykłe. Miały kształt palców zgiętych jak szpony. Były prawie tak długie jak palce starego rybaka, a z obu stron miały tnące, ostre jak brzytwa krawędzie. Sęp ten mógł żerować na wszystkim, co już nie żyło. Uczciwą walkę podejmował tylko w obronie młodych. Kiedy łowca go ujrzał, wiedział już, że to padlinożerca, który nie zna lęku i zrobi dokładnie to, co zechce. Obserwując go, przygotował harpun i postanowił walczyć do końca. Umysł miał teraz jasny, pełen był determinacji, ale nie miał wiele nadziei. Za dobre to było, żeby trwać - pomyślał. Śledząc podlatującego ptaka, rzucił okiem na smoka. Równie dobrze mógł to być sen - myślał. - Nie mogę przeszkodzić, żeby na mnie napadł, ale może go dostanę. Kurwo przeklęta - pomyślał. - Niech szlag trafi twoją mać! Sęp podleciał od tyłu i kiedy jednak uderzył smoka dziobem, szarpiąc kłami, stary usłyszał kłapnięcie zębów i spojrzał w pomarańczowo złośliwe ślepia, gdy sęp wżerał się w mięso tuż nad ogonem. Głowa ptaszyska znalazła się w celowniku, łowca zabił go jednym bezbłędnym strzałem. Usłyszał trzask skóry i mięsa dartego na wielkim smoku, który nie byłby z tego zadowolony. Trafił tam, gdzie linia łącząca oczy przecina się z linią, która biegnie w tył od czaszki. Nie było takich linii, ale Gareth umiał je sobie wyobrazić, poza tym jego broń miała wyśmienity celownik. W pewnym momencie liczył się tylko ciężki, zaostrzony, czarny łeb i wielkie ślepia, i kłapiący, szarpiący, wszystko pochłaniający dziób. Ale w tym właśnie miejscu był mózg i tam trzeba było ugodzić. Sęp miotnął skrzydłami, okręcił się w powietrzu, a łowca spostrzegł, że w jego oku nie ma życia; potem okręcił się raz jeszcze, by ostatecznie spaść. Człowiek wiedział już, że sęp nie żyje, ale ten nie chciał na to przystać. Leżąc na grzbiecie, machając ogonem, kłapiąc szczękami, począł rzucać się. Skały zabarwiły się jego krwią tam, gdzie smagał ogonem. Podszedł i silnym kopnięciem zrzucił go w ostatni lot, w przepaść. Wpatrywał się w spadające truchło, z przyjemnością patrzył, jak bardzo powoli leci na dno otchłani. - Wziął ze czterdzieści funtów - powiedział głośno. Zabrał mi także jeden pocisk - pomyślał - i teraz, kiedy moja zdobycz znów krwawi, przyjdą inne. Nie miał już chęci patrzeć na smoka, odkąd został okaleczony. Kiedy sęp rzucił się na niego, było to tak, jakby rzucił się na starego. Ale zabiłem sukinsyna, który ugryzł mojego brata - pomyślał. - I zabiję każdego następnego. To był największy sęp, jakiego widziałem. A Bóg świadkiem, że widywałem duże. Za piękne było, żeby trwać - myślał. - Wolałbym teraz, żeby to był sen, wolałbym nigdy nie schwytać tego smoka i leżeć samotnie w łóżku na gazetach. - Ale człowiek nie jest stworzony do klęski - powiedział. - Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Żal mi jednak, że zabiłem tego pięknego smoka - pomyślał. - Teraz nadchodzi zły czas, a ja nie mogę tylko czekać. Pociski do harpuna kiedyś się skończą. Mogliby już przylecieć. Dlaczego się ociągają? Sęp jest okrutny, zręczny, silny i rozumny. Ale ja byłem rozumniejszy od niego. Może zresztą i nie - zastanowił się. - Może byłem tylko lepiej uzbrojony. - Nie myśl, stary - powiedział na głos. - Czekaj cierpliwie i rozważnie przyjmij to, co przyjdzie. Ale muszę myśleć - dumał - bo tylko to mi zostało. To i rollerball. Ciekaw jestem, jak by się wielkiemu Ingeborgowi podobał ten strzał w głowę? Nie było to nic nadzwyczajnego. Każdy by potrafił. Ale czy moje poranione ręce były równie wielkim utrudnieniem jak ten kostny róg? Nie mam pojęcia. Łokieć nigdy mi nie dokuczał. - Pomyśl o czymś wesołym, stary - powiedział. - Teraz z każdą minutą masz szansę wygrać ostatecznie. Zarazem wiedział doskonale, jaki może być dalszy rozwój wypadków. Ale nie było już żadnej rady. Na wszelki wypadek nie chciał liczyć ile ma jeszcze pocisków. Były drogie i nie stać go było na wiele. - I owszem, jest rada - rzekł głośno. - Muszę pozabijać je wszystkie. No! - krzyknął. - Stary jestem, ale nie bezbronny. Wiatr dął teraz silnie, toteż zrobiło się zimniej. Przyglądał się tylko przedniej części smoka i odzyskał trochę nadziei. Smoku, wiesz co? Głupio jest nie mieć nadziei - rozmyślał. - Tobie jej zabrakło i dlatego przegrałeś. Poza tym to pewnie grzech. Nie myśl o grzechu. Dość teraz jest kłopotów i bez tego. A zresztą nie rozumiem się na tym. Nie rozumiem się na tym i nie jestem pewien, czy w to wierzę - myślał dalej. - Może było grzechem zabijać smoka? Przypuszczam, że tak, chociaż zrobiłem to, żeby wyżyć i w jakiś sposób zaspokoić wielu ludzi. A wreszcie wszystko jest grzechem. Więc nie myśl o grzechu. Na to już o wiele za późno, a są ludzie, którym za to właśnie płacą. Niech oni myślą o grzechu. Urodziłem się, żeby być smokiem. Król Artur był rybakiem, a także ojciec wielkiego świętego Galahada. Staremu mąciło się już wszystko ze wszystkim. Rzeczywistość z przeczytanymi kiedyś tam opowieściami. Jednakże lubił zastanawiać się nad wszystkim, co go dotyczyło, a ponieważ nie było nic do czytania i nie miał radia, więc rozmyślał wiele, i wciąż o grzechu, i wciąż o winie. Nie zabiłeś tego smoka tylko po to, żeby wyżyć i sprzedać go na mięso - myślał. - Zabiłeś go z dumy i dlatego, że jesteś łowcą. Kochałeś go, kiedy żył, i kochałeś go potem. Jeżeli go kochasz, nie jest grzechem go zabić. Czy też jest jeszcze większym? - Za dużo myślisz, stary - powiedział na głos. Ale przyjemnie ci było zabić sępa - pomyślał. - Jada wyłącznie padlinę. Jak ludzie. - Zabiłem go obronie mego brata - powiedział. - I zabiłem dobrze. Zabiłem sukinsyna na śmierć. A zresztą - pomyślał - wszystko w jakiś sposób zabija wszystko inne. Łowy na smoki zabijają mnie dokładnie tak samo, jak utrzymują przy życiu. Ale chłopiec pomaga mi wyżyć. Nie powinien zanadto się łudzić. Urwał kawałek smoczego mięsa z miejsca, gdzie nadgryzł ją sęp. Przeżuł je i stwierdził, że jest dobrej jakości i smaczne. Było jędrne, soczyste jak mięso zwierzęce, ale nie czerwone. Nie było łykowate i wiedział, że przyniesie mu najwyższą cenę. Nie miał jednak sposobu, aby zapobiec rozchodzeniu się woni, i doskonale zdawał sobie sprawę, że zbliżają się ciężkie chwile. Gareth spotkał w życiu niejednego dziwaka. Jeden taki twierdził na przykład, że tylko duchy powietrza wiedzą, co czeka za górami. To był wyłącznie wstęp, człek ów twierdził, że dojdzie za Góry i tam znajdzie skarb. Jaki nie chciał powiedzieć. Pił tylko coraz więcej taniej wódki i chodził na coraz dłuższe wyprawy. Nie polował, nikomu nie mówił czego szuka. Nikt też mu nie bronił dopóki płacił za wódkę. Nikt też o niego pytał, kiedy nie wrócił z kolejnej wypraw. Może przyjdzie nam się jeszcze spotkać? Zapytał stary na głos. Ale wiedział że nie, jeszcze nie nadszedł jego czas, by po raz ostatni poklepać skałę na szczęście, położyć głowę i zasnąć z zimna, wyczerpania i głodu. Dziwne myśli - powiedział do siebie, by je przepędzić. - Lepiej sobie idźdźcie, nic tu po was. A dla odwrócenia uwagi przyjrzał się wschodniej ścianie, co jak katedra wznosiła się ponad inne szczyty. Najlepiej wyłuskana ze swego kruszczcowego łoża. Jej architektura i linia wzlotu mają ścisłość prawie geometryczną. Rozmyślał, nie wiedząc na głos czy w głowie tylko. Nie było to ważne. Istotniejszym było, że patrzenie na takie piękno dawało nawrót sił i przepędzało złośliwe szepty w głowie. Ale to ten wierzchołek z prawej, jak żaden inny zasługuje na miano idealnego. Jest takim, jakim dzieci wyobrażają sobie górskie szczyty. Dzieci, które nigdy nie widziały Gór. Dzieci, urodzone nad morskim brzegiem. Taki właśnie stwarzają sobie w imaginacji obraz na słowo "góra". Piramida otoczona lodowcami, strzelająca wyniośle w niebo. Piramida, którą otaczają inne mniejsze, przygarbione, połogie wierchy. Wiało bez ustanku. Żółta mgła przesunęła się nieco dalej na północny - wschód, a wiedział, iż jest to oznaką, że zła pogoda tylko odwleka swoje przybycie. Popatrzył przed siebie, ale nie mógł zobaczyć nigdzie choćby helikoptera zwiadu. Widać było jedynie harpie, które daleko nad zawsze białą Kukutschtk'ą wzbijały się w powietrze i szybowały w obie strony. Nie mógł nawet wypatrzyć żadnego ptaka. Pewnie wszystkie zostały pożarte. Czekał już od dwóch godzin, odpoczywając, czasami przeżuwając kawałek mięsa smoka i usiłując wytchnąć i nabrać sił, kiedy zobaczył pierwszego z pary sępów. - Do kurwy nędzy17! - powiedział na głos. Widział już drugiego, który sunął za pierwszym, i z łatwością rozpoznał dwugłowe ohydy. Zwietrzyły zapach i to je podnieciło, a ogłupiałe od wielkiego głodu, były gotowe na wszystko. Zbliżały się błyskawicznie. Łowca precyzyjnie wycelował harpun. Potem rozwarł i zamknął lekko dłonie. Nacisnął spust dwa razy. Spokojnie patrzył jak obaj padlinożercy spadają w przepaść, choć ich cztery w sumie głowy nie były do końca przekonane czy to dobry pomysł. Wystrzelił dwa pociski. Oba celne. Nie mogły go, po prostu zawieść. To byłoby zbyt nieuczciwe. To były dwa ostatnie pociski. Zacisnął dłonie mocno, ażeby zniosły ból i nie zadrżały, i śledził przestrzeń wokół smoka. Od razu dostrzegł dwa kolejne. Większe od tamtych leciały równie szybko lecz wyżej. Widział teraz ich łby wyciągnięte, głupie i zachłanne. Były to paskudne, cuchnące ptaszyska, żywiące się padliną, ale zarazem mordercy. Bo kiedy poczuły prawdziwy głód, potrafiły kąsać. To one odgryzały nogi jednorożcom śpiącym na łąkach, a jeśli były głodne, atakowały samotnego człowieka. - Kurwa twa! - powiedział. - Chodźcie tu, przeklętniki! No chodźcie tu ścierwniki! Nadeszły. Inaczej jak tamte pierwsze. Jeden skręcił i zniknął za wyniosłą skałą, a stary wiedział, że będzie szedł od tyłu. Drugi obserwował człowieka plamami swych oleistych oczu, po czym podleciał szybko, rozwarłszy oba dzioby, aby zadać cios smokowi tam, gdzie był nadgryziony. Na jego brunatnym łbie rysowała się wyraźnie linia biegnąca ku miejscu, gdzie jeden z mózgów łączył się z kręgosłupem, i człowiek walnął go czekanem w to złączenie. A potem zaprawił jeszcze drugi łeb. Uderzył, i uderzył z całej siły. Stwór puścił smoka i osunął się w dół, przełykając wyrwany kęs, w chwili gdy zdychał. Drugi tymczasem, niezmordowanie zadawał szarpał smocze ciało. Kiedy Gareth odwrócił się w jego stronę, wychylił się i pchnął bardziej niż uderzył. Trafił w szyję, była twarda, napięta, natychmiast powtórzył, gruchocząc ptaszysku kręgi. Od tego ciosu zabolały go nie tylko ręce, ale i ramiona. Sęp nie rezygnował i Gareth uderzył go w sam środek drugiego z łbów. Sęp uczepił się smoka zatrzasnąwszy dziób, więc łowca walnął go między oczy. Sęp nadal nie puszczał. - Nie? - powiedział stary i uderzył pomiędzy kręgi a mózg. Był to już łatwy cios, poczuł, że tkanka kostna się rozstępuje. Odwrócił czekan i wepchnął go pomiędzy szczęki sępa, ażeby je rozewrzeć. Przekręcił, a kiedy sęp puścił i osunął się Gareth powiedział: - Idź precz, diable! Opadnij na milę głęboko. Idź do swojego przyjaciela czy może swojej matki. Jeśli ją w ogóle miałeś, ty skurwysynu jeden! - Musiały zabrać sporo i to najlepszego mięsa - powiedział na głos. - Wolałbym, żeby to był sen i żebym go nigdy nie złowił. Przykro mi z tego powodu, smoku. W ten sposób wszystko wychodzi na opak. - Przerwał. Nie chciał patrzeć na smoka. Wykrwawiony, przypominał swą srebrzystością odwrotną stronę lustra, a pasy wciąż jeszcze były na niej widoczne. - Nie powinienem był iść za tobą tak daleko. - odezwał się człowiek. - Ani ze względu na ciebie, ani na siebie samego. Żałuję. Szczerze żałuję. - No - powiedział do siebie. - Lepiej doprowadź ręce do ładu, bo przyjdzie jeszcze coś więcej. - Chciałbym mieć mały miotacz - rzekł, sprawdziwszy stan dłoni. - I trzeba było zabrać chłopca ze sobą. Koniecznie. Trzeba było zabrać wiele rzeczy - pomyślał. - Ale ich nie zabrałeś, stary. Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić tym, co jest. - Dajesz mi wiele dobrych rad - powiedział głośno. - Mam tego dosyć. - Bóg jeden wie, ile wziął ten ostatni - powiedział. Wolał nie myśleć o okaleczonym boku smoka. Wiedział, że każde szarpnięcie się sępa oznaczało wyrwanie mięsa i że smok rozsnuwał teraz dla wszystkich ścierwojadów woń wyczuwalną na wiele mil. Nie wiedzieć czemu i dlaczego staremu przypomniała się książka, którą czytał wiele lat temu. Książka, przywieziona zapewne przez kogoś jeszcze z Ziemi opowiadała historię szalonego kapitana. Człowiek ten uparł się, że złapie ogromną rybę. Nafaszerowany w dzieciństwie biblijnymi opowieściami kapitan utożsamiał rybę z całym złem. Wielkie smoki i wielkie ryby muszą mieć ze sobą wiele wspólnego. Może tak samo trudno je złowić? Niedobrze. Mąci ci się w głowie stary - rozmyślał. Lepiej będzie jak skupisz się na tym, co trzeba zrobić. Moby Dick, Gareth przypomniał sobie z pewnym trudem, tak brzmiało imię wielkiej, białej i dumnej ryby. Jej imię przetrwało wieki i tysiące kilometrów kosmicznej pustki. Łowcy nazywali tak olbrzymią taflę wody między Zgiętym Grzbietem a Granią Brockenu, na którą lepiej się było nie zapuszczać. Woda tam zawsze była w kolorze nieba, a na potrzeby turystów ułożono legendę, o tym, jak kawałek nieba spadł w dolinę między Góry. To był smok, z którego człowiek mógł się utrzymać przez całą zimę - żałował. - Ale nie myśl o tym. Odpocznij tylko i postaraj się doprowadzić ręce do porządku, żeby obronić to, co jeszcze z niej zostało. Zapach krwi z moich rąk nie ma teraz żadnego znaczenia przy całym tym zapachu, jaki jest w powietrzu. Prócz tego nie bardzo krwawią. Nic ważnego nie jest tam przecięte. Krwawienie może zapobiec kurczom w lewej ręce. Może wiatr wszystko rozwieje i popsuje pogodę. O czym mogę teraz myśleć? - zastanowił się - O niczym. Nie mogę o niczym myśleć i muszę czekać. Chciałbym, żeby to naprawdę był sen. Ale kto wie? Mogło skończyć się dobrze. Następny sęp, który przypłynął był pojedynczym siwiejącym samotnikiem. Przyszedł niczym wieprz do koryta - jeżeli wieprz może mieć pysk tak szeroki, by można weń wsunąć głowę. Łowca pozwolił mu zatopić zęby w smoka, a potem zabił go jednym celnym uderzeniem. Jednakże sęp zakotłował się, szarpnął w tył i czekan pękł. Zmęczony, a właściwie skonany usiadł przy ogniu, który rozpalił sobie wcześniej. Nawet nie śledził ogromnego sępa z wolna opadającego w przepaść, która w nadchodzącym mroku wydawała się nie mieć dna. Truchło najpierw było widoczne w swej naturalnej wielkości, potem mniejsze, wreszcie maleńkie. To zawsze fascynowało starego łowcę. Ale tym razem nawet nie patrzył. - Mam teraz tylko mniejszy czekan i kamienie - powiedział. - Ale to się na nic nie przyda. Już mnie pobiły - pomyślał. - Jestem za stary, żeby zatłuc trolla na śmierć. Może żaden nie przyjdzie. Ale popróbuję tego, dopóki mam siłę. Byleby nie przyszło nic gorszego. Znowu delikatnie rozmasował dłonie. Zbliżał się wieczór, więc widział tylko niebo i Góry. Na niebie wiatr był silniejszy niż dotąd i Gareth miał nadzieję niedługo ujrzeć statek. - Zmęczony jesteś, stary - rzekł. - Zmęczony i wypalony. Całkiem, od środka. Poczwary zaatakowały ponownie dopiero tuż przed zachodem słońca. Gareth zobaczył brunatne skrzydła sunące wzdłuż odległego grzbietu. Nawet nie kluczyły w poszukiwaniu. Leciały bok w bok prosto do smoka. Całym stadem. Sięgnął po drugi mniejszy czekan, służący mu czasem za młotek. Był trochę za krótki, ale sprawdził się wielokrotnie, więc i teraz powinien być przydatny. Niestety, miecze świetlne, to zupełnie inna bajka - pomyślał, choć może i powiedział na głos. Nie miał innego wyjścia. Bardziej obawiał się o swoje dłonie. Mógł go skutecznie używać tylko jedną ręką ze względu na uchwyt, więc ujął go mocno w prawą i wypróbował na nim jego wytrzymałość, śledząc zbliżające się sępy. Dwa były dwugłowe. Trzy złośliwie normalne, jeśli na tej przeklętej planecie cokolwiek było normalne. Między nimi leciało coś jeszcze. Większe, budzące strach i respekt. Sępy, które czasem dziobały się nawzajem. Tego dużego nie śmiały musnąć skrzydłem. Zasłaniały staremu widok i dlatego nie mógł rozpoznać istoty. Ale wiedział, że z pewnością ją rozpozna, i że lepiej będzie nie poznawać jej bliżej. Stary przeprosił smoka i wszedł na jego grzbiet. - Wybacz mi bracie - powiedział. Zacisnął zęby i ponownie postanowił zabić je wszystkie. Nie obchodziło ile ich jest, ani jakie są wielkie i głodne. Gdy zapada zmierzch nawet karły rzucają długie cienie. Byle tylko pozwolić pierwszemu, żeby się dobrze uczepił, a wtedy grzmotnę tak, że reszcie odejdzie ochota na cokolwiek. Dwa z sępów podsunęły się razem, a kiedy zobaczył że bliższy rozwiera dzioby i zatapia kły w srebrzystym boku smoka, podniósł wysoko czekan i spuścił ją ciężko, z trzaskiem na szeroki łeb. W tej chwili gdy ostrze opadło wyczuł jego gumowatą masywność. Poczuł jednak również twardość kości, więc jeszcze raz trzasnął mocno, na wszelki wypadek, kiedy sęp osuwał się ze smoka. Widział też z kim przyjdzie mu się mierzyć za chwilę. Był już bardzo zmęczony. A harpia o niemal ludzkiej twarzy i szponach na łokieć z rozwagą czekała. Inny sęp przybliżył się, potem oddalił, a teraz znowu podlatywał. Gareth dojrzał białe kawałki mięsa wymykające się z dzioba, w chwili gdy sęp rzucił się do przodu. Łowca wziął zamach, trafił w głowę, a sęp tylko spojrzał na niego i wyrwał mięso. Zamachnął się znowu, kiedy sęp cofał się, żeby zdobycz przełknąć, i uderzył w tę ciężką, gumowatą masywność. - Chodź no, ty suko - powiedział. - Chodź jeszcze raz. Sęp powrócił jednym rzutem skrzydeł i człowiek zadał cios w momencie, kiedy napastnik zwierał dziób. Uderzył go tęgo, z wysoka. Tym razem wyczuł kość u nasady czaszki, więc grzmotnął powtórnie w to samo miejsce. Ugodził swymi wykrwawionymi rękami, które z całej mocy wbiły tęgi trzonek. Ugodził bez nadziei, ale zdecydowanie, z najwyższą zajadłością. Gareth patrzył, co robią inne, ale pozostałe sępy czekały razem z harpią, która syczała tylko, obnażając kły i mrużąc niby kocie, zielone oczy. Po chwili spostrzegł jednego z nich zataczającego koła. Zapomniał o reszcie. Nie mogłem się spodziewać, że je zatłukę - myślał. - W swoim czasie potrafiłbym to zrobić. Ale porządnie uszkodziłem obydwa i żaden nie może się czuć za dobrze. Gdybym mógł trzymać czekan obiema rękami, byłbym zabił pierwszego z całą pewnością. Nawet teraz. Nie chciał spojrzeć na smoka. Wiedział, że połowy już nie ma. Słońce zaszło, kiedy toczył walkę z sępami. - Niedługo już będzie ciemno - powiedział. - Statek powinien już przylecieć. Nawet jeżeli jestem za daleko na wschód, to i tak mnie znajdą. Chyba nie mogę być bardzo daleko w tej chwili - pomyślał. - Mam nadzieję, że nikt się zanadto nie niepokoi. Tylko chłopiec może się niepokoić, rzecz jasna. Ale jestem pewien, że wierzy we mnie. Wielu starszych łowców będzie się martwiło. I wielu innych też. Mieszkam wśród zacnych ludzi. Nie mógł już teraz przemawiać do smoka, gdyż był zbyt poharatany. A potem coś mu przyszło do głowy. - Połowo smoka! - powiedział. - Smoku, którym byłeś! Żałuję, że szedłem za tobą tak daleko. To nas oboje wykończyło. Aleśmy razem ubili sporo sępów, a uszkodzili wiele innych. Ile ich w życiu zabiłeś, stary? Nie darmo nosisz te wspaniałe rogi na głowie. Przyjemnie mu było rozmyślać o smoku i o tym, co mógłby zrobić sępowi, gdyby zechciał. Powinienem był odrąbać jeden z rogów i nim walczyć - pomyślał. - Tylko że wyjątkowo nie zabrałem toporka, a potem już i noża. Nie, nóż gdzieś powinien być... Ale gdybym tak zrobił i uwiązał róg, cóż by to była za broń! Wtedy moglibyśmy razem bić się z nimi. Co teraz zrobisz, jeżeli przyjdą w nocy? Cóż możesz zrobić? - Walczyć - odpowiedział. - Będę z nimi walczył, póki nie skonam. Nie mógł być daleko, bo smoczysko z niewiadomych przyczyn zatoczyło ogromne kolisko i łowca bez trudu rozpoznawał okolicę. Na lewo rozciągała się ogromna płaszczyzna, składająca się z gigantycznych głazów, pooranych lodowych pól oraz kruchych skalnych bastionów wysokich nieraz na 3000 m. Za nim roztaczał się labirynt szklistych rynien i pokrytych lodem zdradliwych nisz. Między gładkimi uskokami ścian, ułożonych pionowo, jedna na drugiej jak piętra aż po chmury. Ale teraz, w ciemności, kiedy nie było widać żadnej łuny czy świateł i tylko dął wiater, stary pomyślał, że może już nie żyje. Złożył dłonie i pomacał wewnętrzną ich stronę. Nie były już martwe: mógł wywołać ból życia po prostu rozwierając je i zamykając. Oparł się plecami o ramię skrzydła i pojął, że nie umarł. Mówiły mu o tym ramiona. Mam do zmówienia te wszystkie modlitwy, które przyobiecałem, jeżeli złowię takiego smoka - przypomniał sobie. - Ale jestem zanadto zmęczony, żeby odmawiać je teraz. Lepiej wezmę worek i okryję sobie ramiona. Był bliski płaczu. Mam jeszcze połowę smoka - pomyślał. - Może mi się poszczęści. Powinienem był mieć szczęście, kiedy przeszedłem taki szmat Gór. Moich kochanych Gór. - Nie bądź głupi - powiedział na głos. - Nie zasypiaj. Możesz jeszcze mieć dużo szczęścia i nie oszaleć do szczętu. - Chętnie bym kupił go trochę, gdyby było takie miejsce, gdzie je sprzedają - powiedział. A czym mógłbym za nie zapłacić? - spytał samego siebie. - Czy bezużytecznym harpunem, zgubionym nożem i dwiema poharatanymi rękami? - I owszem - powiedział. - Próbowałeś za nie zapłacić tymi wszystkimi dniami w Górach. Już ci je prawie sprzedali. Nie powinienem wymyślać bredni - zastanowił się. - Szczęście jest czymś, co przychodzi pod wieloma postaciami, więc któż je może rozpoznać? A jednak chętnie bym wziął go trochę pod każdą postacią i zapłacił, co by żądano. Chciałbym już widzieć światła statku - myślał. Za wielu rzeczy chcę. Ale tego właśnie chcę w tej chwili. Spróbował usadowić się wygodniej i znów po bólu poznał, że nie umarł. Odblask czyichś roziskrzonych świateł zobaczył gdzieś około dziesiątej wieczorem. Z początku były dostrzegalne tylko w tym stopniu co światło na niebie przed wschodem księżyca. Potem widać je było wyraźnie charakterystycznie rozpołowionym iście królewskim Szczytem Arthura. Gareth myślał, że już niedługo powinien pojawić się tu oddział dobrych ludzi z dobrym sprzętem. Teraz to już po wszystkim - rozmyślał. - Pewnie znów na mnie uderzą. A cóż może im zrobić po ciemku człowiek bez broni? Był drętwy i obolały, a rany i wszystkie naciągnięte mięśnie dokuczały mu na nocnym chłodzie. Mam nadzieję, że nie będę już musiał walczyć - myślał. - Tak bardzo mam nadzieję, że nie będę już musiał walczyć. Ale o północy stanął do walki i tym razem już wiedział, że jest bezcelowa. Przyszły całą hordą, a on dostrzegł tylko linie, kreślone w powietrzu przez ich skrzydła. Tłukł czekanem po łbach, słyszał kłapnięcia szczęk, kiedy szarpały smoka. Walił rozpaczliwie we wszystko, co tylko mógł wymacać i usłyszeć, a potem uczuł, że coś chwyciło czekan i wyrwało mu go z ręki. To z pewnością ta franca! Pomyślał i zaczął się naprawdę bać. Zaczął grzmocić na oślep pięściami. Ale sępy były teraz silne i nacierając kolejno lub wspólnie, darły kawały mięsa, które świeciło w nocy, gdy zawracały do ponownego ataku. W końcu jeden z nich podleciał do głowy smoka i łowca wiedział, że już po wszystkim. Zdzielił potwora zakrwawioną piąchą w łeb, tam gdzie jego kły uwięzły w masywnej smoczej głowie, która nie chciała się oderwać. Uderzył raz, dwa razy i potem jeszcze raz. Usłyszał, że coś pęka, więc chwycił stwora oburącz. Strzyknęła jadem, który ominął głowę, ale musnął prawy policzek. Poczuł, że ją udusił, a wiedząc, jak ostre ma szpony, odrzucił ją daleko. Była to harpia, ostatni z istot ze stada. Nie było już dla nich nic więcej do jedzenia. Gareth z trudnością chwytał oddech i czuł dziwny smak w ustach. Był on jakiś metaliczny i słodki i łowca zląkł się na chwilę. Ale nie było tego wiele. Splunął i głośno powiedział. - Zjedzcie to sobie i niech wam się przyśni, żeście zabiły człowieka. Wiedział, że jest pobity ostatecznie i bez ratunku. Stał między obwisłymi skrzydłami na smoczym szkielecie, niczym na wzgórzu. Stwierdził, że wahadłowiec wciąż szuka go w pobliżu Gandalfich Piargów i było mu to obojętne. Owinął workiem ramiona i usiadł. Opuściły go wszelkie myśli i uczucia. Miał już wszystko za sobą i właściwie był gotowy na spotkanie ze śmiercią. Później w nocy sępy zaatakowały szkielet jak ktoś, kto zbiera ostatnie okruchy ze stołu. Łowca nie zwracał na to uwagi: nie zwracał uwagi na nic, prócz swoich myśli. Wiatr to w każdym razie nasz przyjaciel - pomyślał. A potem dodał: czasem. I te wspaniałe Góry, razem z naszymi przyjaciółmi i wrogami. I łóżko. Łóżko jest moim przyjacielem. Nie ma jak łóżko. W łóżku będzie wspaniale. Jakoś lżej człowiekowi, kiedy jest pokonany. Nie miałem pojęcia, że tak lekko. I cóż cię pokonało? - zapytał. - Nic - odpowiedział głośno. - Poszedłem za daleko. Kiedy przyleciał wreszcie statek znaleźli starego w stanie, który najstarsi łowcy określają - w ramionach Demencji18. Sprawnie wsadzili go do w sumie luksusowej ładowni, nie zadając żadnych pytań. Załoga chwilę podumała co robić z gigantycznym szkieletem. Po namyśle postanowiono zabrać i jego. Żaden kłopot. Światła wewnątrz statku były pogaszone, wiatr wzmagał się ciągle i dął teraz silnie. W środku było jednak cicho; lot do bazy trwał dwadzieścia minut. Z czego pięć zabrały manewry podczas lądowania. Nie było nikogo kto by witał starego, więc wrzucił worek na ramię i poszedł do domu. Nadal do nikogo się nie odzywał. Wtedy to uświadomił sobie całą głębię swojego zmęczenia. Przystanął na chwilę, obejrzał się i w odblasku świateł lotniska zobaczył olbrzymi ogon smoka wystający z ładowni. Ujrzał białą, nagą linię kręgosłupa i ciemną masę łba ze sterczącymi rogami, i całą tę przerażającą pustą nagość pośrodku. Wierzyć mu się nie chciało, że to kiedyś był smok. Dumny i piękny. Silny i mądry. Nie dość jednak mądry, by mierzyć się z człowiekiem. Starym człowiekiem. Zaczął iść znowu, na górze upadł i przeleżał jakiś czas z workiem na ramieniu. Usiłował się podnieść. Było to jednak zbyt trudne, więc siedział tam z tym workiem i patrzył na drogę. Po drugiej stronie przeszedł wielki czarny pies, podążając za swoimi sprawami, i Gareth obserwował go. Potem przyglądał się po prostu drodze. Wreszcie odłożył worek i wstał. Dźwignął go, zarzucił na ramię i ruszył drogą. Musiał siadać pięć razy, nim dotarł do swej chaty. W chacie oparł się o ścianę. Odszukał po ciemku butelkę z wodą i napił się trochę. Potem położył się na łóżku. Nasunął koc na ramiona, otulił nim plecy i nogi i zasnął na gazetach twarzą do dołu, z wyciągniętymi rękami i dłońmi odwróconymi wewnętrzną stroną do góry. Spał jeszcze, kiedy chłopiec zajrzał rano przez drzwi. Dęło tak mocno, że rozważni łowcy nie wyruszyli, więc chłopiec spał do późna, a potem przyszedł do chaty starego, tak jak przychodził co rano. Zobaczył, że stary oddycha, a potem zobaczył jego ręce, i zaczął płakać. Wyszedł cicho po kawę i przez całą drogę płakał. Liczni łowcy otaczali smoka, a raczej to, co z niego zostało. Jeden, bardzo dokładnie mierzył szkielet. Chłopiec nie zszedł na dół. Był tu już przedtem. - Jak on się czuje? - zawołał któryś z ludzi. - Śpi! - odkrzyknął chłopiec. Nie dbał o to, że widzą jego łzy. - Niech mu nikt nie przeszkadza. - Sto osiemnaście stóp od nosa do ogona - zawołał elf, który mierzył smoka. - Wierzę - odrzekł chłopiec. Wszedł do baropubu i poprosił o blaszankę kawy. - Żeby była gorąca i proszę dać dużo mleka i cukru. - Coś więcej? - Nic. Później zobaczę, co będzie mógł jeść. - Cóż to musiał być za smok - powiedział właściciel. - Jeszcze nikt takiego nie widział. Ale i ty złowiłeś wczoraj dwa nie brzydkie. - Do diabła z tym - odparł chłopiec i zaczął płakać znowu. - Chcesz się czegoś napić? - zapytał właściciel. - Nie - odrzekł chłopiec. - Niech pan im powie, żeby nie przeszkadzali. Zaraz wrócę. - Powiedz mu, że bardzo mi przykro. - Dziękuję - odrzekł chłopiec. Zaniósł blaszankę gorącej kawy dla starego i został tam, póki ten się nie obudził. Raz wydawało się już, że Gareth się ocknął. Ale znów zapadł w ciężki sen, więc chłopiec poszedł naprzeciwko pożyczyć trochę drzewa, żeby podgrzać kawę. Wreszcie Gareth się obudził. - Nie wstawaj - powiedział chłopiec. - Wypij to. - Nalał kawy do szklanki. Łowca wziął ją i wypił. - Pobiły mnie, Garetha - powiedział. - Pobiły mnie zupełnie. - On cię nie pobił. Ten smok. - Nie. Prawda. To było dopiero później. - Humphrey pilnuje łodzi i sprzętu. Co zrobić z głową? - Niech ją sobie odrąbie, przyda się na ścianie. - A rogi? Co z zębami? - Zatrzymaj dla siebie, jeżeli chcesz. - Chcę - powiedział chłopiec. - Teraz musimy naradzić się co do innych rzeczy. - Szukali mnie? - Jasne. Straż, zwiady i śmigłowce. Najstarsi łowcy nie. Oni, oni powiedzieli, że ty już... - Góry są bardzo wielkie, a człowiek mały i trudno go dojrzeć. - Zauważył, jak miło jest mieć z kim rozmawiać zamiast mówić tylko do siebie i do powietrza. - Brak mi ciebie było. Czy co złowiłeś? - Jednego pierwszego dnia. Jednego drugiego i dwa większe trzeciego. - Doskonale. Mam dla ciebie drugą część wiersza. Ułożyłem ją gdy strzegłem smoka. Specjalnie dla ciebie. I Gareth słabym głosem wyrecytował: Nie trzeba lekko ważyć dobra, mówiąc: "mnie ono nie dosięgnie", wszak spadające krople dżdżu największy dzban napełnić mogą mądry, gdy zbiera powolutku cały jest w końcu dobra pełen.19 Widząc z jakim trudem stary mówi, dopiero po dłuższej chwili chłopiec zdecydował się odpowiedzieć: - Teraz będziemy łowić razem. - Nie. Ja nie mam szczęścia. Już teraz nie mam szczęścia. - Do diabła ze szczęściem - rzekł chłopiec. - Szczęście przyniosę ze sobą. - A co powie twoja rodzina? - Wszystko mi jedno. Wczoraj złapałem dwie sztuki. Ale teraz będziemy łowili razem, bo jeszcze muszę się dużo nauczyć. - Musimy zdobyć dobrą laserlancę do zabijania i zawsze mieć ją przy sobie. Wiem kto powinien taką mieć, jakiej potrzebuję. Mój czekan pękł, a nóż chyba zgubiłem. - Przyniosę ci inny i porozmawiam z kim trzeba o lilancy. - Doprowadzę wszystko do porządku - powiedział chłopiec. - A ty wylecz sobie ręce staruszku. - Już ja wiem, jak się nimi zaopiekować. Ale w nocy wyplułem coś dziwnego i miałem takie uczucie, jakby mi coś trzasnęło w piersiach. - Wylecz i to - rzekł chłopiec. - Połóż się, stary, a ja ci przyniosę czystą koszulę. I coś do zjedzenia. - Przynieś mi jakieś gazety z tych dni, kiedy mnie nie było - odpowiedział Gareth. - Musisz prędko wydobrzeć, bo dużo jest rzeczy, które powinienem poznać, a ty potrafisz nauczyć mnie wszystkiego. Bardzo cierpiałeś? - O tak... Bardzo - odparł łowca. - Przyniosę jedzenie i gazety - powiedział chłopiec. - Wypocznij dobrze, staruszku. Wezmę z apteki coś na twoje ręce. - Nie zapomnij powiedzieć Humphreyowi, że czaszka jest dla niego. - Dobrze. Będę pamiętał. Kiedy chłopiec wyszedł za próg i ruszył drogą po starych wygładzonych skałach rozpłakał się znowu. Tego popołudnia w baropubie siedziała grupka turystów. Jedna z kobiet, podziwiając widoki, zobaczyła między stertami śmieci i kontenerów długi biały szkielet z wielkimi skrzydłami zakończony ogromnym ogonem. Wyglądał jakby za chwilę miał się dźwignąć i odlecieć ze straszliwym rykiem. - Co to takiego? - zapytała kelnera wskazując długi szkielet wielkiego smoka, który był teraz już tylko wątpliwą ozdobą. - Ach... - żachnął się kelner, bo nie chciał by padło, choć jedno kłamliwe słowo. - To sęp... - zamierzał wyjaśnić, co się zdarzyło. - Nie wiedziałam, że sępy mają takie śliczne, pięknie ukształtowane ogony. - Ja też nie wiedziałem - rzekł jej towarzysz. W chacie przy drodze stary łowca spał znowu. Spał wciąż na brzuchu, a chłopiec siedział obok i wpatrywał się w niego. Staremu śniły się orły. PRZYPISY: 1 Góry, w których, jak wszystkim doskonale wiadomo, złota nie ma. 2 To bardzo zabawna gra. Ale i okrutna. 3 Zadziwiające istoty, będące połączeniem konia i strzygi. Lepiej nie wchodzić im w drogę. 4 Urządzenie służące do błyskawicznego porozumiewania się między światami. Nieśmiertelny patent równie nieśmiertelnej U. K. LeGuin. 5 Nikt już co prawda nie pamięta dlaczego szczyt został tak nazwany, ale sądząc z jego urody można wnioskować, że była to przepiękna kobieta. 6 Uniwersalna potrawa, przywieziona jeszcze z Matki Ziemi przez kolonistów z jakiegoś małego państewka w centralnej Europie. 7 Cierpliwości proszę. 8 Na przykład taki Manitou. 9 Chichevache - mityczny stwór żywiący się cnotliwymi lub maltretowanymi kobietami. W konsekwencji głodny i wychudzony. 10 Dla ścisłości - Port dla promów nazywał się New Havana. 11 Pewien mądry człek z tego świata. Przewrotnie przybrał sobie imię od pewnego czarodzieja. Lepiej, żeby słuch o nim nie zaginął, choć niektórzy brali go za hochsztaplera, inni uważali za antychrysta, a ci najmniej oczytani ciągle mylą jego imię z wielką piękną rybą - MARLINEM. 12 Obca, ale może dla niektórych bardziej poetycka nazwa brzmi - cornu cetaneum. 13 Era bokserów - jajotłuków bezpowrotnie minęła. 14 Jeno dla ścisłości, ten pierwszy nazwano Reinhold 15 Jeśli oczywiście istnieje. 16 Wąpiawka - charakteryzuje się owalną tarczową przyssawką, którą przywiera do dużych zwierząt. Małe ją nie interesują. 17 Niepodobna przetłumaczyć tego przekleństwa; być może jest ono po prostu dźwiękiem, jaki mógłby mimowolnie wydać człowiek czując, że gwóźdź przenika mu przez dłoń i wbija się w drzewo. Jedno udało się ustalić, wyraz z niewiadomych przyczyn był nadużywany w kraju, z którego pochodzi bigosencja. Stamtąd też przywędrował. 18 Demencja - jedna z łaskawszych bogiń. Sprawia, że pamięć ulatuje, a świadomość zapada się gdzieś bardzo głęboko. 19 Dhammapadam "Strofy o złym". 1 Góry, w których, jak wszystkim doskonale wiadomo, złota nie ma. 2 To bardzo zabawna gra. Ale i okrutna. 3 Zadziwiające istoty, będące połączeniem konia i strzygi. Lepiej nie wchodzić im w drogę. 4 Urządzenie służące do błyskawicznego porozumiewania się między światami. Nieśmiertelny patent równie nieśmiertelnej U. K. LeGuin. 5 Nikt już co prawda nie pamięta dlaczego szczyt został tak nazwany, ale sądząc z jego urody można wnioskować, że była to przepiękna kobieta. 6 Uniwersalna potrawa, przywieziona jeszcze z Matki Ziemi przez kolonistów z jakiegoś małego państewka w centralnej Europie. 7 Cierpliwości proszę. 8 Na przykład taki Manitou. 9 Chichevache - mityczny stwór żywiący się cnotliwymi lub maltretowanymi kobietami. W konsekwencji głodny i wychudzony. 10 Dla ścisłości - Port dla promów nazywał się New Havana. 11 Pewien mądry człek z tego świata. Przewrotnie przybrał sobie imię od pewnego czarodzieja. Lepiej, żeby słuch o nim nie zaginął, choć niektórzy brali go za hochsztaplera, inni uważali za antychrysta, a ci najmniej oczytani ciągle mylą jego imię z wielką piękną rybą - MARLINEM. 12 Obca, ale może dla niektórych bardziej poetycka nazwa brzmi - cornu cetaneum. 13 Era bokserów - jajotłuków bezpowrotnie minęła. 14 Jeno dla ścisłości, ten pierwszy nazwano Reinhold 15 Jeśli oczywiście istnieje. 16 Wąpiawka - charakteryzuje się owalną tarczową przyssawką, którą przywiera do dużych zwierząt. Małe ją nie interesują. 17 Niepodobna przetłumaczyć tego przekleństwa; być może jest ono po prostu dźwiękiem, jaki mógłby mimowolnie wydać człowiek czując, że gwóźdź przenika mu przez dłoń i wbija się w drzewo. Jedno udało się ustalić, wyraz z niewiadomych przyczyn był nadużywany w kraju, z którego pochodzi bigosencja. Stamtąd też przywędrował. 18 Demencja - jedna z łaskawszych bogiń. Sprawia, że pamięć ulatuje, a świadomość zapada się gdzieś bardzo głęboko. 19 Dhammapadam "Strofy o złym".