Wolfe Gene - Śmierć doktora wyspy

Szczegóły
Tytuł Wolfe Gene - Śmierć doktora wyspy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolfe Gene - Śmierć doktora wyspy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Śmierć doktora wyspy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolfe Gene - Śmierć doktora wyspy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gene Wolfe Śmierć Doktora Wyspy Data wydania polskiego 1995 Od autora wyboru Czy trzeba tłumaczyć się z fascynacji? Nie trzeba, ale można. Moja fascynacja twórczością Gene Wolfe’a zaczęła się niemal dziesięć lat temu, kiedy Lech Jęczmyk, ówczesny szef działu zagranicznego “Fantastyki”, zlecił mi, początkującemu tłumaczowi, dokonanie przekładu “Pieśni łowców”. Nie przesadzę, jeśli powiem, że po lekturze tej mikropowieści poczułem się tak, jakby ktoś zdzielił mnie pałką przez łeb. Całkowity amok. Drugi raz doświadczyłem podobnego uczucia po przeczytaniu “Cienia kata”. Czy można racjonalnie uzasadnić przyczyny pojawienia się fascynacji oraz dokonać wyczerpującej logicznej analizy tego intelektualno-emocjonalnego zjawiska? Nie można, ale warto pokusić się o zasygnalizowanie najłatwiejszych do nazwania cech twórczości Wolfe’a, które sprawiają, iż jest ona tak frapująca. A więc po pierwsze, po drugie i po trzecie - nieprawdopodobna maestria językowa. Ośmielę się postawić tezę, że na całym, bardzo przecież rozległym polu szeroko rozumianej fantastyki, nie ma równie wysmakowanego stylisty, potrafiącego tworzyć niepowtarzalne nastroje i ukazywać fantastyczne światy nie dzięki olśniewającym pomysłom (a w każdym razie: nie tylko dzięki nim), lecz poprzez bardzo staranny, przemyślany, choć w żadnym wypadku nie sztuczny dobór słów oraz ustawienie ich w takiej właśnie, a nie innej kolejności. Nie mam najmniejszego zamiaru udowadniać tej tezy; po prostu zapraszam do lektury. Po czwarte - umiejętność tworzenia tego, co ja nazywam “fantastyką ułomnych zdziwień”. Większość bohaterów Wolfe’a poznaje świat, w którym przyszło im funkcjonować, równocześnie z czytelnikiem. Często nie dysponują żadną dodatkową wiedzą, w związku z czym domysły, jakie snują, nie zawsze okazują się słuszne, a próby wyjaśnienia zdarzeń i zjawisk, których są świadkami lub uczestnikami, wcale nie muszą zakończyć się sukcesem. Wolfe nigdy nie przedstawia świata, zamieszkujących go istot oraz ich przeżyć w pełnym świetle; i bardzo dobrze, bo od dawna wiadomo, że najwięcej interesujących rzeczy można zobaczyć w półmroku. Po piąte - intelektualna precyzja wypowiedzi. Po szóste - umiejętne wykorzystywanie tego, co najlepsze w tradycji literackiej. Po siódme - głęboki humanizm. I tak dalej. Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze były publikowane na przestrzeni minionych dziesięciu lat w “Fantastyce”, “Problemach”, “Feniksie” oraz IV tomie “Drogi do Science Fiction”. Od dawna uważałem, że koniecznie trzeba zebrać je w jednej książce, ale pomysł ten doczekał się wreszcie realizacji wyłącznie dzięki Dorocie Malinowskiej, która z właściwą sobie energią zmusiła mnie do ostatecznego przygotowania wyboru, za co jestem jej ogromnie wdzięczny, a także do napisania niniejszego wstępu, za co wcale jej wdzięczny nie jestem. Ufam, że lektura tych dziewięciu opowiadań da Państwu przynajmniej tyle zadowolenia, co mnie. Arkadiusz Nakoniecznik ŚMIERĆ DOKTORA WYSPY (The Death of Doctor Island) Pragnąłem znaleźć się tam, Gdzie wiosna zawsze przychodzi, Gdzie muchy nie dokuczają i grad polom nie grozi A kwiaty rosną w ogrodzie. Prosiłem, bym mógł znaleźć się tam, Gdzie nie uderza znienacka burza, Gdzie statek w zielonych wodach portu kil swój spokojnie zanurza, Z dala od wzburzonego morza. GERARD MANLEY HOPKINS Ziarenko piasku zakołysało się na krawędzi jamki i wpadło do środka; mrówkolew gniewnie wyrzucił je z powrotem na zewnątrz. Przez chwilę panował spokój, a potem jamka i wraz z nią metr kwadratowy otaczającego ją piasku zakołysały się jak pijane. Dwie palmy kokosowe nachyliły się, żeby lepiej widzieć. Klapa uchyliła się i w otworze pojawiła się pokryta bliznami chłopięca głowa. Krótkie, kasztanowe włosy zaczynały już powoli przesłaniać pooperacyjne ślady. Znieruchomiał na chwilę, rozglądając się dookoła rozszerzonymi, hipnotyzujące czarnymi oczami, a następnie, jakby wypchnięty od spodu przez jakąś ogromną siłę, wyskoczył na plażę. Błyskawicznie odwrócił się i kopnął piasek, posyłając jego fontannę w kierunku czarnego otworu, z którego się wyłonił. Klapa zatrzasnęła się z hukiem. Chłopiec wyglądał na jakieś czternaście lat. Padł na kolana, rozgarniając piasek w poszukiwaniu włazu. Na głębokości kilku centymetrów jego dłonie natrafiły na szorstką, twardą powierzchnię, wykonaną ni to z betonu, ni z piaskowca, choć mającą cechy obu tych materiałów; był to zmieszany z piaskiem organiczny plastik. Starł sobie palce do krwi, lecz nie zdołał odszukać krawędzi klapy. Wstał i rozejrzał się dookoła, poruszając głową tak, jak czynią to niektóre gady - w lewo i w prawo, bez chwili przerwy, płynnie zmieniając kierunek ruchów. Czynił to zawsze i dlatego więcej nie będzie to opisywane, podobnie jak fakt, że cały czas oddychał. Po prostu to robił, dokładnie tak samo jak zaniepokojony wąż. Był szczupły i nagi jak żaba. Plaża schodziła łagodnie ku szafirowej wodzie. Na piasku leżały orzechy kokosowe i muszle, a wzdłuż brzegu maszerował niewielki krab, bawiąc się w berka z głębokimi na szerokość palca językami zanikających fal. Za plecami chłopca rozpościerał się również piasek, ale porośnięty palmami, tym gęściej, im dalej od wody, aż wreszcie las kolumnowych pni upodabniał się do jakiegoś tworu architektonicznego - jakby pałacowego labiryntu o ścianach obwieszonych coraz gęściej pnączami i lianami o zielonych, szkarłatnych i żółtych liściach, urozmaiconego bambusami i okresowo zrzucającymi szaty drzewami, pyszniącego się ognistymi plamami orchidei - aż wreszcie, niemal na granicy widoczności, wszystko kończyło się wielobarwną, przede wszystkim jednak czarnozieloną ścianą. Chłopiec wszedł po kolana w ciepłą jak krew wodę. Nabrał jej nieco w dłoń i podniósł do ust; była świeża, bez dobrze mu znanego smaku środków odkażających. Wróciwszy na plażę usiadł na piasku jakieś pięć metrów od linii najdalszego zasięgu fal, a po dziesięciu minutach, podczas których do jego uszu nie dotarł żaden inny odęłoś oprócz szumu wiatru i szeptu wody, odchylił do tyłu głowę i zaczął krzyczeć. Miał wysoki głos i każdy krzyk kończył się kalekim, zawodzącym tonem, po którym następowała przerwa na raptowne nabranie kolejnego haustu powietrza. Kiedyś krzyczał w ten sposób bez przerwy przez czternaście godzin i dwadzieścia dwie minuty, aż wreszcie opiekująca się nim zakonnica o nienagannej opinii, stanowiącej rezultat siedemnastoletniej pracy, zrobiła mu bez wiedzy i zgody lekarza zastrzyk uspokajający. Po pewnym czasie umilkł - nie dlatego, żeby był zmęczony, lecz po to, by lepiej słyszeć. W dalszym ciągu rozlegał się jedynie szum poruszanych wiatrem palmowych liści i szept fal, ale mimo to wydawało mu się, że usłyszał jakiś głos. Chłopiec potrafił także zachowywać się zupełnie cicho; teraz właśnie to uczynił, lewą ręką przesypując czysty jak sól piasek, prawą zaś rzucając do wody małe kamyki. - Słuchaj... - szeptały fale. - Słuchaj... Słuchaj... - Słucham - powiedział chłopiec. - To dobrze - odparły fale. - To dobrze... To dobrze... - zawtórowały same sobie. Chłopiec wzruszył ramionami. - Jak się nazywasz? - zapytały fale. - Nicholas Kenneth de Vore. - Nick. Nick... Nick? Chłopiec wstał i odwróciwszy się plecami do morza, odszedł w głąb lądu. Kiedy stracił z oczu rozkołysane fale, znalazł rosnącą ukosem palmę, której pióropusz przypominał smugę odrzutu pozostawioną przez startujący samolot. Objąwszy szorstki pień obiema rękami, zaczął się wspinać; z braku doświadczenia czynił to powoli i niezgrabnie, lecz był silny i niewiele ważył. Po pewnym czasie udało mu się dotrzeć do wierzchołka, płosząc gromadę niewielkich, brązowych małpek, które z krzykiem uciekły na sąsiednie drzewa, pozwalając mu rozsiąść się samotnie wśród liści i zielonych orzechów. - I ja tu jestem - odezwał się głos z palmy. - Ach - powiedział chłopiec, wpatrując się w wysoko sklepione, szafirowe niebo. - Będę do ciebie mówił Nicholas. - Widzę morze - odparł chłopiec. - Czy wiesz, jak mam na imię? Chłopiec nie odpowiedział. Wysoki pień pochyłej palmy chwiał się lekko w podmuchach wiatru. - Przyjaciele nazywają mnie Doktorem Wyspą. - Ja nie będę tak cię nazywał. - Chcesz przez to powiedzieć, że nie jesteś moim przyjacielem. Rozległ się wrzask mewy. - Wiedz jednak, że ja uważam cię za przyjaciela. Możesz twierdzić, że nim nie jesteś, ale ja uważam inaczej. Lubię cię, Nicholasie, i będę cię traktował jak przyjaciela. - Jesteś maszyną, osobą, czy grupą ludzi? - zapytał chłopiec. - Tym wszystkim, a także czymś więcej. Jestem duchem tej wyspy i opiekuńczym geniuszem. - Chrzanisz. - Czy teraz, kiedy już się poznaliśmy, chcesz może, żebym zostawił cię samego? Chłopiec nie odpowiedział. - Być może pragniesz pozostać sam na sam ze swoimi myślami. Muszę przyznać, że osiągnęliśmy dzisiaj znacznie większy postęp, niż oczekiwałem. Wydaje mi się, że będziemy sobie razem znakomicie radzić. - Skąd bierze się to światło? - zapytał chłopiec po upływie mniej więcej kwadransa, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zaczekał jeszcze chwilę, a potem zaczął schodzić z drzewa. Kiedy znalazł się na wysokości pięciu metrów, skoczył na miękki piasek i potoczył się, by złagodzić siłę upadku. Wrócił na plażę i stanął bez ruchu, wpatrując się w morze. Widział, jak daleko od brzegu wznosi się, aż do miejsca, w którym spienione grzywacze zamieniają się w białe, postrzępione obłoki. Ciągnąca się w lewo i prawo linia brzegowa także wznosiła się ledwo dostrzegalnie, by wreszcie zniknąć w oddali. Ruszył wzdłuż niej i niemal w tej samej chwili, na samej granicy widoczności, dostrzegł ludzką sylwetkę. Puścił się pędem w tym kierunku, lecz po chwili zatrzymał się i odwrócił; daleko z tyłu identyczna sylwetka również przystanęła, spoglądając w jego stronę. Nicholas natychmiast przestał się nią interesować. Spróbował otworzyć znaleziony orzech, a gdy to mu się nie udało, zostawił go i ruszył przed siebie niespiesznym krokiem. Od czasu do czasu nad wodę wyskakiwała ryba, a jeszcze rzadziej z nieba nurkował jakiś ptak. Światło wyraźnie traciło na sile. Zdawał sobie sprawę z tego, że już od dłuższego czasu nic nie jadł, lecz właściwie nie był głodny, a jeżeli nawet był, to rozkoszował się swym głodem w taki sam sposób, w jaki dawniej obserwował krew kapiącą ze zranionej celowo ręki. - Doktorze Wyspo! - zawołał, mijając jedną z palm, a potem zaczął wyśpiewywać na głos te dwa słowa, aż wreszcie straciły wszelkie znaczenie. Pływał trochę w morzu, tak jak robił to w czasie kwarantanny na Callisto w wielkich zbiornikach z wodą, w celu polepszenia koordynacji ruchowej; początkowo krztusił się i prychał, lecz wreszcie nauczył radzić sobie z falami. Kiedy ściemniło się tak bardzo, że widział już tylko biały piasek i białą pianę na grzbietach grzywaczy, napił się nieco wody z morza i ułożył do snu na plaży; prawa część jego brzydkiej, napiętej twarzy odprężyła się i pogrążyła we śnie, podczas gdy lewe oko w dalszym ciągu było szeroko otwarte. Głowa bezustannie obracała się w lewo i w prawo a w lewym kąciku ust zamarł, na kształt pośmiertnej maski, obecny tam zawsze grymas: złośliwy, wyniosły i nieludzki w ten szczególny sposób, w jaki czasem bywają nieludzkie wyłącznie ludzkie twarze. Kiedy się obudził panowała jeszcze ciemność, lecz noc zaczęła już nasączać się odcieniami szarości. Bezgłowe palmy stały wzdłuż plaży niczym wysokie duchy z pióropuszami liści skrytymi w mgle i mroku. Było mu zimno. Rozcierał rękami ciało, tańczył na piasku i biegał tam i z powrotem po plaży, żeby się trochę rozgrzać; w pewnej chwili dostrzegł przed sobą mały, krwistoczerwony punkcik. Zbliżywszy się zobaczył, że to ognisko. Przy ogniu siedział młody, wyglądający na jakieś dwadzieścia pięć lat, mężczyzna. Miał czarne, sięgające do ramion włosy i rzadką brodę, poza tym był nagi jak Nicholas. Oczy miał duże, ciemne i zupełnie puste, jak otwory połamanych rur. Kiedy pogrzebał kijem w ognisku, powiew wiatru przyniósł wraz z dymem zapach piekących się ryb. Nicholas przyglądał mu się z pewnego oddalenia. Z kącika ust mężczyzny pociekła strużka śliny; starł ją, rozmazując na twarzy smugę popiołu. Nicholas zbliżał się powoli, aż wreszcie znalazł się po przeciwnej stronie płomieni. Zawinięta w szerokie liście i oblepiona błotem ryba leżała na żarzących się węglach. - Jestem Nicholas. Jak się nazywasz? Młody mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. - Słuchaj, chciałbym dostać kawałek tej ryby. Naprawdę niedużo, zgoda? Mężczyzna uniósł głowę, wpatrując się jednak nie w Nicholasa, tylko w jakiś odległy, położony daleko za nim punkt, a zaraz potem ponownie opuścił wzrok. Nicholas uśmiechnął się; uśmiech podkreślił nierówną krzywiznę jego ust. - Tylko mały kawałeczek. Chyba jest już gotowa, prawda? Przykucnął w identycznej pozycji jak obcy i w tej samej chwili młody mężczyzna rzucił się na niego przez ogień. Nicholas usiłował odskoczyć, lecz nie zdążył; ciało napastnika uderzyło w niego z ogromną siłą, przewracając na piasek, a zakrzywione palce sięgnęły jego gardła. Krzycząc rozpaczliwie Nicholas wyrwał się i uciekł do wody, a mężczyzna pognał za nim. Nicholas zanurkował. Płynął pod powierzchnią, niemal szorując brzuchem po piaszczystym dnie, aż wreszcie dotarł na głębszą wodę. Wynurzył się, żeby zaczerpnąć powietrza i dostrzegł swego prześladowcę, który także natychmiast go zauważył. Ponownie zanurkował, tym razem pokonując znacznie większą odległość. Wystawiwszy po raz drugi głowę na powierzchnię, zobaczył w bladym świetle nowego dnia płonące na plaży ognisko i młodego mężczyznę, wychodzącego z wody na brzeg. Nicholas odpłynął jakieś pięćset metrów w dół plaży i również wyszedł na piasek, a następnie ruszył w kierunku ognia. Młody mężczyzna dostrzegł go ze sporej odległości, lecz nie poruszył się - siedział przy żarzących się węglach i zajadał różowe mięso ryby. - O co ci chodzi? - zapytał Nicholas, zatrzymując się w bezpiecznym oddaleniu. - Jesteś na mnie zły? - Bądź ostrożny, Nicholasie! - zaświergotał w lesie ptak. - Nie zrobię ci nic złego - powiedział mężczyzna. Wstał, wytarł zatłuszczone dłonie o pierś i wskazał na leżącą u jego stóp rybę. - Chcesz trochę? Nicholas kiwnął głową, wykrzywiając twarz w kalekim uśmiechu. - Więc chodź tutaj. Nicholas stał bez ruchu, w nadziei, że nieznajomy odejdzie od ryby, lecz ten nic takiego nie uczynił, a nawet nie zrewanżował się uśmiechem. - To jest Ignacio - szepnęły fale obmywające mu stopy. - Naprawdę mogę się poczęstować? - zapytał Nicholas. Ignacio z nie zmienionym wyrazem twarzy skinął głową. Nicholas zbliżył się ostrożnie. W chwili gdy nachylał się po rybę, młody mężczyzna chwycił go silnymi rękami. Usiłował się wyrwać, lecz Ignacio powalił go na piasek i przygniótł swoim ciałem. - Proszę! - krzyknął chłopiec. - Proszę! Z oczu pociekły mu łzy. Chciał krzyczeć jeszcze głośniej, lecz nie mógł nabrać powietrza w płuca; język, nabrzmiały jak przegub ręki, blokował mu całkowicie gardło. W chwile potem Ignacio uwolnił go z uścisku i uderzył zaciśniętą pięścią w twarz. Nicholas był już nieraz potrząsany, maltretowany i bity, nieraz mocował się z innymi chłopcami, ale jeszcze nigdy nie walczył z mężczyzną i nie otrzymał ciosów, jakie padają podczas takiej walki. Ignacio uderzył po raz drugi i z rozbitych warg chłopca trysnęła krew. Leżał długo na piasku przy dogasającym ogniu. Powoli powracał do przytomności; zamrugał powiekami, osunął się ponownie w ciemną otchłań, zamrugał jeszcze raz. Usta miał pełne krwi. Kiedy wypluł ją na piasek, zakrzepłą w przedziwnych kształtach, odniósł wrażenie, że to fragment jego ciała. Lewy policzek miał tak opuchnięty, że prawie nic nie widział na oko. Po pewnym czasie udało mu się popełznąć w kierunku wody, a dużo później wstał z wysiłkiem na nogi i zataczając się wrócił do wygasłego ogniska. Ignacio zniknął, z ryby zaś zostały tylko ości. - Ignacio odszedł - wyszeptał Doktor Wyspa wargami fal. Nicholas usiadł ze skrzyżowanymi nogami na piasku. - Dobrze sobie z nim poradziłeś. - Widziałeś, jak walczyłem? - Widziałem. Ja widzę wszystko, Nicholasie. - To najgorsze ze wszystkich miejsc - powiedział chłopiec, kryjąc twarz w dłoniach. - Co przez to rozumiesz? - Byłem już w różnych niedobrych miejscach, gdzie bili mnie albo polewali lodowatą wodą, ale nigdzie nie pozwalali, żeby ktoś inny... - Inny pacjent? - zapytała krążąca w powietrzu mewa. - ...zrobił coś takiego. - Miałeś szczęście, Nicholasie. Ignacio jest zdolny popełnić morderstwo. - Mogłeś go powstrzymać. - Nie, nie mogłem. Ten świat jest moimi oczami, uszami i językiem, lecz nie dłońmi. - Myślałem, że to wszystko ty stworzyłeś. - To dzieło ludzi. - Ale dzięki tobie działa. - Działa samo przez się, sterowane przez ciebie i innych, którzy się tu znajdują. Nicholas popatrzył na wodę. - Skąd się biorą fale? - Wywołują je wiatr i pływy. - Czy jesteśmy na Ziemi? - A czułbyś się lepiej, gdybyśmy tam byli? - Nigdy nie byłem na Ziemi. Chciałbym wiedzieć. - Przypominam Ziemię w większym stopniu, niż teraz ona przypomina samą siebie. Gdybyś wyszukał najlepszą spośród najpiękniejszych plaż na Ziemi, a następnie oczyścił ją z nagromadzonych na niej przez ostatnie trzy stulecia trucizn i odpadków, zobaczyłbyś to, co widzisz przed sobą w tej chwili. - Ale to nie jest Ziemia? Nie otrzymał odpowiedzi. Wstał i chodził dokoła ogniska tak długo, aż wreszcie odnalazł ślady stóp Ignacia. Nie był tropicielem, lecz nie potrzebował takich umiejętności, aby spostrzec wyraźne zagłębienia w piasku. Ruszył w kierunku, w którym prowadziły, zataczając półkola głową jak wykrywaczem min. Przez kilka kilometrów ślady Ignacia prowadziły wzdłuż plaży, żeby potem nagle skręcić w głąb lądu, między palmy, i wreszcie zniknąć na twardej, ubitej ziemi. - Ignacio! - zawołał Nicholas, podnosząc głowę. - Ignacio! Po chwili usłyszał trzask łamanej gałązki i szelest rozsuwanych liści. Znieruchomiał w oczekiwaniu. - Mama? Spośród gęstwiny roślin wyszła dziewczyna i ruszyła w jego kierunku. Była ładna, choć może nieco za chuda. Wyglądała na jakieś dziewiętnaście lat; miała ciemne włosy, z wyjątkiem jaśniejszych pasemek w miejscach, na które najczęściej padały promienie słońca. - Skaleczyłaś się - powiedział Nicholas. - Krwawisz. - Myślałam, że jesteś moją matką - odezwała się dziewczyna. Była o głowę wyższa od niego. - Biłeś się, prawda? Przyszedłeś tutaj po mnie? Nicholas brał już udział w podobnych rozmowach i zazwyczaj nie zwracał uwagi na takie pytania, lecz teraz czuł się bardzo samotny. - Chcesz wrócić do domu? - Wydaje mi się, że powinnam. - Ale czy chcesz? - Mama zawsze mówi, że jeśli zostawiło się na kuchni coś, czego nie chce się przypalić to... Jest bardzo dobrą kucharką, naprawdę. Lubisz kapustę z boczkiem? - Masz coś do jedzenia? - Już nie. Zjadłam. - Co to było? - Ptak. - Nie patrząc na niego dziewczyna wykonała nieokreślony ruch rękami. - Jestem wspomnieniem, które zjadło ptaka. - Chcesz przejść się wzdłuż brzegu? Szli już w kierunku plaży. - Właśnie miałam zamiar się napić. Miły z ciebie berbeć. Nicholas nie lubił, kiedy nazywano go berbeciem. - Ja podpalam różne rzeczy - powiedział. - Tutaj na pewno niczego nie podpalisz - odparła. - Przez ostatnich kilka dni było bardzo ładnie, ale kiedy wszyscy są smutni, zawsze leje jak z cebra. Nicholas umilkł na jakiś czas. Kiedy dotarli do morza i dziewczyna uklękła, żeby się napić, jej długie włosy zanurzyły się w wodzie, a po chwili to samo stało się z obiema piersiami. - Nie tutaj - powiedział chłopiec. - Woda jest mętna, bo pełno w niej piasku. Chodź trochę dalej. Mówiąc to sam oddalił się od brzegu, zanurzając się w morzu po ramiona, a następnie nachylił się i zaczął pić. - Nigdy o tym nie pomyślałam - przyznała dziewczyna. - Mama mówi, że jestem głupia. Tata też tak uważa. Czy twoim zdaniem jestem głupia? Nicholas pokręcił głową. - Jak się nazywasz? - Nicholas Kenneth de Vore. A ty? - Diane. Będę do ciebie mówiła Nicky, zgadzasz się? - Zrobię ci coś złego, kiedy będziesz spała - powiedział Nicholas. - Nie zrobisz. - Zrobię. W szpitalu Świętego Jana, w którym byłem, prawie przez cały czas panowała zerowa grawitacja. Jakaś dziewczyna powiedziała o mnie coś, co mi się nie spodobało, więc pewnej nocy przyszedłem do jej kabiny i odpiąłem przytrzymujące ją pasy, tak że zaczęła unosić się w powietrzu. Obudziła się, gdy w coś uderzyła, a próbując się za coś złapać obijała się po całej kajucie, tak że złamała sobie dwa palce i nos. Posługacze opowiadali mi potem - żaden z nich nie wiedział, że to ja zrobiłem - że kiedy wyszli z jej kabiny ich białe stroje całe były pokryte czerwonymi kropkami, tyle latało w powietrzu kropelek krwi. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, marszcząc szczupłą twarz. - W jaki sposób odkryli, że to ty zrobiłeś? - Powiedziałem komuś, a ten ktoś wszystko wygadał. - Założę się, że sam im powiedziałeś! - Wcale nie! - Zagniewany wyszedł z wody, lecz zaraz usiadł na piasku, plecami do niej. - Nie chciałam pana zdenerwować, panie de Vore. - Wcale nie jestem zdenerwowany! Zdezorientowana siadła blisko niego, lecz nieco z tylu, i zaczęła przesiewać między palcami ziarenka piasku. - Widzę, że już się poznaliście - powiedział Doktor Wyspa. - Myślałem, że widzisz wszystko - odparł Nicholas, rozglądając się w poszukiwaniu źródła głosu. - Jedynie najważniejsze rzeczy, a ostatnio byłem zajęty czym innym. Cieszę się, że zawarliście znajomość. Mam nadzieję, iż dobrze wam ze sobą? Żadne nie odpowiedziało. - Powinniście przebywać z Ignaciem. Potrzebuje was. - Nie wiemy, gdzie go szukać - odparł Nicholas. - Pójdźcie plażą w lewo, aż zobaczycie wielki głaz, a potem w głąb lądu. To jakieś pięćset metrów stąd. Chłopiec wstał i ruszył w prawo. Dziewczyna zerwała się z miejsca i podążyła za nim. - Nie lubię go - powiedział Nicholas poruszając ramionami, jakby wskazywał kogoś za sobą. - Ignacia? - Doktora. - Dlaczego cały czas poruszasz głową? - Nie powiedzieli ci? - Nikt mi nic o tobie nie mówił. - Otworzyli ją - dotknął palcem blizn - i przecięli nożem corpus... carpus... - Carpus callosum - podpowiedział mu pień uschniętej palmy. - Corpus callosum. Wiesz, mózg przypomina orzech włoski: dwie połówki, a w samym środku grube połączenie. Właśnie to mi przecięli. - Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - Nie żartuje - wtrąciła się niewielka małpka, szukająca wyrzuconych na brzeg małży. - Wszystko jest opisane w historii choroby. Jego mózg został chirurgicznie rozdzielony na dwie części. - Była to młoda małpka o ufnej, pełnej sympatycznej brzydoty twarzy. - To jest w mojej głowie, nie w historii choroby - ofuknął ją chłopiec. - Chyba powinieneś umrzeć albo zgłupieć, czy coś w tym rodzaju - powiedziała Diane. - Podobno każda połówka jest prawie tak mądra jak ja przedtem. W każdym razie, na pewno ta... Na pewno ten ja, który mówi. - Więc teraz jest was dwóch? - Jeśli przetniesz robaka na pół i obłe części żyją, to znaczy, że teraz są dwa robaki prawda? Jak inaczej można to nazwać? Już nigdy nie będziemy mogli z powrotem się połączyć. - Ale ja rozmawiam tylko z jednym z was? - Słyszymy cię obaj. - A który odpowiada? Nicholas dotknął prawą ręką prawej piersi. - Ja. Powiedzieli mi, że to lewa półkula mózgu, ta, w której jest ośrodek mowy, ale ja czuję dokładnie na odwrót. Wychodząc z głowy nerwy krzyżują się, tak że wydaje mi się, że to moja prawa połowa. Uszy słyszą dla obu, ale oczy patrzą osobno dla każdego. Widzę tylko prawą połowę tego, na co patrzę, a tamten chyba lewą i właśnie dlatego ciągle poruszam głową. To chyba tak, jakby było się trochę ślepym, ale można się przyzwyczaić. Dziewczyna w dalszym ciągu myślała o jego podzielonym ciele. - Jeśli ciebie jest tylko pół, to nie rozumiem, w jaki sposób chodzisz? - Mogę trochę poruszać lewą stroną, a poza tym przecież nie robimy sobie na złość. Podobno nigdy nie będziemy razem, choć w pewnym sensie jesteśmy, bo mamy te same nogi, ręce i wszystko. Nie mogę z nim rozmawiać, bo on nie mówi, ale wszystko rozumie. - Dlaczego to zrobili? - Miał padaczkę - odparła małpka, która cały czas towarzyszyła im w pewnej odległości. - Naprawdę? - zapytała obojętnie dziewczyna, śledząc wzrokiem przemykającego nisko nad wodą ptaka. Nicholas podniósł z piasku muszlę i cisnął nią w małpkę, która zręcznie się uchyliła. - Miałem wizje - odezwał się po trwającej około pół minuty ciszy. - Serio? - To im się nie podobało. Powiedzieli, że przewracałem się wtedy na ziemię i dostawałem okropnych konwulsji, tak że nieraz o mało nie odgryzłem sobie języka, ale ja tego wcale nie czułem. Dowiadywałem się o tym dopiero później, bo dla mnie to było tak, jakbym odchodził gdzieś bardzo, bardzo daleko i musiał potem wracać, chód wcale nie chciałem. Diane odgarnęła z twarzy rozwiane przez wiatr włosy. - Widziałeś rzeczy, które dopiero miały się zdarzyć? - Czasem. - Naprawdę? - Czasem. - Opowiedz mi o tym. - Widziałem siebie martwego. Byłem cały czarny i pomarszczony jak te nieżywe tkanki, które wycinają z hodowli. Unosiłem się jakby w wodzie, ale to wcale nie była woda, tylko po prostu pustka. Po obu stronach świeciły jakieś światła, a ja mogłem zobaczyć swoje zęby, bo to wszystko - pociągnął się za policzki - odpadło. - To jeszcze się nie stało. - W każdym razie, nie tutaj. - Opowiedz mi o czymś, co już się stało. - Na przykład o czyjejś siostrze, która potem wyszła za mąż? Tam, gdzie byłem, wszystkie dziewczyny pytały właśnie o takie rzeczy. Albo czy prędko wrócą do domu. Ja jednak najczęściej nie widziałem tego w taki sposób. - Ale czasem tak? - Możliwe. - Więc opowiedz mi o tym. Nicholas potrząsnął głową. - Nie spodobałoby ci się, a poza tym to naprawdę wyglądało inaczej. Były to prawie zawsze jakieś światła, których nigdy wcześniej nie widziałem i głosy, których nie słyszałem, opowiadające o sprawach, o których nie da się opowiedzieć słowami. A teraz już nigdy tam nie wrócę. Słuchaj, chciałem zapytać cię o Ignacia. - To jest nikt. - Co to znaczy “to jest nikt”? A czy jest tu jeszcze ktoś oprócz ciebie, mnie, jego i Doktora Wyspy? - Nikt, kogo moglibyśmy zobaczyć lub dotknąć. - Są jeszcze inni pacjenci - przerwała im małpka - ale na razie, zarówno ze względu na nich, jak i na was, będzie lepiej, jeśli zostaniecie sami. Było to bardzo długie zdanie jak na małą małpkę. - Nie rozumiem. - Jeśli ci wytłumaczę, to czy opowiesz mi o czymś, co widziałeś i co potem naprawdę się wydarzyło? - Tak. - Więc najpierw mi opowiedz. - Tam, gdzie mieszkałem, była też pewna dziewczyna. Nazywała się Maya. Chłopców i dziewczęta trzymano osobno, ale i tak wszyscy spotykaliśmy się w jadalni, w sali gimnastycznej i innych miejscach. Ona należała do tej samej, co ja, grupy psychodramatycznej. Miała czarne włosy, lśniące jak meble w gabinecie doktora Honga, perłowobiałą skórę oraz skośne, ciemnoniebieskie oczy przypominające mu ślepia kota. Przypuszczał, że ma piętnaście lub szesnaście lat. “Wracam do domu” powiedziała mu kiedyś podczas jednej z psychodram, w której był jej młodszym bratem. W chwili gdy to powiedziała, zawieszony w powietrzu krąg światła, oddzielający ich od złożonej z lekarzy i pacjentów publiczności, przestał wyobrażać wnętrze salonu jej matki i zamienił się w pokój odwiedzin. “To wspaniale” wykrzyknął Nicholas / Jerry. “Wiesz, mam nowy rower. Kiedy wrócisz do domu, może będziesz chciała na nim pojeździć?” “Nie rób tego, Maya” powiedziała Maureen / Matka Mai. “Wpadniesz na coś i powybijasz sobie zęby, a wiesz przecież, ile kosztują”. “Nie pozwalasz mi na żadne przyjemności”. “Pozwalam, ale niech to będzie coś miłego. Dziewczynka musi być znacznie bardziej ostrożna. Och, córeczko, nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo!” Zapadła cisza, którą przerwał Nicholas / Jerry: “Na kierownicy ma trzyłopatkowy wiatraczek, a kiedy przywiążę do niego kolorowe wstążki z ciężarkami i dobrze się rozpędzę, będzie wyglądał jak mechaniczna szatkownica do kapusty!” “O tak” powiedziała Maya, stając ze złączonymi nogami i szeroko rozłożonymi rękami, niczym wiatrak albo krucyfiks, a potem zaczęła się obracać na środku sceny - czerwone szorty, biała bluzka, czerwone szorty, biała bluzka, czerwone szorty, bose stopy. - Wiedziałeś, że ona nigdy nie wróci do domu, tylko zabiorą ją do szpitala, a tam podetnie sobie żyły i umrze? - zapytała Diane. Nicholas skinął głową. - Powiedziałeś jej to? - Tak. Nie. - Zdecyduj się. Powiedziałeś jej? Tylko się nie wściekaj. - Jak można coś powiedzieć, jeśli osoba, do której się mówi, nic nie rozumie? Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę, podczas gdy Nicholas obmywał wodą twarz opuchniętą od zadanych przez Ignacia ciosów. - Jeżeli wyraziłeś to jasno, tak że powinna zrozumieć... Takie same problemy mam z moją rodziną. - To znaczy? - Niczego mi właściwie nie mówią - wiesz, co mam na myśli? Zawsze proszę, żeby mi powiedzieli, czego ode mnie chcą i co mam robić, ale za każdym razem słyszę coś innego. “Diane, powinnaś zacząć spotykać się z chłopcami, ale nie z tym, bo ani ojciec, ani ja, nie wiemy, kto to jest, nie znamy nawet jego rodziny. Douglas, powinieneś chyba coś wiedzieć o Diane, czasem jest trochę zagubiona, woziliśmy ją do lekarza, była w szpitalu, więc gdybyś...” -...mógł jej nie stresować - dokończył za nią Nicholas. - A więc jednak słuchałeś? Jesteś może z Planet Trojańskich? Znasz moją matkę? - Właściwie mieszkam tylko w szpitalach, ale słyszałem już podobne rzeczy od wielu osób. - Teraz, kiedy cię poznałam, czuję się znacznie lepiej. Jesteś naprawdę bardzo miły, tyle że mógłbyś być trochę starszy. - Wątpię, czy będę żył wystarczająco długo. - Chyba będzie padać, czujesz to w powietrzu? Nicholas potrząsnął głową. - Spójrz! - Diane podskoczyła trzy metry w górę, niczym duży niezgrabny królik. - Widzisz, co potrafię? To oznacza, że ludzie są smutni i że będzie padać. Mówiłam ci przecież. - Nic nie mówiłaś. - Właśnie, że mówiłam. Machnął ze zniecierpliwieniem ręką, przyszła mu bowiem do głowy niespodziewana myśl. - Byłaś kiedyś na Callisto? Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy. - A ja byłem. Właśnie tam zrobili mi operację. Jest tak duży, że prawie całe ciążenie jest tam naturalne, a powierzchnię skryto pod ogromną kopułą, z ogromną ilością powietrza w środku. - I co z tego? - Kiedy tam byłem, zaczął padać deszcz. Mieli kłopoty z jednym z generatorów, więc wyłączyli go i w szpitalu robiło się coraz zimniej, aż w końcu wszyscy chodzili owinięci w koce jak Indianie w książkach, a potem pozakręcali kurki grzejników w łazienkach, ale pielęgniarki i komunikatory powtarzały bez przerwy, że to nic groźnego, i że ograniczenia w dostawie energii wprowadzono wyłącznie po to, żeby utrzymać w ruchu wszystkie najważniejsze urządzenia. I właśnie wtedy zaczęło padać, zupełnie jak na Ziemi. Podobno zrobiło się tak zimno, że woda zaczęła skraplać się w powietrzu, a wyglądało to tak, jakby cały szpital wpadł pod prysznic. Z wyższych pięter wszyscy poschodzili na dół, bo woda lała im się na łóżka i w moim pokoju przez dwa dni mieszkał człowiek, któremu maszyna ucięła rękę, ale wcale nie mogliśmy wtedy wyżej skakać, tyle że zrobiło się jakby trochę ciemniej. - Tutaj nie zawsze robi się ciemno - odparła Diane. - Czasem deszcz świeci. Myślę, że Doktor Wyspa robi to, żeby wszystkich rozweselić. - To nie jest tak - odezwały się fale. - A w każdym razie nie w tym sensie, jak ci się wydaje, Diane. Nicholasowi od jakiegoś czasu doskwierał głód; miał już poprosić fale o coś do jedzenia, lecz przezwyciężył pokusę, splunął na piasek i nie odezwał się ani słowem. - Tutaj deszcz pada wtedy, kiedy większość spośród was jest smutna - wyjaśniły fale. - Ludzka psychika odbiera deszcz jako coś przygnębiającego, ale ten smutek łagodzi melancholię, być może dlatego, że kapiąca z nieba woda przypomina nieszczęśliwym ludziom ich własne łzy. - Rzeczywiście; czasem, kiedy pada, czuję się znacznie lepiej - przyznała Diane. - To powinno ci pomóc zrozumieć samą siebie. Większość ludzi uspokaja się, gdy otoczenie, w którym się znajdują, odzwierciedla ich nastrój. Kiedy tak nie jest, następuje reakcja przeciwna. Rozzłoszczony człowiek czuje się najlepiej w czerwonym pomieszczeniu, nieszczęśliwy zaś, gdy przenieść go w miejsce, gdzie jasno świeci słońce i śpiewają ptaki, pogrąża się w jeszcze głębszej rozpaczy. Czy pamiętacie ten wiersz? Bez ciebie przy boku włóczę się skrycie Po suchej, starannie przystrzyżonej trawie, Patrząc w płynącą tarczę Księżyca, Co sięga prawie szczytu swojej drogi Jak ten, co wyruszył w podróż ku gwiazdom Szerokim bezdrożem nieba. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Nie - powiedział Nicholas. - Ktoś to napisał? - A potem: - Mówiłeś, że możesz wszystko. - Mogę tylko z wami rozmawiać - odparły fale. - Ale to ty sprawiasz, że pada deszcz. - Twoje serce pracuje bez chwili przerwy. Nawet teraz czuję jego uderzenia. Czy potrafisz wstrzymać jego bicie? - Mogę wstrzymać oddech. - Ale czy potrafisz zatrzymać swoje serce? Postaraj się odpowiedzieć szczerze. - Chyba nie. - Ani ja nie potrafię kontrolować pogody, powstrzymać kogoś przed zrobieniem tego, na co akurat ma ochotę, ani nakarmić cię, gdy jesteś głodny. Bez mego udziału twoje uczucia są bezustannie monitorowane i wzmacniane, kształtując panującą tu pogodę. Spokój owocuje bezchmurnym niebem i słońcem, melancholia deszczem, wściekłość burzą i tak dalej, i tak dalej. Ludzie pragnęli tego od niepamiętnych czasów. - To znaczy czego? - zapytała Diane. - Żeby środowisko reagowało na ich myśli. Jest to podstawa wszelkiej magii i najdawniejsze marzenie ludzkości, które tutaj zostało wreszcie spełnione. - Po to, żebyśmy wyzdrowieli? - Przecież ty wcale nie jesteś chora! - prychnął gniewnie Nicholas. - Po to, żeby przynajmniej cześć z was mogła powrócić do społeczeństwa - powiedział Doktor Wyspa. Nicholas cisnął w fale muszlę, jakby chciał trafić w usta, które wypowiedziały te słowa. - Po co my w ogóle z tym rozmawiamy? - Zaczekaj, brzdącu, to bardzo ciekawe. - Same kłamstwa. - Kiedy skłamałem, Nicholasie? - zapytał Doktor Wyspa. - Na przykład z tą magią... - Powiedziałem tylko, że kiedy ludzie marzyli o magii, to w rzeczywistości chodziło im o wszechmoc myśli. Czy nigdy nie chciałeś być czarodziejem wznoszącym w ciągu jednej nocy ogromne pałace albo rycerzem ruszającym na zaklętym rumaku z kości słoniowej do bitwy z demonami powietrza? - Ja nim jestem. Dysponuję ponadnaturalnymi zdolnościami, a zanim nas rozdzielili... - Powiedziałeś, że nasze uczucia są wzmacniane - przerwała mu Diane. - Tak, żeby mogły kształtować pogodę. - Zgadza się. - Czy w takim razie jedna bardzo smutna osoba nie może przechylić szali na swoją stronę i sprowadzić deszczu albo czegoś innego? To chyba nie jest sprawiedliwe. Odnieśli wrażenie, że fale lekko się uśmiechnęły. - Nic takiego dotąd się nie zdarzyło, ale gdyby kogoś rzeczywiście ogarnęły tak silne uczucia, to można by domniemywać, że jego potrzeby są istotnie ogromne. Nie sądzisz, że powinniśmy wtedy spełnić jego życzenie? Diane spojrzała na Nicholasa, lecz on tymczasem szedł już przed siebie, poruszając głową i ignorując, zarówno ją, jak i szept fal. - Poczekaj! - zawołała. - Powiedziałeś, że nie jestem chora, ale ja jestem, naprawdę! - Wcale nie jesteś. Pobiegła za nim. - Wszyscy mi to powtarzają, a ja czasem nie wiem, co się dzieje albo znowu wydaje mi się, jakby coś gotowało się we mnie. Mama mówi, że jeśli stoisz przy kuchni i nie chcesz czegoś przysmażyć, to wystarczy trzymać palec na uchwycie patelni, ale ja albo o tym zapominam, albo nie mogę znaleźć tego uchwytu. - Twoja matka jest najprawdopodobniej chora, tak samo jak ojciec - rzucił Nicholas nie oglądając się na nią. - Ale tobie nic nie jest i gdyby tylko zostawili cię w spokoju, na pewno byś doszła do siebie. Nic dziwnego, że się denerwujesz, skoro musisz mieszkać z dwojgiem nienormalnych ludzi. - To nieprawda! - krzyknęła, chwytając go za ramię. - Właśnie, że prawda. - Wszyscy mi mówią, że jestem chora! - Ja nie, więc “wszyscy” oznacza tylko tych, którzy tak twierdzą, prawda? Ajeśli ty również tak nie uważasz, to jest nas już dwoje. - Doktorze! - zawołała dziewczyna. - Doktorze Wyspo! - Chyba w to nie wierzysz, prawda? - zapytał Nicholas. - Doktorze, czy to prawda? - Co takiego, Diane? - To, co on powiedział. Czy ja jestem chora? - Choroba, nawet fizyczna, jest pojęciem względnym, całkowite zdrowie zaś abstrakcyjnym ideałem, w przeciwieństwie do tego, co znajduje się po drugiej stronie skali. - Nie o to pytałam. - Pod względem fizycznym jesteś zupełnie zdrowa. - Długi, błękitny grzywacz przetoczył się z sykiem po powierzchni morza. - Sama powiedziałaś przed chwilą, że czasem nie wiesz, co się dzieje, a czasem jesteś dziwnie wzburzona. - On twierdzi, że gdyby nie moi rodzice, nie musiałabym być tutaj. - Diane... - Chcę wiedzieć, czy to prawda. - Większość dolegliwości psychicznych przestałaby istnieć, gdyby w każdym przypadku można było odizolować się na jakiś czas od innych ludzi. - Odizolować? - Czy nigdy nie myślałaś o tym, żeby odejść z domu? Dziewczyna skinęła głową, a potem, jakby niepewna, czy Doktor Wyspa to zauważył, dodała: - Nawet często. Chciałam rzucić szkołę i polecieć gdzieś zupełnie sama, na przykład na Achillesa. Bardzo mnie to kusiło. - Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? - Bo by się o mnie strasznie martwili, a poza tym i tak by mnie znaleźli i kazali wracać do domu. - A gdybym ja, albo jakiś lekarz-człowiek przekonał ich, żeby tego nie robili? Dziewczyna nic nie odpowiedziała. - Mógłbyś ich po prostu zamknąć! - burknął Nicholas. - Ale oni funkcjonowali tak jak wszyscy: kupowali i sprzedawali, chodzili do pracy, płacili podatki... - To by i tak nic nie dało - odezwała się cicho Diane. - Oni są we mnie. - Diane natomiast przestawała funkcjonować - kontynuowały fale. - Oblewała po kolei wszystkie egzaminy na uniwersytecie, a jej obecność na wykładach rozpraszała studentów i wykładowców. Z tobą było tak samo. Twoi rówieśnicy po prostu bali się ciebie. - A więc to jest dla ciebie najważniejsze: funkcjonowanie. - Gdybym różnił się od świata, czy mógłbym ci pomóc ponownie się do niego dostosować? - Różnisz się - stwierdził Nicholas i kopnął piasek. - Nigdzie nie ma takiego miejsca jak to. - Chcesz przez to powiedzieć, że dla ciebie rzeczywistość składa się z metalowych korytarzy, pokoi bez okien i hałasu? - Tak. - Właśnie to nie jest rzeczywistością, Nicholasie. Większość ludzi nigdy nie zdołała się do tego przyzwyczaić. Nawet teraz wszystko, co tu widzisz - moja plaża, moje morze, moje drzewa - lepiej harmonizuje z życiem człowieka niż twoje metalowe korytarze. Stanowię także dla ciebie odpowiednik środowiska społecznego, czyli tego, co jednostka określa słowem “oni”. Czasem, gdy przeniesiemy ludzi, którzy mają pewne kłopoty, w takie właśnie, wyidealizowane miejsce, udaje nam się im pomóc. - Chodźmy - powiedział Nicholas do dziewczyny. Wziąwszy ją za ramię uświadomił sobie po raz pierwszy z taką wyrazistością, że jest od niej znacznie niższy. - Mam pytanie - zaszemrały fale. - Czy sądzisz, że udałoby się pomóc rodzicom Diane, gdyby znaleźli się tu zamiast niej? Nicholas nie odpowiedział. - Mamy opracowane metody lecznicze dla osób chorych, ale nie dla tych, które te choroby wywołują. Chłopiec i dziewczyna odwrócili się od morza; szum fal stał się znowu tylko szumem. W górze przemykały mewy, a w pewnej chwili z palmy na palmę przeleciała czerwono-żółta papuga. Nicholas popędził za biegnącą na czworakach jak pies małpką, lecz zwierzątko umknęło pogoni. - Kiedyś rozerwę któraś z nich i powyrywam wszystkie druty - warknął. - Pójdziemy dookoła? - zapytała Diane tak cicho, jakby mówiła sama do siebie. - A dasz radę? - Och, nie dookoła całego Doktora Wyspy, bo to za daleko, a poza tym i tak nie da się tego zrobić, ale moglibyśmy iść dalej przed siebie i dojść tam, skąd wyruszyliśmy. Zdaje się, że mamy już za sobą co najmniej połowę drogi. - Są tu jeszcze jakieś inne wyspy? Dziewczyna pokręciła głową. - Nie wydaje mi się. Na całym satelicie jest chyba tylko ta jedna duża wyspa, a cała reszta to woda. - Skoro jest tylko jedna, to musielibyśmy obejść ją dookoła, żeby trafić do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Z czego się śmiejesz? - Spójrz wzdłuż plaży, tak daleko, jak możesz. Nie przejmuj się, że jest wygięta w jedną stronę. Powtarzaj sobie, że jest prosta. - Nic nie widzę. - Naprawdę? Patrz! Diane podskoczyła ponownie, tym razem unosząc się w powietrze na wysokość co najmniej sześciu metrów i zamachała rękami. - Wygląda na to, że daleko przed nami ktoś jest. - Aha. A teraz obejrzyj się za siebie. - Tam też ktoś jest. Teraz przypominam sobie, że też kogoś widziałem, gdy tylko się tutaj znalazłem. Trochę się zdziwiłem, że widzę tak daleko, ale pomyślałem sobie, że to inni pacjenci. Teraz jest ich dwoje. - To my, a wtedy widziałeś samego siebie. Na każdym odcinku plaży przebywa określona liczba pacjentów, a ponieważ Doktor Wyspa nie chce, żebyśmy wszyscy spotykali się ze sobą, zagina otaczającą nas przestrzeń. Kiedy dojdziemy do końca naszego odcinka i będziemy chcieli wejść na następny, znajdziemy się w punkcie wyjścia. - Skąd to wiesz? - Doktor powiedział mi o tym, kiedy się tu znalazłam. - Dziewczyna umilkła na chwilę, a z jej ust zniknął obecny tam przez cały czas uśmiech. - Posłuchaj, Nicholasie: chcesz zobaczyć coś naprawdę zabawnego? - To znaczy co? - W jego twarz uderzyła kropla deszczu. - Sam się przekonasz. Musimy wejść w głąb lądu. Przy okazji schowamy się przed deszczem pod drzewami. Opuścili plażę, pozostawiając za sobą szum fal i ruszyli przed siebie po twardej ziemi schowanej pod parasolem zielonych liści. - Może uda nam się znaleźć jakieś owoce - powiedział chłopiec. Ważyli teraz tak niewiele, iż musiał uważać, żeby po każdym kroku nie wzbijać się wysoko w powietrze. Deszcz padał powoli wokół nich okrągłymi, kryształowymi kroplami. - Może - mruknęła z powątpiewaniem Diane. - Zatrzymajmy się tutaj. - Usiadła na ziemi pod wysokim drzewem, roztaczającym nad podmokłym gruntem baldachim łukowato wygiętych konarów o dwudziestometrowej rozpiętości. - Wdrap się na górę i zobacz, czy coś tam nie rośnie. - Dobrze. Podskoczywszy chwycił bez wysiłku gałąź wyrastającą z pnia wysoko nad głową dziewczyny i znalazł się w wypełnionym zielenią świecie, wśród rozbryzgujących się kropli deszczu. Przenosząc się z gałęzi na gałąź dotarł do dziko rozrośniętej, liściastej korony; po drodze zauważył dwa puste ptasie gniazda i zielonego węża o głowie prawie tak dużej jak jego kciuk, ale żadnych owoców. - Nic tam nie ma - oznajmił, zeskakując na ziemię obok dziewczyny. - Nie szkodzi, na pewno uda nam się coś znaleźć. - Mam nadzieję. Zauważył, że Diane przypatruje mu się jakoś dziwnie, a w chwilę potem zorientował się, dlaczego: jego lewa ręka uniosła się i dotknęła jej piersi. Opadła, kiedy na nią spojrzał, a on poczuł, że na twarz wypełza mu gorący rumieniec. - Przepraszam - powiedział. - Nie ma sprawy. - Podobasz nam się. On, ten drugi, nie potrafi tego wyrazić. Ja zresztą też. - A mnie się wydaje, że jesteś jeden, tylko w dwóch kawałkach. Zresztą, mnie to nie przeszkadza. - Dziękuję. - Podniósł z ziemi mokry liść i zaczął drzeć go na strzępy, najpierw prawą, potem lewą ręką. - Skąd bierze się ten deszcz? - Wilgotne strzępy przylgnęły mu do palców. - Proszę? - Skąd bierze się deszcz? Nie jest zimniej, niż na Callisto, więc może zmniejszono grawitację, czy coś w tym rodzaju? - Z morza. Nie wiesz, jak zbudowany jest ten satelita? Nicholas potrząsnął głową. - Nie pokazali ci go, kiedy się zbliżaliście? Jest piękny. Widziałam go. Siedziałam i patrzyłam, nie odzywając się ani słowem, więc pielęgniarka myślała, że nie zwracam na nic uwagi, ale ja wszystko widziałam. Nie chciałam z nią rozmawiać, bo to i tak nie miało żadnego sensu. - Wiem, jak się czułaś. - Więc mówisz, że go nie widziałeś? - Nie. Na statku trzymali mnie w zamknięciu, bo podpalałem różne rzeczy. Uważali, że nie uda mi się podłożyć ognia, jeśli nie będę miał żadnych przyborów, ale to żaden problem, pod warunkiem, że w kontaktach płynie prąd. Wsadzili mnie w takie coś. - Przycisnął ramiona do tułowia, demonstrując, w jaki sposób go skrępowano. - Ugryzłem jednego z nich. Zdaje się, że jeszcze ci o tym nie mówiłem, ale ja czasem gryzę ludzi. Potem zamknęli mnie i przez długi czas nie miałem nic do roboty, aż wreszcie poczułem, że dokujemy, a oni przyszli i prowadzili mnie gdzieś długim korytarzem, który wyglądał zupełnie normalnie, więc myślałem, że jesteśmy w jakimś zwyczajnym miejscu. Naszprycowali mnie tranquilem-C - chyba nie wiedzą, że prawie na niego nie reaguję - podnieśli jakąś klapę i wypchnęli mnie tutaj. - Chyba przedtem kazali ci się rozebrać? - Byłem już goły. Kiedy mnie związali, narobiłem w spodnie i musieli wszystko ze mnie ściągnąć. Żebyś widziała, jak się wściekali. - Uśmiechnął się krzywo. - A ty reagujesz na tranquil-C albo na jakieś inne świństwa? - Chyba tak, ale nie wiem na pewno, bo nigdy nie zachowywałam się tak jak ty. - Może powinnaś. - Czasem podawali mi środek, który miał za zadanie podnieść mnie na duchu. Nie mogłam wtedy spać, chodziłam przez całą noc, wpadałam na meble i wszyscy mieli ze mną mnóstwo kłopotów; poza tym, co by mi to dało? Nicholas wzruszył ramionami. - To, że tego nie robiłaś też nic ci nie dało, bo jak widzisz oboje znaleźliśmy się tutaj. Ja przynajmniej wiem, że dałem im porządnie w kość. Zrobili mi zastrzyk i teraz już tak nie szaleję, ale cały czas myślę o tym, co bym nawyrabiał, gdybym mógł, i sprawia mi to przyjemność. - Wydaje mi się, że w głębi duszy cały czas jesteś okropnie wściekły. Nicholas myślał już o czymś innym. - Podobno Ignacio zabija ludzi. - Umilkł na chwilę. - Powiedz mi, jak on wygląda? - Ignacio? - Nie, jego widziałem. Doktor Wyspa. - Aha. No cóż, satelita jest oczywiście okrągły i zupełnie przezroczysty, z wyjątkiem miejsca, gdzie znajduje się Doktor Wyspa. Poza tym składa się