Wojownik Prorok - BAKKER R. SCOTT(1)
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Wojownik Prorok - BAKKER R. SCOTT(1) |
Rozszerzenie: |
Wojownik Prorok - BAKKER R. SCOTT(1) PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Wojownik Prorok - BAKKER R. SCOTT(1) pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Wojownik Prorok - BAKKER R. SCOTT(1) Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Wojownik Prorok - BAKKER R. SCOTT(1) Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
R. Scott Bakker
Wojownik Prorok
(The Warrior-Prophet)
KSIAZE NICOSCI KSIEGA DRUGA
Przelozyl Wojciech Szypula
Bryanowi mojemu bratu w duchu i w wizji
PODZIEKOWANIA
Napisanie "Mroku, ktory nas poprzedza" zajelo mi ponad pietnascie lat, nie wiedzialem wiec, na co sie porywam, zobowiazujac sie do napisania "Wojownika-Proroka" w ciagu zaledwie roku. Wydawalo mi sie wtedy, ze rok to mnostwo czasu, ale dzis, kiedy napatrzylem sie na pory roku zmieniajace sie za moim oknem szybciej od reklam telewizyjnych, jestem madrzejszy. Jednak wskutek blednych rachunkow niechcacy skomplikowalem zycie ludziom, ktorzy mnie otaczaja, zarowno w zyciu zawodowym, jak i osobistym. Nigdy jeszcze nie zaciagnalem dlugu wdziecznosci u tak wielu osob. Chcialbym wiec podziekowac:Przede wszystkim mojej narzeczonej Sharron O'Brien za milosc, wsparcie i celna krytyke.
Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za doskonale pomysly, ktorych dostarczyl mi w takiej ilosci, ze nie umialbym ich wszystkich wyliczyc!
Mojemu agentowi Chrisowi Lottsowi i swietnej ekipie z Ralph M. Vicinanza Ltd.
Mojej rodzinie i wszystkim przyjaciolom za to, ze wybaczali mi czeste nieobecnosci i ze kiedy juz dzwonilem, a nie zdarzalo sie to czesto, jednak rozpoznawali moj glos.
Moim studentom z Fanshawe College za to, ze dawali mi troche luzu, kiedy gonily mnie terminy.
Michaelowi Schellenbergowi za intuicje, Barbarze Berson za iscie anielska cierpliwosc, a Meg Masters za geniusz redakcyjny. Podziekowania naleza sie rowniez Tracy Bordian, Martinowi Gouldowi, Karen Alliston, Lesleyowi Horlickowi i calej rodzinie wydawnictwa Penguin Canada.
Wilowi Horsleyowi i Jackowi Brownowi za nieocenione blyskodiwe rady.
Ur-Lordowi, Mithfanionowi i Loosecannon za wirusa w wirusowym marketingu!
No i, naturalnie, Stevenowi Eriksonowi za to, ze kopniakiem wywalil drzwi do sali balowej.
Wszystkim, ktorzy chcieliby lepiej poznac Earwe polecam odwiedziny na stronie www.princeof nothing.com oraz na forum Wila i Jacka pod adresem www.three-seas.com.
I tutaj widzimy, ze postawiono filozofie na gruncie niepewnym, a powinien on byc mocny, mimo ze ani w niebie, ani na ziemi nie jest do niczego przywiazany ani na niczym oparty. Tutaj ma ona dac dowod swej czystosci jako ta, ktora sama dzierzy swe prawa, a niejako glosicielka tych [praw], ktore podszeptuje jej wrodzony zmysl lub nie wiadomo jaka opiekuncza przyroda.
Immanuel Kant, "Uzasadnienie metafizyki moralnosci"
CZESC I
PIERWSZY MARSZ
ROZDZIAL 1
Niewiedza to zaufanie.stare przyslowie kuniliryjskie
Schylek wiosny,
4111 Rok Kla,
na poludnie od Momemn
Drusas Achamian siedzial w ciemnym namiocie, kolyszac sie w przod i w tyl i mruczac pod nosem mroczne slowa. Swiatlo plynelo mu z ust. Mimo ze od Atyersus dzielil go posrebrzony ksiezycowym blaskiem Meneanor, przechadzal sie wiekowymi korytarzami swojej szkoly. Wedrowal wsrod spiacych.
Pozbawiona wymiarow geometria snow zawsze budzila w nim groze. Swiat, w ktorym wszystko bylo w zasiegu reki, a odleglosci rozplywaly sie w piane slow i sprzecznych namietnosci, mial w sobie cos przerazajacego. I zadna wiedza nie pomagala mu przezwyciezyc tego leku.
Bladzil od jednego koszmaru do drugiego, az w koncu znalazl czlowieka, ktorego szukal. Nautzera siedzial w swoim snie na zlanej krwia ziemi, trzymajac na kolanach glowe niezyjacego krola.
-Krol nie zyje! - krzyczal glosem Seswathy. - Anasurimbor Celmomas nie zyje!
Z tylu rozlegl sie potworny loskot. Achamian obrocil sie i podniosl obie rece w obronnym gescie, zaslaniajac sie przed gigantycznym cieniem.
Wracu. Smok.
Zywi zachwiali sie na nogach, a lezacy na ziemi martwi zadygotali w poteznym podmuchu. Okrzyki przerazenia wzbily sie w powietrze, a potem potop plynnego zlota pochlonal Nautzere i przyboczna straz Najwyzszego Krola. Nawet nie krzykneli. Zgrzytnely zeby. Ciala potoczyly sie na boki jak roztracone kopniakiem wegle z ogniska.
Achamian ujrzal Nautzere siedzacego wsrod dymiacych zwlok. Bezpieczny pod oslona swoich Opok, czarnoksieznik polozyl martwego krola na ziemi, szepczac slowa, ktorych Achamian nie slyszal, lecz ktore znal na pamiec, gdyz snil je wiele razy:
-Odwroc oczy swej duszy od tego swiata, przyjacielu... Nie patrz tu, aby juz nic nie zlamalo ci serca.
Wielki gad wyladowal z takim loskotem, jakby gdzies w poblizu zawalila sie kamienna wieza. Rozpostarl skrzydla jak zagle galery. W powietrze uniosly sie niebosiezne pioropusze dymu i popiolu. Szczeki zatrzasnely sie z grzmotem godnym zamkowych wrot. Blask ognia pochlaniajacego trupy przesliznal sie po opalizujacych czarnych luskach.
-Nasz Pan wyczul smierc krola - odezwal sie smok zgrzytliwie. I rzekl: Dokonalo sie.
Nautzera wstal i spojrzal w oblicze zloto rogi ego monstrum.
-Nie, Skafiro! - zakrzyknal w odpowiedzi. - Pokim zyw, nie!
Smoczy smiech zabrzmial jak dychawiczny oddech tysiaca suchotnikow. Wielki gad wzniosl glowe, odslaniajac szeroka piers i zawieszony na niej naszyjnik z dymiacych ludzkich glow.
-Zostales obalony, czarnoksiezniku. Plemie wasze przestalo istniec, strzaskane naszym gniewem jak ulepione przez garncarza naczynie. Wasz narod posial w ziemi swe ziarno. Wkrotce wrogowie beda was zac gietym lukiem i mieczem z brazu. Czy wtedy nie poczujesz zalu za swe glupie czyny? Czy nie ukorzysz sie przed naszym Panem?
-Tak jak ty sie ukorzyles, Skafro? Tak jak ukorzyl sie dostojny Tyran Gor i Oblokow?
Blony mruzne przesliznely sie po przypominajacych zywe srebro slepiach.
-Nie jestem Bogiem.
Nautzera usmiechnal sie ponuro. Seswatha odparl:
-Twoj pan tez nim nie jest.
Zalomotaly lapy, zgrzytnely twarde jak zelazo zeby, z pluc przypominajacych ognisty piec dobyl sie ryk, gleboki jak jek oceanu, przeszywajacy jak krzyk dziecka. Nautzera - bynajmniej nie przerazony zachowaniem olbrzyma - spojrzal nagle na Achamiana. Na jego twarzy odmalowalo sie zdumienie.
-Kim jestes?
-Kims, z kim dzielisz sny...
Przez chwile przypominali dwoch tonacych, dwoch nieszczesnikow walczacych o haust powietrza... Potem nastala ciemnosc, mrok niemej nicosci, w ktorej mieszkaja ludzkie dusze.
Nautzero... To ja.
Czysty glos i nic wiecej.
Achamian! Ten sen... Ostatnio mnie przesladuje. Gdzie jestes? Balismy sie, ze nie zyjesz.
Zaniepokojenie? Nautzera zatroskany o jego los, o los tego sposrod uczonych powiernikow, ktorym gardzi nade wszystko? Chociaz z drugiej strony... sny Seswathy potrafily tonowac drobne antypatie.
Towarzysze swietej wojnie, odparl Achamian. Konflikt z cesarzem zostal zazegnany. Swieta wojna ruszyla na Kian.
Slowom towarzyszyly obrazy: Proyas przemawiajacy do tlumu uzbrojonych, zasluchanych Conriyan; niekonczace sie tabory i szeregi zbrojnych jezdzcow; kolorowe sztandary tysiecy hrabiow i baronow; majaczaca w oddali nansurska armia przemierzajaca winnice i zagajniki w idealnym szyku marszowym...
A wiec zaczelo sie, stwierdzil stanowczym tonem Nautzera. Co z Maithanetem? Udalo ci sie czegos o nim dowiedziec?
Myslalem, ze Proyas mi pomoze, ale sie pomylilem. Nalezy do Tysiaca Swiatyn. Do Maithaneta.
Co sie dzieje z twoimi uczniami, Achamianie? Dlaczego wszyscy wybieraja sluzbe u naszych wrogow?
Latwosc, z jaka Nautzera odzyskal typowy dla siebie zgryzliwy humor, jednoczesnie zabolala Achamiana i przyniosla mu ulge. W najblizszym czasie sprawny umysl bedzie staremu czarnoksieznikowi bardzo potrzebny.
Widzialem ich, Nautzero.
Nagie cialo Skeaosa, skute, miotalo sie w kurzu.
Kogo?
Rade. Widzialem ich. I wiem, dlaczego przez tyle lat sie nam wymykali.
Twarz otwierajaca sie jak piesc zacisnieta na zlotej ensolarii.
Jestes pijany?
Oni tu sa, Nautzero. Sa wsrod nas. Zawsze byli.
Chwila ciszy.
Co masz na mysli?
Rada jest stale obecna w Trzech Morzach.
Rada...
Tak! Sam zobacz.
Mignely kolejne obrazy, przedstawiajace obled, jakiego byl swiadkiem na Wyzynach Andiaminskich. I ta potworna twarz, otwierajaca sie raz za razem.
Bez czarno ksiestwa, Nautzero. Rozumiesz? Onta byla nieskazona! Nie jestesmy w stanie przejrzec natury skoroszpiegow...
Mimo ze po smierci Inraua nienawisc Achamiana do Nautzery sie nasilila, wybral teraz wlasnie jego, poniewaz Nautzera byl fanatykiem, jedynym czlowiekiem wystarczajaco nieprzejednanym, aby trzezwo ocenic wage jego olsnienia.
Tekne, powiedzial Nautzera. Achamian pierwszy raz uslyszal w jego glosie lek. Dawna Wiedza... Tak, z pewnoscia. Inni tez musza poznac ten sen, Achamianie! Przeslij im go!
Ale...
Ale co? Jest cos jeszcze?
O tak... Anasurimbor - zyjacy potomek krola, o ktorym snil Nautzera - powrocil.
Nic waznego, odparl Achamian.
Dlaczego tak powiedzial? Dlaczego postanowil ukryc przed powiernikami istnienie Anasurimbora Kellhusa? Po co chroni...
To dobrze. I tak nie miesci mi sie to w glowie. Nareszcie odnalezlismy naszych odwiecznych wrogow! I to w cielesnej postaci. Jezeli udalo im sie zinfiltrowac hermetyczne elity dworu cesarskiego, moga przeniknac do wnetrza kazdej frakcji, Achamianie. Kazdej! Przeslij ten sen wszystkim czlonkom kworum! Dzisiejszej nocy cala Atyersus zadrzy.
Swit witaly groty tysiaca wloczni. Slonce wstalo spod fioletowego widnokregu. Trakt Sogianski - dawna nadmorska droga, starsza niz Cesarstwo Ceneianskie - biegl prosto na zachod, falujac w rytmie odleglych wzgorz. Podazala nim dluga kolumna zbrojnych, przetykana wozami taborow i flankowana szwadronami jazdy. Tam, gdzie musnely ja pierwsze promienie slonca, na okolicznych lakach kladly sie dlugie cienie.
Zachwycajacy widok zapieral dech w piersi.
Przez cale lata troski dreczace Achamiana za dnia blakly w porownaniu z koszmarami nocy. Tego, co ogladal oczami Seswathy, na jawie z niczym nie dawalo sie porownac. Swiat dzienny - co zrozumiale - nadal potrafil ranic i zabijac, ale dzialo sie to w jakiejs mniejszej, szczurzej skali. Az do teraz.
Ludzie Kla, rozproszeni jak okiem siegnac po calej rowninie, lgneli do drogi jak mrowki do obierek jablka. Konni zwiadowcy na odleglej grani; zepsuty woz, ktory utknal w gaszczu wloczni; jezdzcy galopujacy przez obsypane kwieciem zagajniki; miejscowi chlopcy, pouwieszani mlodych brzozek i witajacy zolnierzy wiwatami. Co za widok! A przeciez wojsko nie pokazalo jeszcze pelni swojej sily.
Wkrotce po opuszczeniu Momemn zastepy swietej wojny rozszczepily sie na osobne armie pod dowodztwem poszczegolnych Wielkich Imion. Zdaniem Xinemusa bylo to podyktowane po czesci ostroznoscia (podzielone wojsko moglo lepiej zadbac o siebie, gdyby cesarz wycofal sie z obietnicy regularnego zaopatrywania), po czesci zas uporem: inrithijscy wladcy nie potrafili sie porozumiec w kwestii wyboru drogi do Asgilioch. Proyas ruszyl ku wybrzezu. Zamierzal podazyc Traktem Sogianskim na poludnie, do samego konca, a nastepnie skrecic na zachod. Inne Wielkie Imiona - Gothyelk ze swoimi Tydonnami, Saubon z Galeothami, Chepheramunni z Ainonczykami i Skaiyelt na czele Thunyerow - pomaszerowaly wskros pol, winnic i sadow gesto zamieszkanej Rowniny Kyraneanskiej, zgodnie twierdzac, ze Proyas wybral niepotrzebnie okrezna droge. Poniewaz w ich ojczystych stronach stare ceneianskie szlaki zarosly zielskiem i popadly w ruine, nie zdawali sobie sprawy, ile czasu mozna zaoszczedzic, idac dluzsza, lecz brukowana droga.
Tymczasem Xinemus twierdzil, ze jezeli conriyanski kontyngent utrzyma dotychczasowe tempo marszu, w Asgilioch znacznie wyprzedzi inne armie. I choc Achamian nie przestawal sie martwic - jak mieli wygrac wojne, jesli byle przemarsz sprawial im tyle klopotow? - marszalek byl zadowolony: nie tylko okryje chwala swoj kraj i ksiecia, ale przy okazji da pozostalym nauczke.
-Psiakrew, przeciez nawet Scylvendzi znaja wartosc drog! - wykrzyknal kiedys.
Achamian wlokl sie skrajem traktu, w otoczeniu poskrzypujacych wozow, prowadzac swojego mula za uzde. Od chwili wymarszu najchetniej chowal sie wsrod taborow. Jesli szeregi maszerujacych zolnierzy przypominaly ruchome koszary, tabor nalezaloby przyrownac do olbrzymiej stodoly na kolach. Won zwierzat gospodarskich, do zludzenia przypominajaca smrod mokrej psiej siersci. Jeki i piski niesmarowanych osi. Pomrukiwania mezczyzn o dloniach jak bochny chleba i sercach jak dzwony, przeplatane trzaskiem biczow.
Zapatrzyl sie na swoje buty; od zdeptanej na miazge trawy pozielenialy im noski. Pierwszy raz uderzylo go to, ze idzie w taborze. Seswatha jezdzil przeciez konno u boku krolow, ksiazat i generalow. Dlaczego on tak nie robil? Proyas okazywal mu wprawdzie demonstracyjna obojetnosc, lecz Achamian nie mial watpliwosci, ze przystalby na jego towarzystwo, chociazby przez wzglad na Xinemusa. Jaki uczen nie chcialby w tak niepewnych czasach miec przy sobie dawnego nauczyciela?
Dlaczego wiec maszerowal z taborem? Przyzwyczajenie? Byl przeciez starym szpiegiem i z doswiadczenia wiedzial, ze najlepiej ukryc sie w skromnym otoczeniu. A moze nostalgia? Nie wiedziec czemu, kiedy tak szedl wsrod wozow, zawsze myslal o ojcu, o tym, jak w dziecinstwie odprowadzal go do lodzi, z glowa jeszcze ciezka od snu. Piasek byl zimny, morze ciemne i cieple po nocy. Obowiazkowy rzut oka na wschod, gdzie lodowata szarosc zapowiadala mordercze slonce. Nieodmienne ciezkie westchnienie, kiedy godzil sie z tym, co nieuniknione, z rytualnym mozolem, ktorzy mezczyzni nazywali praca.
Ale jaka pocieche mogly niesc takie wspomnienia? Znoj nie koi. Znoj tylko otepia.
I nagle doznal olsnienia. Maszerowal wsrod zwierzat i wozow nie z nawyku ani tesknoty, lecz z niecheci.
Ukrywam sie. Przednim...
Przed Anasurimborem Kellhusem.
Zwolnil, zszedl z traktu na lake i pociagnal mula za soba. Od zroszonej trawy zabolaly stopy. Wagony wyprzedzaly go niekonczacym sie sznurem.
Ukrywam sie...
Wygladalo na to, ze coraz czesciej jego zachowaniem kieruja niezrozumiale motywy. Wczesnie udawal sie na spoczynek, nie dlatego jednak, ze - jak sobie wmawial - calodzienny marsz tak go meczyl, lecz z obawy przed spotkaniem z Xinemusem, Kellhusem i innymi. Obserwowal Serwe nie dlatego, ze - jak sobie tlumaczyl - przypominala mu Esmi, lecz ze w sposobie, w jaki patrzyla na Kellhusa, bylo cos niepokojacego. Tak jakby wiedziala o czyms...
A teraz jeszcze to.
Popadam w obied?
Kilkakrotnie lapal sie na tym, ze chichocze na glos bez zadnego widocznego powodu; niekiedy, dotknawszy policzka, ze zdumieniem stwierdzal, ze placze. Za kazdym razem wmawial sobie, ze nie ma w tym nic niezwyklego; to przeciez zupelnie naturalne, ze czlowiek bywa obcy sam sobie. Poza tym trudno mu sie bylo dziwic, prawda? Samo odkrycie istnienia Rady z pewnoscia by wystarczylo, zeby pozbawic czlowieka zmyslow, a co dopiero przypuszczenie - nie, nie przypuszczenie, przeswiadczenie - ze rozpoczyna sie Druga Apokalipsa... I osamotnienie w tej pewnosci!
Jak mial udzwignac takie brzemie?
Odpowiedz byla oczywista. Powinien sie nim z kims podzielic. Powinien zawiadomic powiernikow o Kellhusie.
Wczesniej tylko obawial sie, ze Kellhus mogl przewidziec zmartwychwstanie Nie-Boga. Nie wspominal o nim w swoich sprawozdaniach, poniewaz doskonale wiedzial, jaka bylaby reakcja Nautzery i pozostalych. Zlapaliby go, zaczeliby gnebic i podgryzac jak szakale obgotowana kosc, az w koncu by pekl. Ale po tym, co zdarzylo sie na Wyzynach Andiaminskich...
Wszystko sie zmienilo. Raz na zawsze.
Przez wieki Rada byla pozbawiona wagi abstrakcja. Jak to powiedzial Inrau? Grzech ojca... Teraz jednak - wlasnie teraz! - stala sie rzeczywista jak ostrze noza. Achamian nie obawial sie juz, ze Kellhus wieszczyl Apokalipse. Achamian to wiedzial.
I ta pewnosc byla o wiele straszniejsza.
Po co wiec dalej go kryl? Przeciez to byl Anasurimbor! Wypelnilo sie Proroctwo Celmomasa! W ciagu kilku dni Trzy Morza rozrosly sie gwaltownie, upodabniajac sie do bezwymiarowego swiata, ktory dreczyl go kazdej nocy. Tymczasem on nie poskarzyl sie ani slowem. Ani slowem! Dlaczego? Dawno juz zauwazyl, ze niektorzy ludzie uparcie odmawiaja przyjecia do wiadomosci takich nieszczesc, jak choroba czy zdrada - jakby fakty nie mialy racji bytu bez potwierdzenia z ich strony. Czy teraz sam zachowywal sie podobnie? Czy wydawalo mu sie, ze jesli zachowa istnienie Kellhusa w tajemnicy, Anasurimbor stanie sie przez to mniej rzeczywisty? Ze jesli zasloni oczy, powstrzyma w ten sposob koniec swiata?
Za duzo tego bylo. Stanowczo za duzo. Szkola musiala sie o nim dowiedziec, bez wzgledu na konsekwencje.
Musze im powiedziec... Jeszcze dzis. Tej nocy.
-Xinemus mial racje - uslyszal z tylu znajomy glos - Mowil, ze znajde cie przy taborach.
-Tak? - Achamian sam sie zdziwil swym beztroskim tonem. Kellhus usmiechnal sie do niego.
Podobno wolisz wdeptywac w swieze gowno niz w stare. Achamian wzruszyl ramionami, starajac sie przybrac nieprzenikniony wyraz twarzy.
-Cieplej w nogi... Gdzie nasz przyjaciel Scylvend?
-Razem z Proyasem i Ingiabanem.
-Rozumiem. A ty postanowiles pobratac sie z szumowinami. - Achamian zerknal na sandaly przybysza z polnocy. - Tak bardzo, ze idziesz pieszo.
Arystokraci nie maszerowali, tylko jezdzili konno. A Kellhus byl przeciez ksieciem, chociaz podobnie jak Xinemus nie chelpil sie swoja ranga bez potrzeby. Teraz mrugnal porozumiewawczo.
-Pomyslalem, ze moim nogom wyjdzie na zdrowie, jak same mnie troche ponosza.
Achamian parsknal smiechem; mial wrazenie, ze az do tej chwili kurczowo wstrzymywal oddech. Od pierwszego wieczornego spotkania pod Momemn Kellhus zawsze tak na niego dzialal - jakby ulatwial mu zlapanie tchu. Kiedy Achamian wspomnial o tym Xinemusowi, marszalek Attrempus wzruszyl ramionami i odparl: "Wczesniej czy pozniej kazdy pierdnie".
-Poza tym obiecales mnie uczyc - przypomnial mu teraz Kellhus.
-Naprawde?
-Naprawde.
Kellhus wzial do reki sznur zwieszajacy sie z topornej uzdy mula. Achamian spojrzal na niego pytajaco.
-Co robisz?
-Jestem twoim uczniem. - Kellhus zaczal sprawdzac umocowanie bagazy na grzbiecie zwierzecia. - Za mlodu tez pewnie prowadzales mula swojego mistrza.
Odpowiedzia Achamiana byl pelen powatpiewania usmiech. Kellhus powiodl dlonia po masywnej szyi zwierzecia.
-Jak sie nazywa?
Z niewiadomych przyczyn trywialnosc tego pytania wstrzasnela Achamianem. Ba, wrecz go przerazila. Nikt, w kazdym razie zaden czlowiek nigdy go o to nie pytal. Nawet Xinemus.
Widzac jego wahanie, Kellhus zmarszczyl brwi.
-Co cie trapi, Achamianie?
Spuscil wzrok. Spojrzal na szeregi zbrojnych inrithich. Uszy palily go zywym ogniem. Szumialo mu w glowie. Czyta we mnie jak w zapisanym zwoju.
-Czy to naprawde takie proste? - zapytal. - Tak latwo mnie przejrzec?
-A to ma jakies znaczenie?
-Ma. - Achamian zamrugal, zeby oczy przestaly mu sie szklic, i znow spojrzal na Kellhusa. Placze, jeknal w duszy. Placze, i co z tego?! - Ajencis napisal kiedys, ze wszyscy ludzie sa falszywi. Tyle ze madrzy oszukuja innych, a glupi samych siebie. Do rzadkosci naleza ci, ktorym udaje sie zwiesc i innych, i siebie samych. Tacy rzadza innymi. A co ze mna, Kellhusie? Gdzie miejsce dla czlowieka, ktory nikogo zwiesc nie potrafi?
I ja smiem mienic sie szpiegiem! Kellhus wzruszyl ramionami.
-Moze gdzies posrodku miedzy medrcami i glupcami?
-Moze - przytaknal Achamian, usilujac udac zadume.
-Wiec co cie trapi? Ty...
-Brzask - powiedzial Achamian, kladac dlon na chrapach mula. - Tak sie nazywa. Brzask.
Uczony powiernik nie mogl wybrac szczesliwszego imienia.
***
Achamianowi serce zawsze bilo zywiej, kiedy kogos uczyl; ciarki przebiegaly mu po plecach, a dusza wyrywala sie z piersi jak po czarnej herbacie z Nilnameshu. Odczuwal prozna satysfakcje z wiedzy, dume z faktu, ze siega wzrokiem dalej niz inni; cieszyl go widok mlodych oczu, ktore otwieraly sie szeroko, gdy przychodzilo zrozumienie i naprawde zaczynaly widziec. Rola nauczyciela oznaczala w istocie powrot do czasow studenckich, ponowne przezywanie upojenia poznaniem, odgrywanie roli proroka, ktory przenika i opisuje caly swiat, az do fundamentow. To bylo cos wiecej niz oswiecanie slepcow - to bylo rozkazywanie im, aby przejrzeli na oczy.Do tego dochodzilo zaufanie, nieodlacznie zwiazane z tym rozkazywaniem, brawurowe i w tej brawurze przerazajace; szalenstwo sytuacji, w ktorej jeden czlowiek prosi drugiego: "Osadz mnie, prosze".
Nauczyciel byl jak ojciec.
Ale nie w sytuacji, kiedy mial Kellhusa za ucznia. Przez nastepne dni maszerowali razem, podazajac z conriyanska armia na poludnie. Rozmawiali o wszystkim, co tylko przyszlo im do glowy: o faunie i florze Trzech Morz, o filozofach, poetach i krolach z blizszej i dalszej przeszlosci. Zamiast trzymac sie jakiegos ustalonego programu, co - biorac pod uwage okolicznosci - byloby niepraktyczne, Achamian przyjal model Ajencisa i po prostu zaspokajal ciekawosc Kellhusa. Odpowiadal na pytania i snul opowiesci.
Pytania zas byly nieprzecietnie bystre i przenikliwe - do tego stopnia, ze szacunek dla intelektu Kellhusa szybko przerodzil sie u Achamiana w nabozny podziw. Bez wzgledu na to, czego akurat dotyczyla dyskusja, polityki, filozofii czy poezji, ksiaze za kazdym razem bezblednie trafial w sedno sprawy. Kiedy Achamian przedstawil mu zalozenia filozofii wielkiego kuniiiryjskiego mysliciela Ingoswitu, Kellhus, drazac problem, doszedl wkrotce do podobnie krytycznych wnioskow jak sam Ajencis, chociaz twierdzil, ze dziel Kyraneanczyka nigdy nie czytal. Gdy Achamian nakreslil mu sytuacje historyczna Cesarstwa Ceneianskiego u schylku trzeciego milenium i opisal panujacy w panstwie zamet, Kellhus zasypal go pytaniami (nie na wszystkie Achamian umial odpowiedziec) o strukture spoleczna cesarstwa, kwestie handlowe i walutowe, a po uzyskaniu wyjasnien przedstawil tak znakomita interpretacje kryzysu, ze Achamian nigdy sie z lepsza nie spotkal.
-Jak to mozliwe? - wykrztusil przy ktorejs okazji. - Co?
-Jak to sie dzieje, ze... ze ty po prostu widzisz te rzeczy? A ja, chocbym nie wiem jak gleboko w nie wnikal...
-No prosze. - Kellhus sie rozesmial. - Jakbym slyszal nauczycieli mojego ojca. - Spojrzenie, jakie poslal Achamianowi, bylo zarazem unizone i dziwnie poblazliwe, jakby zdradzal sekret aroganckiemu, lecz ukochanemu synowi. Blask slonca wylawial zlociste nici z jego wlosow i brody. - Taki mam dar. Po prostu.
Taki dar! To bylo cos znacznie wiekszego niz znane starozytnym pojecie noschi, geniuszu. Sposob myslenia Kellhusa mial w sobie cos niezwyklego, niesamowita plynnosc, z jaka Achamian nigdy wczesniej sie nie spotkal. Chwilami dzieki niej sprawial wrazenie, jakby pochodzil z innej epoki.
Znakomita wiekszosc ludzi rodzila sie z waskimi, ograniczonymi umyslami i interesowalo ich tylko to, co im schlebialo. Wlasciwie wszyscy bez wyjatku zakladali, ze ich sympatie i antypatie sa sluszne, nie baczac na wewnetrzne sprzecznosci; liczylo sie tylko to, ze tak wlasnie czuli. Prawie kazdy przedkladal droge znajoma nad prawdziwa. Tym wiekszy byl wiec splendor ucznia, ktory schodzil z wydeptanej sciezki i ryzykowal spotkanie z wiedza, choc wiedza ciazy i przeraza. Mimo to Achamian poswiecal zwykle rownie duzo czasu na wykorzenianie przesadow, co na wykladanie prawd. Opor byl silny.
Ale nie u Kellhusa. Kellhus niczego nie wykluczal i nie odrzucal, rozwazal wszystkie mozliwosci. Absolutnie wszystkie. Jakby jego dusza przemierzala pustkowia, na ktorych prawda jest jedynym drogowskazem wiodacym do konkluzji.
Pytania padaly jedno za drugim, na kazdy temat - precyzyjne, subtelne i wnikliwe, az Achamian sam sie zdumiewal zakresem swojej wiedzy. Mial wrazenie, ze dzieki cierpliwym dociekaniom ucznia cofnal sie w przeszlosc do swojego poprzedniego zycia, ktore odeszlo w zapomnienie. Kiedy na przyklad Kellhus zapytal o Memgowe, starozytnego zeumickiego medrca, ktorym ostatnio zachwycala sie cala inrithijska arystokracja, przypomnial sobie, jak w domu Xinemusa przy swietle swiec czytal.Aforyzmy Niebianskie". Smakowal egzotyczna zeumicka wrazliwosc, nasluchujac, jak za zamknietymi okiennicami wiatr chloszcze sad; spadajace sliwki dudnily o ziemie jak zelazne kuleczki. Kiedy indziej znow Kellhus podal w watpliwosc przedstawiona mu interpretacje wojen scholastycznych - i Achamian wspomnial, jak sam wyklocal sie o nie ze swoim nauczycielem, Simasem, na czarnych murach Atyersus, jak uwazal sie za mlodego geniusza i przeklinal w duchu upor cechujacy starcow. Jakze wtedy nienawidzil cytadeli!
Pytanie za pytaniem. Kazde inne. Kazde dotykajace innego problemu. I po kazdej kolejnej odpowiedzi Achamian nabieral coraz silniejszego przekonania, ze oto zamienia domysly na fakty, a abstrakcje - na odzyskane wspomnienia. Nigdy nie mial takiego adepta jak Kellhus, ktory uczac sie, sam uczyl. Inrau byl inny. Proyas tez. Im wiecej odpowiedzi udzielal, tym wyrazniej czul, ze Kellhus trzyma w rekach klucz do tajemnicy jego zycia.
Kim jestem? - myslal czesto, zasluchany w jego melodyjny glos. Co widzisz?
Osobna kwestie stanowily pytania o Dawne Wojny. Podobnie jak wielu uczonym powiernikom, napomykanie o Apokalipsie przychodzilo Achamianowi z latwoscia, lecz dyskusja na jej temat - z trudem. Ogromnym trudem. Powtorne przezywanie chwil grozy sprawialo mu bol; mowienie o Apokalipsie bylo proba wtloczenia tragedii w slowa; proba z zalozenia niewykonalna. Do tego dochodzil wstyd, jakby mowiac o niej, zaspokajal jakis upokarzajacy nalog. Zbyt wielu ludzi go wysmiewalo.
Pochodzenie Kellhusa dodatkowo komplikowalo sprawe. Byl Anasurimborem! Jak opisac koniec swiata jego mimowolnemu zwiastunowi? Chwilami od tej ironii losu zbieralo sie Achamianowi na mdlosci.
I za kazdym razem nachodzila go ta sama mysl: Moja szkola! Dlaczego zdradzam szkole?!
-Opowiedz mi o Nie-Bogu - poprosil ktoregos dnia Kellhus. Czesto sie zdarzalo, ze kiedy trakt wiodl przez rozlegle laki, zolnierze lamali szyki i rozpraszali sie po okolicy; niektorzy nawet zrzucali buty i sandaly i zaczynali tanczyc, jakby zzucie obuwia pozwalalo im zlapac drugi oddech. Achamian, ktory zasmiewal sie do lez z ich wybrykow, byl kompletnie zaskoczony slowami Kellhusa.
Wzdrygnal sie. Jeszcze nie tak dawno to imie - Nie-Bog - odnosilo sie do czegos zapomnianego i martwego.
-Przeciez pochodzisz z Atrithau - odparl. - Jestes pewien, ze to ja tobie powinienem opowiadac o Nie-Bogu, a nie odwrotnie?
Kellhus wzruszyl ramionami.
-Tak jak wy, czytamy "Sagi". Nasi bardowie, tak samo jak wasi, spiewaja wybrane z nich piesni. Ale ty... Ty to widziales.
Nie, mial ochote odpowiedziec Achamian. Seswatha to widzial, nie ja. Ale zamiast tego zapatrzyl sie w dal i sprobowal zebrac mysli. Zacisnal piesci. Dlonie mial lekkie jak z balsy. Ty to widziales. Ty...
-Jak wiesz, on ma wiele imion. Kuniiiryjczycy nazwali go Mog-Pharau, z czego my wywiedlismy nasze "Nie-Bog". W starozytnym kyraneanskim nazywano go po prostu Tsurumahem, Znienawidzonym. Nieludzie z Ishoriol z typowa dla siebie sklonnoscia do poezji nazwali go Cara-Sincurimoi, aniol wiecznego glodu. To celne imie. Swiat nie znal wiekszego zla... Ani wiekszego zagrozenia.
-Czym wobec tego jest? Duchem nieczystym?
-Nie. Wiele demonow przemierzalo w przeszlosci ten swiat, a jesli wierzyc plotkom o Szkarlatnych Wiezycach, wiele nadal go przemierza. Ale on jest czyms mniej i czyms wiecej zarazem... - Achamian zawiesil glos.
-Moze nie powinnismy rozmawiac... - zasugerowal ksiaze Atrithau.
-Ja go widzialem, Kellhusie. W stopniu, w jakim to dla czlowieka mozliwe, widzialem go. Niedaleko stad, na polach Mengeddy, zdruzgotana armia kyraneanska i jej sojusznicy wzniesli proporce, gotowi zewrzec sie w smiertelnym uscisku z nieprzyjacielem. To bylo dwa tysiace lat temu. - Achamian zasmial sie z gorycza i spuscil glowe. - Zapomnialem...
-O czym? - Kellhus przygladal mu sie badawczo.
-O tym, ze wojsko swietej wojny przejdzie przez Mengedde. Ze wkrotce bede stapal po ziemi, ktora byla swiadkiem smierci Nie-Boga... - Achamian spojrzal ku ciagnacym sie na poludniu wzgorzom. Lada chwila na horyzoncie powinna zarysowac sie gran Unarasu, lancucha gorskiego wyznaczajacego kres swiata inrithich. A po drugiej stronie... - Jak moglem zapomniec?
-Musimy duzo pamietac. Zbyt duzo.
-Czyli takze duzo zapominamy! - Achamian nie zamierzal sie latwo rozgrzeszyc z tego przeoczenia.
Musze miec sprawny umysl! Caly swiat... - Jestes zbyt... - Kellhus nie dokonczyl zdania.
-Jaki? Surowy? Nie masz pojecia, co sie wtedy dzialo! Przez jedenascie lat wszystkie dzieci rodzily sie martwe. Jedenascie lat, rozumiesz?! Od chwili przebudzenia Nie-Boga kazde lono stalo sie grobem... Wszedzie, doslownie wszedzie czulo sie jego obecnosc. Groza jego istnienia przenikala wszystkie serca. Wystarczylo spojrzec w dal, zeby wiedziec, gdzie go szukac. Byl jak cien, jak zapowiedz zaglady... Polnoc zostala spustoszona; tej tragedii nie musze ci chyba przypominac. Mehtsonc, wspaniala stolica panstwa kyraneanskiego, miesiac wczesniej legla w gruzach. Domy zburzone, posagi bostw strzaskane, zony zgwalcone. Wielkie panstwo upadlo. Zostalo po nim tak malo, Kellhusie, tak niewielu przezylo... Zebrawszy swoich wasali i sprzymierzencow z poludnia, Kyraneanczycy wyczekiwali nadejscia nieprzyjaciela. Seswatha stanal po prawicy wielkiego krola Anaxophusa V. Przyjaznili sie od dawna, od czasow gdy Celmomas zwolal wszystkich lordow Earwy na swoja Probe, na skazana na niepowodzenie swieta wojne, ktorej celem bylo zniszczenie Rady, nim ona zbudzi Tsurumaha. Razem patrzyli, jak sie zbliza...
Tsurumah...
Achamian urwal i spojrzal ku polnocy. Rozlozyl ramiona, wzniosl je do nieba.
-Spojrz! Dzien byl podobny jak dzisiaj, tylko powietrze pachnialo dzikim kwieciem... Sprobuj to sobie wyobrazic. Olbrzymie burzowe k^
chmury, rozposcierajace sie na caly widnokrag, czarne jak skrzydla kruka, sklebione na niebie nad naszymi glowami, przelewajace sie ku nam jak goraca krew po szkle. Blyskawice wsrod wzgorz. Pod okapem burzy hordy Scylvendow galopujace na wschod i na zachod, zeby nas oskrzydlic. A za nimi szybkie jak stada ogarow legiony Srancow, ktorzy wyja... wyja jak potepiency...
Kellhus polozyl mu dlon na ramieniu.
-Nie musisz mi tego opowiadac.
Achamian spojrzal na niego niewidzacym wzrokiem. Zamrugal. Z oczu plynely mu lzy.
-Wlasnie ze musze. Bo ty musisz sie o tym dowiedziec. Taka jest moja rola. Tym wlasnie jestem, rozumiesz?
Kellhus skinal glowa. Oczy mu blyszczaly.
-Mrok nas ogarnal - mowil dalej Achamian. - Ciemnosc pochlonela slonce. Pierwsi zaatakowali Scylvendzi. Konni harcownicy zaczeli szarpac nasz szyk i strzelac z lukow, a z flanek uderzyli opancerzeni w braz lansjerzy. Kiedy harcownikow zabraklo, niedobitki sie wycofaly i caly swiat zalali odziani w skory Srancowie. Byli doslownie wszedzie, pedzili przez laki, roili sie wsrod wzgorz... Kyraneanczycy nastawili wlocznie na przyjecie szarzy i zaslonili sie tarczami. Nie sposob opisac naszego strachu i naszej determinacji, Kellhusie; nie ma na to slow. Walczylismy jak szaleni, bez opamietania, gardzac smiercia i marzac tylko o tym, zeby dosiegnac nieprzyjaciela, zanim wyzioniemy ducha. Nie spiewalismy hymnow, nie wznosilismy modlow; wyrzeklismy sie jednych i drugich. Zaintonowalismy za to tren na swoja czesc, gorzki lament za naszym ludem i rasa. Wiedzielismy, ze kiedy zginiemy, straty zadane wrogom beda jedynym swiadectwem naszego istnienia. I nagle nie wiedziec skad zjawily sie smoki. Spadly spod chmur. Smoki, Kellhusie! Wiekowy Skafra o skorze pobliznionej w tysiacu bitew; szlachetne Skuthula, Skogma, Ghoset; wszystkie, ktore uszly z zyciem przed strzalami i zakleciami obroncow Polnocy. Magowie z Kyraneas i Shigeku wzlecieli pod niebo i wydali im bitwe. - Achamian zapatrzyl sie w dal. Obrazy oszolomily go bez reszty. - Niedaleko stad. Dwa tysiace lat temu...
-Co bylo potem?
Achamian spojrzal na Kellhusa szeroko otwartymi oczami.
-Potem wydarzylo sie niemozliwe. Stracilem Skafre... Nie, nie ja, Seswatha go stracil. Skruthula Czarny, ciezko ranny, musial sie wycofac. Kyraneanczycy i ich sprzymierzency opierali sie nawale jak skaly przybojowi morza, odrzucajac od brzegow jedna czarna fale za druga. Na chwile nadzieja wstapila w nasze serca. Na chwile...
-I wtedy przyszedl on - domyslil sie Kellhus. Achamian skinal glowa. Z wysilkiem przelknal sline.
-Wtedy przyszedl on... Mog-Pharau. Autor "Sag" dobrze to opisal. Scylvendzi sie wycofali, Srancowie odstapili. Wydali z siebie zgrzytliwy jazgot, ktory narosl do ogluszajacego, przenikliwego ryku. Bashragowie zaczeli uderzac mlotami o ziemie. Na horyzoncie zamajaczyla sklebiona chmura czerni, olbrzymia traba powietrzna, laczaca niebo i ziemie niczym gigantyczna pepowina. I wtedy juz wiedzielismy. Wszyscy. Po prostu wiedzielismy. Nie-Bog przybywal. Mog-Pharau szedl, a swiat drzal pod jego stopami. Srancowie wybuchneli wrzaskiem, rzucali sie na ziemie, wylupywali sobie palcami oczy... Pamietam, ze nie moglem oddychac, dusilem sie... Dosiadlem sie do rydwanu Anakki, Anaxophusa; pamietam, jak chwycil mnie za ramiona i cos krzyczal, ale nie rozumialem slow. Konie z kwikiem stawaly deba w uprzezy. Dookola ludzie padali na kolana, przyciskajac dlonie do uszu. Przetoczyla sie po nas chmura pylu, a potem zabrzmial glos dobywajacy sie z gardel stu tysiecy Srancow: CO WIDZISZ? Nie rozumiem...
MUSZE WIEDZIEC, CO WIDZISZ. Smierc. Nedzna smierc! MOW...
Nawet ty nie ukryjesz sie przed tym, czego nie znasz! Nawet ty! CZYM JESTEM?
"Jestes skonczony - odparl Seswatha szeptem. Scisnal wielkiego krola za ramie. - Teraz, Anaxophusie! Uderz!". NIE MOGE U...
Drzaca nic srebrnego swiatla na powierzchni wirujacej chmury, swietlista smuga przecinajaca Karapaks. Grzmot, od ktorego krew plynie z uszu. Deszcz kamieni. Bolesny skowyt dobywajacy sie z niezliczonych nieludzkich gardzieli. Traba powietrzna rozplywajaca sie w powietrzu jak dym ze zdmuchnietej swiecy, ktory jeszcze przez chwile snuje sie leniwie, a potem znika na dobre.
Seswatha padl na kolana. Plakal, plakal w glos z zalu i wszechogarniajacej radosci. To bylo niemozliwe! Niemozliwe! Anaxophus upuscil Czapla Wlocznie i objal go jedna reka.
-Co sie stalo, Achamianie?
Achamianie? Kto to jest Achamian?
-Chodz - powiedzial Kellhus. - Wstan.
Mocne dlonie obcego czlowieka. Gdzie sie podzial Anaxophus?
-Achamianie? Znowu. Znowu to samo. - T-t-tak?
-Co to jest Czapla Wlocznia?
Achamian nie odpowiedzial. Nie byl w stanie. Dluga chwile w milczeniu szedl przed siebie, wspominajac opowiesc, ktora kompletnie nim owladnela, i rozpamietujac okrutna strate wlasnej tozsamosci i terazniejszosci, ktore wydaly mu sie dwoma aspektami jednego zjawiska. Pomyslal o Kellhusie, ktory dyskretnie mu towarzyszyl. Uczeni powiernicy czesto wspominali o obaleniu Nie-Boga, ale rzadko o nim opowiadali; prawde powiedziawszy, Achamian nie przypominal sobie, zeby w ogole kiedykolwiek opisywal te wydarzenia chocby Xinemusowi. A teraz bez namyslu opowiedzial o wszystkim Kellhusowi. Ba, wrecz domagal sie, zeby Kellhus go wysluchal! Dlaczego?
On ma na mnie dziwny wplyw.
Oszolomiony, zlapal sie na tym, ze wpatruje sie w Kellhusa szczerym wzrokiem zaspanego chlopczyka.
Kim jestes?
W reakcji Kellhusa nie bylo cienia zaklopotania, nie przejal sie podejrzeniami nauczyciela. Usmiechnal sie do Achamiana jak do niewinnego dziecka, niezdolnego mu zle zyczyc. Przywodzil na mysl Inraua, ktory tak czesto bral Achamiana za dobrego czlowieka.
Achamian spuscil wzrok. Cos scisnelo go w gardle.
Czy z toba rowniez bede musial sie rozstac?
Wyjatkowy uczen.
Grupa zolnierzy zaintonowala hymn ku czci Ostatniego Proroka; pomruk rozmow i smiechow rozplynal sie w gardlowej piesni. Nagle Kellhus zatrzymal sie i ukleknal w wysokiej trawie.
-Co robisz? - spytal Achamian tonem znacznie ostrzejszym, nizby tego chcial.
-Zdejmuje sandaly. Smialo, dalej pojdziemy boso, jak reszta. Nie chcial z nimi spiewac, nie chcial sie radowac. Tylko isc.
To byly lekcje, domyslil sie pozniej Achamian. On nauczal, a Kellhus caly czas udzielal mu lekcji. Byl o tym przekonany, chociaz nie mial zielonego pojecia, czego te lekcje mogly dotyczyc. Zaufania? Szczerosci?
Uczac Kellhusa, sam stal sie uczniem,.choc zupelnie innego rodzaju. I juz tylko jednego byl pewien: mial ogromne braki w wyksztalceniu.
W miare uplywu czasu ta swiadomosc wzmagala jego udreke. Ktorejs nocy az trzykrotnie musial przygotowywac Piesni Przywolania, bo za kazdym razem rozplywaly mu sie w mamrotanych przeklenstwach i szeptanych inwektywach. Powinien o wszysddm powiedziec swojej szkole, uczonym powiernikom, braciom! Anasurimbor powrocil! Proroctwo Celmomasa nie bylo przeciez zwykla popluczyna po snach Seswathy - wielu powiernikow widzialo w nim zwienczenie snow, jedyny powod, dla ktorego Seswatha przeniknal z zycia wprost do koszmarow swoich uczniow. Wielkie ostrzezenie. Tymczasem on, Drusas Achamian, wciaz sie wahal... Nie, to nie bylo zwykle wahanie. Achamian - slodki Sejenusie! - stawial wszystko na jedna karte, na czlowieka, ktorego znal od niespelna dwoch tygodni. Ryzykowal los szkoly, rasy i calego swiata!
Toz to obled, uprawiac hazard z przyszloscia! I to w pojedynke. Kim byl Drusas Achamian, czlowiek kruchy i niemadry, zeby sie na to wazyc? Jakim prawem wzial na swoje barki takie brzemie? Jakim prawem?!
Jeszcze dzien, powiedzial.sobie, skubiac wlosy z brody. Jeszcze jeden dzien...
Nastepnego ranka Kellhus odszukal go w tlumie wojska wyruszajacego po nocy z obozu. Tryskal dobrym humorem, ale i tak wiele godzin minelo, zanim udalo mu sie naklonic powiernika do odpowiedzi na pytania. Zbyt wiele spraw trapilo Achamiana. Spraw, o ktorych wolalby nie mowic.
-Martwisz sie o przyszlosc - stwierdzil zatroskany Kellhus. - Boisz sie, ze swieta wojna zakonczy sie fiaskiem...
Achamian, rzecz jasna, obawial sie o losy swietej wojny. Widzial juz zbyt wiele klesk - przynajmniej w snach. Jednak tym razem mimo otaczajacych go tysiecy zolnierzy rzadko myslal o wojnie. Chociaz udawal, ze jest inaczej. Nie podnoszac wzroku, skinal Kellhusowi glowa, jakby z bolem przyznawal sie do winy.
Kolejne niewypowiedziane na glos wyrzuty. Dalsze samoudreczenie. Kiedy rozmawial z innymi ludzmi, drobne klamstewka wydawaly sie zarazem naturalne i niezbedne, ale w przypadku Kellhusa nie dawaly mu spokoju.
-Seswatha... - zawiesil glos. - Seswatha byl jeszcze dzieckiem, kiedy toczyly sie pierwsze wojny z Golgotterath. Wtedy nawet najwieksi medrcy nie wiedzieli, o co naprawde toczy sie gra. No bo niby skad mieli wiedziec? Byli Norsirajami i caly swiat nalezal do nich. Podporzadkowali sobie barbarzynskich krewniakow, Srancow zepchneli w gory, nawet Scylvendzi nie smieli sie im przeciwstawic. Ich poezja, sztuka czarnoksieska i rzemioslo osiagnely takie wyzyny, ze pozadala ich cala Earwa - nawet Nieludzie, ktorzy niegdys byli ich mistrzami. Zagraniczni emisariusze plakali, wzruszeni pieknem ich miast. W odleglych palacach Kyraneas i Shiru dworzanie przyswajali sobie norsirajskie maniery, kuchnie, mode... Byli krolami swoich czasow. Tak jak my. Nikt nie mogl sie z nimi rownac, bo wszystkich przerastali o glowe. Nawet po tym, jak Shauriatas, wielki mistrz Mangaekki, czyli Rady, obudzil Nie-Boga, nikt nie wierzyl, ze koniec jest bliski. Kazda kolejna tragedia wydawala sie bardziej niewyobrazalna od poprzedniej. Nawet upadek Kuniiiri, najpotezniejszego panstwa Norsirajow, nie zachwial ich niewzruszonego przekonania, ze koniec koncow Polnoc zwyciezy. Dopiero kiedy klesk sie namnozylo, zaczeli rozumiec... - Achamian oslonil dlonia oczy i spojrzal na ksiecia. - Chwala to za malo. Zawsze moze sie zdarzyc niewyobrazalne.
Koniec jest bliski... Musze cos postanowic.
Kellhus pokiwal glowa i zmruzyl oslepione sloncem oczy.
-Wszystko ma swoja miare. Kazdy czlowiek. - Spojrzal na Achamiana. - I kazda decyzja.
Przez ulamek sekundy Achamian mial wrazenie, ze serce zaraz przestanie mu bic.
Zbieg okolicznosci... Z pewnoscia. Nic wiecej.
Kellhus schylil sie nagle i podniosl z ziemi kamien. Przez chwile wpatrywal sie w zbocze wzgorza, jakby szukal na nim ptaka albo zajaca, ktorego moglby upolowac, a potem cisnal kamien. Rekaw jedwabnej szaty zafurkotal jak uszyty ze skory. Pocisk swisnal w powietrzu i uderzyl w skraj spekanej polki skalnej. Wiekszy glaz zachwial sie, przechylil i runal w dol. Z loskotem odbijal sie od stromych scian, stracajac fontanny zwiru i kurzu. Z dolu dobiegly ostrzegawcze okrzyki zolnierzy.
-Zrobiles to celowo? - zapytal Achamian bez tchu.
-Nie... - Kellhus pokrecil glowa i spojrzal na niego pytajaco. - Ale przeciez o to ci wlasnie chodzilo, prawda? Ze kazde nasze posuniecie moze wywolac nieprzewidziana katastrofe?
Achamian nie byl juz wcale taki pewien, czy w ogole o cos mu chodzilo.
-I kazda decyzja - dodal. Mial wrazenie, ze przemawia przez usta obcego czlowieka.
-Zgadza sie. Kazda decyzja tez.
Przygotowujac tej nocy Piesni Przywolania, Achamian zdawal sobie sprawe, ze nie uda mu sie wypowiedziec ani jednego slowa.
Jakim prawem?! - krzyczal w duchu. Jakim prawem?! Ty, nedzny robak...
Kellhus byl zwiastunem. Poslancem. Achamian wiedzial, ze juz niedlugo groza z jego snow rozleje sie na caly swiat. Wielkie miasta - Momemn, Carythusal, Aoknyssus - stana w ogniu. Widzial juz, jak plona, wielokrotnie. Legna w gruzach tak samo, jak legly starozytne metropolie: Tryse, Mehtsonc, Myclai. Upadna, zanoszac sie placzem, ktory wzniesie sie pod zasnute dymem niebo... Stana sie nowymi symbolami cierpienia.
Jakim prawem? Jak wytlumaczyc taka decyzje?
-Kim jestes, Kellhusie? - pytal polglosem, siedzac w ciemnym namiocie. - Dla ciebie ryzykuje wszystko. Wszystko!
Dlaczego?
Bo Kellhus mial w sobie... cos. Cos, co kazalo Achamianowi czekac. Zapowiedz niewyobrazalnej przemiany... Jakiej przemiany? W co? I czy to wystarczajacy powod, zeby zdradzic szkole? Zeby rzucic sztony Apokalipsy? Czy w ogole mogl istniec wystarczajacy powod?
Inny niz prawda, naturalnie. Bo przeciez prawda zawsze wystarcza, czyz nie?
Spojrzal na mnie i wiedzial.
Rzut kamieniem byl jeszcze jedna lekcja. Kolejna wskazowka. Ale co oznaczal? Ze jesli podejmie bledna decyzje, doprowadzi do katastrofy? Czy ze katastrofa i tak nastapi, bez wzgledu na to, co postanowi?
Udreka zdawala sie nie miec konca.
ROZDZIAL 2
Obowiazek wyznacza dystans miedzy tym, co zwierzece, i tym, co boskie.Ekyannus I, "44 Listy"
Dni i tygodnie przed bitwa to dziwny czas. Wszystkie oddzialy - Conriyanie, Galeoci, Nansurczycy, Thunyeri, Tydonnowie, Ainonczycy i Szkarlatne Wiezyce - maszerowaly pod twierdze Asgilioch, do Poludniowej Bramy, na poganskie pogranicze. I choc mysli wielu zolnierzy zaprzatal Skauras, poganski sapatiszach, z ktorym mielismy sie potykac, jego postac byla utkana z tej samej przedzy co tysiace innych abstrakcyjnych zmartwien. Wojna wciaz mylila sie z zyciem codziennym...
Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej"
Schylek wiosny,
4111 Rok Kla,
prowincja Anserca
W pierwszych dniach marszu w armii krolowal zamet, szczegolnie pod wieczor, kiedy inrithi rozpraszali sie po polach i wzgorzach, aby rozbic oboz na noc. Kilka razy zdarzylo sie, ze Achamian - tak zmeczony, ze bylo mu wszystko jedno, gdzie spi - zamiast szukac Xinemusa, rozbijal namiot wsrod obcych ludzi. W miare jednak jak conriyanska halastra oswajala sie ze swoim statusem armii, sila przyzwyczajenia, lojalnosc wobec kompanow i poczucie wspolnoty sprawialy, ze obozowisko zaczynalo co wieczor przyjmowac mniej wiecej te same ksztalty. Achamian regularnie spozywal kolacje i zartowal przy ognisku nie tylko z Xinemusem i jego najblizszymi doradcami - Iryssasem, Dinchasesem i Zenkappa - ale takze z Kellhusem, Serwe i Cnaiiirem. Proyas dwukrotnie zaszczycil ich swoja obecnoscia (to byly trudne chwile dla Achamiana), lecz najczesciej wzywal Xinemusa, Kellhusa i Cnaiiira do krolewskiego pawilonu - albo na wspolna modlitwe, albo na nocna narade z innymi dowodcami conriyanskiego kontyngentu.
Czesto zdarzalo sie wiec tak, ze Achamian zostawal sam z Iryssasem, Dinchasesem i Zenkappa, w ktorych towarzystwie czul sie dosc niezrecznie, zwlaszcza przy takiej zahukanej slicznotce jak Serwe. Wkrotce jednak nauczyl sie cenic te wieczory, szczegolnie po calodziennym marszu ramie w ramie w Kellhusem. Zaczynaly sie niesmialo, bo trudno bylo zagaic rozmowe pod nieobecnosc tradycyjnych posrednikow, ale szybko przeradzaly sie w ozywione, przyjazne dyskusje, jak gdyby ze zdumieniem odkrywali nagle, ze mowia jednym jezykiem. Przypominal sobie wtedy, z jaka ulga on i jego przyjaciele przyjmowali w dziecinstwie wiesc o tym, ze starsi bracia zostali wezwani na statki i plaze. Dobrze rozumial wspolnote dusz, ktore na co dzien zyly w cieniu innych. Odkad opuscili Momemn, tylko w ich towarzystwie zaznawal spokoju, chociaz skrycie nim gardzili.
Pewnego wieczoru, kiedy Xinemus, Kellhus i Serwe wspolnie z Proyasem swietowali inrithijska Venicate, a Iryssas i pozostali dowodcy odeszli do swoich oddzialow, Achamian po raz pierwszy zostal sam na sam ze Scylvendem, Cnaiiirem urs Skiotlia, ostatnim z Utemotow. Mimo ze juz od kilku dni siadywali razem przy ognisku, barbarzynca wciaz go niepokoil. Zdarzalo sie, ze obserwujac go katem oka, Achamian wstrzymywal oddech. Podobnie jak Kellhus, Cnaiiir byl upiorem z jego snow, postacia ze zdradzieckiej krainy. Jesli dodalo sie do tego jego pobliznione rece i chorae, ktora nosil wetknieta za nabijany zelazem pas...
A przeciez musial mu zadac tyle pytan! Przede wszystkim o Kellhusa, ale takze o klany Srancow zamieszkujace tereny na polnoc od jego plemiennych ziem. Chcial go nawet wypytac o Serwe; trudno bylo nie zauwazyc, ze dziewczyna podkochuje sie w Kellhusie, ale noce zawsze spedza ze Scylvendem. Kiedy zdarzylo sie tak, ze ci troje wczesniej szli spac, Iryssas i pozostali wymieniali znaczace spojrzenia, choc na razie nie dzielili sie z Achamianem swoimi domyslami. A kiedy zapytal o Serwe Kellhusa, uslyszal tylko:
-Jest jego lupem.
Przez pewien czas Achamian i Cnaiiir udawali, ze nie widza sie nawzajem. W ciemnosci rozlegaly sie pokrzykiwania, grupy swietujacych inrithich przemykaly po obrzezach rzucanego przez ognisko kregu swiatla; niektorzy ku nim zerkali, inni wrecz gapili sie bezczelnie, ale nikt ich nie zaczepial.
Az w koncu Achamian, sploszywszy marsowym spojrzeniem rozochocona bande conriyanskich rycerzy, odwrocil sie do Cnaiura i powiedzial:
-Dla nich chyba jestesmy poganami, co, Scylvendzie?
Zapadla niezreczna cisza. Cnaiiir dalej ogryzal trzymana w rekach kosc. Achamian pociagnal lyk wina, zastanawiajac sie, pod jakim pretekstem moglby juz udac sie na spoczynek. Jak nalezalo tlumaczyc sie przed Scylvendem?
-Uczysz go - wypalil nagle Cnaiiir i splunal chrzastka w plomienie. Pod wydatnymi lukami brwiowymi blysnely wpatrzone w ogien oczy.
-Ucze - przytaknal Achamian.
-Powiedzial ci, po co mu ta wiedza? Achamian wzruszyl ramionami.
-Interesuja go Trzy Morza... Dlaczego pytasz?
Olbrzymi Scylvend wstal, wytarl ociekajace tluszczem palce w spodnie, przeciagnal sie i bez slowa zniknal w mroku. Achamian nie wiedzial, jak to rozumiec. Gdyby nie te pare slow, mozna by pomyslec, ze barbarzynca w ogole go nie zauwazyl.
Postanowil wspomniec o tym Kellhusowi, ale szybko zapomnial o calej sprawie. Zle wychowanie i dziwaczne pytania Scyh/enda niewiele znaczyly w obliczu dreczacych go obaw.
Zwykle rozbijal swoj skromny, klinoksztaltny namiot tuz za sfatygowana plachta pawilonu Xinemusa. Zle sypial. Co noc czekal po kilka godzin na sen, odpierajac w myslach oskarzenia w sprawie Kellhusa i duszac sie pod nieludzkim ciezarem odpowiedzialnosci. Kiedy zas te troski odplywaly wreszcie w niebyt, zamartwial sie o Esmenet albo o losy wojsk swietej wojny, ktore juz wkrotce - nazbyt szybko, jego zdaniem - mialy wkroczyc na ziemie fanimow. Rozpoczna sie pierwsze walki.
Dreczyly go coraz gorsze koszmary. Rzadko zdarzalo sie, zeby dospal do granej na rogach pobudki; przez noc rzucal sie na poslaniu, drapal po twarzy, wzywal starozytnych towarzyszy broni. Malo ktory uczony powiernik mogl sie cieszyc spokojnym snem. Esmenet zazartowala kiedys, ze spi jak stary ogar, ktoremu sni sie polowanie na kroliki.
-Moze raczej jak stary krolik, ktory ucieka przed ogarami? - odparl. Ale sen, gleboki, dajacy zapomnienie sen skutecznie mu sie wymykal.
W koncu zaczal miec wrazenie, ze po prostu przeczolguje sie z jednego chaotycznego dnia w drugi. Przed switem wypelzal z namiotu i stal bez ruchu, obejmujac sie ramionami, zeby powstrzymac drzenie calego ciala, i czekajac, az z mroku wyloni sie zimna, bezbarwna kopia widoku, ktory pozegnal go poprzedniego wieczoru. Patrzyl, jak na wschodzie zza widnokregu wylania sie zlocisty rabek slonca, niczym rozzarzony wegielek przepalajacy papier. Wydawalo mu sie, ze stoi na samej krawedzi swiata; wystarczyloby, zeby zachwial sie lekko, a spadlby w bezdenna czern.
Coz za samotnosc, myslal wtedy. Przed oczami stawala mu Esmenet spiaca w ich pokoju w Sumnie. Spod przykrycia wystawala jej jedna smukla noga, spetana nicmi swiatla, kiedy to samo slonce przedzieralo sie przez szpary w okiennicach. Modlil sie, zeby nic jej sie nie stalo. Modlil sie do bogow, ktorzy przekleli ich oboje.
Jedno slonce nas ogrzewa. Jedno slonce nam przyswieca. Jedno...
A potem przypominal mu sie Anasurimbor Kellhus - i napelnial jego mysli lekiem i wyczekiwaniem.
Pewnej nocy, przysluchujac sie sporowi na temat fanimow, nagle zdal sobie sprawe, ze nie musi bac sie sam. Mogl przeciez podzielic sie swoimi obawami z Xinemusem. Spojrzal ponad ogniskiem na starego przyjaciela, ktory w dyskusji bronil wlasnie slusznosci jeszcze nierozegranych bitew.
-Oczywiscie, ze Cnaiiir zna sie na poganach! - mowil marszalek. - Nigdy nie twierdzilem, ze jest inaczej. Ale dopoki nie zobaczy nas w boju, dopoki nie ujrzy prawdziwej potegi conriyanskiej armii, ani ja, ani zapewne nasz ksiaze, nie bedziemy traktowac jego slow jak wyroczni!
Czy powinien im powiedziec?
Dzien po szalenstwie, jakie rozegralo sie w lochach palacu cesarski