R. Scott Bakker Wojownik Prorok (The Warrior-Prophet) KSIAZE NICOSCI KSIEGA DRUGA Przelozyl Wojciech Szypula Bryanowi mojemu bratu w duchu i w wizji PODZIEKOWANIA Napisanie "Mroku, ktory nas poprzedza" zajelo mi ponad pietnascie lat, nie wiedzialem wiec, na co sie porywam, zobowiazujac sie do napisania "Wojownika-Proroka" w ciagu zaledwie roku. Wydawalo mi sie wtedy, ze rok to mnostwo czasu, ale dzis, kiedy napatrzylem sie na pory roku zmieniajace sie za moim oknem szybciej od reklam telewizyjnych, jestem madrzejszy. Jednak wskutek blednych rachunkow niechcacy skomplikowalem zycie ludziom, ktorzy mnie otaczaja, zarowno w zyciu zawodowym, jak i osobistym. Nigdy jeszcze nie zaciagnalem dlugu wdziecznosci u tak wielu osob. Chcialbym wiec podziekowac:Przede wszystkim mojej narzeczonej Sharron O'Brien za milosc, wsparcie i celna krytyke. Mojemu bratu Bryanowi Bakkerowi za doskonale pomysly, ktorych dostarczyl mi w takiej ilosci, ze nie umialbym ich wszystkich wyliczyc! Mojemu agentowi Chrisowi Lottsowi i swietnej ekipie z Ralph M. Vicinanza Ltd. Mojej rodzinie i wszystkim przyjaciolom za to, ze wybaczali mi czeste nieobecnosci i ze kiedy juz dzwonilem, a nie zdarzalo sie to czesto, jednak rozpoznawali moj glos. Moim studentom z Fanshawe College za to, ze dawali mi troche luzu, kiedy gonily mnie terminy. Michaelowi Schellenbergowi za intuicje, Barbarze Berson za iscie anielska cierpliwosc, a Meg Masters za geniusz redakcyjny. Podziekowania naleza sie rowniez Tracy Bordian, Martinowi Gouldowi, Karen Alliston, Lesleyowi Horlickowi i calej rodzinie wydawnictwa Penguin Canada. Wilowi Horsleyowi i Jackowi Brownowi za nieocenione blyskodiwe rady. Ur-Lordowi, Mithfanionowi i Loosecannon za wirusa w wirusowym marketingu! No i, naturalnie, Stevenowi Eriksonowi za to, ze kopniakiem wywalil drzwi do sali balowej. Wszystkim, ktorzy chcieliby lepiej poznac Earwe polecam odwiedziny na stronie www.princeof nothing.com oraz na forum Wila i Jacka pod adresem www.three-seas.com. I tutaj widzimy, ze postawiono filozofie na gruncie niepewnym, a powinien on byc mocny, mimo ze ani w niebie, ani na ziemi nie jest do niczego przywiazany ani na niczym oparty. Tutaj ma ona dac dowod swej czystosci jako ta, ktora sama dzierzy swe prawa, a niejako glosicielka tych [praw], ktore podszeptuje jej wrodzony zmysl lub nie wiadomo jaka opiekuncza przyroda. Immanuel Kant, "Uzasadnienie metafizyki moralnosci" CZESC I PIERWSZY MARSZ ROZDZIAL 1 Niewiedza to zaufanie.stare przyslowie kuniliryjskie Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, na poludnie od Momemn Drusas Achamian siedzial w ciemnym namiocie, kolyszac sie w przod i w tyl i mruczac pod nosem mroczne slowa. Swiatlo plynelo mu z ust. Mimo ze od Atyersus dzielil go posrebrzony ksiezycowym blaskiem Meneanor, przechadzal sie wiekowymi korytarzami swojej szkoly. Wedrowal wsrod spiacych. Pozbawiona wymiarow geometria snow zawsze budzila w nim groze. Swiat, w ktorym wszystko bylo w zasiegu reki, a odleglosci rozplywaly sie w piane slow i sprzecznych namietnosci, mial w sobie cos przerazajacego. I zadna wiedza nie pomagala mu przezwyciezyc tego leku. Bladzil od jednego koszmaru do drugiego, az w koncu znalazl czlowieka, ktorego szukal. Nautzera siedzial w swoim snie na zlanej krwia ziemi, trzymajac na kolanach glowe niezyjacego krola. -Krol nie zyje! - krzyczal glosem Seswathy. - Anasurimbor Celmomas nie zyje! Z tylu rozlegl sie potworny loskot. Achamian obrocil sie i podniosl obie rece w obronnym gescie, zaslaniajac sie przed gigantycznym cieniem. Wracu. Smok. Zywi zachwiali sie na nogach, a lezacy na ziemi martwi zadygotali w poteznym podmuchu. Okrzyki przerazenia wzbily sie w powietrze, a potem potop plynnego zlota pochlonal Nautzere i przyboczna straz Najwyzszego Krola. Nawet nie krzykneli. Zgrzytnely zeby. Ciala potoczyly sie na boki jak roztracone kopniakiem wegle z ogniska. Achamian ujrzal Nautzere siedzacego wsrod dymiacych zwlok. Bezpieczny pod oslona swoich Opok, czarnoksieznik polozyl martwego krola na ziemi, szepczac slowa, ktorych Achamian nie slyszal, lecz ktore znal na pamiec, gdyz snil je wiele razy: -Odwroc oczy swej duszy od tego swiata, przyjacielu... Nie patrz tu, aby juz nic nie zlamalo ci serca. Wielki gad wyladowal z takim loskotem, jakby gdzies w poblizu zawalila sie kamienna wieza. Rozpostarl skrzydla jak zagle galery. W powietrze uniosly sie niebosiezne pioropusze dymu i popiolu. Szczeki zatrzasnely sie z grzmotem godnym zamkowych wrot. Blask ognia pochlaniajacego trupy przesliznal sie po opalizujacych czarnych luskach. -Nasz Pan wyczul smierc krola - odezwal sie smok zgrzytliwie. I rzekl: Dokonalo sie. Nautzera wstal i spojrzal w oblicze zloto rogi ego monstrum. -Nie, Skafiro! - zakrzyknal w odpowiedzi. - Pokim zyw, nie! Smoczy smiech zabrzmial jak dychawiczny oddech tysiaca suchotnikow. Wielki gad wzniosl glowe, odslaniajac szeroka piers i zawieszony na niej naszyjnik z dymiacych ludzkich glow. -Zostales obalony, czarnoksiezniku. Plemie wasze przestalo istniec, strzaskane naszym gniewem jak ulepione przez garncarza naczynie. Wasz narod posial w ziemi swe ziarno. Wkrotce wrogowie beda was zac gietym lukiem i mieczem z brazu. Czy wtedy nie poczujesz zalu za swe glupie czyny? Czy nie ukorzysz sie przed naszym Panem? -Tak jak ty sie ukorzyles, Skafro? Tak jak ukorzyl sie dostojny Tyran Gor i Oblokow? Blony mruzne przesliznely sie po przypominajacych zywe srebro slepiach. -Nie jestem Bogiem. Nautzera usmiechnal sie ponuro. Seswatha odparl: -Twoj pan tez nim nie jest. Zalomotaly lapy, zgrzytnely twarde jak zelazo zeby, z pluc przypominajacych ognisty piec dobyl sie ryk, gleboki jak jek oceanu, przeszywajacy jak krzyk dziecka. Nautzera - bynajmniej nie przerazony zachowaniem olbrzyma - spojrzal nagle na Achamiana. Na jego twarzy odmalowalo sie zdumienie. -Kim jestes? -Kims, z kim dzielisz sny... Przez chwile przypominali dwoch tonacych, dwoch nieszczesnikow walczacych o haust powietrza... Potem nastala ciemnosc, mrok niemej nicosci, w ktorej mieszkaja ludzkie dusze. Nautzero... To ja. Czysty glos i nic wiecej. Achamian! Ten sen... Ostatnio mnie przesladuje. Gdzie jestes? Balismy sie, ze nie zyjesz. Zaniepokojenie? Nautzera zatroskany o jego los, o los tego sposrod uczonych powiernikow, ktorym gardzi nade wszystko? Chociaz z drugiej strony... sny Seswathy potrafily tonowac drobne antypatie. Towarzysze swietej wojnie, odparl Achamian. Konflikt z cesarzem zostal zazegnany. Swieta wojna ruszyla na Kian. Slowom towarzyszyly obrazy: Proyas przemawiajacy do tlumu uzbrojonych, zasluchanych Conriyan; niekonczace sie tabory i szeregi zbrojnych jezdzcow; kolorowe sztandary tysiecy hrabiow i baronow; majaczaca w oddali nansurska armia przemierzajaca winnice i zagajniki w idealnym szyku marszowym... A wiec zaczelo sie, stwierdzil stanowczym tonem Nautzera. Co z Maithanetem? Udalo ci sie czegos o nim dowiedziec? Myslalem, ze Proyas mi pomoze, ale sie pomylilem. Nalezy do Tysiaca Swiatyn. Do Maithaneta. Co sie dzieje z twoimi uczniami, Achamianie? Dlaczego wszyscy wybieraja sluzbe u naszych wrogow? Latwosc, z jaka Nautzera odzyskal typowy dla siebie zgryzliwy humor, jednoczesnie zabolala Achamiana i przyniosla mu ulge. W najblizszym czasie sprawny umysl bedzie staremu czarnoksieznikowi bardzo potrzebny. Widzialem ich, Nautzero. Nagie cialo Skeaosa, skute, miotalo sie w kurzu. Kogo? Rade. Widzialem ich. I wiem, dlaczego przez tyle lat sie nam wymykali. Twarz otwierajaca sie jak piesc zacisnieta na zlotej ensolarii. Jestes pijany? Oni tu sa, Nautzero. Sa wsrod nas. Zawsze byli. Chwila ciszy. Co masz na mysli? Rada jest stale obecna w Trzech Morzach. Rada... Tak! Sam zobacz. Mignely kolejne obrazy, przedstawiajace obled, jakiego byl swiadkiem na Wyzynach Andiaminskich. I ta potworna twarz, otwierajaca sie raz za razem. Bez czarno ksiestwa, Nautzero. Rozumiesz? Onta byla nieskazona! Nie jestesmy w stanie przejrzec natury skoroszpiegow... Mimo ze po smierci Inraua nienawisc Achamiana do Nautzery sie nasilila, wybral teraz wlasnie jego, poniewaz Nautzera byl fanatykiem, jedynym czlowiekiem wystarczajaco nieprzejednanym, aby trzezwo ocenic wage jego olsnienia. Tekne, powiedzial Nautzera. Achamian pierwszy raz uslyszal w jego glosie lek. Dawna Wiedza... Tak, z pewnoscia. Inni tez musza poznac ten sen, Achamianie! Przeslij im go! Ale... Ale co? Jest cos jeszcze? O tak... Anasurimbor - zyjacy potomek krola, o ktorym snil Nautzera - powrocil. Nic waznego, odparl Achamian. Dlaczego tak powiedzial? Dlaczego postanowil ukryc przed powiernikami istnienie Anasurimbora Kellhusa? Po co chroni... To dobrze. I tak nie miesci mi sie to w glowie. Nareszcie odnalezlismy naszych odwiecznych wrogow! I to w cielesnej postaci. Jezeli udalo im sie zinfiltrowac hermetyczne elity dworu cesarskiego, moga przeniknac do wnetrza kazdej frakcji, Achamianie. Kazdej! Przeslij ten sen wszystkim czlonkom kworum! Dzisiejszej nocy cala Atyersus zadrzy. Swit witaly groty tysiaca wloczni. Slonce wstalo spod fioletowego widnokregu. Trakt Sogianski - dawna nadmorska droga, starsza niz Cesarstwo Ceneianskie - biegl prosto na zachod, falujac w rytmie odleglych wzgorz. Podazala nim dluga kolumna zbrojnych, przetykana wozami taborow i flankowana szwadronami jazdy. Tam, gdzie musnely ja pierwsze promienie slonca, na okolicznych lakach kladly sie dlugie cienie. Zachwycajacy widok zapieral dech w piersi. Przez cale lata troski dreczace Achamiana za dnia blakly w porownaniu z koszmarami nocy. Tego, co ogladal oczami Seswathy, na jawie z niczym nie dawalo sie porownac. Swiat dzienny - co zrozumiale - nadal potrafil ranic i zabijac, ale dzialo sie to w jakiejs mniejszej, szczurzej skali. Az do teraz. Ludzie Kla, rozproszeni jak okiem siegnac po calej rowninie, lgneli do drogi jak mrowki do obierek jablka. Konni zwiadowcy na odleglej grani; zepsuty woz, ktory utknal w gaszczu wloczni; jezdzcy galopujacy przez obsypane kwieciem zagajniki; miejscowi chlopcy, pouwieszani mlodych brzozek i witajacy zolnierzy wiwatami. Co za widok! A przeciez wojsko nie pokazalo jeszcze pelni swojej sily. Wkrotce po opuszczeniu Momemn zastepy swietej wojny rozszczepily sie na osobne armie pod dowodztwem poszczegolnych Wielkich Imion. Zdaniem Xinemusa bylo to podyktowane po czesci ostroznoscia (podzielone wojsko moglo lepiej zadbac o siebie, gdyby cesarz wycofal sie z obietnicy regularnego zaopatrywania), po czesci zas uporem: inrithijscy wladcy nie potrafili sie porozumiec w kwestii wyboru drogi do Asgilioch. Proyas ruszyl ku wybrzezu. Zamierzal podazyc Traktem Sogianskim na poludnie, do samego konca, a nastepnie skrecic na zachod. Inne Wielkie Imiona - Gothyelk ze swoimi Tydonnami, Saubon z Galeothami, Chepheramunni z Ainonczykami i Skaiyelt na czele Thunyerow - pomaszerowaly wskros pol, winnic i sadow gesto zamieszkanej Rowniny Kyraneanskiej, zgodnie twierdzac, ze Proyas wybral niepotrzebnie okrezna droge. Poniewaz w ich ojczystych stronach stare ceneianskie szlaki zarosly zielskiem i popadly w ruine, nie zdawali sobie sprawy, ile czasu mozna zaoszczedzic, idac dluzsza, lecz brukowana droga. Tymczasem Xinemus twierdzil, ze jezeli conriyanski kontyngent utrzyma dotychczasowe tempo marszu, w Asgilioch znacznie wyprzedzi inne armie. I choc Achamian nie przestawal sie martwic - jak mieli wygrac wojne, jesli byle przemarsz sprawial im tyle klopotow? - marszalek byl zadowolony: nie tylko okryje chwala swoj kraj i ksiecia, ale przy okazji da pozostalym nauczke. -Psiakrew, przeciez nawet Scylvendzi znaja wartosc drog! - wykrzyknal kiedys. Achamian wlokl sie skrajem traktu, w otoczeniu poskrzypujacych wozow, prowadzac swojego mula za uzde. Od chwili wymarszu najchetniej chowal sie wsrod taborow. Jesli szeregi maszerujacych zolnierzy przypominaly ruchome koszary, tabor nalezaloby przyrownac do olbrzymiej stodoly na kolach. Won zwierzat gospodarskich, do zludzenia przypominajaca smrod mokrej psiej siersci. Jeki i piski niesmarowanych osi. Pomrukiwania mezczyzn o dloniach jak bochny chleba i sercach jak dzwony, przeplatane trzaskiem biczow. Zapatrzyl sie na swoje buty; od zdeptanej na miazge trawy pozielenialy im noski. Pierwszy raz uderzylo go to, ze idzie w taborze. Seswatha jezdzil przeciez konno u boku krolow, ksiazat i generalow. Dlaczego on tak nie robil? Proyas okazywal mu wprawdzie demonstracyjna obojetnosc, lecz Achamian nie mial watpliwosci, ze przystalby na jego towarzystwo, chociazby przez wzglad na Xinemusa. Jaki uczen nie chcialby w tak niepewnych czasach miec przy sobie dawnego nauczyciela? Dlaczego wiec maszerowal z taborem? Przyzwyczajenie? Byl przeciez starym szpiegiem i z doswiadczenia wiedzial, ze najlepiej ukryc sie w skromnym otoczeniu. A moze nostalgia? Nie wiedziec czemu, kiedy tak szedl wsrod wozow, zawsze myslal o ojcu, o tym, jak w dziecinstwie odprowadzal go do lodzi, z glowa jeszcze ciezka od snu. Piasek byl zimny, morze ciemne i cieple po nocy. Obowiazkowy rzut oka na wschod, gdzie lodowata szarosc zapowiadala mordercze slonce. Nieodmienne ciezkie westchnienie, kiedy godzil sie z tym, co nieuniknione, z rytualnym mozolem, ktorzy mezczyzni nazywali praca. Ale jaka pocieche mogly niesc takie wspomnienia? Znoj nie koi. Znoj tylko otepia. I nagle doznal olsnienia. Maszerowal wsrod zwierzat i wozow nie z nawyku ani tesknoty, lecz z niecheci. Ukrywam sie. Przednim... Przed Anasurimborem Kellhusem. Zwolnil, zszedl z traktu na lake i pociagnal mula za soba. Od zroszonej trawy zabolaly stopy. Wagony wyprzedzaly go niekonczacym sie sznurem. Ukrywam sie... Wygladalo na to, ze coraz czesciej jego zachowaniem kieruja niezrozumiale motywy. Wczesnie udawal sie na spoczynek, nie dlatego jednak, ze - jak sobie wmawial - calodzienny marsz tak go meczyl, lecz z obawy przed spotkaniem z Xinemusem, Kellhusem i innymi. Obserwowal Serwe nie dlatego, ze - jak sobie tlumaczyl - przypominala mu Esmi, lecz ze w sposobie, w jaki patrzyla na Kellhusa, bylo cos niepokojacego. Tak jakby wiedziala o czyms... A teraz jeszcze to. Popadam w obied? Kilkakrotnie lapal sie na tym, ze chichocze na glos bez zadnego widocznego powodu; niekiedy, dotknawszy policzka, ze zdumieniem stwierdzal, ze placze. Za kazdym razem wmawial sobie, ze nie ma w tym nic niezwyklego; to przeciez zupelnie naturalne, ze czlowiek bywa obcy sam sobie. Poza tym trudno mu sie bylo dziwic, prawda? Samo odkrycie istnienia Rady z pewnoscia by wystarczylo, zeby pozbawic czlowieka zmyslow, a co dopiero przypuszczenie - nie, nie przypuszczenie, przeswiadczenie - ze rozpoczyna sie Druga Apokalipsa... I osamotnienie w tej pewnosci! Jak mial udzwignac takie brzemie? Odpowiedz byla oczywista. Powinien sie nim z kims podzielic. Powinien zawiadomic powiernikow o Kellhusie. Wczesniej tylko obawial sie, ze Kellhus mogl przewidziec zmartwychwstanie Nie-Boga. Nie wspominal o nim w swoich sprawozdaniach, poniewaz doskonale wiedzial, jaka bylaby reakcja Nautzery i pozostalych. Zlapaliby go, zaczeliby gnebic i podgryzac jak szakale obgotowana kosc, az w koncu by pekl. Ale po tym, co zdarzylo sie na Wyzynach Andiaminskich... Wszystko sie zmienilo. Raz na zawsze. Przez wieki Rada byla pozbawiona wagi abstrakcja. Jak to powiedzial Inrau? Grzech ojca... Teraz jednak - wlasnie teraz! - stala sie rzeczywista jak ostrze noza. Achamian nie obawial sie juz, ze Kellhus wieszczyl Apokalipse. Achamian to wiedzial. I ta pewnosc byla o wiele straszniejsza. Po co wiec dalej go kryl? Przeciez to byl Anasurimbor! Wypelnilo sie Proroctwo Celmomasa! W ciagu kilku dni Trzy Morza rozrosly sie gwaltownie, upodabniajac sie do bezwymiarowego swiata, ktory dreczyl go kazdej nocy. Tymczasem on nie poskarzyl sie ani slowem. Ani slowem! Dlaczego? Dawno juz zauwazyl, ze niektorzy ludzie uparcie odmawiaja przyjecia do wiadomosci takich nieszczesc, jak choroba czy zdrada - jakby fakty nie mialy racji bytu bez potwierdzenia z ich strony. Czy teraz sam zachowywal sie podobnie? Czy wydawalo mu sie, ze jesli zachowa istnienie Kellhusa w tajemnicy, Anasurimbor stanie sie przez to mniej rzeczywisty? Ze jesli zasloni oczy, powstrzyma w ten sposob koniec swiata? Za duzo tego bylo. Stanowczo za duzo. Szkola musiala sie o nim dowiedziec, bez wzgledu na konsekwencje. Musze im powiedziec... Jeszcze dzis. Tej nocy. -Xinemus mial racje - uslyszal z tylu znajomy glos - Mowil, ze znajde cie przy taborach. -Tak? - Achamian sam sie zdziwil swym beztroskim tonem. Kellhus usmiechnal sie do niego. Podobno wolisz wdeptywac w swieze gowno niz w stare. Achamian wzruszyl ramionami, starajac sie przybrac nieprzenikniony wyraz twarzy. -Cieplej w nogi... Gdzie nasz przyjaciel Scylvend? -Razem z Proyasem i Ingiabanem. -Rozumiem. A ty postanowiles pobratac sie z szumowinami. - Achamian zerknal na sandaly przybysza z polnocy. - Tak bardzo, ze idziesz pieszo. Arystokraci nie maszerowali, tylko jezdzili konno. A Kellhus byl przeciez ksieciem, chociaz podobnie jak Xinemus nie chelpil sie swoja ranga bez potrzeby. Teraz mrugnal porozumiewawczo. -Pomyslalem, ze moim nogom wyjdzie na zdrowie, jak same mnie troche ponosza. Achamian parsknal smiechem; mial wrazenie, ze az do tej chwili kurczowo wstrzymywal oddech. Od pierwszego wieczornego spotkania pod Momemn Kellhus zawsze tak na niego dzialal - jakby ulatwial mu zlapanie tchu. Kiedy Achamian wspomnial o tym Xinemusowi, marszalek Attrempus wzruszyl ramionami i odparl: "Wczesniej czy pozniej kazdy pierdnie". -Poza tym obiecales mnie uczyc - przypomnial mu teraz Kellhus. -Naprawde? -Naprawde. Kellhus wzial do reki sznur zwieszajacy sie z topornej uzdy mula. Achamian spojrzal na niego pytajaco. -Co robisz? -Jestem twoim uczniem. - Kellhus zaczal sprawdzac umocowanie bagazy na grzbiecie zwierzecia. - Za mlodu tez pewnie prowadzales mula swojego mistrza. Odpowiedzia Achamiana byl pelen powatpiewania usmiech. Kellhus powiodl dlonia po masywnej szyi zwierzecia. -Jak sie nazywa? Z niewiadomych przyczyn trywialnosc tego pytania wstrzasnela Achamianem. Ba, wrecz go przerazila. Nikt, w kazdym razie zaden czlowiek nigdy go o to nie pytal. Nawet Xinemus. Widzac jego wahanie, Kellhus zmarszczyl brwi. -Co cie trapi, Achamianie? Spuscil wzrok. Spojrzal na szeregi zbrojnych inrithich. Uszy palily go zywym ogniem. Szumialo mu w glowie. Czyta we mnie jak w zapisanym zwoju. -Czy to naprawde takie proste? - zapytal. - Tak latwo mnie przejrzec? -A to ma jakies znaczenie? -Ma. - Achamian zamrugal, zeby oczy przestaly mu sie szklic, i znow spojrzal na Kellhusa. Placze, jeknal w duszy. Placze, i co z tego?! - Ajencis napisal kiedys, ze wszyscy ludzie sa falszywi. Tyle ze madrzy oszukuja innych, a glupi samych siebie. Do rzadkosci naleza ci, ktorym udaje sie zwiesc i innych, i siebie samych. Tacy rzadza innymi. A co ze mna, Kellhusie? Gdzie miejsce dla czlowieka, ktory nikogo zwiesc nie potrafi? I ja smiem mienic sie szpiegiem! Kellhus wzruszyl ramionami. -Moze gdzies posrodku miedzy medrcami i glupcami? -Moze - przytaknal Achamian, usilujac udac zadume. -Wiec co cie trapi? Ty... -Brzask - powiedzial Achamian, kladac dlon na chrapach mula. - Tak sie nazywa. Brzask. Uczony powiernik nie mogl wybrac szczesliwszego imienia. *** Achamianowi serce zawsze bilo zywiej, kiedy kogos uczyl; ciarki przebiegaly mu po plecach, a dusza wyrywala sie z piersi jak po czarnej herbacie z Nilnameshu. Odczuwal prozna satysfakcje z wiedzy, dume z faktu, ze siega wzrokiem dalej niz inni; cieszyl go widok mlodych oczu, ktore otwieraly sie szeroko, gdy przychodzilo zrozumienie i naprawde zaczynaly widziec. Rola nauczyciela oznaczala w istocie powrot do czasow studenckich, ponowne przezywanie upojenia poznaniem, odgrywanie roli proroka, ktory przenika i opisuje caly swiat, az do fundamentow. To bylo cos wiecej niz oswiecanie slepcow - to bylo rozkazywanie im, aby przejrzeli na oczy.Do tego dochodzilo zaufanie, nieodlacznie zwiazane z tym rozkazywaniem, brawurowe i w tej brawurze przerazajace; szalenstwo sytuacji, w ktorej jeden czlowiek prosi drugiego: "Osadz mnie, prosze". Nauczyciel byl jak ojciec. Ale nie w sytuacji, kiedy mial Kellhusa za ucznia. Przez nastepne dni maszerowali razem, podazajac z conriyanska armia na poludnie. Rozmawiali o wszystkim, co tylko przyszlo im do glowy: o faunie i florze Trzech Morz, o filozofach, poetach i krolach z blizszej i dalszej przeszlosci. Zamiast trzymac sie jakiegos ustalonego programu, co - biorac pod uwage okolicznosci - byloby niepraktyczne, Achamian przyjal model Ajencisa i po prostu zaspokajal ciekawosc Kellhusa. Odpowiadal na pytania i snul opowiesci. Pytania zas byly nieprzecietnie bystre i przenikliwe - do tego stopnia, ze szacunek dla intelektu Kellhusa szybko przerodzil sie u Achamiana w nabozny podziw. Bez wzgledu na to, czego akurat dotyczyla dyskusja, polityki, filozofii czy poezji, ksiaze za kazdym razem bezblednie trafial w sedno sprawy. Kiedy Achamian przedstawil mu zalozenia filozofii wielkiego kuniiiryjskiego mysliciela Ingoswitu, Kellhus, drazac problem, doszedl wkrotce do podobnie krytycznych wnioskow jak sam Ajencis, chociaz twierdzil, ze dziel Kyraneanczyka nigdy nie czytal. Gdy Achamian nakreslil mu sytuacje historyczna Cesarstwa Ceneianskiego u schylku trzeciego milenium i opisal panujacy w panstwie zamet, Kellhus zasypal go pytaniami (nie na wszystkie Achamian umial odpowiedziec) o strukture spoleczna cesarstwa, kwestie handlowe i walutowe, a po uzyskaniu wyjasnien przedstawil tak znakomita interpretacje kryzysu, ze Achamian nigdy sie z lepsza nie spotkal. -Jak to mozliwe? - wykrztusil przy ktorejs okazji. - Co? -Jak to sie dzieje, ze... ze ty po prostu widzisz te rzeczy? A ja, chocbym nie wiem jak gleboko w nie wnikal... -No prosze. - Kellhus sie rozesmial. - Jakbym slyszal nauczycieli mojego ojca. - Spojrzenie, jakie poslal Achamianowi, bylo zarazem unizone i dziwnie poblazliwe, jakby zdradzal sekret aroganckiemu, lecz ukochanemu synowi. Blask slonca wylawial zlociste nici z jego wlosow i brody. - Taki mam dar. Po prostu. Taki dar! To bylo cos znacznie wiekszego niz znane starozytnym pojecie noschi, geniuszu. Sposob myslenia Kellhusa mial w sobie cos niezwyklego, niesamowita plynnosc, z jaka Achamian nigdy wczesniej sie nie spotkal. Chwilami dzieki niej sprawial wrazenie, jakby pochodzil z innej epoki. Znakomita wiekszosc ludzi rodzila sie z waskimi, ograniczonymi umyslami i interesowalo ich tylko to, co im schlebialo. Wlasciwie wszyscy bez wyjatku zakladali, ze ich sympatie i antypatie sa sluszne, nie baczac na wewnetrzne sprzecznosci; liczylo sie tylko to, ze tak wlasnie czuli. Prawie kazdy przedkladal droge znajoma nad prawdziwa. Tym wiekszy byl wiec splendor ucznia, ktory schodzil z wydeptanej sciezki i ryzykowal spotkanie z wiedza, choc wiedza ciazy i przeraza. Mimo to Achamian poswiecal zwykle rownie duzo czasu na wykorzenianie przesadow, co na wykladanie prawd. Opor byl silny. Ale nie u Kellhusa. Kellhus niczego nie wykluczal i nie odrzucal, rozwazal wszystkie mozliwosci. Absolutnie wszystkie. Jakby jego dusza przemierzala pustkowia, na ktorych prawda jest jedynym drogowskazem wiodacym do konkluzji. Pytania padaly jedno za drugim, na kazdy temat - precyzyjne, subtelne i wnikliwe, az Achamian sam sie zdumiewal zakresem swojej wiedzy. Mial wrazenie, ze dzieki cierpliwym dociekaniom ucznia cofnal sie w przeszlosc do swojego poprzedniego zycia, ktore odeszlo w zapomnienie. Kiedy na przyklad Kellhus zapytal o Memgowe, starozytnego zeumickiego medrca, ktorym ostatnio zachwycala sie cala inrithijska arystokracja, przypomnial sobie, jak w domu Xinemusa przy swietle swiec czytal.Aforyzmy Niebianskie". Smakowal egzotyczna zeumicka wrazliwosc, nasluchujac, jak za zamknietymi okiennicami wiatr chloszcze sad; spadajace sliwki dudnily o ziemie jak zelazne kuleczki. Kiedy indziej znow Kellhus podal w watpliwosc przedstawiona mu interpretacje wojen scholastycznych - i Achamian wspomnial, jak sam wyklocal sie o nie ze swoim nauczycielem, Simasem, na czarnych murach Atyersus, jak uwazal sie za mlodego geniusza i przeklinal w duchu upor cechujacy starcow. Jakze wtedy nienawidzil cytadeli! Pytanie za pytaniem. Kazde inne. Kazde dotykajace innego problemu. I po kazdej kolejnej odpowiedzi Achamian nabieral coraz silniejszego przekonania, ze oto zamienia domysly na fakty, a abstrakcje - na odzyskane wspomnienia. Nigdy nie mial takiego adepta jak Kellhus, ktory uczac sie, sam uczyl. Inrau byl inny. Proyas tez. Im wiecej odpowiedzi udzielal, tym wyrazniej czul, ze Kellhus trzyma w rekach klucz do tajemnicy jego zycia. Kim jestem? - myslal czesto, zasluchany w jego melodyjny glos. Co widzisz? Osobna kwestie stanowily pytania o Dawne Wojny. Podobnie jak wielu uczonym powiernikom, napomykanie o Apokalipsie przychodzilo Achamianowi z latwoscia, lecz dyskusja na jej temat - z trudem. Ogromnym trudem. Powtorne przezywanie chwil grozy sprawialo mu bol; mowienie o Apokalipsie bylo proba wtloczenia tragedii w slowa; proba z zalozenia niewykonalna. Do tego dochodzil wstyd, jakby mowiac o niej, zaspokajal jakis upokarzajacy nalog. Zbyt wielu ludzi go wysmiewalo. Pochodzenie Kellhusa dodatkowo komplikowalo sprawe. Byl Anasurimborem! Jak opisac koniec swiata jego mimowolnemu zwiastunowi? Chwilami od tej ironii losu zbieralo sie Achamianowi na mdlosci. I za kazdym razem nachodzila go ta sama mysl: Moja szkola! Dlaczego zdradzam szkole?! -Opowiedz mi o Nie-Bogu - poprosil ktoregos dnia Kellhus. Czesto sie zdarzalo, ze kiedy trakt wiodl przez rozlegle laki, zolnierze lamali szyki i rozpraszali sie po okolicy; niektorzy nawet zrzucali buty i sandaly i zaczynali tanczyc, jakby zzucie obuwia pozwalalo im zlapac drugi oddech. Achamian, ktory zasmiewal sie do lez z ich wybrykow, byl kompletnie zaskoczony slowami Kellhusa. Wzdrygnal sie. Jeszcze nie tak dawno to imie - Nie-Bog - odnosilo sie do czegos zapomnianego i martwego. -Przeciez pochodzisz z Atrithau - odparl. - Jestes pewien, ze to ja tobie powinienem opowiadac o Nie-Bogu, a nie odwrotnie? Kellhus wzruszyl ramionami. -Tak jak wy, czytamy "Sagi". Nasi bardowie, tak samo jak wasi, spiewaja wybrane z nich piesni. Ale ty... Ty to widziales. Nie, mial ochote odpowiedziec Achamian. Seswatha to widzial, nie ja. Ale zamiast tego zapatrzyl sie w dal i sprobowal zebrac mysli. Zacisnal piesci. Dlonie mial lekkie jak z balsy. Ty to widziales. Ty... -Jak wiesz, on ma wiele imion. Kuniiiryjczycy nazwali go Mog-Pharau, z czego my wywiedlismy nasze "Nie-Bog". W starozytnym kyraneanskim nazywano go po prostu Tsurumahem, Znienawidzonym. Nieludzie z Ishoriol z typowa dla siebie sklonnoscia do poezji nazwali go Cara-Sincurimoi, aniol wiecznego glodu. To celne imie. Swiat nie znal wiekszego zla... Ani wiekszego zagrozenia. -Czym wobec tego jest? Duchem nieczystym? -Nie. Wiele demonow przemierzalo w przeszlosci ten swiat, a jesli wierzyc plotkom o Szkarlatnych Wiezycach, wiele nadal go przemierza. Ale on jest czyms mniej i czyms wiecej zarazem... - Achamian zawiesil glos. -Moze nie powinnismy rozmawiac... - zasugerowal ksiaze Atrithau. -Ja go widzialem, Kellhusie. W stopniu, w jakim to dla czlowieka mozliwe, widzialem go. Niedaleko stad, na polach Mengeddy, zdruzgotana armia kyraneanska i jej sojusznicy wzniesli proporce, gotowi zewrzec sie w smiertelnym uscisku z nieprzyjacielem. To bylo dwa tysiace lat temu. - Achamian zasmial sie z gorycza i spuscil glowe. - Zapomnialem... -O czym? - Kellhus przygladal mu sie badawczo. -O tym, ze wojsko swietej wojny przejdzie przez Mengedde. Ze wkrotce bede stapal po ziemi, ktora byla swiadkiem smierci Nie-Boga... - Achamian spojrzal ku ciagnacym sie na poludniu wzgorzom. Lada chwila na horyzoncie powinna zarysowac sie gran Unarasu, lancucha gorskiego wyznaczajacego kres swiata inrithich. A po drugiej stronie... - Jak moglem zapomniec? -Musimy duzo pamietac. Zbyt duzo. -Czyli takze duzo zapominamy! - Achamian nie zamierzal sie latwo rozgrzeszyc z tego przeoczenia. Musze miec sprawny umysl! Caly swiat... - Jestes zbyt... - Kellhus nie dokonczyl zdania. -Jaki? Surowy? Nie masz pojecia, co sie wtedy dzialo! Przez jedenascie lat wszystkie dzieci rodzily sie martwe. Jedenascie lat, rozumiesz?! Od chwili przebudzenia Nie-Boga kazde lono stalo sie grobem... Wszedzie, doslownie wszedzie czulo sie jego obecnosc. Groza jego istnienia przenikala wszystkie serca. Wystarczylo spojrzec w dal, zeby wiedziec, gdzie go szukac. Byl jak cien, jak zapowiedz zaglady... Polnoc zostala spustoszona; tej tragedii nie musze ci chyba przypominac. Mehtsonc, wspaniala stolica panstwa kyraneanskiego, miesiac wczesniej legla w gruzach. Domy zburzone, posagi bostw strzaskane, zony zgwalcone. Wielkie panstwo upadlo. Zostalo po nim tak malo, Kellhusie, tak niewielu przezylo... Zebrawszy swoich wasali i sprzymierzencow z poludnia, Kyraneanczycy wyczekiwali nadejscia nieprzyjaciela. Seswatha stanal po prawicy wielkiego krola Anaxophusa V. Przyjaznili sie od dawna, od czasow gdy Celmomas zwolal wszystkich lordow Earwy na swoja Probe, na skazana na niepowodzenie swieta wojne, ktorej celem bylo zniszczenie Rady, nim ona zbudzi Tsurumaha. Razem patrzyli, jak sie zbliza... Tsurumah... Achamian urwal i spojrzal ku polnocy. Rozlozyl ramiona, wzniosl je do nieba. -Spojrz! Dzien byl podobny jak dzisiaj, tylko powietrze pachnialo dzikim kwieciem... Sprobuj to sobie wyobrazic. Olbrzymie burzowe k^ chmury, rozposcierajace sie na caly widnokrag, czarne jak skrzydla kruka, sklebione na niebie nad naszymi glowami, przelewajace sie ku nam jak goraca krew po szkle. Blyskawice wsrod wzgorz. Pod okapem burzy hordy Scylvendow galopujace na wschod i na zachod, zeby nas oskrzydlic. A za nimi szybkie jak stada ogarow legiony Srancow, ktorzy wyja... wyja jak potepiency... Kellhus polozyl mu dlon na ramieniu. -Nie musisz mi tego opowiadac. Achamian spojrzal na niego niewidzacym wzrokiem. Zamrugal. Z oczu plynely mu lzy. -Wlasnie ze musze. Bo ty musisz sie o tym dowiedziec. Taka jest moja rola. Tym wlasnie jestem, rozumiesz? Kellhus skinal glowa. Oczy mu blyszczaly. -Mrok nas ogarnal - mowil dalej Achamian. - Ciemnosc pochlonela slonce. Pierwsi zaatakowali Scylvendzi. Konni harcownicy zaczeli szarpac nasz szyk i strzelac z lukow, a z flanek uderzyli opancerzeni w braz lansjerzy. Kiedy harcownikow zabraklo, niedobitki sie wycofaly i caly swiat zalali odziani w skory Srancowie. Byli doslownie wszedzie, pedzili przez laki, roili sie wsrod wzgorz... Kyraneanczycy nastawili wlocznie na przyjecie szarzy i zaslonili sie tarczami. Nie sposob opisac naszego strachu i naszej determinacji, Kellhusie; nie ma na to slow. Walczylismy jak szaleni, bez opamietania, gardzac smiercia i marzac tylko o tym, zeby dosiegnac nieprzyjaciela, zanim wyzioniemy ducha. Nie spiewalismy hymnow, nie wznosilismy modlow; wyrzeklismy sie jednych i drugich. Zaintonowalismy za to tren na swoja czesc, gorzki lament za naszym ludem i rasa. Wiedzielismy, ze kiedy zginiemy, straty zadane wrogom beda jedynym swiadectwem naszego istnienia. I nagle nie wiedziec skad zjawily sie smoki. Spadly spod chmur. Smoki, Kellhusie! Wiekowy Skafra o skorze pobliznionej w tysiacu bitew; szlachetne Skuthula, Skogma, Ghoset; wszystkie, ktore uszly z zyciem przed strzalami i zakleciami obroncow Polnocy. Magowie z Kyraneas i Shigeku wzlecieli pod niebo i wydali im bitwe. - Achamian zapatrzyl sie w dal. Obrazy oszolomily go bez reszty. - Niedaleko stad. Dwa tysiace lat temu... -Co bylo potem? Achamian spojrzal na Kellhusa szeroko otwartymi oczami. -Potem wydarzylo sie niemozliwe. Stracilem Skafre... Nie, nie ja, Seswatha go stracil. Skruthula Czarny, ciezko ranny, musial sie wycofac. Kyraneanczycy i ich sprzymierzency opierali sie nawale jak skaly przybojowi morza, odrzucajac od brzegow jedna czarna fale za druga. Na chwile nadzieja wstapila w nasze serca. Na chwile... -I wtedy przyszedl on - domyslil sie Kellhus. Achamian skinal glowa. Z wysilkiem przelknal sline. -Wtedy przyszedl on... Mog-Pharau. Autor "Sag" dobrze to opisal. Scylvendzi sie wycofali, Srancowie odstapili. Wydali z siebie zgrzytliwy jazgot, ktory narosl do ogluszajacego, przenikliwego ryku. Bashragowie zaczeli uderzac mlotami o ziemie. Na horyzoncie zamajaczyla sklebiona chmura czerni, olbrzymia traba powietrzna, laczaca niebo i ziemie niczym gigantyczna pepowina. I wtedy juz wiedzielismy. Wszyscy. Po prostu wiedzielismy. Nie-Bog przybywal. Mog-Pharau szedl, a swiat drzal pod jego stopami. Srancowie wybuchneli wrzaskiem, rzucali sie na ziemie, wylupywali sobie palcami oczy... Pamietam, ze nie moglem oddychac, dusilem sie... Dosiadlem sie do rydwanu Anakki, Anaxophusa; pamietam, jak chwycil mnie za ramiona i cos krzyczal, ale nie rozumialem slow. Konie z kwikiem stawaly deba w uprzezy. Dookola ludzie padali na kolana, przyciskajac dlonie do uszu. Przetoczyla sie po nas chmura pylu, a potem zabrzmial glos dobywajacy sie z gardel stu tysiecy Srancow: CO WIDZISZ? Nie rozumiem... MUSZE WIEDZIEC, CO WIDZISZ. Smierc. Nedzna smierc! MOW... Nawet ty nie ukryjesz sie przed tym, czego nie znasz! Nawet ty! CZYM JESTEM? "Jestes skonczony - odparl Seswatha szeptem. Scisnal wielkiego krola za ramie. - Teraz, Anaxophusie! Uderz!". NIE MOGE U... Drzaca nic srebrnego swiatla na powierzchni wirujacej chmury, swietlista smuga przecinajaca Karapaks. Grzmot, od ktorego krew plynie z uszu. Deszcz kamieni. Bolesny skowyt dobywajacy sie z niezliczonych nieludzkich gardzieli. Traba powietrzna rozplywajaca sie w powietrzu jak dym ze zdmuchnietej swiecy, ktory jeszcze przez chwile snuje sie leniwie, a potem znika na dobre. Seswatha padl na kolana. Plakal, plakal w glos z zalu i wszechogarniajacej radosci. To bylo niemozliwe! Niemozliwe! Anaxophus upuscil Czapla Wlocznie i objal go jedna reka. -Co sie stalo, Achamianie? Achamianie? Kto to jest Achamian? -Chodz - powiedzial Kellhus. - Wstan. Mocne dlonie obcego czlowieka. Gdzie sie podzial Anaxophus? -Achamianie? Znowu. Znowu to samo. - T-t-tak? -Co to jest Czapla Wlocznia? Achamian nie odpowiedzial. Nie byl w stanie. Dluga chwile w milczeniu szedl przed siebie, wspominajac opowiesc, ktora kompletnie nim owladnela, i rozpamietujac okrutna strate wlasnej tozsamosci i terazniejszosci, ktore wydaly mu sie dwoma aspektami jednego zjawiska. Pomyslal o Kellhusie, ktory dyskretnie mu towarzyszyl. Uczeni powiernicy czesto wspominali o obaleniu Nie-Boga, ale rzadko o nim opowiadali; prawde powiedziawszy, Achamian nie przypominal sobie, zeby w ogole kiedykolwiek opisywal te wydarzenia chocby Xinemusowi. A teraz bez namyslu opowiedzial o wszystkim Kellhusowi. Ba, wrecz domagal sie, zeby Kellhus go wysluchal! Dlaczego? On ma na mnie dziwny wplyw. Oszolomiony, zlapal sie na tym, ze wpatruje sie w Kellhusa szczerym wzrokiem zaspanego chlopczyka. Kim jestes? W reakcji Kellhusa nie bylo cienia zaklopotania, nie przejal sie podejrzeniami nauczyciela. Usmiechnal sie do Achamiana jak do niewinnego dziecka, niezdolnego mu zle zyczyc. Przywodzil na mysl Inraua, ktory tak czesto bral Achamiana za dobrego czlowieka. Achamian spuscil wzrok. Cos scisnelo go w gardle. Czy z toba rowniez bede musial sie rozstac? Wyjatkowy uczen. Grupa zolnierzy zaintonowala hymn ku czci Ostatniego Proroka; pomruk rozmow i smiechow rozplynal sie w gardlowej piesni. Nagle Kellhus zatrzymal sie i ukleknal w wysokiej trawie. -Co robisz? - spytal Achamian tonem znacznie ostrzejszym, nizby tego chcial. -Zdejmuje sandaly. Smialo, dalej pojdziemy boso, jak reszta. Nie chcial z nimi spiewac, nie chcial sie radowac. Tylko isc. To byly lekcje, domyslil sie pozniej Achamian. On nauczal, a Kellhus caly czas udzielal mu lekcji. Byl o tym przekonany, chociaz nie mial zielonego pojecia, czego te lekcje mogly dotyczyc. Zaufania? Szczerosci? Uczac Kellhusa, sam stal sie uczniem,.choc zupelnie innego rodzaju. I juz tylko jednego byl pewien: mial ogromne braki w wyksztalceniu. W miare uplywu czasu ta swiadomosc wzmagala jego udreke. Ktorejs nocy az trzykrotnie musial przygotowywac Piesni Przywolania, bo za kazdym razem rozplywaly mu sie w mamrotanych przeklenstwach i szeptanych inwektywach. Powinien o wszysddm powiedziec swojej szkole, uczonym powiernikom, braciom! Anasurimbor powrocil! Proroctwo Celmomasa nie bylo przeciez zwykla popluczyna po snach Seswathy - wielu powiernikow widzialo w nim zwienczenie snow, jedyny powod, dla ktorego Seswatha przeniknal z zycia wprost do koszmarow swoich uczniow. Wielkie ostrzezenie. Tymczasem on, Drusas Achamian, wciaz sie wahal... Nie, to nie bylo zwykle wahanie. Achamian - slodki Sejenusie! - stawial wszystko na jedna karte, na czlowieka, ktorego znal od niespelna dwoch tygodni. Ryzykowal los szkoly, rasy i calego swiata! Toz to obled, uprawiac hazard z przyszloscia! I to w pojedynke. Kim byl Drusas Achamian, czlowiek kruchy i niemadry, zeby sie na to wazyc? Jakim prawem wzial na swoje barki takie brzemie? Jakim prawem?! Jeszcze dzien, powiedzial.sobie, skubiac wlosy z brody. Jeszcze jeden dzien... Nastepnego ranka Kellhus odszukal go w tlumie wojska wyruszajacego po nocy z obozu. Tryskal dobrym humorem, ale i tak wiele godzin minelo, zanim udalo mu sie naklonic powiernika do odpowiedzi na pytania. Zbyt wiele spraw trapilo Achamiana. Spraw, o ktorych wolalby nie mowic. -Martwisz sie o przyszlosc - stwierdzil zatroskany Kellhus. - Boisz sie, ze swieta wojna zakonczy sie fiaskiem... Achamian, rzecz jasna, obawial sie o losy swietej wojny. Widzial juz zbyt wiele klesk - przynajmniej w snach. Jednak tym razem mimo otaczajacych go tysiecy zolnierzy rzadko myslal o wojnie. Chociaz udawal, ze jest inaczej. Nie podnoszac wzroku, skinal Kellhusowi glowa, jakby z bolem przyznawal sie do winy. Kolejne niewypowiedziane na glos wyrzuty. Dalsze samoudreczenie. Kiedy rozmawial z innymi ludzmi, drobne klamstewka wydawaly sie zarazem naturalne i niezbedne, ale w przypadku Kellhusa nie dawaly mu spokoju. -Seswatha... - zawiesil glos. - Seswatha byl jeszcze dzieckiem, kiedy toczyly sie pierwsze wojny z Golgotterath. Wtedy nawet najwieksi medrcy nie wiedzieli, o co naprawde toczy sie gra. No bo niby skad mieli wiedziec? Byli Norsirajami i caly swiat nalezal do nich. Podporzadkowali sobie barbarzynskich krewniakow, Srancow zepchneli w gory, nawet Scylvendzi nie smieli sie im przeciwstawic. Ich poezja, sztuka czarnoksieska i rzemioslo osiagnely takie wyzyny, ze pozadala ich cala Earwa - nawet Nieludzie, ktorzy niegdys byli ich mistrzami. Zagraniczni emisariusze plakali, wzruszeni pieknem ich miast. W odleglych palacach Kyraneas i Shiru dworzanie przyswajali sobie norsirajskie maniery, kuchnie, mode... Byli krolami swoich czasow. Tak jak my. Nikt nie mogl sie z nimi rownac, bo wszystkich przerastali o glowe. Nawet po tym, jak Shauriatas, wielki mistrz Mangaekki, czyli Rady, obudzil Nie-Boga, nikt nie wierzyl, ze koniec jest bliski. Kazda kolejna tragedia wydawala sie bardziej niewyobrazalna od poprzedniej. Nawet upadek Kuniiiri, najpotezniejszego panstwa Norsirajow, nie zachwial ich niewzruszonego przekonania, ze koniec koncow Polnoc zwyciezy. Dopiero kiedy klesk sie namnozylo, zaczeli rozumiec... - Achamian oslonil dlonia oczy i spojrzal na ksiecia. - Chwala to za malo. Zawsze moze sie zdarzyc niewyobrazalne. Koniec jest bliski... Musze cos postanowic. Kellhus pokiwal glowa i zmruzyl oslepione sloncem oczy. -Wszystko ma swoja miare. Kazdy czlowiek. - Spojrzal na Achamiana. - I kazda decyzja. Przez ulamek sekundy Achamian mial wrazenie, ze serce zaraz przestanie mu bic. Zbieg okolicznosci... Z pewnoscia. Nic wiecej. Kellhus schylil sie nagle i podniosl z ziemi kamien. Przez chwile wpatrywal sie w zbocze wzgorza, jakby szukal na nim ptaka albo zajaca, ktorego moglby upolowac, a potem cisnal kamien. Rekaw jedwabnej szaty zafurkotal jak uszyty ze skory. Pocisk swisnal w powietrzu i uderzyl w skraj spekanej polki skalnej. Wiekszy glaz zachwial sie, przechylil i runal w dol. Z loskotem odbijal sie od stromych scian, stracajac fontanny zwiru i kurzu. Z dolu dobiegly ostrzegawcze okrzyki zolnierzy. -Zrobiles to celowo? - zapytal Achamian bez tchu. -Nie... - Kellhus pokrecil glowa i spojrzal na niego pytajaco. - Ale przeciez o to ci wlasnie chodzilo, prawda? Ze kazde nasze posuniecie moze wywolac nieprzewidziana katastrofe? Achamian nie byl juz wcale taki pewien, czy w ogole o cos mu chodzilo. -I kazda decyzja - dodal. Mial wrazenie, ze przemawia przez usta obcego czlowieka. -Zgadza sie. Kazda decyzja tez. Przygotowujac tej nocy Piesni Przywolania, Achamian zdawal sobie sprawe, ze nie uda mu sie wypowiedziec ani jednego slowa. Jakim prawem?! - krzyczal w duchu. Jakim prawem?! Ty, nedzny robak... Kellhus byl zwiastunem. Poslancem. Achamian wiedzial, ze juz niedlugo groza z jego snow rozleje sie na caly swiat. Wielkie miasta - Momemn, Carythusal, Aoknyssus - stana w ogniu. Widzial juz, jak plona, wielokrotnie. Legna w gruzach tak samo, jak legly starozytne metropolie: Tryse, Mehtsonc, Myclai. Upadna, zanoszac sie placzem, ktory wzniesie sie pod zasnute dymem niebo... Stana sie nowymi symbolami cierpienia. Jakim prawem? Jak wytlumaczyc taka decyzje? -Kim jestes, Kellhusie? - pytal polglosem, siedzac w ciemnym namiocie. - Dla ciebie ryzykuje wszystko. Wszystko! Dlaczego? Bo Kellhus mial w sobie... cos. Cos, co kazalo Achamianowi czekac. Zapowiedz niewyobrazalnej przemiany... Jakiej przemiany? W co? I czy to wystarczajacy powod, zeby zdradzic szkole? Zeby rzucic sztony Apokalipsy? Czy w ogole mogl istniec wystarczajacy powod? Inny niz prawda, naturalnie. Bo przeciez prawda zawsze wystarcza, czyz nie? Spojrzal na mnie i wiedzial. Rzut kamieniem byl jeszcze jedna lekcja. Kolejna wskazowka. Ale co oznaczal? Ze jesli podejmie bledna decyzje, doprowadzi do katastrofy? Czy ze katastrofa i tak nastapi, bez wzgledu na to, co postanowi? Udreka zdawala sie nie miec konca. ROZDZIAL 2 Obowiazek wyznacza dystans miedzy tym, co zwierzece, i tym, co boskie.Ekyannus I, "44 Listy" Dni i tygodnie przed bitwa to dziwny czas. Wszystkie oddzialy - Conriyanie, Galeoci, Nansurczycy, Thunyeri, Tydonnowie, Ainonczycy i Szkarlatne Wiezyce - maszerowaly pod twierdze Asgilioch, do Poludniowej Bramy, na poganskie pogranicze. I choc mysli wielu zolnierzy zaprzatal Skauras, poganski sapatiszach, z ktorym mielismy sie potykac, jego postac byla utkana z tej samej przedzy co tysiace innych abstrakcyjnych zmartwien. Wojna wciaz mylila sie z zyciem codziennym... Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, prowincja Anserca W pierwszych dniach marszu w armii krolowal zamet, szczegolnie pod wieczor, kiedy inrithi rozpraszali sie po polach i wzgorzach, aby rozbic oboz na noc. Kilka razy zdarzylo sie, ze Achamian - tak zmeczony, ze bylo mu wszystko jedno, gdzie spi - zamiast szukac Xinemusa, rozbijal namiot wsrod obcych ludzi. W miare jednak jak conriyanska halastra oswajala sie ze swoim statusem armii, sila przyzwyczajenia, lojalnosc wobec kompanow i poczucie wspolnoty sprawialy, ze obozowisko zaczynalo co wieczor przyjmowac mniej wiecej te same ksztalty. Achamian regularnie spozywal kolacje i zartowal przy ognisku nie tylko z Xinemusem i jego najblizszymi doradcami - Iryssasem, Dinchasesem i Zenkappa - ale takze z Kellhusem, Serwe i Cnaiiirem. Proyas dwukrotnie zaszczycil ich swoja obecnoscia (to byly trudne chwile dla Achamiana), lecz najczesciej wzywal Xinemusa, Kellhusa i Cnaiiira do krolewskiego pawilonu - albo na wspolna modlitwe, albo na nocna narade z innymi dowodcami conriyanskiego kontyngentu. Czesto zdarzalo sie wiec tak, ze Achamian zostawal sam z Iryssasem, Dinchasesem i Zenkappa, w ktorych towarzystwie czul sie dosc niezrecznie, zwlaszcza przy takiej zahukanej slicznotce jak Serwe. Wkrotce jednak nauczyl sie cenic te wieczory, szczegolnie po calodziennym marszu ramie w ramie w Kellhusem. Zaczynaly sie niesmialo, bo trudno bylo zagaic rozmowe pod nieobecnosc tradycyjnych posrednikow, ale szybko przeradzaly sie w ozywione, przyjazne dyskusje, jak gdyby ze zdumieniem odkrywali nagle, ze mowia jednym jezykiem. Przypominal sobie wtedy, z jaka ulga on i jego przyjaciele przyjmowali w dziecinstwie wiesc o tym, ze starsi bracia zostali wezwani na statki i plaze. Dobrze rozumial wspolnote dusz, ktore na co dzien zyly w cieniu innych. Odkad opuscili Momemn, tylko w ich towarzystwie zaznawal spokoju, chociaz skrycie nim gardzili. Pewnego wieczoru, kiedy Xinemus, Kellhus i Serwe wspolnie z Proyasem swietowali inrithijska Venicate, a Iryssas i pozostali dowodcy odeszli do swoich oddzialow, Achamian po raz pierwszy zostal sam na sam ze Scylvendem, Cnaiiirem urs Skiotlia, ostatnim z Utemotow. Mimo ze juz od kilku dni siadywali razem przy ognisku, barbarzynca wciaz go niepokoil. Zdarzalo sie, ze obserwujac go katem oka, Achamian wstrzymywal oddech. Podobnie jak Kellhus, Cnaiiir byl upiorem z jego snow, postacia ze zdradzieckiej krainy. Jesli dodalo sie do tego jego pobliznione rece i chorae, ktora nosil wetknieta za nabijany zelazem pas... A przeciez musial mu zadac tyle pytan! Przede wszystkim o Kellhusa, ale takze o klany Srancow zamieszkujace tereny na polnoc od jego plemiennych ziem. Chcial go nawet wypytac o Serwe; trudno bylo nie zauwazyc, ze dziewczyna podkochuje sie w Kellhusie, ale noce zawsze spedza ze Scylvendem. Kiedy zdarzylo sie tak, ze ci troje wczesniej szli spac, Iryssas i pozostali wymieniali znaczace spojrzenia, choc na razie nie dzielili sie z Achamianem swoimi domyslami. A kiedy zapytal o Serwe Kellhusa, uslyszal tylko: -Jest jego lupem. Przez pewien czas Achamian i Cnaiiir udawali, ze nie widza sie nawzajem. W ciemnosci rozlegaly sie pokrzykiwania, grupy swietujacych inrithich przemykaly po obrzezach rzucanego przez ognisko kregu swiatla; niektorzy ku nim zerkali, inni wrecz gapili sie bezczelnie, ale nikt ich nie zaczepial. Az w koncu Achamian, sploszywszy marsowym spojrzeniem rozochocona bande conriyanskich rycerzy, odwrocil sie do Cnaiura i powiedzial: -Dla nich chyba jestesmy poganami, co, Scylvendzie? Zapadla niezreczna cisza. Cnaiiir dalej ogryzal trzymana w rekach kosc. Achamian pociagnal lyk wina, zastanawiajac sie, pod jakim pretekstem moglby juz udac sie na spoczynek. Jak nalezalo tlumaczyc sie przed Scylvendem? -Uczysz go - wypalil nagle Cnaiiir i splunal chrzastka w plomienie. Pod wydatnymi lukami brwiowymi blysnely wpatrzone w ogien oczy. -Ucze - przytaknal Achamian. -Powiedzial ci, po co mu ta wiedza? Achamian wzruszyl ramionami. -Interesuja go Trzy Morza... Dlaczego pytasz? Olbrzymi Scylvend wstal, wytarl ociekajace tluszczem palce w spodnie, przeciagnal sie i bez slowa zniknal w mroku. Achamian nie wiedzial, jak to rozumiec. Gdyby nie te pare slow, mozna by pomyslec, ze barbarzynca w ogole go nie zauwazyl. Postanowil wspomniec o tym Kellhusowi, ale szybko zapomnial o calej sprawie. Zle wychowanie i dziwaczne pytania Scyh/enda niewiele znaczyly w obliczu dreczacych go obaw. Zwykle rozbijal swoj skromny, klinoksztaltny namiot tuz za sfatygowana plachta pawilonu Xinemusa. Zle sypial. Co noc czekal po kilka godzin na sen, odpierajac w myslach oskarzenia w sprawie Kellhusa i duszac sie pod nieludzkim ciezarem odpowiedzialnosci. Kiedy zas te troski odplywaly wreszcie w niebyt, zamartwial sie o Esmenet albo o losy wojsk swietej wojny, ktore juz wkrotce - nazbyt szybko, jego zdaniem - mialy wkroczyc na ziemie fanimow. Rozpoczna sie pierwsze walki. Dreczyly go coraz gorsze koszmary. Rzadko zdarzalo sie, zeby dospal do granej na rogach pobudki; przez noc rzucal sie na poslaniu, drapal po twarzy, wzywal starozytnych towarzyszy broni. Malo ktory uczony powiernik mogl sie cieszyc spokojnym snem. Esmenet zazartowala kiedys, ze spi jak stary ogar, ktoremu sni sie polowanie na kroliki. -Moze raczej jak stary krolik, ktory ucieka przed ogarami? - odparl. Ale sen, gleboki, dajacy zapomnienie sen skutecznie mu sie wymykal. W koncu zaczal miec wrazenie, ze po prostu przeczolguje sie z jednego chaotycznego dnia w drugi. Przed switem wypelzal z namiotu i stal bez ruchu, obejmujac sie ramionami, zeby powstrzymac drzenie calego ciala, i czekajac, az z mroku wyloni sie zimna, bezbarwna kopia widoku, ktory pozegnal go poprzedniego wieczoru. Patrzyl, jak na wschodzie zza widnokregu wylania sie zlocisty rabek slonca, niczym rozzarzony wegielek przepalajacy papier. Wydawalo mu sie, ze stoi na samej krawedzi swiata; wystarczyloby, zeby zachwial sie lekko, a spadlby w bezdenna czern. Coz za samotnosc, myslal wtedy. Przed oczami stawala mu Esmenet spiaca w ich pokoju w Sumnie. Spod przykrycia wystawala jej jedna smukla noga, spetana nicmi swiatla, kiedy to samo slonce przedzieralo sie przez szpary w okiennicach. Modlil sie, zeby nic jej sie nie stalo. Modlil sie do bogow, ktorzy przekleli ich oboje. Jedno slonce nas ogrzewa. Jedno slonce nam przyswieca. Jedno... A potem przypominal mu sie Anasurimbor Kellhus - i napelnial jego mysli lekiem i wyczekiwaniem. Pewnej nocy, przysluchujac sie sporowi na temat fanimow, nagle zdal sobie sprawe, ze nie musi bac sie sam. Mogl przeciez podzielic sie swoimi obawami z Xinemusem. Spojrzal ponad ogniskiem na starego przyjaciela, ktory w dyskusji bronil wlasnie slusznosci jeszcze nierozegranych bitew. -Oczywiscie, ze Cnaiiir zna sie na poganach! - mowil marszalek. - Nigdy nie twierdzilem, ze jest inaczej. Ale dopoki nie zobaczy nas w boju, dopoki nie ujrzy prawdziwej potegi conriyanskiej armii, ani ja, ani zapewne nasz ksiaze, nie bedziemy traktowac jego slow jak wyroczni! Czy powinien im powiedziec? Dzien po szalenstwie, jakie rozegralo sie w lochach palacu cesarskiego, byl zarazem dniem wymarszu wojsk swietej wojny. Chaos krolowal niepodzielnie. Mimo to Xinemus znalazl czas na to, zeby przesluchac Achamiana w sprawie nocnych wydarzen. Achamian zaczal od prawdy (chociaz w nieco okrojonej wersji), mowiac, ze wladca zazadal niezaleznego zweryfikowania pewnych twierdzen gloszonych przez Cesarski Saik. Dalej jednak puscil juz wodze fantazji, opowiedzial o odszyfrowaniu jakiejs magicznej mapy i zaczal sie zaslaniac niepamiecia. Wtedy klamstwo przyszlo mu naturalnie. Wydarzenia tamtej nocy i olsnienia, ktore po nich nastapily, byly niezwykle gwaltowne i mialy wrecz katastrofalne nastepstwa. Nawet teraz, po uplywie dwoch tygodni, drzal na mysl o ich wadze - wtedy mogl co najwyzej platac sie w zeznaniach. Co innego zmyslone historie. Opowiadanie ich nie sprawialo mu klopotu. Rozumial je. Jak mial to teraz wytlumaczyc Xinemusowi? Jedynemu czlowiekowi, ktory mu uwierzyl. Jedynemu, ktory mu zaufal. Czekal, przenoszac wzrok z jednej oswietlonej blaskiem ogniska twarzy na druga. Celowo rozwinal mate do spania po tej stronie, w ktora lecial dym; chcial byc sam podczas jedzenia. Teraz zas dochodzil do wniosku, ze przeznaczenie kazalo mu tu usiasc, aby mogl dyskretnie obserwowac pozostalych. Xinemus siedzial na pietach, wyprostowany, w pozie zeumickiego wodza. Zacietemu grymasowi ust przeczyly wesole ogniki w oczach i okruchy w przycietej w kwadrat brodzie. Na lewo od niego, na zwalonym pniu miejsce zajal Iryssas, jego kuzyn. Hustal sie w przod i w tyl niczym rozbawiony szczeniak o wielkich lapach, ktory z entuzjazmem sonduje wlascicieli, na ile mu pozwola. Dalej siedzial Dinchases, Krwawy Dinch. Wlasnie podsunal niewolnikowi kielich do napelnienia. Cienie kladly sie czernia w zaglebieniach szpecacej mu czolo blizny w ksztalcie litery X. Zenkappa jak zwykle byl przy nim. Jego czarna jak heban skora lsnila odbiciem plomieni. Nie wiedziec czemu, przez swoj sposob bycia i ton glosu nieodmiennie kojarzyl sie Achamianowi z psotnym dzieciakiem. Kellhus siedzial nieopodal, ze skrzyzowanymi nogami, do zludzenia przypominajac zrabowany z jakiejs swiatyni posag - figure zarazem pograzona w medytacji i pelna atencji, zadumana i czujna. Serwe siedziala oparta o niego z polprzymknietymi, blyszczacymi oczami i kocem zarzuconym na uda. Jak zwykle doskonaloscia rysow zapierala dech w piersi, a kraglosci jej ciala ozywialy zmysly. Blisko niej, ale w glebi, dalej od ognia, przykucnal Cnaiiir. Wpatrzony w ogien przezuwal kolejne kesy chleba. Nawet przy jedzeniu wygladal jak czlowiek gotowy w kazdej chwili skrecic komus kark. Scylvendzi. Co za niezwykle plemie. Czy oni tez to wyczuwali? Czy wiedzieli, ze zbliza sie koniec? Musial sie z kims podzielic swoja wiedza. Nie z powiernikami? Dobrze, niech bedzie. Ale z kims musial. Inaczej zwariuje. Gdyby Esmi sie zgodzila... Nie. W ten sposob tylko przysparzal sobie dalszych cierpien. Odstawil miske i zanim sie obejrzal, juz siedzial bark w bark z dawnym druhem, Krijatesem Xinemusem, marszalkiem Attrempus. -Zin... -Slucham, Akka? -Musze z toba pomowic - powiedzial Achamian polglosem. - Chodzi o... o... Kellhus pozornie nie zwracal na nich uwagi, lecz Achamian nie mogl sie wyzbyc wrazenia, ze jest obserwowany. -O tamta noc - mowil dalej. - Pod murami Momemn. Pamietasz, jak Ikurei Conphas przyszedl i zabral mnie do palacu cesarza? -Jakze moglbym zapomniec! Tak sie o ciebie zamartwialem, ze flaki mi sie wywracaly. Achamian sie zawahal. Mignal mu przed oczami obraz starca, pierwszego doradcy cesarza, szarpiacego sie w lancuchach. Obraz twarzy, ktora rozklada sie jak pajecze odnoza i siega... I chwyta. Lapie. Xinemus przygladal mu sie z ponura mina. -Co sie dzieje, Akka? -Jestem powiernikiem, Zin. Przysiega i obowiazek petaja mnie tak samo jak cie... -Kuzynie! - zawolal ponad ogniskiem Iryssas. - Musisz to uslyszec! Powiedz mu, Kellhusie. -Kuzynie, bardzo cie prosze... - burknal Xinemus. -Czekaj! Posluchaj go! Wszyscy probujemy zrozumiec, o co mu chodzi. -To tylko przypowiesc - odezwal sie ksiaze Atrithau. - Uslyszalem ja, kiedy przebywalem wsrod Scylvendow... Oto ona. Mlody silny byk i jego krowi harem sa wstrzasnieci wiadomoscia, ze ich wlasciciel kupil drugiego byka. Ten nowy jest szerszy w piersi, dluzszy w rogu i bardziej gwaltowny z natury. Mimo to kiedy synowie wlasciciela wypedzaja go na pastwisko, mlody byczek nastawia rogi, prycha i tupie. "Nie! - krzycza krowy. - Nie ryzykuj dla nas zycia!". "Ja?! - wola w odpowiedzi byczek. - Nie zamierzam. Chce tylko, zeby wiedzial, ze jestem bykiem!". Sekunda ciszy - i wybuch smiechu. -Przypowiesc Scylvendow? - powtorzyl Xinemus, zasmiewajac sie do rozpuku. - Chcesz powiedziec... -Ja wiem, o co chodzi! - Iryssas przekrzyczal zgielk. - Posluchajcie mojej interpretacji! To oznacza, ze nasza godnosc... Nie, nie godnosc... Nasz honor jest najcenniejszy! Jest wart wiecej niz nawet nasze zony! -Ta historyjka nic nie znaczy - stwierdzil Xinemus, ocierajac lzy. - To tylko niewinny zart. -To opowiesc o odwadze - wychrypial Cnaiiir. Wszyscy umilkli, zapewne wstrzasnieci tym, ze malomowny barbarzynca zabral glos. Scylvend splunal w ogien. - Takie bajki starcy opowiadaja chlopcom, by ich zawstydzic i nauczyc, ze puste gesty nie maja zadnego znaczenia. Tylko smierc jest prawdziwa. Siedzacy przy ogniu spojrzeli po sobie. Tylko Zenkappa odwazyl sie parsknac smiechem. Achamian pochylil sie nad ogniskiem. -A ty, Kellhusie, co nam powiesz? O czym, twoim zdaniem, opowiada ta historia? Kellhus wzruszyl ramionami, jakby zdziwiony, ze zna odpowiedz, ktora umknela sluchaczom. Spojrzal Achamianowi w oczy. Spojrzenie mial przyjazne, lecz nieustepliwe. -O tym, ze czasem z mlodego byczka moze byc niezla jalowka... Odpowiedzialy mu wybuchy smiechu, ale sam Achamian z trudem zdobyl sie na watly usmieszek. Co go tak zloscilo? -Nie - powiedzial. - Powiedz nam, co naprawde myslisz?! Kellhus nie odpowiedzial od razu. Scisnal dlon Serwe i powiodl wzrokiem po sluchaczach. Achamian spojrzal na dziewczyne - i natychmiast spuscil wzrok. Serwe wpatrywala sie w niego natarczywie. -Mysle, ze jest wiele rodzajow odwagi - odparl Kellhus powaznym, dziwnie poruszajacym glosem. - I wiele stopni honoru. - Kiedy mowil, wszystko dookola cichlo, nawet zgielk wojska. - I ze wszystkie te kwestie: odwaga, honor, nawet milosc, to tylko problemy, a nie absoluty. Pytania. Iryssas zapalczywie pokrecil glowa. Byl na tyle ograniczony, ze wciaz mylil zapal z madroscia. Siedzenie jego sporow z Kellhusem stalo sie juz ulubiona rozrywka w tym gronie. -Odwaga, honor i milosc to problemy? - powtorzyl. - Pytania? To co jest odpowiedzia? Tchorzostwo i zepsucie? -Kuzynie... - wtracil bez przekonania Xinemus. -Bynajmniej - odparl Kellhus. - Tchorzostwo i zepsucie to tez tylko pytania. Zadasz odpowiedzi, tak? Ty, Iryssasie. Ty jestes odpowiedzia. Wszyscy nimi jestesmy. Kazde zycie kresli inne rozwiazanie, inna droge wyjscia... -Czy wszystkie sa rownie cenne? - wypalil Achamian, zdumiony gorycza bijaca z jego tonu. -Pytanie godne filozofa - zauwazyl Kellhus. Jednym usmiechem zmiotl wszelka ewentualna niezrecznosc. - Nie, oczywiscie, ze nie. Jedni lepiej przezyja swoj czas, inni gorzej, to chyba nie budzi watpliwosci. Jak sadzicie, dlaczego spiewamy takie a nie inne piesni? Dlaczego czcimy nasze swiete pisma? Dlaczego rozwazamy zywot Ostatniego Proroka? Przyklady, pomyslal Achamian. Przyklady ludzi, ktorych zycie przynosilo oswiecenie, rozwiazywalo problemy... Nie mogl sie zmusic, zeby powiedziec to na glos. Byl przeciez czarnoksieznikiem, czlowiekiem, ktorego zywot niczego nie rozwiazywal. Bez slowa wstal i odszedl w ciemnosc. Nie obchodzilo go, co inni pomysla. Nagle zatesknil za mrokiem i samotnoscia. Za schronieniem przed Kellhusem. Ukleknal na ziemi, by wejsc do namiotu, kiedy uswiadomil sobie, ze wciaz jeszcze nie porozmawial z Xinemusem. Ze nadal byl sam ze swojawiedza. Moze tak bedzie lepiej. Skoroszpiedzy w naszych szeregach. I Kellhus jako zwiastun konca I swiata. Xinemus by pomyslal, ze zwariowal. Znieruchomial na dzwiek kobiecego glosu: - Widzialam, jak na niego patrzysz. Na niego. Na Kellhusa. Obejrzal sie przez ramie. Na tle ognia rysowala sie smukla sylwetka Serwe. >>- To znaczy? - zapytal. Zloscila sie na niego; poznal to po jej glosie. Czyzby byla zazdrosna? Za dnia, kiedy on rozmawial z Kellhusem, ona szla w kolumnie niewolnikow Xinemusa. -Nie obawiaj sie - odparla. Przelknal sline. Miala kwaskowaty smak. Xinemus przy ognisku czestowal wszystkich perrapta zamiast wina. Smakowala paskudnie. (- Czego? - Pokochania go. Oblizal wargi i przeklal w duchu walace jak mlotem serce. -Nie lubisz mnie, prawda? - spytal. Nawet w polmroku wygladala tak pieknie, ze zdawala sie nierzeczywista, jak istota, ktora przeniknela z innego swiata, dzika i jasnoskora. Pierwszy raz dotarlo do niego, jak bardzo jej pozada. -Bo... - Zawiesila glos. Utkwila spojrzenie w zdeptanej trawie pod stopami, a kiedy podniosla wzrok, przez mgnienie oka patrzyla na niego oczami Esmenet. - Bo ty nie chcesz zrozumiec. Czego?! - mial ochote krzyknac. Ale Serwe juz umknela. *** -Akka! - zawolal Kellhus. Ciemnosci bledly. - Slyszalem placz. Cos sie stalo?-Nie, nic - wyskrzeczal Achamian z twarza ukryta w dloniach. W ktoryms momencie, sam nawet nie wiedzial kiedy, wyczolgal sie z namiotu, skulil przy dogasajacym ognisku, i tak doczekal switu. -Sny? - zapytal Kellhus. Achamian przetarl twarz i wciagnal zimne powietrze gleboko do pluc. Powiedz mu! -T-tak. Sny. Wlasnie. Sny. Czul na sobie spojrzenie Kellhusa i nie mial dosc odwagi, zeby podniesc wzrok. Wzdrygnal sie, kiedy Kellhus polozyl mu dlon na ramieniu, ale sie nie odsunal. -Nie chodzi o sny, Akka, prawda? Dreczy cie cos innego... Cos wiecej. Gorace lzy parzyly w policzki, wsiakaly w brode. Milczal. -W ogole dzis nie spales... I nie tylko dzis. Mam racje? Achamian potoczyl wzrokiem po obozowisku, po namiotach stloczonych na zboczach i polach. Na tle nieba przypominajacego lodowate zelazo rysowaly sie znieruchomiale na drzewcach proporce. Spojrzal na Kellhusa. -Widze w twojej twarzy jego krew. Ten widok napelnia mnie nadzieja i przerazeniem. Ksiaze Atrithau zmarszczyl brwi. -Wiec chodzi o mnie... Tego sie wlasnie obawialem. Achamian z wysilkiem przelknal sline i pod wplywem impulsu rzucil sztony. -Tak - przyznal. - Ale to nie takie proste. -Co masz na mysli? Wsrod wielu snow, ktore drecza mnie i moich braci powiernikow, jest jeden szczegolnie niepokojacy. Laczy sie z osoba Anasurimbora Celmomasa II, Najwyzszego Krola Kuniiiri, ktory zginal na polach Eleneotu w roku 2146. - Achamian westchnal i ze zloscia przetarl oczy. - Widzisz, Celmomas byl pierwszym powaznym przeciwnikiem Rady i stal sie pierwsza i najbardziej chwalebna ofiara Nie-Boga. Pierwsza ofiara! Umarl w moich ramionach. Moj najbardziej znienawidzony i najukochanszy przyjaciel zmarl w moich ramionach! - Zmarszczyl brwi i zmieszany zamachal rekami. - To znaczy... w ramionach... Seswathy... -Czy to wlasnie tak cie boli? Ze ja... -Nic nie rozumiesz! Posluchaj. Celmomas przed smiercia przemowil do mnie... do Seswathy. Do nas wszystkich. - Achamian pokrecil glowa, zachichotal histerycznie, przeczesal palcami brode. - Wlasciwie caly czas przemawia, kurwa jego mac, noc w noc umiera od nowa! Zawsze po raz pierwszy! I mowi... mowi... Podniosl wzrok. Nagle zawstydzil sie lez. Jezeli nie potrafil obnazyc duszy przed tym czlowiekiem, ktory tak bardzo przypominal Ajencisa tak bardzo byl podobny do Inraua! - to przed kim sie otworzy? -Mowi, ze Anasurimbor... Anasurimbor, Kellhusie! Rozumiesz? Anasurimbor powroci przed koncem swiata. Twarz Kellhusa, zazwyczaj cudownie bloga i spokojna, nachmurzyla sie. -Do czego zmierzasz, Akka? -Naprawde nie pojmujesz? - Achamian znizyl glos do szeptu. - To ty. Ty jestes' zwiastunem! Skoro tu jestes', to wszystko zaczyna sie od nowa... Slodki Sejenusie! -Druga Apokalipsa, Kellhusie. Mowie o Drugiej Apokalipsie. Jestes jej zwiastunem! Kellhus cofnal dlon. -Mowisz od rzeczy, Akka. Z faktu, ze tu jestem, nic nie wynika. Zupelnie nic. Teraz jestem tu, wczesniej bylem w Atrithau. A jesli moj rod jest tak wiekowy, jak sam twierdzisz, jakis Anasurimbor zawsze tu byl, cokolwiek mialoby to oznaczac... Wzrok ksiecia Atrithau rozmyl sie nagle, zmagajac sie z tym, co niewidzialne. Warstewka doskonalego opanowania pekla i Kellhus przez chwile niczym sie nie roznil od zwyklego smiertelnika w obliczu katastrofalnego zbiegu okolicznosci. -To tylko... - zawiesil glos, jakby zabraklo mu tchu. Zbieg okolicznosci - dokonczyl Achamian. Wstal. Nie wiedzial czemu, ale mial ochote wyciagnac rece do Kellhusa, objac go, pomoc mu zachowac rownowage. - Tak myslalem. Nie ukrywam, ze kiedy pierwszy raz sie spotkalismy, bylem wstrzasniety, ale do glowy by mi nie przyszlo... To zakrawalo na obled. A potem... -Potem co? -Znalazlem ich. Znalazlem Rade. Kiedy wy swietowaliscie zwyciestwo Proyasa nad cesarzem, nie kto inny jak sam Ikurei Conphas wezwal mnie na Wyzyny Andiaminskie i zaprowadzil do cesarskich katakumb. Zdemaskowali w swoim gronie szpiega i cesarz byl przekonany, ze w jego wypadku w gre wchodzi czarrioksiestwo. Zadnej magii sie tam nie doszukalem, za to czlowiek, ktorego mi przedstawiono, nie byl zwyklym szpiegiem... -Jak to? -Przede wszystkim nazwal mnie "Chigra", co w aghurzoi, plugawej mowie Srancow, jest imieniem Seswathy. Dostrzegl we mnie slad jego natury. Nie wiem, jak mu sie to udalo. Poza tym... - Achamian odal wargi i pokrecil glowa. - Nie mial twarzy. Byl potworem, Kellhusie! Bez magii, bez pietna czarnoksiestwa mogl podszyc sie pod dowolnego czlowieka. Szpieg doskonaly! Nie wiem, jak i gdzie do tego doszlo, ale Rada zamordowala pierwszego doradce cesarza i podstawila na jego miejsce te istote. Takie jak ona moga byc wszedzie! Obok nas w armii swietej wojny, na dworach Wielkich Frakcji... Moga nawet byc krolami! Albo shriahem. -Ale co to ma wspolnego ze mna w roli zwiastuna? -To oznacza, ze Rada posiadla Dawna Wiedze. Srancowie, Bashragowie, smoki, wszystkie potwory Inchoroi sa wytworami tekne, Dawnej Wiedzy. Stworzono je dawno temu, przed wiekami, kiedy Nieludzie rzadzili Earwa. Wydawalo sie, ze zasoby tekne ulegly zniszczeniu, kiedy Cu'jara-Cinmoi unicestwil Inchoroi. To sie dzialo jeszcze przed spisaniem slow Kla, Kellhusie! Ale skoroszpiedzy to cos nowego. Nowe owoce Dawnej Wiedzy. Jezeli Rada na nowo odkryla jej tajniki, istnieje obawa, ze wie takze, jak wskrzesic Mog-Pharau... To imie do cna wyssalo mu dech z piersi, jakby ktos uderzyl go prosto w splot sloneczny. -Nie-Boga - dopowiedzial Kellhus. Achamian skinal glowa i przelknal sline z takim trudem, jakby mial obolale gardlo. -Wlasnie - przytaknal. - Nie-Boga. - Teraz zas, po zjawieniu sie Anasurimbora... -Obawa zamienila sie w pewnosc. Kellhus dluga chwile przygladal sie Achamianowi. Twarz mial absolutnie nieprzenikniona. -Co zamierzasz? -Kazano mi obserwowac przebieg swietej wojny. Lecz musze podjac decyzje, ktora rozdziera mi serce. -To znaczy? Achamian ze wszystkich sil staral sie wygrac ten pojedynek spojrzen, ale w oczach Kellhusa krylo sie cos niezwyciezonego - i zarazem przerazajacego. -Nie powiedzialem im o tobie. Nie powiedzialem moim braciom, ze wypelnilo sie Proroctwo Celmomasa. A dopoki milcze, zdradzam ich, Seswathe, siebie... - Parsknal smiechem. - Moze nawet caly swiat. -Dlaczego to robisz? Dlaczego im nie powiedziales? Achamian odetchnal gleboko. -Bo kiedy im powiem, przyjda po ciebie. -Moze by tak bylo lepiej. -Nie znasz moich braci. *** Cnaiiir urs Skiotha w polmroku namiotu dzielonego z Kellhusem przykucnal nad spiaca Serwe. Czubkiem noza odgarnal opadajace na jej twarz wlosy. Odlozyl noz i dwoma zgrubialymi palcami powiodl po policzku dziewczyny. Skrzywila sie, westchnela i wtulila glebiej w koc. Taka piekna. Tak bardzo podobna do jego zapomnianej zony.Nieruchomy i calkowicie przytomny wpatrywal sie w nia, tez nieruchoma, lecz pograzona we snie, i nasluchiwal dobiegajacych z zewnatrz glosow Kellhusa i czarnoksieznika. Gadali od rzeczy. W pewnym sensie stal sie cud. Przemierzyl cale cesarstwo, splunal pod nogi cesarzowi, upokorzyl Ikurei Conphasa i uzyskal prawa i przywileje inrithijskiego ksiecia, na koniec zas zostal generalem najpotezniejszej armii, jaka w zyciu widzial. Armii zdolnej miazdzyc miasta, unicestwiac panstwa, wycinac w pien ludy. Armii godnej piesni. A teraz ta armia ruszala do szturmu na Shimeh, glowna twierdze cishaurimow. Cishaurimow! Anasurimbor Moenghus byl cishaurimem. Wygladalo na to, ze mimo niedorzecznej skali przedsiewziecia plan dunyainow zadzialal. W snach Cnaiiir zawsze spotykal sie z Moenghusem sam na sam. Czasem padaly slowa, czasem nie. Zawsze plynela krew. Ale teraz te sny przypominaly co najwyzej mlodziencze fantazje. Kellhus mial racje. Po trzydziestu latach Moenghus nie mogl byc chlystkiem, ktoremu daloby sie po cichu poderznac w zaulku gardlo. Stal sie moznowladca, panem imperium. Jakzeby inaczej? Byl przeciez dunyainem. Podobnie jak jego syn. Kto mogl wiedziec, jak daleko siega teraz wladza Moenghusa? Z pewnoscia obejmowala cishaurimow i Kianow - ale w jakim stopniu? I czy w obliczu swietej wojny nie wypowiedza mu posluszenstwa? Czy jego wladza obejmuje takze Kellhusa? Poslij do nich swego syna. Czy dunyain mogl wymyslic lepszy sposob obalenia wrogow? Inritihijscy arystokraci na naradach z Proyasem juz teraz milkli na dzwiek glosu Kellhusa; obserwowali go, nawet kiedy sadzili, ze ich nie widzi; szeptali, chociaz wydawalo im sie, ze ich nie slyszy. I choc potrafili byc wyniosli, korzyli sie przed nim, nie z szacunku dla jego rangi i godnosci, lecz jak ludzie gnacy sie w uklonach przed tym, ktory - byc moze posiada cos, czego potrzebuja. W jakis sposob zdolal ich przekonac, ze wyrasta nie tylko ponad przecietnosc, ale nawet ponad niezwyklosc. Nie chodzilo wylacznie o przechwalki, ze w dalekim kraju wysnil sobie swieta wojne, ani o to, jak nikczemnie ich traktowal, niczym ojciec, ktorzy wykorzystuje dobrze znana proznosc swoich dzieci. Przede wszystkim liczylo sie to, co mowil. A mowil prawde. -Ale przeciez Bog nagradza prawych! - zakrzyknal ktoregos wieczoru Ingiaban, palatyn Kethantei. Za namowa Cnaiiira omawiali wszelkie mozliwe posuniecia strategiczne Skaurasa, sapatiszacha Shigeku. - Sam Sejenus... -A wy? - przerwal mu Kellhus. - Jestescie prawi? Atmosfera w krolewskim pawilonie zgestniala od napiecia i dziwnego wyczekiwania. -Tak - odparl palatyn Kethantei. - Jestesmy prawi. Gdybysmy nie byli, to co, na Juru, robilibysmy tutaj?! -W rzeczy samej... co my tu robimy? Cnaiiir zauwazyl, jak lord Gaidekki poslal Xinemusowi zatroskane spojrzenie. Ostrozny Ingiaban gral na zwloke, saczac anpoi. -Wypowiadamy wojne poganom. Coz by innego? -A wiec wznieslismy orez przeciw niewiernym, poniewaz jestesmy prawi, tak? -Takze dlatego, ze poganie sa wcieleniem zla. Kellhus usmiechnal sie - surowo i wspolczujaco zarazem. -Prawy jest czlowiek, ktory nie zbacza z drogi Boga... Czy nie tak pisze Sejenus? -Naturalnie. Tak wlasnie napisal. -A kto ma stwierdzic, ze czlowiek zboczyl z tej drogi? Inny czlowiek? Palatyn Kethantei zbladl. -Nie. To moze ocenic tylko Bog i prorocy. -A zatem nie jestesmy prawi. Czyz nie? -Nie... To znaczy, tak... - Zaklopotany Ingiaban spojrzal na Kellhusa. Na jego twarzy odmalowala sie porazajaca szczerosc. - Chodzi mi o to... Sam juz nie wiem, o co mi chodzi! Ustepstwa. Zawsze wymusza ustepstwa. Wymusza i gromadzi. -Widze, ze rozumiesz. - Glos Kellhusa zabrzmial nienaturalnie gleboko, wibrowal, jakby dobiegal zewszad naraz. - Czlowiek nie moze sam nazwac sie prawym, palatynie. Moze co najwyzej miec nadzieje, ze taki jest. I wlasnie ta nadzieja nadaje sens naszym poczynaniom. Kiedy podnosimy reke na niewiernych, nie jestesmy kaplanami przed oltarzem, lecz ofiarami. Poniewaz zlozenie ofiary z drugiego czlowieka nie ma dla Boga znaczenia, ofiarowujemy samych siebie. Zrozumcie mnie dobrze: kladziemy na szali nasze dusze. Rzucamy sie w otchlan bez dna. Ta pielgrzymka to nasza ofiara. Dopiero po jej zakonczeniu dowiemy sie, czy zboczylismy z drogi Boga. Pomruk zdumienia i aprobaty. -Pieknie powiedziane, Kellhusie - stwierdzil Proyas. - Naprawde pieknie. Kazdy czlowiek ma ograniczony zasieg wzroku, ale Kellhus jakims cudem widzial dalej niz inni, tak jakby stal na podwyzszeniu, jakby zamieszkiwal wyzsze rejony ludzkich dusz. I mimo ze zaden z inrithijskich arystokratow nie wazyl sie glosno wyrazic tego przekonania, wszyscy czuli to samo. Cnaiiir poznawal to po sposobie, w jaki spuszczali wzrok, slyszal to w brzmieniu ich glosow. Pierwsze oznaki naboznego leku. Podziw dla czlowieka, przy ktorym czuli sie mali i niewazni. Dobrze, az za dobrze znal takie skrywane namietnosci. Kiedy patrzyl, jak Kellhus urabia inrithich, ze wstydem wspominal wlasne upokorzenie, ktore zgotowal mu Moenghus. Chwilami ledwie udawalo mu sie nad soba zapanowac, tak bardzo mial ochote ich ostrzec. Czasem Kellhus wydawal mu sie takim potworem, ze przepasc miedzy Scylvendami i inrithimi zdawala sie znikac, zwlaszcza w przypadku Proyasa. Moenghus karmil sie tymi samymi slabosciami, wykorzystywal te sama proznosc... Jezeli on, Cnaiur, dzielil z inrithimi te ulomnosci, nie mogli byc bardzo rozni. Czasami zbrodnia pozostaje zbrodnia, chocby jej ofiara byla godna politowania. Ale tylko czasami. Najczesciej Cnaiur po prostu sledzil rozwoj wydarzen - biernie, z tepym niedowierzaniem. Nie slyszal juz slow Kellhusa, lecz patrzyl, jak tnie i kroi, rzezbi i struga, tak jakby zdolal rozbic szklo jezyka i z odlamkow wyszlifowac noze. Jedno slowo budzilo gniew, drugie otwieralo dusze. Spojrzenie zawstydzalo, usmiech uspokajal. Przenikliwa uwaga - i objawiala sie prawda, ktora ranila, leczyla lub oszalamiala. Z jaka latwoscia musialo przyjsc Moenghusowi urobienie niedorostka i zony wodza! Zalaly go obrazy ze stepu, mroczne i ponure. Kobiety szarpiace jego matke za wlosy, wydrapujace jej oczy, kamienujace ja, bijace kijami. Zaplakany dzieciak wyrwany z jej jaksza, cisniety wprost w oczyszczajacy ogien - jasnowlosy przyrodni brat Cnaiiira. Niewzruszone twarze mezczyzn, ktorzy nie chcieli mu spojrzec w oczy... Nie mogl pozwolic, zeby znow do tego doszlo! Nie mogl tak stac i bezczynnie sie przygladac! Nie mogl... Spojrzal w dol i ze zdumieniem stwierdzil, ze od dluzszej chwili dzga ziemie nozem. Biale jak kosci wlokienka maty popekaly wokol malego czarnego krateru. Potrzasnal grzywa czarnych wlosow, odetchnal gwaltownie, jakby chcial zranic powietrze. Ze tez te mysli nie dadza mu spokoju! Litosc? Dla obcych? Wspolczucie dla wrzeszczacych pawi? Zwlaszcza dla Proyasa?! -Dopoki przeszlosc pozostaje ukryta, a ludzie daja sie oszukiwac, klamstwo jest bez znaczenia - mowil Kellhus, kiedy razem przemierzali stepy Jiunati. Rzeczywiscie - jak mozna bylo sie przejmowac tym, ze ktos robi durniow z durniow? Jakie znaczenie mial fakt, ze czlowiek sam wychodzil na idiote? To wlasnie bylo ostrze, na ktorym powinna wykrwawiac sie kazda jego mysl! Czy dunyain mowil prawde? Czy naprawde chcial zabic ojca? Gdziekolwiek ide, towarzyszy mi huragan'. Nie mogl zapomniec. Tylko dzieki nienawisci wciaz byl soba. A co z Serwe? Glosy na zewnatrz umilkly. Cnaiiir uslyszal szloch i smarkanie tego blazna, czarnoksieznika, a potem Kellhus odgarnal pole namiotu i wcisnal sie do mrocznego wnetrza. Spojrzal na Serwe, na noz, w koncu na twarz Cnaiura. -Slyszales - powiedzial w nienagannym scylvendzkim. Mimo ze minelo juz tyle czasu, dzwiek tego jezyka w jego ustach wciaz przyprawial Cnaiura o ciarki. -To oboz wojskowy - odparl. - Wielu slyszalo. -Nie. Spia. Cnaiiir wiedzial, ze dyskusja jest jalowa, znal dunyainow, postanowil wiec milczec. Zaczal szukac spodni wsrod rozrzuconych w nieladzie rzeczy. Serwe jeknela przez sen i wierzgnela. -Pamietasz, jak pierwszy raz rozmawialismy w twoim jakszu? - spytal Kellhus. -Pewnie. - Cnaiiir wciagnal spodnie. - Do dzis przeklinam tamten dzien. I - Rzuciles we mnie czarnoksieskim kamieniem... - To znaczy chorae mojego ojca, tak? - Tak. Masz ja jeszcze? Cnaiiir zmruzyl oczy. >>- Wiesz, ze tak. - Niby skad? -Po prostu wiesz. Cnaiiir ubieral sie dalej w milczeniu. Kellhus obudzil Serwe. -A rogi? Nie slyszalam rogow... - poskarzyla sie. Scylvend parsknal gardlowym, basowym smiechem. -Ryzykowna robota - powiedzial po sheyicku. -Co masz na mysli? - spytal Kellhus, bardziej na uzytek Serwe niz w jakims innym celu, z czego Cnaiiir doskonale zdawal sobie sprawe. Przeciez dunyain na pewno wiedzial, o co mu chodzi. Zawsze wiedzial. -Zabijanie czarnoksieznikow. Zagraly rogi. Schylek wiosny, 4111 Rok Kla, Wyzyny Andiaminskie Xerius wyszedl z wanny i po marmurowych stopniach podszedl do czekajacych z recznikami i olejkami niewolnic. Pierwszy raz od dawna wyczuwal dobroczynny wplyw bostw opiekunczych... Ze zdumieniem patrzyl, jak z polmroku zalegajacego w glebi komnaty wynurza sie przepysznie odziana cesarzowa, jego matka. -Powiedz mi, matko - zaczal, odwracajac wzrok - czy tylko przez przypadek nachodzisz mnie zawsze w takich niefortunnych chwilach? Odwrocil sie w jej strone. Niewolnice delikatnie wycieraly mu krocze. A moze nasze spotkania tez starannie planujesz? Cesarzowa sklonila sie lekko, jakby byla rownym mu shriahem. -Mam dla ciebie prezent, Xeriusie. Wskazala stojaca obok niej ciemnowlosa branke. Zaufany eunuch cesarzowej, olbrzym Pisulathas, zamaszystym gestem rozchylil i sciagnal suknie dziewczyny. Miala skore biala jak Galeothka. Byla naga jak sam cesarz i niemal rownie piekna. Prezenty od matki... Podkreslaly oblude darow tych, ktorzy nie byli jego podwladnymi, bo to nie byly szczere upominki. Darczyncy zawsze oczekiwali czegos w zamian. Nie pamietal juz, od jak dawna Istriya sprowadza mu tych mezczyzn i kobiety. Namiastki. Musial jej przyznac, ze ma oko do dziwek. Wiedziala, jak sprawic mu przyjemnosc. Nigdy sie nie mylila. -Jestes prawdziwa wiedzma, kiedy przychodzi do przekupstwa, matko - rzekl, podziwiajac zalekniona dziewczyne. - Czy byl kiedys na tym swiecie szczesliwszy syn ode mnie? -Skeaos nie zyje - odparla. Xerius zerknal na nia przelotnie, ale zaraz znow skupil sie na dziewczynie, ktora zaczela nacierac go olejkiem. -Cos nie zyje - poprawil matke. Stlumil dreszcz. - Nie wiemy, co to bylo. -Dlaczego nic mi nie powiedziano? -Wiedzialem, ze i tak szybko sie dowiesz. - Xerius usiadl na krzesle, ktore mu podstawiono. Niewolnice zaczely rozczesywac mu wlosy, nacierac je oliwa, polerowac paznokcie. - Jak zwykle. -Cishaurim - stwierdzila Istriya po chwili milczenia. -To oczywiste. -Czyli wiedza. Znaja twoje plany. -To bez znaczenia. Wczesniej tez je znali. -Czy naprawde stales sie az takim glupcem, Xeriusie? Myslalam, ze teraz przynajmniej przemyslisz sprawe. -Jaka sprawe, matko? -Jaka?! Ten niedorzeczny pakt z poganami. -Ciszej, matko. - Xerius zerknal nerwowo na niewolnice, ale z pewnoscia nie rozumiala ani slowa po sheyicku. - O tym sie glosno nie mowi. Nigdy wiecej tego nie rob! Slyszalas? -To byl cishaurim, Xeriusie! Pomysl o tym! Przez tyle lat zyl u twego boku, noszac twarz Skeaosa, glownego cesarskiego powiernika! Gadzim jezykiem saczyl w twe uszy trujace rady. Przez tyle lat dzieliles swe ambicje z ohydnym monstrum! Xerius rzeczywiscie duzo o tym myslal - ostatnio nie byl w stanie myslec o niczym innym. Nocami snily mu sie twarze - twarze jak piesci. I Gaenkelti, ktory zginal w tak... niedorzeczny sposob. A potem zawsze pojawialo sie to samo pytanie, ktore uderzalo z sila zdolna wyrwac go z nuzacej rutyny codziennosci. Czy jest ich wiecej? Wiecej takich... -Prawisz kazania czlowiekowi wyksztalconemu, matko. Wiem dobrze, ze we wszystkim nalezy dazyc do rownowagi. Takze w slabosci i przewadze. Sama mnie tego uczylas. Ale cesarzowa byla nieugieta. Stara dziwka nigdy nie ustepowala. -Cishaurimowie zawladneli twoim sercem, Xeriusie, poprzez ciebie zaczeli wysysac szpik cesarstwa, a ty chcesz, zeby cos takiego, zbrodnia bez precedensu, pozostala nieukarana? I to w takiej chwili, gdy bogowie podali ci jak na tacy narzedzie zemsty? Nadal chcialbys powstrzymac swieta wojne? Jezeli to zrobisz, jezeli oszczedzisz Shimeh, Xeriusie, oszczedzisz takze cishaurimow. -Milcz! - Wsciekly ryk rozdarl cisze komnaty. Istriya zasmiala sie zjadliwie. -Moj nagi syn. Moj biedny... nagi... syn. Xerius zerwal sie na nogi, roztracajac niewolnice. Poslal cesarzowej pytajace, zranione spojrzenie. -To do ciebie niepodobne, matko. Nigdy nie lekalas sie potepienia. Czyzbys sie starzala? Powiedz mi, jakie to uczucie, stanac na skraju przepasci. Poczuc, jak twoje lono jalowieje. Patrzec, jak w oczach kochankow maluje sie skrywane obrzydzenie... Instynktownie uderzyl w czuly punkt. W jej proznosc. Nie znal innego sposobu, zeby ja zranic. Ale kiedy sie odezwala, w jej odpowiedzi nie bylo slychac bolu: -Nadchodzi taki czas, Xeriusie, kiedy przestajesz sie przejmowac spojrzeniami widzow. Demonstracja urody przypomina tani przepych; jest dobra dla mlodych i glupich. Liczy sie dzialanie, Xeriusie. Przy nim wszystko inne to tylko blyskotki. Zobaczysz. -Po co w takim razie te wszystkie kosmetyki, matko? Dlaczego kazesz niewolnicom stroic cie jak stara kurwe na uczte? -Ty potworze... - wyszeptala cesarzowa z twarza calkowicie pozbawiona wyrazu. -Nie jestem gorszym potworem niz moja matka - odparowal Xerius i zasmial sie okrutnie. - Czy teraz, gdy twoje zepsute zycie dobiega konca, przepelnia cie zal, matko? Przeniosla wzrok na parujaca wode w wannie. -Zalu nie da sie uniknac. Zabolaly go te slowa. -Moze... Moze i tak. - Nagle poczul litosc. Kiedys byli sobie z matka tacy... bliscy. Ale Istriya potrafila sie zblizyc tylko do tych, ktorych miala na wlasnosc. A jego juz nie posiadala. Ta mysl go rozczulila. Jakie to musialo byc smutne, stracic syna, polboga. - Oboje mamy ciety jezyk, matko. Chce, bys wiedziala, ze zaluje tych naszych pyskowek. - Przyjrzal sie jej w zadumie, przygryzajac warge. - Ale jesli jeszcze raz wspomnisz o Shimehu, nie bede juz nic mowic, zaczne dzialac. A wtedy pozalujesz... Zrozumialas? -Tak, Xeriusie. Jej oczy palaly zloscia, ale udal, ze tego nie widzi. Kiedy mialo sie do czynienia z cesarzowa, kazde, nawet najmniejsze ustepstwo z jej strony bylo zwyciestwem. Zamiast niej wolal podziwiac mlodke o miekkich wlosach lonowych i jedrnych piersiach, wydzwignietych do gory jak skrzydla jaskolki. Poczul podniecenie. Wyciagnal do niej reke. Niechetnie zblizyla sie do niego. Razem podeszli do pobliskiej sofy, na ktorej sie wyciagnal. -Wiesz, co masz robic, dziecko? Rozchylila smukle uda i uklekla nad nim w rozkroku. Lzy poplynely jej po policzkach. Z drzeniem osunela sie na jego czlonek... Zaparlo mu dech w piersi. Czul, ze zaglebia sie w cieplej, nietknietej brzoskwince. Na swiecie istnialy wprawdzie takie potwornosci jak cishaurimowie, ale bylo tez na nim miejsce dla takich cudownych owocow. Cesarzowa skierowala sie ku wyjsciu. -Nie zostaniesz, matko? - zawolal ochryplym glosem. - Nie chcesz zobaczyc, jak syn cieszy sie z twojego daru? Istriya sie zawahala. -Nie, Xeriusie. -Mimo to zostaniesz, matko. Nielatwo jest zadowolic cesarza. Bedziesz musiala udzielic jej instrukcji. W ciszy, ktora zapadla po tych slowach, dal sie slyszec tylko szloch dziewczyny. -Alez naturalnie, moj synu - odparla w koncu Istriya i dumnym krokiem podeszla do sofy. Dziewczyna zesztywniala i skrzywila sie, gdy cesarzowa wziela jej reke i polozyla w kroczu Xeriusa. - Delikatnie, dziecko. Ciii... No juz, nie placzemy... Xerius jeknal, wyprezyl sie i wbil w nia glebiej. Rozesmial sie, kiedy zakwilila z bolu. Wpatrywal sie w wypacykowana twarz matki zawieszona nad ramieniem dziewczyny, bielsza niz porcelana, bielsza niz galeocka skora. Przeszyl go stary, znajomy, zakazany dreszcz. Znow stal sie dzieckiem, beztroskim chlopcem. Wszystko bylo tak, jak byc powinno. Bogowie naprawde mu sprzyjali... -Powiedz mi, Xeriusie... - wychrypiala jego matka. - Jak zdemaskowales' Skeaosa? ROZDZIAL 3 Stwierdzenia "Ja jestem osrodkiem wszystkiego" nie trzeba glosno wypowiadac. To milczace zalozenie, na ktorym opiera sie wszelka pewnosc i wszelkie zwatpienie.Ajencis, "Trzecia analiza ludzkosci" Dostrzegaj zadowolenie wrogow i melancholie kochankow. przyslowie ainonskie Poczatek lata, 4111 Rok Kla, twierdza Asgilioch Najstarsi ludzie nie pamietali, kiedy poprzednio zatrzesla sie ziemia w Unarasie i na wyzynie Inunara. Ale tym razem podczas trzesienia ziemi odlegly o setki mil, tetniacy zyciem targ w Gielgath zamarl, gdy towary zakolysaly sie na hakach, a z drzacych murow posypaly sie luzne kawalki zaprawy. Psy zawyly, rozkwiczane muly zaczely wierzgac. W Asgilioch, od niepamietnych czasow najdalej na poludnie wysunietej twierdzy na Rowninie Kyranaejskiej, ludzie sie przewracali, mury chwialy sie jak palmowe pioropusze, a starozytna cytadela Ruom, ktora przetrwala napor krolow Shigeku, najazd smokow Tsurumaha i az trzy fanimskie dzihady, legla w gruzach. Tuman pylu wzbil sie pod samo niebo. Ci, ktorzy wydobywali spod gruzow zwloki, bardziej zalowali kamieni niz ludzkich ofiar. -Ruom o kamiennym sercu! - lamentowali z niedowierzaniem. - Byk Asgilioch zostal powalony! Dla wielu mieszkancow cesarstwa Ruom byl jak totem. Poprzednio cytadela w Asgilioch zostala zniszczona za czasow Ingusharotepa II, pradawnego boga-krola Shigeku. Wtedy tez ludy z poludnia po raz ostatni pokonaly mieszkancow rowniny. Pierwsi Ludzie Kla - oddzial pedzacych na zlamanie karku galeockich jezdzcow pod dowodztwem Athjeariego, siostrzenca Coithusa Saubona - przybyli cztery dni pozniej. Zastali na wpol zrujnowane Asgilioch, a w nim garnizon przekonany o klesce swietej wojny. Dzien pozniej przyjechal Nersei Proyas na czele Conriyan, a po dalszych dwoch dniach zjawil sie Ikurei Conphas z wojskiem cesarskim oraz dowodzeni przez Incheiri Gotiana rycerze shrialu. Proyas przemierzyl Trakt Sogianski, biegnacy wzdluz poludniowego wybrzeza, a nastepnie przecial wyzyne Inunara. Conphas i Gotian wybrali tak zwany Zakazany Trakt, zbudowany przez Nansurczykow w celu szybkiego przerzucania wojska od granicy z fanimami na front scylvendzki i z powrotem. Sposrod Wielkich Imion, ktore ruszyly na przelaj przez srodek prowincji, pierwszy na miejsce dotarl Coithus Saubon z Galeothami, ale i tak zajelo mu to niemal tydzien wiecej niz Conphasowi. Gothyelk z Tydonnami byli nastepni. Na koncu zjawili sie zawzieci Thunyeri dowodzeni przez Skaiyelta. O Ainonczykach sluch zaginal. Wiadomo bylo tylko, ze od poczatku mieli klopot z pokonywaniem chocby polowy dziennego dystansu, jaki przebywaly inne kontyngenty - moze ze wzgledu na olbrzymia liczebnosc, a moze z winy Szkarlatnych Wiezyc i ich ogromnych taborow. Wojsko rozlozylo sie obozem na pustkowiu ponizej umocnien Asgilioch i czekalo, dzielac sie plotkami i zlymi przeczuciami. Wartownikom na murach miasta przypominalo wedrowny Lud Kla podczas migracji. Kiedy stalo sie oczywiste, ze na Ainonczykow przyjdzie czekac jeszcze wiele dni, jesli nie wrecz tygodni, Nersei Proyas zwolal rade Wielkich f Pomniejszych Imion. Ze wzgledu na liczbe uczestnikow narada musiala sie odbyc w twierdzy, w cieniu hald gruzu pozostalych po Ruomie. Wielkie Imiona zajely miejsca przy ocalalym z zaglady cytadeli stole na kozlach, reszta zas, odziana w herbowe barwy dziesiatkow krain, porozsiadala sie na zboczach hald jak w zburzonym amfiteatrze. W oslepiajacych promieniach slonca zdawali sie lsnic wlasnym blaskiem. Wieksza czesc poranka zajelo im przestrzeganie protokolu i skladanie ofiar; bylo to pierwsze posiedzenie rady od wymarszu z Momemn. Popoludnie przeznaczyli na spory, w glownej mierze koncentrujace sie na kwestii zawalenia sie Ruomu. Czy zniszczenie cytadeli jest zwiastunem katastrofy, czy tez faktem pozbawionym znaczenia? Saubon nalegal, aby armia swietej wojny natychmiast zwinela oboz, zajela przelecze Poludniowej Bramy i wkroczyla do Gedei. -Tu sie nie da zyc! - wolal, wskazujac piramidy gruzow. - Zasypiamy i budzimy sie w cieniu zaglady! Twierdzil z uporem, ze Ruom nie jest niczym wiecej jak tylko nansurskim przesadem, "mrzonka dla wyperfumowanych tchorzy". Im dluzej armia bedzie zwlekac z porzuceniem jego sasiedztwa, tym bardziej bedzie jej ciazyl. Wielu docenialo wage jego argumentow, ale rownie wielu widzialo w nich czyste szalenstwo. Ikurei Conphas przypomnial, ze bez wsparcia Szkarlatnych Wiezyc zastepy swietej wojny beda zdane na laske i nielaske cishaurimow. . - Szpiedzy mojego wuja twierdza, ze Skauras zgromadzil wokol siebie wszystkich grandow Shigeku i oczekuje nas w Gedei. Skad mamy wiedziec, czy cishaurimowie nie czekaja razem z nimi? Wtorowali mu Proyas i jego scylvendzki doradca, Cnaiiir urs Skiotha: wymarsz bez Ainonczykow bylby glupota. Wygladalo jednak na to, ze zadne argumenty nie przekonaja Saubona i jego zwolennikow. Slonce tlilo sie juz nad zachodnimi iglicami twierdzy, a oni porozumieli sie tylko w sprawach zupelnie oczywistych - takich jak rozeslanie goncow na poszukiwanie Ainonczykow i wyslanie Athjeariego na rekonesans do Gedei. Zanosilo sie na to, ze oddzialy swietej wojny, tak niedawno zjednoczone, znow beda skazane na rozpad. Proyas umilkl i ukryl twarz w dloniach. Tylko Conphas dyskutowal jeszcze z Saubonem, o ile przerzucanie sie gorzkimi obelgami mozna nazwac dyskusja. I wtedy Anasurimbor Kellhus, zubozaly ksiaze Atrithau, wstal z miejsca, ktore zajmowal wsrod obserwatorow, i zawolal: -Nic nie rozumiecie! Nic! Strata Ruomu to nie przypadek, ale i nie przeklenstwo! Saubon rozesmial sie i odparl: -Przeciez Ruom byl talizmanem na cale zlo niewiernych, prawda? Owszem - przytaknal ksiaze Atrithau. - Dopoki stal, mielismy dokad wrocic, teraz jednak... Nie rozumiecie? Za tymi gorami ludzie gromadza sie w swiatyniach Falszywego Proroka. Doplynelismy do brzegu morza i wyladowalismy w krainie pogan! - Zawiesil glos i powiodl wzrokiem po twarzach Wielkich Imion. - Po stracie Ruomu nie ma dla nas odwrotu. Bog spalil nasze okrety. Po tej przemowie podjeto decyzje: armia poczeka na przybycie Ainonczykow i Szkarlatnych Wiezyc. *** Daleko od Asgilioch, w srodkowej komnacie ogromnego namiotu, Eleazaras, wielki mistrz Szkarlatnych Wiezyc, siedzial wygodnie rozparty w fotelu. Byl to jedyny luksus, na jaki pozwalal sobie podczas tej szalonej wedrowki. Niewolnice omywaly mu stopy goraca woda. Trzy stojace na trojnogach kosze z zarzacymi sie weglami rozswietlaly polmrok namiotu. Dym snul sie po wnetrzu, kladac sie na wydetym plotnie cieniami, ktore do zludzenia przypominaly smugi rozmoczonego w wodzie atramentu.Marsz nie byl az tak uciazliwy, jak sie obawial - przynajmniej na razie - ale w niczym nie umniejszalo to wstydliwej ulgi, jaka odczuwal wieczorami. Z poczatku myslal, ze to kwestia wieku: od ponad dwudziestu lat nie zapuszczal sie poza granice panstwa. Mam stare kosci, powtarzal sobie, patrzac, jak jego ludzie mozola sie o zmierzchu, rozstawiajac pawilon. Stare, zmeczone kosci. Kiedy jednak wspominal lata spedzone na wedrowkach od jednej misji do drugiej, z miasta do miasta, uswiadamial sobie, ze jego obecne cierpienia nie maja wiele wspolnego ze znuzeniem. Pamietal, jak zasypial przy ognisku pod golym niebem, bez przepysznego namiotu, z twardym kamieniem pod glowa w miejsce gladkiej jedwabnej poduszki, i wsluchiwal sie w monotonne buczenie krwi, ktore rozbrzmiewa w uszach strudzonego wedrowca. To bylo prawdziwe zmeczenie. A teraz? Podrozowal w lektyce, otoczony dziesiatkami polnagich niewolnikow... Ulga, ktora co wieczor odczuwal, nie wynikala ze zmeczenia, lecz z braku ruchu. Wszystko przez Shimeh. Naszla go refleksja, ze wielkosc podjetych decyzji mierzy sie ich ostatecznoscia, ale i konsekwencjami. Chwilami czul niemal namacalnie rozwidlenie sciezek historii, drogi, na ktora nie wkroczyl, a na ktorej Szkarlatne Wiezyce odrzucily niedorzeczna propozycje Maithaneta i z oddali obserwowaly przebieg swietej wojny. Ta wersja historii nigdy nie zaistniala, lecz stale mu towarzyszyla; byla jak wspomnienie upojnej nocy zawsze obecne w blagalnym spojrzeniu niewolnicy. Widzial i slyszal ja wszedzie: w krepujacym milczeniu, w porozumiewawczych spojrzeniach, w upartym cynizmie Iyokusa, w marsowej minie generala Setpanaresa. Mial wrazenie, ze naigrywa sie z niego swoimi obietnicami - tak jak sciezka, ktora rzeczywiscie podazyl, przedrzezniala go grozba. Szkarlatne Wiezyce przystapily do swietej wojny! Obcowanie z nierzeczywistoscia bylo dla Eleazarasa chlebem powszednim, lecz mysl o obecnej sytuacji szkoly wydawala sie zupelnie absurdalna, przy czym nie byl to absurd, ktory ludzie kulturalni - w szczegolnosci Ainonczycy - mogliby sobie cenic; wymykal sie spod kontroli i wszelka determinacje przemienial w roztrzesione niezdecydowanie. Do tego dochodzily coraz to nowe komplikacje. Dom Ikurei spiskowal z poganami; uczeni powiernicy prowadzili jakas tajemnicza gnostycka rozgrywke; wszyscy agenci Wiezyc w Sumnie, co do jednego, zostali zdemaskowani i zlikwidowani, chociaz zanim Wiezyce wkroczyly na teren cesarstwa, zdawalo sie, ze nic im nie zagraza. Nawet Maithanet, wielki shriah Tysiaca Swiatyn, cos knul. Nic dziwnego, ze Shimeh tak Eleazarasowi ciazyl. Nic dziwnego, ze kazda noc przynosila ulge. Westchnal, czujac, jak Myaza, jego nowa faworyta, naciera mu stopy cieplym olejkiem. Niewazne, powiedzial sobie w duchu. Wyrzuty sumienia to opium dla glupcow. Odchylil glowe w tyl i spod polprzymknietych powiek obserwowal dziewczyne. -Myaza - odezwal sie polglosem. Odpowiedzial usmiechem na jej niesmialy usmieszek. - Mmmyazzzaaa... -Hanumanu Eleazarasss... - westchnela w odpowiedzi. Bezczelna dziewka! Inne niewolnice rozdziawily ze zdumienia usta, a potem zachichotaly. Niegrzeczna dziewczynka, pomyslal Eleazaras. Pochylil sie, chcac wziac ja w ramiona, ale znieruchomial na widok odzianego w czern odzwiernego, ktory kleczal na dywanie. Ktos chcial sie z nim widziec. Moze general Setpanares zamierzal znow sie poskarzyc na opieszalosc armii - czyli, tak naprawde, Szkarlatnych Wiezyc. To przez nie Ainonczycy ostatni dotra do Asgilioch. I co z tego? Niech wszyscy czekaja. -O co chodzi? - warknal. -Przybyl suplikant, mistrzu. -O tej porze? Kto taki? Mlody czlowiek wahal sie przez moment. -Czarnoksieznik ze szkoly Mysunsai, mistrzu. Niejaki Skalateas. Mysunsai? Kurwiszon jeden... Nowe problemy. -Czego chce? -Nie powiedzial. Twierdzi tylko, ze pedzil jak na skrzydlach z Momemn, aby spotkac sie z toba, mistrzu, w sprawie wielkiej wagi. -Alfons! - burknal Eleazaras. - Kaz mu chwile poczekac, a potem go wpusc. Kiedy odzwierny zniknal, niewolnice osuszyly Eleazarasowi nogi i nalozyly mu sandaly. Dopiero wtedy je odprawil. Ostatnia wlasnie wymykala sie z komnaty, gdy do srodka w asyscie dwoch uzbrojonych javrehow wszedl Skalateas. -Zostawcie nas - polecil Eleazaras zolnierzom-niewolnikom. Sklonili sie nisko i wyszli. Ze swojego fotela obserwowal najemnika, gladko wygolonego na nansurska modle i odzianego w skromny podrozny stroj: obcisle spodnie, brazowy chalat, skorzane sandaly. Przybysz drzal - i bardzo dobrze. Stal przeciez przed samym wielkim mistrzem Szkarlatnych Wiezyc. -Jestes bezczelny, moj bracie najemniku - przemowil Eleazaras. - Takie transakcje zawiera sie inaczej. -Blagam o wybaczenie, mistrzu, ale dla transakcji, z ktora przybywam, nie ma ustalonego sposobu postepowania - odparl Skalateas. I dodal pospiesznie: - Jestem... peralogiem bialej szarfy w zakonie Mysunsai, mistrzu. Pelnie przy rodzinie cesarskiej role audytora. Cesarz czasem korzysta z moich uslug i prosi o potwierdzenie ustalen Cesarskiego Saiku... Eleazaras przetrawil jego slowa - i postanowil okazac mu poblazliwosc. - Mow dalej. -Czy nie... nie powinnismy... -Czego nie powinnismy? -Po-porozmawiac o zaplacie? Slugus, suthenti. Za grosz szacunku dla gry. Ale, jak z upodobaniem powtarzali Ainonczycy, jnan nie oczekuje przyzwolenia. Jesli jeden czlowiek gra, graja wszyscy. Zamiast odpowiedziec, Eleazaras udal, ze bacznie oglada dlugie, pomalowane paznokcie. Roztargnionym gestem przetarl je o piers i podniosl wzrok, jak ktos przylapany na okazywaniu wstydliwej slabosci. Spojrzal na glupca, wazac w duchu brzemie odpowiedzialnosci za jego zycie i smierc. Milczenie i przenikliwy wzrok Eleazarasa zlamaly Skalateasa, ktory zlozyl drzace dlonie w blagalnym gescie i padl na kolana. -Prosze mi wy-wybaczyc moja natarczywosc, mi-mi-mistrzu - wyjakal. - Wiedza i chciwosc czesto bywaja dla siebie nawzajem... ostroga. Pieknie. Wiec jednak mial troche oleju w glowie. -Ostroga - powtorzyl Eleazaras. - Taaak... Ale moze pozwol, ze to ja zadecyduje, ktora ktorej dosiada. -Naturalnie, mistrzu. Ale... -Zadnych ale, kurwiszonie. Gadaj. -Tak jest, mistrzu. Chodzi o fanimskich kaplanow-czarnoksieznikow, cishaurimow... Maja nowych szpiegow. Poza poszla w zapomnienie. Eleazaras pochylil sie w fotelu. -Zamieniam sie w sluch. -Wybacz, mi-mi-mistrzu, ale zanim powiem cos wiecej, domagam sie za-zaplaty. Wiec jednak byl glupcem. Czas medrcow jest bezcenny i Skalateas, chocby byl najgorsza zdzira, powinien zdawac sobie z tego sprawe. Eleazaras westchnal i wypowiedzial pierwsze niewyobrazalne slowo. Oczy i usta zaplonely mu jak plynny fosfor. -Nie! - krzyknal Skalateas. - Prosze, nie! Powiem wszystko! Nie ma potrzeby... Eleazaras umilkl, ale echo magicznego slowa dlugo jeszcze nioslo sie po komnacie, jakby powtarzaly je sciany nie z tego swiata. Cisza, ktora wreszcie zapadla, byla absolutna. -W przeddzien wymarszu armii swietej wo-wojny z Momemn zostalem wezwany do ka-katakumb na, jak mi powiedziano, przesluchanie szpiega. Pierwszy doradca cesarza... -Skeaos?! - wykrzyknal Eleazaras. - Skeaos byl szpiegiem?! Mysunsai zawahal sie, oblizal wargi. -Nie on sam... Ktos sie pod niego podszyl. Ktos albo cos... Wielki mistrz pokiwal glowa. -Slucham cie z uwaga, Skalateasie. -Sam cesarz byl obecny przy przesluchaniu. Zazadal, i to bardzo stanowczo, abym zaprzeczyl ustaleniom Saiku i stwierdzil, ze to czarnoksieska sztuczka... Jak wiesz, mistrzu, pierwszy doradca byl czlowiekiem starym, tymczasem kiedy probowano go aresztowac, zabil lub okaleczyl kilku czlonkow Gwardii Eothijskiej. Golymi rekami! Tak mowili. Cesarz byl... ogromnie wzburzony. -Co tam widziales', audytorze? Znalazles slady czarnoksiestwa? -Nie, niczego takiego nie dostrzeglem. O czarnoksiestwie nie moglo byc mowy. Ale kiedy powiedzialem o tym cesarzowi, zarzucil mi, ze wraz z Saikiem spiskuje przeciw niemu. A potem przybyl uczony powiernik. Przyprowadzil go sam Ikurei Conphas... -Uczony powiernik? Drusas Achamian? -Znasz go, mistrzu? - Skalateas z wysilkiem przelknal sline. - My, Mysunsai, nie kontaktujemy sie z powiernikami. Czy Wasza Eminencja utrzymu... -Sprzedajesz informacje, Skalateasie? Czy prowadzisz handel wymienny? Mysunsai usmiechnal sie niepewnie. -Sprzedaje, rzecz jasna. >>- Dobrze. Co bylo dalej? - Powiernik potwierdzil moje przypuszczenia, na co cesarz oskarzyl go o klamstwo. Jak juz mowilem, cesarz byl... byl... -Wzburzony. -Wlasnie. Coraz bardziej wzburzony. Ale ten powiernik, Achamian, nie zamierzal ustapic. Wybuchla klotnia... -Klotnia, powiadasz? - Eleazarasa to nie zaskoczylo. - O co? Mysunsai pokrecil glowa. -Nie pamietam. Poszlo im chyba o strach. Ale wtedy pierwszy doradca przemowil do powiernika w jezyku, ktorego nigdy przedtem nie slyszalem. Rozpoznal go. -Jak to, rozpoznal? Jestes pewien? -Calkowicie. Skeaos, czy ten, kto sie pod niego podszyl, rozpoznal Drusasa Achamiana. I zaczal sie trzasc. Przygladalismy sie z rozdziawionymi ustami, jak wyrywa lancuch ze sciany... Jak sie uwalnia! -Czy Drusas Achamian mu pomogl? -Nie. Byl tak samo przerazony jak my, moze nawet bardziej. Wybuchlo zamieszanie, stwor udajacy Skeaosa zabil dwoch albo trzech ludzi... Nigdy nie widzialem istoty, ktora poruszalaby sie tak szybko! W koncu interweniowal Saik i spalil potwora zywcem. Pamietam jeszcze, ze powiernik probowal ich powstrzymac. Byl wsciekly. -Achamian usilowal przeszkodzic Saikowi? -Zaslonil pierwszego doradce wlasnym cialem. -Jestes pewien? -Absolutnie. Nigdy tego nie zapomne, bo w tej samej chwili pierwszy doradca... jego twarz... otworzyla sie. -Otworzyla? -A moze rozlozyla... rozluznila sie jak palce otwierajacej sie piesci, ale... Nie wiem, jak inaczej to opisac. -Jak palce? Niemozliwe! Ten czlowiek lze! -Wasza Eminencja mi nie wierzy, ale to wszystko prawda! Szczera prawda! Szpieg byl potworem, mimikiem bez czarnoksieskiego pietna! A to oznacza, ze musial byc wytworem psukhe. Dzieckiem cishaurimow. Maja szpiegow, ktorych nie widac. Odretwienie rozlalo sie jak woda po piersi Eleazarasa, siegnelo konczyn. Polozylem na szali los szkoly. -Przeciez ich sztuka jest zbyt toporna... Skalateas wydawal sie dziwnie podniesiony na duchu. -Ale to jedyne wyjasnienie! Udalo im sie stworzyc szpiegow doskonalych. Pomysl, mistrzu, od jak dawna znajduja posluch u cesarza. U samego cesarza! Kto wie, ilu... - Urwal w pol zdania, jakby sie bal zapuszczac do sedna sprawy. - Wlasnie dlatego tak sie spieszylem. Chcialem cie ostrzec, mistrzu. Eleazarasowi zupelnie zaschlo w ustach. -Zostaniesz z nami, rzecz jasna, abysmy mogli... dokladniej cie przesluchac. Na twarzy przybysza odmalowalo sie przerazenie. -Obawiam sie, ze to nie-niemozliwe, Eminencjo. Musze wracac na dwor cesarski. Eleazaras zlozyl dlonie, by ukryc ich drzenie. -Od tej chwili pracujesz dla Szkarlatnych Wiezyc. Kontrakt z Domem Ikurei juz cie nie obowiazuje. -Jestem ty-tylko twoim u-unizonym sluga, mistrzu, korze sie przed twa chwala i wladza... Jestem wrecz twoim niewolnikiem, ale obawiam sie, ze kontraktu wiazacego Mysunsai nie mozna rozwiazac jednym dekretem. Nawet dekretem Waszej Eminencji. Pozwol wiec, mistrzu, z-ze odbiore swo-swoja... -No tak. Zaplata. Eleazaras spojrzal ostro na Mysunsai i usmiechnal sie ze zludna poblazliwoscia. Biedny duren. Pomyslec, ze zlekcewazyl wartosc swojej wiedzy, ktora byla cenniejsza od zlota. O wiele cenniejsza. Twarz Mysunsai stracila wszelki wyraz. -Moglbym chyba opoznic moj powrot. - Jak to, chy... Eleazaras omal nie zginal. Skalateas rozpoczal Piesn, nie czekajac na jego odpowiedz, i zyskal minimalna przewage, wyprzedzil wielkiego mistrza doslownie o jedno uderzenie serca... Co prawie mu wystarczylo. Blyskawica z loskotem smignela w powietrzu i zesliznela sie po odruchowo postawionej Opoce Eleazarasa. Wielki mistrz, chwilowo oslepiony, przewrocil sie w tyl razem z fotelem. Zaczal spiewac, nim podniosl sie na kolana. Swietlne mloty zatanczyly w powietrzu. Stada plonacych wrobli... Glupiec krzyknal i najlepiej jak umial wybelkotal slowa mocy, probujac wzmocnic Opoki. Ale dla Hanumanu Eleazarasa, wielkiego mistrza Szkarlatnych Wiezyc, byl jak latwa do rozwiazania dziecinna lamiglowka. Ogniste ptaki jeden za drugim uderzaly w jego cialo; plomienie systematycznie rozbijaly Opoki. A potem znikad pojawily sie lancuchy, przebily mu rece, nogi i barki, skrzyzowaly sie jak nici plecionki na palcach i nawleczony na nie Skalateas zawisl w powietrzu. Zawyl z bolu. Javrehowie wpadli do komnaty z obnazona bronia, ale na widok Mysunsai staneli jak wryci. Eleazaras kazal im sie wynosic. Miedzy wycofujacymi sie zolnierzami przecisnal sie Iyokus, uzalezniony od chanvu zwierzchnik szpiegow Szkarlatnych Wiezyc. Potknal sie i prawie przeturlal po dywanie. Wytrzeszczyl czerwone oczy, otworzyl sine usta jak do krzyku. Eleazaras nie przypominal sobie, kiedy ostatni raz widzial na jego obliczu taki zapal. Z pewnoscia nie przez ostatnie dziesiec lat, od pamietnego ataku cishaurimow... ktory rownal sie wypowiedzeniu wojny. -Eli! - wykrzyknal Iyokus, nie mogac oderwac wzroku od wijacego sie w lancuchach Skalateasa. - A coz to takiego? Wielki mistrz niedbalym tupnieciem zdusil tlacy sie kawalek dywanu. - Prezent dla ciebie, stary druhu. Kolejna zagadka do rozwiazania. Kolejna grozba... -Grozba?! Co to ma znaczyc? Co tu sie stalo? Eleazaras przygladal sie wrzeszczacemu Mysunsai jak uczony bez reszty pochloniety swoim dzielem. Co ja robie? -Ten uczony powiernik... - warknal, odwrociwszy sie do lyokusa. Gdzie on teraz jest? -W armii Proyasa... Tak mi sie wydaje. Eli, powiedz, prosze... -Przyprowadz mi Drusasa Achamiana. A jesli sie nie uda, to go zabij. Iyokus spochmurnial. -To by wymagalo czasu... i planowania. Achamian jest uczonym powiernikiem! No i narazilibysmy sie na retorsje. Nie chcesz chyba wojowac jednoczesnie z cishaurimami i powiernikami. Ale mniejsza o to. I tak palcem nie kiwne, dopoki sie nie dowiem, o co idzie gra. Mam do tego prawo. Eleazaras przyjrzal mu sie badawczo. Wytrzymal spojrzenie jego niepokojacych oczu i chyba pierwszy raz widok przezroczystej skory lyokusa przyniosl mu ulge, zamiast przyprawic go o dreszcze. -Iyokusie... To musisz byc ty, prawda?, Pewnie wyda ci sie to... irracjonalne... -Nawet szalone! -Ale zaufaj mi, przyjacielu. Wcale takie nie jest. Kiedy znajdziemy sie w potrzebie, wszystko staje sie racjonalne. -Po co te uniki?! -Cierpliwosci... - odparl Eleazaras z godnoscia naturalna dla wielkich mistrzow. Teraz mogl pokazac, kto tu rzadzi. Mogl chlodno kalkulowac. - Najpierw zadoscuczynisz moim szalonym zadaniom, Iyokusie, a dopiero potem wyjasnie ci, dlaczego wcale nie sa szalone. Musze dotknac twojej twarzy. -Po co? Zdumienie. Gdzies z bardzo daleka dobieglo lkanie Skalateasa. -Musze sie upewnic, ze sa pod nia kosci... Prawdziwe kosci. *** Pierwszy raz od wyruszenia z Momemn Achamian siedzial sam przy wieczornym ognisku. Proyas wydal w swiatyni uczte dla Wielkich Imion, na ktora nie zaproszono tylko czarnoksieznika i niewolnikow. Achamian postanowil wiec zabawic sie sam. Wypil za slonce, ktore opieralo sie juz o stoki Unarasu, za Asgilioch i jego potrzaskane wieze, za obozujaca pod miastem armie swietej wojny; niezliczone ogniska migotaly w polmroku. Pil, az glowa zaczela opadac mu na piers, a mysli zmienily sie w breje argumentow, prosb i zalow.Wiedzial juz, ze zanadto sie pospieszyl, zawierzajac Kellhusowi swoj dylemat. Od tamtej pory minely dwa tygodnie. Conriyariski kontyngent zdazyl przez ten czas zejsc z Traktu Sogianskiego i przemierzyc piaski i zarosla wyzyny Inunara. Achamian nadal maszerowal u boku Kellhusa, odpowiadal na jego pytania, rozmyslal nad jego spostrzezeniami - i nieustannie podziwial jego zarliwosc i bystrosc umyslu. Na pierwszy rzut oka nie stalo sie nic wielkiego, po prostu zboczyli z bitej drogi, ale w rzeczywistosci zmienilo sie doslownie wszystko. Oczekiwal, ze podzielenie sie z kims watpliwosciami przyniesie ulge, ze szczerosc wyzwoli go ze wstydu. Jak mogl byc takim glupcem, by myslec, ze bol sprawia mu nie sam problem, lecz tylko jego ukrywanie? Tajemnica dzialala wrecz kojaco. A teraz? Za kazdym razem, kiedy wymieniali z Kellhusem spojrzenia, widzial w jego oczach zwielokrotnione odbicie wlasnych lekow; chwilami az zapieralo mu dech w piersi. Zamiast ulgi czul podwojny ciezar. -Co zrobia powiernicy, kiedy im powiesz? - zapytal Kellhus. -Zabiora cie do Atyersus. Uwieza. Beda przesluchiwac... Wiedza, ze Rada sieje zniszczenie, i sa gotowi na wszystko, zeby choc pozornie opanowac sytuacje. A to juz wystarczy, zeby nie chcieli cie wypuscic. -W takim razie nie mozesz im powiedziec, Akka! Uslyszal w tych slowach zlosc i zatroskanie, wsciekla rozpacz, ktora przywodzila mu na mysl Inraua. -A co z Druga Apokalipsa? -Jestes pewien, ze sie nie mylisz? Jestes gotowy polozyc na szali ludzkie zycie? Jedno zycie za caly swiat. Albo caly swiat za jedno zycie. -Ty nic nie rozumiesz! Wiesz, o jaka stawke chodzi, Kellhusie?! Pomysl, o co toczy sie gra! -Caly czas o tym mysle. Achamian slyszal kiedys, ze kaplanki Yatwer zawsze przyprowadzaja przed oltarz nie jedna, lecz dwie ofiary, najczesciej jagnieta z wiosennego miotu. Jedno z nich idzie pod noz, drugie ma byc swiadkiem rytualnego przejscia. Dzieki temu kazde zwierze, ktore trafialo na oltarz, na swoj metny sposob wiedzialo zawczasu, co je czeka. Wyznawcom Yatwer sam rytual nie wystarczal. Przemiana zwyklej rzezi w mord ofiarny wymagala swiadectwa. Obserwatora. Jedno takie jagnie jest warte dziesiec bykow, jak twierdzila ktoras z kaplanek - jakby istnial specjalny przelicznik na takie okazje. Jagnie warte dziesiec bykow. Slyszac to pierwszy raz, Achamian sie rozesmial. Ale teraz juz rozumial. Przedtem tajemnica dreczyla go i przytlaczala w bolesny, przykry sposob, niczym skrywana perwersja. Odkad zwierzyl sie Kellhusowi, pozostalo zwykle przytloczenie. Wczesniej zdarzalo mu sie znajdowac chwile wytchnienia w jego niezwyklym towarzystwie; mogl udawac zwyczajnego nauczyciela. Teraz jednak dylemat polaczyl ich - i rozdzielil. Byl zawsze z nimi, chocby Achamian nie wiadomo jak usilnie staral sie odwracac wzrok. Nie bylo mowy o udawaniu, o "zapominaniu". Pozostalo im tylko niedzialanie. I wino, slodkie, nierozwodnione wino. Kiedy dotarli do na wpol zburzonego Asgilioch, Achamian - bardziej z desperacji niz z innych powodow - zaczal wykladac Kellhusowi algebre, geometrie i logike. Bo tez czy istnial lepszy sposob na zdyscyplinowanie chaosu, od ktorego boli dusza? Na ukojenie trawiacych piers watpliwosci? Inni przygladali sie im, podsmiewali, drapali po glowach albo - tak jak Scylvend - patrzyli spode lba, a Kellhus i Achamian calymi godzinami kreslili na golej ziemi dowody geometryczne. Nie minelo kilka dni, a ksiaze Atrithau juz wymyslal na poczekaniu nowe aksjomaty, formulowal twierdzenia i odkrywal zaleznosci, ktorych nie tylko prozno by szukac w klasycznych tekstach, ale ktore Achamianowi nigdy nie przyszlyby do glowy. Kellhus udowodnil mu nawet - udowodnil! - ze wylozona w "Sylogistyce" logike Ajenciusa poprzedzala inna, bardziej podstawowa, w ktorej rozwazano zwiazki calych zdan zamiast relacji podmiotow z predykatami. Dwa tysiace lat wiedzy i zrozumienia przewrocone do gory nogami za sprawa paru mazniec patykiem po piasku! -Skad to wiesz?! - zawolal wtedy. - Skad?! Kellhus wzruszyl ramionami. -Po prostu widze. On tu jest, przyszla Achamianowi do glowy absurdalna mysl. Ale nie stoi obok mnie. Jezeli to prawda, ze ludzie patrza na swiat z miejsca, w ktorym stoja, Kellhus stal znacznie wyzej od niego. Ale czy wyzej takze od jego osadu? Tez pytanie! Trzeba sie napic. Pogrzebal w podroznym worku, ktory jedyny dotrzymywal mu towarzystwa przy ognisku, i wyjal z niego schemat, narysowany - jakze dawno temu! - podczas podrozy z Sumny do Momemn. Nachylil go do swiatla, zamrugal, zeby przegnac mgle sprzed oczu. Wszystkie wypisane na czarno nazwy i imiona byly ze soba polaczone. Wszystkie poza jednym. ANASURIMBOR KELLHUS Relacje. Tak jak w arytmetyce albo logice wszystko sprowadzalo sie do relacji. Achamian nakreslil te, ktorych istnienia byl pewien - na przyklad te laczaca Rade z cesarzem, a takze te, ktorych obecnosci spodziewal sie lub obawial, tak jak w wypadku Maithaneta i Inraua. Nakreslone atramentem linie: jedna symbolizowala infiltracje dworu cesarskiego przez Rade, druga morderstwo Inraua, trzecia wojne Szkarlatnych Wiezyc z cishaurimami, czwarta odzyskanie Shimehu przez swieta wojne - i tak dalej. Linie oznaczajace zwiazki. Chudy, czarny szkielet. Gdzie bylo w nim miejsce dla Kellhusa? Gdzie? Parsknal smiechem. Mial ochote cisnac skrawek pergaminu w ogien. Dym. Czy tak wygladaly te relacje? Zamiast atramentowych kresek - smuzki dymu; trudno je dostrzec, nie sposob ich uchwycic. Czy nie w tym lezalo sedno problemu? Sedno wszelkich problemow? Wstal chwiejnie i schylil sie po worek. Znow kusilo go, zeby wyrzucic schemat do ogniska, ale przemyslal sprawe - jak przystalo na czlowieka, ktory po pijanemu popelnil juz niejeden blad - i wepchnal go miedzy rzeczy. Z workiem na jednym i buklakiem Xinemusa na drugim ramieniu zaglebil sie w mrok, potykajac sie i chichoczac. Dym... rak, dym mi dobrze zrobi. Haszysz. Czemu nie? Koniec swiata byl przeciez tuz-tuz. *** Kiedy slonce skrylo sie za stokami Unarasu, ogniska zmienily sie z jasnych punkcikow w kregi swiatla, az w koncu cale obozowisko upodobnilo sie do morza zlotych monet rozrzuconych na czarnym aksamicie. Conriyanie, ktorzy przybyli najwczesniej, rozbili oboz na stokach tuz ponizej Asgilioch, gdzie mieli najblizej do wody. Dlatego tez Achamian szedl w dol, coraz nizej i nizej, jakby schodzil w glab pograzonego w chaosie swiata podziemnego.Szedl chwiejnym krokiem, zagladajac w ciemne przejscia miedzy namiotami. Mijal wielu ludzi: rozbawionych zolnierzy wloczacych sie od obozu do obozu, pijaczkow szukajacych latryny, niewolnikow, natknal sie nawet na kaplana Gilgaola, ktory zawodzac modlitwy, wywijal w powietrzu uwiazanym na rzemieniu truchlem jastrzebia. Czasem zwalnial kroku, wpatrywal sie w poczerwieniale twarze ludzi przy ogniskach, smial sie z ich zartow i podzielal zatroskanie; patrzyl i sluchal, jak pusza sie i chelpia, jak bija sie piesciami w piersi i rzucaja wyzwanie gorom. Wkrotce runa na pogan jak nawalnica. Wkrotce zmierza sie ze znienawidzonym wrogiem. -Bog spalil nasze okrety! - ryczal polnagi Galeoth, najpierw po sheyicku, potem w swojej ojczystej mowie: - Wossen het Votta grefearsa! Od czasu do czasu Achamian zatrzymywal sie i ogladal za siebie. Stary nawyk. Po dluzszej wedrowce poczul sie zmeczony, a na dodatek konczylo mu sie wino. Zaufal pani losu, Anagke, ze zaprowadzi go do markietanek - przeciez nie bez powodu nazywano ja dziwka. Ale jak zwykle wyprowadzila go na manowce, kurwa jedna. Postanowil szukac wskazowek przy ognisku. -Zle trafiles, przyjacielu - poinformowal go jakis bezzebny staruszek. - Tu tylko muly sie parza. Muly i woly. -I bardzo dobrze. - Achamian zlapal sie za krocze jak urodzony Tydonn. - Moj rozmiar. Staruszek i jego kompani wybuchneli smiechem. Achamian mrugnal i napil sie z buklaka. -W takim razie tedy, smialo! - zawolal od ogniska jakis zartownis, wskazujac w mrok za plecami. - Obys mial wystarczajaco duzy zad. Achamian parsknal, zgial sie wpol i wino pocieklo mu z nosa. Zakrztusil sie rozpaczliwie, wzbudzil ogolna wesolosc i zostal goscinnie przyjety przy ognisku. Jako doswiadczony podroznik przywykl do zolnierskiej kompanii i przez jakis czas swietnie czul sie w towarzystwie wojakow, z ich winem i swoja anonimowoscia. Kiedy jednak zaczeli zadawac zbyt dociekliwe pytania, podziekowal za goscine i poszedl sobie. Jego uwage zwrocilo dudnienie bebnow. Przeszedl przez pozornie opustoszala czesc obozu - i calkiem niespodziewanie znalazl sie w obozowisku markietanek. Nagle miedzy ogniskami zaroilo sie od ludzi. Na kazdym kroku kogos potracal, na kogos wpadal, chwilami w calkowitej ciemnosci przeciskal sie przez gesty tlum, z ktorego blask Gwozdzia Niebios wylawial tylko glowy, ramiona i, znacznie rzadziej, twarze. Gdzie indziej natrafial na powtykane w ziemie pochodnie, przyswiecajace muzykantom i kupcom lub zapraszajace do wylozonych futrami burdeli; w paru miejscach wisialy nawet najprawdziwsze latarnie. Widzial mlodych Ludzi Kla, chlopcow jeszcze, wymiotujacych od nadmiaru wina; dziesiecioletnie dziewczynki ciagnace mezczyzn za parawany; chlopca w rozmazanym makijazu, ktory wodzil za zolnierzami zaleknionym, ale i palajacym obietnica wzrokiem. Mijal rzemieslnikow przy kramach i prowizoryczne kuznie. Pod obszernym baldachimem palarni opium dostrzegl mezczyzn, ktorym drgawki przebiegaly po skorze, jakby obsiadly ich muchy. Zobaczyl wielobarwne pawilony swiatynne Gilgaola, Yatwer, Momasa, Ajoklego, dyskretnej Onkis, ktora czcil Inrau, oraz niezliczonych innych bostw. Opedzal sie od wszechobecnych zebrakow i wysmiewal adeptow, ktorzy probowali mu wciskac w dlon gliniane tabliczki z blogoslawienstwami. Czasem widywal prymitywne szalasy o scianach z patykow, szpagatu i malowanych skor albo z najzwyklejszych slomianych mat. W jednym z zaulkow natknal sie na kilkanascie par - meskich i damsko-meskich kopulujacych na swiezym powietrzu. Gdzie indziej przystanal, zachwycony uroda pieknej Norsirajki ujetej jak w kleszcze miedzy dwoch zdyszanych mezczyzn. Chwile pozniej podszedl do niej trzeci, czarnozeby, uzbrojony w kij, i zazadal pieniedzy. Dalej zobaczyl wiekowego, wytatuowanego pustelnika, ktory wlasnie probowal zgwalcic gruba nierzadnice. Czarnoskore zeumickie dziewki, odziane w krzykliwe suknie z podrabianego jedwabiu, tanczyly swoj dziwny taniec marionetek - karykatury wyszukanej elegancji, z ktorej slynela ich odlegla ojczyzna. Z pierwsza kobieta jakos tak wyszlo, ze bardziej ona znalazla jego, niz on ja. Szedl wlasnie wyjatkowo paskudna uliczka wsrod plociennych slumsow, kiedy najpierw uslyszal grzechotanie, a zaraz potem poczul, jak czyjes drobne dlonie chwytaja go od tylu za krocze. Kiedy sie odwrocil i ja objal, wydala mu sie calkiem ksztaltna; w ciemnosci nie widzial jej twarzy. Zaczela juz glaskac jego meskosc pod plaszczem. -Miedziaka, panicu. Tylko miedziacka za twojego ptaska... Achamian slyszal po jej glosie, ze sie usmiecha. -Albo dwa miedziacki za moja bzoskwinke. Chces mojej bzoskwinki? Niemal wbrew sobie naparl na jej szukajaca dlon. Steknal. W tej samej chwili tuz obok przejechal szereg zolnierzy z pochodniami - cesarscy kidruhile. Mignela mu jej twarz, puste oczodoly, owrzodzone wargi. Odepchnal ja, siegnal po sakiewke i wygrzebal miedziaka, ale nie zdazyl jej go podac, upuscil na ziemie. Upadla na kolana, obmacujac ciemnosc i pochrzakujac... Uciekl. Niedlugo potem zakradl sie w okolice ogniska, przy ktorym zebraly sie prostytutki. Spiewaly i klaskaly do rytmu, a jedna z nich, lubiezna Ketyanka o plaskich piersiach, plasala przed ogniem, owinieta tylko w koc, ktory opadal jej az na biodra. Wiedzial, ze taka jest tradycja; dziewki tanczyly na zmiane i glosnymi okrzykami zachwalaly swoj towar. Najpierw obejrzal je sobie dokladnie z bezpiecznej kryjowki, aby uniknac zaklopotania zwiazanego z wyborem, kiedy przed nimi stanie. Tanczaca dziewczyna mu sie nie podobala - byla troche podobna do konia. Ale mloda Norsirajka, ktora jak male dziecko kolysala glowa w takt muzyki... Siedziala na ziemi z rozrzuconymi nogami i odblask ogniska pelgal po wewnetrznej stronie jej ud. Kiedy wszedl miedzy dziwki, zaczely sie przekrzykiwac i licytowac jak handlarze niewolnikow, schlebiajac mu i skladajac obietnice, ktore przerodzily sie w kpiny, gdy tylko chwycil dziewczyne za reke. Mimo wypitego wczesniej alkoholu byl zdenerwowany, z trudem lapal oddech. Byla taka piekna. Taka miekka i nietknieta. Wziela jedna z plonacych w poblizu swiec i pociagnela go w mrok, do ostatniego z prymitywnych szalasow. Zrzucila koc i wczolgala sie pod brudna skorzana plachte. Zdyszany Achamian stanal nad nia, wszystkimi zmyslami chlonac jasnoskora cudownosc jej nagiego ciala. Sciana naprzeciwko wejscia skladala sie z powiazanych w sznury szmat. Widzial przez nia setki ludzi przechodzacych ciemna uliczka w jedna i w druga strone. -Chce mnie zerznac, tak? - zapytala, jakby chciala jasno postawic sprawe. -Jeszcze jak... - wymamrotal. Co sie stalo z jego glosem? Slodki Sejenusie! Duzo razy? Duzo razy, baswutil Zasmial sie nerwowo. Jeszcze raz wyjrzal na zewnatrz przez szmaciany parawan. Dwoch mezczyzn przeklinalo sie nawzajem. Czlapali tak blisko, ze przeszly go ciarki. -Duzo razy - przytaknal. Wiedzial, ze tak wlasnie wygladaja uprzejme negocjacje. - Jak myslisz, ile? -Mysli cztery... cztery srebrne razy. Srebrne? Najwyrazniej wziela jego zaklopotanie za brak doswiadczenia. Chociaz... czym byly pieniadze w taka noc jak ta? Mial przeciez swietowac, prawda? Wzruszyl ramionami. -Ja? Taki staruszek? W tym jezyku mezczyzna musial kpic z wlasnej meskosci, by wytargowac uczciwa cene. Biedak twierdzil, ze jest stary, schorowany i tak dalej. Jak kiedys tlumaczyla mu Esmenet, aroganci kiepsko w tych targach wypadali - i o to, rzecz jasna, chodzilo. Ladacznice serdecznie nie cierpialy klientow, ktorzy wierzyli w pochlebstwa, jakie mieli od nich uslyszec; Esmi nazywala ich simustarapari, czyli "ci, ktorzy pluja dwa razy". Galeothka przygladala mu sie zamglonymi oczami; w polmroku zaczela sie juz piescic. -Ty silny - wychrypiala. - Silny... jak baswutt. Mysli, dwa srebrne razy? Achamian sie rozesmial. Bardzo staral sie nie patrzec na jej dlon. Ziemia zakolysala mu sie pod stopami. Przez ulamek sekundy widzial przed soba blada, wychudzona niewolnice. Szorstka mata z pewnoscia kaleczyla jej plecy... Za duzo wypil. Wcale nie za duzo! W sam raz... Ziemia znieruchomiala. Przelknal sline, skinal glowa i wyjal z sakiewki dwie monety. -Co znaczy baswutti - zapytal, wsuwajac srebrniki w jej drobna, wyczekujaca dlon. -Hmm? - mruknela z triumfalnym usmiechem. Z podziwu godna szybkoscia schowala dwa srebrne talenty - ciekawe, co za nie kupi, pomyslal Achamian - i spojrzala na niego pytajaco swoimi ogromnymi oczami. -Baswutt - powtorzyl. - Co to znaczy? Zmarszczyla brwi, zachichotala. - Wielki niedzwiedz... Miala pelne piersi i dojrzale cialo, ale sposobem bycia przypominala dziecko. Niewinny usmiech. Ruchliwe oczy. Drzacy podbrodek. Kolana, rozchylajace sie i zamykajace jak skrzydla motyla. Nie zdziwilby sie, gdyby nagle do namiotu wpadla jej rozezlona matka. Czy to tez czesc przedstawienia, tak jak nieszkodliwe przekomarzania? Serce walilo mu niczym mlot. Ukleknal tam, gdzie powinny lezec zabawki - miedzy jej nogami. Wila sie i skrecala, jakby sama jego bliskosc miala doprowadzic ja do szczytowania. -Rznij mnie, baswutt... - wysapala. - Mmm... baswutt... Rznij, taaak, prrrosze... Zachwial sie na nogach, ale nie stracil rownowagi. Zachichotal. Podwinal szate i zerknal niepewnie na widoczny za szmaciana zaslona tlum. Ludzie przechodzili tak blisko, ze moglby im opluc buty. Usilowal zignorowac smrod. Wlasny smrod. -Ooo, jaki duzy ten niedzwiedz... - zagruchala, gladzac go po czlonku. Nagle caly lek ulotnil sie bez sladu; ba, jakas zdegenerowana czastka jego umyslu byla zachwycona, ze inni moga ich podgladac. A niech patrza! Niech sie ucza! Nauczyciel. W kazdych okolicznosciach... Parsknal smiechem, chwycil ja za waskie biodra i wciagnal na swoje uda. Jakze marzyl o tej chwili! Seks z obca kobieta... Nie ma nic rownie slodkiego jak swieza brzoskwinka. Drzal na calym ciele. Naprawde drzal! Jeczala srebrem, krzyczala zlotem. Ludzie odwracali sie w ich strone. Po drugiej stronie posuplanych szmat zobaczyl Esmenet. *** -Esmi! - wolal, roztracajac przechodniow. Galeothka krzyczala cos za nim, ale nie rozumial jej belkotu.Esmenet znow mignela mu w tlumie. Przemykala wzdluz rzedu pochodni oswietlajacych front lazaretu prowadzonego przez yatwerskich mnichow. Wysoki mezczyzna ze skoltunionymi warkoczykami - thunyeryjski wojownik - trzymal ja za reke, ale chyba to ona prowadzila. -Esmi! - krzyknal i podskoczyl, zeby spojrzec nad glowami ludzi. Nie odwrocila sie. - Esmi! Zaczekaj! Dlaczego mialaby uciekac? Czyzby widziala go z ta dziwka? A wlasciwie co ona w ogole tu robi? -Do diabla, Esmenet! To ja! Obejrzala sie? Bylo za ciemno, zeby miec pewnosc... Przez sekunde zastanawial sie, czy nie uzyc magii; gdyby chcial, moglby oslepic pol obozowiska. Ale - jak zwykle - czul rozsiane po okolicy punkciki smierci: Ludzi Kla i ich odziedziczone po przodkach chorae... Przyspieszyl kroku i zaczal jeszcze gwaltowniej spychac ludzi z drogi. Ktos uderzyl go w glowe, az zadzwieczalo mu w uszach, ale nie zwracal na to uwagi. -Esmi! Dostrzegl, jak wciagala wojownika Thunyeri w jeszcze ciemniejsza uliczke. Wyplatal sie z ostatniego - jak mu sie zdawalo - skupiska przechodniow i przemknal do wylotu zaulka. Tam sie zatrzymal, zawahal. Bal sie zaglebic w mrok, mial zle przeczucia. Esmenet w takim miejscu? W obozie swietej wojny? Nie do wiary. Pulapka. Ta mysl przeszyla go jak noz. Ziemia znow zakolysala mu sie pod nogami. Jezeli Rada potrafila stworzyc Skeaosa, czemu nie mialaby stworzyc takze Esmenet? Skoro znalezli Inraua, musieli wiedziec i o niej... A czy mozna latwiej wystrychnac zakochanego powiernika na dudka niz... Skoroszpieg? Scigam skoroszpiega? Przed oczami stanely mu zbezczeszczone zwloki Geshrunniego w wodach rzeki Sayutu. Slodki Sejenusie, oni zabrali mu twarz! Czy to samo moglo sie przydarzyc... -Esmi! - zawyl i zanurkowal w mrok. - Esmi! Esmiii! Zrzadzeniem losu zatrzymali sie w zasiegu swiatla jedynej plonacej w zaulku pochodni - albo zaalarmowaly ich jego krzyki, albo... Achamian ledwie wyhamowal, o krok przed nia. Oniemial. Zachwial sie na nogach. To nie byla ona. Miala mniejsze oczy, wydatniejsze policzki... Prawie Esmenet, ale tylko prawie. -Nastepny wariat! - prychnela. -My-myslalem... - wykrztusil Achamian. - Wzialem pania za kogos innego. -No to jej wspolczuje. - Skrzywila sie i odwrocila do niego plecami. -Nie, prosze zaczekac... -Na co niby? Achamian zamrugal. Lzy same naplywaly mu do oczu. Byla taka... taka podobna. -Potrzebuje pani - wyszeptal. - Pani... ciepla. Thunyeri bez ostrzezenia zlapal go za gardlo i uderzyl piescia w zoladek. -Kundrout! - ryknal. - Parasafau ferautin kun dattas! Achamian, ktoremu zabraklo tchu, krztuszac sie, darl paznokciami zacisnieta na gardle reke. Panika. Potem zwir i kamienie - twardy grunt wyrznely go w piers i policzek. Wstrzas. Oslepiajaca ciemnosc. Czyjs krzyk. Smak krwi. Spluniecie rozczochranego wojownika, widoczne jak przez mgle. Wzdrygnal sie i przetoczyl na bok. Zaszlochal. Dzwignal sie na kolana. Patrzyl przez lzy, jak tamci dwoje znikaja w tlumie. -Esmi! - zaplakal. - Esmenet, blagam cie... Takie staromodne imie. -Esmiii! Wroc! Poczul czyjes dotkniecie. Uslyszal glos. -Widze, ze nadal aportujesz na zawolanie... Ty stary, zmeczony kundlu. Groznie wykrzywione twarze migajace w swietle pochodni. Podtrzymywala go obiema smuklymi rekami, kiedy potykajac sie, szli przez szpaler mrocznych postaci. Pachniala kamfora i olejkiem sezamowym, jak fanimska kramarka. Czy to byl jej prawdziwy zapach? -Na slodkiego Sejenusa, Akka... Fatalnie wygladasz. - Esmi? -Tak, Akka, to ja. To ja. -Twoja twarz... -Galeocki niewdziecznik. - Gorzki smiech. - Tak to juz sie uklada miedzy Ludzmi Kla i ich dziwkami: nie mozesz przeleciec, to przynajmniej obij. -Och, Esmi... -Niedlugo spuchne, ale i tak bede przy tobie wygladac jak szlachetnie urodzona dziewica. Slyszales, jak krzyknelam, kiedy... kiedy kopnal cie w twarz? Co ty tam robiles? -Nie... Sam nie wiem. Szu-szukalem cie... -Ciii, Akka... Ciii... Nie tu. Pozniej. -Po-powiedz tylko... moje... imie. Powiedz! -Drusas Achamian... Akka. Zaplakal glosno. Dopiero po chwili zorientowala sie, ze placze razem z nim. Wiedzeni wspolnym impulsem, skryli sie w mroku za ciemnym pawilonem, opadli na kolana i sie objeli. -To naprawde ty... - wymamrotal Achamian, wpatrzony w podwojne odbicie ksiezyca w jej wilgotnych oczach. Zasmiala sie. Zaplakala. -To naprawde ja... Usta zapiekly go od soli zmieszanych lez. Obnazyl spod hasas jej lewa piers i powiodl czubkiem kciuka wokol sutka. -Dlaczego wyjechalas z Sumny? -Balam sie - odparla szeptem, calujac go w czolo i policzki. - Dlaczego zawsze sie boje? -Bo zyjesz. Namietny pocalunek. Dlonie w ciemnosci, po omacku, chwytajace, szarpiace. Ziemia zawirowala. On odchylil sie do tylu, ona oplotla go w talii rozpalonymi udami. Wszedl w nia. Sapnela. Przez chwile siedzieli nieruchomo, pulsujac w zgodnym rytmie, wymieniajac plytkie oddechy. -Nigdy wiecej - powiedzial Achamian. -Obiecujesz? - Otarla twarz. Pociagnela nosem. Zaczal ja pomalutku kolysac. -Obiecuje... Nie bedzie takiego czlowieka, szkoly ani grozby. Nic mi cie juz nie odbierze. -Nic... - jeknela. Przez chwile zdawali sie jedna istota, tanczyli wokol wspolnego ognia, kolysali sie bez tchu wokol jednego osrodka. Przez chwile nie czuli strachu. Pozniej piescili sie nawzajem i szeptali w ciemnosci czule slowka, przepraszajac sie za wybaczone juz winy. W koncu Achamian zapytal ja, gdzie ma swoje rzeczy. -Juz mnie okradli. - Probowala sie usmiechnac. - Te pare drobiazgow, ktore mi zostaly, trzymam niedaleko stad. -Zostaniesz ze mna? - zapytal z rozczulajacym zapalem. - Mozesz zostac? Patrzyl, jak przelyka sline i mruga powiekami. -Moge. Zasmial sie i wstal. -No to chodzmy po twoje rzeczy. Mimo ciemnosci wyraznie dostrzegl malujace sie na jej twarzy przerazenie. Skulila ramiona, ale po chwili wsunela reke w jego wyczekujaca dlon. Szli powoli, jak kochankowie przechadzajacy sie po bazarze. Od czasu do czasu Achamian zagladal jej w oczy i smial sie z niedowierzaniem. -Myslalem, ze odeszlas - powiedzial za ktoryms razem. -Przeciez zawsze tu bylam. Zamiast pytac, co ma na mysli, po prostu sie usmiechnal. W takiej chwili jej sekrety nie mialy znaczenia. Nie byl az tak wstawiony, by myslec, ze wszystko jest w idealnym porzadku. Cos przeciez kazalo jej opuscic Sumne. Cos pchnelo ja na droge swietej wojny. Cos kazalo jej... tak, kazalo jej go unikac. Ale chwilowo liczylo sie tylko to, ze byla tutaj. Z nim. Niech ta noc trwa, prosze... Dajcie mi te jedna noc. Gawedzili niezobowiazujaco o niezobowiazujacych sprawach, zartowali z innych przechodniow, opowiadali sobie ciekawostki ze swietej wojny. Dzielace ich rejony milczenia mialy wyraznie wytyczone granice i na razie tak kierowali rozmowa, zeby unikac bolesnych konfrontacji. Staneli przy kuglarzu, ktory opuscil sznur do kosza pelnego skorpionow, a nastepnie wyjal go najezonego chitynowymi odnozami, szczypcami i kolczastymi ogonami. Oznajmil, ze tak wlasnie wyglada slynny Skorpioni Warkocz, ktorym krolowie Nilnameshu po dzis dzien karza zbrodniarzy. Kiedy zaciekawiona publika zaciesnila krag, najpierw podniosl Skorpioni Warkocz, aby kazdy mogl go sobie dobrze obejrzec, a potem nagle zaczal nim wywijac ponad glowami ludzi. Kobiety piszczaly, mezczyzni robili uniki i zaslaniali glowy rekami, ale nie spadl na nich nawet jeden skorpion, gdyz sznur, jak wyjasnil kuglarz, byl nasycony trucizna, od ktorej skorpionom zwieraly sie szczeki. Gdyby nie podano im antidotum, padlyby z glodu. Przez prawie caly czas Achamian zachwycal sie wyrazem twarzy Esmenet. Nie mogl wyjsc z podziwu, ze jest taka... nowa. Zlapal sie na tym, ze niektore jej rysy odkrywa po raz pierwszy. Kropeczki piegow na nosie i policzkach. Niezwykla biel bialek oczu. Siad kasztanowego brazu w bujnych czarnych wlosach. Godny atlety ksztalt plecow i barkow. Doslownie promieniala uwodzicielska swiezoscia. Zawsze powinienem ja taka widziec-jako obca kobiete, ktora kocham... Gdy tylko ich spojrzenia sie spotykaly, wybuchali smiechem, jakby swietowali cudowne spotkanie po latach - ale za kazdym razem spuszczali wzrok, jak gdyby zdawali sobie sprawe, ze chwila szczescia nie zniesie blizszego badania. Potem cos miedzy nimi przeskoczylo - moze ognik strachu - i przestali na siebie patrzec. W sercu Achamiana otworzyla sie pustka. Wzial Esmenet za reke, szukajac pociechy, ale nie zacisnela palcow na jego dloni. A po chwili pociagnela go w krag swiatla z kilku jasno plonacych koszy z weglami. Spojrzala mu w oczy. Miala nieprzenikniona twarz i mocno zacisniete szczeki. -Cos sie zmienilo - powiedziala. - Przedtem umiales udawac, zawsze, nawet po smierci Inraua. Ale teraz... cos sie zmienilo. Co sie stalo? Nie chcial jej powiedziec. Jeszcze nie teraz. -Jestem uczonym powiernikiem - odparl bez przekonania. - Coz moge dodac? Wszyscy cierpimy... Zmarszczyla brwi, jakby przejrzala go na wylot. -Wiedza... Wszyscy cierpicie na nadmiar wiedzy. Skoro bardziej cierpisz, to musiales dowiedziec sie czegos nowego. Mam racje? Wiesz wiecej niz przedtem? Achamian patrzyl prosto przed siebie. Milczal. To by bylo za wczesnie! Spojrzala ponad jego ramieniem w klebiace sie w mroku tlumy. -A chcialbys posluchac, co sie ze mna dzialo? -Daj spokoj, Esmi... Skulila sie, odwrocila, zamrugala. Cofnela reke z jego dloni i poszla przed siebie. -Esmi... - Ruszyl za nia. -Wiesz, nie bylo zle - powiedziala. - Czasem oberwalam, ale mialam mnostwo klientow. I mnostwo... -Wystarczy, Esmi. Rozesmiala sie i zachnela, jakby toczyli zupelnie inna, szczera rozmowe. -Sypialam nawet z arystokracja, Akka! Wyobrazasz sobie? Maja wieksze fiuty... Wiedziales o tym? Nie wiem, jak Ainonczycy, bo oni wola chlopcow. No i nie znam Conriyan, bo lgna do Galeothek, do tej ich mlecznobialej skory, rozumiesz. Ale zolnierzyki z nansurskich kolumn wola domowe brzoskwinki, chociaz rzadko szukaja ich poza wojskowymi burdelami. A Thunyeri! Ledwie rozloze nogi, malo sie nie spuszcza! Niestety, bywaja brutalni, zwlaszcza po pijaku. I skapi, dranie. Za to Galeoci to cos pieknego. Narzekaja, ze jestem koscista, ale uwielbiaja moja skore. Gdyby nie wyrzuty sumienia i wscieklosc na zakonczenie, byliby moimi faworytami. Nie sa przyzwyczajeni do dziwek... Chyba za malo maja u siebie duzych miast. Nie znaja sie na handlu wymiennym... Na jej twarzy malowalo sie rozgoryczenie, kiedy przygladala sie Achamianowi. Szedl sztywno przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w dal. -Tak, na klientow nie moglam narzekac - dodala i spuscila wzrok. Powrocil dawny gniew - ten sam, ktory przed paroma miesiacami wypchnal go z jej ramion. Achamian zacisnal piesci, oczami wyobrazni ujrzal, jak nia potrzasa. Jak ja bije. Chcialo mu sie wyc. Ty kurwo jedna! Po co mu to opowiadala? Przeciez wiedziala, ze nie potrafi tego zniesc! Zwlaszcza ze zadna z niej swietoszka. Dlaczego wyjechalas z Sumny?Jak dlugo mnie unikasz? Jak dlugo?! Zanim zdazyl cos powiedziec, wyszla z tlumu i podeszla do ogniska otoczonego przez malowane twarze. Nastepne ladacznice. -Esmi! - zawolala jakas brunetka ostrym, prawie meskim glosem. Kim jest twoj... - Obrzucila Achamiana krytycznym spojrzeniem i parsknela smiechem. - Kim jest twoj ubogi znajomy? Miala szeroka talie i muskularne konczyny, ale nie bylo na jej ciele grama zbednego tluszczu; Esmi mowila mu kiedys, ze niektorzy Norsirajowie takie wlasnie lubia. Od razu zorientowal sie, ze nalezy do osob, ktore myla zle wychowanie z tupetem. Esmenet przystanela. Zwlekala z odpowiedza, az Achamian nastroszyl brwi. -To jest Akka. Brunetka wytrzeszczyla oczy. -Nieslawny Drusas Achamian? Ten powiernik? Achamian przeniosl wzrok na Esmenet. Co to za baba?! -To jest Yasellas - powiedziala Esmenet, jakby imie wszystko wyjasnialo. - Yassi. Yasellas w dalszym ciagu taksowala Achamiana wzrokiem. -Co tu porabiasz, Akka? Wzruszyl ramionami. -Podazam za armia swietej wojny. -Tak jak my! - wykrzyknela Yasellas. - Chociaz mozna by chyba powiedziec, ze nas interesuje inny kiel... Prostytutki wybuchnely smiechem. Zupelnie jak mezczyzni. -I inny maly prorok - dodala ktoras chrapliwie. - Taki, co to po jednym kazaniu ma dosc... Znow zawyly ze smiechu - wszystkie oprocz Yassi, ktora tylko sie usmiechnela. Posypaly sie dalsze zarty, ale Esmenet juz pociagnela go w mrok, w strone - jak sie domyslal - swojego namiotu. -Obozujemy w grupach - wyjasnila, uprzedzajac jego pytania i spostrzezenia. - Pilnujemy sie nawzajem. -Domyslilem sie... - To moj. Kucnela przed poplamionymi tluszczem plachtami malego, klinowatego namiotu. Bez slowa wczolgala sie do srodka. Wpelzl za nia. W namiocie ledwie wystarczalo miejsca, zeby usiasc. Zapach kadzidelek z trudem maskowal won spolkowania - byc moze tylko dlatego, ze Achamian caly czas mial przed oczami Esmenet z innymi. Rozebrala sie - szybko, bez wstydu, jak na nierzadnice przystalo. Podziwial jej smuklosc i drobne piersi. W ledwie widocznej poswiacie ognisk wydala mu sie niewiarygodnie krucha, mala i opuszczona. Na mysl o tym, ze co noc zniewalali ja tu kolejni mezczyzni... Musze to wyjasnic! -Masz swieczke? - zapytal. -Kilka mam... Ale pozar... Strach przed ogniem zawsze towarzyszyl ludziom wychowanym w miastach. -Przy mnie nam nie grozi. Z lezacego w kacie zawiniatka wyjela swiece, ktora Achamian zapalil slowem. W Sumnie takie sztuczki zawsze ja zachwycaly, lecz tym razem poslala mu tylko zrezygnowane, zmeczone spojrzenie. Oboje zmruzyli oslepione oczy. Esmenet owinela sie w biodrach poplamionym kocem i utkwila wzrok w rozdzielajacej ich skotlowanej poscieli. Achamian z trudem przelknal sline. -Esmi... Czemu mi o tym wszystkim opowiadasz? -Chcialam wiedziec - odparla, wpatrujac sie w swoje dlonie. -Ale co? Dlaczego rece mi sie trzesa? Dlaczego ze strachu strzelam oczami na wszystkie strony? Jej ramiona zadygotaly w polmroku i Achamian zorientowal sie, ze Esmi placze. -Udawales, ze mnie nie widzisz - wyszeptala. -Slucham? -Ostatniej nocy wMomemn... przyszlam do ciebie. Podgladalam wasz oboz, widzialam twoich przyjaciol... z ukrycia. Balam sie, ze moglabym... ze... Ale nie bylo cie tam, Akka! Czekalam i czekalam, az w koncu... w koncu cie zobaczylam. I rozplakalam sie. Ze szczescia, Akka, plakalam ze szczescia! Stalam przed toba i plakalam jak dziecko. Wyciagnelam do ciebie rece, a ty... ty... - Ogniki w jej oczach zmatowialy, oslably i zgasly. Kiedy znow sie odezwala, glos miala zupelnie inny, znacznie chlodniejszy: - Udawales, ze mnie nie widzisz. O czym ona mowi? Achamian przycisnal dlonie do czola, zmagajac sie z pokusa zwyzywania jej. Ukarania. Znalazla sie tak blisko, ze mogla go dotknac - po tym wszystkim, przez co przeszli! - ale cofnela sie... Musial ja zrozumiec. -Esmi... - zaczal niepewnie, usilujac zebrac rozproszone winem mysli. - O czym ty... -O co chodzilo, Akka? - spytala sztywno i beznamietnie. - Bylam skalana? Zbyt nieczysta? Bylam brudna kurwa? -Nie, Esmi, ja... -Obita brzoskwinka? -Esmenet, posluchaj mnie... Zasmiala sie z gorycza. -A teraz zabierzesz mnie do swojego namiotu, tak? Zebym dolaczyla do stada... Zlapal ja za ramiona. Potrzasnal. -Ty mi mowisz o stadach? Ty?! Ale natychmiast tego pozalowal, gdy w jej przerazonej twarzy jak w zwierciadle odbila sie jego zlosc. Esmenet skulila sie i cofnela, jakby spodziewala sie razow. Zauwazyl siniec pod jej lewym okiem - wczesniej nie zwrocil na niego uwagi. Kto jej to zrobil? Nie ja. Nie ja... -Spojrz na nas. - Puscil ja i powoli cofnal rece. Dwoje posiniaczonych wyrzutkow. -Spojrz na nas - wykrztusila przez lzy. -Wszystko ci wyjasnie, Esmi... Wszystko. Pokiwala glowa, rozcierajac obolale ramiona w miejscach, gdzie ja przytrzymal. Od ogniska dobiegl chor zenskich glosow, prostytutki spiewaly - jak wszystkie - obiecujac miekkie uda za twarde srebro. Swiatlo ognia przeswiecalo przez plachty namiotu jak blask zlota przez metna wode. -Tamtej nocy... slodki Sejenusie! Esmi, nie zauwazylem cie, ale nie dlatego ze sie ciebie wstydze! To przeciez niemozliwe! Jak mezczyzna, a juz szczegolnie czarnoksieznik, moglby sie wstydzic takiej kobiety jak ty?! Przygryzla warge i usmiechnela sie przez lzy. -To dlaczego? Achamian polozyl sie obok niej na wznak, wpatrzony w ciemne plotno nad glowa. -Znalazlem ich, Esmi. Tamtej nocy... znalazlem Rade. *** -Nic wiecej nie pamietam - dodal na zakonczenie. - Wiem, ze byla noc, a ja przeszedlem pieszo cala droge do obozowiska Xinemusa, ale nic z tego nie pamietam...Slowa tryskaly mu z ust chaotyczna struga, odmalowujac przerazajace wydarzenia, do jakich doszlo na Wyzynach Andiaminskich. Niecodzienne wezwanie. Spotkanie z Ikurei Xeriusem III. Przesluchanie jego pierwszego doradcy, Skeaosa. Twarz, ktora nie byla twarza, rozkladajaca sie jak dlugopalca, kobieca piesc. Potworny spisek. Opowiedzial jej o wszystkim. Tylko o Kellhusie nie wspomnial. Zasluchana Esmenet wtulila sie w niego. Teraz oparla brode na jego piersi. -Cesarz ci uwierzyl? -Nie. Chyba uwaza, ze to sprawka cishaurimow. Mezczyzni lubia zmieniac kochanki, ale nie wrogow. -Co na to Atyersus? Jak zareagowali powiernicy? -Sa w rownym stopniu podekscytowani i przerazeni, tak mi sie przynajmniej wydaje. - Achamian oblizal wargi. - Nie wiem, nie odzywalem sie do nich po tamtym pierwszym kontakcie z Nautzera. Pewnie mysla, ze juz nie zyje... Ze ktos mnie zabil za to, co wiedzialem. -Nie skontaktowali sie z toba... -To nie dziala w ten sposob, nie zapominaj. -Tak, tak, wiem. - Przewrocila oczami i usmiechnela sie znaczaco. Jak to bylo? Przy Piesniach Przywolania nie tylko trzeba znac osobe, ale i miejsce jej pobytu. A poniewaz maszerujesz z armia, powiernicy nie maja pojecia, gdzie cie szukac... -Wlasnie - przytaknal Achamian, szykujac sie w duchu na nastepne, nieuniknione pytanie. Spojrzala na niego. Wzrok miala wspolczujacy, lecz pelen rezerwy. -Ale dlaczego ty sie do nich nie odezwales? Wzdrygnal sie. Przeczesal drzacymi palcami jej wlosy. -Tak sie ciesze, ze tu jestes... - mruknal. - Ze jestes bezpieczna... -Co sie dzieje, Akka? Przerazasz mnie. Zamknal oczy i wzial gleboki wdech. -Poznalem kogos. Czlowieka, ktorego narodziny przepowiedziano dwa tysiace lat temu. - Otworzyl oczy. Esmenet nie zniknela. Anasurimbora. -Tak... - Zmarszczyla brwi, wpatrujac sie w jego piers. - Kiedys wykrzyczales to imie przez sen. Obudziles mnie. - Podniosla wzrok. - Pamietam, ze zapytalam, co oznacza "Anasurimbor", a ty powiedziales... powiedziales... -Nie pamietam tego. Ze to miano ostatniej dynastii krolow kuniiiryjskich i... - Krew odplynela jej z twarzy. - To nie jest smieszne, Akka. Naprawde mnie przerazasz: Achamian zdal sobie sprawe, ze Esmenet boi sie, bo wierzy... Zakrztusil sie, przelknal gorace lzy. Lzy radosci. Wierzy! Caly czas wierzyla! -Nie, Akka! - krzyknela, tulac sie do niego. - To niemozliwe! Coz za ironia losu - zeby uczony powiernik cieszyl sie z konca swiata. Tlumaczyl przytulonej do niego nagiej Esmenet, dlaczego nie ma watpliwosci, ze Kellhus jest od dawna zapowiadanym zwiastunem Drugiej Apokalipsy. Sluchala w milczeniu, wpatrywala sie w niego z lekiem i wyczekiwaniem. -Teraz rozumiesz? - spytal i Esmenet, i otulajacy ich mrok. - Jezeli powiem o nim Nautzerze i pozostalym, uwieza go, chocby nie wiem jaka mial protekcje. -I zabija? Achamian zamrugal. Przed oczami przesuwaly mu sie niepokojace obrazy poprzednich przesluchan. -Zlamia. Zabija w nim to, kim naprawde jest... -Ale przeciez musisz im go wydac, Akka. W jej glosie nie bylo wahania, a w jej lodowatych oczach - sladu litosci. Kobiety nie znosza manipulacji miloscia i zagrozeniem. -Takie jest zycie, Esmi. -Wlasnie. Zycie. Co znaczy zycie jednego czlowieka? Tylu umiera, Akka... Ostre slowa. Bezlitosna logika. -To chyba zalezy od tego, co to za czlowiek, nie uwazasz? Tym razem sie zastanowila. -Chyba tak. Jakim jest czlowiekiem? Jakim musialby byc, zeby warto bylo dla niego ryzykowac Apokalipse? Mimo sarkazmu w jej glosie wyczuwal, ze bala sie tego, co moze uslyszec w odpowiedzi. Pewnosc nie cierpi komplikacji, a Esmenet chciala te pewnosc miec. Wydaje jej sie, ze moze mnie ocalic, domyslil sie. Chce, zebym dla wlasnego dobra nie mial racji... -Jest... - Zawiesil glos. - Inny niz wszyscy. -Co masz na mysli? - Zawodowy sceptycyzm prostytutki. - Trudno to wyjasnic. - Przypomnial sobie czas spedzony z Kellhusem. Chwile olsnienia. Chwile podziwu. - Wiesz, jakie to uczucie, kiedy wejdziesz na czyjs teren? Na teren czyjejs posiadlosci? -Chyba tak... Mozesz byc albo zlodziejem, albo gosciem. -On sprawia, ze czujesz sie przy nim jak gosc. Zdegustowany wyraz twarzy. -Chyba nie podoba mi sie to, co slysze. -Wiem, jak to brzmi, ale to mylace. - Achamian odetchnal gleboko, szukajac lepszych slow. - Wsrod ludzi jest wiele... wiele roznych obszarow. Niektore z nich sa wspolne, inne nie. Kiedy na przyklad my dwoje rozmawiamy o Radzie, wchodzisz na moj teren, tak jak ja wchodze na twoj, kiedy rozmowa schodzi na twoje... twoje zycie. A w wypadku Kellhusa nie ma znaczenia, o czym rozmawiamy ani gdzie sie znajdujemy, bo zawsze, ale to zawsze jestem na jego terenie. Jestem jego gosciem, nawet kiedy go ucze, Esmi! -Uczysz? Wziales go na ucznia? Achamian zmarszczyl brwi. W jej ustach zabrzmialo to jak oskarzenie o zdrade. -Tylko egzoteryki. Swiata. O ezoteryce nie ma mowy, nie jest jednym z Nielicznych. I chwala Bogu. -Dlaczego tak mowisz? -To nieprzecietny intelekt, Esmi. Nawet sobie nie wyobrazasz, jak bardzo nieprzecietny. Nigdy nie spotkalem tak subtelnego czlowieka, ani w zyciu, ani na kartach ksiag... Nawet Ajencis do piet mu nie dorastal. Ajencis! Gdyby Kellhus wladal magia, bylby... - Zaparlo mu dech w piersi. -Kim? -Drugim Seswatha... Albo kims wiecej... -Coraz mniej mi sie podoba. To niebezpieczny czlowiek, Akka. Powiadom o nim Nautzere i pozostalych. Jesli maja go uwiezic, niech tak bedzie. Przynajmniej bedziesz mogl sie odciac od tego szalenstwa! Oczy zaszklily mu sie od swiezych lez. - Ale... -Akka, to brzemie nie dla ciebie! -Alez tak! Esmenet odepchnela go i, podparlszy sie na lokciu, zawisla nad nim. Wlosy opadaly jej przez lewe ramie, tworzac w swietle swiecy nieprzenikniona zaslone czerni. Przygladala mu sie ostroznie, niepewnie. -Czyzby? Bo mnie sie wydaje, ze mowisz tak ze wzgledu na Inraua... Lod skul mu serce. Inrau. SlocUci chlopiec. Syn. -A jesli nawet?! - krzyknal z niespodziewana zapalczywoscia. - Przeciez to oni go zabili! -Ale wyslali ciebie! Poslali cie do Sumny, zebys przekabacil Inraua. A ty ich posluchales, chociaz wiedziales, czym to grozi. Powiedziales mi o tym, zanim spotkaliscie sie w Sumnie! -Co chcesz przez to powiedziec? Ze to ja zabilem Inraua?! -Ze tak ci sie wydaje. Uwazasz, ze go zabiles. Och, Achamianie, prosze cie... - zdawal sie mowic jej ton. -Moze i tak uwazam. Co z tego? Czy to oznacza, ze powinienem kolejny raz sie ugiac? Pozwolic, aby ci glupcy z Atyersus zlamali nastepnego czlowieka, zebym mogl... -Nie. To oznacza, ze cokolwiek robisz, nie probujesz wcale ratowac tego... Anasurimbora Kellhusa, tylko ukarac samego siebie. Zaskoczony Achamian wytrzeszczyl oczy. Czy ona naprawde tak uwaza? -Mowisz tak, bo mnie dobrze znasz... - Wyciagnal reke i czubkiem palca powiodl po jej piersi. - Ale nic nie wiesz o Kellhusie. -Wiem, ze nie ma az takich geniuszow. Nie zapominaj, ze jestem dziwka. I - Jeszcze zobaczymy. Przyciagnal ja do siebie. Pocalowali sie dlugo i namietnie. - My? - Rozesmiala sie w taki sposob, jakby tymi slowami jednoczesnie zranil ja i zadziwil. - Czy tym razem to jest prawdziwe "my"? Z niesmialym, nieco lekliwym usmiechem pomogla mu wyplatac sie ze znoszonych szat. -Kiedy cie nie ma, nawet kiedy tylko odwracasz sie ode mnie, czuje sie... pusty. Jakbym mial serce z dymu. To chyba "my", prawda? Pchnela go na mate i dosiadla okrakiem. -Znam to uczucie - odparla. Lzy plynely jej po policzkach. - Wiec chyba tak. Jagnie warte dziesiec bykow, pomyslal Achamian. Obserwator. Stwardnial przy niej i znow za nia zatesknil. Jak zwykle, przed oczami przebiegly mu obrazy, ostre jak odlamki szkla. Zakrwawione twarze. Szczek wykutych z brazu mieczy. Ludzie zalewani sklebiona chmura czarnoksiestwa. Smoki o zebach z zelaza... Uniosla biodra i jednym wszechogarniajacym pchnieciem zgladzila przeszlosc i przyszlosc, oszczedziwszy tylko cudowne uklucie terazniejszosci. Krzyknal. Zaczela sie na nim poruszac, ale nie jak doswiadczona ladacznica, ktora chce jak najszybciej wywiazac sie z obowiazku, lecz z niezdarnym egoizmem kochanki - lub zony - dazacej do szczytu. Tej nocy to ona zamierzala brac. Achamian wiedzial, ze ze strony dziwki to najwspanialszy dar, na jaki mozna liczyc. *** Siedzial w ciemnosciach na wyciagniecie reki od nich, z twarza ladacznicy, i nasluchiwal odglosow ich spolkowania, wilgotnych i sliskich. Myslal o slabosci ciala, o potrzebach, ktorych nie odczuwal, ktorych brak czynil go silnym i smiertelnie niebezpiecznym.Powietrze bylo przesycone ich zapachem, ciezka wonia niemytych cial ocierajacych sie o siebie w mroku. Nie byl to calkiem niemily zapach moze tylko troche brakowalo w nim strachu. Won zwierzat. Cierpiacych zwierzat. Znal ten bol. Moze nawet lepiej od nich. Pragnienia wytyczaja droge, a jego stworcy zadbali o to, zeby nie braklo mu wskazowek. Obdarzyli go cudownym glodem! O tak, stworcy z cala pewnoscia nie byli glupcami. Ekstaza pozorow. Upojenie falszem. Spelnienie w rzezi... I pewnosc w ciemnosci. ROZDZIAL 4 Nie ma decyzji tak doskonalych, by nie petaly nas ich skutki. Nie ma skutkow tak nieprzewidzianych, by rozgrzeszaly nas z podjetych decyzji. Nawet smierc nie jest takim skutkiem.Xius, "Dramaty Trucianskie" Dziwnie sie czuje, wspominajac tamte wydarzenia - tak jakbym sie obudzil i stwierdzil, ze przez sen cudem uniknalem smiertelnego upadku. Kiedy cofam sie pamiecia, nie moge sie nadziwic, ze wciaz zyje - i ze wciaz wedruje po nocach. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Poczatek lata, 4111 Rok Kla, twierdza Asgilioch Achamian i Esmenet ockneli sie przytuleni, otumanieni wspomnieniem nocy. Lezeli objeci, by nawzajem stlumic swoje leki, a kiedy oboz powoli zaczal sie budzic, kochali sie cicho i w pospiechu. Potem Esmenet umilkla i odwracala wzrok za kazdym razem, kiedy Achamian szukal jej oczu. Najpierw ta nagla zmiana zachowania zaskoczyla go i rozzloscila, ale szybko zrozumial, ze Esmenet sie po prostu boi. Noc spedzila w jego namiocie, za dnia miala z nim dzielic przyjaciol, rozmowy - dzielic zycie. -Nie martw sie - powiedzial, kiedy wreszcie udalo mu sie spojrzec jej w oczy. Mocowala sie z zapieciem hasas. - Przyjaciol dobieram sobie znacznie staranniej. Marsowa mina pokryla strach. -Niz kogo? Mrugnal porozumiewawczo. -Niz kobiety. Spuscila wzrok i z usmiechem pokrecila glowa. Zmella w zebach przeklenstwo. Kiedy wyczolgiwal sie z namiotu, uszczypnela go w posladek tak mocno, ze az pisnal z bolu. Objal ja wpol i zaprowadzil do Xinemusa, ktory rozmawial akurat z Krwawym Dinchem. Achamian przedstawil ich sobie. Xinemus przywital sie zdawkowo z Esmenet i wskazal unoszaca sie nad wschodnim horyzontem blada smuge dymu. Fanimowie, jak twierdzil, przenikneli na druga strone gor i uderzyli na rowniny. Z Tusamu, sporej wioski, ktora zaatakowali w nocy, zostaly zgliszcza. Proyas chcial zebrac najwyzszych ranga oficerow i z bliska obejrzec zniszczenia. Po tym wyjasnieniu marszalek zostawil ich i zaczal wydawac rozkazy swoim ludziom. Achamian i Esmenet usiedli bez slowa przy ognisku. Dlugie szeregi jezdzcow z Attrempus rozplywaly sie w uliczkach i zaulkach obozowiska. Achamian wyczuwal lek Esmenet, przekonanie, ze przyniesie mu wstyd, i nie umial znalezc slow, ktorymi moglby ja pocieszyc czy rozbawic. Mogli tylko razem odprowadzac wzrokiem zolnierzy, osamotnieni i odrzuceni niczym para niewolnikow albo kalek. Kellhus stanal nad nimi, zapatrzony - tak jak wczesniej Xinemus - we wschodni widnokrag. -A wiec zaczyna sie - powiedzial. -Co sie zaczyna? - spytal Achamian. -Jatka. Achamian z pewna niesmialoscia przedstawil mu Esmenet. Skrzywil sie w duchu na dzwiek jej lodowatego glosu i widok nieprzychylnego wyrazu twarzy - i siniaka na policzku, ale Kellhus, jesli nawet cos z tego zauwazyl, pozostal niewzruszony. -Ktos nowy. - Usmiechnal sie. - Bez brody. I nie zabiedzony. -Ale... - probowal wtracic Achamian. -Ja nigdy nie wygladam na zabiedzona - odparla z udawanym oburzeniem Esmenet. Wszyscy sie rozesmiali, a jej wrogosc wobec Kellhusa wyraznie oslabla. Niedlugo potem zjawila sie otulona kocem Serwe. Od samego poczatku przygladala sie Esmenet z mieszanina zdumienia i strachu, a wrazenie to jeszcze sie wzmoglo, kiedy sie okazalo, ze Esmenet normalnie uczestniczy w rozmowie, zamiast tylko sluchac mezczyzn. Troche to zaniepokoilo Achamiana, ale nie zmacilo jego przeswiadczenia, ze kobiety sie zaprzyjaznia - chociazby po to, by miec wytchnienie po nocach pelnych meskiego zgielku, spedzanych przy ognisku. Nie wiedziec czemu atmosfera obozowiska wydala mu sie nagle ogromnie dokuczliwa. Nie mogl usiedziec na miejscu i zaproponowal maly wypad w gory. Kellhus od razu mu przytaknal, tym chetniej, ze chcial, jak to ujal, obejrzec zastepy swietej wojny z oddali. -Jezeli chcesz cos zrozumiec, musisz to zobaczyc z wysoka - wyjasnil. Serwe, ktora za dnia najczesciej byla rozpaczliwie osamotniona, przystala na propozycje Achamiana z rozczulajacym zachwytem. A Esmenet wystarczalo chyba, ze bedzie go mogla potrzymac za reke. *** Potezny, wygiety w luk jak rzad prastarych zebow lancuch gor Unaras ciagnal sie az po horyzont, przeslaniajac kawal blekitnego nieba. Cale przedpoludnie szukali punktu widokowego, z ktorego mogliby ogarnac wzrokiem armie, ale chaotycznie opadajace grzbiety i zbocza nie ulatwialy im zadania i im dalej sie zapuszczali, tym silniejsze mieli wrazenie, ze zobacza co najwyzej obrzeza ogromnego obozu, spowite w dodatku dymem niezliczonych ognisk. Natkneli sie na kilka konnych patroli, ktore przestrzegly ich przed spotkaniem z fanimskim zwiadem. Jeden z rodakow Xinemusa, dowodzacy oddzialem conriyariskich jezdzcow, uparl sie, zeby przydzielic im zbrojna eskorte, ale Kellhus odprawil go, powolujac sie na swoj status inrithijskiego ksiecia.Esmenet zaniepokoila sie, czy - biorac pod uwage grozace im niebezpieczenstwo - na pewno postapili slusznie. -Jest wsrod nas uczony powiernik - odparl wtedy Kellhus. Istotnie, pomyslala, ale wszystkie te rozmowy o poganach dzialaly jej na nerwy, uporczywie przypominaly, ze swieta wojna ma konkretnego wroga, nie jakas abstrakcje. Zlapala sie na rym, ze coraz czesciej zerka ku wschodowi, jakby sie spodziewala, ze z wysokosci gorskich szczytow dostrzeze zgliszcza Tusamu. Ile to juz czasu uplynelo, odkad ostatni raz siedziala w oknie swojego domu w Sumnie? Od jak dawna byla w drodze? W drodze. Miejskie dziwki przezywaly markietanki peneditari, "piechurkami", czesto przekrecajac to slowo do postaci pembeditari, "drapaczki", poniewaz panowalo powszechne przekonanie, ze ciagnace za wojskiem dziewki roznosza wszelkie mozliwe choroby. Opinie na ich temat roznily sie znacznie: jedni uznawali je za rownie swiatowe i godne podziwu jak szlachetnie urodzone kurtyzany, inni - za plugawe i godne pogardy nie mniej od zebraczek, ktore sypialy z tredowatymi. A prawda, jak nieraz przekonywala sie Esmenet, lezala gdzies posrodku. Sama z pewnoscia czula sie teraz jak peneditari; nigdy przedte.ni nie szla tak dlugo, nigdy nie dotarla tak daleko. Nawet kiedy spedzala noc na plecach lub na kleczkach, miala wrazenie, ze caly czas idzie, podaza za ogromna armia kaprysnych fiutow i oskarzycielskich oczu. Nigdy wczesniej nie zaspokajala tylu mezczyzn; kiedy rano sie budzila, ich duchy nadal ja dreczyly. A kiedy pozbierawszy rzeczy dolaczala do kolumny marszowej, wydawalo jej sie, ze ucieka przed wojskiem, zamiast za nim podazac. Mimo wszystko znajdowala czas, zeby zachwycac sie swiatem - i uczyc. Obserwowala zmieniajacy sie krajobraz. Patrzyla, jak ciemnieje jej skora, brzuch sie splaszcza, nogi twardnieja od miesni. Nauczyla sie troche po galeocku, w sam raz, zeby jej klienci byli zaskoczeni - i wniebowzieci. Nauczyla sie plywac, podgladajac baraszkujace w kanale dzieci. Przyzwyczaila sie, ze otula ja chlodna woda, a ona sie na niej unosi. W ten sposob mogla sie cala oczyscic. Tylko noce sie nie zmienialy. Napor bladych ledzwi, uscisk opalonych ramion, grozby, sprzeczki, nawet zarty, ktore dzielila z innymi prostytutkami przy ognisku - wszystko to ja splaszczalo, urabialo, nadawalo jej nowe ksztalty, dla ktorych nie bylo miejsca w jej poprzednim zyciu. Jak nigdy przedtem, snily jej sie twarze - zarosniete i oblesnie usmiechniete. A potem, ostatniej nocy, uslyszala, jak ktos wola ja po imieniu. Okrecila sie na piecie, zaskoczona i pelna niedowierzania, myslac, ze sie przeslyszala. I zobaczyla pijanego Achamiana, jak szarpal sie ze zwalistym Thunyeri. Miala ochote uciec, ale nie potrafila ruszyc sie z miejsca. Mogla tylko patrzec z zapartym tchem, jak tamten rzucil Achamiana na ziemie. Krzyknela, kiedy go kopnal, lecz wciaz stala jak wrosnieta w ziemie. Drgnela, dopiero kiedy Akka dzwignal sie na kolana i znow wykrztusil jej imie. Podbiegla wtedy do niego. Jaki miala wybor? Przeciez na calym swiecie mial tylko ja. Tylko ja! Zlosc, ktora spodziewala sie w sobie znalezc, ulotnila sie bez sladu. A w jego dotyku i zapachu znalazla niebezpieczna uleglosc, pokore, jakiej jeszcze nie znala - i to jej sie spodobalo. Na Sejenusa, jeszcze jak! To uczucie kojarzylo jej sie z usciskiem dzieciecych raczek, ze smakiem doprawionego miesa po dlugim okresie glodu... Z unoszeniem sie w chlodnej, oczyszczajacej wodzie. Zadnych obciazen, tylko odblask slonca, wolno poruszajace sie rece i nogi, won zieleni... A teraz nie byla juzpeneditari, lecz stala sie kims, kogo Galeoci nazywali im hustwarra, obozowa zona. Nareszcie mogla powiedziec, ze nalezy do Drusasa Achamiana. Nareszcie byla czysta. Moglabym pojsc do swiatyni. Nie powiedziala mu o Sarcellusie, nie opowiedziala o gniewnej nocy w Sumnie, o swoich podejrzeniach wobec Inraua. Gdyby napomknela o jednej z tych spraw, musialaby zaraz poruszyc nastepne. Wyjasnila wiec, ze wyjechala z Sumny z milosci do niego, a dolaczyla do markietanek, kiedy odepchnal ja pod Momemn. Co miala zrobic? Zaryzykowac wszystko teraz, kiedy wreszcie sie odnalezli? Poza tym naprawde dla niego wyjechala z Sumny. I naprawde przez niego dolaczyla do obozowych prostytutek. Milczenie nie bylo jeszcze klamstwem. Gdyby byl tym samym Achamianem, ktory zostawil ja w Sumnie... Zawsze byl... slaby, lecz jego slabosc wynikala z uczciwosci. Inni milkli i pograzali sie w zadumie, a on zawsze cos mowil, co przydawalo mu niezwyklej sily i wyroznialo go z tlumu znanych jej mezczyzn - i kobiet. Ale od tamtej pory sie zmienil. Jakby popadal w rozpacz. W Sumnie czesto mu zarzucala, ze zachowuje sie jak oblakani z targu Ecosium, ktorzy bez przerwy wrzeszczeli o grzechu i zagladzie. Kiedy mijali ktoregos z nich, powtarzala: "Popatrz, to twoj kolega". Tak jak on mowil: "Spojrz, twoj klient", gdy tylko dostrzegl jakiegos przerazliwie spasionego grubasa. Teraz by sie na to nie odwazyla. Achamian pozostal Achamianem, ale jego twarz stala sie pusta jak u szalenca; wciaz spuszczal wzrok, jakby na co dzien obcowal z niewidocznym dla innych koszmarem. Oczywiscie jego slowa brzmialy przerazajaco - nie mogla mu przeciez nie wierzyc - ale jeszcze bardziej przerazal ja sposob, w jaki je wypowiadal, metne sformulowania, towarzyszacy im histeryczny smiech, msciwa zawzietosc, bezgraniczny zal. Achamian popadal w obled. Czula to przez skore. Domyslala sie jednak, ze nie zlamalo go ani odkrycie istnienia Rady, ani nawet pewnosc nadejscia Drugiej Apokalipsy. Powodem zmiany byl ten... ten Anasurimbor Kellhus. Uparty duren! Dlaczego nie wyda go powiernikom? Gdyby nie byl czarnoksieznikiem, powiedzialaby, ze dal sie zauroczyc. Nie trafialy do niego zadne argumenty. Zadne! Jego zdaniem kobiety nie rozumialy abstrakcyjnych regul, wszystko bylo dla nich ucielesnione... Jak on to kiedys powiedzial? U kobiet egzystencja poprzedza esencje. Maja taka nature, ze ich dusze poruszaja sie po torach rownoleglych do tych wytyczanych aksjomatami. Dusza kobieca jest bardziej ulegla, wspolczujaca i opiekuncza niz meska i, co za tym idzie, dostrzeganie absolutow sprawia jej wieksze problemy - tak jakby szukala kostura w mlodniku. Dlatego tez kobiety maja sklonnosc do mylenia egoizmu z przyzwoitoscia. Jej samej rowniez sie to zdarzalo. Z mezczyznami jest inaczej. Sklaniaja sie ku tak wielu rzeczom jednoczesnie i z taka gwaltownoscia, ze reguly stanowia dla nich wiecznie ciazace im brzemie, jarzmo. Mezczyzna albo sie ugnie, albo je odrzuci raz na zawsze. W przeciwienstwie do kobiety zawsze wie, co powinien zrobic - poniewaz tak bardzo odbiega to od tego, co robic by chcial. W pierwszej chwili prawie Achamianowi uwierzyla. Jak inaczej miala wytlumaczyc jego gotowosc do poswiecenia ich milosci? Dopiero pozniej zdala sobie sprawe, ze draznia ja reguly, a nie jakies niedorzeczne pomylenie nadziei z naboznoscia. Przeciez oddala mu sie bez reszty, prawda? Zrezygnowala z talentu, z zycia... Poddala sie. A czego zadala w zamian? Z czego kazala mu zrezygnowac? Z czlowieka, ktorego znal zaledwie pare tygodni! Z obcego! I to obcego, ktorego - zgodnie z wlasnymi regulami - powinien byl przeciez odepchnac. Miala ochote wykrzyczec mu w twarz, ze moze to on ma kobieca dusze, nie ona, ale z niewiadomych powodow nie potrafila tego zrobic. Jesli to prawda, ze mezczyzna musi bronic kobiety przed swiatem, to kobieta musi bronic mezczyzny przed prawda - tak jakby oboje na wieki juz pozostawali rozdzielnymi polowkami jednego, bezbronnego dziecka. Przystanela dla zlapania oddechu. Kellhus i Achamian wymienili jakis komentarz - dla niej nieslyszalny, ale pewnie zabawny, bo Achamian sie rozesmial. Musze mu pokazac! Nie wiem jak, ale musze! Nawet kiedy czlowiek unosi sie swobodnie na wodzie, jest przeciez nurt... Prad, z ktorym trzeba walczyc. Serwe szla tuz obok, co rusz zerkajac nerwowo w jej strone. Esmenet milczala, chociaz zdawala sobie sprawe, ze dziewczyna chcialaby porozmawiac. W obecnej sytuacji byla zgola nieszkodliwa. Nalezala do tych nielicznych kobiet, ktore zawsze wydawaly sie niesplugawione, dziewicze; gdyby byla jedna z prostytutek w Sumnie, Esmenet skrycie by jej nienawidzila, zazdroscilaby jej mlodosci, urody, blond wlosow i jasnej skory, a nade wszystko - wiecznej wrazliwosci. -Akka uczy... - wypalila Serwe. Zaczerwienila sie i spuscila wzrok. Achamian uczy Kellhusa cudownych rzeczy. Naprawde cudownych! I jeszcze ten rozczulajacy akcent. Uraza od niepamietnych czasow byla tajemnym napitkiem ladacznic. -Taaak? - powiedziala Esmenet, wpatrzona w jakis punkt na poludniowym widnokregu. Moze na tym wlasnie polegal problem. Achamian otworzyl przed Kellhusem zasoby swojej wiedzy, zanim odkryl istnienie skoroszpiegow Rady, czyli zanim zyskal pewnosc, ze jego uczen jest zwiastunem Apokalipsy. Moze to wlasnie byla ta zasada, na ktora metnie sie powolywal, ta wiez... Kellhus zostal jego uczniem, tak jak wczesniej Proyas czy Inrau. Miala ochote splunac mu pod nogi. Nagle Serwe puscila sie biegiem, przeskakujac kepy trawy i depczac chwasty. -Kwiaty! - wykrzyknela. - Jakie piekne! Esmenet dolaczyla do obserwujacych dziewczyne Achamiana i Kellhusa. Serwe przykleknela kilka krokow dalej przy krzaku obsypanym niezwyklym, turkusowym kwieciem. -No tak... - Achamian podszedl blizej. - Pemembis. Pierwszy raz go widzisz? -Pierwszy - szepnela Serwe. Esmenet czula zapach bzu. i - Tak? - Achamian zerwal jeden kwiat. Obejrzal sie przez ramie na Esmenet i mrugnal porozumiewawczo. - Nie slyszalas legendy? Esmenet stala obok Kellhusa, sluchajac Achamiana - opowiadal o jakiejs cesarzowej i jej zadnych krwi faworytach. Uplynelo kilka niezrecznych chwil. Kellhus byl wysoki, nawet jak na Norsiraja, i mial muskularne, proporcjonalne cialo, ktore wsrod jej dawnych sumnickich przyjaciolek wywolaloby fale nieprzystojnych spekulacji. Przenikliwe blekitne oczy przywodzily na mysl opowiesci Achamiana o starozytnych krolach polnocy. A w jego sposobie bycia byla jakas... nieziemska gracja. -Slyszalam, ze zyles wsrod Scylvendow - odezwala sie w koncu Esmenet. Kellhus zerknal na nia z roztargnieniem i zaraz wrocil spojrzeniem do Serwe i Achamiana. -Przez pewien czas. -Opowiedz mi o nich. -Co na przyklad? Wzruszyla ramionami. -O ich bliznach... To trofea? Kellhus usmiechnal sie i pokrecil glowa. - Nie. -A co? -Nielatwe pytanie... Scylvendzi wierza tylko w czyny, chociaz nigdy o tym nie mowia; tylko to, co ludzie naprawde robia, jest dla nich rzeczywiste, namacalne. Reszta to dym. Maja nawet specjalne slowo na okreslenie zycia: syurtpiutha, ruchomy dym. Zycie ludzkie nie jest przedmiotem, ktory mozna posiasc lub wymienic, lecz ciagiem dzialan. Jeden ciag mozna splesc z innymi - tak sie dzieje w plemieniu, wsrod swoich. Mozna go wtloczyc w stado, jak wsrod niewolnikow. Mozna wreszcie go przerwac, zabijajac. Poniewaz to ostatnie dzialanie konczy wszelkie inne, dla Scylvendow jest najbardziej znaczace i najbardziej rzeczywiste ze wszystkich. W ich pojeciu stanowi fundament honoru. Blizny, czyli swazondy, nie sa jednak forma uczczenia zabojstwa, jak mogloby sie wydawac przecietnemu mieszkancowi Trzech Morz. Oznaczaja... przeciecie sie spornych ciagow dzialan, miejsca, w ktorym jedno zycie udziela swojej energii drugiemu. Dlatego Cnaiiir, ktory ma wiele blizn, zyje napedzany energia wielu ludzi. Jego swazondy to cos wiecej niz trofea - to zapis jego rzeczywistosci. Dla Scylvendow jest kamieniem, ktory zrodzil lawine. Esmenet rozdziawila w zdumieniu usta. -Przeciez Scylvendzi to... nieokrzesani barbarzyncy! I oni mieliby miec takie wyrafinowane wierzenia? -Wszystkie wierzenia sa wyrafinowane. - Kellhus sie rozesmial. Spojrzal jej w oczy. - A "barbarzynstwo" to tylko inna nazwa tego, co nieznane i grozne. Zaniepokojona Esmenet spuscila wzrok na gesta trawe pod stopami, ale zerknela na Achamiana, ktory obserwowal ja katem oka z miejsca, w ktorym przykucneli wraz z Serwe. Usmiechnal sie znaczaco i wrocil do wykladu o kwiatach. Wiedzial, ze tak bedzie. -Wiec bylas dziwka - wypalil znienacka Kellhus. Odruchowo zaslonila tatuaz na wierzchu lewej dloni. - Jesli nawet, to co z tego? Kellhus wzruszyl ramionami. -Opowiedz cos... -Na przyklad? - warknela. -Jak to jest, sypiac z mezczyznami, ktorych nie znasz? Miala ogromna ochote sie rozzloscic, ale jego szczera niewinnosc zupelnie ja rozbroila. -Milo... czasami. Bo bywa tez nieznosnie. Ale zeby samej jesc, trzeba karmic innych. Takie zycie. -Nie o to mi chodzilo. Pytalem, jak to jest... Odchrzaknela zmieszana i znowu spuscila wzrok. Achamian musnal palce Serwe. Esmenet poczula uklucie zazdrosci i parsknela nerwowym smiechem. -Coz za dziwne pytanie... -Sama go sobie nigdy nie zadawalas? - Nie... To znaczy, tak, oczywiscie, tak, ale... - I jak brzmiala odpowiedz? Zawahala sie - przestraszona i dziwnie podekscytowana. -Po ulewie wozy zlobily koleiny w ulicy biegnacej pod moim oknem. Patrzylam na wozy, sluchalam, jak skrzypia, i myslalam sobie: to jest wlasnie moje zycie... -Koleina wyryta przez innych. Skinela glowa. Zamrugala, przegnala z oczu dwie lzy. -A przy innych okazjach? -Trzeba ci wiedziec, ze wszystkie dziwki to kuglarki, aktorki... - Zajrzala mu w oczy, jakby spodziewala sie znalezc w nich wlasciwe slowa. Wiem, co twierdzi Kiel: ze ponizamy sie, ze zle wykorzystujemy boskosc naszej plci... I sa chwile, ze przyznaje mu racje. Ale czasem... nawet czesto, kiedy lezy na mnie mezczyzna, dyszy jak wyjeta z wody ryba i mysli, ze mnie posiadl, zaliczyl, robi mi sie go zal. Jego, nie mnie. Tak jakbym byla... zlodziejka, a nie kurwa. Oszukuje innych, obserwuje sama siebie niczym w srebrnym zwierciadle... Wtedy czuje... czuje... -Czujesz sie wolna. Jednoczesnie usmiechnela sie i zmarszczyla brwi. Poruszyla ja szczerosc tych wyznan, wstrzasnela nia poetyckosc wlasnych slow, a wszystko zakonczylo sie uczuciem wielkiej ulgi, jakby pozbyla sie ogromnego brzemienia. Z trudem powstrzymala wzdrygniecie. Kellhus byl tak... tak blisko. -To prawda... - Ledwie zdolala opanowac drzenie glosu. - Ale skad... -Wiemy juz wszystko o swietym pemembisie - odezwal sie Achamian, podchodzac do nich wraz z Serwe. Poslal Esmenet znaczace spojrzenie. - A wy o czym dyskutowaliscie? -Co to znaczy byc tym, kim jestesmy - odparl Kellhus. *** Zdarzalo sie - chociaz niezbyt czesto - ze Achamian spogladal w dal i po prostu wiedzial, ze dwa tysiace lat temu przebyl te sama lub bardzo podobna droge. Zamieral wtedy w bezruchu, jakby nagle zobaczyl lwa, i bezradnie wodzil wzrokiem dookola. Znajomy widok zbijal go z tropu - bo nie mial prawa byc znajomy.Seswatha kiedys przemierzal te okolice, gdy, wymknawszy sie z oblezonego Asgilioch wraz z setka innych uchodzcow, szukal przejscia przez gory i drogi ucieczki przed strasznym Tsurumahem. Achamian zlapal sie na tym, ze oglada sie przez ramie na polnoc, spodziewajac sie ujrzec czarne chmury na widnokregu; bolaly go rany, ktorych nigdy nie odniosl, przesladowaly wspomnienia bitwy, w ktorej nie uczestniczyl - zmagan na rowninie Mehsarunath zakonczonych kleska Kyraneanczykow. Szedl jak automat, pozbawiony wszelkiej nadziei i ambicji, powodowany juz tylko wola przetrwania. W pewnym momencie Seswatha oddalil sie od innych i zniknal w labiryncie smaganych wiatrem skal. Niedaleko znalazl mala jaskinie, w ktorej skulil sie na boku, objal rekami kolana, skamlal i wyl, blagajac o smierc... Kiedy wzeszlo slonce, przeklal bogow za to, ze znow pozwolili mu nabrac powietrza w pluca. Roztrzesiony Achamian spojrzal na Kellhusa. W glowie mial kompletny chaos. Zaniepokojona Esmenet zapytala, co sie stalo. -Nic - burknal na odczepnego. Usmiechnela sie i zlapala go za reke, zupelnie jakby mu uwierzyla - ale wiedziala, jak jest naprawde. Dwa razy przylapal ja na tym, jak z lekiem oglada sie na ksiecia Atrithau. W miare jak zblizal sie wieczor, Achamian z wolna dochodzil do siebie. Im bardziej zbaczali ze sladow Seswathy, tym latwiej przychodzilo mu udawanie, ze wszystko jest w porzadku. Calkiem bezwiednie poprowadzil pozostala trojke tak daleko, ze nie mieli szans wrocic do obozu przed zmrokiem. Zaproponowal wiec, zeby znalezli dogodne miejsce na biwak. Gorskie sciany rysowaly sie lagodnie na tle liliowych chmur. Nadciagal zmierzch, kiedy wypatrzyli zagajnik drzew zelaznych przycupnietych na skalnym wystepie. Ruszyli w jego strone, wspinajac sie po spekanej skale. Kellhus pierwszy dostrzegl stos gruzow pozostaly po dawnej inrithijskiej budowli. -To jakas kaplica? - odezwal sie Achamian, nie kierujac pytania do nikogo konkretnego. Brneli przez gaszcz chwastow porastajacych ruiny. Zagajnik okazal sie zapuszczonym ogrodem. Drzewa rosly w rownych rzedach, ciemne konary byly obsypane fioletowo-bialymi kwiatami, drzacymi w cieplym wieczornym wietrze. Przeszli wsrod kamiennych blokow, przelezli przez na wpol zburzone sciany i znalezli sie na podlodze wylozonej mozaika przedstawiajaca Inri Sejenusa: glowe i tulow mial przysypane gruzem, widac byly tylko obwiedzione aureolami dlonie. Dluzsza chwile krecili sie po wnetrzu, rozgladajac sie i wydeptujac sciezki we wszechobecnym zielsku. Rozmyslali, jak przypuszczal Achamian, o wszystkim co zapomniane. -Ani sladu popiolu - zauwazyl Kellhus, rozgrzebawszy obcasem piasek. - Wyglada na to, ze budynek po prostu sie zawalil. -Takie piekne miejsce... - rozmarzyla sie Serwe. - Jak ludzie mogli do tego dopuscic? -Kiedy Gedea wpadla w rece fanimow, Nansurczycy porzucili te ziemie - wyjasnil Achamian. - Pewnie zbyt trudno byloby ich bronic przed najazdami. Przypuszczam, ze takich ruin jest w tych gorach mnostwo. Zebrali troche chrustu i Achamian rozpalil ogien slowem, dopiero po chwili zdajac sobie sprawe, ze podpalil Ostatniemu Prorokowi brzuch. Rozsiedli sie na kamiennych blokach dookola ogniska i rozmawiali. Nadciagala noc i blask ognia stawal sie coraz silniejszy. Popijali wino, jedli chleb, pory i solona wieprzowine. Achamian przetlumaczyl im widoczne spod gruzow fragmenty tekstu na mozaice. -Marrucees - odcyfrowal ze stylizowanej, opisanej po gornosheyicku pieczeci. - Ta kaplica nalezala kiedys do Marrucees, starego kolegium Tysiaca Swiatyn. Jesli mnie pamiec nie myli, przestalo istniec, kiedy fanimowie zajeli Shimeh. A to oznacza, ze budowle porzucono na dlugo przed upadkiem Gedei. Kellhus - naturalnie - zaczal go wypytywac o kolegia. Korzystajac z faktu, ze Esmenet znacznie lepiej orientuje sie w eklezjastycznych labiryntach Tysiaca Swiatyn, Achamian oddal jej glos. Sypiala przeciez z kaplanami ze wszystkich mozliwych kolegiow, sekt i kultow... Rznela sie z nimi. Sluchajac jej slow, wpatrywal sie w opinajace mu stopy paski sandalow. Uswiadomil sobie, ze potrzebuje nowych butow - i nagle ogarnal go ogromny zal, bezbrzezny smutek czlowieka, ktorego drecza nawet najbardziej niewinne drobiazgi. Gdzie on teraz w tym calym szalenstwie znajdzie nowe sandaly? Wstal od ogniska i wyszedl zrujnowanym przejsciem. Jakis czas przesiedzial na skraju ruin, gdzie gruz osypal sie w glab zagajnika. Pod drzewami panowal nieprzenikniony mrok, a ksiezyc nadawal rozchwianym na wietrze, kwitnacym koronom iscie nieziemski wyglad. Gorzko-slodka won przywodzila mu na mysl sad Xinemusa. -Znow ta melancholia? - uslyszal za plecami glos Esmenet. Stala w cieniu, jak odmalowana w tych samych bladych barwach co otaczajace ja ruiny. Ze zdumieniem skonstatowal, ze w nocy kamien upodabnia sie do skory, a skora do kamienia. A potem juz trzymal ja w ramionach, ona go calowala i zdzierala z niego plocienne szaty. Pchnal ja i przycisnal do kamiennego oltarza, bladzac dlonmi po jej udach i posladkach. Obiema rekami chwycila go za czlonek. Zaplonal kolejny ogien. Kiedy po wszystkim strzasali piasek z cial i ubran i wymieniali porozumiewawcze, niesmiale usmiechy, zapytal: -I co powiesz? Wydala z siebie nieartykulowany dzwiek, posredni miedzy smiechem i westchnieniem. -Ta delikatnosc i namietnosc byly cudowne. I to magiczne miejsce... -Pytalem o Kellhusa. Gniewny blysk w oczach. -Tylko o nim myslisz? Cos scisnelo go w gardle. -Dziwisz mi sie? Nagle oddalila sie od niego. Oddzielil ich mur. Smiech Serwe dzwieczal w ruinach. Ciekawe, pomyslal Achamian, co takiego powiedzial jej Kellhus. -Jest niezwykly - przyznala szeptem Esmenet, ale nie spojrzala na niego. Wiec co powinienem zrobic?! Chcialo mu sie wyc, ale nic nie powiedzial. Walczyl z kakofonia wewnetrznych glosow. -Ale wciaz mamy siebie nawzajem - powiedziala niespodziewanie Esmenet. - Prawda, Akka? -Naturalnie. Lecz co to ma... -Nic nie powinno nas obchodzic, dopoki mamy siebie. Weszla mu w slowo. Jak zwykle. >>- Slodki Sejenusie, przeciez to zwiastun Apokalipsy! - Moglibysmy uciec. Przed powiernikami, przed nim... Moglibysmy gdzies sie ukryc, tylko we dwoje! -Esmi, to brzemie... -Nie jest nasze! - wysyczala. - Dlaczego akurat my mamy je dzwigac? Ucieknijmy! Prosze, Akka! Zostawmy ten obled i ucieknijmy. -Mowisz od rzeczy, Esmenet. Nie mozna uciec przed koncem swiata. A nawet gdyby sie nam udalo, bylbym czarnoksieznikiem bez szkoly. To gorsze niz byc wiedzma! Polowaliby na mnie wszyscy bez wyjatku, nie tylko powiernicy. Szkoly nie toleruja takich wyrzutkow. - Achamian zasmial sie z gorycza. - Nie pozylibysmy nawet na tyle dlugo, zeby nas zabili. -Ale to jest pierwszy raz... - Glos zaczal sie jej lamac. - Pierwszy raz mam... Cos w jej sylwetce - moze przygarbienie, a moze sposob, w jaki zlozyla rece, stykajac je nadgarstkami - sprawilo, ze Achamian zapragnal ja przytulic, lecz powstrzymal go okrzyk przerazenia. -Kellhus mowi, ze macie tu zaraz przyjsc! - krzyczal Serwe. - Widac swiatla! Jezdzcy! Achamian zmarszczyl brwi. -Co za idioci jezdza noca po gorach? Esmenet nie odpowiedziala. Nie musiala. Fanimowie. *** Esmenet przeklinala wlasna glupote, kiedy po omacku brneli przez mrok. Kellhus kopniakiem roztracil ognisko i miejsce mozaikowego wizerunku Ostatniego Proroka zajela konstelacja zarzacych sie wegielkow. Przebiegli po niej i staneli obok Kellhusa na wolnym od gruzu skrawku trawy. Ksiaze Atrithau wyciagnieta reka wskazal w dol zbocza.-Patrzcie. Slowa Achamiana wytracily Esmenet z rownowagi, ale ten widok naprawde zaparl jej dech w piersi. Sznury swiatel wily sie w ciemnosci i wspinaly poteznymi ziemnymi nasypami ku zburzonej kaplicy. Setki punkcikow. Poganie. Jesli ich tu zastana, wypruja im flaki. -Niedlugo tu beda - dodal Kellhus. Esmenet zdlawila nagly atak paniki. Wszystko moglo sie wydarzyc, mimo opieki Achamiana i Kellhusa! Swiat byl przerazajaco okrutny. -Moze sie schowamy... -Wiedza, ze tu jestesmy - mruknal Kellhus. - Widzieli ognisko. -Wobec tego my musimy zobaczyc, co sie dzieje - stwierdzil Achamian. Esmenet zerknela w jego kierunku - i ze strachem zatoczyla sie do tylu. Z oczu i ust Achamiana wylalo sie biale swiatlo, slowa splynely jak grzmot po stokach gor. I wtedy z ziemi, spomiedzy jego wyprostowanych rak, wystrzelila oslepiajaca smuga swiatla. Swiecila pionowo w gore, idealnie prosta, bardziej idealna niz przymiar geometry, wyzsza niz pietrzacy sie nad nimi Unaras; przebila i rozswietlila chmury, siegnela w bezkresna czern... Slup niebianskiego blasku! - uswiadomila sobie Esmenet. Piesn, ktora wspominal czasem w opowiesciach o Pierwszej Apokalipsie. Cienie przeskoczyly nad przepasciami. Pofalowany krajobraz wynurzyl sie z mroku jak wylowiony swiatlem blyskawicy. Migneli im opancerzeni jezdzcy, cala kolumna. Pokrzykiwali cos i usilowali zapanowac nad sploszonymi konmi. Esmenet dostrzegla zaskoczone twarze... -Przestan! - zawolal Kellhus. - Wystarczy! Swiatlo zgaslo. Czern. -To Galeoci. - Kellhus polozyl jej dlon na ramieniu. - Ludzie Kla. Esmenet zlapala sie za piers. Wsrod jezdzcow rozpoznala Sarcellusa. *** W ciemnosci poniosly sie slowa:-Szukamy ksiecia Atrithau! Szukamy Anasurimbora Kellhusa! Wielobarwna materia glosu rozplotla sie na pojedyncze wlokna: szczerosc, troska, gniew, nadzieja... Kellhus wiedzial, ze nie ma niebezpieczenstwa. Chca mojej rady. -Ksiaze Saubonie! - zawolal w odpowiedzi. - Przybywaj! Wierni sa zawsze mile widzianymi goscmi przy naszym ogniu. -A czarnoksieznicy? - zabrzmial inny glos. - Czy rownie chetnie witacie przy nim bluzniercow? Slowa ociekaly sarkazmem i urazona duma, ale poza tym Kellhus nic wiecej nie umial powiedziec. Kto sie odezwal? Nansurczyk, moze z Massentii, chociaz trudno bylo rozpoznac ten akcent. Arystokrata, w randze wystarczajaco wysokiej, aby towarzyszyc ksieciu... Czyzby ktorys z cesarskich generalow? -Owszem - odparl. - Kiedy sluza wiernym. -Wybacz mojemu przyjacielowi. - Saubon sie rozesmial. - Obawiam sie, ze ma tylko jedne spodnie! Nieskrepowany, radosny zgielk przetoczyl sie po wzgorzach: smiechy, kpiny, gwizdy. -Czego chca? - spytal polglosem Achamian. Mimo mroku i leku malujacego sie na jego twarzy Kellhus wyraznie widzial przecinajace ja zmarszczki, swiadczace o niedawnym cierpieniu. Siady sprzeczki z Esmenet. Poklocili sie o niego. -Kto ich wie? Na radzie Saubon pierwszy upieral sie, zeby nie czekajac na Ainonczykow i Szkarlatne Wiezyce, ruszac w dalsza droge. Moze teraz, kiedy Proyas opuscil oboz, znow szuka guza... Achamian pokrecil glowa. -Na radzie przekonywal, ze zniszczenie Ruomu podwazy morale Ludzi Kla - zauwazyl. - Xinemus twierdzi, ze ty go uciszyles, przedstawiajac... inna interpretacje trzesienia ziemi. -Myslisz, ze szuka zemsty? Na odpowiedz zabraklo juz czasu. Kolejni jezdzcy zatrzymywali sie w smudze ksiezycowego swiatla, zsiadali z koni, rozprostowywali zdretwiale nogi. Saubon z orszakiem i pochodniami podjechali najblizej. Ksiaze wstrzymal paradnego wierzchowca. Oczy ginely mu w cieniu wydatnych brwi. Kellhus pochylil glowe w stopniu wymaganym przez jnan: ksiaze uklonil sie ksieciu. -Tropimy was przez cale popoludnie - powiedzial Saubon. Zeskoczyl z siodla. Wzrostem prawie dorownywal Kellhusowi, a byl od niego szerszy w ramionach. Podobnie jak jego podwladni, przyjechal w pelnym rynsztunku bojowym - mial na sobie nie tylko kolczuge, ale takze helm i rekawice. Pod wyszytym na plaszczu czerwonym lwem widnial pospiesznie dohaftowany Kiel, znak galeockiego domu krolewskiego. -My? - zdziwil sie Kellhus i zerknal na towarzyszacych mu konnych. - To znaczy kto? Saubon przedstawil mu przybyszow, poczynajac od szpakowatego szambelana Kussalta, ale Kellhus zaszczycil ich ledwie przelotnym spojrzeniem. Jego uwage bez reszty przykul towarzyszacy ksieciu rycerz shrialu, Cutias Sarcellus. Nastepny. Nastepny Skeaos. -Nareszcie - powiedzial Sarcellus. Duze oczy zalsnily pomiedzy palcami falszywej twarzy. - Slawny ksiaze Atrithau. Uklonil sie nizej, nizby dyktowal to jego status. Co to oznacza, ojcze? *** Tyle zmiennych.Rozstawiwszy posterunki na skraju zagajnika, Saubon z szambelanem i rycerzem shrialu przysiedli sie do ogniska w zburzonej kaplicy. Zgodnie ze zwyczajem panujacym na poludniowych dworach galeocki ksiaze unikal mowienia wprost o tym, z czym przybywa, lecz wyczekiwal chwili nazywanej w jnanie memponti, pomyslnym zwrotem, ktora sama miala skierowac rozmowe na powazniejsze tory. Kellhus zdawal sobie sprawe, ze Saubon uwaza zwyczaje wlasnego ludu za barbarzynskie i toczy nieustanna walke ze soba. Ale znacznie bardziej interesowal go rycerz shrialu, Sarcellus - i nie tylko dlatego ze nie mial twarzy. Z oblicza Achamiana zniknal juz pierwotny szok, lecz jego oczy palaly lekiem i wsciekloscia za kazdym razem, gdy przyszlo spojrzec na rycerza Kla. Achamian nie tylko go znal - on go nienawidzil. Dunyain prawie slyszal, co dzieje sie w jego duszy, jak kipi gniewem za jakas zadawniona uraze, kuli sie na wspomnienie razow, odczuwa zal... W Sumnie, domyslil sie Kellhus, przypomniawszy sobie ze szczegolami wszystkie wzmianki Achamiana na temat jego poprzedniej misji. Cos sie wydarzylo w Sumnie. Ich drogi sie zeszly. I mialo to zwiazek z Inrauem... Ale mimo tej nienawisci czarnoksieznik nie zdawal sobie sprawy, ze Sarcellus jest kolejnym Skeaosem... Kolejnym skoroszpiegiem Rady. Esmenet tez nie miala o tym pojecia, mimo ze przy jej reakcji wstrzas Achamiana wydawal sie nic nieznaczacy. Wstyd. Strach przed rozpoznaniem. Zdradziecka nadzieja... Boi sie, ze przyjechal po nia. Ze chce ja odebrac Ach amianowi. Byla kochanka tego stwora. Wszystkie te tajemnice bledly jednak przy najwazniejszym pytaniu: co potwor tu robil? Nie w armii swietej wojny, tylko tutaj, tej nocy, na koniu, ramie w ramie z Saubonem... -Jak nas znalezliscie? - pytal wlasnie Achamian. Saubon przygladzil krotko ostrzyzone wlosy. -Znalazl was moj towarzysz, Sarcellus. Ma niezwykly talent tropicielski... - Spojrzal na rycerza shrialu. - Skad ten dar? -Za mlodu w posiadlosciach ojca na zachodzie tropilem Scylvendow sklamal Sarcellus. Odal wargi, jakby powstrzymujac sie od usmiechu. -Tropiles Scylvendow - powtorzyl Saubon, jakby chcial dodac: "tylko w Nansurium". - O zmierzchu chcialem zawrocic, ale Sarcellus twierdzil, ze jestescie juz blisko... Rozlozyl rece i wzruszyl ramionami. Zapadla cisza. Esmenet siedziala sztywno jakby kij polknela, zaslaniajac wytatuowana dlon w podobny sposob, jak niektorzy ludzie staraja sie nie usmiechac, aby nie odslonic zepsutych zebow. Achamian czekal, spodziewajac sie, ze Kellhus jakos zaradzi niezrecznemu milczeniu. Serwe, wyczuwajac napiecie, sciskala go za udo. Potwor bez twarzy wpatrywal sie w puchar z winem. W innych okolicznosciach Kellhus z pewnoscia by sie odezwal, teraz jednak nie byl w stanie wymyslic niczego oryginalnego; patrzyl, ale nie widzial; wyraz jego twarzy byl tylko odbiciem min innych siedzacych przy ogniu. Jego jazn zaszyla sie w miejscu, w ktorym przeszukiwala kolejne permutacje, dazac do bezlitosnej konkluzji. Konsekwencje. Skutki. Wydarzenia jak koncentryczne zmarszczki na ciemnych wodach przyszlosci. Kazde slowo, kazde spojrzenie - jak kamien. To spotkanie nioslo wielkie niebezpieczenstwo. Musial zrozumiec rzadzace nim zasady. Tylko Logos mogl mu oswietlic droge... Tylko Logos. -Tropilem was po zapachu - powiedzial Sarcellus. Wpatrywal sie w Achamiana, w jego oczach zamigotalo cos niepojetego. Dowcip? Zart polega na tym, domyslil sie Kellhus, ze wcale nie jest zartem: stwor wytropil ich jak pies. Musial zachowac daleko posunieta ostroznosc - na razie nie mial przeciez pojecia o prawdziwych mozliwosciach tych bestii. Wiesz cos o nich, ojcze? Odkad Drusas Achamian zostal jego nauczycielem, wszystko sie zmienilo. Rozumial juz, ze ten swiat skrywa przed jego rodakami wiele, bardzo wiele sekretow. Logos trwal, niezmienny, lecz jego dzialanie okazywalo sie znacznie bardziej zlozone - i bardziej widowiskowe - niz w najsmielszych przypuszczeniach dunyainow. Absolut zas... Koniec Koncow byl znacznie bardziej odlegly, niz sie spodziewali. Tyle przeszkod. Tyle rozstajnych drog... Mimo poczatkowego sceptycyzmu Kellhus z czasem nauczyl sie ufac wiekszosci twierdzen Achamiana. A juz z pewnoscia wierzyl w jego opowiesci o Pierwszej Apokalipsie. Wierzyl, ze bestia bez twarzy jest tworem Rady. Ale Proroctwo Celmomasa? Druga Apokalipsa? To byly bzdury. Przeciez przyszlosc z definicji nie mogla przepowiadac terazniejszosci. To, co nadchodzilo, nie moglo poprzedzac... A moze jednak? Z tyloma sprawami musial poczekac do spotkania z ojcem, z tyloma pytaniami... Jego niewiedza juz raz omal nie doprowadzila do tragedii. Sama wymiana spojrzen w cesarskim ogrodzie wywolala ciag malych katastrof - sprowokowala miedzy innymi wydarzenia, ktore zaszly na Wyzynach Andiaminskich i przekonaly Achamiana, ze Kellhus naprawde jest zwiastunem Drugiej Apokalipsy. Gdyby powiernik poinformowal swoja szkole, ze pojawil sie Anasurimbor... Kolejne niebezpieczenstwo. Drusas Achamian nie moze sie o niczym dowiedziec. Jesli odkryje, ze Kellhus po prostu widzi skoroszpiegow, ktorzy tak go przerazaja, natychmiast skontaktuje sie z przelozonymi w Atyersus. Zbyt wiele zalezy od tego, jak dlugo uda sie go utrzymac z dala od szkoly. To zas oznaczalo, ze Kellhus musial sam stawic czolo tym istotom. -Moj szambelan twierdzi, ze tylko czarnoksiestwo moglo cie tu przywiesc... - mowil Saubon do rycerza shrialu. - Kussalt uwaza sie za niezlego tropiciela. Czy Rada mogla wiedziec, ze to on zdemaskowal Skeaosa na dworze cesarskim? Cesarz widzial przeciez, jak przyglada sie jego pierwszemu doradcy, i dobrze to sobie zapamietal. Kellhus kilkakrotnie widzial sledzacych go w dyskretnej odleglosci cesarskich szpiegow. Bylo calkiem mozliwe - wrecz prawdopodobne! - ze Rada wiedziala juz, jak zdemaskowano Skeaosa. A w takiej sytuacji Sarcellus mogl byc przyneta. Rada musiala sie dowiedziec, czy zdemaskowanie Skeaosa bylo przypadkowym skutkiem cesarskiej paranoi, czy tez przybysz z Atrithau naprawde umie przejrzec skoroszpiegow na wylot. Beda go obserwowac, zadawac nienatretne pytania, a kiedy nic z tego nie wyniknie, sprobuja nawiazac kontakt... Sprobuja, prawda? Poza tym byla jeszcze sprawa Achamiana. Rada z pewnoscia miala oko na uczonych powiernikow - jedynych ludzi, ktorzy wciaz wierzyli w jej istnienie. Sadzac z reakcji czarnoksieznika, Sarcellus i Achamian znali sie z dawnych czasow i poznali sie zarowno osobiscie, jak i za posrednictwem Esmenet, ktora rycerz shrialu uwiodl. Rada musiala miec swoje powody, by ja wykorzystywac... Moze ja sprawdzali? Chcieli wiedziec, jak daleko posunie sie w zdradzie i oszustwie? Z cala pewnoscia nie wspomniala Achamianowi o Sarcellusie - to bylo oczywiste. Jakze trudno zglebic te kwestie, ojcze. Tysiace mozliwosci galopowaly po bezkresnym i pozbawionym drog stepie przyszlosci. Setki scenariuszy przemykaly Kellhusowi przez dusze; niektore z nich rozwidlaly sie i rozwidlaly, zbaczajac w koncu z wytyczonego kursu, inne znacznie szybciej eksplodowaly katastrofa... Konfrontacja. Wielkie Imiona swiadkami oskarzenia. Chwala za zdemaskowanie potwora we wlasnych szeregach. Uczeni powiernicy wkraczaja do akcji. Otwarta wojna z Rada... Niepraktyczne. Powiernikow nalezalo dopuscic do gry dopiero wtedy, gdy bedzie mozna ich zdominowac. Nie nalezalo ryzykowac wojny z Rada. Jeszcze nie teraz. Konfrontacja, ale nie bezposrednia. Nocne wypady. Podrzynanie gardel. Proby zemsty. Wojna toczona w ukryciu i stopniowo wychodzaca na jaw... Tez niepraktyczne. Gdyby zamordowano Sarcellusa i pozostalych, Rada zdalaby sobie sprawe, ze ktos umie rozpoznac jej skoroszpiegow. Poznawszy szczegoly zdemaskowania Skeaosa - jezeli jeszcze ich nie poznala - natychmiast doszlaby do wniosku, ze za wszystkim stoi Kellhus i, tak czy inaczej, wojna by wybuchla. Biernosc. Czujni wrogowie. Szacowanie sil. Bezowocne proby. Domniemania. Reakcje opoznione potrzeba wiedzy. Troski w cieniu narastajacej mocy... To sie moglo udac. Nawet znajac szczegoly sprawy Skeaosa, Rada bylaby zdana na domysly. A jezeli Achamian mial racje, nie byla na tyle prymitywna, aby unicestwic potencjalne zagrozenie, nie probujac go najpierw zrozumiec. Konfrontacja jest nieunikniona, a jej wynik zalezy od tego, ile bedzie mial czasu na przygotowania... Byl dunyainem, jednym z Przysposobionych. Nagnie okolicznosci do swoich celow. Zadanie musi... -Kellhusie, ksiaze zadal ci pytanie - powiedziala Serwe. Kellhus zamrugal i usmiechnal sie, jakby kpil z wlasnego nierozgarniecia. Wszyscy bez wyjatku wpatrywali sie w niego szeroko otwartymi oczami - jedni zatroskani, inni zdumieni. -Prze-przepraszam - wyjakal. - Ja... - Powiodl nerwowym spojrzeniem po sluchaczach. Odetchnal gleboko, jak czlowiek pogodzony z wlasnymi zasadami, chocby najbardziej klopotliwymi. - Czasem widze... rozne rzeczy... Cisza. -Ja tez - odparl kasliwie Sarcellus. - Ale zwykle mam przy tym otwarte oczy. Zamknal oczy? Nie przypominal sobie tego. Jesli tak, bylo to paskudne zaniedbanie. Odkad... -Ty idioto! - warknal Saubon, zwracajac sie do rycerza shrialu. - Ty glupcze! Obrazasz czlowieka, ktory zaprosil nas do ogniska! -Rycerz-komandor wcale mnie nie urazil-zapewnil go Kellhus. - Zapominasz, ksiaze, ze jest w rownej mierze wojownikiem, jak i kaplanem, my zas kazemy mu dzielic ognisko z czarnoksieznikiem... To tak jakby kazac poloznej przelamac sie chlebem z tredowatym, prawda? - Chwila nerwowego smiechu, zbyt glosnego i zbyt krotkotrwalego. - Nic dziwnego, ze nerwy go poniosly. -Nic dziwnego - powtorzyl Sarcellus. Kpiacy usmiech, bezdenny, jak kazdy wyraz jego twarzy. Czego ta istota chce? -Ale skoro juz przy tym jestesmy... - ciagnal Kellhus, bez wysilku wykorzystujac "pomyslny zwrot", na ktory ksiaze Saubon czekal z takim wytesknieniem. - Co sprowadza rycerza shrialu do ogniska czarnoksieznika? -Przysyla mnie Gotian, moj wielki mistrz - wyjasnil Sarcellus. Zerknal na Saubona, ktory sluchal go z kamienna twarza. - Rycerze shrialu przysiegli znalezc sie w pierwszych szeregach, kiedy swieta wojna wkroczy na ziemie pogan. Ksiaze Saubon proponuje... -Porozmawiamy o tym w cztery oczy, ksiaze Kellhusie - wtracil Saubon. *** Co mam robic, ojcze?Tak wiele mozliwosci. Nieokreslonych mozliwosci. Kellhus przeszedl za Saubonem mrocznymi sciezkami zagajnika. Przystaneli na skraju urwiska, spogladajac na skapana w ksiezycowym blasku wyzyne Inunara. Zostawili za plecami szeleszczace liscie i wiatr uderzyl w nich z pelna sila. Na dnie glebokiej przepasci lezaly zwalone drzewa, wyciagajac ku niebu martwe korzenie; w niektorych tkwily jeszcze grudy ziemi, jak w piesciach martwych wygrazajacych tym, ktorzy ocaleli. -Ty naprawde widzisz rozne rzeczy, prawda? - odezwal sie w koncu Saubon. - Wysniles te swieta wojne juz w Atrithau. Kellhus otoczyl go kregiem swoich zmyslow. Tetno. Rumieniec. Miesnie wokol oczu... On sie mnie boi. -Dlaczego pytasz? -Dlatego ze Proyas to uparty duren. I dlatego ze ci, ktorzy pierwsi zasiada do stolu, pierwsi beda ucztowac! Ksiaze Galeothu byl odwazny i niecierpliwy. Umial wprawdzie docenic subtelnosc, ale w gruncie rzeczy wolal pojsc na wymiane ciosow. (- Chcialbys wyruszyc jak najszybciej - stwierdzil Kellhus. Saubon sie skrzywil. - Gdyby nie ty, bylbym juz w Gedei! - odburknal. Mial na mysli niedawne posiedzenie rady, kiedy to przedstawiona przez Kellhusa interpretacja upadku Ruomu wytracila mu z reki wszystkie argumenty. Kellhus widzial jednak, ze Saubon nie zywi don wielkiego zalu. Mogl byc bezlitosny i miec charakter najemnika, ale nie byl malostkowy. -Czemu w takim razie do mnie przyszedles? -Bo w tym, co powiedziales... o Bogu, ktory spalil nasze statki... jest ziarno prawdy. Kellhus zdal sobie sprawe, ze Saubon uwaza sie za dobrego obserwatora. I znawce charakterow. Chelpil sie swoja uczciwoscia, umiejetnoscia tepienia pochlebcow i nagradzania krytykow, lecz w wypadku Kellhusa zabraklo mu miary, stolarskiego przymiaru czy ciesielskiego sznura. Wmowil sobie, ze jestem jakims prorokiem, a teraz boi sie, ze na tym nie koniec... -Tego wlasnie szukasz? Prawdy? Najemnik najemnikiem, ale Saubon mial tez w sobie odrobine calkiem praktycznej poboznosci. Dla niego wiara byla gra, i to bardzo powazna: inni blagali i nazywali to modlitwa, on zas targowal sie i negocjowal. Przychodzac tu, myslal, ze oddaje bogom co boskie... Boi sie, ze popelni blad. Dziwka Losu dala mu tylko jedna szanse. -Musze wiedziec, co widzisz! - krzyknal Saubon. - Walczylem w wielu kampaniach, zawsze dla mojego zalosnego ojca. Na polu bitwy naprawde nie jestem glupcem. Nie sadze, zebym pomaszerowal prosto w fanimska pula... -Przypomnij sobie, co powiedzial na radzie Cnaiiir - przerwal mu Kellhus. - Fanimowie walcza konno. Przywiezliby pulapke ze soba. No i nie zapominaj o cishauri... -Tez cos! Moj siostrzeniec jest w tej chwili na zwiadach w Gedei. Codziennie przysyla mi wiadomosci. W cieniu gor nie czai sie zadna fanimska armia. Harcownicy, ktorych sciga Proyas, maja nas tylko zmylic, opoznic nasz marsz i dac poganom czas na zebranie sil. Skauras jest cwany; wie, ze nie ma szans. Wycofal sie do Shigeku, zabarykadowal w miescie nad Sempis i czeka na padyradze i grandow Kianu. Gedea jest do wziecia! I trafi w rece tego, kto bedzie mial najwiecej odwagi! Nie ulegalo watpliwosci, ze ksiaze Galeothu wierzy w to, co mowi - ale czy mozna bylo mu zaufac? Argumenty przytaczal rozsadne. Proyas wypowiadal sie z najwyzszym uznaniem o jego wojskowych talentach. Nie dalej jak przed paru laty starl sie przeciez z Ikurei Conphasem i bitwa nie zostala rozstrzygnieta... Katarakty mozliwosci. To byla jakas szansa... Moze nie potrzeba konfrontacji, zeby zniszczyc Sarcellusa. Ale... Tak malo wiem o wojnie. Zbyt malo... -A wiec zywisz nadzieje. Skauras mogl przeciez... - Wiem! -Jakie w takim razie ma to znaczenie, czy cie popre? Prawda to prawda, obojetne kto ja wypowie. Desperacja. -Prosze tylko o rade... Pytam, co widzisz... Nie chce nic wiecej. Beznamietny wzrok. Przyspieszony oddech. Bezbarwny glos. Kolejne klamstwo. -Widze wiele rzeczy... -Powiedz mi o nich! Kellhus pokrecil glowa. -Bardzo rzadko zdarza mi sie zobaczyc przyszlosc. Co innego serca ludzi... Ich... - Zawiesil glos, spojrzal niepewnie w przepasc i lezace w niej zbielale na kosc drzewa. - To wlasnie widze. -W takim razie powiedz mi... - zaczal ostroznie Saubon. - Co widzisz w moim sercu? Obnaze go. Obedre z klamstw i pozorow. Kiedy wstyd minie... Kellhus przez krotka, beznadziejna chwile wytrzymal jego spojrzenie. ...nie bedzie mial nic przeciwko temu, ze stoi przede mna nagi. -Mezczyzne i dziecko - odparl, wplatajac w glos glebsze harmonie i przeksztalcajac go w niemal namacalna materie. - Widze mezczyzne i dziecko... Mezczyzne dreczy dystans dzielacy jego dziedziczna pozycje od prawdziwej wladzy. Chce sila zdobyc to, czego odmowil mu los, przez co wciaz zyje tym, czego nie posiada. Chciwosc, Saubonie... Pozadasz nie zlota, lecz swiadkow. Jestes zadny swiadectw ludzi, ktorzy powiedzieliby: "Oto krol, ktory samemu sobie zawdziecza krolestwo". Spojrzal w przyprawiajaca o zawrot glowy pustke pod stopami. Oczy zaszklily mu sie od pomieszanych, tajonych sekretow... -A dziecko? - spytal Saubon, wyraznie przestraszony. - Mowiles jeszcze o jakims dziecku! -Ktore wciaz kuli sie w obawie, ze oberwie od ojca. Budzi sie w nocy i krzyczy, ale nie prosi o swiadkow, tylko o to, zeby ktos je rozpoznal. Nikt go nie zna. Nikt go nie kocha. - Kellhus przeniosl wzrok na Saubona. Oczy blyszczaly mu madroscia i nieziemskim wspolczuciem. - Moglbym mowic dalej... -Nie... nie trzeba... - wyjakal Saubon, jakby wlasnie przebudzil sie z transu. - Wystarczy. Dosc... Czego dosc? Pragnal przeciez pozorow. Co da w zamian? Przy tylu zmiennych ryzyko bylo nieuniknione. Co bedzie, jesli wybiore zle, ojcze? -Slyszales?! - krzyknal, odwracajac sie do Saubona z nieskrywanym przerazeniem. Ksiaze Galeothu odskoczyl od skraju urwiska. -Co mialem slyszec?! Prawda plodzi prawde, nawet jesli jest klamstwem. Kellhus zachwial sie i potknal. Saubon doskoczyl do niego, zlapal i pociagnal do tylu. -Ruszaj - wysapal Kellhus. Stali tak blisko, ze mogliby sie pocalowac. - Dziwka Losu bedzie ci laskawa... Ale dopilnuj, zeby rycerze shrialu zostali... I potrzasnal glowa, jakby chcial powiedziec: "Nie mogli mi tego przekazac!". Sa miejsca, ktorych nie da sie zawczasu zobaczyc. Sa drogi, ktore trzeba przejsc, zeby dowiedziec sie, dokad prowadza. -Dopilnuj, zeby rycerze shrialu zostali ukarani. *** Po odejsciu Kellhusa i Saubona Esmenet siedziala bez slowa, wpatrzona w ogien i w mozaikowy wizerunek Ostatniego Proroka pod stopami. Cofnela palce z otaczajacej mu dlon aureoli. Stapanie po jego obrazie zakrawalo na swietokradztwo...Ale co ja to wlasciwie obchodzilo? Jest przeciez przekleta - i nigdy nie bylo to bardziej oczywiste niz w tej chwili. Sarcellus! Tutaj! Nieszczescia chodza parami. Dlaczego bogowie az tak jej nienawidzili? Dlaczego byli tacy okrutni? Sarcellus, odziany w piekna, posrebrzana kolczuge i bialy plaszcz, toczyl z Serwe uprzejma pogawedke o Kellhusie: wypytywal, skad pochodzi, jak sie poznali i tak dalej. Serwe z rozkosza plawila sie w blasku jego uwagi; z jej odpowiedzi wynikalo niedwuznacznie, ze jest bardziej niz zachwycona ksieciem Atrithau. Mowila w taki sposob, jakby bez laczacej ich wiezi w ogole nie istniala. Achamian przygladal im sie, ale Esmenet nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze wcale nie slucha. Och, Akka... Skad wiem, ze i tak cie strace? Nie bala sie, ze go straci, tylko wiedziala. Miala pewnosc. Oto okrucienstwo tego swiata! Wymamrotala jakas wymowke, wstala i wolnym, miarowym krokiem uciekla od ogniska. Gdy otulil ja mrok, osunela sie na baze strzaskanej kolumny. Rytmiczny stukot siekier, gardlowe krzyki, sprosne smiechy ludzi Saubona przenikaly noc. Uwiazane wsrod drzew konie parskaly i tupaly niespokojnie. Co ja zrobilam?! Co bedzie, jesli Akka sie dowie? Odwrocila sie i ze zdumieniem stwierdzila, ze nadal go widzi. Plomienie malowaly jego sylwetke przycmionym pomaranczem. Usmiechnela sie - wygladal tak bezbronnie. I te piec bialych pasemek w brodzie. Chyba rozmawial z Serwe... A gdzie sie podzial Sarcellus? -Pewnie trudno byc kobieta w takim miejscu - uslyszala zza plecow. Zerwala sie na rowne nogi. Serce podeszlo jej do gardla. Sarcellus niespiesznym krokiem szedl w jej strone. No tak... -Tyle wieprzy - mowil dalej - i tylko jedno koryto. Esmenet zesztywniala. Z trudem przelknela sline. Nie odpowiedziala. -My sie juz znamy - dodal, nawiazujac do gry pozorow przy ognisku. - Mam racje? - Udal, ze grozi jej palcem. Odetchnela gleboko. -Nie. Mylisz sie. -Alez tak... Tak! Jestes... ladacznica. - Usmiechnal sie triumfalnie. - Kurwa. Esmenet powiodla wzrokiem dookola. -Nie wiem, o czym mowisz. -Kurwy i czarnoksieznicy... to chyba calkiem na miejscu. Kiedy tylu mezczyzn lize cie po kroczu, warto miec pod reka takiego z magicznym jezykiem, co? Uderzyla go - a wlasciwie probowala uderzyc. Zlapal ja za reke. -Sarcellusie... - wyszeptala. - Sarcellusie, prosze cie... Poczula, jak czubkiem palca kresli niemozliwa linie na wewnetrznej stronie jej uda. -Mialem racje - mruknal. Jej cialo natychmiast rozpoznalo ten ton. - Jedno koryto. Obejrzala sie przez ramie. Achamian spogladal w jej strone z marsowa mina, ale widzial tylko ciemnosc. Ogien jest zdradziecki, rozswietla maly krag poprzez zaciemnienie calego swiata. Ale to, co Achamian widzial i czego nie widzial, nie mialo teraz znaczenia. -Nie, Sarcellusie - wysyczala. - Po... Poczekaj. -...moim trupie. Rozumiesz? Czula bijace od niego cieplo. Nie. Nie. Nie. Nie... -Czy cos sie stalo? - zabrzmial inny, donosniejszy glos. Spomiedzy drzew wyszedl ksiaze Kellhus. -Nie, nic - wyjakala Esmenet. Ze zdumieniem stwierdzila, ze ma wolne rece. - Tylko lord Sarcellus troche mnie przestraszyl. -Latwo ja przestraszyc - wyjasnil Sarcellus. - Jak kazda kobiete. -Tak uwazasz? Kellhus podszedl blizej, az w koncu nawet Sarcellus musial na niego spojrzec. Kellhus nie spuscil wzroku. Obserwowal go z pogodna, nieco nawet zadumana mina, ale w wyrazie jego twarzy bylo cos tak nieugietego, ze Esmenet szybciej zabilo serce. Miala ochote rzucic sie do ucieczki. Podsluchiwal? Slyszal wszystko? -Moze masz racje - zgodzil sie od niechcenia Sarcellus. - Mezczyzni tez bywaja strachliwi. Zapadla niezreczna cisza. Esmenet desperacko chciala ja przerwac, ale nie mogla nabrac tchu, nie mogla wydusic slowa. -Zostawie was samych - stwierdzil w koncu Sarcellus. Uklonil sie lekko i wrocil do ogniska. Esmenet odetchnela z ulga. Dlonie, ktore jeszcze przed sekunda zaciskaly sie na jej sercu, zniknely. Spojrzala na Kellhusa i swiecacy mu ponad lewym ramieniem Gwozdz Niebios. Sylwetka Anasurimbora byla mieszanka zlota i cieni. -Dziekuje - szepnela. -Kochalas go, prawda? Oblala sie rumiencem az po same uszy. Nie przyszlo jej do glowy, zeby zaprzeczyc; ksiecia Kellhusa sie nie oklamywalo. -Nie mow Akce, dobrze? Kellhus usmiechnal sie, choc w jego oczach tlil sie gleboki smutek. Wyciagnal reke, jakby chcial ja pogladzic po policzku, ale w ostatniej chwili cofnal dlon. -Chodz - powiedzial. - Swit juz blisko. *** Trzymajac sie za rece z gorliwoscia mlodych kochankow, Esmenet i Achamian szukali w gaszczu dogodnego miejsca na spoczynek. Znalezli skrawek plaskiego gruntu na skraju zagajnika, niedaleko krawedzi urwiska. Rozlozyli maty i wyciagneli sie na nich, postekujac i sapiac jak para staruszkow. Najblizsze drzewo dawno juz uschlo i jego splecione alabastrowe konary przecinaly niebo nad ich glowami. Esmenet podziwiala widoczne pomiedzy gladko rozwidlajacymi sie galeziami konstelacje gwiazd. Dreczylo ja wspomnienie Sarcellusa i wczesniejszych slow Achamiana...Nie mozna uciec przed koncem swiata. Jak mogla byc taka glupia? Jak zwykla dziwka mialaby znalezc droge do jego swiata? Byl przeciez uczonym powiernikiem. Co noc przezywal utrate kobiet wspanialszych nie tylko od niej, ale nawet od jej najsmielszych wyobrazen. Slyszala, jak plakal i belkotal w niezrozumialych jezykach, widziala, jak wytrzeszczal oczy dreczone pradawnymi halucynacjami. Wiedziala, co sie z nim dzieje. Ile razy musiala go pozniej utulac w wilgotnej od potu ciemnosci? Achamian ja kochal, to bylo oczywiste, ale Seswatha kochal kobiety, ktore juz nie zyly. -Mowilam ci kiedys, ze moja matka wrozyla z gwiazd? - zapytala, odsuwajac od siebie tamte mysli. -To niebezpieczne - zauwazyl. - Zwlaszcza w Nansurium. Nie wiedziala, co jej za to grozi? Prawa zakazujace praktykowania astrologii egzekwowano rownie surowo jak te wymierzone przeciwko wiedzmom. Przyszlosc byla zbyt cenna, zeby dzielic sie nia z pospolstwem. "Lepiej juz byc dziwka, Esmi - powtarzala jej matka. - Kamienie to tylko przedluzenie piesci. Lepiej dac sie pobic, niz splonac zywcem". Ile wtedy miala lat? Jedenascie? -Wiedziala. Dlatego nie chciala mnie uczyc. -Byla madra kobieta. Pelne zadumy milczenie. Esmenet walczyla z niewytlumaczalnym gniewem. -A jak ty myslisz, Akka, czy gwiazdy naprawde przepowiadaja nasza przyszlosc? Chwila wahania. - Nie. -Dlaczego? -Nieludzie uwazaja, ze niebo jest nieskonczona pustka, proznia bez granic... -Pustka? Jak to mozliwe? -Ba, oni twierdza wrecz, ze gwiazdy to takie bardzo odlegle slonca. Esmenet miala ochote sie rozesmiac, ale nagle - jakby przejrzala na wylot swoje odbicie w wodzie - zobaczyla, ze kopula nieba nabiera bezdennej glebi, pustka naklada sie na pustke, a gwiazdy - nie slonca, gwiazdy! - zawisaja w niej jak drobinki kurzu w snopie swiatla. Zaparlo jej dech w piersi. Niebo zmienilo sie w bezkresna, ziejaca otchlan. Zacisnela dlonie na zdzblach trawy, jakby stala na skalnej polce, a nie lezala bezpiecznie na ziemi. -Jak to? - zdziwila sie. - Przeciez slonce krazy wokol Ziemi, a gwiazdy okrazaja Gwozdz. Nagle przyszlo jej do glowy, ze Gwozdz Niebios tez moze byc calym swiatem, otoczonym tysiacem tysiecy slonc. Co to by bylo za niebo! Achamian wzruszyl ramionami. -Tak im ponoc powiedzieli Inchoroi: ze przyzeglowali na ziemie z gwiazd, ktore sa sloncami. -A ty wierzysz Nieludziom, tak? Czy dlatego watpisz, ze w gwiazdach mozna wyczytac nasza przyszlosc? -Tak, wierze im. -Mimo to uwazasz, ze przyszlosc jest gdzies zapisana... - Powietrze miedzy nimi stezalo nagle; trawy staly sie ostre jak najcienszy drut. Twierdzisz, ze Kellhus jest zwiastunem Apokalipsy. Dotarlo do niej, ze od poczatku mowila o Kellhusie. O ksieciu Kellhusie. Cisza, ktora trwala tyle co uderzenie serca. I smiech zza zburzonych murow, smiech Kellhusa i Serwe. -Zgadza sie - przytaknal Achamian. Esmenet wstrzymala oddech. -A jesli jest kims wiecej? Wiecej niz zwiastunem... Przetoczyl sie na bok i podparl glowe dlonia. Zobaczyla lzy splywajace mu po twarzy i zdala sobie sprawe, ze plakal od poczatku tej rozmowy. Od samego poczatku. Cierpi... Cierpi bardziej, niz potrafie to sobie wyobrazic. -Ty mnie rozumiesz, prawda? - zapytal. - Rozumiesz, dlaczego tak mnie dreczy? Przypomniala sobie dotkniecie Sarcellusa na udzie. Wzdrygnela sie. Wydalo jej sie, ze slyszy w ciemnosci jek Serwe, jej westchnienie... "Pytalem cie, jak to jest" - powiedzial wczesniej Kellhus. Juz nie chciala uciekac. -Szkola nie moze sie o nim dowiedziec, Akka. Musimy sami niesc to brzemie. Achamian wydal drzace wargi. Przelknal lze. -My? Esmenet spojrzala w gwiazdy. Kolejny obcy jezyk. -My. ROZDZIAL 5 Czemu musze wciaz podbijac? - pytasz. Wojna wyjasnia. Zycie albo smierc. Wolnosc albo niewola. Wojna wytraca osad z wody zycia. Triamis I, "Dzienniki i dialogi" Poczatek lata, 4111 Rok Kla, okolice pol Mengeddy Cnaiiir wiedzial, ze cos jest nie w porzadku, na dlugo przed tym, jak zobaczyl stratowana lake i wygasle ogniska; za malo dymu snulo sie po horyzoncie, za malo padlinozernych ptakow krazylo w powietrzu. Kiedy powiedzial o tym Proyasowi, ksiaze zbladl, jakby barbarzynca potwierdzil dreczace go, lecz jeszcze niesprecyzowane troski. Gdy wspieli sie na ostatnie wzgorze i stwierdzili, ze pod murami Asgilioch pozostali tylko Conriyanie i Nansurczycy, Proyas wpadl w szal; miotajac przeklenstwa i cwiczac konia szpicruta, pognal w dol na zlamanie karku. Towarzyszacy mu Cnaiiir, Xinemus i reszta conriyanskiej arystokracji pognali za nim wprost do siedziby Conphasa, gdzie arcygeneral wyjasnil im - w gladkich slowkach, mogacych doprowadzic czlowieka do bialej goraczki - ze poprzedniego ranka Coithus Saubon postanowil skorzystac z nieobecnosci Proyasa. Rycerze shrialu nie mogli, naturalnie, dac sie nikomu wyprzedzic na poganskiej ziemi, jesli zas chodzi o Gothyelka, Skaiyelta i ich barbarzynskich pobratymcow - to jak niby mieli odroznic glupcow od ludzi madrych, skoro kudly opadaja im na oczy? -Nie probowales z nimi rozmawiac? - grzmial Proyas. - Przemowic im do rozsadku?! -Rozsadek Saubona nie interesowal - odparl Conphas, jak zwykle w taki sposob, jakby w myslach polerowal paznokcie. - Najwidoczniej posluchal innego, bardziej wyrazistego glosu. -Glosu Boga? Conphas wybuchnal smiechem. -Chcialem powiedziec "chciwosci", ale tak, "Bog" chyba wystarczy. Twierdzil, ze twoj przyjaciel, ksiaze Atrithau, mial wizje... - Zerknal na Cnaiiira. -Kellhus?! - ryknal Proyas. - Kellhus kazal mu ruszac w droge?! -Tak powiedzial - odparl Conphas. Oto obled tego swiata, zdawal sie dodawac bez slow, chociaz jego oczy mowily cos zupelnie innego. Zapanowala chwilowa konsternacja. W ostatnich tygodniach imie dunyaina nabralo wsrod inrithich sporej wagi, niczym trzymany w wyprostowanej rece kamien. Cnaiiir widzial to teraz po ich twarzach. Wygladali jak zebracy w haftowanych zlotem szatach albo jak pijacy, ktorzy wychowali przesadnie niesmiale corki... Ciekawe, pomyslal, co bedzie, gdy kamien stanie sie zbyt ciezki? Pozniej, kiedy Proyas spotkal sie z dunyainem w obozowisku Xinemusa, Cnaiiira dreczyla juz inna mysl: On tez popelnia bledy! -Cos ty zrobil?! - zapytal Proyas drzacym ze zlosci glosem. Wszyscy - Serwe, Dinchases, nawet ten gadatliwy czarnoksieznik i jego przebiegla kurewka - siedzieli jak skamieniali przy ognisku. Nikt nie mowil w ten sposob do Kellhusa. Nikt. Chcialo mu sie smiac. -Co mam odpowiedziec? -Co tu sie wydarzylo?! -Saubon odszukal nas wsrod wzgorz - wyjasnil pospiesznie Achamian. - Kiedy wy byliscie w Tus... -Milczec! - Proyas nawet na niego nie spojrzal. - Pytalem ciebie... -Nie jestes moim zwierzchnikiem! - zagrzmial w odpowiedzi Kellhus. Wszyscy - nie wylaczajac Cnaiiira - az podskoczyli na dzwiek jego glosu, i to nie ze zwyklego zdziwienia. Bylo w nim cos nadnaturalnego. Dunyain zerwal sie na rowne nogi. Proyas cofnal sie o krok. Mial taki wyraz twarzy, jakby przypomnial sobie cos, o czym nigdy glosno nie rozmawiali. -Jestesmy sobie rowni, Proyasie. Nie wywyzszaj sie. Z miejsca, w ktorym stal Cnaiiir, ochrowe sciany i wieze przysadzistego Asgilioch obramowywaly sylwetki obu ksiazat. Kellhus mial rowno przystrzyzona brode, dlugie wlosy, lsniace zlotawo w wieczornym swietle, i byl o dobra glowe wyzszy od sniadoskorego Proyasa, ale obaj na rowni emanowali aura wladzy. Proyas znow spochmurnial. -Nie wywyzszam sie, Kellhusie, ale mam prawo uczestniczyc w podejmowaniu wszelkich waznych decyzji zwiazanych ze swieta wojna. -Ja nie podjalem zadnej decyzji. I dobrze o tym wiesz. Powiedzialem Saubonowi tylko... Przez ulamek sekundy na twarzy Kellhusa odmalowala sie dziwna, nienaturalna wrazliwosc. Rozchylil usta i zapatrzyl sie w dal, jakby widzial na wskros przez conriyanskiego ksiecia. -Tylko co? Dunyain skupil wzrok, stanal mocniej na nogach. Byl niezwykle... skoncentrowany. Wygladal jak czlowiek z krwi i kosci w krainie duchow. On przemawia zagadkami, upomnial sie w duchu Cnaiiir. Walczy z nami wszystkimi! -...co widzialem. -A co wlasciwie widziales? - Wymuszone pytanie. -Naprawde chcesz wiedziec, Nersei Proyasie? Naprawde mam ci powiedziec? Tym razem Proyas sie zawahal. Popatrzyl po ludziach przy ognisku, dluzej - ale doslownie na mgnienie oka - zatrzymal wzrok na Cnaiiirze. -Przez ciebie jestesmy zgubieni - odparl z kamienna twarza i wrocil do swojej kwatery. Pozniej, kiedy znalezli sie sami w dusznym namiocie, Cnaiiir zaczal dreczyc dunyaina, zeby powiedzial mu, co sie naprawde wydarzylo. Rozmawiali po scylvendzku. Serwe kulila sie w swoim kacie, jak zwykle czujna i przestraszona, niczym szczeniak, ktoremu oberwalo sie od dwoch panow. -Powiedzialem to, co powiedzialem, aby umocnic nasza pozycje - zapewnil go Kellhus beznamietnym, niezglebionym tonem. Zawsze tak mowil, kiedy udawal, ze odslania swoje "prawdziwe ja". -Niby jak? Robiac sobie z opiekuna wroga, umacniasz nasza pozycje?! Wysylajac polowe armii na zatracenie?! Posluchaj mnie, dunyainie. Walczylem z fanimami i powiem ci, ze ta armia swietej wojny, ta... migracja, czy jak ja zwac, nie ma szans na zwyciestwo, nie mowiac juz o zdobyciu Shimehu! A ty jeszcze podzieliles ja na pol! Martwy Bog mi swiadkiem, ze ty naprawde potrzebujesz kogos, kto nauczy cie wojowac! Kellhus - oczywiscie - pozostal niewzruszony. -To, ze Proyas sie na nas obrazil, wyjdzie nam jeszcze na dobre. Surowo ocenia ludzi, wszyscy sa dla niego podejrzani. Otwiera sie, dopiero kiedy zaczyna zalowac swojej nieustepliwosci. A zapewniam cie, ze pozaluje. Jesli zas chodzi o Saubona, to powiedzialem mu tylko to, co chcial uslyszec. Kazdy lubi, kiedy inni ludzie potwierdzaja jego pochlebne zludzenia. Kazdy. Dlatego ludzie z wlasnej woli utrzymuja tylu pasozytow: wrozow, kaplanow... -Spojrz mi w oczy, psie! - warknal Cnaiiir. - Nie wmowisz mi, ze to sukces! Cisza. Taksujace, upiorne spojrzenie blyszczacych oczu. -Chyba nie - zgodzil sie Kellhus. Kolejne klamstwa. -Nie przewidzialem, ze Gothyelk i Skaiyelt podaza za nim - ciagnal dunyain. - Uznalem, ze odejda tylko Galeoci i rycerze shrialu. Ba, majac w pamieci to, co mowiles o slabosciach nazbyt licznych armii, doszedlem do wniosku, ze rozstanie z nimi wyjdzie nam wrecz na zdrowie. Jednakze bezTydonnow... -Klamiesz! Przeciez mogles ich powstrzymac, gdybys tylko chcial! -Byc moze. - Kellhus wzruszyl ramionami. - Ale Saubon odjechal jeszcze tej samej nocy. Wczoraj, zaraz po naszym nocnym spotkaniu na wzgorzach, wrocil do obozu, zebral ludzi i przed switem ruszyl w droge. Zanim my wrocilismy, Gothyelka i Skaiyelta juz nie bylo. Spoznilismy sie. -A ty mu uwierzyles, prawda? Uwierzyles w te bzdury o wycofaniu sie Skaurasa z Gedei. Nadal w nie wierzysz! -Saubon w nie wierzyl. Ja tylko uwazam to za prawdopodobne. -Miales racje - przyznal Cnaiiir najbardziej pogardliwym tonem, na jaki mogl sie zdobyc. - Kazdy lubi, kiedy inni ludzie potwierdzaja jego pochlebne zludzenia. Znow chwila ciszy. -Potrzebowalem jednego Wielkiego Imienia na poczatek - powiedzial Kellhus. - Inne pojda w jego slady. Jezeli Gedea upadnie, ksiaze Coithus Saubon bedzie ze mna konsultowal kazda powazniejsza decyzje. Swieta wojna jest nam potrzebna, Scylvendzie. Uznalem, ze warto zaryzykowac. Co za glupiec! Cnaiiir przygladal sie Kellhusowi, chociaz mial swiadomosc, ze twarz Anasurimbora nie zdradzi niczego, a jego wlasna wszystko. Mial ochote palnac mu kazanie o zdradzieckich fanimach, ktorzy z checia stosuja podstepy i falszywych informatorow, i regularnie oszukuja takich durniow jak Coithus Saubon. Wtedy jednak zauwazyl, ze siedzaca w kacie Serwe patrzy na niego spode lba. Jej oczy palaly nienawiscia, pretensja i strachem. Zawsze tak musi byc, odezwal sie w nim wewnetrzny glos. Bardzo zmeczony glos. I nagle zdal sobie sprawe, ze naprawde uwierzyl dtinyainowi. Uwierzyl, ze Kellhus popelnil blad! Czesto tak bywalo: wierzyl i jednoczesnie nie wierzyl. Przypomnial sobie, jak sluchal slow starego Hauruta, utemockiego moralisty, ktory uczyl go w dziecinstwie: w jednej chwili Cnaiiir pedzil po stepie w towarzystwie herosa, wielkiego Uthgaia, a w nastepnej mial przed soba schorowanego, upojonego gishrutem starca, ktoremu jezyk platal sie na tysiacletnich frazach. Kiedy czlowiek wierzyl, wiara poruszala jego dusze; kiedy wiary zabraklo, caly swiat dzialal przeciw niemu. -Nie moge cie caly czas oklamywac, Scylvendzie - powiedzial dunyain. - Dlaczego z takim uporem twierdzisz, ze we wszystkim cie oszukuje? -Bo dzieki temu w ogole mnie nie oszukasz - wychrypial Cnaiiir. *** Scylvend jechal z boku szyku, gdzie kurz byl mniej dokuczliwy, i obserwowal Proyasa otoczonego orszakiem arystokratow i sluzby. Przez Poludniowa Brame wjechali na druga strone Unarasu i wreszcie wkroczyli na ziemie pogan, do Gedei. Trudno bylo jednak powiedziec, by towarzyszyl im nastroj triumfu i przesadnej pewnosci siebie. Dwa dni wczesniej Proyas rozeslal jezdzcow w poszukiwaniu Saubona, ksiecia Galeothu. Dzis rano zwiadowcy lorda Ingiabana znalezli zolnierzy jednego z tych oddzialow. Martwych.Gedea - a przynajmniej jej czesc lezaca w cieniu Unarasu - byla kraina gorzysta i surowa. Dominowaly w niej kamieniste wzgorza i niskie wystepy skalne. Nie liczac rosnacych w kepach, wytrzymalych cedrow, wiosenna zielen brazowiala juz z wolna w letnim sloncu. Niebo bylo. jednolita turkusowa plyta, sucha jak pieprz i zupelnie rozna od pochmurnego firmamentu nad Nansurem. Sepy i kruki z krzykiem wzbijaly sie w powietrze, widzac zblizajacych sie ludzi. Proyas zaklal i wstrzymal konia. -Co to ma znaczyc? - zapytal Cnaiiira. - Czyzby Skauras jakims cudem zaszedl Saubona i pozostalych od tylu? Fanimowie ich otoczyli? Cnaiiir oslonil oczy przed sloncem. -Byc moze... Trupy - szescdziesieciu, moze siedemdziesieciu ludzi - zostaly obdarte z mundurow i porzucone jak wysypane z torby drobiazgi. Spuchly na sloncu i padly lupem ptakow. Cnaiiir bez ostrzezenia spial konia, zmuszajac ksiecia i jego towarzyszy do galopu. -Sodhoras byl moim kuzynem - warknal Proyas, kiedy dogonil Cnaiiira i obaj sie zatrzymali. - Ojciec bedzie wsciekly! -Nie pierwszy kuzyn... - zauwazyl ponuro lord Ingiaban, nawiazujac do Calmemunisa i mniejszej wojny swietej. Cnaiiir wciagnal powietrze przez nos, badajac won zgnilizny. Prawie zapomnial, jakie uczucie budzi ten widok - rojace sie muchy, opuchniete ciala, oczy jak namalowane na plotnie. Prawie zapomnial, jak bliskie swietosci. Wojna... Mial wrazenie, ze cala ziemia zadrzala, jakby przeszly ja ciarki. Proyas zsiadl z konia i przykleknal nad jednym z zabitych. Rekawica odpedzil muchy i odwrocil sie do Cnaiiira. -A ty? - zapytal. - Nadal mu wierzysz? Jemu... Kellhusowi. -On... - Cnaiiir zawahal sie i splunal, zamiast lekcewazaco wzruszyc ramionami. - Duzo widzi. -Niewielka mam z ciebie pocieche - prychnal Proyas. Kiedy wstal, jego cien padl na martwego Conriyanina. Otrzepal z kurzu ozdobny fartuch okrywajacy kolcze nogawice. - Tak juz chyba musi byc. -Co masz na mysli, ksiaze? - zainteresowal sie Xinemus. -Zawsze przeceniamy fakty, zanim je poznamy; spodziewamy sie, ze beda piekniejsze i blizsze naszym nadziejom, naszym oczekiwaniom niz w rzeczywistosci... - Proyas odkorkowal manierke z woda i pociagnal solidny, az nazbyt dlugi lyk. - Nansurczycy maja na to specjalne slowo: idealizacja. Cnaiiir doszedl do wniosku, ze wlasnie takim stwierdzeniom zawdziecza Proyas nabozny szacunek, jakim darzyli go zolnierze - nawet ci, ktorzy nie ustepowali mu urodzeniem, jak Gaidekki czy Ingiaban. To pomieszanie szczerosci z madroscia... Kellhus byl taki sam, prawda? -Jak myslisz, co tu sie wydarzylo? - zapytal Proyas, dosiadlszy konia. -Trudno powiedziec - odparl Cnaiiir, zerkajac na rozrzucone ciala. -Jak to co?! - prychnal lord Gaidekki. - Sodhoras nie byl glupi. Wrog musial miec przewage liczebna. Cnaiiir byl innego zdania, ale zamiast wdawac sie z nim w dyskusje, zawrocil konia i podjechal w gore stoku. Grunt byl piaszczysty, darn slabo osadzona w ziemi i jego wierzchowiec - smukly, conriyanski karosz - potknal sie kilka razy, zanim dotarl na gran. Tam Cnaiiir sciagnal wodze i wsparl sie mocniej na tylnym leku siodla, aby na moment ulzyc obolalym plecom. Zbocze przed nim opadalo niezbyt stromo w dol, upodabniajac cale wzniesienie do gigantycznej kosci lopatkowej. Na polnocy tloczyly sie zamglone, nagie szczyty Unarasu. Przejechal kawalek grania, wpatrujac sie w stratowana ziemie i liczac trupy. Bylo ich jeszcze siedemnascie, rowniez nagich, z rozrzuconymi rekami i ustami pelnymi much. Z dolu dobiegaly odglosy sprzeczki Proyasa z palatynami. Proyas nie byl glupi, ale w zapale zbyt latwo tracil cierpliwosc. Mimo wielogodzinnych wykladow Cnaiiira na temat uzbrojenia i sposobow walki Kianow nadal nie rozumial wroga. Za to jego rodacy nie rozumieli nie tylko wroga, ale w ogole niczego. A kiedy ludzie, ktorzy wiedza malo, kloca sie z takimi, ktorzy nie wiedza nic, awantura wisi w powietrzu. Od samego poczatku marszu Cnaiiir mial powazne watpliwosci co do swietej wojny i prowadzacej ja prostackiej arystokracji. Na razie wszystkie jego rady byly albo natychmiast odrzucane, albo wrecz otwarcie wykpiwane. Glupie, rozszczekane pieski! Ta armia pod wieloma wzgledami stanowila przeciwienstwo scylvendzkiej hordy. Scylvendzi z najwyzsza niechecia tolerowali ewentualnych sojusznikow. Nie mieli w hordzie troskliwych niewolnikow, kaplanow, wrozow, a juz z pewnoscia kobiet, ktore przeciez bez problemu mozna bylo zdobyc we wrogim kraju. Nawet podczas dluzszych kampanii poruszali sie z minimalnym bagazem ponad ten, ktory byli w stanie uniesc wojownicy i ich konie. Jezeli wyczerpali zapas amicut i mieli klopot z zaopatrzeniem, pili konska krew - albo chodzili glodni. Scylvendzkie wierzchowce - choc male, brzydkie i stosunkowo powolne - nie nawykly do stajni i chetnie przemierzaly stepy. Kon, ktorego teraz dosiadal, dar od Proyasa, nie tylko grymasil i przedkladal owies nad siano, ale w dodatku pozeral go tyle, ze starczyloby na wykarmienie trzech ludzi! Obled. Jedynym, co sie Cnaiiirowi podobalo, byl podzial armii swietej wojny na osobne kontyngenty, ktorym tak sie zamartwiali ci idioci o psich slepiach. Co bylo nie tak z tymi inridiimi? Czy u nich bracia sypiali z siostrami? A moze rodzice bili dzieci po glowach? Przeciez to oczywiste: im wieksza armia, tym wolniej maszeruje. Im wolniejszy marsz, tym wiecej potrzeba furazu. Problem nie polegal na tym, ze wojsko zostalo rozdzielone, bo i tak nie mialo wyboru - Gedea byla kraina niebogata, nieuprawna i slabo zaludniona. Najgorsze bylo to, ze rozpad armii byl posunieciem nieplanowanym, nie poprzedzono go nalezytym zwiadem, nie uzgodniono szlakow przemarszu i sposobow komunikacji. Jak mial im to wytlumaczyc, zeby wreszcie zrozumieli? A musieli zrozumiec, bo w ich rekach spoczywal los calej swietej wojny. Wszystko od tego zalezalo... Splunal na ziemie. Sluchal, jak sie wadza, patrzyl, jak gestykuluja z ozywieniem. Najwazniejsze bylo zabicie Anasurimbora Moenghusa. Bylo jak pion, jak ciezarek, ktory napina wszystkie sznurki. Warte kazdego upokorzenia... Kazdego! -Lordzie Ingiabanie! - zawolal. Umilkli zaskoczeni. - Prosze wrocic do glownych sil i przyprowadzic co najmniej setke ludzi. Fanimowie lubia napadac na tych, ktorzy zostaja pogrzebac zabitych. Nikt sie nie ruszyl. Cnaiiir zmell w zebach przeklenstwo i pchnal konia kolanami. Kiedy podjechal blizej, Proyas zmarszczyl brwi, ale nic nie powiedzial. Sprawdza mnie. -Nie obchodzi mnie, czy uznacie mnie za impertynenta. Powiedzialem po prostu, co trzeba zrobic. -Ja pojade - zaproponowal Xinemus i zawrocil konia. -Nie - powiedzial Cnaiiir. - Pojedzie lord Ingiaban. Ingiaban chrzaknal, przesunal dlonia po niebieskich jaskolkach wyszytych na oponczy - herbie jego Domu - i spojrzal spode lba na Cnaiura. -Ze wszystkich psow, ktore wazyly sie naszczac mi na noge, ty pierwszy mierzysz wyzej niz w kolano - odparl. Kilku jego towarzyszy parsknelo smiechem. Hrabia-palatyn Kethantei usmiechnal sie kwasno. - Zanim jednak zmienie spodnie, Scylvendzie, wyjasnij mi, z laski swojej, czemu sikasz akurat na mnie. Cnaiiir nie byl ubawiony. -Bo masz najblizej do domu. I chodzi o zycie twojego ksiecia. Palatyn zbladl. -Rob, co mowi! - wrzasnal Xinemus. -Licz sie ze slowami, marszalku - warknal Ingiaban. - To, ze grywasz z ksieciem w benjuke, nie daje ci prawa do wywyzszania sie nade mnie. -A to z kolei oznacza, Zin, ze kiedy lejesz, mozesz mierzyc najwyzej w okolice pasa - wtracil lord Gaidekki. Kolejny wybuch smiechu. Ingiaban pokrecil smetnie glowa. Zanim odjechal, skinal jeszcze Scylvendowi, chociaz Cnaiiir nie umialby powiedziec, czy byl to gest pojednania, czy raczej grozba. Zapadlo krepujace milczenie. Cien sepa przesliznal sie po jezdzcach. Proyas zadarl glowe. Zmruzyl oczy. -Co tu sie stalo, Cnaiiirze? Czy tamtych rzeczywiscie bylo wiecej? Cnaiiir zmarszczyl brwi. -Nie. Nie mieli przewagi liczebnej. Wasi ludzie dali sie przechytrzyc. -Jak to? -Twoj kuzyn okazal sie glupcem. Prowadzil jezdzcow waska kolumna, jak na trakcie. Wjechali w to zaglebienie terenu i zaczeli sie wspinac, po trzech, najwyzej czterech w szeregu. Kianowie juz czekali na gorze. Polozyli konie. -Wpadli w pulapke... - Proyas oslonil dlonia oczy i powiodl wzrokiem wzdluz grani. - Czy ci poganie znalezli sie tu przez przypadek? Cnaiiir wzruszyl ramionami. -Moze tak, a moze nie. Sodhoras wyjechal na zwiad i najwyrazniej uznal, ze sam nie potrzebuje zwiadowcow. A fanimowie sa sprytni. Mogli go tropic przez dluzszy czas, dyskretnie, tak zeby sie nie zorientowal, i dojsc do wniosku, ze wczesniej czy pozniej trafi tutaj... - Obrocil sie z koniem i wskazal trupy zalegajace srodek grzbietu. Wygladaly dziwnie spokojnie, jak eunuchowie, ktorzy przysneli na sloncu po kapieli. - Ale to niewazne. Fanimowie zaatakowali, gdy tylko pierwsi jezdzcy, wsrod nich Sodhoras, wspieli sie na gran. -Skad niby wiesz, do cholery, ze... - probowal mu przerwac lord Gaidekki. Stad, ze znajdujacy sie nizej jezdzcy zlamali szyk i rzucili sie dowodcy na pomoc. A wtedy przekonali sie, ze fanimowie czekaja na nich wszedzie, na calej grani. Zbocze wyglada stad niewinnie, ale jest zdradzieckie. Sam piach i zwir. Konie sie w nim zagrzebaly i wielu ludzi zginelo od strzal wystrzelonych z bliska. Ci, ktorzy jednak wdarli sie na gore, dali sie fanimom we znaki. Widac tam znacznie wiecej krwi, niz to wynika z liczby cial. Ale koniec koncow musieli pasc. Reszta, czyli mniej wiecej dwudziestka rozsadnych, beznadziejnie odwaznych ludzi, zdala sobie sprawe, ze dowodcy juz nie pomoga, i wycofala sie... tam. Moze chcieli sciagnac fanimow na dol i pomscic towarzyszy. - Cnaiiir spojrzal na Gaidekkiego, jakby czekal na jego protesty, lecz tym razem palatyn, tak jak wszyscy, niemo wodzil wzrokiem po trupach. - Ale Kianowie nie dali im sie zwabic. Podejrzewam, ze prowokowali waszych ludzi, prawdopodobnie masakrujac zwloki Sodhorasa. Kogos na pewno wypatroszyli. Potem siegneli po luki; inrithi, z ktorymi starli sie na grani, musieli zrobic na nich wrazenie, skoro pozniej tak sie bali ryzykowac zwarcie. Strzaly jednak nie na wiele sie zdaly, mimo malej odleglosci, i w koncu fanimowie zaczeli strzelac do koni, czego zwykle nie robia. Warto o tym pamietac. Kiedy ludzie Sodhorasa stracili wierzchowce, Kianowie po prostu ich rozjechali. Wojna... Cnaiiirowi wlosy zjezyly sie na karku. -Odarli ciala ze wszystkiego - dodal - i odjechali na poludniowy zachod. Wytarl dlonie o uda. Ci glupcy wierzyli w kazde jego slowo - wystarczylo wsluchac sie w ich milczenie i spojrzec na otepiale twarze. Zamurowalo ich. Wczesniej to pobojowisko bylo tylko reprymenda, zlym znakiem, teraz zas... Ignorancja wszystko wyolbrzymia. A wiedza pomniejsza. -Slodki Sejenusie! - wykrzyknal nagle Gaidekki. - On czyta z trupow jak z Pisma! -Nie bluznij, palatynie. - Proyas spiorunowal go wzrokiem. - Bardzo cie prosze... - Podrapal sie po rowno przycietej brodzie i jeszcze raz omiotl wzrokiem pobojowisko. Pokiwal lekko glowa i spojrzal pytajaco na Cnaiiira. - Ilu? -Fanimow? - Scyh/end wzruszyl ramionami. - Szescdziesieciu, moze siedemdziesieciu lekko zbrojnych jezdzcow. Nie wiecej. -Co z Saubonem? Czy to znaczy, ze jest okrazony? Cnaiiir wytrzymal jego spojrzenie. -Czlowiek, ktory walczy pieszo przeciw jezdzcom, zawsze jest okrazony. -Czyli dran moze jeszcze zyc. Tylko lekkie drzenie glosu zdradzalo napiecie Proyasa. Swieta wojna znioslaby utrate jednej armii, ale trzech? Decydujac sie na ten pospieszny gambit, Saubon polozyl na szali wiecej niz tylko swoje zycie, znacznie wiecej - dlatego Proyas zlekcewazyl protesty Conphasa i dal rozkaz wymarszu. Moze cztery armie poradza sobie tam, gdzie trzech byloby za malo. -Rownie dobrze moze miec racje - zauwazyl Xinemus. - Moze wlasnie w tej chwili jego ludzie rozpraszaja sie po calej Gedei, wyrzynaja zwiadowcow Skaurasa i spychaja ich do morza. -Nie - odparl Cnaiiir. - Saubon jest w wielkim niebezpieczenstwie. Skauras zgromadzil w Gedei ogromne sily i czeka na was. -A skad ty to mozesz wiedziec? - prychnal Gaidekki. -Fanimowie, ktorzy wymordowali waszych ludzi, podjeli ogromne ryzyko. Proyas pokiwal glowa. Zmruzyl w zadumie oczy. -Zaatakowali wiekszy i lepiej uzbrojony oddzial... A to oznacza, ze wykonywali czyjs' konkretny rozkaz, aby uniemozliwic naszym rozdzielonym oddzialom komunikacje. Cnaiiir pochylil glowe w gescie pelnym szacunku - nie dla Proyasa jednak, lecz dla prawdy. Nersei Proyas nareszcie zaczynal rozumiec. Skauras obserwowal armie swietej wojny od dawna, zanim jeszcze wyszla poza mury Momemn. Znal jej slabosci... Wiedza. Wszystko sprowadzalo sie do wiedzy. Moenghus go tego nauczyl. -Wojna to pojedynek umyslow - powiedzial Cnaiiir. - Dopoki bedziecie sie upierac, zeby prowadzic ja sercem, nie macie szans. *** -Akirea in Val! - zagrzmialo z tysiaca galeockich gardel. - Akirea in Valpa Valsa!Chwala niech bedzie Bogu! Chwala Bogu Bogow! Wyrwany z zamyslenia Coithus Saubon spojrzal na swoja olbrzymia, bezladna armie. Wypatrywal Kussalta, szambelana, ktory wyjechal zwiadowcom na spotkanie. Przygryzl stwardnialy knykiec, jak zawsze, kiedy sie denerwowal. Prosze, blagam... Kussalt przepadl bez sladu. Saubon sciagnal z glowy helm i misiurke, przeczesal palcami krotkie ciemnoblond wlosy. Zebral na dlon pot, ktory bez przerwy sciekal mu do oczu. Siedzial na koniu na skalnym wystepie nad waska, bystra rzeczka, niezaznaczona na zadnej z prymitywnych map, ktorymi dysponowal. Na szczescie dalo sie ja przejsc w brod, choc nie bez trudnosci; nurt pochlonal juz cztery wozy i jednego czlowieka, a na przeprawe zmarnowano kilka bezcennych godzin. W dolinie robilo sie coraz ciasniej, w miare jak zolnierze i tabory gromadzili sie przy brodzie. Po drugiej stronie wyzymali ubrania i rozpraszali sie wzdluz rzeki: jedni uzupelniali zapas wody w buklakach, inni - co nie uszlo uwagi Saubona - lowili ryby, a reszta, otepiala ze zmeczenia, po prostu brnela naprzod. Plecaki i zawiniatka kolysaly sie na czubkach wloczni i pik. Na poludniu niebotyczne szczyty, ktore wszedzie poza tym przeslanialy horyzont, skladaly sie w doline rzeki i odslanialy zamglone kontury przyszlej drogi. Wlasnie tam, za pasmem coraz nizszych wzgorz, rozposcierala sie szeroka rownina, sina z tej odleglosci, ciagnaca sie az po widnokrag. Pola Mengeddy. Legendarne pole bitwy. Serce scisnelo mu sie z zalu. Pomyslal o swoim kuzynie Tharschilce, ktorego kosci prochnialy wsrod traw wraz z koscmi Calmemunisa i uczestnikow mniejszej wojny swietej. Pomyslal o ksieciu Kellhusie... To moja ziemia... Moja! Musi nalezec do mnie! Byli w drodze od tygodnia. Pokonali przelecze Poludniowej Bramy i przemierzyli zaniedbany ceneianski trakt, ktory nie wiedziec czemu konczyl sie w jakims zlebie. Wtedy poklocil sie z Gothyelkiem (co za uparty stafuch!) i prawie doszlo do bitki, gdy nie mogli sie porozumiec, co robic dalej. Klejnotem Gedei, jesli mozna tak powiedziec, bylo miasto Hinnereth, lezace na poludniowym wschodzie, nad Meneanorem. Saubon, naturalnie, chcial zagarnac je dla siebie, ale cala armia potrzebowala go, by zabezpieczyc sobie lewa flanke przed dalszym marszem na poludnie. Tymczasem zdaniem wielkiego Hogi Gothyelka Gedea byla ziemia, ktora zamiast podbijac, nalezalo po prostu przemierzyc. Dla niego tereny dzielace swieta wojne od Shimehu byly po prostu kolejnymi odcinkami sprinterskiego toru. Pokrzykiwali na siebie nawzajem do pozna w noc. Gotian z uporem probowal mediowac, a Skaiyelt przysypial w kacie, od czasu do czasu udajac, ze slucha tlumacza. W koncu postanowili, ze sie rozdziela. Gotian, ktory jak wszyscy nansurscy arystokraci odebral rzetelne wyksztalcenie wojskowe, postanowil ruszyc w strone Hinnereth; on jeden z pewnoscia nie byl glupcem. Skaiyelt zwlekal z podjeciem decyzji az do nastepnego ranka, kiedy to zdecydowal, ze dolaczy do Gothyelka i jego Tydonnow i razem pomaszeruja wprost na poludnie. Saubon nie zalowal tego rozstania. Zwlaszcza ze uwazal jeszcze, iz Skauras wycofal sie z Gedei. "Ruszaj - powiedzial wtedy, w gorach, ksiaze Atritliau. - Dziwka Losu bedzie ci laskawa. Ale dopilnuj, zeby rycerze shrialu zostali ukarani". Nigdy wczesniej Saubon nie mial takiej obsesji na punkcie kilku slow. Kiedy pierwszy raz je uslyszal, ich sens wydal mu sie oczywisty. Ale z uplywem czasu coraz bardziej upodabnialy sie do nieziemskich, prastarych posagow Nieludzi, ktore w zaleznosci od punktu widzenia wydawaly sie dobroduszne albo wrogie, boskie lub demoniczne. Czy ksiaze Kellhus naprawde utwierdzil go w jego przekonaniach? Bogowie z pewnoscia mu sprzyjali, ale - jak na skapcow przystalo - zawsze wyraznie okreslali warunki umowy. I nie wspomnieli ani slowem o tym, ze Skauras porzucil Gedee. Na dobra sprawe zasugerowali cos wrecz przeciwnego... Bitwe. Walke. Jakze inaczej mial ukarac rycerzy shrialu? -Akirea im Val!Akirea im Val! Na chwile przeniosl wzrok w dol, ale zaraz znow zajal sie przepatrywaniem poludniowego horyzontu i pola bitwy. Plaska, sina i mroczna rownina bardziej niz obszar ladu przypominala ocean zdolny pochlonac cale narody. Skauras wcale nie poddal Gedei. Swiadomosc tego ciazyla Saubonowi jak olow zalegajacy w trzewiach i kosciach. Pojawila sie tuz po sprzeczce z Gothyelkiem i napelnila jego serce lekiem - tak bardzo, ze w pierwszej chwili kompletnie ja odrzucil. Przeciez bogowie zapewnili go o powodzeniu tej misji! Jakie to mialo znaczenie, czy pojdzie z Tydonnami Gothyelka, czy bez nich? Dziwka Losu bedzie dla niego laskawa. Dzieki niej zajmie Gedee! Tak sobie powtarzal. Nagle nie wiadomo skad rozlegl sie wewnetrzny glos: A moze ksiaze Kellhus to oszust... Oto prawdziwe szalenstwo, prawdziwa perwersja: jedna mysl, jedno drgnienie duszy mogly wywrocic do gory nogami caly swiat. Wczesniej wydawalo mu sie, ze wystarczy zgarnac przyszlosc jak wiesniak zbiera plon z pola, teraz rzucal sztony w wielka czern, stawka zas bylo zycie tysiecy ludzi, a moze nawet los calej swietej wojny. Jedna mysl... w jakze kruchej rownowadze znalazly sie duch i rzeczywistosc. Strach ogarnal go i zagrozil straceniem w otchlan rozpaczy. Noca,. w bezpiecznym azylu namiotu, plakal. Zawsze bylo tak samo, prawda? Bogowie go prowokowali, krzyzowali mu plany i upokarzali go. Zaczelo sie od narodzin: ze tez dusza pierworodnego musiala trafic w cialo siodmego syna! Potem ojciec, ktory karal go bez umiaru, bil za buntownicza nature i spryt. Wojna z Nansurczykami, zaledwie przed paru laty... Kilka mil! Widzial juz dymy Momemn na horyzoncie - i dal sie pokonac Ikurei Conphasowi. Dzieciak go pobil! A teraz to... Dlaczego? Dlaczego mieliby go oszukiwac? Czy nie dosc darow skladal? Czy nie dosc wiernie przestrzegal ich malostkowych przykazan? Nie dosc hojnie zaspokajal ich ohydna zadze krwi? Poprzedniego dnia Athjeari i Wanhail, ktorym zlecil przepatrywanie ziem, gdzie mialy wkrotce przejsc glowne sily, zauwazyli duze oddzialy poganskich jezdzcow. -Maja kolorowe, cienkie, powiewajace plaszcze - powiedzial na wieczornej naradzie Wanhail, hrabia Kurigaldu. Byl niemal rowiesnikiem Saubona i prawie dorownywal mu pochodzeniem, ale ksieciu Baleothu zawsze wydawal sie parweniuszem, blaznem z karczmy, ktorego ktos przebral w arystokratyczne szaty. - Wygladaja gorzej nawet od Ainonczykow, jak trupa zasmarkanych tancerzykow! Odpowiedzia byl wybuch smiechu. -Ale jada szybko - dodal wpatrzony w ogien Athjeari. - Bardzo szybko. - Podniosl wzrok. - Ruszylismy za nimi w pogon, lecz z latwoscia zostawili nas w tyle... - Odczekal, az zgromadzeni wokol ogniska dostojnicy przetrawia te informacje. - A jakich maja lucznikow! Ostrzeiiwuja sie z koni. Nigdy czegos takiego nie widzialem. Strzelali do nas, kiedy ich scigalismy! Na wodzach jego slowa nie zrobily wielkiego wrazenia. Inrithijska arystokracja - czy to Norsirajowie, czy Ketyajowie - uwazala strzelanie z luku za niemeskie i prostackie. Jesli zas chodzi o same spotkania z niewiernymi, uznano je za malo znaczace. -Przeciez to oczywiste, ze nas sledza - tlumaczyl Wanhail. - Dziwne jest tylko to, ze dopiero teraz sie na nich natknelismy. Nawet Gotian przyznal mu racje, choc wyrazil sie bardziej taktownie: -Gdyby Skauras chcial bronic Gedei, przede wszystkim zajalby przelecze, prawda? Tylko Athjeari sie z nimi nie zgadzal. Po naradzie odciagnal Saubona na bok i wysyczal: -Cos tu smierdzi, wuju. I rzeczywiscie, cos bylo nie tak, chociaz Saubon nie przyznal mu wtedy otwarcie racji. Dawno juz nauczyl sie dyskrecji w obecnosci podkomendnych, zwlaszcza kiedy jego zwierzchnictwo pozostawalo niepewne. Na wielu ludzi mogl liczyc - glownie na krewnych i weteranow poprzednich kampanii - ale byl tylko tytularnym dowodca galeockiego kontyngentu, co przy kazdej okazji dawali mu do zrozumienia liczni arystokraci, zapuszczajacy sie w okoliczne wzgorza na polowania. Szacunek okazywany przez hrabiow ksieciu bez ziemi mogl byc wylacznie ceremonialny; kazdy jego rozkaz musial przejsc przez sito ich dumy i kaprysow. Udawal wiec, ze sie waha, ukrywajac przekonanie, ktore tak mu ciazylo. Ukrywajac prawde. Byli sami - czterdziesci, piecdziesiat tysiecy Galeothow, niecale dziewiec tysiecy rycerzy shrialu i nieprzeliczone masy cywilow ciagnacych za wojskiem - we wrogim kraju i szli wprost w paszcze bezlitosnego, przebieglego i zdecydowanego na wszystko wroga. Gothyelka i jego Tydonnow nalezalo spisac na straty. Proyas i Conphas nadal stali obozem pod Asgilioch. Jezeli informacje Conphasa na temat liczebnosci sil Skaurasa byly scisle (a Gotian twierdzil, ze tak wlasnie jest), fanimowie mieli ogromna przewage. Armii Saubona zas brakowalo dyscypliny, dowodcy z prawdziwego zdarzenia i czarnoksieznikow. Nie bylo przy niej Szkarlatnych Wiezyc. Ale przeciez Kellhus powiedzial, ze Dziwka Losu bedzie mi laskawa... Tak powiedzial'. Ze zdumieniem wsluchal sie w dobiegajacy z dolu choralny okrzyk: -Akirea im Val! Zazwyczaj przemarszowi wojska towarzyszyl spiew, lecz nie tym razem. Cos musialo tych ludzi poruszyc. Zmruzyl oczy, usilujac przebic wzrokiem tumany pylu i wypatrujac w tlumie szambelana. Oby to byl Kussalt... Prosze... Jest! Jechal w nielicznej konnej eskorcie. Saubon odetchnal gleboko, z drzeniem i z ulga. Patrzyl, jak jada szpalerem zbrojnych (najprawdopodobniej Agmundrow, sadzac po tarczach w ksztalcie kropli) i po zwirowym stoku wspinaja sie do miejsca, w ktorym czekal. Ale uczucie ulgi szybko sie ulotnilo, gdy dostrzegl lance w ich rekach. Na grotach byly zatkniete ludzkie glowy. -Akirea im Valpa Valsa! Zacisnal piesc i uderzyl sie w opancerzone kolczuga udo. Kciukiem i palcem wskazujacym scisnal nasade nosa, zeby przegnac sprzed oczu wspomnienie ksiecia Kellhusa. Nikt cie nie zna... Lance! Tradycyjny symbol, ktorym podwladni ostrzegali dowodcow o nieuchronnosci bitwy. -Athjeari was przysyla? - zapytal, gdy kon Kussalta wjechal na gran. Szambelan zmarszczyl brwi, jakby chcial zapytac: "A ktoz by inny?". Cala jego sylwetka byla dziwnie matowa: kolczuga, stary, wgiety helm, nawet heraldyczny czerwony lew na niebieskim polu, naszyty na oponczy i wyrozniajacy go jako czlonka Domu Coithus. Matowa i niebezpieczna. Kussalt nie dbal o wyglad, przez co wygladal tym grozniej. Pokryta szpakowatym zarostem twarz znamionowala gwaltowna nature. Saubon znal jeszcze tylko jednego czlowieka o rownie nieugietym spojrzeniu: ksiecia Kellhusa. -Co powiedzial? Szambelan rzucil mu lance i zatrzymal konia. Saubon w ostatniej chwili zlapal bron w locie i z bliska przyjrzal sie zatknietej na jej koncu glowie. Sniada niegdys skora byla blada i pozbawiona krwi, zapleciona w warkoczyki brodka kolysala sie na wietrze... Kianenski arystokrata zdawal mu sie przygladac spod polprzymknietych powiek - jak mezczyzna na sekunde przed wytryskiem nasienia. Wrog. -Wojna i jablka - odparl Kussalt. - Tak powiedzial: wojna i jablka. "Jablko" w potocznym galeockim oznaczalo odcieta glowe. Jak twierdzil guwerner, ktory uczyl Saubona w dziecinstwie, dawni Galeoci - tak jak dzis Thunyeri - gotowali i wypychali glowy zabitych. Kolejni zolnierze wjezdzali na szczyt i salutowali Saubonowi. Gotian i jego zastepca, Sarcellus. Anfirig, hrabia Gesindalu, z szambelanem. Kilku thanow, reprezentujacych rozne domy. Czterech albo pieciu mlodzikow bez zarostu, goncow. Poza Kussaltem i Gotianem, na twarzach wszystkich malowaly sie desperacja i rozdraznienie. Od rozstania z Gothyelkiem Saubon nie uczestniczyl jeszcze w tak ostrej klotni jak ta, ktora zaraz wybuchla. Athjeari i Wanhail od switu toczyli potyczki z wrogiem. Kussalt twierdzil, ze zwlaszcza ten pierwszy jest przekonany, iz armia Skaurasa czyha gdzies niedaleko, zapewne na polu dawnej bitwy. -Jego zdaniem sapatiszach probuje opoznic nasz pochod wypadami podjazdow, zebysmy przedwczesnie nie dotarli na rownine - wyjasnil szambelan. - Chce sie przygotowac. Gotian zaoponowal w tym momencie. Utrzymywal, ze Skauras od dawna jest przygotowany do walki i tylko probuje ich zwabic w pulapke. -Wie, ze nasi ludzie sa porywczy i gdy tylko uslysza o bitwie, popedza biegiem na rownine. Kiedy Anfirig i pozostali zaprotestowali, wielki mistrz wychrypial: -Nie rozumiecie tego? Nie rozumiecie? I powtarzal te slowa tak dlugo, az wszyscy - nie wylaczajac Saubona - umilkli. -Chce przyjac was jak najszybciej w dogodnym dla siebie terenie. Jak najszybciej! -I co z tego? - prychnal pogardliwie Anfirig. Gotian przy kazdej okazji mniej lub bardziej bezposrednio prawil im kazania o sprycie i zajadlosci fanimow. Wielu Galeothow doszlo do wniosku, ze jest tchorzem i zwyczajnie boi sie pogan. Tymczasem - z czego Saubon doskonale zdawal sobie sprawe - Gotian bal sie przede wszystkim porywczosci i kaprysnej natury norsirajskich sojusznikow. -To, ze moze wiedziec o czyms, o czym my nie wiemy, a co sprawia, ze musi jak najszybciej sie z nami spotkac! Saubonowi zaparlo dech w piersi. -Gedea to kraj gorzysty - zauwazyl otepialy. - Pola Mengeddy to najkrotsza droga na jego druga strone... - Spojrzal na Gotiana, ktory ostroznie skinal glowa. -Co to ma... - zaczal Anfirig. -Pomysl! - przerwal mu Saubon. - Pomysl, Anfi! Jezeli Gothyelk chce jak najszybciej przemierzyc Gedee, ktoredy pojdzie? Hrabia Gesindalu nie byl glupcem - ale nie byl tez geniuszem. Opuscil w zadumie glowe z siwiejaca lwia grzywa i odparl: -Twierdzicie, ze jest blisko. Ze Tydonnowie i Thunyeri maszeruja rownolegle do nas i kieruja sie na pola Mengeddy, tak jak my... Kedy podniosl wzrok, w jego oczach malowal sie niechetny podziw. Saubon dobrze wiedzial, ze Anfirig, ktory z jego najstarszym bratem wyJiylil niejeden kielich miodu, zawsze widzial w nim dzieciaka, chlopca lo bicia. -I ze sapatiszach chce nam uniemozliwic dolaczenie do Gothyelka! -Wlasnie - przytaknal Saubon. Zerknawszy drugi raz na Gotiana, zdal sobie sprawe, ze te mysl podsunal mu wielki mistrz. On chce, zebym ja dowodzil. Ufa mi. Ale przeciez Gotian nic o nim nie wiedzial. Nikt go tu nie znal. Nikt... Co to za glupie mysli?! Po Ainonczykach Tydonnowie stanowili najliczniejszy kontyngent armii idacej na swieta wojne. Siedemdziesiat tysiecy zaprawionych w bojach zolnierzy. Do tego dochodzilo dwadziescia tysiecy wojownikow Skaiyelta - i razem stanowili niemal cala sile bojowa srodowej polnocy. Od czasu upadku Starozytnej Polnocy nie widziano rownie wielkiej norsirajskiej armii! Skauras, moj poganski przyjacielu... Nagle nabita na lance glowa przestala byc przygana, totemem bliskiej zaglady - stala sie znakiem, smuga dymu, ktora obiecuje oczyszczajace plomienie. Nagle Saubon z niewytlumaczalna pewnoscia zrozumial, ze Skauras sie boi... I slusznie. Jego wlasne leki ulotnily sie bez sladu, a ich miejsce zajelo dawne uniesienie, krazace w zylach jak najlepszy trunek. Zawsze przypisywal to uczucie Gilgaolowi, jednookiemu bogu wojny. Dziwka Losu bedzie ci laskawa. Odrzucil lance z nadzianym trofeum Kussaltowi i zaczal wydawac rozkazy. Pchnal goncow do Athjeariego i Wanhaila, aby poinformowali ich o rozwoju wydarzen, Anfirigowi zlecil odszukanie Gothyelka, Gotianowi kazal rozeslac rycerzy po calej kolumnie, by zaprowadzili w niej lad i dyscypline. -Do czasu spotkania z Gothyelkiem zostaniemy na wzgorzach - postanowil. - Jezeli Skauras uprze sie przy bitwie, bedzie musial potykac sie z nami pieszo albo zaplaci za to polamaniem tysiecy karkow. I nagle znalazl sie na szczycie sam na sam z Kussaltem. W uszach mu szumialo, twarz mial zaczerwieniona z emocji. Zaczyna sie, pomyslal. Po tylu latach i miesiacach babska przepychanka na slowa wreszcie sie skonczyla i zaczynala sie prawdziwa wojna. Innym - na przyklad Proyasowi - marzylo sie wyrwanie "swietego" pierwiastka swietej wojny z rak cesarza, ale Saubona interesowal przede wszystkim drugi czlon tej nazwy: wojna. Tak sobie w kazdym razie powtarzal. A wojna nie tylko sie zaczynala - ale zaczynala sie w taki sposob, jak zapowiedzial to ksiaze Kellhus. Nikt cie nie zna. Nikt. Odprowadzil wzrokiem jadacych w dol stoku Gotiana i Sarcellusa. Na mysl, ze mialby ich poswiecic, tak jak zadal tego ksiaze Kellhus - albo bogowie - serce mu zamarlo. Ukarz ich. Dopilnuj, zeby rycerze shrialu zostali ukarani. Cos lodowatego scisnelo go w gardle i Gilgaol zniknal rownie szybko, jak przed chwila sie objawil. -Co sie dzieje, moj panie? - zaniepokoil sie Kussalt. Jego wrazliwosc na zmiany nastroju Saubona byla co najmniej niezwykla - ale przeciez znal go od malego. W najstarszym wspomnieniu z dziecinstwa Kussalt porywal go na rece i biegl z nim przez galerie Moraoru po tym, jak uzadlila go pszczola. Niewiele brakowalo, zeby sie wtedy udusil, tak spuchl. Nieswiadomie zaczal znow gryzc knykcie. -Kussalt? -Slucham? Saubon sie zawahal. Spojrzal na poludnie, w strone rowniny. -Bedzie mi potrzebny egzemplarz "Traktatu". Musze czegos... poszukac. -Co cie interesuje, moj panie? - zapytal stary szambelan glosem jednoczesnie wstrzasnietym i dziwnie zatroskanym. Saubon spojrzal na niego wilkiem. -Nie powinno cie to... -Pytam tylko dlatego, ze nigdy sie z "Traktatem" nie rozstaje. - Szambelan podniosl stwardniala dlon do piersi i polozyl na sercu. - Mam go tutaj. Nauczyl sie na pamiec! - domyslil sie Saubon. Byl w szoku. Zdawal sobie sprawe, ze Kussalt jest czlowiekiem poboznym, ale... -Kussalcie... - Nie wiedzial, co powiedziec. Odpowiedzialo mu tylko mrugniecie starych, niezlomnych oczu. -Potrzebuje... Chcialbym sie dowiedziec, co Ostatni Prorok mowi o... skladaniu ofiar. Szambelan zmarszczyl krzaczaste siwe brwi. - Wiele, bardzo wiele... Nie rozumiem... -Chodzi mi o to, czego zadaja od nas bogowie... Czy ofiara jest sluszna wlasnie dlatego, ze oni sie jej domagaja? -Nie - odparl Kussalt, wciaz z marsem na czole. Z niewiadomych powodow bezmyslna pewnosc tej odpowiedzi rozsierdzila Saubona. Co ten stary glupiec wie? -Nie wierzysz mi, panie - zauwazyl Kussalt chrapliwym, zmeczonym glosem. - Ale chwala Inri Seje... -Dosc tego trajkotania - warknal Coithus Saubon. Spojrzal na odcieta glowe - na jablko. Miedzy obwislymi wargami blysnal zloty siekacz. Wiec tak wygladal ich wrog... Dobywszy miecza, jednym cieciem zdjal glowe z lancy i wytracil drzewce z reki Kussalta. -Wierze w to, w co musze - wychrypial. ROZDZIAL 6 Jak powiadaja starozytni, jeden czarnoksieznik wart jest tysiaca zolnierzy w bitwie i tysiaca grzesznikow w piekle. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Tarcze sa brzemieniem, miecze - kosturami, Duch z serca ulata. Zony ida w jasyr, wrogowie sa panami, Gasnie nadzieja swiata. anonim, "Lament za pokonanymi" Poczatek lata, 4111 Rok Kla, okolice pol Mengeddy Cisze poranka rozdarly galeockie i tydonskie rogi. Ich ton wznosil sie az do momentu, w ktorym do zludzenia przypominal przerazliwy kobiecy wrzask. Zew bojowy. Mimo ze poprzedniego dnia stoczono kilkanascie zacieklych potyczek, w ktorych lacznie wziely udzial tysiace fanimskich jezdzcow, Galeoci, Tydonnowie i Thunyeri spotkali sie na polnoc od pola dawnej bitwy i polaczyli sily. Juz wieczorem Coithus Saubon i Hoga Gothyelk pojednali sie i razem pomaszerowali na polnocny skraj rowniny, aby wykorzystac chwilowa przewage - o ile faktycznie mozna bylo mowic o jakiejs przewadze. Zgodzili sie, ze nigdzie w poblizu nie znajda rownie dogodnej pozycji. Od polnocnego wschodu flanke armii oslanialy ciagnace sie tam slone bagna, od zachodu byli chronieni pasmem wzgorz. Plytki i krety wawoz strumienia, ktory dalej rozplywal sie w mokradlach, wil sie w poprzek calego szyku, od jednej flanki do drugiej. W tym miejscu zamierzali ustawic linie obrony. Zbocza wawozu byly zbyt lagodne, aby w razie potrzeby powstrzymac szarze jezdzcow, ale bloto z pewnoscia utrudniloby szturm. Wial wschodni wiatr, niosacy - jak zaklinali sie zolnierze - zapach morza. Niektorzy zdumiewali sie podlozem, po ktorym przyszlo im maszerowac; wypytywali kompanow, czy dobrze spia i czy nie przeszkadza im noca cichy dzwiek, jakby syczenie morskiej piany wsrod zalewanych woda kamieni. Wielcy hrabiowie srodkowej polnocy zgromadzili swoich wasali i thanow, ktorzy z kolei zabrali cale swoje dwory. Marszalkowie probowali przekrzyczec zgielk, wydajac polecenia. Dalo sie slyszec wiwaty, ochryple smiechy i dudniacy jak grzmot tetent kopyt, kiedy mlodzi, juz podpici rycerze pedzili grupami na poludnie, chcac jak najpredzej zobaczyc pogan na wlasne oczy. Na kobiercach zdeptanej trawy tysiace ludzi goraczkowo szykowaly sie do bitwy: zony i kochanki zegnaly sie z mezczyznami, kaplani shrialu prowadzili modly wojownikow i cywili, tysiace kleczaly na ziemi, mamroczac slowa z prastarych zwojow i calujac chlodna o poranku ziemie. Gilgaolowi skladano w ofierze golebiarze. W ofiarny ogien Mrocznego Lowcy, Husyelta, spadaly okrawki miesa zabitej antylopy. Wrozowie rzucali sztony. Lekarze wypalali w ogniu noze i przygotowywali opatrunki. Slonce wznioslo sie dumnie ponad widnokrag, zalewajac cale to zamieszanie zlocistym blaskiem. Choragwie trzepotaly niespokojnie na wietrze. Zbrojni gromadzili sie w nieregularne tlumy i przemieszczali na linie frontu. Kohorty konnych przeslizgiwaly sie gesiego pomiedzy nimi. Bron mienila sie w sloncu, tarcze blyszczaly zlowrogimi totemami i wizerunkami Kla. Wsrod zolnierzy stojacych na skraju wawozu wybuchlo poruszenie. Caly horyzont nagle drgnal, zamigotal jak oproszony opilkami srebra. Poganie. Kianenscy grandowie z Gedei i Shigeku. Klnac i wywrzaskujac dalsze rozkazy, hrabiowie i thanowie srodkowej polnocy zdolali wreszcie ustawic tysiace zolnierzy na polnocnym brzegu. Strumien zamienil sie w czarna, blotnista sadzawke podziurawiona glebokimi sladami kopyt. Na poludniowym skraju wawozu, przed zmasowanym szykiem pieszych, tloczyli sie zbici w duze grupy inrithijscy rycerze. Rozlegly sie okrzyki przerazenia, gdy ci stojacy dalej od potoku odkryli wsrod traw kosci okryte gnijaca skora i tkaninami - pozostalosci poprzedniej swietej wojny. Zolnierze - zwlaszcza pospolici piechurzy - probowali spiewac najrozniejsze hymny, ale wszystkie piesni milkly, gdy tysiace gardel kolejno podejmowaly gleboka melodie jednego, wybranego peanu. Powietrze drzalo od harmonii wspolnej piesni. Trebacze podkreslali refren donosnym buczeniem rogow. Hymn podjeli nawet arystokraci, z wolna tworzacy zelazne szyki. Przybywamy tu na rzez, Tu grabiezy wiedzie droga. I nim dzien dopelni sie, W oczach bedziem mieli Boga. To byl hymn Starozytnej Polnocy, piesn z "Sag". I kiedy inrithi ja podjeli, przepelnila ich miniona chwala. Tysiace glosow, jedna piesn. Tysiace lat - i jedna piesn! Nigdy wczesniej nie byli tak zdeterminowani, tak przywiazani do korzeni. Slowa uderzyly ich z moca objawienia, po ogorzalych policzkach splynely lzy. Namietnosci rozgorzaly, przeniknely szeregi, az ludzie wydali nieartykulowany ryk i wzniesli miecze pod niebo. Byly ich tysiace - i byli jednoscia. W oczach bedziem mieli Boga. Pod oslona switu Kianowie wyjechali im na spotkanie. Zrodzili sie pod palacym sloncem, nie w ponurych lasach, jak Norsirajowie, i teraz slonce blogoslawilo ich swa wspanialoscia. Przeslizgiwalo sie po srebrzystych helmach. Jedwabne rekawy chalatow migotaly w swietle, upodabniajac kianenskie szyki do wielobarwnego, ruchomego horyzontu. W powietrzu niosl sie loskot bebnow. Inrithi spiewali. W oczach bedziem mieli Boga... Saubon, Gothyelk i reszta dowodztwa naradzili sie po raz ostatni i rozproszyli wzdluz szyku, ktory mimo ich najszczerszych wysilkow wciaz byl nierowny - w niektorych miejscach bolesnie rzadki, w innych znow bezsensownie zageszczony. Wsrod podwladnych roznych panow wybuchaly spory. Niejakiego Trondhe, thana Anfiriga, trzeba bylo powalic na ziemie i obezwladnic, bo rzucil sie z nozem na innego wasala. Ale piesn rozbrzmiewala bez przerwy, tak glosna, ze niektorzy lapali sie za piers, jakby bali sie, czy serce wytrwa w swoim rytmie. Przybywamy tu na rzez, Tu grabiezy wiedzie droga. Kianowie zblizali sie, zalewajac szarozielona rownine. Jezdzcow bylo nieprzeliczone mrowie, znacznie wiecej niz spodziewali sie inrithijscy dowodcy. Dudnily bebny. Galeoccy lucznicy (glownie Agmundrowie z polnocnych marchii)=uniesli cisowe luki i wypuscili strzaly, ktore na ulamek sekundy poszatkowaly niebo i cienka chmura wgryzly sie w nadciagajace szeregi wroga, nie czyniac mu wiekszej szkody. Fanimowie byli coraz blizej i inrithi widzieli juz wyraznie ich wypolerowane kosciane luki, zelazne groty lanc, powiewajace na wietrze szerokie rekawy plaszczy. Pobozni Rycerze Kla spiewali - blekitnoocy wojownicy z Galeothu, Ce Tydonnu, Thunyerusu. A kiedy spiewali, powietrze drzalo, jakby niebo bylo wykute z kamienia. / nim dzien dopelni sie, W oczach bedziem mieli Boga. Z okrzykiem "Na chwale Boza!" Athjeari i jego thanowie zlamali szyk i wysuneli sie przed szereg, opuszczajac lance do szarzy. Nastepne Domy poszly w ich slady i ruszyly na Kianow: Wanhail, Anfirig, Werijen Wielkie Serce - a w koncu takze stary Gothyelk z rykiem "Oto wola niebios!". Jak lawina, Dom sunal za Domem, az prawie cala odziana w kolczugi potega srodkowej polnocy runela na wroga. -Tam! Patrzcie! - pokrzykiwali piechociarze, pokazujac sobie nawzajem czerwonego lwa Saubona albo czarnego jelenia Gothyelka i jego synow. Ciezkie rumaki bojowe przeszly w galop. Gniazdujace w poblizu drozdy rozpierzchly sie i wyprysnely stadkiem pod niebo. Swiat wypelnil sie ciezkimi oddechami, zelazem i dudnieniem kopyt - z przodu, z tylu i po bokach. Nagle roj strzal wpadl miedzy ludzi jak stado szaranczy. Na chwile zapanowal chaos, konie kwiczaly, krzyczeli zaskoczeni rycerze. Wierzchowce padaly na ziemie, wierzgaly, zrzucaly jezdzcow, lamaly im kregoslupy, miazdzyly nogi. A potem zamieszanie minelo i znow zagrzmial rowny rytm szarzy. Dziwaczna ludzka zbieranina pedzila zlaczona wspolnym celem. Pagorki, krzewy i kosci poleglych w mniejszej wojnie swietej znikaly pod kopytami. Wiatr swiszczal w ogniwach kolczug, mierzwil thunyeryjskie warkoczyki i szarpal tydonskie oponcze. Jasne proporce trzepotaly na tle nieba. Zli, podstepni poganie z kazdym krokiem byli coraz blizej. Ostatnia nawalnica strzal uderzyla niemal poziomo, rownolegle do ziemi; trafila w mur pancerzy i tarcz. Niektorzy spadli z siodel, ten i ow przy upadku odgryzl sobie czubek jezyka; lezeli teraz na ziemi, wyli z bolu i wygrazali niebu piesciami. Ranne konie tanczyly obok nich w spienionych kregach. Reszta armii pedzila naprzod, przez trawy i rozkolysane wiatrem splachetki kwitnacej krzyzownicy. Zolnierze opuscili lance - dwadziescia tysiecy jezdzcow w kolczugach wlozonych na grube filcowe kaftany, w helmach z policzkami, na grzbietach zakutych w stal rumakow. Strach rozplynal sie w oblakanczym pedzie i zmieszal z bitewnym zapalem, az nie mozna bylo ich odroznic. Ludzie Kla dali sie bez reszty porwac szarzy. Caly swiat skupil sie w blyszczacych grotach lanc. Cel byl coraz blizej... Hurgot kopyt i loskot bebnow zagluszyly piesn. Przedarli sie przez waski zagajnik sumakow, ujrzeli wielkie jak spodki oczy nieprzyjaciol... Zderzenie. Lance przeszywaly tarcze i zbroje, drewno kruszylo sie w drzazgi, wstrzas przyprawial o zgrzyt kosci. Nagle ziemia znieruchomiala pod kopytami koni, a w powietrze poniosly sie krzyki i jeki. Dlonie siegnely po miecze i topory. Ludzie cieli i uderzali, konie stawaly deba, krew tryskala pod niebo. Kianowie padali pod naporem wroga, zmiazdzeni moca ramion z polnocy; umierali wpatrzeni w blade twarze i bezlitosne blekitne oczy. Cofneli sie przed rzezia - i rzucili do ucieczki. Z piersi Galeothow, Tydonnow i Thunyerow dobyl sie jeden ryk. Ruszyli w poscig - tylko rycerze shrialu wstrzymali rumaki, probujac wprowadzic lad w swoje szyki. Inrithijscy wojownicy spieli konie ostrogami, ale poganie z latwoscia odskoczyli, w pelnym pedzie ostrzeliwujac sie z lukow - i nagle rozplyneli sie w nacierajacej z drugiej strony fali ciezkozbrojnych fanimskich jezdzcow. Dwa pancerne szeregi zderzyly sie z loskotem. Wywiazala sie rozpaczliwa walka. Pomaranczowo-czarna choragiew hrabiego Hagaronda z Usgaldu zniknela w cizbie, a sam hrabia zginal na miejscu, przyszpilony lanca do ziemi. Wlocznia przeszyla szyje Maggi, kuzyna Skaiyelta, stracila go z siodla i rzucila pod kopyta koni. Smierc spadla z nieba jak huragan. Sam Gothyelk rowniez padl; bojowy okrzyk jego synow wzniosl sie ponad ogolny zgielk. Skowyt fanimow wzniosl sie do najwyzszych tonow... Wojna to krwawa harowka. Odziani w zelazo zolnierze zmagali sie z wrogiem, rozbijali helmy i czaszki, druzgotali drewniane tarcze, lamali rece, ktore je trzymaly. Yalgrota, Mlot na Srancow, jednym ciosem odcinal glowy koniom, a fanimskich grandow wysadzal z siodel jak dzieci. Werijen Wielkie Serce, hrabia Plaiedolu, zebral wokol siebie Tydonnow i zmiotl pogan, ktorzy zaskoczyli Gothyelka. Walczacy juz pieszo Goken Rudy, thunyeryjski hrabia Cern Auglai, zarzynal wszystkich, konie i ludzi, usilujac sie przebic do oblezonej choragwi. Kianowie nie widzieli jeszcze czlowieka, ktory walczylby z rownie wsciekla determinacja. Padali ogorzalymi twarzami w bloto, wyli z bolu, sokole oczy otwierali szeroko ze strachu. Chwila wytchnienia. Szambelanowie odciagneli glowy Domow w bezpieczniejsze miejsca. Hrabia Cynnea z Agmundru, ranny w ramie, darl sie wnieboglosy, zeby nigdzie go nie zabierali. Hrabia Othrain z Numaineiri plakal, wyjmujac wiekowa rodzinna choragiew z martwych dloni syna i wznoszac ja na wiatr. Ksiaze Saubon wolal, zeby przyprowadzic mu nowego konia. Na calym obszarze, przez ktory przed chwila sie przewalili, ludzie potykali sie, czolgali, niezdarnie probowali tamowac krwawienie z ran - ale znacznie wiecej bylo takich, ktorzy, upojeni bitewnym szalem, wznosili triumfalne okrzyki. Okrutny Gilgaol galopowal w ich sercach. Wrog byl wszedzie: z przodu, z tylu, na skrzydlach. Pancerne legiony zawracaly i szykowaly sie do szarzy. Grandowie Gedei i Shigeku, w przepysznych jedwabnych chalatach i zlotych kirysach, runeli na zelaznych zolnierzy polnocy. Wzieci w kleszcze Ludzie Kla padali jak muchy. Kianowie nadziewali ich na lance, wysadzali z siodel, tratowali, nadziakami przebijali grube helmy. Dumne rumaki ginely od strzal. Umierajacy ludzie wzywali zony i bogow. Znajome glosy wyroznialy sie w ogolnej kakofonii. Kuzyn. Druh od kielicha. Brat lub ojciec ginacy z przejmujacym krzykiem. Szkarlatny proporzec hrabiego Kothwy z Gaethuni upadl na ziemie, zostal jeszcze raz dzwigniety, a potem przepadl na zawsze, podobnie jak sam Kothwa i pieciuset prowadzonych przez niego Tydonnow. Czarny jelen z Agansanoru rowniez zostal powalony i wdeptany w ziemie. Ludzie Gothyelka probowali odciagnac swego rannego pana, ale padli pod ciosami kianenskich jezdzcow i tylko szalencza szarza synow - ktora najstarszy, Gotheras, przyplacil rana uda - ocalila hrabiego. Ponad ogolna wrzawe wzniosl sie rozpaczliwy jazgot rogow wzywajacych do odwrotu, ale hrabiowie i thanowie srodkowej polnocy nie mieli dokad sie wycofac. Rozwrzeszczane masy poganskich jezdzcow otaczaly ich ze wszystkich stron, zasypywaly strzalami, z latwoscia odpieraly niezborne kontrataki. Gdziekolwiek inrithi spojrzeli, widzieli tylko jedwabne choragwie fanimow i wyszyte na nich zlota nicia dziwaczne stwory heraldyczne. Niemilknacy ani na chwile nieziemski loskot bebnow wyznaczal im rytm umierania. Nagle kianenskie oddzialy, ktore uniemozliwialy im odwrot, poszly w rozsypke. Odziani w biel rycerze shrialu wpadli w sam srodek zamieszania z okrzykiem: -Uciekajcie, bracia! Uciekajcie! Spanikowane wojsko rzucilo sie do ucieczki konno i pieszo. Rzesza krwawiacych rannych, wspartych na sprawniejszych kompanach, brnela przez wawoz. Rycerze shrialu przez chwile oslaniali ich odwrot, a potem sami zawrocili i pomkneli, scigani przez tlum poganskiej jazdy; wyjaca nawala lanc, tarcz, sniadych twarzy i spienionych koni rozciagala sie na cala szerokosc widnokregu. Ranni, ktorzy kulejac przemierzali pole dawnej bitwy, zostali wycieci w pien doslownie o rzut kamieniem od bezpiecznego schronienia za linia Ludzi Kla, ktorzy oniemiali ze zgrozy sledzili te rzez. Piesn ucichla. Tylko bebny dudnily, dudnily, dudnily... Inrithich ogarnal strach. -Juz byli nasi! - krzyczal Saubon, plujac krwia. - Mielismy ich w garsci! Gotian zlapal go za ramiona i potrzasnal. -Nic nie mieliscie, glupcze! Nic! Znasz zasady?! Przelamac linie wroga i wracac do szyku! Kiedy Gotian, slizgajac sie i brodzac w blocie, pokonal wawoz, a nastepnie przecisnal sie w glab szyku, natychmiast odszukal galeockiego ksiecia - ale zamiast dawnego Saubona znalazl miotajacego sie na wszystkie strony szalenca. -Mielismy ich w garsci! Ktos krzyknal ostrzegawczo. Gotian odruchowo zaslonil sie tarcza, Saubon zas wydzieral sie dalej: -Rozpierzchli sie jak dzieci przed... Cos zagrzechotalo, jakby grad zabebnil o dach z miedzianej blachy. Rozlegly sie dalsze krzyki. -...jak dzieci! Wdeptalismy ich w ziemie! Z piersi Galeotha sterczalo drzewce poganskiej strzaly. W pierwszej chwili wielki mistrz pomyslal, ze Saubon juz nie zyje, ale ksiaze tylko podniosl reke i zlamal strzale. Grot przebil wprawdzie kolczuge, lecz zatrzymal sie na filcowym kaftanie. -Mielismy ich w garsci, do kurwy nedzy! Gotian znow potrzasnal ksieciem. -Posluchaj mnie! Wlasnie o to im chodzilo! Chcieli, zebys tak pomyslal! Kianowie sa zbyt miekcy w otwartej walce, a zarazem zbyt zawzieci, zeby latwo ulec. I dlatego, kiedy na nich szarzujesz, masz ich tylko wykrwawic,.nie rozbic w pyl! Saubon spojrzal na niego tepo. -Przeze mnie przegralismy... -Wezze sie w garsc, czlowieku! Nie jestesmy poganami. Jestesmy twardzi, ale krusi. Mozemy peknac! Gothyelk jest ranny, moze nawet smiertelnie... Musisz zebrac ludzi! -Tak... zebrac... - Oczy Saubona zablysly nagle, jakby zaplonal w nich nowy ogien. - Dziwka bedzie mi laskawa! Tak powiedzial! Gotian tylko wytrzeszczyl oczy. Coithus Saubon, ksiaze Galeothu, siodmy syn starego diabla Eryeata, kazal sobie przyprowadzic konia. *** Ogromne, liczone w tysiacach rzesze poganskich lansjerow rozbijaly sie o inrithijskie szyki. Galeoccy i tydonscy pikinierzy rozpruwali brzuchy fanimskich koni, wytatuowani Nangaelowie z polnocnych marchii Ce Tydonnu palkami dobijali lezacych w blocie rannych, Agmundrowie szyli strzalami ze smiercionosnych cisowych lukow, Auglishowie z thunyeryjskich puszcz ciskali za uciekajacymi fanimami toporki, ktore z bzyczeniem wazek przecinaly powietrze.W innych czesciach wawozu odziani w skory poganie pedzili konno wzdluz inrithijskich szeregow, zasypujac je strzalami, obelgami i odcietymi glowami wodzow, ktorzy padli w pierwszej szarzy. Zolnierze przykucali za pawezami, przetrzymywali kanonade, po czym - ku zdumieniu przerazonych fanimow - odrzucali im te same glowy. Wkrotce fanimowie zaczeli sie w kilku miejscach wycofywac: odstapili tam, gdzie szyk tworzyli twardzi Gesindalczycy i Kurigalderowie z Galeothu, ponurzy Numainerowie, dlugobrodzi Plaiedolczycy z Ce Tydonnu, ale najbardziej przerazali ich jasnowlosi Thunyeri, ktorych zlaczone tarcze przypominaly kamienny mur, a obureczne miecze i topory mogly rozciac opancerzonego czlowieka od glowy po serce. Olbrzymi Yalgrota, Mlot na Srancow, stal przed Thunyerami, miotal przeklenstwa i krecil mlynca toporem. Kiedy Kianowie dali mu sie sprowokowac, on i jego pobratymcy zrobili z nich krwawa sieczke. Jednakze grandowie Gedei i Shigeku z uporem godnym lepszej sprawy raz za razem przypuszczali szturm na inrithijskie pozycje: uderzali to na Galeothow, to na Tydonnow, szukajac slabego ogniwa w lancuchu pancernych. Wiedzieli, ze wystarczy w jednym miejscu przelamac szyk wroga, i ta swiadomosc popychala ich do desperackich aktow heroizmu. Zolnierze z polamanymi sejmitarami, z tryskajacymi krwia ranami, z wywleczonymi z brzucha i petajacymi im nogi wnetrznosciami rzucali sie fala na Norsirajow. I za kazdym razem grzezli w blocie i beznadziejnej mlocce, zanim na rozkaz wodzow wycofywali sie na otwarta rownine. Za ich plecami Ludzie Kla dzwigali sie na nogi i wydawali gorzkie okrzyki ulgi. Na polnocnym wschodzie, gdzie szyk inrithich przytykal do slonych mokradel, syn padyradzy, ksiaze Fanayal, poprowadzil coyaurich, elitarna ciezka jazde, do ataku na Cuarwishow z Ce Tydonnu, ktorzy naparli zbytnio na zachod i dali sie zaskoczyc przed powrotem na wyznaczone pozycje. Zapanowal chaos i w pierwszych chwilach starcia dziesiatki Cuarwishow uciekly na bagna. Miecze i sejmitary zalsnily w sloncu i nagle chmara blyszczacych coyaurich przedarla sie na tyly norsirajskich szeregow, chociaz ozdobiona bialym koniem choragiew Fanayala utknela na dobre na skraju wawozu. Dwoch mlodszych synow Gothyelka uderzylo na coyaurich na czele niedobitkow rodowej jazdy. Fanimowie, pozbawieni kluczowego w ich taktyce szerokiego pola manewru, poniesli ciezkie straty i musieli sie wycofac. Podniesiony na duchu ich sukcesem ksiaze Saubon zebral wokol siebie wszystkich konnych rycerzy i inrithi zaczeli coraz smielej odpowiadac na wypady fanimskich podjazdow. Uderzali w pozornie bezksztaltne masy jezdzcow, fanimowie szli w rozsypke, a chwile pozniej Norsirajowie wycofywali sie, zeby nie dac sie zagarnac zachodzacym ich z flanki poganom. Wpadali miedzy swoich coraz mniej liczni, z polamanymi lancami i poszczerbionymi mieczami; sam Saubon stracil trzy konie. Ciezko ranny hrabia Othrain z Numaineiri zostal przeniesiony na tyly i wkrotce poszedl za swoim poleglym synem. Slonce wspielo sie wysoko i zar lal sie z nieba na pole bitwy. Hrabiowie i thanowie zachwycali sie zmienna taktyka Kianow - i przeklinali ja. Z zazdroscia patrzyli na ich wspaniale wierzchowce, ktorymi poganie zdawali sie kierowac sila samych mysli. Nie watpili juz, ze fanimscy grandowie doskonale wladaja lukiem: wiele ich tarcz jezylo sie od strzal, polamane drzewca sterczaly tez z okrytych kolczugami piersi, w inrithijskim obozie rannych i zabitych strzalami liczono w tysiacach. Poganie wycofali sie, zeby na nowo sformowac szyk. Ludzie Kla wzniesli niesmiale wiwaty. Zmordowani upalem zolnierze piechoty pedem zbiegali w glab uslanego trupami wawozu i zlewali sobie glowy krwawa woda. Wielu osuwalo sie na kolana i trzeslo sie od szlochu. Niewolnicy, kaplani, malzonki i ladacznice opatrywali rany, roznosili zwyklym wojownikom wode i piwo, wodzom podawali wino. Gdzieniegdzie wsrod wyczerpanych zolnierzy rozlegaly sie spiewy. Oficerowie wykrzykiwali komendy, probujac zapedzic podwladnych do uzbrojenia stoku przed szykiem polamanymi pikami, wloczniami, nawet odlamkami drzewc. Gruchnela wiesc, ze poganie wyslali oddzial jazdy na polnoc, na wzgorza, probujac oflankowac inrithich, ale poniewaz ksiaze Saubon przewidzial ten manewr, hrabia Athjeari i jego Gaenryjczycy dzielnie i skutecznie odparli atak. Tym razem wiwaty zabrzmialy glosniej i odwazniej, na chwile zagluszajac nawet ustawiczny loskot fanimskich bebnow. Radosc nie trwala jednak dlugo. Na rowninie poganie zebrali sie juz pod trojkatnymi choragwiami, tworzac dlugie, nierowne szeregi. Bebny umilkly. Przez chwile bylo slychac wiatr szemrzacy w trawie i bzyczenie pszczol krazacych nad zalegajacymi wawoz trupami. Nagle maly oddzial jazdy wysforowal sie dumnie do przodu, niosac sztandar z czarnym szakalem, herbem Skaurasa, kianenskiego sapatiszacha-gubernatora Shigeku. Ludzie Kla uslyszeli stlumiona przez odleglosc przemowe, ktorej odpowiedzialy okrzyki w niezrozumialym jezyku. Ksiaze Saubon zapowiedzial tubalnym glosem, ze lucznik, ktory zastrzeli sapatiszacha, otrzyma piecdziesiat zlotych talentow; ten, ktory go tylko zrani, dostanie dziesiec. Agmundrowie sprawdzili wiatr, podniesli cisowe luki ku sloncu i zaczeli wypuszczac strzaly. Wiekszosc pociskow nie doleciala do celu, nieliczne jednak dotarly. Fanimowie probowali ich nie zauwazac - dopoki ktorys nie zlapal sie za kark i nie runal z siodla na ziemie. Ludzie Kla wybuchneli donosnym smiechem. Jak jeden maz uderzyli o tarcze i wydarli sie triumfalnie. Orszak sapatiszacha rozpierzchnal sie na wszystkie strony. Samotny jezdziec nie ruszyl sie z miejsca: arystokrata dosiadajacy pieknego siwka okrytego czarno-zlotym czaprakiem, najwyrazniej nieprzestraszony i niezrazony przetaczajacym sie po rowninie drwiacym buczeniem. I nagle wszyscy inrithi zdali sobie sprawe, ze maja przed soba samego Skaurasa ab Nalajana, przez Nansurczykow zwanego Sutis Sutadra, Szakal Poludnia. Strzaly przywiezione z dalekiego kraju Galeoth wbijaly sie w ziemie wszedzie wokol niego, on jednak ani drgnal. Agmundrowie wstrzeliwali sie w cel, drzewc tkwiacych w darni przybywalo z kazda chwila. Sapatiszach zza czerwonej szarfy, ktora byl przepasany, wyjal noz - i zaczal sobie przycinac paznokcie. Teraz fanimowie wybuchneli ogluszajacym smiechem i rykiem, uderzajac o tarcze blyszczacymi sejmitarami. Ziemia zadrzala od zgielku. Dwie rasy, dwie nienawidzace sie religie stanely naprzeciw siebie na uslanym trupami polu bitwy. Skauras podniosl reke i niezmordowane bebny podjely przerwany rytm. Fanimowie ruszyli do szturmu na calej dlugosci szyku. Ludzie Kla ucichli, zaparli piki o ziemie i ciasniej zestawili tarcze. Znow sie zaczynalo. Kianowie zblizali sie w oblokach kurzu, nabierajac coraz wiekszego impetu. Przednie szeregi jak na komende opuscily lance - jakby jezdzcy odliczali w myslach uderzenia w bebny - i popedzili konie do galopu. Z przenikliwym wrzaskiem rzucili sie na inrithich. Konni lucznicy rozjechali sie na boki, zasypujac wroga deszczem strzal. Tym razem poganie uderzali miazdzacymi falami, silniejsi i liczniejsi niz o poranku; cale kompanie skladaly w ofierze zycie, zeby armia mogla zdobyc chocby piedz terenu. W kilku miejscach niewierni przelamali opor Usgaldczykow z Galeothu, zmordowanych Cuarwishow, Nangaelow i Warnutow z Ce Tydonnu i wdarli sie na brzeg wawozu, spychajac w tyl opancerzone szeregi inrithich. Piki pekaly z trzaskiem, masakrowaly twarze, darly uprzaz; zakrzywione sejmitary przerzynaly helmy i druzgotaly chronione kolczuga obojczyki; przerazone konie przedzieraly sie przez rzedy drzewc i tarcz. A gdy wydawalo sie, ze szeregi Kianow rzedna i zaczyna im brakowac rozpedu, z tumanow kurzu wynurzaly sie nastepne fale zbrojnych, pokonywaly wawoz, deptaly poleglych i wbijaly sie klinem w oszolomionych obroncow. Braklo czasu na taktyke, na modlitwe - starczylo tylko na rozpaczliwa walke na smierc i zycie. W kilku miejscach linia frontu zachwiala sie, pekla... I wtedy, jakby zstepujac ze slonca, przybyli cishaurimowie. *** Saubon probowal plazowac mieczem uciekajacych Usgaldczykow, ale nie na wiele sie to zdalo. Smiertelnie przerazeni, na czworakach czmychali przed jego prychajacym wierzchowcem i przed tratujacymi ich jezdzcami w zlotych pancerzach.-Wola Boza! - ryknal Saubon, wbijajac sie w szyk coyaurich. - Oto wola Boza! Jego karosz zderzyl sie z rumakiem pierwszego poganina w szeregu. Kianenski kon, drobniejszy i slabszy, potknal sie i Saubon czystym pchnieciem zatopil miecz w szyi zaskoczonego jezdzca. Obrocil konia w miejscu i sparowal silny cios drugiego Kiana, w rozwianych czerwonych szatach. Kary z kwikiem zatoczyl sie w bok - i nagle znalezli sie z Kianem bark w bark. Saubon uderzyl przeciwnika w nos glowica miecza. Poganin z zakrwawiona twarza spadl z siodla. Czyjs miecz zgrzytnal ksieciu na helmie. Saubon cial pozbawionego jezdzca konia po zadzie i sploszone zwierze wpadlo na oslep miedzy poganskie psy. Drugim zamaszystym cieciem odrabal dolna szczeke wierzchowcowi swojego niedoszlego zabojcy. Kon stanal deba, jezdziec spadl. Saubon szarpnal karego w lewo i stratowal skowyczacego bluznierce. -Oto...! - wrzasnal, tnac na odlew nastepnego. Strzaskal mu tarcze. -...Wola...! - Drugim ciosem zdruzgotal przytrzymujace tarcze ramie. -...Boza! - Trzecim uderzeniem rozrabal helm i przepolowil ciemnoskora twarz. Nastepny coyauri sie zawahal - ale ci, ktorzy zachodzili Saubona od tylu, nie mieli takich watpliwosci. Grot lancy przesliznal sie mu po plecach, zahaczyl o kolczuge i omal nie wysadzil go z siodla. Saubon stanal w strzemionach i cieciem miecza przepolowil drzewce. Zanim poganin zdazyl wyciagnac szable, ksiaze przecial mu popreg. Nastepny wrog spadl pod kopyta. Oszolomieni niewierni stloczyli sie wokol niego. -Tchorze! Ksiaze splunal, dal koniowi ostroge i wjechal w nich z oblakanczym smiechem na ustach. Cofneli sie przerazeni - i dwoch od razu przyplacilo to zyciem. Tymczasem karosz - nie wiedziec czemu - potknal sie i stanal deba. Co za francowate bydle! Saubon z impetem uderzyl o ziemie. Zaszumialo mu w glowie. Otoczyl go rozwierzgany las konskich nog i kopyt. Nieruchome ciala. Stratowana trawa. Wstawaj... Wstawaj! Musisz wstac! Kopnal miotajacego sie wierzchowca. Nad glowa zamajaczyl mu olbrzymi cien. Spod zelaznych podkow trysnely grudki darni - tuz przy jego glowie! Pchnal mieczem do gory, poczul, jak czubek ostrza zeslizguje sie po mostku konia i wchodzi w miekki, brunatny brzuch. Przeblysk slonca. I nagle mogl stanac na nogi. Dzwignal sie, ale w tej samej chwili cos wyrznelo go w helm. Osunal sie na kolana. Po kolejnym ciosie runal na twarz. Na Boga, jakze bezsilny byl teraz w swojej furii, jakze kruchy w zetknieciu z ziemia! Wyciagnal lewa reke na oslep i natrafil na czyjas dlon: zimna, stwardniala, o sztywnej skorze i paznokciach jak ze szkla. Dlon trupa. Podniosl wzrok. W zdeptanej trawie dostrzegl zabitego inrithi. Przycisnieta do darni twarz byla splaszczona i zalana krwia, zolnierz stracil helm, spod kolczego kaptura wystawaly jasne wlosy. Czepiec spod helmu spadl mu z glowy i oparl sie o usta. Trup wydawal sie tak ciezki, tak nieruchomy... jak gruda ziemi... Koszmarny moment rozpoznania, tak nierealny, ze trudno bylo sie przestraszyc. To byla jego twarz! Zaciskal dlon na wlasnych palcach! Chcial krzyknac. Nie mogl. Zagrzmialy ciezsze kopyta, rozlegly sie krzyki w znajomym jezyku. Saubon puscil lodowate palce i dzwignal sie na kleczki. Zatroskane glosy. Rece, ktore nagle pojawily sie znikad, pomogly mu wstac. Wpatrywal sie tepo w ziemie, w miejsce gdzie jeszcze przed chwila lezaly jego zwloki... Ta ziemia... Ta ziemia jest przekleta! -Wesprzyj sie na mnie - powiedzial ktos ojcowskim tonem, jakby Saubon byl synem, ktory wlasnie dostal sroga nauczke. - Jestes uratowany, moj ksiaze. To byl Kussalt. Uratowany? -Nic ci nie jest, ksiaze? Saubon splunal krwia i steknal: -Jestem tylko poobijany... Doslownie kilka krokow od nich rycerze shrialu walczyli z coyaurimi. Dzwieczace miecze migotaly na tle nieba. Byly takie piekne... I niewiarygodnie odlegle, jak scena bitewna na gobelinie... Saubon bez slowa spojrzal na szambelana. Stary zolnierz byl zmeczony i zniechecony. -Powstrzymales ich, ksiaze - powiedzial Kussalt z podziwem, moze nawet z duma. Saubon zamrugal; krew zalewala mu lewe oko. -Jestes juz stary i powolny - odparl z niewytlumaczalnym okrucienstwem. - Oddaj mi swojego konia! Kussalt skrzywil sie i zacisnal wargi. -Przestan sie obrazac, stary durniu, tylko daj mi swojego zasranego konia! Kussalt wzdrygnal sie, jakby cos w nim peklo, i osunal sie na Saubona, ktory zachwial sie pod jego ciezarem i runal na wznak. -Kussalt! Usiadl i ulozyl sobie szambelana na udach. Z plecow Kussalta, na wysokosci krzyza, sterczalo drzewce strzaly. Szambelan zabelkotal cos, odkaszlnal ciemna, starcza krwia i przewrocil oczami. Napotkawszy spojrzenie ksiecia, zasmial sie i zakrztusil. Saubonowi ciarki przeszly po plecach. Ile razy slyszal, jak Kussalt sie smieje? Trzy? Cztery? Przez cale zycie... Nie, nie, nie, nie... -Kussalt! -Chcialbym, zebys wiedzial... - wychrypial starzec - ...jak bardzo cie nienawidze... Zadygotal. Splunal na wpol skrzepla krwia. Steknal jeszcze raz i znieruchomial na dobre. Jeszcze jedna gruda ziemi. Saubon potoczyl wzrokiem po oku cyklonu, w ktorym sie znalezli. Zewszad obserwowali go martwi. Zrozumial. Przeklety. Coyauri wycofywali sie w panice na druga strone wawozu, ale inrithi, zamiast wiwatowac, krzyczeli rozdzierajaco. Blyskalo oslepiajace swiatlo, tak jasne, ze w srodku dnia przedmioty rzucaly w nim cienie. Wcale mnie nie nienawidzil... Jakzeby mogl? Kussalt byl jedynym czlowiekiem, ktory... To zart. Ha, ha, ha, ty stary osle... Ktos stal nad nim i cos krzyczal. Zmeczony... Czy kiedykolwiek w zyciu byl taki zmeczony? -Cishaurimowie! - darl sie ktos. - Cishaurimowie! Ach, stad te swiatla... Uderzenie otwarta dlonia w policzek. Ogniwa kolczugi poharataly mu skore. Gdzie helm? -Saubon! Saubon! - wrzeszczal Incheiri Gotian. - Cishaurimowie! Dotknal policzka. Zobaczyl krew na palcach. A to niewdziecznik jeden... Pierdolony, niewdzieczny tluk! Dopilnuj, zeby zostali ukarani! Ukarz ich! Ukarz! W dupe jebane tluki. -Do ataku - rozkazal spokojnie ksiaze Galeothu. Przytulil martwego szambelana. Alez z niego zartownis. - Ruszajcie na cishaurimow. Idac, starali sie unikac uzbrojonych w Lzy Boga kusznikow, ktorych inrithi trzymali na tylach. Pod zadnym pozorem nie mogli wystawiac sie na niebezpieczenstwo, nie teraz, kiedy Szkarlatne Wiezyce szykowaly sie do wojny. Byli cishaurimami, Nosiwodami Indary; ich zycie bylo cenniejsze od zycia tysiaca zwyklych zolnierzy. Stanowili oazy na ludzkiej pustyni. Wodzac dlonmi po wiechach traw, zoltych kwiatach nawloci i bialych rukwi, szli w strone linii frontu. Bylo ich czternastu. Wiatr i ogniste prady powietrzne rozwiewaly ich zolte jedwabne sutanny. Kazdy mial oplecione wokol szyi piec wezy, ktore sterczaly na boki sztywno jak ramiona kandelabra i mialy baczenie na cala okolice. Bezradni Norsirajowie strzelali salwami, lecz strzaly ginely w oblokach plomieni. Cishaurimowie napierali nieustepliwie, wodzac pustymi oczodolami po zjezonych zelazem inrithijskich szeregach. Gdziekolwiek spojrzeli, oslepiajacy blekitny blask razil Ludzi Kla, parzyl skore, stapial metal z cialem, palil serca na popiol... Wielu wojownikow z polnocy wytrwalo na swoich pozycjach, padajac na ziemie i oslaniajac sie tarczami - tak jak ich uczono. Ale rownie wielu natychmiast rzucilo sie do ucieczki: Osgaldczycy, Agmundrowie, Gaenryjczycy, Numaineiryjczycy i Plaiedolczycy nie zwracali uwagi na zagrzewajace ich do walki okrzyki oficerow i seniorow. Srodek inrithijskiego szyku zachwial sie, przerzedzil i bitwa zmienila sie w rzez. Korzystajac z zamieszania, dowodzeni przez Fanayala coyauri wycofali sie z wawozu. Rycerze shrialu deptali im po pietach w chmurach dymu i kurzu - tak to widzieli postronni obserwatorzy. W pierwszej chwili fanimowie przecierali oczy ze zdumienia; wielu krzyczalo, nie ze strachu jednak, lecz z niedowierzania i podziwu dla graniczacej z szalenstwem zacieklosci balwochwalcow. Nawet kiedy Fanayal w koncu umknal przed poscigiem, Incheiri Gotian na czele czterech tysiecy rycerzy shrialu pedzil naprzod, krzyczac przez lzy: -Oto wola Boza! Rozproszyli sie po polu bitwy. Poza katastrofalna poranna szarza nie poniesli jeszcze zadnych strat. Galopowali teraz wsrod traw, przytuleni do konskich grzbietow. Krzykiem dawali upust swojej wscieklosci i uragali wrogom. Runeli na czternastu cishaurimow, prowadzac konie wprost w promienie piekielnego blasku buchajacego z wylupionych oczu. I gineli w ogniu jak cmy lecace do rozzarzonych wegli w ognisku. Smugi blekitnej swiatlosci tryskaly jak fontanny; lsnily nieziemskim pieknem, zweglaly rece, osmalaly torsy, spalaly jezdzcow zywcem. Ponad jeki i bolesny skowyt, ponad tetent kopyt wciaz jak grzmot wznosil sie okrzyk "Oto wola Boza!". Gotian spadl w pelnym pedzie ze zweglonego konia. Biaxi Scoulas ze spalona noga osunal sie z siodla i zginal pod kopytami pedzacych za nim wierzchowcow. Jeden z rycerzy doslownie eksplodowal. Jego noz smignal w powietrzu i ze swistem werznal sie w tchawice jadacego za nim Cutiasa Sarcellusa. Smierc spadla z nieba jak huragan. Mozgi gotowaly sie w czaszkach. Zeby pekaly z trzaskiem. W pierwszych trzydziestu sekundach polegly setki zbrojnych. Palace swiatlo bylo wszechobecne jak rysy w spekanym szkle. Ale rycerze shrialu nieustepliwie popedzali konie, ktore przeskakiwaly nad sczernialymi szczatkami poprzednikow, i na wyscigi gnali ku zagladzie, wyjac jak potepiency. Krzewy i trawa zajely sie ogniem. Wiatr spychal oleisty dym prosto na cishaurimow. Nagle samotny mlody jezdziec dopadl do jednego z kaplanow-czarnoksieznikow - i scial mu glowe. Kiedy stojacy nieopodal drugi cishaurim odwrocil w jego strone puste oczodoly, tylko kon chlopca stanal w plomieniach; rycerz zeskoczyl z siodla i biegl dalej, krzyczac przerazliwie, z przywiazana do dloni ojcowska chorae. Dopiero wtedy cishaurimowie zrozumieli swoj blad, pojeli ogrom swojej arogancji. Wahali sie tylko przez chwile... Z klebow dymu wynurzyl sie szereg poparzonych, zakrwawionych rycerzy shrialu. Prowadzil ich wielki mistrz Gotian, niosac swieta choragiew zakonu - zloty Kiel na bialym polu. W tej ostatniej szarzy padlo ich jeszcze kilkuset - ale nie wszyscy. Cishaurimowie orali plomieniami ziemie w rozpaczliwych probach spalenia tych, ktorzy niesli chorae, lecz bylo za pozno. Rozwscieczeni rycerze juz ich dopadli. Jeden z czarnoksieznikow probowal wzniesc sie w powietrze, ale dosiegna! go belt z kuszy z umocowana Lza Boga. Reszta padla tam, gdzie stala. Byli cishaurimami, Nosiwodami Indary, i ich smierc byla cenniejsza od smierci tysiaca zwyklych zolnierzy. Na jedna krotka, nierealna chwile zapadla zupelna cisza. Rycerze shrialu - te kilka setek, ktore ocalaly z masakry - kulejac i potykajac sie, wrocili w szeregi inrithich. Incheiri Gotian dotarl do bezpiecznego schronienia jako jeden z ostatnich, niosac poparzonego mlodego rycerza. *** Widzac, ze cishaurimowie wykonali swoje zadanie (chociaz przyplacili to zyciem), Skauras wydal grandom rozkaz do szturmu, ale to, co przed chwila zobaczyli, wstrzasnelo nimi do glebi. Cofneli sie i zbili w bezladny tlum, podczas gdy po drugiej stronie uslanego dymiacymi cialami skrawka spalonej ziemi hrabiowie i thanowie srodkowej polnocy w pospiechu formowali linie frontu i odbudowywali srodek szyku. Zanim grandowie Shigeku i Gedei znow przypuscili atak, okuci zelazem Norsirajowie zdazyli zajac dogodne pozycje. Ich szeregi sie przerzedzily, ale serca tylko jeszcze bardziej zmeznialy.Znow spiewali wiekowy hymn, ktory nagle zabrzmial proroczo: Przybywamy tu na rzez, Tu grabiezy wiedzie droga. / nim dzien dopelni sie, W oczach bedziem mieli Boga. Dzien mial sie ku koncowi. Poleglych przybywalo. Hrabia Wanhail z Kurigaldu spadl z konia podczas jednego z kontratakow i skrecil kark. Najmlodszy brat Skaiyelta, ksiaze Narradha, zginal trafiony strzala w oko. Wielu zywych mdlalo z wyczerpania i goraca; niektorzy dostawali szalu z zalu po poleglych towarzyszach, toczyli piane z ust; trzeba ich bylo sila zaciagac do rezydujacych w obozie kaplanow. Ale ci, co wytrwali, byli naprawde niezlomni. Podjeli piesn, ktora na nowo obudzila w nich ducha walki. Loskot fanimskich bebnow najpierw przycichl, a potem calkowicie utonal w miarowych tonach hymnu. Tysiace glosow i jedna piesn. Tysiace lat i jedna piesn. / nim dzien dopelni sie, W oczach bedziem mieli Boga. Gdy slonce chylilo sie ku zachodowi, fanimowie coraz czesciej cofali sie przed inrithimi i atakowali z coraz mniejszym animuszem. W oczach balwochwalcow mieszkaly demony. Skauras kazal juz grac sygnal do odwrotu, kiedy od zachodu, ze wzgorz runely na pogan choragwie dowodzonych przez Proyasa Conriyan w srebrnych maskach. Galeoci, Tydonnowie i Thunyeri bez rozkazu ruszyli naprzod. Pole bitwy zadrzalo pod ich stopami. Wyczerpani i zniecheceni fanimowie podali tyly, odwrot zamienil sie w paniczna ucieczke. Conriyanscy rycerze wjechali w sam srodek ich szeregow i wielka kianenska armia Skaurasa ab Nalajana, sapatiszacha-gubernatora Shigeku, zostala zmasakrowana. Tymczasem norsirajscy dostojnicy z resztkami jazdy wpadli do olbrzymiego poganskiego obozowiska. Folgujac zlosci i chuci, gwalcili kobiety, mordowali niewolnikow i lupili przepyszne pawilony niezliczonych grandow. O zachodzie slonca mniejsza wojna swieta zostala pomszczona. W pozniejszych tygodniach Ludzie Kla znajdowali na drodze do Hinnereth tysiace napuchnietych konskich zwlok. Konie padly na trakcie, zajezdzone na smierc przez fanimow, ktorzy za wszelka cene chcieli uciec zelaznym ludziom z polnocy. *** Zgarbiony w siodle Saubon patrzyl, jak znuzeni mezczyzni i kobiety brodza w skapanej w ksiezycowej poswiacie trawie. Spieszno im bylo, bez watpienia, aby wreszcie dogonic Proyasa i jego zolnierzy. Saubon domyslal sie, ze conriyanski ksiaze musial przec naprzod bardzo szybko - wrecz niebezpiecznie szybko! - aby tak bardzo odsadzic sie od taborow.Nie potrzebowal lusterka, by wiedziec, jak wyglada; przerazone miny mijajacych go w polmroku ludzi w zupelnosci mu wystarczaly. Poszarpana oponcze mial przesiaknieta krwia, ktora krzepla na ogniwach kolczugi. Odczekal, az pewien czlowiek znajdzie sie tuz ponizej niego, i zawolal: -Gdzie twoj przyjaciel?! Achamian, czarnoksieznik, skulil sie i odruchowo przytulil idaca z nim kobiete. Wlasciwie nie bylo w tym nic dziwnego - Saubon wynurzyl sie z polmroku niczym zakrwawiona zjawa. -Chodzi ci o Kellhusa, panie? - upewnil sie. -Nie zapominaj sie, psie - skarcil go Saubon. - On jest ksieciem. -A zatem chodzi ci o ksiecia Kellhusa, panie? Saubon poczul sie dziwnie zbity z tropu. Oblizal spuchniete wargi. -Tak... Czarnoksieznik wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Proyas pedzil nas jak bydlo, zeby sie z wami spotkac. Zrobilo sie potworne zamieszanie... Poza tym ksiazeta po bitwie nie wlocza sie z takimi jak my. Saubon spojrzal spode lba na tego falszywego glupca; przyszlo mu do glowy, ze moze powinien go obic za bezczelnosc, ale przypomnial sobie widok wlasnego trupa na pobojowisku - i zawahal sie. Przeszedl go dreszcz. To nie bylem ja! -Moze... moze ty bedziesz mogl mi pomoc. Czarnoksieznik zmarszczyl brwi w zadumie, ktora wydala sie Saubonowi dziwnie obelzywa. -Do uslug, ksiaze. -Chodzi o ziemie w tym miejscu... Co jest z nia nie tak? Achamian znow odpowiedzial wzruszeniem ramion. -To pole pradawnej bitwy. Tu zginal Nie-Bog. -Znam legendy. -Nie watpie... Wiesz, co to jest topos? Saubon sie skrzywil. -Nie. Piekna kobieta towarzyszaca czarnoksieznikowi ziewnela i przetarla piastkami oczy. Zmeczenie uderzylo galeockiego ksiecia wezbrana fala. Zachwial sie w siodle. -Ale wiesz, jakie to uczucie, patrzec w dal gdzies z wysoka? Z jakiejs wiezy albo ze szczytu gory... -Nie jestem idiota, wiec mnie tak nie traktuj. Urazony usmiech. -Toposy przypominaja takie wlasnie wysokie wieze. Wzrok siega z nich daleko... O ile jednak wieze sa zbudowane z kamienia, a gory ze skal i ziemi, toposy to kopce bolu i cierpienia. Widac z nich rzeczy, ktorych nie ma w tym swiecie... Niektorzy twierdza, ze wzrok siega wtedy az do Zewnetrza. Dlatego ta ziemia cie dreczy. To pole pradawnej bitwy... Stoisz niebezpiecznie wysoko. Twoje wrazenie przypomina wywolane lekiem wysokosci zawroty glowy. Saubona cos scisnelo w gardle. Zrozumial - i to zrozumienie nie wiedziec czemu przynioslo mu ogromna ulge. Wstrzasnal nim szloch. -To ze zmeczenia - wychrypial, ze zloscia ocierajac lzy. Czarnoksieznik przygladal mu sie teraz bardziej z zalem niz z przygana w oczach. Kobieta utkwila wzrok w ziemi. Saubon nie byl w stanie na nich spojrzec. Skinal glowa mniej wiecej w ich kierunku i pchnal konia kolanami. Dopiero glos uczonego powiernika osadzil go w miejscu: -Ale to miejsce jest wyjatkowe nawet wsrod toposow. W jego tonie zabrzmiala dziwna niechec, ktora targnela Saubonem jak lodowaty podmuch wiatru na spoconej skorze. -Co masz na mysli? - wykrztusil, wpatrujac sie w mrok. -Emyutiri Tir mauna, kim raussa raim. Pamietasz ten wers z "Sag"? Saubon zamrugal. Lzy obeschly. Nic nie powiedzial. -"Dusza, ktora Go spotyka, dalej juz nie podaza" - ciagnal powiernik. -Co to ma, kurwa, znaczyc? - spytal ksiaze, sam zdumiony ostroscia swoich slow i tonu. Czarnoksieznik przeniosl wzrok na spowita mrokiem rownine. -Ze w pewnym sensie On gdzies tu jest... Mog-Pharau. - Kiedy spojrzal na Saubona, w jego oczach czail sie autentyczny strach. - Martwi nie moga odejsc z pola tej bitwy... To miejsce przeklete. Tu zginal Nie-Bog. ROZDZIAL 7 Sen, jesli jest odpowiednio gleboki, niczym nie rozni sie odczuwania.Sorainas, "Ksiega kregow i spiral" Poczatek lata, 4111 Rok Kla, pola Mengeddy Synteza szybowala w powietrzu na czarnych, szerokich skrzydlach, unoszona porannym wiatrem. Napawala sie niesamowita zwyczajnoscia pejzazu. Wschodni horyzont z wolna jasnial, az w pewnej chwili slonce przelamalo krawedz ziemi, wcielo sie promieniami miedzy wzgorza, przesliznelo po uslanym cialami polu bitwy i siegnelo w nieprzenikniony mrok, gdzie wykresli niewiarygodnie dluga linie... Byc moze ciagnaca sie az do domu. Kto mogl miec do niej pretensje za te chwile nostalgii? Wrocila po tysiacach lat tutaj, do miejsca, w ktorym Ludzie i Nieludzie prawie sie nawzajem unicestwili, raz na zawsze... Prawie. Niestety... Ale juz niedlugo. Niedlugo. Spuscila swa mala ludzka glowke, podziwiajac wzory wykreslone na rowninie przez tysiace lezacych na niej cial. Zdumiala sie ich podobienstwem do znakow, ktore jej gatunek niegdys bardzo sobie cenil - dawno temu, kiedy naprawde mozna ich bylo nazwac gatunkiem. Albo rasa. Inchoroi. Tak nazwalo ich robactwo. Zamyslila sie nad glebia znaczen ruchu sepow, tysiacami krazacych nad pobojowiskiem i co chwila znizajacych lot, aby sie posilic. W pewnej chwili zweszyla won, ktorej wlasnie poszukiwala od... Nieziemski odor, niepowtarzalny, zakodowany na wypadek takiego wlasnie zbiegu okolicznosci. Sarcellus zginal. Pech. Dobrze przynajmniej, ze swieta wojna zwyciezyla. I to nie byle kogo, lecz samych cishaurimow! Golgotterath sie ucieszy. Zlozywszy drobne ludzkie wargi do usmiechu - a moze do zlosliwego grymasu - Stare Imie zapikowalo w dol, aby dolaczyc do sepow w prastarym obrzedzie. *** Przestrzen drzala od bialych jak larwy sylwetek w ludzkich skorach od Srancow, wrzeszczacych Srancow, tysiecy tysiecy Srancow, ktorzy darli ciala pazurami i zlani czarna posoka wylupywali sobie oczy. Oslepiali sie! Wsrod bladych cial szalal cyklon, wyrzucajac cale ich masy na orbite wokol wirujacej czarnej podstawy.To szedl Mog-Pharau. Najwyzszy Krol Kyraneas chwycil Seswathe za ramiona, ale czarnoksieznik go nie slyszal. Jego uszy wypelnial glos dobywajacy sie ze stu tysiecy srancowych gardel, palacy jak rozzarzone wegle, ktorymi ktos wypchal mu czaszke... Glos Nie-Boga. CO WIDZISZ? Co widze? O co mu... MUSZE SIE DOWIEDZIEC, CO WIDZISZ. Najwyzszy Krol odwrocil sie do niego plecami. Siegnal po Czapla Wlocznie. MOW! Tajemnice... Tajemnice! Nawet Nie-Bog nie mogl odgrodzic sie murem od tego, co zostalo zapomniane! Seswacie mignal plugawy Karapaks polyskujacy w oku cyklonu, sarkofag pokryty choralnym pismem, zawieszony... CZYM JE... Achamiana obudzil wlasny krzyk. Dlonie mial zacisniete w piesci. Caly sie trzasl.Uslyszal cichy, lagodny, kojacy glos. Delikatne dlonie pogladzily go po twarzy, odgarnely sprzed oczu mokre od potu wlosy, otarly lzy. Esmi. Dluga chwile lezal rozdygotany w jej ramionach. Ogromnym wysilkiem woli powstrzymywal sie od zamkniecia powiek, aby widziec to, co jest tu - i teraz. -Myslalam o Kellhusie - powiedziala, gdy zaczal rowno, spokojnie oddychac. -Snilas o nim? - przycial jej bez przekonania osowialy Achamian. I Esmenet parsknela smiechem. - Nie, gluptasie. Powiedzia... CO WIDZISZ? Choralny wrzask, krotki i ostry. Pokrecil glowa. -Slucham? - zasmial sie histerycznie. - Co powiedzialas? Nie tylko oczy mi sie kleja, ale chyba w dodatku niedoslysze. -Powiedzialam, ze tylko myslalam. -O czym? Wyczul w ciemnosci, ze przekrzywila glowe. Zawsze tak robila, kiedy probowala wyrazic jakas ulotna mysl. I - O tym, jak mowi... Nie zauwa... NIE WIDZE. - Nie - steknal. - Nie zauwazylem. - Rozkaszlal sie. - To przez to, ze zawsze siedzisz po tej stronie ogniska, gdzie leci dym. Jedno z jej tradycyjnych upomnien. -Wedzenie konserwuje stare mieso. I jego tradycyjna odpowiedz. -Wracajac do Kellhusa... - Znizyla glos. Za plociennymi scianami byl wielki oboz, ciasno rozstawione namioty. - Kiedy tak wszyscy o nim szeptali, w zwiazku z bitwa i z tym, co powiedzial ksieciu Saubonowi, zastanowilo mnie... MOW! -...nim zasnelam, ze prawie wszystko, co mowi, jest albo bliskie, albo dalekie...Achamian z wysilkiem przelknal sline. Musial wyjsc za potrzeba. -Co masz na mysli? - wykrztusil. Nie jestem pewna... - Esmenet sie rozesmiala. - Pamietasz, opowiadalam ci, ze zapytal mnie, jak to jest... no wiesz, byc prostytutka i sypiac z obcymi facetami. Kiedy mowi w ten sposob, wydaje sie bardzo, wrecz krepujaco bliski, dopoki nie zdasz sobie sprawy, ze jest do bolu szczery i wyzbyty uprzedzen... Wtedy pomyslalam sobie, ze mam przed soba nastepnego napalonego kundla... CZYM JESTEM? -Do rzeczy, Esmi... Na chwile zawiesila glos, zirytowana. -A kiedy indziej mowi cos i wydaje sie tak niemilosiernie odlegly, jakby stal na szczycie jakiejs gory, skad widzi wszystko... albo prawie wszystko. - Znow umilkla, Achamian zas po dlugosci przerwy poznal, ze naprawde urazil jej uczucia. - My, pozostali, kiedy cos mowimy, jestesmy gdzies posrodku, ale on... A teraz to. Przeciez on widzial przyszlosc, zanim ta przyszlosc nastala! Z kazdym dniem... NIE WIDZE. -...wydaje mi sie, ze mowi troche blizej i troche dalej, az mnie... Akka? Ty drzysz! Trzesiesz sie caly!-Nie moge tu zostac, Esmi - wykrztusil. -Jak to? -W tym miejscu! - zawyl. - Nie moge tu zostac! -Ciii, bedzie dobrze. Wczoraj w nocy slyszalam, jak zolnierze rozmawiali o dzisiejszym wymarszu. Zeby zostawic te trupy i wapory, i... MOW! Achamian krzyknal rozpaczliwie, walczac o zachowanie zdrowych zmyslow.-Ciii, Akka, ciii... -Powiedzieli dokad? - wysapal. Esmenet odrzucila koc i kleknela przy nim, naga", kladac mu dlonie na piersi. Byla zmartwiona.- Bardzo zmartwiona. -Chyba mowili cos o jakichs ruinach. -To fa-fatalnie. -Czemu? -To miejsce rozerwie mnie na strzepy, Esmi. To przez nie tak sie trzese. Echo. Pa-pamietasz, co wczoraj po-powiedzialem Sa-Saubonowi? To N-Nie-Bog... Jego... echo jest tu zbyt silne. Zbyt silne! A te ruiny to na pewno Mengedda, miasto. Tam sie to stalo. Tam zabito Nie-Boga. Wiem, ze brzmi to jak majaczenia, ale to miejsce chyba mnie rozpoznalo... Mnie albo Seswathe, ktory jest w-we mnie. -Co powinnismy... MOW! -Odejdzmy... Rozbijmy namiot na wschodzie, wsrod wzgorz, z widokiem na pole bitwy. Tam poczekamy. Twarz Esmi pociemniala od nowych trosk. -Jestes pewien, Akka? -Nic nam nie grozi... Po prostu musimy sie stad oddalic, to wszystko. *** Achamian powiedzial kiedys, ze wraz z gromadzona wladza przychodzi tajemnica. Bylo takie stare nilnameskie przyslowie. Kiedy Kellhus poprosil go o wyjasnienie jego sensu, powiernik odparl, ze odnosi sie do paradoksu wladzy: im wiecej bezpieczenstwa czerpal czlowiek z otaczajacego go swiata, tym bardziej stawal sie bezbronny. Kellhus uznal wtedy to powiedzenie za jedno z wielu pozbawionych znaczenia uogolnien, bazujace na powszechnej sklonnosci do przypisywania nieistniejacej glebi niezrozumialym wywodom. Teraz nie byl juz pewien, czy slusznie.Od bitwy uplynelo piec dni. Palace slonce dogasalo wsrod wzgorz na zachodzie. Wielkie Imiona - wsrod nich Conphas i Chepheramunni - zgromadzily sie wraz z orszakami w zarosnietym amfiteatrze, wycietym w zamierzchlych czasach w zboczu niewysokiej gory. Na srodku rozpalono olbrzymie ognisko, przeksztalcajac scene w kominek. Wielkie Imiona zasiadly na najnizszych miejscach, ich doradcy i pomniejsza arystokracja rozsiedli sie wyzej, pograzeni w sporach i zartach. Uroczyste stroje - w wiekszosci lupy wojenne - mienily sie w blasku ognia, twarze polyskiwaly blada poswiata. Polnadzy niewolnicy wynurzali sie z polmroku i dorzucali do ognia meble, ubrania, pergaminy i inne bezwartosciowe lupy z kianenskiego obozowiska. Nad ogniskiem wznosil sie niezwykly, stalowoniebieski dym o przykrej woni, przywodzacej na mysl oklady z nawozu, stosowane przez kaplanki Yatwer - ale na calym polu bitwy i tak nie bylo innego opalu. Nareszcie wszystkie sily swietej wojny zgromadzily sie w jednym miejscu. Wczesniej, po poludniu, armie Nansurczykow i Ainonczykow przemierzyly rownine i dolaczyly do olbrzymiego obozu rozbitego przy ruinach Mengeddy, miasta, ktore - jak powiedzial Kellhusowi Achamian - bylo przewspaniale, dopoki nie upadlo w poczatkach epoki brazu. Pierwszy raz od wymarszu z dalekiego Momemn zwolano rade wszystkich Wielkich i Pomniejszych Imion. Mimo ze ranga i slawa Kellhus zaslugiwal raczej na miejsce w poblizu ogniska, postanowil zasiasc wsrod rycerzy, zolnierzy i cywili na haldach ziemi i gruzu. Dzieki temu nie tylko umacnial swoja reputacje czlowieka skromnego, ale mogl tez miec baczenie na wszystkich, ktorych musial pokonac. Ich twarze wygladaly roznie. Niektore nosily jeszcze slady niedawnej bitwy - bandaze, strupy, zolknace since; inne, zwlaszcza te nalezace do niedawno przybylych Nansurczykow i Ainonczykow, byly nietkniete. Niektore zarumienily sie, gdy ich wlascicielom udzielil sie triumfalny nastroj: udalo sie przeciez przetracic kregoslup poganskiej armii. Ale nie brakowalo i takich, ktore byly popielate ze strachu i niewyspania... Wygladalo na to, ze zwyciestwo na pradawnym polu bitwy odcisnelo na nich wyrazne, tajemnicze pietno. Od samego poczatku, od chwili gdy rozlozyli sienniki i maty na polach Mengeddy, uczestnicy swietej wojny skarzyli sie na okrutne koszmary senne. Co noc zmagali sie i przegrywali z wrogami, ktorych nigdy wczesniej nie widzieli: starozytnymi Nansurczykami, prawdziwymi Kianami z pustyni, ceneianska piechota, rydwanami z Shigeku, opancerzonymi w brazy Kyraneanczykami, konnymi Scylvendami jezdzacymi w siodlach bez strzemion, Srancami, Bashragami, a nawet - jak twierdzili niektorzy - Wracu. Smokami. Po przeniesieniu obozu z miejsca owiewanego trupim odorem pod ruiny Mengeddy koszmary jeszcze sie nasilily. Zolnierzom snila sie niedawna walka z Kianami, palacy ich zywcem cishaurimowie, owladnieci bitewnym szalem "Ihunyeri - tak jakby ziemia przechowywala wspomnienia ostatnich chwil poleglych i kazdej nocy odliczala je na nowo w rejestrach zywych. Niektorzy probowali nie spac, zwlaszcza gdy jednego z tydonskich thanow znaleziono rankiem martwego. Niektorzy - tak jak Achamian - po prostu uciekli. Potem wszedzie zaczely sie pojawiac wygiete noze, zniszczone monety, strzaskane helmy i polamane kosci, jakby ziemia powoli nimi wymiotowala. Z poczatku widywano je sporadycznie, sterczaly rankiem z trawy w miejscach, gdzie - jak zaklinali sie inrithi - wczesniej z pewnoscia ich nie bylo. Potem coraz czesciej. Ktos potknal sie ponoc przy namiocie o szkielet dziecka. Kellhusowi nic sie nie snilo - ale kosci widzial. Gotian, ktory dwa dni wczesniej na prywatnej naradzie przedstawil im zwiazane z polem bitwy legendy, twierdzil, ze na przestrzeni tysiacleci zbyt wiele krwi wsiaklo w ziemie, ktora teraz, jak przesolona woda, wyrzucala to, co stare, aby zrobic miejsce nowym szczatkom. Pole bitwy bylo przeklete, mowil dalej, ale zapewnial przy tym, ze dopoki wytrwaja w wierze, nie musza bac sie o swoje dusze. Klatwa byla juz stara i niegrozna. Proyas i Gothyelk, ktorych nie dreczyly koszmary, nie zamierzali sie nigdzie przenosic - i to z dwoch powodow. Goncy, ktorych wyslali do Conphasa i Chepheramunniego, poniesli wiadomosc, ze Mengedda bedzie miejscem spotkania, a poza tym strumienie plynace przez zburzone miasto byly jedynym zrodlem czystej wody w promieniu trzech dni drogi. Saubon rowniez wolal zostac pod Mengedda, chociaz mial ku temu - jak wiedzial Kellhus - wlasne powody. Saubon snil. I tylko Skaiyelt upieral sie przy jak najszybszym wymarszu. Samo miejsce walki stalo sie ich nieprzyjacielem, a od rozstrzygania takich konfliktow, jak zauwazyl ktorejs nocy siedzacy przy ognisku Xinemus, sa filozofowie i kaplani, a nie zolnierze i ladacznice. Takie konflikty, pomyslal wtedy Kellhus, w ogole nie powinny miec miejsca... Gdy tylko poznal ze szczegolami historie inrithijskiego zwyciestwa, opadly go watpliwosci, a pytania i zagadki zaczely sie mnozyc. Los rzeczywiscie sprzyjal Coithusowi Saubonowi - ale tylko dlatego ze Saubon odwazyl sie ukarac rycerzy shrialu. Tragiczna szarza Gotiana na cishaurimow ocalila hrabiow i thanow Polnocy. Inaczej mowiac, wydarzenia potoczyly sie zgodnie z przewidywaniami Kellhusa. Idealnie. Klopot w tym, ze on niczego nie przewidywal. Po prostu powiedzial to, co trzeba bylo powiedziec, aby jak najbardziej zwiekszyc prawdopodobienstwo zwyciestwa Saubona i unicestwienia Sarcellusa. Zaryzykowal. To musial byc zwykly zbieg okolicznosci, nic wiecej. Tak przynajmniej tlumaczyl to sam sobie - na poczatku. Los byl tylko jednym z wielu forteli i klamstw, ktore nadawaly sens rozpaczliwej ludzkiej bezradnosci. Dlatego uwazali przyszlosc za dziwke, za kobiete, dla ktorej wszyscy mezczyzni sa rowni. Przeznaczenie bylo bolesnie obojetne na losy jednostki. Przeszlosc okreslala przyszlosc... Taka byla podstawa transu prawdopodobienstwa. Zasada, ktora pozwalala zapanowac nad okolicznosciami - czy to slowem, czy mieczem. Dzieki niej byl dunyainem. Jednym z Przysposobionych. A potem ziemia zaczela pluc koscmi. Czy nie dowodzilo to, ze reaguje na ludzkie smutki? Ze wcale nie jest obojetna? A jesli ziemia - ziemia! - nie jest obojetna, to co powiedziec o przyszlosci? Czy przyszlosc naprawde moze determinowac przeszlosc? Moze laczaca je linia nie jest ani prosta, ani pojedyncza, lecz zwielokrotniona i splatana, zdolna suplac sie w sposob przeczacy prawu przyczyny i skutku? Czy Achamian mial racje i Kellhus naprawde byl zwiastunem Apokalipsy? Czy dlatego mnie wezwales, ojcze? Chcesz, abym ocalil te dzieci? Wszystko to byly jednak watpliwosci bardzo glebokie i podstawowe, a Kellhus mial na glowie mnostwo pomniejszych tajemnic i calkiem realnych grozb, pilnie wymagajacych jego reakcji. Xinemus slusznie mowil: powazne pytania nalezalo zostawic filozofom i kaplanom. Albo Anasurimborowi Moenghusowi. Czemu sie nie odzywasz, ojcze? Ognisko zaplonelo jasniej, pochlaniajac przyniesiona z ciemnosci kolekcje zwojow. Mimo ze siedzial daleko od nich, czul, ze jego miejsce jest wsrod arystokratow; przyciagalo go z niemal namacalna sila, jakby byl rybakiem, ktory zarzucil dluga siec. Dostrzegal, odnotowywal, analizowal i zapamietywal kazdy gest. Rozszyfrowywal kazda twarz. Porozumiewawcze spojrzenie jednego z arystokratow Proyasa... Palatyn Gaidekki. Dyskutowal o mnie calymi godzinami. Jestem dla niego zagadka, ktorej - jak sadzi - nie uda mu sie rozwiklac. Ale jest tez mna zachwycony i marzy o tym, by mnie przejrzec. Wzrok jednego z Tydonnow. Ich oczy spotkaly sie na ulamek sekundy... Hrabia Cerjulla. Slyszal plotki, ale za bardzo pyszni sie swoimi dokonaniami na polu bitwy, zeby pogodzic sie z wplywem slepego losu. Miewa koszmary... Spojrzenie zza plecow Ikurei Conphasa... General Martemus. Duzo o mnie slyszal, ale jest tak zajety, ze niespecjalnie go to obchodzi. Rudowlosy Thunyeri, szuka kogos w tlumie... Hrabia Goken. Ten prawie nic o mnie nie wie. Malo ktory Thunyeri zna jakis obcy jezyk. Pogardliwe spojrzenie Conriyanina... Palatyn Ingiaban. Rozmawia o mnie z Gaidekkim. Ma mnie za oszusta. Najbardziej interesuje go moj zwiazek z Cnaiurem. W ogole nie sypia. Wpatrzone w niego uparcie oczy ktoregos z czlonkow uszczuplonego orszaku Gotiana. Sarcellus. Jedna z rosnacego tlumu nieprzeniknionych twarzy. Achamian nazwal ich skoroszpiegami. Dlaczego tak mu sie przygladal? Z ciekawosci, jak pozostali? Moze ze wzgledu na cene, jaka rycerze shrialu zaplacili za jego slowa? Kellhus zdawal sobie sprawe, ze Gotian tylko sila woli powstrzymuje sie od znienawidzenia go... A moze Sarcellus wie, ze umiem go rozpoznac i chce go zabic? Kellhus nie spuscil wzroku. Od czasu spotkania ze Skeaosem na Wyzynach Andiaminskich poglebil znajomosc niezwyklej fizjonomii tych istot. Tam gdzie inni widzieli tylko brzydkie lub piekne twarze, on dostrzegal oczy patrzace na swiat zza zacisnietych palcow. Do tej pory rozpoznal jedenascie takich stworow podszywajacych sie pod rozne wplywowe osobistosci, ale z pewnoscia bylo ich wiecej... Skinal przyjaznie glowa, lecz Sarcellus tylko wpatrywal sie w niego z kamienna twarza, jakby nie zdawal sobie sprawy, ze obiekt jego obserwacji sam go obserwuje... Albo jakby mu to bylo obojetne. Cos podejrzewaja. Kellhus katem oka dostrzegl jakies zamieszanie. To hrabia Athjeari przeciskal sie przez cizbe gapiow, idac w jego strone. Kellhus uklonil sie stosownie do protokolu, Athjeari odpowiedzial uklonem, nieco zbyt krotkim. -Pozniej - powiedzial. - Kiedy bedzie po wszystkim, chodz ze mna. -Ksiaze Saubon - domyslil sie Kellhus. Przystojny mlodzieniec poruszyl bezglosnie szczekami. Nalezal do ludzi, ktorzy nie znaja smutku ani niepewnosci i pewnie dlatego, jak przypuszczal Kellhus, uznal poinformowanie go o spotkaniu za uwlaczajace jego godnosci. Podziwial wprawdzie wuja, ale uwazal, ze Saubon zbyt wysoko ceni sobie opinie zubozalego ksiecia Atrithau. Stanowczo zbyt wysoko. Ilez w nim pychy. -Moj wuj chce sie z toba spotkac - przytaknal hrabia, jakby tlumaczyl sie z popelnionej gafy, po czym bez dalszych wyjasnien wrocil do amfiteatru. Kellhus spojrzal ponad glowami tlumu w strone Wielkich Imion. Mignal mu Saubon, ktory nerwowo odwrocil wzrok. Coraz bardziej sie denerwuje. I boi. Od pieciu dni ksiaze Galeothu starannie go unikal, nawet podczas narad, na ktorych zasiadali przy wspolnym ogniu. Cos musialo sie wydarzyc w czasie bitwy - cos znacznie gorszego niz strata krewnych czy wyslanie rycerzy shrialu na pewna smierc. To byla jego szansa. Sarcellus wstal ze swojego miejsca i dolaczyl do grupki rycerzy shrialu, przygotowujacych sie wraz z Gotianem do odprawienia rozpoczynajacych rade rytualow. Szmer rozmow przycichl. Wielki mistrz zaintonowal modlitwe oczyszczajaca, znana Kellhusowi z "Traktatu". Nastepnie wspomnial Inri Sejenusa, Ostatniego Proroka, i przypomnial wszystkim, co to znaczy byc inrithim. -Ten, kto przegnal mrok z serca - mowil, cytujac Ksiege Medrcow niech wzniesie Kiel i podaza za mna. Byc inrithim znaczylo kroczyc droga wytyczona przez Inri Sejenusa. A kto kroczyl nia wierniej niz ci, ktorzy stawiali stopy w jego swiete slady? -Shimeh! - zawolal Gotian czystym, donosnym glosem. - Shimeh jest blisko, bardzo blisko, albowiem jednego dnia nasze miecze poniosly nas dalej niz nasze stopy przez ostatnie dwa lata... -Albo jezyki! - zawolal jakis kawalarz. Zyczliwy smiech. -Cztery dni temu wyslalem list do Maithaneta, naszego najswietszego shriaha, umilowanego ojca swietej wojny. Gotian zawiesil glos i przez chwile w ciszy rozlegal sie tylko trzask plomieni. Wielki mistrz nadal mial obandazowane obie dlonie, ktore poparzyl o plonace trawy, wlokac przez nie rannych i zabitych. -W tym liscie napisalem jedno slowo, tylko jedno, bo moje palce wciaz krwawily. Z tlumu daly sie slyszec pojedyncze okrzyki. Szarza rycerzy shrialu zdazyla juz przejsc do legendy. -Zwyciestwo! - zawolal Gotian. -Zwyciestwo! Ludzie Kla podniesli triumfalna wrzawe; gwizdali, pohukiwali, niektorzy plakali. Gruzy Mengeddy, rysujace sie cieniem w blasku ksiezyca, drzaly od ich okrzykow. Kellhus milczal. Zerknal na Sarcellusa, ktory stal tylem do niego, i dostrzegl... sprzecznosci. Usmiechniety Gotian, olsniewajacy w rozswietlanych plomieniami bialo-zlotych szatach, dal znak tlumowi, zeby sie uciszyl, i wezwal wszystkich, aby dolaczyli do niego w Modlitwie Swiatynnej. Slodki Boze Bogow, ktory chodzisz miedzy nami, niezliczone sa Twoje swiete imiona... Slowa plynace z tysiecy gardel rezonowaly wsrod ruin, az drzalo powietrze. Zdawalo sie, ze ziemia przemowila... Ale Kellhus widzial tylko Sarcellusa - i roznice. Postura, wzrost, budowa ciala, nawet polysk czarnych wlosow... wszystko bylo minimalnie, prawie niezauwazalnie inne. Odmieniec. Nagle Kellhus zrozumial, ze wprawdzie pierwsza kopia zostala zabita (na to wlasnie liczyl), lecz stanowisko Sarcellusa przetrwalo. Nikt nie zauwazyl jego smierci, wiec po prostu podstawili na jego miejsce nastepnego. Dziwne, ze czlowiek moze byc swoim stanowiskiem. ...gdyz Twoim imieniem jest Prawda, ktora trwac bedzie na wieki. Po zakonczeniu rytualow oczyszczajacych Gotian i Sarcellus zeszli ze sceny, a ich miejsce zajeli kaplani Gilgaola w sztywnych, ceremonialnych kolczugach. Za chwile mieli oglosic nazwisko celebranta wojennego, czlowieka, ktory przez ostatnie piec dni byl wybrancem i narzedziem okrutnego boga wojny. Zapadla pelna wyczekiwania cisza. Xinemus skarzyl sie wczesniej Kellhusowi, ze wybor celebranta jest przedmiotem niezliczonych zakladow, tak jakby byl wynikiem losowania, a nie boskiej interwencji. Starszy mezczyzna, z przycieta w kwadrat, siwa jak szron broda, wystapil przed szereg. Cumor, arcykaplan Gilgaola. Zanim jednak zdazyl przemowic, ksiaze Skaiyelt zerwal sie na rowne nogi i zawolal: -Wedtfirlik peor kaflang dau hara mausrot!- odwrocil sie od Wielkich i Pomniejszych Imion w strone tlumow zgromadzonych blizej Kellhusa. Jego dlugie blond wlosy i broda zafalowaly na wietrze. - Wedt dau hara mut keflinga! Keflinga! Zdegustowany Cumor prychnal cos niezrozumiale, widzowie zas spojrzeli pytajaco na dowodzonych przez Skaiyelta Thunyerow. Ale jego tlumacze gdzies sie zawieruszyli. -Powiedzial, ze najpierw nalezaloby porozmawiac o przenosinach w inne miejsce - odezwal sie w koncu po sheyicku jeden z ludzi Gothyelka. - I ze musimy stad uciekac. W przesyconym wilgocia powietrzu zderzyly sie nagle sprzeczne pokrzykiwania - oskarzenia i wyrazy aprobaty. Poteznie zbudowany szambelan Skaiyelta, Yalgrota, zerwal sie z miejsca i bijac sie piesciami w piers, zaczal wykrzykiwac grozby. Zwieszajace mu sie u pasa pomniejszone glowy Srancow podrygiwaly jak fredzle. Nagle Skaiyelt kopnal w ziemie, przykucnal, dzgnal ja nozem, po czym wstal i podniosl cos do swiatla. Tysiacom widzow zaparlo dech w piersiach. Trzymal w rece czaszke, z jednej strony zmiazdzona i na wpol wypelniona ziemia. -Wedt - powtorzyl wolno - dau hara mut keflinga. Martwi wyplywali na powierzchnie jak topielcy... Jakim cudem? - zdziwil sie Kellhus. Na razie musial sie skupic na bardziej praktycznych tajemnicach, niezwiazanych z ziemia. Skaiyelt cisnal czaszke w ogien i spojrzal spode lba na inne Wielkie Imiona. Rozgorzala dyskusja i jeden po drugim arystokraci zgadzali sie z jego slowami, chociaz Chepheramunni poczatkowo mu nie wierzyl. Nawet arcygeneral przyznal Skaiyeltowi racje. Niektorzy spogladali na Kellhusa, ale nikt nie zapytal go o zdanie. Wkrotce Proyas oglosil, ze armia swietej wojny rankiem porzuca Mengedde i otaczajaca ja przekleta rownine. Wsrod Ludzi Kla przeszedl szmer zdumienia i ulgi. I znow oczy wszystkich spoczely na wiekowym Cumorze, ktory moze ze wzburzenia, a moze po prostu nie chcial ryzykowac kolejnych przerw - darowal sobie reszte rytualow i stanal przed Saubonem. Inni kaplani nie kryli zaniepokojenia. -Ukleknij! - zawolal drzacym glosem starzec. Saubon zrobil, co mu kazano, ale najpierw wykrztusil jeszcze: -Gotian... Przeciez to on poprowadzil szarze! -To byles ty, Coithusie Saubonie - odparl Cumor tak cicho, ze niewiele osob mialo szanse go uslyszec; tak przynajmniej podejrzewal Kellhus. - Ty... Wielu ludzi to widzialo. Wielu widzialo Jego, cudownego Gilgaola, Tego, ktory Druzgocze Tarcze. Patrzyl twoimi oczami! Walczyl twoimi rekami! -Nie... Cumor usmiechnal sie i z obszernego rekawa wyjal diadem spleciony z cierni i oliwnych galazek. Cisze macily tylko przypadkowe kaszlniecia widzow. Drzacymi starczymi dlonmi kaplan polozyl diadem na glowie Saubona, cofnal sie i zawolal: -Wstan, Coithusie Saubonie, ksiaze Galeothu... celebrancie wojenny! Amfiteatr zagrzmial okrzykiem radosci. Saubon dzwignal sie na nogi, powoli, jak czlowiek wyczerpany dlugim biegiem. Z niedowierzaniem powiodl wzrokiem dookola - i nagle spojrzal wprost na Kellhusa. W blasku ognia policzki lsnily mu od lez. Gladko ogolona twarz nadal szpecily siniaki i zadrasniecia sprzed pieciu dni. Dlaczego? - zdawal sie pytac przerazony. Nie zasluzylem... Kellhus usmiechnal sie smutno i uklonil dokladnie tak nisko, jak wymagal tego jnan w obecnosci celebranta wojennego. Zdazyl juz doskonale opanowac prymitywny obyczaj Norsirajow; znal wszystkie jego tajniki, przeniknal subtelnosci, ktore przeksztalcaly przyzwoitosc w dostojenstwo. Wiwaty jeszcze sie wzmogly. Wymiana spojrzen nie uszla uwagi tlumu. Wszyscy slyszeli o pielgrzymce Saubona do Kellhusa i spotkaniu w ruinach. To sie dzieje na moich oczach, ojcze. Wlasnie teraz. Nagle okrzyki przycichly i rozplynely sie w pomruku watpiacych glosow. Ikurei Conphas stanal przy ognisku, nieopodal Saubona. Kellhus dopiero teraz uslyszal jego slowa: -...glupcy! Kompletni idioci! Oddajecie czesc komus takiemu? Pochwalacie czyny, ktore omal nie sprowadzily zaglady na cala swieta wojne? Przez amfiteatr przewalila sie fala pogardliwych, obelzywych okrzykow. -Coithus Saubon, celebrant wojenny! - zawolal kpiacym tonem Conphas i, o dziwo, uciszyl tlum. - Blazen, nie celebrant, powiadam wam! Przez niego omal nie polegliscie wszyscy na tej przekletej rowninie! A mozecie mi wierzyc, ze tutaj nikt z was nie chcialby zginac... Oszolomiony Saubon przygladal mu sie bez slowa. -Wiesz, co mam na mysli. - Arcygeneral zwrocil sie wprost do niego. - Zdajesz sobie sprawe, ze zachowales sie jak ostatni glupiec. Zloty kirys Conphasa mienil sie oleistym odbiciem plomieni. Tlum milczal. Kellhus wiedzial, ze arcygeneral nie ma wyboru. Musial przemowic. Conphas jest za sprytny, zeby... -Tchorz we wszystkim widzi szalenstwo - zabrzmial donosny glos z nizszych rzedow. To wstal siedzacy obok Xinemusa Cnaiiir. - Wszelka odwaga j est dla niego pochopna, gdyz swoj e tchorzostwo nazywa rozwaga. Minely cale miesiace, a przenikliwosc Scylvenda wciaz mu imponowala. Kellhus zdal sobie sprawe, ze Cnaiiir dostrzegl niebezpieczenstwo; wiedzial, ze zdyskredytowany Saubon bedzie bezuzyteczny. Arcygeneral rozesmial sie glosno. Prawa dlon niby przypadkiem oparl na rekojesci miecza. -Wiec jestem tchorzem, tak, Scylvendzie? -W pewnym sensie - przytaknal Cnaiiir. Byl ubrany w czarne spodnie i zlupiona z obozu Kianow szara kamizele, dluga do ud i odslaniajaca tors. Odblask ogniska pelgal po jej srebrnym hafcie i lsnil w jasnych oczach Scylvenda, ktorego dzika natura jak zwykle przyprawiala swiadkow o niewytlumaczalny dreszcz strachu. Swoja powierzchownoscia przywodzil na mysl twardy kawal zylastego miesa. - Gdy pokonales nasz lud, splynela na ciebie slawa. Sam jednak odmawiasz innym prawa do podobnej chwaly. Skauras zostal pokonany dzieki odwadze i madrosci Coithusa Saubona, a to nie byle co, jesli wierzyc slowom, ktore wypowiedziales w obecnosci cesarza. Ale poniewaz tym razem chwala cie ominela, uznales, ze jest niezasluzona. Nazywasz ja szalenstwem, lutem szcze... -Bo to byl lut szczescia! Bogowie sprzyjaja pijakom i durniom... To nasza jedyna nauczka z tej lekcji. -Nie wiem, komu sprzyjaja wasi bogowie, ale nauczyliscie sie bardzo duzo. Wiecie juz, ze fanimowie nie opra sie szarzy inrithijskich rycerzy. Ze nie sa w stanie przelamac linii obronnych zlozonych z inrithijskiej piechoty. Znacie slabe i silne strony ich taktyki i broni w starciu z ciezko opancerzonym wrogiem. Poznaliscie granice ich cierpliwosci. Sami tez daliscie im nauczke, i to niezwykle istotna: nauczyliscie ich, co to strach. Do tej pory uciekaja przez wzgorza jak szakale przed wilkiem. Tlum odpowiedzial triumfalnymi okrzykami, ktore szybko narosly do ogluszajacej wrzawy. Oszolomiony Conphas patrzyl szeroko otwartymi oczami na Scylvenda, machinalnie gladzac glowice miecza. Zostal pobity szybko i skutecznie... -Czas na nowa blizne na ramieniu! - zawolal ktos i przez amfiteatr przetoczyla sie fala smiechow. Cnaiiir poslal inrithim rzadki u niego zlowrogi usmiech. Mimo dzielacej ich odleglosci Kellhus widzial, ze arcygeneral nie odczuwa ani wstydu, ani nawet zaklopotania; usmiechal sie w taki sposob, jakby zgraja tredowatych zarzucila mu brak urody. Dla Conphasa drwiny tysiecy znaczyly nie wiecej niz drwiny jednostki. Najwazniejsza byla gra. Wsrod ludzi, nad ktorymi Kellhus musial zapanowac, Ikurei Conphas stanowil przypadek szczegolnie niewygodny. Byl nie tylko do przesady dumny i wyniosly, ale zywil wrecz niezdrowa pogarde dla opinii innych na swoj temat. Co wiecej, podobnie jak jego stryj, cesarz, podejrzewal, ze Kellhusa laczy cos ze Skeaosem, a zatem - jesli Achamian sie nie mylil - takze z cishaurimami. Jezeli dodac do tego dziecinstwo spedzone w labiryntach intryg na cesarskim dworze, musial byc rownie niepodatny na dunyainskie sztuczki jak Scylvend. A Kellhus wiedzial, ze Conphas snuje plany, ktore dla swietej wojny oznaczalyby katastrofe... Nastepna tajemnica. Nastepna grozba. Wielkie Imiona przeszly do dalszych klotni. Najpierw Proyas, uzywajac argumentow, ktore, jak przypuszczal Kellhus, omowil wczesniej z Cnaiurem, zaproponowal, zeby jak najpilniej wyslac oddzial jazdy do Hinnereth - nie po to, by zajac miasto, lecz aby zagarnac otaczajace je pola, zanim zboze zostanie zzete, a ziarno zmagazynowane w miejskich spichrzach. Sugerowal zreszta, zeby podobna strategie zastosowac wobec calego wybrzeza. Torturowani kianenscy jency zeznali, ze Skauras kazal jak najszybciej zebrac ozime plony w calej Gedei. Conphas stanowczo zaoponowal, zaklinajac sie na wszystkie swietosci, ze cesarska flota bedzie regularnie zaopatrywac wszystkie armie swietej wojny. Ostrzegal rowniez, ze Skauras wciaz ma dosc sil i sprytu, zeby zniszczyc taki oddzial. Inne Wielkie Imiona, ktorym nie w smak bylo uzaleznienie od woli cesarza, nie daly wiary jego wyjasnieniom i postanowiono, ze nastepnego dnia do Hinnereth wyruszy kilka tysiecy konnych pod dowodztwem hrabiego Athjeariego, palatyna Ingiabana i hrabiego Werijena Wielkie Serce. Nastepnie poruszono drazliwy temat opieszalosci armii Ainonu i wynikajacego z niej podzialu sil swietej wojny. W tej kwestii Chepheramunni, odpowiedzialny za kontakty ze Szkarlatnymi Wiezycami, znalazl nieoczekiwanego sprzymierzenca w osobie Proyasa, ktory twierdzil - obwarowawszy swoje slowa kilkoma dodatkowymi zastrzezeniami - ze wojska powinny pozostac rozdzielone na osobne kontyngenty. Poniewaz wygladalo na to, ze nie ma szans na porozumienie, Proyas powolal sie na Cnaiiira, lecz ostre slowa Scylvenda tym razem nie przyniosly zadnego efektu. Spor trwal. Najwazniejsi Ludzie Kla pokrzykiwali do pozna w noc, coraz bardziej pijani zdobytym na sapatiszachu slodkim winem z Eumarny. A Kellhus obserwowal, siegajac w glab ich serc tak daleko, ze byliby przerazeni, gdyby o tym wiedzieli. Regularnie wracal wzrokiem do stwora o imieniu Sarcellus, ktory czesto odpowiadal mu bezczelnym spojrzeniem, jakby dunyain byl chlopcem o zgrabnych nogach, a on - perwersyjnym rycerzem shrialu. Wydawalo sie, ze go prowokuje, ale Kellhus wiedzial, ze to spojrzenie, podobnie jak kazdy wyraz twarzy Sarcellusa, sa tylko oszustwem. Nie mogl juz jednak miec watpliwosci. Potwory wreszcie zrozumialy, ze je widzi. Musze dzialac szybciej, ojcze. Nilnamesh sie mylil. Ktos, kto mial dosc sily, mogl zabic tajemnice. *** Ikurei Conphas siedzial pod wydetym szkarlatnym plotnem namiotu i przez godzine zabawial sie glosnym snuciem planow zamordowania Scylvenda. Martemus rzadko sie odzywal. Rozdrazniony arcygeneral podejrzewal, ze Martemus nie tylko w skrytosci ducha podziwia barbarzynce, lecz swietnie sie bawi niedawna porazka w amfiteatrze - ale w gruncie rzeczy Conphas niespecjalnie sie tym przejmowal. Moze byl wystarczajaco pewny praktycznej lojalnosci Martemusa, zeby wybaczyc mu te duchowa niewiernosc. Bo niewiernosc duchowa byla przywara wszechobecna jak powietrze.Nastepna godzine zajelo mu tlumaczenie Martemusowi, co ma sie wydarzyc w Hinnereth. Ogromnie poprawilo mu to humor. Pokaz wlasnej blyskotliwosci zawsze podnosil go na duchu, a plany, jakie przygotowal dla Hinnereth, byly po prostu genialne. Oplacalo sie przyjaznic z wrogiem. Tak oto postanowil wspanialomyslnym gestem uchylic male drzwiczki i wpuscic Martemusa - z pewnoscia najlepszego i najbardziej zaufanego ze swoich generalow - na salony. W nadchodzacych miesiacach bedzie potrzebowal powiernikow. Wszyscy cesarze ich potrzebuja. Rozwaga, rzecz jasna, wymagala zastosowania pewnych srodkow ostroznosci. Martemus mogl byc z natury lojalny, ale, jak z upodobaniem powtarzali Ainonczycy, z lojalnoscia jest jak z zona: zawsze trzeba dokladnie wiedziec, gdzie akurat lezy. Rozparl sie wygodnie na plociennym fotelu i przeniosl wzrok za plecy Martemusa, gdzie, pod sciana namiotu, w podswietlonej gablocie spoczywala karmazynowa choragiew wszecharmii. Jego oczy przykul wiekowy kyraneanski dysk migoczacy w faldach tkaniny - ponoc byla to czesc napiersnika zbroi jednego z Najwyzszych Krolow. Wyryte na blasze zlote postaci wojownikow o nienaturalnie wydluzonych konczynach zawsze go fascynowaly. Byly tak znajome - i zarazem tak obce. -Patrzyles kiedys na nia, Martemusie? Tak naprawde patrzyles? Przez moment wydawalo sie, ze general jest zbyt wstawiony, zeby zareagowac - ale tylko przez moment. Martemus nigdy sie nie upijal. -Na Konkubine? Conphas usmiechnal sie laskawie. Zolnierze czesto nazywali sztandar wszecharmii Konkubina, poniewaz tradycja nakazywala trzymac go w kwaterze arcygenerala. Bawila go ta nazwa, zwlaszcza ze nieraz piescil sobie czlonek tym uswieconym jedwabiem. Dziwne uczucie - tryskac nasieniem na taka swietosc. Dziwne i cudowne. -Tak, na Konkubine - przytaknal. General wzruszyl ramionami. -Jak kazdy oficer. -A na Kiel? Widziales go kiedys? Martemus uniosl brwi. - Widzialem... -Naprawde?! - Conphas nigdy nie widzial Kla. - Kiedy? -W dziecinstwie. Shriahem byl wtedy Psailas II. Ojciec zabral mnie do Sumny, jadac w odwiedziny do brata, mojego stryja. Stryj byl przez pewien czas straznikiem w Junriumie... To on mi go pokazal. -Naprawde? Co czules? General zapatrzyl sie w glab pucharu z winem, ktory sciskal w niewiarygodnie masywnych palcach. -Nie pamietam... Chyba podziw, nabozny podziw. - Tak? -Pamietam, ze dzwonilo mi w uszach. Caly sie trzaslem... Stryj powiedzial, ze mam sie czego bac, bo Kiel laczy sie z wielkimi rzeczami. - General usmiechnal sie i przeniosl na Conphasa spojrzenie piwnych oczu. Zapytalem, czy ma na mysli mastodonta, a on dal mi kuksanca, wlasnie tam, w obliczu Swietego Swietych... -Swiete Swietych - powtorzyl Conphas z udawanym rozbawieniem. Pociagnal lyk wina, napawajac sie smakiem. Wiele lat minelo, odkad ostatnio popijal wino z prywatnej piwniczki Skaurasa. W glowie mu sie nie miescilo, ze stary szakal dal sie pokonac. I to komu?! Coithusowi Saubonowi! Bogowie naprawde sprzyjali durniom. A ludzi madrych, takich jak Conphas, wystawiali na probe. Ludzi sobie rownych... -Powiedz mi, Martemusie, gdybys mial polec w obronie jednego z nich, Konkubiny albo Kla, co bys wybral? -Konkubine - odparl general bez chwili namyslu. -Dlaczegoz to? Martemus wzruszyl ramionami. -Z przyzwyczajenia. Conphas mial ochote wybuchnac smiechem. To dopiero zabawne! Z przyzwyczajenia. Co za tupet! Kochany czlowiek! Bezcenny! Opanowal wesolosc i zapytal: -Tak sobie myslalem o ksieciu Kellhusie z Atrithau... Co o nim sadzisz? Martemus nachmurzyl sie i pochylil w fotelu. Conphas kiedys probowal zabawic sie jego kosztem, zmieniajac pozycje i sledzac odpowiadajace tym zmianom ruchy Martemusa, jakby cos kazalo mu zachowywac stala odleglosc dzielaca ich twarze. Martemus pod wieloma wzgledami byl dziwnym czlowiekiem. -Jest inteligentny - odparl po chwili zastanowienia. - Wygadany. Rozpaczliwie ubogi. Czemu pytasz? Conphas przyjrzal mu sie z wahaniem. Martemus byl nieuzbrojony tak nakazywal obyczaj, gdy ktos spotykal sie sam na sam z czlonkiem rodziny cesarskiej. Mial na sobie zwyczajny czerwony chalat. Nie probuje mi imponowac, pomyslal Conphas. Wlasnie dlatego tak cenie sobie jego opinie. -Chyba przyszedl czas, zebym zdradzil ci pewna mala tajemnice, Martemusie. Pamietasz Skeaosa? -Pamietam. Pierwszy doradca cesarza. -Byl szpiegiem. Agentem cishaurimow. Moj stryj, ktory zawsze chetnie szuka potwierdzenia swoich lekow, zauwazyl, ze na ostatnim spotkaniu Wielkich Imion na Wyzynach Andiaminskich ksiaze Kellhus bardzo sie interesowal Skeaosem. A nasz cesarz, jak ci wiadomo, nie nalezy do ludzi, ktorzy bezczynnie waza w duchu swoje podejrzenia. Wstrzasniety Martemus zbladl jak sciana. Conphas prawie czytal mu w myslach: Skeaos szpiegiem cishaurimow? To ma byc ta mala tajemnica?! -Skeaos przyznal sie do wspolpracy z cishaurimami? -Nie musial. - Conphas pokrecil glowa. - Byl... plugastwem bez twarzy. Istota, ktorej Cesarski Saik nie umial wykryc... Czyli musial byc cishaurimem. -Bez twarzy? Conphas zamrugal i po raz tysieczny stanela mu przed oczami twarz Skeaosa, jakze znajoma i... rozkladajaca palce. -Nie pros, zebym ci to wyjasnil. Nie potrafie. Te przeklete slowa! -Ale myslisz, ze ksiaze Kellhus tez jest szpiegiem cishaurimow, tak? Lacznikiem? -Nie wiemy na pewno, Martemusie. Ale sie jeszcze przekonamy. Zaskoczenie na twarzy generala nagle ustapilo miejsca przebieglosci. -Podobnie jak cesarz, ty rowniez nie zwykles bezczynnie wazyc w duchu swoich podejrzen, arcygenerale. -To prawda. Jednakze w przeciwienstwie do mojego stryja doceniam zalety powstrzymania sie od reakcji i utrzymywania wrogow w przekonaniu, ze mnie oszukali. Obserwacja, zwlaszcza z bliska, to nie bezczynnosc. -Do tego wlasnie zmierzam. Z pewnoscia podkupiles informatorow, kazales go obserwowac... Co z tego wyniklo? Z pewnoscia. -Niewiele. Mieszka ze Scylvendem, wyglada na to, ze maja wspolna kobiete, i to podobno niebrzydka. Cale dnie spedza w towarzystwie uczonego powiernika, Drusasa Achamiana, tego samego idioty, ktoremu moj stryj zlecil weryfikacje werdyktu Saiku w sprawie Skeaosa. Nie wiem, czy to zwykly zbieg okolicznosci, czy cos powazniejszego. Ponoc dyskutuja o historii i filozofii. Kellhus, podobnie jak ten Scylvend, nalezy do grona bliskich doradcow Proyasa. W dodatku ma jakas niezwykla wladze nad Saubonem, co dzisiejszego wieczoru widzieli chyba wszyscy. Poza tym cieszy sie opinia proroka dla ubogich, wroza, kogos w tym guscie. -To ma byc niewiele?! Z twoich slow wynika, ze ten czlowiek ma ogromna, wrecz porazajaca wladze. Zwlaszcza jesli nalezy do cishaurimow. Conphas usmiechnal sie w odpowiedzi. -Wladza... - Pochylil sie w fotelu, na co Martemus, naturalnie, zareagowal odchyleniem sie na oparcie. - Chcesz wiedziec, co o tym wszystkim mysle? -Oczywiscie. -Moim zdaniem naslali go cishaurimowie. Ma zinfiltrowac wojska swietej wojny i rozsadzic je od srodka. Kretynski przemarsz Saubona i te jego brednie o karaniu rycerzy shrialu byly pierwszym krokiem na tej drodze. I zapewniam cie, ze na tym sie nie skonczy. On manipuluje ludzmi, zgrywa proroka... I Martemus zmruzyl oczy i pokrecil glowa. -Slyszalem cos wrecz przeciwnego. Podobno twierdzi, ze ludzie go przeceniaja. -A czy mozna lepiej udawac proroka? - Conphas sie rozesmial. - Ludzie nie lubia smrodu zarozumialstwa. Nawet najnizsze, swinskie kasty maja nosy wyczulone jak wilki, kiedy ktos zaczyna sie zbytnio przechwalac. Nie to co ja, ja uwielbiam won bezczelnosci. Ona mnie nie oszuka. Martemus sie nachmurzyl. -Dlaczego mi o tym mowisz? -Jak najszybciej do sedna, co, generale? Nie dziwota, ze dzialasz na mnie tak orzezwiajaco. -Nie dziwota. Ten Martemus nie mial za grosz poczucia humoru. Conphas siegnal po karafke i dolal sobie wina. -Mowie ci o tym, Martemusie, poniewaz chce, abys byl moim generalem w zgola innej wojnie. Wbrew zdrowemu rozsadkowi stales sie czlowiekiem wplywowym. Jezeli ksiaze Kellhus w jakims celu gromadzi zwolennikow, jesli zabiega o wzgledy moznych, nie bedzie mogl ci sie oprzec. -Mam udawac jego ucznia? - Martemus sie skrzywil. -Tak. Nie podoba mi sie jego zapach. -Moze po prostu kaz go zabic? Jeszcze czego... Jak mozna byc tak przenikliwym - i zarazem tak ograniczonym? Arcygeneral przechylil puchar i patrzyl, jak ciemne niczym krew wino przelewa sie po dnie. Bukiet trunku przeniosl go na chwile w przeszlosc, do lat spedzonych w roli zakladnika na przebogatym dworze Skaurasa. Przeniosl wzrok na choragiew wszecharmii przeslonieta oparem kadzidlanego dymu. Jego slodka Konkubina. -To dziwne - powiedzial. - Czuje sie mlodo. ROZDZIAL 8 Kazdy czlowiek jest lepszy od trupa. przyslowie ainonskie Kazde monumentalne dzielo panstwa mierzy sie lokciami. Kazdy lokiec odmierza sie dlugoscia ramienia Cesarza-Aspektu. Mowi sie zas, ze ramie Cesarza-Aspektu wymyka sie wszelkim miarom. Powiadam jednak, ze ramie Cesarza-Aspektu mierzy sie dlugoscia lokcia, a wszystkie lokcie dzielami panstwa. Nawet Wszechrzecz nie jest niemierzalna - jest bowiem czyms wiecej niz suma swoich czesci, a "wiecej"jest rodzajem miary. Nawet Bog ma swoje lokcie. Imparrhas, "Psukaiogi" Poczatek lata, 4111 Rok Kla, pola Mengeddy -To na czesc mojego wuja - wyjasnil Athjeari, prowadzac Kellhusa przez tlum podchmielonych Norsirajow. Galeoci mieszkali w skorzanych namiotach rozpietych na masywnych, trojkatnych szkieletach z drewna i ozdobionych klami zwierzat oraz prymitywnymi totemami. Pozbawione odciagow, staly jeden przy drugim w kregach, z ktorych kazdy mial centralnie rozpalone ognisko. Mijajac kolejne kregi, Kellhus wypytywal Athjeariego o szczegoly zachowania, wygladu i zwyczajow jego rodakow. Mlody hrabia, ktorego te pytania z poczatku irytowaly, wkrotce rozpromienil sie i pecznial z dumy. Zachwycila go nie tylko szlachetnosc i nietuzinkowosc jego ludu, lecz takze calkiem nowy rodzaj samoswiadomosci. Podobnie jak wiekszosc ludzi, nigdy nie zastanawial sie nad tym, kim naprawde jest. Kellhus wiedzial, ze Coithus Athjeari na zawsze zapamieta te przechadzke. Jakie to latwe - i zarazem jakie trudne... Wybral najkrotsza droge. Poznal kluczowe informacje zwiazane z rodem Saubona, a przy okazji zdobyl zaufanie i zasluzyl na podziw jego nad wiek dojrzalego siostrzenca. Athjeari mial odtad widziec w ksieciu Atrithau przyjaciela, a takze czlowieka, przy ktorym czul sie madrzejszy i lepszy niz w towarzystwie innych. W koncu przepchneli sie do kregu znacznie wiekszego i znacznie bardziej podpitego od wszystkich poprzednich. Po jego drugiej stronie Kellhus dostrzegl ozdobiona czerwonym lwem choragiew Domu Coithus, wznoszaca sie nad majaczaca w polmroku grupa ludzi. Athjeari zaczal sie przeciskac w jej kierunku, klnac na czym swiat stoi i zlorzeczac na kompanow, ale zatrzymal sie, gdy dotarli do srodka kregu, gdzie ognisko plulo dymem i iskrami w nocne niebo. -To cie powinno zainteresowac - stwierdzil z szerokim usmiechem na twarzy. Przed ogniskiem rozposcieral sie kawalek otwartego terenu, na ktorym stalo naprzeciw siebie dwoch polnagich, zdyszanych Galeothow. Wygladalo na to, ze trzymaja za przeciwlegle konce dwoch drewnianych dragow; dopiero po chwili Kellhus zdal sobie sprawe, ze nadgarstki maja przywiazane rzemieniami do koncowek kijow, przez co nie mogli sie do siebie zblizyc - ani od siebie uciec. Zaciskajac dlonie na wypolerowanym drewnie, napierali na siebie nawzajem, az pod skora bladych piersi i spalonych sloncem ramion rysowaly sie zyly i napiete do granic mozliwosci miesnie. Gapie dopingowali ich zywiolowo. Nagle mezczyzna stojacy blizej Kellhusa szarpnal lewa reka, zamiast pchac, jego przeciwnik potknal sie i przez chwile doslownie tanczyli wokol ogniska, chwiejac sie, zataczajac, ciagnac i popychajac, zeby obalic przeciwnika na ziemie. Wyzszy z walczacych stracil rownowage, przez sekunde wydawalo sie, ze runie w plomienie. Tlum z zapartym tchem sledzil jego wysilki - i nagrodzil je wiwatami, gdy olbrzym odzyskal rownowage, znalazlszy sie doslownie na szerokosc dloni od slupa ognia. Ryknal poteznie, wciagnal przeciwnika w swoj cien i odepchnal z calej sily, gdy nagle zaczal gwaltownie potrzasac glowa. Krotkie wlosy zajely mu sie ogniem. Na ten widok dziesiatki widzow zaniosly sie tubalnym smiechem, a nieszczesnik zaczal drzec sie i przeklinac wnieboglosy. Wydawalo sie, ze lada chwila spanikuje, ale wtedy ktos z publicznosci chlusnal mu na glowe piwem albo miodem. Smiech przybral na sile, zagluszajac gniewne okrzyki niezadowolonych. Athjeari parsknal smiechem i odwrocil sie do Kellhusa. -Ci dwaj szczerze sie nie cierpia! - wyjasnil, podnoszac glos. - Bardziej niz na srebrze zalezy im na tym, zeby dopiec sobie nawzajem. -Co to za rozrywka? -Gandoki. Po waszemu Cienie. Aby pokonac gandoch, swoj cien, musisz go powalic na ziemie. - Smiech Athjeariego byl swobodny i zarazliwy. Tak smieje sie czlowiek spokojny o swoje miejsce wsrod innych. A tluki - dodal, uzywajac popularnego pogardliwego okreslenia nie-Norsirajow - uwazaja nas, Galeothow, za prymitywow. To samo mowia kobiety o mezczyznach! Gandoki dowodza, ze to nieprawda. Nagle znikad pojawil sie przy nich Sarcellus, jakby wszedl przez niewidzialne drzwi. Mial na sobie te same bialo-zlote szaty co przedtem w amfiteatrze. Poklonil sie Kellhusowi. -Ksiaze... Athjeari okrecil sie na piecie. -Co ty tu robisz?! Rycerz shrialu zasmial sie i spojrzal na hrabiego oczami o rzesach dlugich jak u wielblada. -Zgaduje, ze to samo co ty. Chcialem porozmawiac z ksieciem Kellhusem. -Sledziles nas! -Blagam... - Stwor udal urazonego. - Wiedzialem, ze go tu znajde, cieszacego sie goscina... - spojrzal sceptycznie na otaczajace ich tlumy - ...celebranta wojennego. Kiedy Athjeari zerknal na Kellhusa, jego wzrok, puls i rytm oddechu zdradzaly z trudem skrywane obrzydzenie. Sarcellus byl dla niego proznym degeneratem, wyjatkowo odrazajacym przedstawicielem ohydnego gatunku, ktorym od dawna pogardzal. Ale takim wlasnie czlowiekiem byl prawdziwy Cutias Sarcellus: nadetym arystokrata. Tyle ze prawdziwy Sarcellus juz nie zyl, a na jego miejscu stala dziwaczna bestia. Swietnie wytresowane zwierze. Wyszarpnelo dawnego Sarcellusa z jego ciala i stalo sie nim. Okradlo go nawet ze smierci. Nie istnieje morderstwo bardziej skonczone. -No dobrze - powiedzial w koncu mlody hrabia, z roztargnieniem spuszczajac wzrok. -Chcialbym zamienic kilka slow z rycerzem-komandorem - powiedzial Kellhus. Athjeari bez entuzjazmu przystal na jego propozycje, zeby za chwile spotkac sie w namiocie Saubona. -No, zmykaj - mruknal Sarcellus, gdy hrabia przepychal sie przez rozwrzeszczana cizbe. Przerazliwy krzyk rozdarl powietrze. Wyzszy z zawodnikow potknal sie i upadl pod gradem ciosow kilku Galeothow, ktorzy rzucili sie na niego z tlumu, ale krzyczal jego przeciwnik, ktory mignal Kellhusowi w gaszczu nog; byl ciezko poparzony, dymiace wegle wbily mu sie w prawa reke i bark. Nastepni Galeoci rzucili sie olbrzymowi na pomoc... Blysnal noz. Ziemia splynela krwia. Kellhus zerknal na Sarcellusa, ktory stal sztywno jakby kij polknal, bez reszty pochloniety krwawym widowiskiem. Rozszerzone zrenice. Wstrzymany oddech. Przyspieszony puls... Normalne ludzkie odruchy. Prawa reke trzymal stale w poblizu krocza, j akby z trudem powstrzymywal przemozna chec masturbacji. Kciukiem pocieral o palec wskazujacy. Zabrzmial kolejny krzyk. Stwor zwany Sarcellusem az zadygotal z euforii. A wiec czuje glod. Ma pragnienia. Ze wszystkich zwierzecych impulsow, zdolnych deformowac i tlumic inteligencje, najmocniejsza - i najbardziej subtelna - jest zadza cielesna. Zatruwa niemal kazda mysl, ma wplyw na prawie kazde dzialanie. Dlatego Serwe byla dla Kellhusa bezcenna. Wszyscy mezczyzni zasiadajacy przy ognisku Xinemusa podswiadomie zdawali sobie sprawe, ze najlatwiej zdobeda jej wzgledy, schlebiajac Kellhusowi. A nikt nie umial sie jej oprzec. Sarcellusowi - co bylo oczywiste - chodzilo jednak o calkiem inny rodzaj zespolenia, wiazacy sie z przemoca i bolem. Podobnie jak Srancowie, skoroszpiedzy najchetniej spolkowaliby za posrednictwem nozy. Mieli wspolnego stworce, ktory poskromil drzemiaca w nich sprzedajna bestie. Naostrzyl ja niczym grot wloczni. Rada. -Galeoci! - Sarcellus usmiechnal sie lekcewazaco. - Sami podrzynaja sobie gardla. Sami przetrzebiaja swoje stado. Gwaltowna przemowa hrabiego Anfiriga polozyla kres bijatyce. Trzech zakrwawionych mezczyzn odciagnieto za rece i nogi od ogniska. -Walcza, nie wiedzac o co - odparl Kellhus, cytujac Inri Sejenusa. - Krzycza wiec: Gwalt! I skarza sie, ze inni staja im na drodze. Rada musiala sie skads dowiedziec, ze odegral kluczowa role w zdemaskowaniu Skeaosa. Pozostawalo tylko pytanie, czy role te odegral przez przypadek, czy moze celowo. Jezeli domyslali sie, ze widzi skoroszpiegow, musieli rozwazyc, co jest dla nich wazniejsze - grozba zdemaskowania czy przenikniecie jego tajemnicy. Musze stapac sciezka, ktora biegnie posrodku. Byc tajemnica, ktora beda chcieli rozwiklac... Przez dluga, niebezpieczna chwile obserwowal stwora, a kiedy Sarcellus uniosl brwi, rzekl: -Powiedz mi jedna rzecz, prosze. Jest w tobie cos takiego... w twojej twarzy... -Dlatego tak mi sie przygladales w amfiteatrze? Na ulamek sekundy Kellhus otworzyl sie na wewnetrzne doznania. Potrzebowal informacji. Musial znalezc jakas slabosc, czuly punkt... To jest nowy Sarcellus. -Bylem az tak niedyskretny? - zdziwil sie. - Przepraszam... Przypomnialo mi sie, co mowiles tamtej nocy w zburzonej kaplicy, w Unarasie... Bylem pod wrazeniem. -A co takiego powiedzialem? Przyznaje sie do swojej niewiedzy jak zwykly czlowiek, ktory nie ma nic do ukrycia... Te istoty sa swietnie wyszkolone. -Nie pamietasz? Oszust wzruszyl ramionami. -Mowie rozne rzeczy. - Usmiechnal sie porozumiewawczo. - I mam cudny glos... Kellhus zmarszczyl czolo w udawanej zlosci. -Bawisz sie ze mna w kotka i myszke? Falszywa twarz skurczyla sie i nachmurzyla. -Skadze. Wiec co powiedzialem? -Ze cos sie wydarzylo - zaczal ostroznie Kellhus. - Ze wieczny... glod, chyba takiego slowa uzyles... Przez twarz Sarcellusa przemknal delikatny dreszcz, niezauwazalny dla zwyklego ludzkiego oka. -Tak - ciagnal Kellhus. - Wieczny glod... -Tak mowilem? Minimalnie - wyzszy ton glosu, przyspieszona kadencja dzwiekow. -Powiedziales, ze pozory myla. Ze wcale nie jestes rycerzem shrialu. Znowu dreszcz, jak u pajaka, ktory reaguje na drgnienie sieci. Mozna czytac z ich twarzy. -Zaprzeczysz? A moze powiesz, ze nie pamietasz? Twarz stracila wszelki wyraz. Jak dlon. -Co jeszcze powiedzialem? Wytracilem go z rownowagi... Nie wie, jak sie zachowac. -Mowiles o wielu rzeczach, w ktore trudno mi uwierzyc. Podobno kazano ci koordynowac obserwacje uczonego powiernika. W tym celu uwiodles jego kochanke, Esmenet. Twierdziles, ze zagraza mi powazne niebezpieczenstwo, bo twoi panowie sa zdania, ze maczalem palce w tragedii na dworze cesarskim. Byles gotowy pomoc... Zmarszczki na twarzy Sarcellusa zmienily sie w siateczke cienkich jak wlos rys, jakby gwaltownie zassal powietrze. -A zdradzilem, dlaczego ci to wszystko mowie? -Bo i ty tego pragnales... Ale co to za pytanie? Ty naprawde nic nie pamietasz! -Pamietam. -Wiec o co chodzi? Dlaczego stales sie nagle taki... niesmialy? Zmieniles sie. -Moze zmienilem zdanie? Tak wiele. W kilka chwil Kellhus znalazl potwierdzenie swoich domyslow dotyczacych zamiarow Rady i poznal pierwociny sztuki czytania z twarzy tych potworow. Ale najwazniejsze bylo to, ze posial ziarno zdrady. Beda pytac: Skad Kellhus wie to wszystko, jesli nie od poprzedniego Sarcellusa? Tajnosc byla warunkiem koniecznym istnienia Rady i realizacji jej celow; jedna zdrada mogla wszystko popsuc. Gdyby zwatpili w lojalnosc swoich agentow, skoroszpiegow, musieliby ograniczyc ich samodzielnosc i dzialac ostrozniej. Inaczej mowiac, daliby Kellhusowi to, na czym najbardziej mu zalezalo. Czas. Potrzebowal czasu, zeby zawladnac swieta wojna. I zeby znalezc Anasurimbora Moenghusa. Byl jednym z Przysposobionych, jednym z dunyainow, i podazal najkrotsza droga. Droga Logosu. Widzowie pograzyli sie w rozmowach. Kellhus i Sarcellus spojrzeli zgodnie w strone ogniska. Potezny Gesindalczyk z wlosami zwiazanymi w wojenny wezel wymachiwal kijami do gandoki, wzywajac nowych zawodnikow. Sarcellus zlapal Kellhusa za ramie i pociagnal go na srodek podekscytowanego kregu. Tlum zagrzmial, dopingujac smialkow. Uwierzyl mi. A teraz co? Improwizowal? Dal sie poniesc panice? A moze od poczatku mial takie zamiary? Kellhus nie mogl nawet marzyc o odrzuceniu wyzwania - nie wsrod wojownikow. Gdyby w ten sposob stracil twarz, bylby skonczony. Zrzucili ubranie, plawiac sie w cieple ogniska. Kellhus zostal w plociennym kilcie, noszonym pod sutanna z niebieskiego jedwabiu, Sarcellus - na modle nansurskich atletow - rozebral sie do naga. Galeoci zaniesli sie drwiacym smiechem, lecz potwor zdawal sie ich nie slyszec. Staneli naprzeciw siebie, taksujac sie nawzajem wzrokiem, a dwaj Agmundrowie przywiazali im rece do dragow. Gesindalczyk szarpnal za kije, sprawdzajac wezly, i wrzasnal: -Gaaandoch! Cien. Zacisnawszy lekko rece na dragach, zataczali kregi; naga skora w blasku ognia lsnila zloto. Ogluszajacy doping odplynal gdzies daleko, scichl w oddali, az zostala tylko jedna sylwetka, Sarcellus, w jednym konkretnym miejscu... Miesnie prezace sie pod blyszczaca skora, polaczone ze sciegnami i miedzy soba w zgola nieludzki sposob. Rozszerzone oczy, wpatrujace sie w niego spomiedzy zacisnietych knykci twarzy. Rowny puls. Obrzmialy, twardniejacy fallus. Usta zlozone z wiotkich palcow, ukladajace sie w slowa... -Jestesmy starzy, Anasurimborze. Bardzo, bardzo starzy. A w tym swiecie wiek to wladza. Nagle dotarlo do Kellhusa, ze ma przed soba potwora, zrodzonego, jesli wierzyc Achamianowi, w trzewiach Golgotterath. Plugawy wytwor tekne, Dawnej Wiedzy... Nowe mozliwosci rozwijaly sie jak kwiaty na galeziach rozrastajacych sie w otwartej przestrzeni nieprawdopodobienstwa. -Wielu myslalo o tym, zeby zainicjowac gre, ktora podjales - zasyczala bestia. Najlatwiej byloby przegrac, ale slabosc przynioslaby mu pogarde i sprowokowala agresje. -Na przestrzeni mileniow mielismy tysiace tysiecy wrogow. Spustoszylismy ich domostwa, wygubilismy ich narody, a z ich skor porobilismy sobie okrycia... Z kolei pokonanie Sarcellusa dowiodloby, ze Kellhus jest dla nich powaznym zagrozeniem. -Pokonalismy wszystkich, Anasurimborze. A ty jestes taki sam. Musial znalezc trzecie, posrednie wyjscie. Tylko jakie? Pchnal prawa reka, szarpnal lewa w bok, usilujac wytracic Sarcellusa z rownowagi. Na prozno. Rownie dobrze moglby kazac przywiazac dragi do grzbietu byka. Nadnaturalny refleks. Nadludzka sila. Zmiana strategii. Nowe alternatywy. Stwor nazywany Sarcellusem usmiechnal sie; wyprezony, wygiety w luk czlonek opieral mu sie juz o brzuch. Nansurczycy wysoko cenili tych, ktorych podniecala walka i rywalizacja. Jak silny jest naprawde? Zaparl sie oburacz o dragi, odchyliwszy lokcie, jakby prowadzil taczki, i pchnal. Sarcellus przyjal taka sama postawe. Miesnie napiely sie i zadrzaly, skora zalsnila jak naoliwiona. Jesionowe dragi zatrzeszczaly. -Kim jestes?! - wyszeptal Kellhus. Sarcellus steknal, opuscil rece na wysokosc pasa - i szarpnal. Kellhus sie posliznal, a Sarcellus wykorzystal te chwile i pociagnal po okregu, jakby rzucal dyskiem. Kellhus zlapal rownowage i oparl sie ciezko o oba dragi. Tanczyli wokol ogniska, na przemian ciagnac i pchajac, kontrujac nawzajem swoje ruchy, jakby kazdy byl idealnym cieniem przeciwnika... Kellhus obserwowal ruch srodka ciezkosci Sarcellusa, abstrakcyjnego punktu w przestrzeni wyznaczonego przez czubek wzwiedzionego pracia. Wyszukiwal powtorzen, notowal schematy, sprawdzal hipotezy; caly czas analizowal rozwoj sytuacji i sledzil splatane linie przyczyn i skutkow. Sam poprzestal na eleganckim, chociaz ograniczonym zestawie ruchow, aby wciagnac przeciwnika w rutyne, w gaszcz odruchowych reakcji... -Czego chcesz?! - krzyknal. A potem zaimprowizowal. Przykucnal, kopnal od gory w lewy drag, szarpnal lewa reka i z impetem uderzyl prawa o ziemie. Sarcellus zgial sie wpol i polecial do tylu. Przez chwile przypominal czlowieka, ktorego przywiazano do spadajacego glazu... Wybil sie z obu nog, probujac zrobic salto. Kellhus szarpnal oba kije, w nadziei ze przewroci go na brzuch, ale Sarcellus jakims cudem zdolal przyciagnac zgieta w kolanie lewa noge do piersi. Prawa stopa zagarnal zar ogniska... Fontanna wegli i popiolu trysnela w powietrze - nie po to jednak, jak zorientowal sie Kellhus, by go oslepic, lecz by zaslonic walczacych przed wzrokiem gapiow. Sarcellus pociagnal drzewca do siebie, rozchylil je na boki i rzucil sie w przod miedzy nimi. Wymierzyl Kellhusowi kopniaka, ktorego Kellhus przyjal na piszczel i kostke - raz, drugi... Chce mnie zabic. Nieszczesliwy wypadek w barbarzynskiej galeockiej zabawie. Kellhus skrzyzowal rece, trzecie kopniecie Sarcellusa zablokowal dragami. Przez jedno uderzenie serca mial przewage, pchnal zataczajacego sie nagiego stwora w zlociste plomienie... Moze jesli go zranie... Szarpnal do przodu. Blad. Sarcellus spadl na rowne nogi i z niewiarygodna sila pchnal, az Kellhus uderzyl plecami w gesto zbita galeocka cizbe. Pierwszych gapiow przewrocil, nastepnych zmusil do pospiesznego uniku i ucieczki. Omal przy tym nie upadl. Uderzyl plecami o cos ciezkiego. Szkielet namiotu. Drewniana rama pekla z trzaskiem, namiot runal - i nagle znalezli sie w mroku, z dala od rozswietlonego ogniskiem kregu. Tu wlasnie potwor zamierzal go zabic! Dosc tego! Zaparl sie o ziemie, stanal w rozkroku, scisnal mocniej dragi. Gwaltowne szarpniecie poderwalo Sarcellusa w powietrze, ale stwor nie dal sie na dlugo zaskoczyc; kopniakiem zlamal jedno drzewce. Kellhus przechylil drugie i rzucil wrogiem o ziemie jak zdobycznym sztandarem. Mial przed soba zwyczajnego czlowieka, zdyszanego i ociekajacego potem. Pierwszy z GaleotJiow przeskoczyl nad powalonym namiotem i potykajac sie w ciemnosci, wolal o pochodnie. Sarcellus podnosil sie z ziemi. Zdumieni Galeoci nie mieli innego wyjscia, jak okrzyknac Kellhusa zwyciezca. Co ja zrobilem, ojcze? Rozwiazywali mu rzemienie na nadgarstkach, poklepywali go po plecach, zaklinali sie, ze pierwszy raz widzieli taka walke - a on nie odrywal oczu od wstajacego z ziemi Sarcellusa. Powinien polamac mu kosci - ale przeciez, upomnial sie w duchu, te bestie nie maja kosci. Same chrzastki... Jak rekiny. Saubon obserwowal Athjeariego, ktory z groza wpatrywal sie w zascielajace klepisko kosci. Znajdowali sie w niewielkim namiocie, znacznie mniejszym od wspanialych pawilonow innych Wielkich Imion. Pod czerwono-niebieskim plotnem akurat wystarczalo miejsca na sfatygowana prycze i maly stolik, przy ktorym siedzial mocno wstawiony ksiaze Galeothu. Na zewnatrz trwala halasliwa zabawa. Glupcy! -Przyszedl, wuju - powiedzial mlody hrabia Gaenri. - Czeka... -Odpraw go! Kochal siostrzenca jak wlasne dziecko. Ilekroc na niego patrzyl, widzial w nim odbicie swojej przeslicznej siostry. Bronila go przed papa. Kochala go, zanim odeszla... Ale czy naprawde go znala? Kussalt go znal... -Wuju! Prosiles przeciez... -Nie obchodzi mnie, o co prosilem! -Nie rozumiem... Co sie z toba dzieje? Tylko jeden czlowiek go znal - i nienawidzil! Saubon zerwal sie z krzesla i zlapal siostrzenca za ramiona. Wiedzial, ze go przeraza - tylko on jeden z synow Eryeata to potrafil. Mial ochote wykrzyczec mu prawde w twarz, wyznac wszystko temu chlopcu, temu mezczyznie, ktory mial oczy jego siostry... Krew z krwi, kosc z kosci jego siostry! Ale Athjeari nie byl nia. Nie znal go. Gdyby znal, toby nim gardzil. -Nie moge! Nie moge mu sie tak pokazac, nie rozumiesz?! Nikt nie mogl sie dowiedziec! Nikt! -To znaczy jak? - Tak! Saubon odepchnal Athjeariego, ktory z trudem zlapal rownowage i stal przed nim, oszolomiony i urazony. Powinien byc wsciekly, pomyslal Saubon. Byl hrabia Gaenri, jednym z najbardziej wplywowych ludzi w Galeoth. Powinien wpasc w furie, a nie rozdziawiac gebe... Kussalt, mamroczacy: "Chcialbym, zebys wiedzial, jak bardzo cie nienawidze...". -Odpraw go! -Jak sobie zyczysz, wuju - mruknal Athjeari. Zerknawszy po raz ostatni na wystajace z ziemi kosci, odgarnal skorzana plachte i tylem wyszedl z namiotu. Kosci. Jak malenkie kly. Nikt! Nawet on! *** Bylo wprawdzie pozno, ale Eleazaras nie mial co marzyc o snie. Teraz, kiedy Wysoki Ainon i Szkarlatne Wiezyce znow dolaczyly do swietej wojny, mial wrazenie, ze przespal cale tygodnie. Czymze bowiem byl sen, jesli nie nieswiadomoscia istnienia swiata zewnetrznego? Jesli nie najglebsza niewiedza?Aby nadrobic zaleglosci, zapedzil lyokusa do pracy, gdy tylko ich palankiny dotknely ziemi na polach Mengeddy. Kazal mu obejrzec pole bitwy sprzed pieciu dni, przesluchac swiadkow, odtworzyc taktyke cishaurimow i przeniknac sekret zwyciestwa inrithich. Polecil mu rowniez skontaktowac sie z ulokowanymi w armii informatorami i agentami, wypytac ich zarowno o biezace nastroje w maszerujacym przez poganski kraj wojsku swietej wojny, jak i o tych nowych szpiegow cishaurimow. Szpiegow bez twarzy. I bez magicznego znamienia. Czekal na swojego superszpiega przed namiotem, przy swietle pochodni, przechadzajac sie nerwowo; sekretarze i javrehowie obserwowali go dyskretnie, z pewnej odleglosci. Po wielu tygodniach spedzonych w palankinie niczym w sarkofagu mial dosc zamknietych przestrzeni. Wszystko zdawalo sie go wiezic i krepowac mu ruchy. Iyokus wynurzyl sie z ciemnosci, podobny do ducha w lsniacej czerwonej szacie. -Chodz - powiedzial Eleazaras do milosnika chanvu. -Przejdziemy sie po obozie? -A co, boisz sie zamieszek? - zapytal z lekkim niedowierzaniem wielki mistrz. - Po tym, jak cishaurimowie zadali im tak powazne straty, powinni chyba docenic fakt, ze maja paru bluzniercow takze po swojej stronie. -Nie to mialem na mysli... Pomyslalem, ze moze warto byloby odwiedzic ruiny. Mowi sie, ze Mengedda jest starsza od Shir... -Ach, Iyokus milosnik starozytnosci! - Eleazaras sie rozesmial. - Zawsze o tym zapominam. Ruiny go nie interesowaly, a zamilowanie do dawnych czasow uwazal za slabosc charakteru dobra dla uczonych powiernikow, ale tym razem w przyplywie laskawosci postanowil przystac na propozycje Iyokusa. Poza tym, pomyslal, umarli to chyba najlepsze towarzystwo dla czlowieka, ktory snuje plany przetrwania. Odprawil straznikow i zaglebil sie z Iyokusem w ciemnosc. -Czego sie dowiedziales? -Kiedy rozswietlilismy rownine, elementy zaczely sie ukladac... - Pozbawione pigmentu oczy Iyokusa w blasku mijanej pochodni rozzarzyly sie czerwienia. - To nad wyraz niepokojacy widok: slad dzialania czarnoksiestwa pozbawionego znamienia. Zapomnialem juz... -Mamy dodatkowy powod, Iyokusie, aby podjac to absurdalne ryzyko. Musimy zdlawic psukhe... Magia, ktorej nie widac. Metafizyka, ktorej nie rozumieli... Czegoz chciec wiecej? -W rzeczy samej - przytaknal bez przekonania szpieg o skorze jak plotno. - Jedno jest pewne, wszyscy obserwatorzy, galeoccy i nie, zgadzaja sie co do tego, ze ksiaze Saubon w pojedynke rozprawil sie z coyaurimi padyszacha... -Imponujace. -Rownie imponujace, jak nieprawdopodobne, ale mniejsza z tym. Wazniejsza rzecz wydarzyla sie pozniej. Na fanimow zaszarzowali rycerze shrialu. I wlasnie ten atak, jak sadze, przewazyl szale zwyciestwa. -Dlaczego? -Spalona ziemia, na ktorej cishaurimowie przyjeli szarze, nie rozciaga sie od skraju wawozu, gdzie staly szyki Saubona, lecz zaczyna sie jakies siedemdziesiat krokow nizej... Przypuszczam, ze uciekajacy coyauri oslonili rycerzy shrialu przed cishaurimami. Dlatego kiedy psukari zaczeli ich smagac, dzielilo ich najwyzej sto krokow. -Uzyli Bicza? Iyokus skinal glowa. -Na to wyglada. Moze tez i Chlosty. -Czyli przyslali sekundariuszy i tercjariuszy, tak? -Bez watpienia. Moze pod dowodztwem jednego czy dwoch prymariuszy... Szkoda, ze nie pomyslelismy o tym, aby rozmiescic szpiegow wsrod Norsirajow. Pomijajac to, co obaj widzielismy przed dziesieciu laty, niewiele wiemy o ich paktach. A chyba nikt nie wie, kim dokladnie byli. Nie wiedza tego nawet najszlachetniejsi z kianenskich jencow. Eleazaras pokiwal glowa. -Dobrze by bylo sie dowiedziec... Ale dwunastu nie zyje, Iyokusie! Dwunastu! Czarnoksieznikow w Trzech Morzach nie bez powodu nazywano Nielicznymi. Jesli wierzyc informatorom z Shimehu i Nenciphonu, cishaurimowie mogli wystawic od stu do stu dwudziestu psukarich - czyli prawie dokladnie tylu, ilu gotowych do walki czarnoksieznikow mialy Szkarlatne Wiezyce. Kiedy zolnierzy liczylo sie w tysiacach, zaglada dwunastu nie odgrywala roli i Eleazaras nie watpil, ze wielu wojownikow swietej wojny, szczegolnie rycerzy shrialu, zgrzyta zebami na mysl o tym, jak ogromne straty poniesli, aby zabic taka garstke nieprzyjaciol. Ale kiedy zamiast tysiecy liczyly sie dziesiatki, strata dwunastu byla katastrofa. Cudowna katastrofa. -To oszalamiajace zwyciestwo - zgodzil sie Iyokus. Wskazal mijajacych ich grupkami Ludzi Kla, gapiow, jak domyslal sie Eleazaras, wracajacych z rady Wielkich i Pomniejszych Imion. - Ale wyglada na to, ze Ludzie Kla nie zdaja sobie sprawy z jego znaczenia. Tym lepiej, pomyslal Eleazaras. To dziwne, ze okrucienstwo i uniesienie potrafia poruszac rownie slodko brzmiace struny w duszy czlowieka. -Taka przyjmiemy wiec strategie - oznajmil stanowczym tonem. Bedziemy sie trzymac z tylu. Niech te psy wymorduja tylu cishaurimow, ilu zdolaja. - Zawiesil glos, spojrzal Iyokusowi w oczy. - Musimy sie oszczedzac na Shimeh. Ilez to juz razy dyskutowal o tym z Iyokusem i innymi? Mimo ze chwilami moc psukhe zdawala sie niezglebiona, zgadzali sie, ze jednak ustepuje anagogii. Szkarlatne Wiezyce z cala pewnoscia pokonalyby cishaurimow w otwartej walce - ale ilu czarnoksieznikow musialoby zginac? I jaka moc zachowalyby Wiezyce po takim zwyciestwie? Triumf, ktory mialby je zmarginalizowac, zepchnac do roli podrzednej szkoly, nie bylby zadnym triumfem. Dlatego musieli nie tylko pokonac cishaurimow, ale calkowicie ich unicestwic. Eleazaras mogl zywic chorobliwa zadze zemsty, lecz nie posunalby sie do zniszczenia wlasnej szkoly. -Madra decyzja, wielki mistrzu - przyznal Iyokus. - Obawiam sie wszakze, ze w drugim spotkaniu inrithim nie pojdzie juz tak dobrze. -Czemuz to? Cishaurimowie szli pieszo, prawdopodobnie po to, aby nie narazac sie na strzaly uzbrojonych w chorae lucznikow i kusznikow, ktorych Saubon ustawil za linia obrony, troche za daleko. Najdziwniejszy jednak jest fakt, ze zaatakowali bez konnej eskorty... -Wyszli na otwarty teren? Sami? Wydawalo mi sie, ze wola atakowac zza plecow falangi konnych... -Tak twierdzili cesarscy eksperci. -Aroganci! Kiedy spotykaja sie z Nansurczykami, zawsze maja do czynienia z Cesarskim Saikiem. Tym razem wiedzieli, ze jestesmy daleko, w okolicach Poludniowej Bramy. -Darowali wiec sobie srodki ostroznosci, bo mysleli, ze sa niepokonani... - Iyokus spuscil wzrok, jakby nagle zaintrygowaly go wystajace spod rabka szaty czubki sandalow i poobijane palce. - To mozliwe - odezwal sie w koncu. - Chcieli chyba po prostu zdziesiatkowac inrithich, nic wiecej, aby nastepny szturm bez wysilku przelamal linie obrony. Pewnie nawet wydawalo im sie, ze sa ostrozni... Zostawili za plecami ostatnie ogniska i okragle, wyszywane namioty Ainonczykow. Znalezli sie na skraju zapomnianej Mengeddy. Teren wznosil sie lekko, poprzerzynany szerokimi kamiennymi fundamentami - zapewne pozostalosciami dawnych murow obronnych, jak uswiadomil sobie Eleazaras. Podkasawszy szaty, aby ich nie ubrudzic, wspieli sie na szczyt kamienistego pagorka. Dookola rozciagalo sie rozlegle gruzowisko z resztkami zburzonych scian, a na horyzoncie, pod konstelacja Urorisa, rysowala sie sylwetka cytadeli obwiedziona rzedem tytanicznych kolumn. Cos musialo przetracic kregoslup Mengeddy, pomyslal Eleazaras. Kazde miejsce mozna zlamac... -A co slychac u Drusasa Achamiana? - zapytal zdziwiony, czemu wstrzymuje oddech. Przelozony szpiegow zapatrzyl sie w mrok, zatopiony w irytujacej kontemplacji. Kto mogl wiedziec, co dzialo sie w takich chwilach w jego metodycznej, pajeczej duszy? -Obawiam sie, ze mozesz miec co do niego racje, mistrzu... - odezwal sie po dlugiej chwili. -Obawiasz sie?! Osobiscie przesluchiwales Skalateasa. Doskonale wiesz, co wydarzylo sie tamtej nocy w podziemiach cesarskiego palacu. Ten obmierzly stwor rozpoznal Achamiana, co oznacza, ze Achamian jest z nim jakos powiazany. Plugastwo musialo byc szpiegiem cishaurimow. Z tego wniosek, ze Achamiana cos z nimi laczy. Iyokus spojrzal na Eleazarasa. Twarz mial biala jak mleko. -Ale czy ten zwiazek jest znaczacy? -Na to wlasnie pytanie musimy znalezc odpowiedz. -Istotnie. Co proponujesz, mistrzu? -A jak myslisz? Trzeba go schwytac i przesluchac. Czyzby Iyokus lekcewazyl zagrozenie ze strony odmiencow i uwazal, ze nie wymaga az tak drastycznych metod? Eleazaras nie potrafil sobie wyobrazic niczego gorszego! -Tak jak Skalateasa? Wielki mistrz przypomnial sobie grob w Ansercy. Stlumil dreszcz. -Tak jak Skalateasa. -Tego sie wlasnie boje. Nagle Eleazaras zrozumial. -Spodziewasz sie, ze przesluchanie go nic nie da... Na przestrzeni wiekow Szkarlatne Wiezyce uprowadzily dziesiatki uczonych powiernikow, w nadziei ze wydostana z nich sekrety gnozy, magii Starozytnej Polnocy. Ani jednego powiernika nie udalo im sie zlamac. Ani jednego. -Moim zdaniem nic nie daloby wypytywanie go o gnoze - odparl Iyokus. - Ale obawiam sie czego innego: ze nawet poddany torturze Przymusow Achamian bedzie sie upieral, ze monstrum, ktore podszylo sie pod Skeaosa, bylo tworem Rady, a nie cishaurimow... -Ale przeciez wiemy juz, ze ten powiernik jest falszywy jak lis! Pamietasz Geshrunniego? Achamian odcial mu twarz! A rok pozniej, w cesarskich lochach, zostal rozpoznany przez szpiega bez twarzy! To nie moze byc zbieg okolicznosci! - Eleazaras zacisnal piesci i spojrzal wilkiem na Iyokusa. Doszedl do wniosku, ze nie podoba mu sie gadzia maniera, z jaka szpieg go sluchal. -Znam te argumenty. - Iyokus spojrzal na skapane w ksiezycowym blasku ruiny. Skore mial przezroczysta, twarz nieprzenikniona. - Po prostu obawiam sie, ze to nie wszystko... -Zawsze jest cos wiecej, Iyokusie. Po co w przeciwnym razie ludzie mordowaliby sie nawzajem? Po smierci corki Esmenet wielokrotnie probowala zrobic cos z ziejaca w jej sercu pustka. Starala sie przegnac ja pytaniami zadawanymi kaplanom, z ktorymi sypiala, ale wszyscy powtarzali to samo: Bog mieszka tylko w swiatyniach, a ona ze swego ciala uczynila burdel. I uzywali sobie na niej po raz kolejny. Usilowala ja zagluszyc, sypiajac z mezczyznami za byle co: pol miedziaka, kawalek chleba, raz nawet za nadgnila cebule. Ale mezczyzni nie zapelniali pustki - co najwyzej mogli ja zamulic. Zaczela wiec szukac wsrod podobnych sobie - obserwowala rozesmiane ladacznice, ktore umialy zachwycac sie tym, ze dzien i noc zyja w rynsztoku, albo rozswiergotane niewolnice, uginajace sie pod ciezarem dzbanow z woda, ale usmiechniete i strzelajace oczami na boki. Probowala nasladowac ich ruchy, jakby pewnosc siebie dala sie sprowadzic do czegos na ksztalt tanca - i przez jakis czas znajdowala pocieche, tak jakby rytm nabytych gestow i grymasow mogl zastapic bicie martwego serca. Na pewien czas udalo jej sie zapomniec o dystansie dzielacym fakty od pozorow. Nigdy nie probowala kochac. Jezeli radosc w gestach nie mogla zagluszyc osamotnienia, moze zdola to uczynic radosc w rozpaczy. Od pieciu dni obozowali wsrod gor wznoszacych sie nad starozytnym i niedawnym polem bitwy. Idacy przodem Achamian natrafil na strumien, ktory zaprowadzil ich miedzy skaly. Dotarli do zagajnika zywicznych sosen, ktorych ogromne szyszki kolysaly sie miarowo na wietrze, i znalezli tam krystalicznie czysta sadzawke o zielonkawej wodzie. Rozbili namiot nieopodal, chociaz brak paszy dla mula Achamiana zmuszal ich do codziennych godzinnych wedrowek w poszukiwaniu trawy, ktora Brzask uzupelnial zbozowa diete. Piec dni. Smiali sie, w chlodne poranki parzyli herbate, kochali sie w rytm szmeru suchego wiatru w galeziach drzew, jedli zajace i wiewiorki zlowione - tak, tak! - przez Achamiana, zagryzali zelaznymi racjami, a w swiede ksiezyca w zadziwieniu dotykali nawzajem swoich twarzy. Plywali. Unoszenie sie na wodzie przynosilo ulge od lejacego sie z nieba zaru. Marzyla, by ten czas nigdy sie nie skonczyl. Wyciagnela maty z namiotu, wytrzepala je na wietrze i rozlozyla na rozgrzanej skale. Namiot stal na miekkiej ziemi pod wiekowa, potezna sosna - samotnym wartownikiem na skraju szerokiej polki skalnej, niczym taras okalajacej gore od wschodu i polnocy. To nasze miejsce. Bez gosci, ruin, wspomnien, przeszlosci - o niej mowily tylko kosci zwierzat, ktore znalezli pierwszego dnia pod drzewem. Zanurkowala do namiotu i wyciagnela lezacy w kacie sfatygowany skorzany wor Achamiana. Tam, gdzie przytykal do trawy, skora byla wilgotna, oslizla i nadplesniala. Biale smuzki plesni pelzly wzdluz szwow. Wyniosla worek na slonce i usiadla na miekkim, choc klujacym dywanie sosnowych igiel. Wyciagala ze srodka kolejne arkusze pergaminu, rozkladala je na sloncu do wyschniecia i obciazala kamieniami. Znalazla w worku laleczke o ludzkich ksztaltach, drewniana, z klebkiem jedwabiu w miejscu glowy i zardzewialym nozykiem zamiast prawej dloni. Nucac stara sumnicka piosenke, bawila sie przez chwile lalka, podrzucajac jej nozki w tancu. Rozbawiona wlasnym zachowaniem, wylozyla zabawke na slonce; skrzyzowala jej nogi w kostkach i podlozyla rece pod glowe, upodabniajac ja do sniacego na jawie wiesniaka. Po co Achamianowi lalka? Wyjela zlozony arkusz, spakowany oddzielnie od pozostalych. Rozlozywszy go, ujrzala pionowe bohomazy, polaczone nakreslonymi w pospiechu liniami. Nie umiala wprawdzie czytac - w zyciu nie spotkala kobiety, ktora posiadlaby te sztuke - ale rozumiala, ze ma przed soba cos bardzo waznego. Postanowila zapytac o to Achamiana, gdy tylko wroci. A tymczasem przygniotla pergamin krzesiwem w ksztalcie ostrza siekiery i patykiem zaczela zdrapywac plesn ze szwow worka. Niedlugo potem Achamian wynurzyl sie z lesnego polmroku. Byl rozebrany do pasa i narecze chrustu opieralo mu sie o czarno owlosiony brzuch. Zerknal na Esmenet, marszczac przyjaznie brwi; przesliznal sie wzrokiem po pergaminach i lalce. Esmenet prychnela na jego widok. Uwielbiala go w tej roli: czarnoksieznik w spodniach, ktory udaje trapera. Mimo ze przewedrowala ze swieta wojna szmat drogi, spodnie wciaz wygladaly dla niej cudzoziemsko, barbarzynsko - i dziwnie podniecajaco. Wiele nansurskich miast zakazywalo ich noszenia. -Wiesz, dlaczego zdaniem Nilnameshow koty sa bardziej niz malpy podobne do ludzi? - zapytal, zrzuciwszy chrust pod drzewem. -Nie. Odwrocil sie do niej i klasnal dlonmi o uda. -Ciekawosc. - Usmiechnal sie i podszedl blizej. - Uwazaja, ze ciekawosc wyroznia czlowieka. Ja tam nie wiem, czy kazdego czlowieka, ale ciebie z pewnoscia. -Ciekawosc nie miala tu nic do rzeczy - odparla, udajac zagniewana. - Twoja torba smierdzi jak zaplesnialy ser. -A ja myslalem, ze ode mnie tak zalatuje. -Od ciebie zalatuje oslem. Rozesmial sie i uniosl demoniczne brwi. -Przeciez sie mylem... Cisnela mu w twarz garsc igiel, ale wiatr uniosl je w dal. -Po co ci to? - spytala, wskazujac lalke. - Zeby zwabiac do namiotu male dziewczynki? Usiadl obok niej. -To laleczka wathi - wyjasnil. - Gdybym ci o niej opowiedzial, kazalabys mi ja wyrzucic. -Rozumiem... A to? - Podniosla zlozony pergamin. - Co to jest? Dobry humor Achamiana ulotnil sie w mgnieniu oka. -Moj wykres. Przeniosla arkusz pomiedzy nich. Przeploszyla ose. -A te napisy to co? Imiona? -Nazwy frakcji i imiona ludzi, ktorzy maja wplyw na losy swietej wojny. Linie symbolizuja relacje... Widzisz? - Wskazal napis posrodku lewej krawedzi. - Tu jest napisane Maithanet. -A nizej? -Inrau. Odruchowo scisnela go za kolano. -A tu, w gornym rogu? - zapytala nieco zbyt pospiesznie. - Rada. Sluchala, jak recytuje kolejne nazwy: cesarz, Szkarlatne Wiezyce, cishaurimowie. Objasnial jej ich zamiary i domniemane zwiazki miedzy nimi. Nie powiedzial nic, czego by wczesniej nie slyszala, ale nagle wszystkie te imiona skreslone atramentem na wyprawionej zwierzecej skorze nabraly niezwyklej mocy; wydaly sie przerazliwie rzeczywiste. Swiatem targaly okrutne sily. Niewidoczne. Gwaltowne... Dostala gesiej skorki. Zrozumiala, ze Achamian wcale do niej nie nalezy. Nie mogl do niej nalezec. Czymze byla w porownaniu z tymi potegami? Nawet nie umiem czytac. -Dlaczego, Akka? - zapytala. - Dlaczego przestales? -Co masz na mysli? Wpatrywal sie w pergamin, jakby jego zawartosc calkowicie go pochlaniala. -Wiem, co powinienes robic, Akka. W Sumnie wiecznie cie nie bylo, chodziles po miescie, wypytywales, zabiegales o wzgledy informatorow. Albo przynajmniej czekales na wiadomosci. Szpiegowales przez caly czas. Ale przestales... odkad przygarnales mnie do swojego namiotu. -Myslalem, ze to uczciwy uklad - odparl swobodnym tonem. - Ty przeciez zrezygnowalas z... -Nie klam, Akka. Westchnal i zgarbil sie jak niewolnik pod ciezarem ogromnego ladunku. Spojrzala mu w oczy - blyszczace, piwne, wyczekujace. Smutne i madre. Jak zwykle, kiedy znajdowala sie blisko niego, miala ochote przeczesac mu brode, przesunac palcem po linii szczeki. Jak ja cie kocham! -Nie chodzi o ciebie, Esmi, tylko o niego... Wzrok Achamiana spoczal na imieniu wypisanym tuz obok Rady - jedynym, ktorego jeszcze jej nie przeczytal. Nie musial. -Kellhus - domyslila sie. Umilkli oboje. Poryw wiatru wstrzasnal sosna i poniosl strzepki puchu, najpierw na tle granitowego zbocza, potem dalej, pod samo niebo. Esmenet przestraszyla sie, ze moglby porwac pergaminy, ale bezpiecznie obciazone kamieniami tkwily nieruchomo i tylko ich rogi otwieraly sie i zamykaly jak nieme usta. Nie rozmawiali o Kellhusie, odkad opuscili pole bitwy. Chwilami wydawalo sie, ze laczy ich niewypowiedziane glosno porozumienie, jak kochankow, ktorzy pragna zaleczyc wspolne rany. Kiedy indziej znow wygladalo na to, ze zgodnie unikaja niezrecznego tematu, jak nie chcieliby poruszac kwestii wiernosci czy seksu. Ale najczesciej po prostu nie czuli potrzeby, zeby o nim wspominac. Przez pewien czas byl Kellhus postacia klopotliwa, pozniej jednak zaczal intrygowac, stal sie im blizszy, bardziej przyjazny i zarazem bardziej tajemniczy; stal sie chodzaca obietnica samych milych niespodzianek. Az w pewnej chwili urosl pod niebo, przeslonil wszystkich niczym szlachetny, poblazliwy ojciec albo potezny krol, ktory przelamuje sie chlebem z niewolnikami. Ostatnio zas - mimo ze przeciez nieobecny - jawil im sie jako swietlista postac, drogowskaz, za ktorym powinni podazyc, chocby tylko dlatego, ze dookola rozposcieral sie nieprzenikniony mrok... Kim on jest? - miala ochote zapytac, ale milczala, wpatrujac sie w swojego ukochanego. W swojego meza. Usmiechneli sie oboje, niesmialo, jakby dopiero przed chwila uswiadomili sobie, ze sie znaja. Spletli suche, nagrzane sloncem dlonie. Nigdy jeszcze nie bylam taka szczesliwa. Gdyby jej corka... -Chodz. - Achamian niespodziewanie wstal. - Chce ci cos pokazac. Przeszla w slad za nim z miekkiej ziemi na rozgrzany kamien. Syknela, parzac stopy, i pospiesznie wspiela sie na zaokraglona polke. Z kazdym jej krokiem zielony bezmiar pola bitwy wybiegal coraz blizej na spotkanie niebu. Achamian podal jej reke. Druga dlonia oslonila oczy przed sloncem. I wtedy ich zobaczyla. -Slodki Sejenusie! - wyszeptala. Przypominali kladacy sie na rowninie cien wypietrzonych jak gorskie szczyty chmur. Szli szeroka kolumna. Ich ramiona polyskiwaly jak diamentowy pyl. -Swieta wojna w marszu - powiedzial Achamian z naboznym lekiem. Kazdy oddech sprawial jej bol. Patrzyla na kohorty liczace setki i tysiace rycerzy, i na niezmierzone pulki piechoty, dlugie jak cale miasta; widziala tabory zlozone z wozow malenkich jak ziarnka piasku; widziala lopoczace na wietrze choragwie z herbami tysiaca Domow i wyszytymi jedwabiem wizerunkami Kla. -Ilu ich jest! - wykrzyknela. Jakze musieli przerazac fanimow! -Ponad dwiescie piecdziesiat tysiecy inrithijskich wojownikow - powiedzial Achamian. - Tak przynajmniej twierdzi Zin... - Nie wiedziec czemu, slyszala jego glos z oddali, jakby dobiegal z dna glebokiej jaskini. Brzmial glucho i pusto. - I pewnie drugie tyle towarzyszacych im cywilow... Chociaz tego nikt dokladnie nie wie. Niezliczone tysiace. Ociezale, jak kazda widziana z daleka masa, zagarniali coraz wiekszy szmat rozciagajacej sie w dole rowniny. Poruszali sie jak wino przesiakajace przez welne. Jak to mozliwe, ze taka rzesze ludzi przyciagal jeden cel? Jedno miejsce? Jedno miasto? Shimeh. -Czy to... - Zaparlo jej dech w piersi. - Czy to wyglada jak w twoich snach? Achamian nie odpowiedzial od razu. Mimo ze nie zachwial sie ani nie osunal, Esmenet przestraszyla sie nagle, ze moglby spasc. Chwycila go za lokiec. -Jak w moich snach - powiedzial. CZESC II DRUGI MARSZ ROZDZIAL 9 Mozna spogladac w przyszlosc - albo ja ogladac. To drugie jest o wiele bardziej pouczajace.Ajencis, "Trzecia analiza ludzkosci" Jesli ktos watpi w to, ze namietnosci i nierozsadek rzadza losami narodow, powinien zobaczyc, jak wygladaja spotkania wielkich tego swiata. Krolowie i cesarze nie nawykli do zadawania sie z rownymi sobie i spotkania takie albo przynosza im ogromna ulge, albo przyprawiaja ich o obrzydzenie. Jest takie nilnameskiepowiedzenie: "Gdy spotykaja sie ksiazeta, trafiaja albo na swoich braci, albo na siebie samych". Imamy albo pokoj, albo wojne. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Poczatek lata, 4111 Rok Kla, Momemn Piesn i miriady migoczacych pochodni powitaly Ikurei Xeriusa III, kiedy odgarnal zaslone ze zwiewnego plotna i wszedl na palacowy dziedziniec. Cesarza mozna bylo ogladac tylko w pelnym swietle. Zaszelescily tkaniny, gdy rzesza gosci przypadla do ziemi i wtulila upudrowane twarze w trawniki. Tylko wysocy straznicy z Gwardii Eothijskiej stali wyprezeni jak struny. Xerius szedl wsrod korzacych sie postaci i jak zwykle napawal sie swoja samotnoscia. Boska samotnoscia. Mali niewolnicy podtrzymywali mu rabek szaty. Wzywa mnie! Mnie! Co za bezczelnosc! Po drewnianych stopniach wsiadl do cesarskiego rydwanu. Gosciom pozwolono wstac. Wystawil reke w bialej rekawiczce. Ciekawe, kogo Ngarau, jego wielki seneszal, wybral do podania mu wodzy - byla to uswiecona tradycja, wielce honorowa funkcja, lecz nie dosc wazna, by zaprzatac nia glowe samemu cesarzowi. A Xerius swojemu seneszalowi ufal bezgranicznie. Tak jak kiedys Skeaosowi. Dreszcz strachu. Jak dlugo jeszcze to imie bedzie cielo niczym szklo? Ledwie zwrocil uwage na chlopca, ktory podal mu wodze. Czyzby jakis mlody dziedzic Domu Kiskei? Niewazne. Xerius potrafil zachowac sie z wdziekiem i godnoscia, nawet kiedy byl roztargniony - te ceche odziedziczyl po ojcu, ktory moze i byl tchorzliwym glupcem, ale nigdy, przenigdy nie uchybilby wizerunkowi wielkiego cesarza. Przekazal wodze woznicy, obojetnym gestem dal mu znak. Kapitan strzelil z bata i konie ruszyly z kopyta, ciagnac pozlacany pojazd. Zagrzechotaly przywieszone do niego kadzielnice i za rydwanem powlokla sie sina smuga dymu: jasmin i slodko pachnace drewno sandalowe. Cesarzowi nalezalo oszczedzic przykrych woni stolicy. Obserwowany przez setki pochlebcow z pomalowanymi twarzami, Xerius stal sztywno jak posag i patrzyl prosto przed siebie z dumnym, wynioslym wyrazem twarzy. Tylko nieliczni wybrancy mogli liczyc na wladcze skinienie cesarskiej glowy: ta dziwka cesarzowa Istriya, stary general Kumuleus, ktorego poparciu Xerius zawdzieczal objecie tronu po smierci ojca, oraz, naturalnie, Arithmeas, ulubiony wroz cesarza. Xerius zazdrosnie strzegl ulotnego skarbu cesarskiej laski i skapo obdzielal nim podwladnych. Wspiecie sie na szczyt wymagalo odwagi, ale utrzymanie sie na nim - przede wszystkim oszczednosci. To byla kolejna lekcja, ktora zawdzieczal matce. Cesarzowa nie szczedzila mu opowiesci o krwawych dziejach przodkow, ilustrujac je niezliczonymi przykladami historycznych katastrof. Ten okazal sie zbyt ufny, tamten zanadto okrutny i tak dalej. Surmante Skilura II, ktory trzymal przy tronie puchar stopionego zlota, aby oblewac nim tych, ktorzy go rozdraznili, byl zbyt okrutny. Surmante Xatantius nazbyt kochal wojny; podboje powinny wzbogacac, a nie doprowadzac do bankructwa. A Zerxei Triamarius III byl za gruby; kiedy jechal konno, niewolnicy musieli dociskac mu nogi do bokow wierzchowca. Jego smierc, jak z oblesnym usmiechem stwierdzila Istriya, byla kwestia estetycznej przyzwoitosci. Cesarz mial wygladac jak bog, a nie jak wypchany eunuch. Nadmiar tego, nadmiar tamtego. -Swiat nie stawia nam zadnych ograniczen - stwierdzila pewnego razu niezlomna cesarzowa, mruzac te swoje oczy ladacznicy. - Dlatego sami musimy sie ograniczac. Jak bogowie. Dyscyplina, drogi Xeriusie. Musimy narzucic sobie dyscypline. Akurat samodyscypliny mial az za duzo. Tak przynajmniej uwazal. Wyjechal z dziedzinca. Przed i za rydwanem zajeli pozycje kidruhile, elitarny oddzial ciezkiej jazdy, po bokach biegli piesi z pochodniami - i taka rozswietlona procesja, wijac sie jak waz, zeszla z Wyzyn Andiaminskich w mroki Momemn. Poruszala sie powoli, aby ludzie z pochodniami mogli nadazyc. Przeszla przez dzielnice cesarska i znalazla sie w dlugiej, majestatycznej alei laczacej tereny palacowe z kompleksem swiatynnym Cmiral. Przy alei staly tlumy zbitych w grupki mieszkancow miasta, pragnacych chocby przez chwile ujrzec boskiego cesarza. Wiesc o jego krotkiej pielgrzymce szybko rozniosla sie po miescie. Xerius rozejrzal sie na boki, usmiechnal i zaczal pozdrawiac poddanych leniwym skinieniem reki. Chce miec widownie... Z poczatku jego wzrok nie siegal poza krag goncow z pochodniami; klekoczace na bruku podkowy zagluszaly wszelkie odglosy miasta. Im bardziej jednak oddalali sie od palacu, tym bardziej gestnial tlum w alei. Stloczeni niewolnicy i pospolstwo wkrotce znalezli sie na wyciagniecie reki od goncow. Kiedy blask pochodni padl na ich twarze, Xerius ze zdumieniem stwierdzil, ze naprawde ciesza sie i wiwatuja, gdy tylko do nich pomacha. Przez ulamek sekundy wydalo mu sie, ze serce zaraz przestanie mu bic. Scisnal mocniej krawedz rydwanu. Ze tez musial robic z siebie takiego durnia! Mimo dymu z kadzielnic ostro zasmierdzialo gnojem. Setki gapiow zmienily sie w tysiace, w dodatku targane coraz gwaltowniejszymi emocjami. Powietrze drzalo od okrzykow. Przerazony Xerius spogladal w kolejne niedomyte twarze, wylawiane z mroku blaskiem pochodni; wszystkie zwrocone ku niemu, niektore spogladajace oskarzycielsko, inne pogardliwie, wykrzywione w lekcewazacych usmiechach, jeszcze inne wsciekle, rozwrzeszczane i toczace piane z ust. Na razie pochod posuwal sie naprzod bez przeszkod, ale wrazenie wielkiego widowiska ulotnilo sie bez sladu. Nerwowo przelknal sline. Poczul zimny pot na skorze. Odwrocil glowe i utkwil wzrok w wyprostowanych plecach jadacych przodem kawalerzystow. O to mu wlasnie chodzi, powtarzal sobie. Pamietaj: dyscyplina! Oficerowie wydali rozkazy. Jezdzcy siegneli po palki. Wjechali na most nad Szczurzym Kanalem i na chwile wszystko sie uspokoilo. Na czarnej wodzie, w rozswietlanych pochodniami oparach kadzidlanego dymu, kolysaly sie zakotwiczone przy brzegu plywajace domy publiczne. Kupcy i konkubiny dzwigali sie z sof i poduszek i machali mu glinianymi plytkami - tabliczkami z blogoslawienstwami, ktore mieli na jego czesc przelamac. Zwrocil jednak uwage, ze przestawali wodzic za nim wzrokiem na dlugo, zanim znikal im z oczu - jak jeden maz spogladali na czekajace przy drodze tlumy. I znow wzburzony tlum ogarnal procesje ze wszystkich stron. Kobiety, starcy, chorzy, nawet dzieci - wszyscy krzyczeli, wymachiwali piesciami... Xerius dostrzegl ospowatego draba, ktory obracal w ustach wylamany, nadpsuty zab, by wypluc go w tym samym momencie, gdy mijal go cesarski rydwan. Zab wpadl pod kola... Ja naprawde budze w nich odraze. Nienawidza mnie. Mnie! Ale to sie zmieni. Kiedy bedzie po wszystkim, gdy wszyscy poznaja owoce jego staran, beda go czcic tak, jak nie czcili jeszcze zadnego cesarza. Beda wiwatowac na widok zniewolonych pogan skladajacych hold miastu, na widok oslepionych krolow wleczonych w lancuchach przed oblicze wladcy. Oslaniajac oczy przed blaskiem i patrzac na Ikurei Xeriusa III, zrozumieja, ze naprawde jest Cesarzem-Aspektem, ze powstal z popiolow Kyraneas i.Cenei, aby zdobyc swiat i zmusic wszystkie narody i plemiona do poddanstwa. Ja im jeszcze pokaze! Przekonaja sie! Wjechali na olbrzymi plac Cmiralu. Wrzawa siegnela zenitu. Zapierala dech w piersiach, oszalamiala sila dzwieku - i moca implikacji. Pierwsi kidruhile wstrzymali konie, z przodu zapanowalo zamieszanie. Jeden z wierzchowcow stanal deba. Tylna straz natychmiast rozjechala sie na boki, oslaniajac skrzydla. Zolnierze wymachiwali palkami, grozili tlumom, bili bez litosci, kiedy ktos za bardzo sie zblizyl. Poza waskim kregiem pochodni i blyszczacych pancerzy caly swiat byl mrocznym chaosem. Rozwrzeszczana biedota niczym morze rozciagala sie az po stojace po bokach zabudowania swiatynne i wznoszace sie z przodu gigantyczne bazaltowe kolumny swiatyni Xothei. Xerius z taka sila zaciskal dlonie na przedniej krawedzi rydwanu, ze knykcie mu zbielaly, a palce zaczely bolec. Tyle ludzi... I wszyscy powtarzali to jedno imie... Strach. Nudnosci. Wrazenie spadania. Podburzyl ich przeciwko mnie? Czy to zamach? Kidruhile, mlocac palkami, wylamali w cizbie najpierw waski pasek przestrzeni, potem coraz szerszy klin. Xerius usmiechnal sie od ucha do ucha, az zgrzytnal zebami z zadowolenia. Oto jak bogowie pokazuja swa prawdziwa nature: przelewajac krew smiertelnikow! Tlum naparl na kidruhilow, grzmot glosow jeszcze sie wzmogl. Kilka koni potknelo sie, ludzkie morze pochlonelo blyszczacych zolnierzy. Nastepni zajeli ich miejsce. Palki uderzaly miarowo. Jezdzcy dobyli mieczy. Woznica rydwanu sciagnal wodze i zerknal nerwowo na Xeriusa. Smiesz spogladac cesarzowi w oczy?! -Jazda! - rozkazal Xerius. - Rozjedz ich! Juz! Zasmial sie, wychylil przez krawedz pojazdu i splunal na gapiow - na tych, ktorzy mieli czelnosc wykrzykiwac inne imie, gdy Ikurei Xerius III stal niczym bog posrod nich. Zalowal tylko, ze nie moze pluc roztopionym zlotem. Rydwan powoli sunal naprzod, podskakujac na cialach rannych i zabitych. Xerius czul w zoladku plomien leku, ale w glowie mial zamet; rozkoszowal sie bliskoscia smierci. Goncy z latarniami znikali jeden po drugim, wciagani przez tlum, tylko kidruhile nieustepliwie przebijali sie do przodu, wyrzynali sobie szlak przez tlum. Ich miecze wznosily sie i opadaly, wznosily i opadaly, az Xerius mial wrazenie, ze sam karze te nedzne kundle, zadajac im ciosy, ze osobiscie powala je kolejnymi cieciami na ziemie. Smiejac sie jak szaleniec, cesarz Nansuru przedzieral sie przez tlum podwladnych w kierunku majaczacej w polmroku ogromnej swiatyni Xothei. Zdziesiatkowana procesja dotarla wreszcie do strzezonych przez Gwardie Eothijska monumentalnych schodow swiatynnych. Ogluszonego, pograzonego w przypominajacym senny letarg transie Xeriusa wyprowadzono z rydwanu na podwyzszony drewniany pomost wiodacy do bramy swiatyni; cesarz musial zawsze gorowac nad zwyklymi ludzmi. Zlapal ktoregos z kapitanow za ramie, scisnal bolesnie. -Pchnij gonca do koszar! Maja wyrznac tylu, ilu bedzie trzeba, zeby ta dzicz sie wreszcie zamknela! W drodze powrotnej kola rydwanu maja sie slizgac we krwi. Dyscyplina. On im pokaze. Ruszyl wolno w strone bramy. Potknal sie o rabek szaty. Serce na ulamek sekundy przestalo mu bic z wscieklosci, gdy przez ryczacy tlum przetoczyla sie fala smiechu. Spojrzal na ten ocean gniewu i ekstatycznej radosci, a potem podkasal szate i niemal biegiem pokonal reszte pomostu. Zamknely sie wokol niego masywne kamienne sciany swiatyni. Azyl. Drzwi zatrzasnely sie ze zgrzytem. Nogi sie pod nim ugiely. Zdziwil sie, czujac pod kolanami chlod posadzki. Przylozyl drzaca dlon do czola i ze zdumieniem stwierdzil, ze pot scieka mu miedzy palcami. Ty glupcze! Co by sobie Conphas pomyslal? Cisza, az dzwoni w uszach. Mrok. Przestrzen. Zewszad dobiegalo zaklete w kamieniu imie. Maithanet. Tysiac tysiecy glosow - tak mu sie wydawalo - wypowiadalo jak modlitwe imie, ktore on, Xerius, wymawial z najwyzsza pogarda. Maithanet. Bez-tchu, na drzacych nogach przeszedl przez westybul. Przystanal. Palily sie tylko niektore kandelabry. Na wyblaklych plytkach podlogi kladly sie blade kregi swiatla. Kolumny grube jak pnie poteznych sosen piely sie w gore i ginely w mroku. Przeznaczone dla choru galerie byly ledwie widoczne. W porze nabozenstwa w sali klebil sie dym z kadzidla, zacierajac kontury swiatynnych nisz i przydajac swiatlom aureoli, przez co wierni mogli miec wrazenie, ze znajduja sie doslownie na granicy dwoch swiatow - teraz jednak swiatynia byla pusta i przestronna jak wielka jaskinia. Wspomnienie zapachu mirry nie bylo w stanie zamaskowac piwnicznej woni wnetrza. Nie przebiegala tedy zadna granica. Wnetrze bylo po prostu otulona martwym kamieniem oaza ciszy i spokoju. Dostrzegl go z daleka, kleczacego w polkolu swietych figur. Tu jestes. Miekkie jak wata nogi nagle nabraly masy. Pantofle szelescily o posadzke. Nieswiadomym gestem powiodl dlonmi po kamizeli i szacie, wygladzajac zmarszczki i zagiecia. Skakal wzrokiem po zdobiacych kolumny fryzach - po krolach, cesarzach i bogach, sztywnych nienaturalna godnoscia postaci wykutych w kamieniu. Zatrzymal sie u stop pierwszego ciagu schodow. Nad jego glowa wznosila sie glowna, najwyzsza kopula swiatyni. Przez chwile wpatrywal sie w szerokie plecy shriaha. Twarza do cesarza, ty niewdzieczny fanatyku! -Milo, ze przyszedles' - powiedzial Maithanet, nie odwracajac sie. Glos mial gleboki, dzwieczny. W jego tonie nie bylo sladu szacunku. Jnan stawial shriaha na rowni z cesarzem. -Po co to, Maithanecie? I dlaczego tutaj? Shriah sie odwrocil. Mial na sobie bialy, pozbawiony ozdob habit z rekawami do lokci. Obrzucil Xeriusa spojrzeniem blyszczacych oczu i uniosl glowe, nasluchujac odleglych odglosow tlumu jak szmeru deszczu, o ktory sie modlil - i ktorego sie doczekal. Pod czarnym, natartym oliwa zarostem mocna linia rysowala sie zuchwa. Twarz shriah mial szeroka jak wiesniak i zdumiewajaco mloda, choc nic wiecej w jego powierzchownosci nie swiadczylo o mlodym wieku. Ile masz lat? -Posluchaj! - wysyczal Maithanet, poruszajac rekami w rytmie, w jakim tluszcza skandowala jego imie: Maithanet-Maithanet-Maithanet... Nie jestem czlowiekiem pysznym, Ikurei Xeriusie, ale wzruszam sie, slyszac ten okrzyk. Mimo blazenstwa calej tej szopki Xerius musial przyznac, ze jest pod wrazeniem osobowosci shriaha. Znow zrobilo mu sie miekko w nogach. -Nie mam cierpliwosci do dyktowanych przez jnan gierek, shriahu. Shriah znieruchomial i usmiechnal sie triumfalnie. Zszedl po schodach. -Przybylem tu z powodu swietej wojny... Przybylem, aby spojrzec ci w oczy. Te slowa jeszcze bardziej zaniepokoily cesarza, chociaz przychodzac do swiatyni, zdawal sobie sprawe, ze stawka gry bedzie wysoka. -Powiedz mi... Dobiles targu z poganami? Przysiagles zdradzic swieta wojne, zanim wkroczy na Uswiecona Ziemie? Czyzby wiedzial? I - Zapewniam cie, Maithanecie, ze nie. - Nie? - Ranisz mnie, shriahu, podejrzewajac... Smiech Maithaneta byl glosny i niespodziewany. Wibrowal w powietrzu, wypelniajac najdalsze zakatki olbrzymiej swiatyni Xothei. Xerius oniemial. Edykt Psata-Antyu, ktory okreslal dopuszczalne dla shriaha zachowania, potepial glosny smiech jako przejaw ulegania cielesnej pokusie. Maithanet najwyrazniej postanowil sie przed nim odslonic. Tylko po co? Wszystko razem - tlum, zadanie spotkania w swiatyni Xothei, nawet skandowanie imienia shriaha - mialo byc demonstracja, przerazajaca w swojej niedelikatnosci. Zmiazdze cie, zdawal sie mowic Maithanet. Jesli swieta wojna skonczy sie fiaskiem, zostaniesz zniszczony. -Prosze o wybaczenie, cesarzu - powiedzial shriah beztrosko. - Wyglada jednak na to, ze nawet swieta wojna nie jest wolna od... - usmiech cierpietnika - ...plotek? Probuje mnie zastraszyc... Nic nie wie, wiec probuje mnie zastraszyc! Xerius przelknal gniew. Zawsze uwazal, ze umie nienawidzic zarliwiej i gwaltowniej niz Conphas. Jego bratanek bywal wredny, zly, dziki, ale koniec koncow zawsze zasklepial sie w tej swojej wynioslosci, tak drazniacej dla wszystkich, ktorzy mieli z nim do czynienia. A u Xeriusa nienawisc trwala wiecznie - i nic nie moglo jej ugasic. To dziwny nawyk, pomyslal, zeby z taka regularnoscia odwolywac sie do charakteru bratanka. Od kiedy to Conphas pelni role przymiaru, ktorym cesarz mierzy wlasna dusze? -Pozwol, Ikurei Xeriusie... - powiedzial z namaszczeniem shriah Tysiaca Swiatyn, tak jakby najblizsze wydarzenia mialy zaciazyc na calym ich przyszlym zyciu. Przez ulamek sekundy Xerius dostrzegl przeblysk tej cechy charakteru, ktora zawiodla Maithaneta tak wysoko: shriah potrafil uswiecic kazda chwile, zasiac wsrod ludzi nabozna czesc z taka latwoscia, jakby czestowal ich chlebem z kosza. -Chodz. Posluchaj, co powiem mojemu ludowi. Podczas ich krotkiego spotkania zmienil sie ton dobiegajacych z placu okrzykow: imie shriaha stopniowo sie rozplynelo, niepewnie, z wahaniem ustepujac miejsca... nieartykulowanym krzykom. Bezimienny kapitan z blogoslawionym zapalem przystapil do wykonania cesarskiego rozkazu. Xerius usmiechnal sie zwyciesko. Nareszcie poczul, ze dorownuje swemu ohydnie poteznemu rywalowi. -Slyszysz, Maithanecie? Teraz skanduja moje imie. -Nie inaczej - przytaknal ponuro shriah. - Nie inaczej. Schylek lata, 4111 Rok Kla, Hinnereth, na wybrzezu Gedei W miare zblizania sie do brzegow Meneanoru teren faldowal sie coraz mocniej, jakby ziemia za zadne skarby nie chciala podejsc do morza. Nie liczac plaskiego skrawka aluwialnych gruntow w okolicy Hinnereth, nadmorskie rowniny praktycznie nie istnialy i mozna bylo odniesc wrazenie, ze sama Gedea zepchnela wojsko swietej wojny ku wiekowemu miastu. Pierwsze kohorty, ktore pojawily sie na tarasowatych zboczach, rozposcierajace sie w dole, przytulone do morza Hinnereth ujrzaly jako labirynt glinianych i ceglanych zabudowan wcisnietych w obreb murow z blokow piaskowca. Zalobny dzwiek rogow przeszyl slonawe powietrze i poniosl sie az do Meneanoru, wieszczac miastu zaglade. Kolumna za kolumna schodzily ze wzgorz: nieobliczalni wojownicy srodkowej polnocy z mieczami, odziani w dlugie kilty rycerze z Conrii i Wysokiego Ainonu, nansurscy weterani. Hinnereth od wiekow przechodzilo z rak do rak. Jak wszystkie krainy lezace na styku scierajacych sie cywilizacji, Gedea zawsze byla czyims trybutariuszem, a w najlepszym razie anegdota w kronikach zwyciezcow. Hinnereth, jej jedyne wieksze miasto, mialo w przeszlosci wielu obcych wladcow: z Shigeku, Kyraneas, Cenei, Nansurium, a ostatnio z Kianu. Ludzie Kla mieli sie wkrotce dopisac do tej listy. Wojsko rozproszylo sie po kilku osobnych obozach wsrod pol i sadow otaczajacych Hinnereth. Po naradzie Wielkie Imiona wyslaly do miasta poselstwo zlozone z baronow i thanow z zadaniem bezwarunkowej kapitulacji. Kiedy fanimowie Ansacera ab Salajki, kianenskiego sapatiszacha Gedei, rozpedzili ich na cztery wiatry strzalami i pociskami z balist, tysiace zolnierzy ruszyly na pola z rozkazem zebrania pszenicy i prosa, ktorymi juz przed tygodniem zaopiekowala sie awangarda pod dowodztwem Athjeariego, Ingiabana i Werijena Wielkie Serce. Kolejne tysiace poslano na wzgorza, aby nascinaly drzew na tarany, katapulty, wieze i inne machiny. Rozpoczelo sie oblezenie Hinnereth. Po trwajacych tydzien przygotowaniach Ludzie Kla przypuscili pierwszy szturm. Spadla na nich chmara strzal. Polal sie wrzacy olej. Zolnierze z wrzaskiem spadali z drabin i gineli na blankach. Zapalona smola zamieniala niebosiezne wieze obleznicze w stosy pogrzebowe. Inrithi wykrwawiali sie i ploneli zywcem, a stojacy na murach fanimowie naigrawali sie z ich kleski. Po tej porazce Wielkie Imiona wyslaly delegacje do Szkarlatnych Wiezyc. Chepheramunni juz wczesniej przestrzegal Saubona i pozostalych, ze dopoki nie dojdzie do szturmu na Shimeh lub ataku na cishaurimow, czarnoksieznicy nie maja najmniejszego zamiaru mieszac sie do wojny Ludzi Kla, przedstawiono im wiec skromna prosbe o uczynienie tylko jednego, jedynego wylomu w murach. Odpowiedz Eleazarasa byla zjadliwa i odmowna, a krytyka ze strony Proyasa i Gotiana - ktorzy poprzysiegli nie uciekac sie do pomocy bluzniercow, dopoki nie okaze sie absolutnie niezbedna - miazdzaca. Rozpoczal sie nastepny etap przygotowan. I znow zolnierze harowali wsrod wzgorz, pozyskujac drewno na machiny obleznicze. Inni na czworakach drazyli tunele, wyciagajac na powierzchnie kamienie i ostry zwir, ktory do krwi kaleczyl palce. Jeszcze inni wznosili stosy z chrustu i palili ciala poleglych. Nocami pili wode przywozona ze wzgorz, jedli chleb, zlotoczerwone grona fig, pieczone przepiorki i gesi. I przeklinali Hinnereth. Oddzialy inrithijskich rycerzy zapuszczaly sie wzdluz wybrzeza na poludnie, toczyly potyczki z niedobitkami armii Skaurasa, palily rybackie wioski i lupily te sposrod ufortyfikowanych miast, ktore zwlekaly z otworzeniem bram. Hrabia Athjeari ruszyl w glab ladu, przeczesujac wzgorza w poszukiwaniu bitki i lupow. Nieopodal malej twierdzy Dayrut zaskoczyl kilkutysieczny oddzial Kianow i pokonal ich, dysponujac dziesieciokrotnie mniejszymi silami. Wrociwszy pod Dayrut, zmusil miejscowych wiesniakow do zbudowania malej katapulty, ktora wykorzystal do przerzucenia nad murami glow zabitych kianenskich wojownikow - po jednej. Sto trzydziesci jeden glow pozniej przerazony garnizon otworzyl brame i legl pokornie na ziemi. Kazdemu z jego zolnierzy zadano pytanie: -Czy wyrzekasz sie Fane'a i przyjmujesz Inri Sejenusa jako glos Boga Wielorakiego? Tych, ktorzy udzielili odpowiedzi przeczacej, natychmiast scieto. Tych, ktorzy powiedzieli "tak", powiazano sznurami i odeslano do Hinnereth, gdzie zostali sprzedani towarzyszacym armii swietej wojny handlarzom niewolnikow. Inne warowne miasta rowniez padly, taki lek budzili okuci w zelazo wojownicy. Stare nansurskie twierdze Ebara i Kurrut, na wpol zburzony ceneianski fort w Gunsae, kianenska cytadela Am-Amidai, zbudowana jeszcze w czasach, gdy wiekszosc mieszkancow stanowili inrithi - wszystkie niczym miedziaki wpadly w zbrojna piesc swietej wojny. Zanosilo sie na to, ze o tempie zajmowania Gedei zadecyduje wylacznie szybkosc przemieszczania sie inrithijskich wojsk. Tymczasem pod Hinnereth Wielkie Imiona zakonczyly przygotowania do drugiego szturmu, lecz w poprzedzajaca go noc zolnierzy obudzily okrzyki zaskoczonych straznikow. Ludzie wypadali z namiotow i - w pierwszej chwili - pokazywali sobie nawzajem olbrzymia, liczaca setki jednostek flotylle wojennych galer i karak zacumowana w zatoce i powiewajaca proporcami z czarnym sloncem, godlem Nansurium. Wkrotce jednak wzrok wszystkich spoczal - z niedowierzaniem - na Hinnereth. Potezna glowna brama stala otworem. Malutkie postaci sciagaly z murow trojkatne proporce Ansacera, znienawidzone czarne gazele, i wywieszaly w ich miejsce nansurskie czarne slonca. Jedni wiwatowali, inni gwizdali. Chmara polnagich jezdzcow pomknela w strone bramy, gdzie powstrzymala ich falanga nansurskiej piechoty. Na chwile blysnely miecze. Ale bylo juz za pozno: Hinnereth nie padlo lupem swietej wojny, tylko cesarza Ikurei Xeriusa III. Ikurei Conphas zignorowal wezwanie rady i niewdzieczne zadanie ulagodzenia Saubona i Gothyelka spadlo na barki generala Martemusa. Ten zas wyjasnil w prostych, zolnierskich slowach, iz po przybyciu nansurskiej floty sapatiszach zrozumial, ze znalazl sie w beznadziejnej sytuacji, i przyslal Conphasowi warunki kapitulacji. Martemus pokazal nawet list, skreslony pochylym kianenskim pismem, ktory - jak twierdzil - wyszedl spod reki samego Ansacera. Twierdzil, ze sapatiszach, przerazony religijnym zapalem inrithich, zgodzil sie poddac miasto, ale tylko Nansurczykom; jak wiadomo, ciagnal general, kiedy przychodzi do blagania o litosc, lepiej miec do czynienia z wrogiem znanym niz obcym. Arcygeneral zamierzal ponoc w pierwszym odruchu zwolac narade Wielkich Imion i pokazac im list, ale Martemus osobiscie go powstrzymal, przypominajac, ze decyzja o kapitulacji to sprawa delikatna i moze byc skutkiem przelotnego napadu leku, a nie przemyslanej decyzji. Dlatego tez arcygeneral przedlozyl szybkosc decyzji ponad jej demokratycznosc. Kiedy Wielkie Imiona zapytaly, dlaczego Hinnereth wciaz jest dla nich zamkniete, skoro Conphas rzeczywiscie dzialal w interesie swietej wojny, Martemus wzruszyl ramionami i odparl, ze byl to jeden z warunkow kapitulacji sapatiszacha. Ansacer jako troskliwy wladca bal sie o bezpieczenstwo poddanych, a przy tym zywil szczery podziw dla panujacej wsrod Nansurczykow dyscypliny. Koniec koncow tylko Saubon nie przyjal wyjasnien Martemusa do wiadomosci. Krzyczal, ze Hinnereth mu sie po prostu nalezy jako lup wojenny po zwyciestwie na polach Mengeddy. Kiedy wreszcie zjawil sie Conphas, ksiecia Galeothu trzeba bylo od niego odciagnac sila. Gothyelk i Proyas przypomnieli mu pozniej, ze Gedea jest krajem opustoszalym i biednym; niech sie cesarz napawa swoja pierwsza, bezwartosciowa zdobycza, powiedzieli. Armia swietej wojny ruszy dalej na poludnie, gdzie czeka Shigek, kraj legendarnych bogactw. *** -Zin, zostan, prosze! - zawolal Proyas.Wlasnie zakonczyl narade, wstal i patrzyl, jak jej uczestnicy zbieraja sie do odejscia. Szczelnie wypelnili zadymione wnetrze namiotu - jedni pobozni, inni wojowniczy, a wszyscy beznadziejnie pyszni. Ingiaban i Gaidekki wciaz sie spierali - jak zwykle - o sprawy przyziemne i duchowe, ale inni w milczeniu opuszczali pawilon: Ganyatti, Kushigas, Imrothas, kilku znacznych baronow, no i, oczywiscie, Kellhus i Cnaiiir. Wszyscy poza Scylvendem klaniali sie, zanim znikneli za zaslona niebieskiego jedwabiu. Proyas odpowiadal im krotkim skinieniem glowy. Wkrotce zostal tylko Xinemus. Niewolnicy krzatali sie w polmroku, uprzatajac talerze i lepkie od wina kielichy, poprawiajac kobierce i odkladajac na miejsce dziesiatki poduszek. -Cos cie trapi, moj ksiaze? - spytal marszalek. -Nie, mam tylko pare pytan... -Czego dotycza? Proyas sie zawahal - ale dlaczego ksiaze mialby nie mowic, o kim chce? -Kellhusa. Xinemus uniosl brwi. -Niepokoi cie? Proyas podlozyl sobie reke pod glowe, rozmasowal kark. Skrzywil sie. -Powiem szczerze, Zin, nie znam drugiego czlowieka, przy ktorym czulbym sie tak spokojnie. -I to cie wlasnie niepokoi, moj ksiaze? Wiele spraw go niepokoilo, wsrod nich niedawna porazka pod Hinnereth. Dali sie wykiwac Conphasowi i cesarzowi. Pierwszy i ostatni raz. Nie mial ani czasu, ani cierpliwosci na te... personalne rozgrywki. -A co ty o nim sadzisz? -Przeraza mnie - odparl bez zastanowienia Xinemus. Proyas zmarszczyl brwi. -Dlaczego? Wzrok marszalka rozmyl sie, jakby Xinemus zapatrzyl sie w glab siebie. -Wypilem z nim niejednego kielicha, wiele razy lamalismy sie chlebem... Nie zliczylbym cudow, ktore mi pokazal. Nie wiem, jak to mozliwe, ale przy nim czuje sie... czuje sie lepszy. Proyas spuscil wzrok na widoczny na dywanie wzor z przeplatajacych sie galazek. -Rzeczywiscie, jest w nim cos takiego. Czul, ze Xinemus mu sie przyglada, obserwuje go w ten swoj irytujacy sposob - jakby potrafil przeniknac wzrokiem wszystkie falszywe atrybuty wieku meskiego i dostrzegal w nim cherlawego chlopca, ktory nie opuscil jeszcze sali cwiczen. -Jest tylko czlowiekiem, moj ksiaze. Sam to powtarza. Poza tym mamy juz... -Co u Achamiana? - zapytal nagle Proyas. Marszalek nachmurzyl sie i dwoma palcami rozgarnal spleciona w warkoczyki brode, aby podrapac sie po podbrodku. -Myslalem, ze to temat tabu. -Ja tylko pytam. Xinemus ostroznie skinal glowa. -Ma sie dobrze. Nawet bardzo dobrze. Wzial sobie kobiete, stara znajoma z Sumny. -A tak... Esmenet, zgadza sie? Kurewka... -Jest dla niego dobra. Nigdy wczesniej nie widzialem go tak szczesliwego. -Ale mam wrazenie, ze cos cie trapi. Xinemus na sekunde zmruzyl oczy. Westchnal ciezko. -Chyba tak. - Nie patrzyl na Proyasa. - Kiedy go poznalem, byl juz uczonym powiernikiem. Ale... sam nie wiem. - Dopiero teraz spojrzal ksieciu w oczy. - Prawie wcale nie wspomina o Radzie i o snach... Spodobalby ci sie. -A wiec sie zakochal. - Proyas pokrecil glowa. - Zakochal sie! - powtorzyl z niedowierzaniem i mimo woli sie usmiechnal. - Jestes pewien? Xinemus parsknal smiechem. -To fakt, zakochal sie. Od paru tygodni caly czas potyka sie o wlasnego fiuta. Proyas zasmial sie i spuscil wzrok. -Wiec jednak ma fiuta, co? Akka zakochany. Wydawalo mu sie niemozliwe - i zarazem dziwnie nieuniknione. Mezczyzni tacy jak on potrzebuja milosci... Mezczyzni tak rozni ode mnie. -Owszem. A ona go bardzo lubi. -Ba! - prychnal Proyas. - W koncu Achamian jest czarnoksieznikiem. Xinemus spowaznial. -To prawda. Zapadla krepujaca cisza. Proyas westchnal ciezko. Przy kazdym innym rozmowcy takie pytania przychodzilyby mu naturalnie, bez zbednej niepewnosci i wahania. Dlaczego wlasnie on, jego kochany Zin, musial byc tak uparty w kwestiach, ktore dla wszystkich byly oczywiste? -Nadal uczy Kellhusa? -Codziennie. - Marszalek usmiechnal sie lekko, jak gdyby na wspomnienie wlasnej gapiowatosci. - O to wlasnie chodzi, prawda? Chcialbys, moj ksiaze, wierzyc, ze Kellhus jest kims wiecej, ale... -Mial racje co do Saubona! - wykrzyknal Proyas. - Wszystko sie zgadzalo, Zin, ze szczegolami! -Tymczasem wciaz przestaje z Achamianem, wcale sie z tym nie kryjac - powiedzial Xinemus, niezadowolony, ze znow mu sie przerywa. Z czarnoksieznikiem... Wymowil to slowo pogardliwie, jak inni - jakby bylo umazane gownem. Proyas nalal sobie wina. Ostatnio smakowalo mu tak slodko... -I co ty na to? -Moim zdaniem Kellhus widzi w Akce to co ja i co ty, moj ksiaze, dawniej widziales. Achamian jest w duchu dobrym czlowiekiem, poza... -Kiel mowi: spalcie ich, albowiem sa nieczysci! - wypalil Proyas. Spalcie! Jasniej sie tego powiedziec nie da. Kellhus zadaje sie z plugastwem. Ty tez. Marszalek krecil glowa. -Nie wierze. Po prostu nie wierze. Proyas przeszyl go spojrzeniem. Dlaczego zrobilo mu sie tak zimno? -W takim razie nie wierzysz w slowa Kla. Xinemus zbladl. Pierwszy raz na twarzy mistrza miecza pojawil sie strach. Strach! Proyas chcial go przeprosic, cofnac wypowiedziane slowa, ale chlod byl tak bezlitosny... Tak prawdziwy. Ja tylko jestem posluszny Slowu! Jezeli czlowiek nie ufal glosowi Boga, jezeli postanawial go nie sluchac, chocby tylko przez wzglad na sentymenty, pozostawal mu jedynie sceptycyzm i uczone dywagacje. Xinemus sluchal glosu serca, w czym przejawiala sie jednoczesnie jego sila - i slabosc. Serce nie cytuje Pisma. -W takim razie, moj ksiaze, powinienes martwic sie o mnie nie mniej niz o Kellhusa... - stwierdzil polglosem Xinemus. Proyas zmruzyl oczy i pokiwal glowa. Wiezy. Obowiazek. I wezwanie, ktore bylo objawieniem. Zapadla noc. Kellhus siedzial na skalnym wystepie, oparty plecami o pien samotnego cedru. Konary drzewa, przez cale lata wyginane wiatrem na wschod, przecinaly gwiazdziste niebo i rozwidlaly sie ku dolowi. Zdawalo sie, ze niewidzialne sznureczki przykuwaja je do rozposcierajacego sie w dole widoku: obozu wojsk swietej wojny, Hinnereth opasanego kamiennymi murami i srebrzonych ksiezycowym swiatlem odleglych fal Meneanoru. Lecz Kellhus tego nie widzial. Nie oczami. Obietnice i grozby tego, co bylo, szemraly cicho. Wazyly sie przyszlosci. Swiat - Earwa - ktory tkwil w niewolnym uscisku dziejow, obyczajow i zwierzecego glodu; swiat kierowany mlotami przeszlosci. Achamian i wszystkie jego slowa. Apokalipsa. Rodowody cesarzy i krolow, Domy, szkoly i frakcje, panorama wojujacych narodow. Czarnoksiestwo, gnoza i perspektywa prawie nieograniczonej wladzy. Esmenet, jej smukle uda i przenikliwy umysl. Sarcellus, Rada i chwiejny rozejm, zrodzony z niewiedzy i wahania. Saubon i udreka zmagajaca sie z zadza wladzy. Cnaiiir, jego obled, geniusz wojskowy i rosnace zagrozenie tym, co wie. Swieta wojna. Wiara. Glod. Ojciec. Co mam zrobic? Przeplywaly przez niego mozliwe slowa, rozposcierajac sie, rozwidlajac i splatajac w materie przelotnych spojrzen... Bezimienni czarnoksieznicy wspinajacy sie po stromej, kamienistej plazy. Sutek scisniety w palcach. Szczytowanie zapierajace dech w piersi. Odcieta glowa na tle prazacego slonca. Widziadla wynurzajace sie z porannej mgly. Niezywa zona. Kellhus odetchnal gleboko. Zaciagnal sie slodko-gorzkim aromatem cedru, ziemi i wojny. Objawienie. ROZDZIAL 10 Milosc to zadza, ktorej nadano sens. Nadzieja to uczlowieczony glod.Ajencis, "Trzecia analiza ludzkosci" Jak poznac, czym jest niewinnosc? Jak nauczyc niewiedzy? Posiasc jedna lub druga to nie znac ich, a razem sa przeciez stalym punktem odniesienia w kompasie zycia, ktory jest miara wszelkiej zbrodni i wspolczucia, wszelkiej madrosci - i glupoty. Sa absolutem. anonim, "Improwizacje" Schylek lata, 4111 Rok Kla, gedeanski interior Nastal pokoj. Achamian zawsze snil o wojnie, jak tylko uczony powiernik potrafil. Ogladal zreszta wojne na wlasne oczy - Trzy Morza prowokowaly spory rownie szybko, jak czynil to alkohol - ale nigdy w zadnej nie uczestniczyl, nie maszerowal tak jak teraz, w gedeanskim sloncu, otoczony przez tysiace zakutych w stal zolnierzy, w rytm porykiwania wolow i tupotu niezliczonych stop obutych w sandaly. Wojna byla obecna w dymie zasnuwajacym horyzont, w dzwieku rogow, w karnawalach kolejnych obozow, w osmolonych kamieniach i bielejacych trupach. W minionych koszmarach i przyszlych lekach. Wojna byla wszedzie. Mimo to nastal pokoj. Dzieki Kellhusowi, naturalnie. Decyzja o zatajeniu przed szkola tozsamosci Kellhusa przyniosla mu niespodziewana, zgola niewytlumaczalna ulge. Zagrozenie przeciez nie zniknelo. Kellhus, jak musial sobie od czasu do czasu przypominac, wciaz byl zwiastunem Apokalipsy. Nieuchronnie zblizal sie dzien, w ktorym slonce mialo wzejsc za plecami Nie-Boga i rzucic jego straszliwy cien na cale Trzy Morza. Druga Apokalipsa byla coraz blizej. Kiedy jednak rozmyslal o takiej przyszlosci, ogarnialo go niezwykle, radosne, troche pijackie uniesienie. Nigdy nie wierzyl w opowiesci o bohaterach, ktorzy w bitwie wylamuja sie z szykow i samotnie szarzuja na wroga, ale teraz zaczynal rozumiec, co moze ich do tego popychac. Mozliwe skutki ludzkich dzialan tracily wszelka sile oddzialywania, kiedy przekraczaly granice wyobrazni. A narastajaca desperacja w pewnym momencie przestawala byc udreka i oszalamiala jak narkotyk. Sam stal sie glupcem, ktory rzuca sie w pojedynke na tysiace wloczni. Za Kellhusa. Nadal udzielal mu nauk, chociaz teraz towarzyszyly im zwykle Serwe i Esmenet, czasem pograzone w rozmowie, znacznie czesciej jednak - zasluchane. Dookola maszerowaly tysiace Ludzi Kla, spoconych i uginajacych sie pod ciezarem ekwipunku. Cudem chyba - bo wydawalo sie to niemozliwe - Kellhus wyczerpal swoimi pytaniami cala wiedze Achamiana o Trzech Morzach i rozmowy zeszly na Starozytna Polnoc, Seswathe i epoke brazu, Srancow i Nieludzi. Chwilami Achamian lapal sie na tym, ze wkrotce nie zostanie mu do przekazania juz nic - oprocz gnozy. Ktorej, rzecz jasna, przekazywac nie zamierzal. Ale nie mogl sie oprzec rozwazaniom, co zrobilby z nia obdarzony polboskim intelektem Kellhus. Na szczescie gnoza byla jezykiem, ktorym Kellhus nie potrafil sie poslugiwac. Gdzies miedzy poznym popoludniem i wieczorem armia przerywala marsz. Wybor miejsca na nocleg zalezal od uksztaltowania terenu i - przede wszystkim - dostepnosci wody; Gedea byla kraina sucha, a wyzyna Atsushan wrecz pustynna. Uporawszy sie sprawnie z codzienna rutyna rozbijania namiotow, zbierali sie przy ognisku Xinemusa, chociaz bywalo i tak, ze Achamian jadl kolacje tylko w towarzystwie Serwe, Esmenet i niewolnikow marszalka. Xinemus, Cnaiiir i Kellhus coraz czesciej jadali z Proyasem, ktory pod wplywem nauk burkliwego Scylvenda z wolna dostawal obsesji na punkcie strategii i planowania. Ale i tak w koncu spotykali sie przy wspolnym ogniu i razem spedzali ostatnia godzine czy dwie przed snem. I wtedy rowniez Kellhus blyszczal. Jak zawsze. Pewnego wieczoru, niedlugo po opuszczeniu Hinnereth, w milczeniu spozywali kolacje zlozona z ryzu i jagnieciny, ktore Cnaiiir zdobyl dla nich poprzedniego dnia. Esmenet, zachwycona luksusem, jakim bylo swieze, gorace mieso, zapytala o Scylvenda. -Jest u Proyasa - odparl Xinemus. - Rozmawiaja o wojnie. -Znowu? O czym tym razem? Kellhus podniosl reke, przelknal i odparl: -Slyszalem ich. - W oczach zapalily mu sie przewrotne ogniki. Brzmialo to mniej wiecej tak... Esmenet parsknela smiechem, wszyscy poza tym spojrzeli wyczekujaco na Kellhusa, ktory slynal nie tylko z cietego dowcipu, ale tez z niezwyklego talentu parodystycznego. Podekscytowana Serwe smiala sie w glos. Kellhus przybral wladczy, grozny wyraz twarzy. Splunal na ziemie i przemowil glosem, od ktorego sluchacze dostawali gesiej skorki, tak bardzo przypominal glos Cnaiiira: -Moi rodacy jezdza konno jak prawdziwi twardziele, nie jak beksy. Jedno jadro po lewej stronie siodla, drugie po prawej - i wcale nie podskakuja, takie sa ciezkie. -Oszczedz mi tych zuchwalych slow, Scyh/endzie - odpowiedzial sam sobie glosem Proyasa. Xinemus zakrztusil sie winem. -Nie rozumiesz prawdziwej natury wojny - ciagnal Kellhus-Cnaiiir. Jadra mamy owlosione i ciemne jak dupa niemytego zapasnika. Wojna to takie miejsce, w ktorym sandal swiata kopie czlowieka w krocze. -Oszczedz mi tych bluznierstw, Scyh/endzie. Kellhus splunal w ogien. -Myslicie, ze postepujecie tak samo jak moj lud, ale sie mylicie. Dla nas jestescie jak glupie dziewki. Walilibysmy was w dupska, gdybyscie mieli je rownie muskularne jak wasze konie. -Oszczedz mi swoich zalotow, Scyh/endzie! -Bedziesz zyl wiecznie! - zawolala Esmenet. - W bliznach na moich rekach! Wszyscy zaniesli sie smiechem. Xinemus siedzial z glowa zwieszona miedzy kolana, prychal i parskal winem. Esmenet turlala sie po macie, wyjac ze smiechu, ktory w jej wykonaniu byl uroczy i zarazliwy. Zenkappa i Dinchases siedzieli oparci o siebie i zasmiewali sie do rozpuku. Serwe zwinela sie w klebek i na wpol smiala sie, na wpol plakala z radosci. A Kellhus tylko sie usmiechal i wodzil wzrokiem dookola, jakby nie rozumial powodow ich wesolosci. Kiedy nieco pozniej zjawil sie Cnaiiir, wszyscy nagle umilkli, jak zawstydzeni spiskowcy. Scylvend stanal przed ogniskiem, zmarszczyl brwi i popatrzyl po rozesmianych twarzach. Achamian zerknal na Serwe; zlosc przebijajaca z jej usmiechu nim wstrzasnela. Esmenet wybuchnela smiechem. -Zaluj, ze nie slyszales Kellhusa! Udawal cie tak, ze boki zrywac! Twarz Scylvenda stezala. Palajace zadza mordu oczy przytepil... Czy to mozliwe? Na jego obliczu znow odmalowala sie pogarda. Splunal w ogien i odszedl. Slina zasyczala w plomieniach. Kellhus, najwyrazniej dreczony wyrzutami sumienia, wstal. -To przewrazliwiony gbur - powiedzial zirytowany Achamian. - Kpina jest darem dla przyjaciol. Darem, rozumiesz? -Czyzby?! - Ksiaze okrecil sie na piecie. - A moze wymowka? Achamian rozdziawil usta. Kellhus go skarcil. Kellhus! Spojrzal na pozostalych i ujrzal na ich twarzach to samo zaskoczenie - choc nie ten sam lek - co u siebie. -No wiec? - zapytal Kellhus. Czarnoksieznik poczul, ze sie rumieni; wargi zaczely mu drzec. W glosie Kellhusa pojawila sie znajoma nuta. Mowil jak ojciec Achamiana... Kim on jest, zeby... -Wybacz, Akka. - Ksiaze schylil glowe, jakby przestraszyl go wlasny wybuch. - Karze cie za moja glupote... Tym samym po dwakroc jestem glupcem. Achamian przelknal sline, pokrecil glowa. Zmusil sie do usmiechu. -Nie, to ja... przepraszam. - Glos mu zadrzal. - Bylem zbyt surowy. Kellhus usmiechnal sie i polozyl mu dlon na ramieniu. Achamian poczul, jak dretwieje mu polowa ciala. Otaczajacy ksiecia zapach - won skory zmieszana z aromatem wody rozanej - zawsze wprawial go w zaklopotanie. -W takim razie jestesmy siebie warci - powiedzial Kellhus. - Para durniow. Zachwycony Achamian odniosl niezwykle, przelotne wrazenie, ze ksiaze czegos od niego oczekuje. -Zawsze to powtarzalem - mruknal siedzacy po drugiej stronie ogniska Xinemus. Popisal sie idealnym wyczuciem chwili - jak zwykle. Esmenet pierwsza parsknela nerwowym smiechem. Udalo sie przywrocic cien poprzedniego radosnego nastroju. Achamian tez sie rozesmial. Wczesniej czy pozniej wychodzily na jaw wzajemne uprzedzenia i pretensje. Xinemus skarzyl sie na Iryssasa, ktory narzekal na Esmenet, jej z kolei dzialala na nerwy Serwe, ktora draznil Achamian, majacy o cos pretensje do Xinemusa. Ten zbyt tepy, tamta zbyt bezposrednia, ten prozny, ten znow gburowaty i tak dalej. Wszyscy byli w pewnej mierze jak kupcy, nieustannie targujacy sie i skloceni, ale bez wagi i odwaznikow, ktore potwierdzilyby ciezar i czystosc monet, skazani byli na wieczne domysly. Wzajemne docinki, malostkowe zazdrosci, zale, spory i arbitraze stanowily nieodlaczne skladniki tego ludzkiego targowiska. Kellhus byl inny. Przegladal wystawione na sprzedaz towary, nie otwierajac sakiewki. Prawie od samego poczatku wszyscy - lacznie z Xinemusem, oficjalnym gospodarzem ogniska - widzieli w nim sedziego. Zdarzaly mu sie, naturalnie, chwile wahania, zdarzaly sie kaprysy (stosowne do jego blyskotliwosci), ale byly to zaledwie krotkotrwale wychylenia od solidnego, nieruchomego srodka ciezkosci. Intelekt - przenikliwy jak zaden inny w blizszej i dalszej przyszlosci. Wspolczucie - wszechogarniajace jak u Inraua, a przy tym znacznie glebsze. Dobrodusznosc zrodzona raczej ze zrozumienia niz z woli wybaczania - tak jakby Kellhus przenikal wzrokiem grzeszny tumult mysli i namietnosci i dosiegal niewinnego centrum kazdej duszy. I te slowa! Analogie, ktore zniewalaly rzeczywistosc i przepalaly ja na wylot... Czasem Achamian dochodzil do wniosku, ze Kellhus posiadl trzy cechy, do ktorych, zdaniem Protathisa, poety, wszyscy ludzie powinni dazyc: reke Triamisa, intelekt Ajencisa i serce Sejenusa. Inni podzielali jego zdanie. Co wieczor, kiedy ognisko po kolacji przygasalo, mezczyzni i kobiety chyba wszystkich nacji gromadzili sie na obrzezu obozowiska Xinemusa. Czasem wolali Kellhusa, czesciej jednak zadowalali sie wlasnym towarzystwem. Z poczatku byla ich garstka, lecz wkrotce ludzkie zbiorowisko liczylo juz blisko czterdziesci dusz. Attrempusowie przyzwyczaili sie, ze powinni zostawiac sporo wolnej przestrzeni miedzy swoimi okraglymi namiotami a pawilonem marszalka - w przeciwnym razie regularnie miewaliby nieproszonych gosci na kolacji. Mniej wiecej przez tydzien wszyscy, nie wylaczajac Kellhusa, starali sie udawac, ze ich nie widza; liczyli na to, ze gapie znudza sie i odejda. Kim byli, ze chcialo im sie noc w noc siadac na uboczu, bo nikt nie zapraszal ich blizej, i obserwowac obcych ludzi szykujacych sie do snu? Tymczasem gapie - jak mlodsi bracia, ktorzy nie moga liczyc na spadek - uparcie trwali w swoim zwyczaju. Ba, nawet ich przybywalo. Ktoregos wieczoru wiedziony kaprysem Achamian dolaczyl do nich, by obserwowac razem z nimi i zrozumiec, co kaze im sie tak ponizac. Z poczatku widzial po prostu znajome sylwetki widoczne w blasku ogniska na tle absolutnej czerni. Cnaiiir siedzial na ziemi ze skrzyzowanymi nogami, tylem do niego. Plecy mial szerokie jak ainonski wachlarz, z wyraznie rysujacymi sie pobliznionymi pasmami miesni. Dalej, po drugiej stronie ognia, Xinemus siedzial na taborecie, z rekami na kolanach. Przycieta w kwadrat broda opierala mu sie o piers, kiedy smial sie z zartow Esmenet, kleczacej przy nim i - bez watpienia - saczacej mu do ucha zlosliwosci na czyjs temat. Dinchases. Zenkappa. Iryssas. Serwe, pollezaca na macie, poruszajaca zlaczonymi nogami i niewinnie odslaniajaca cieple, obiecujace cienie. A obok niej - Kellhus, spokojny i wspanialy. Achamian powiodl tez wzrokiem po swoich nowych towarzyszach. Otaczajacy go Ludzie Kla pochodzili z wszelkich mozliwych krain i kast. Niektorzy siedzieli blisko, pograzeni w rozmowie, ale wiekszosc trzymala sie - tak jak on - nieco z boku i wytezajac wzrok, jakby usilowali czytac w swietle dogasajacej swiecy, sledzila wydarzenia przy ognisku. Wygladali na... oczarowanych, jak ryby zwabione do swiecacej przynety, zauroczone nie tyle samym swiatlem, ile otaczajaca je ciemnoscia. -Czemu to robicie? - zapytal najblizszego sasiada, jasnowlosego Tydonna o muskularnych ramionach zolnierza i jasnych oczach arystokraty. Tamten nawet na niego nie spojrzal. -Nie widzisz? -Czego? - Jego. -Ksiecia Kellhusa? Tydonn odwrocil sie ku niemu. Jego usmiech byl blogi i litosciwy. -Jestes za blisko. Dlatego nie widzisz. Cos zaklulo Achamiana w piersi. -Czego nie widze? -Dotknal mnie kiedys - odparl Tydonn, nie wyjasniajac niczego. Jeszcze przed Asgilioch. Potknalem sie w marszu, a on mnie podtrzymal. Powiedzial: Zzuj sandaly, przyodziej sie w ziemie. Achamian parsknal smiechem. -To stary zart. Na pewno kiedy sie potknales, przeklales ziemie. Tydonn az sie zatrzasl z ledwie skrywanej wscieklosci. -Co z tego? Achamian zmarszczyl brwi, probowal sie usmiechnac pojednawczo. -To stare, wrecz starozytne porzekadlo. Chodzi o to, ze nie powinnismy zwalac swoich bledow na innych. Tydonn zgrzytnal zebami. -Wcale nie. -Co w takim razie chcial ci przekazac? - zapytal Achamian po chwili namyslu. Zamiast odpowiedziec, Tydonn po prostu odwrocil sie do niego plecami, jakby swiadomie skazywal jego i jego pytanie na zapomnienie w swiecie, ktorego nie widzial. Achamian jeszcze przez chwile wpatrywal sie w jego plecy, zdezorientowany i dziwnie zaniepokojony. Jak mozna gniewem zaklinac prawde? Wstal i otrzepal spodnie z kurzu. -Ze musimy obrocic swiat w perzyne - uslyszal glos za plecami. Zniszczyc wszystko, co gorszace. Az podskoczyl, tyle bylo w tym glosie nienawisci. Czy powinien rozesmiac sie pogardliwie, czy skrzywic z odraza? Nie wiedziec czemu, Tydonn unikal jego spojrzenia i gapil sie w plomienie. Czarnoksieznik przeniosl wzrok na inne twarze widoczne w polmroku. Wielu ludzi odwrocilo sie na dzwiek podniesionych glosow, ale juz po chwili Kellhus znow przykul ich uwage. Achamian zrozumial, ze nigdzie nie odejda. Ja jestem taki sam, pomyslal, czujac bolesne uklucie intuicji, podpowiadajacej mu cos, co wiedzial do dawna. Tyle ze siedze blizej ognia. Teraz rozumial. Siedzieli tu z tego samego powodu co on. Kierowaly nimi niezliczone i nie do konca wyklarowane motywy: zal, pokusa, smutek, wstyd. Do tego dochodzilo zmeczenie, ukradkowy strach i nadzieja, fascynacja i euforia. Ale w gruncie rzeczy patrzyli, bo nie mieli innego wyjscia. Wiedzieli, ze cos sie musi wydarzyc. Kawalek drewna strzelil w ognisku i trysnal iskrami. Jedna z nich pofrunela w strone Kellhusa, ktory usmiechnal sie do Serwe, zlapal skre miedzy kciuk i palec wskazujacy, zgasil ja. W ciemnosci rozlegly sie stlumione sapniecia; widzom zaparlo dech w piersi. Z kazdym dniem gapiow przybywalo i sytuacja robila sie coraz bardziej niezreczna. Nie dosc, ze ich obozowisko coraz bardziej przypominalo scene teatralna - plame swiatla otoczona niewidocznymi w ciemnosci widzami - to jeszcze Kellhus chodzil jak struty. Poniewaz zas humory ksiecia Atrithau odbijaly sie na wszystkich gosciach przy ognisku (na kazdym zgodnie z jego lekami i nadziejami), jego gniew - gniew czlowieka, ktory kompletnie przewartosciowal ich poglady - byl rownie przykry, jak sprzeczne z wszelkimi oczekiwaniami zachowanie ukochanej osoby. Ktoregos wieczoru pochmurny Xinemus z sobie tylko znanych powodow wypalil: -Do diabla, Kellhusie! Dlaczego po prostu z nimi nie porozmawiasz?! Szok. Cisza. Esmenet zlapala Achamiana za reke. Tylko Scylvend jadl dalej, wpychajac owsianke palcami do ust. Achamian przygladal mu sie z odraza, jakby byl swiadkiem zwierzeco lubieznego aktu; jakby ogladal czlowieka, ktory poddal sie pierwotnej zadzy. -Bo mnie przeceniaja - odparl Kellhus ze wzrokiem utkwionym w plomienie. Czyzby? - zdziwil sie Achamian. Wiedzial, ze inni zadaja sobie to samo pytanie, chociaz rzadko dyskutowali o Kellhusie. Gdy tylko jego temat wyplywal w rozmowie, stawali sie niesmiali, tak jakby zywili wobec niego podejrzenia zbyt absurdalne lub zbyt okrutne, by sie nimi dzielic. Achamian potrafil o nim rozmawiac tylko z Esmenet, a i z nia... -No to na co czekasz? - warknal Xinemus. Jemu chyba najlepiej wychodzilo udawanie, ze Kellhus jest jednym z nich, zwyczajnym gosciem przy ognisku. - Idz im to powiedz. Kellhus przez chwile przygladal sie mu w milczeniu, po czym skinal glowa, wstal i odszedl w mrok. Tak oto narodzila sie tradycja improwizacji, jak je pozniej nazwal czarnoksieznik: conocnych nauk, a wlasciwie kazan, ktore Kellhus wyglaszal Ludziom Kla. Czesto, choc nie zawsze, towarzyszyli mu Achamian z Esmenet; sluchali, jak odpowiada na pytania i dyskutuje o niezliczonych problemach. Powiedzial, ze w ich towarzystwie razniej sie czuje, bo przypominaja mu, ze niczym nie rozni sie od tych, do ktorych przemawia. Przyznal tez, ze czuje w duchu narastajaca proznosc i z przerazeniem stwierdzil, ze coraz latwiej sie z nia godzi. -Czesto zdarza mi sie, ze mowie i nie poznaje wlasnego glosu - powiedzial. Achamian nie pamietal, zeby kiedys w przeszlosci tak mocno scisnal dlon Esmenet. Sluchaczy przybywalo - nie tak szybko wprawdzie, zeby z dnia na dzien widzial roznice, ale kilka tuzinow zmienilo sie w kilka setek, zanim jeszcze swieta wojna dotarla w okolice Shigeku. Grupka najwierniejszych co noc budowala drewniana platforme, przykrywana nastepnie mata i oswiedana dwoma zeliwnymi koszami na wegle. Kellhus siadal na niej, nieruchomy jak posag miedzy dwoma plomieniami. Najczesciej przywdziewal na te okazje prosta zolta sutanne, zdobyta - jak zdradzila Achamianowi Serwe - w obozie sapatiszacha na polach Mengeddy. I czy to przez poze, jaka przybieral, czy dzieki powierzchownosci, czy wreszcie wskutek jakiejs sztuczki ze swiatlem wygladal niesamowicie. Wspaniale. Za ktoryms razem Achamian zabral ze soba - z powodow, ktorych, gdyby go o to zapytac, nie umialby przekonujaco wytlumaczyc - swiece, przybory do pisania i arkusz pergaminu. Poprzedniej nocy Kellhus mowil o zaufaniu i zdradzie na przykladzie historii trapera, ktorego spotkal na pustkowiu na polnoc od Atrithau, a ktory przez wzruszajace oddanie wobec swoich psow dochowywal wiernosci zmarlej zonie. -Kiedy jedna milosc umiera, serce musi znalezc nowa - powiedzial. Esmenet plakala jak bobr. Tym razem ona i Achamian rozlozyli mate na lewo od podwyzszenia, na ktorym zasiadal Kellhus. Na placyku pozatykano w ziemi pochodnie. Atmosfera byla swobodna, choc wyciszona; dalo sie w niej wyczuc cos wiecej niz zwykly szacunek - i mniej niz nabozna czesc. Achamian rozpoznal wiele twarzy w tlumie. Przybylo kilkunastu arystokratow, wsrod nich mezczyzna o kanciastej szczece, w niebieskim plaszczu nansurskiego generala - najpewniej general Martemus. Nawet Proyas zasiadl na ziemi wraz z innymi, chociaz wyraznie go to krepowalo. Nie chcial spojrzec Achamianowi w oczy. Kellhus zajal miejsce miedzy plomieniami. Zapadla cisza, z ciemnosci saczyl sie cichy syk. Przez chwile Kellhus wydawal sie nieznosnie prawdziwy, jakby byl jedynym zywym czlowiekiem, jedynym namacalnym, materialnym obiektem w swiecie zjaw. Usmiechnal sie i Achamian poczul niewyslowiona ulge w piersi, sciagnietej dotad jak wysuszona na sloncu skora. Odetchnal gleboko, uniosl pioro - i zaklal pod nosem, gdy pierwszy przypadkowy kleks wyladowal na pergaminie. -Alez Akka... - szepnela drwiaco Esmenet. Zgodnie ze swoim zwyczajem Kellhus bladzil zyczliwym spojrzeniem po twarzach najblizej siedzacych sluchaczy, az po chwili jego oczy spoczely na jednym czlowieku, zapewne conriyanskim rycerzu, sadzac po oponczy i zlotych pierscieniach na palcach. Czlowiek ten mial sciagnieta, wymizerowana twarz, jakby wciaz zle sypial na polu bitwy. Brode nosil zapleciona w skudlone warkoczyki. -Co sie stalo? - zapytal go Kellhus. Bezimienny rycerz staral sie usmiechnac, ale w jego grymasie kryla sie jakas dziwna, ledwie widoczna sztucznosc, przywodzaca na mysl niepokojaca roznice miedzy jasnymi bialkami oczu i pozolklymi zebami. -Trzy dni temu nasz senior dowiedzial sie o wiosce lezacej kawalek na zachod stad. Pojechalismy do niej, liczac na lupy... Kellhus pokiwal glowa. -I co tam znalezliscie? -Nic. Nie bylo zadnej wioski. Nasz pan sie wsciekl. Twierdzi, ze inni... -Co znalezliscie? Rycerz rozdziawil usta. Przez jego umeczona, stoicka twarz przemknal grymas przerazenia. -Dziecko - wychrypial. - Martwe dziecko... Jechalismy sciezka uzywana czasem chyba przez pasterzy, w poprzek stoku, i natknelismy sie na zabite dziecko... Dziewczynke. Mogla miec piec, najwyzej szesc lat. Ktos poderznal j ej gardlo... -Co bylo dalej? -Nic. Wyminelismy ja i pojechalismy dalej, jakby byla porzucona szmata... skrawkiem skory, ktory ktos zgubil po drodze. Glos mu sie zalamal. Spuscil wzrok na zgrubiale od miecza dlonie. -Za dnia dreczy cie wstyd i wyrzuty sumienia - stwierdzil Kellhus. - Jakbys popelnil najgorsza zbrodnie. A nocami masz koszmary... Ona mowi do ciebie. Skinienie glowy wygladalo tak rozpaczliwie, ze zatracalo o farse. Achamian nagle zrozumial, ze ten czlowiek jest po prostu za miekki na wojownika. -Ale dlaczego?! - jeknal rycerz. - Przeciez tyle trupow juz widzialem! -Co innego widziec - odparl Kellhus - a co innego naprawde zobaczyc. -Nie rozumiem... -Zobaczyc to dac swiadectwo, to osadzic i poddac sie osadowi. Zobaczyles i osadziles. Popelniono zbrodnie. Zamordowano niewinnego. A ty to zobaczyles. -O tak! - wyszeptal rycerz. - Dziewczynka. Mala dziewczynka! -I teraz cierpisz. -Dlaczego cierpie?! Przeciez nie byla moim dzieckiem. Byla poganka! -Zewszad otaczaja nas ludzie blogoslawieni i przekleci, to co swiete, i to co bluzniercze. Nasze serca sa jak dlonie, twardnieja w kontakcie ze swiatem. Lecz tak samo jak dlonie, nawet najtwardsze serca pokryja sie bablami, jesli beda pracowac ponad sily lub zostana otarte czyms nowym. Przez krotki czas czujemy wtedy bol, ale lekcewazymy go, bo przeciez tyle jest do zrobienia... - Kellhus spojrzal na swoja prawa dlon, zacisnal piesc i podniosl ja nad glowe. - Potem wystarczy jeden cios mlota albo miecza i babel peka. Peka nasze serce. Wtedy cierpimy, cierpimy za blogoslawionych i czujemy bol przekletych. Przestajemy widziec i zaczynamy dawac swiadectwo... - Palajace zarem oczy, blekitne i madre, spoczely na bezimiennym rycerzu. - To wlasnie ci sie przydarzylo. -No... tak. Tak! Ale co moge teraz zrobic? -Raduj sie. -Mam sie radowac? Przeciez cierpie! -Alez tak, raduj sie! Zgrubiala dlonia nie poczujesz miekkosci policzka ukochanej. Kiedy cos zobaczymy, dajemy swiadectwo i tym samym stajemy sie odpowiedzialni za to, co zobaczylismy. To wlasnie jest istota przynaleznosci. Nagle Kellhus zerwal sie na rowne nogi, zeskoczyl z podwyzszenia i wszedl w tlum. -Musicie to zrozumiec - ciagnal dzwiecznym glosem. - Nalezycie do swiata. Jestescie jego wlasnoscia, czy sie to wam podoba, czy nie. Dlaczego cierpimy? Dlaczego nieszczesnicy odbieraja sobie zycie? Dlatego ze swiat, chocbysmy nie wiem jak go przeklinali, jest naszym wlascicielem. Dlatego ze do niego nalezymy. -Czy to znaczy, ze powinnismy celebrowac cierpienie? - zapytal ktos prowokacyjnym tonem. Ktos, gdzies... Ksiaze Kellhus usmiechnal sie i spojrzal w mrok. -To by juz nie bylo cierpienie, prawda? Odpowiedzial mu choralny smiech. -Ale nie, nie to mialem na mysli. Nalezy czcic sens cierpienia, nie samo cierpienie. Cieszcie sie z tego, ze przynalezycie, nie z tego, ze cierpicie. Nie zapominajcie, czego nas uczy Ostatni Prorok: chwala jest w smutku i radosci. W smutku i radosci... -Dostrzegam ma-madrosc twoich slow, ksiaze - wyjakal rycerz. - Naprawde! Ale... Achamian przeczuwal, o co zapyta. Co nam z tego przyjdzie? -Nie prosze, byscie patrzyli - odparl Kellhus. - Prosze, byscie zobaczyli. Twarz bez wyrazu. Puste spojrzenie. Rycerz zamrugal powiekami; dwie lzy posrebrzyly mu policzek. A kiedy sie usmiechnal, byl to najwspanialszy widok na swiecie. -Mam byc... - Glos mu zadrzal, zalamal sie. - Mam... -Stac sie jednoscia ze swiatem, w ktorym mieszkasz - dopowiedzial Kellhus. - Uczynic ze swojego zycia przymierze. Swiat... Zyskasz caly swiat. Achamian spuscil wzrok na pergamin i zorientowal sie, ze przestal notowac. Poslal Esmenet bezradne spojrzenie. -Nie martw sie - uspokoila go. - Wszystko pamietam. Oczywiscie. Esmenet. Drugi - solidniejszy - fundament jego pokoju. Stworzenie takiej namiastki malzenstwa w tumulcie swietej wojny jednoczesnie zakrawalo na cud i zdawalo sie calkiem naturalne. Co noc wracali wyczerpani z wykladu Kellhusa albo po prostu od ogniska Xinemusa, trzymajac sie za rece jak mlodzi kochankowie, zamysleni, zagadani lub smiejacy sie do rozpuku. Brneli ostroznie w gaszczu odciagow, az w koncu Achamian z kpiarska galanteria odchylal na bok pole namiotu. Rozbierajac sie, muskali sie i ocierali o siebie nawzajem, a potem tulili sie do siebie w ciemnosciach, jak gdyby razem stanowili cos wiecej niz sume dwoch jednostek. Jak dwie ladacznice, jedna kupczaca slowem, druga - cialem. Swiat usunal sie w cien. Achamian coraz rzadziej myslal o Inrau, a coraz czesciej zaprzataly go troski codziennego zycia z Esmenet... i Kellhusem. Nawet zagrozenie ze strony Rady i grozba Drugiej Apokalipsy staly sie czyms blahym i odleglym, jak plotki o wojnie wsrod bladoskorych ludow. Sny Seswathy nie stracily nic ze swojej intensywnosci, ale rozplywaly sie w pieszczotach Esmenet, w pociesze, jaka niosl jej glos. -Ciii, Akka - mowila. - To tylko sen. I obrazy, jeki, bol, krzyki rozwiewaly sie jak dym, rozplywaly w nicosc. Pierwszy raz w zyciu zyl chwila, zyl terazniejszoscia... Dawal sie uwiesc zranionemu spojrzeniu Esmenet, gdy powiedzial cos nieprzemyslanego. Sposobowi, w jaki jej dlon opierala sie o jego kolano, gdy tylko usiedli blisko siebie. Nocami lezeli nadzy w namiocie, ona opierala glowe o jego piers, jej ciemne wlosy rozsypywaly mu sie po szyi i ramionach - i rozmawiali o rzeczach, o ktorych nikt poza nimi nie wiedzial. -Wszyscy wiedza - powiedziala ktoregos razu, kiedy skonczyli sie kochac. Wczesnie sie polozyli i nasluchiwali: najpierw udawanych protestow i wybuchow smiechu, potem absolutnej ciszy i magicznego glosu Kellhusa. Przez ciemne plotno przeswiecaly rozmazane, przytlumione plomienie ogniska. -To prorok - dodala. Achamian poczul panike. -Co ty wygadujesz? Spojrzala na niego. Jej oczy zablysly wlasnym swiatlem. -Tylko to, co musisz uslyszec. -Dlaczego musze? Co ona wlasciwie powiedziala? -Dlatego ze tez tak uwazasz. Dlatego ze sie tego boisz... Dlatego ze tego potrzebujesz. Jestesmy potepieni, mowily jej oczy. -To nie jest smieszne, Esmi. Zmarszczyla brwi, ale z rownym przejeciem moglaby chyba odnotowac rozdarcie w ktorejs z nowych jedwabnych szat zdobytych na Kianach. -Ile czasu uplynelo od twojego ostatniego kontaktu z Atyersus? Tygodnie? Miesiace? -Co to ma do... -Czekasz, Akka. Chcesz sie dowiedziec, kim sie stanie. -Kto, Kellhus? Odwrocila glowe i przytknela ucho do jego piersi. -On jest prorokiem. Znala go. Kiedy cofal sie pamiecia w przeszlosc, mial wrazenie, ze zawsze go znala. Kiedy pierwszy raz sie poznali, wzial ja nawet za czarownice - i to nie tylko ze wzgledu na slabiutki slad czarnoksiestwa w magicznej muszli, ktora nosila przy sobie jako srodek antykoncepcyjny, lecz przede wszystkim poznala sie na nim, zanim zdazyl wypowiedziec chocby piec slow. Od poczatku miala talent do Drusasa Achamiana. Dziwnie sie czul z tym, ze ktos go zna, tak naprawde zna. Ktos wie, czego sie po nim spodziewac. Akceptuje go, zamiast po prostu mu wierzyc. Dopelniaja sie w swoich nawykach. Zawsze widzi w jej oczach odbicie siebie. Rownie dziwnie bylo mu z tym, ze ja zna. Czasem smiala sie tak glosno, ze sie jej odbijalo. W chwilach rozczarowania oczy przygasaly jej jak pozbawione powietrza swiece. Lubila, kiedy dotykal ja nozem miedzy palcami u stop. Uwielbiala trzymac dlon na jego przyrodzeniu i czuc, jak twardnieje. -Nic nie robie - szeptala wtedy - a ty i tak podnosisz sie dla mnie. Bala sie koni. W zadumie drapala sie pod lewa pacha. Placzac, nie chowala twarzy w dloniach. I zdarzalo jej sie mowic rzeczy tak piekne, ze Achamianowi serce zamieralo z wrazenia. Drobiazgi. Proste, kiedy rozwazac je osobno, ale razem - tajemnicze i straszne. Poznana tajemnica... Czy nie na tym polega milosc? Wiedziec i ufac tajemnicy... W noc Ishoyi, ktora Conriyanie swietowali ogromnymi ilosciami perrapty, ohydnego i latwopalnego trunku, Achamian poprosil Kellhusa, by opowiedzial mu o swojej milosci do Serwe. Tylko on, Kellhus i Xinemus jeszcze nie spali. Byli pijani. -Kocham ja inaczej niz ty Esmenet - oznajmil ksiaze. -To znaczy? Jak ja kocham Esmenet? - Achamian z trudem wstal. Zachwial sie przed ogniskiem, zamachal rekami. - Jak ryba ocean? Jak... jak... -Tak jak pijak kocha swoj antalek! - parsknal Xinemus. - Albo moj pies twoja noge! Achamian zgodzil sie z nim, ale bardziej zalezalo mu na uslyszeniu odpowiedzi Kellhusa. Jego slowa zawsze byly najwazniejsze. -No, moj ksiaze? Jak to jest z moja miloscia do Esmenet? - W tym pytaniu zabrzmiala gniewna nuta. Kellhus usmiechnal sie i podniosl wzrok. Gorace lzy plynely mu po policzkach. -Kochasz ja jak dziecko. Ta odpowiedz doslownie zwalila Achamiana z nog. Z impetem wyladowal na ziemi. Steknal. -To prawda - przytaknal Xinemus. Patrzyl w ciemnosc i usmiechal sie... Usmiechal sie do przyjaciela. -Jak dziecko? - powtorzyl Achamian, czujac sie z tym dziwnie dziecinnie. -Tak - odparl Kellhus. - Nie zadajesz pytan, Akka. Po prostu kochasz... Bez zastrzezen. - Spojrzal na Achamiana w taki sposob, za jakim ten zawsze tesknil, gdy cos innego zaprzatalo uwage Kellhusa. To bylo spojrzenie przyjaciela, ojca, ucznia i nauczyciela. Spojrzenie, ktore trafialo wprost do serca. - Ona jest twoja ziemia. -To prawda... - zgodzil sie Achamian. Jest moja zona. To dopiero bylo cos! Rozpromienil sie jak maly chlopiec. Czul sie cudownie pijany. Moja zona! Lecz jeszcze tej samej nocy kochal sie z Serwe. Pozniej niewiele z tego pamietal, ale w pewnym momencie obudzil sie przy dogasajacym ognisku, na utkanej z sitowia macie. Snily mu sie biale wieze Myclai i plotki o Mog-Pharau. Xinemus i Kellhus znikneli. Nocne niebo bylo niewiarygodnie glebokie, tak jak wtedy, gdy spali z Esmenet pod gwiazdami przy zburzonej kaplicy. Przypominalo bezdenna studnie. Serwe kleczala nad nim, nieskazitelna jak kosc sloniowa w blasku ognia. Usmiechala sie przez lzy. -Co sie stalo?! - wykrztusil, zanim zdal sobie sprawe, ze podwinela mu szate do pasa i przycisnela czlonek do brzucha. Przesuwala po nim dlonia. Stwardnial na kamien. -Serwe... - probowal jeszcze protestowac, ale z kazdym ruchem jej reki przeszywal go dreszcz rozkoszy. Wygial plecy w luk, usilujac mocniej wcisnac sie w jej dlon. Mial wrazenie, ze niczego tak nie pragnie - ze niczego nigdy tak nie pragnal - jak tego, zeby jej palce go objely. -Nie... - jeknal. Wbil piety w ziemie, zacisnal w piesciach trawe. Co sie z nim dzialo?! Puscila go. Dotyk chlodnego powietrza pozbawil go tchu. Nagle poczul swoj ognisty puls... Musial cos powiedziec. Cokolwiek! To nie moglo sie dziac naprawde! Zrzucila hasas. Zadygotal na jej widok. Taka smukla. Taka gladka. Biala w cieniu, zlota w blasku ognia. Lono okryte delikatnym blond puszkiem. Nie dotykala go teraz, lecz jej uroda ciela jak noz, sciskala za krocze. Z trudem przelknal sline, zaparlo mu dech w piersi. Kleknela nad nim okrakiem. Mignely mu jej idealne piersi, jak toczone z porcelany, gladki, zaokraglony brzuch... Czyzby miala... Wchlonela go. Krzyknal. Zaklal. -To ty! - syknela, wpatrzona desperacko w jego oczy. Zaszlochala. Widze cie. Widze cie! Odwrocil glowe, oszolomiony; bal sie, ze zbyt szybko osiagnie szczyt. To byla Serwe... Slodki Sejenusie, Serwe! Zobaczyl Esmenet stojaca na uboczu, w polmroku. Patrzyla na niego... Zamknal oczy, skrzywil sie i wytrysnal. -Czuje cie! - wykrzyknela Serwe. Kiedy otworzyl oczy, Esmenet zniknela. Moze nigdy jej tam nie bylo. Serwe nadal sie o niego ocierala. Swiat odplynal, jego miejsce zajela metna mieszanina ciepla, wilgoci, dudnienia krwi w uszach, bolu i kolejnych pchniec. Poddal sie zapamietaniu Serwe. Obudzil sie przed pobudka i przez chwile siedzial przy wejsciu do namiotu, obserwujac spiaca Esmenet. Zaschniete nasienie kruszylo mu sie na udach. Kiedy sie obudzila, spojrzal na nia pytajaco, lecz w jej oczach niczego nie dostrzegl. Przez caly nastepny dlugi dzien wypominala mu pijanstwo - ale nic wiecej. Serwe nawet na niego nie spojrzala. Do wieczora wmowil sobie, ze wszystko mu sie przysnilo. I ze byl to cudowny sen. Perrapta. Innego wyjasnienia nie bylo. Co za szczyny. Usmiechnal sie niewesolo. Kiedy powiedzial Esmenet o snie, rozesmiala sie i postraszyla go, ze powie Kellhusowi. Pozniej, gdy zostal sam, rozplakal sie z ulgi. Dotarlo do niego, ze jeszcze nigdy nie czul sie tak zdruzgotany, nawet w noc po spotkaniu z cesarzem w podziemiach Wyzyn Andiaminskich. Poczul, ze tylko Esmi, a nie caly swiat, jest jego wlascicielem. Byla jego przymierzem. Jego zona. Swieta wojna nieuchronnie zblizala sie do Shigeku, a Achamian wciaz nie nawiazywal kontaktu ze szkola. Mial gotowe wytlumaczenia. Mogl poskarzyc sie na klopoty z dyskretnym zdobywaniem informacji, wreczaniem lapowek i rozsiewaniem plotek w wojskowym obozie pelnym uzbrojonych fanatykow. Mogl przywolac wspomnienie tego, jak Szkola Powiernikow skrzywdzila Inraua. Ale usprawiedliwianie sie nie mialo sensu. Zamierzal zaszarzowac na wroga. Chcial, zeby jego herezja sie dopelnila, chocby jej skutki mialyby okazac sie najczarniejsze. Pierwszy raz w dlugim i kretym marszu po sciezkach zycia Drusas Achamian znalazl szczescie. I nastal pokoj. *** Ten dzien byl wyjatkowo meczacy. Serwe siedziala przy ognisku i rozcierajac obolale palce, wpatrywala sie ponad plomieniami w twarz ukochanego Kellhusa. Gdyby kazdy wieczor mogl byc taki...Cztery dni wczesniej Proyas wyslal Cnaiiira na poludnie na czele kilkuset rycerzy, aby zrobili rozpoznanie drog prowadzacych do Shigeku. Cztery dni bez jego zlych, wyglodnialych spojrzen. Cztery dni bez kulenia sie w jego zelaznym cieniu, kiedy zabieral ja do namiotu. Cztery dni bez jego barbarzynstwa. Kazdy z tych czterech dni spedzony na jednobrzmiacej modlitwie: oby Cnaiiir zginal! Na te jedna modlitwe Kellhus nie reagowal. Wpatrywala sie w niego, zadziwiona i zakochana. Jego dlugie jasne wlosy lsnily zlociscie w swietle ognia, brodata twarz emanowala pogoda ducha i wyrozumialoscia. Skinal glowa, przytakujac slowom Achamiana, ktory - zapewne - opowiadal cos o czarnoksiestwie. Serwe sluchala jednym uchem; znacznie bardziej interesowalo ja czytanie z twarzy Kellhusa. Nie widziala drugiego tak pieknego czlowieka. Mial w sobie cos nierzeczywistego, cos niewytlumaczalnie boskiego, tak jakby zapierajaca dech w piersiach uroda i nieziemski wdziek w kazdej chwili mogly oslepic ja i oszolomic jak nagle objawienie. Dzieki tej twarzy kazda chwila, kazde uderzenie serca bylo... Darem. Polozyla dlon na zaokraglonym brzuchu i przez ulamek sekundy wydalo jej sie, ze czuje bijace wewnatrz drugie serce, nie wieksze niz serce wrobla, tlukace sie w malej piersi raz za razem. Jego dziecko... Jego. Tyle sie zmienilo! Byla znacznie madrzejsza od przecietnej dwudziestolatki - i doskonale zdawala sobie z tego sprawe. Swiat ja oczyscil, udowodnil jej bezsilnosc zlosci. Pierwsi byli bezduszni, lubiezni synowie Gaunuma. Potem Panteruth i jego okrucienstwa. Cnaiiir, jego zelazna wola i obled. Coz dla takiego czlowieka mogl znaczyc gniew kobiety o miekkiej skorze? Jeszcze jedna przeszkoda, ktora musial przelamac. Wiedziala, ze jej wysilki pojda na marne; ze zwierze, ktore w niej mieszka, bedzie sie plaszczyc i wyc, ze wezmie do ust czlonek kazdego mezczyzny w zamian za chwile litosci; ze zrobi wszystko, nasyci kazda zadze - byle tylko przezyc. Doznala oswiecenia. Uleglosc. Tylko w uleglosci prawda. -Poddalas sie, Serwe - powiedzial jej kiedys Kellhus. - I poddajac sie, zwyciezylas mnie. Dni nicosci przeminely. Swiat, jak mowil Kellhus, przygotowal ja dla niego i teraz ona, Serwe hil Keyalti, bedzie jego prawowita malzonka. Urodzi dzieci Wojownika-Proroka. To bylo warte wszystkich cierpien i upokorzen. Plakala, naturalnie, kiedy Scyh/end ja bil, zaciskala zeby ze zlosci, a zoladek podchodzil jej do gardla ze wstydu i obrzydzenia, kiedy ja wykorzystywal - ale gdy bylo po wszystkim, wiedziala. A Kellhus nauczyl ja, ze wiedza jest niezrownanym skarbem. Cnaiiir byl totemem ze starego, mrocznego swiata, wcielonym odwiecznym gwaltem. Bo kazdemu bogu, jak twierdzil Kellhus, odpowiada jakis demon. Kazdemu bogu... Kaplani - zarowno ci ojcowi, jak i ci od Gaunumow, twierdzili, ze bogowie ozywiaja ludzkie dusze, ale Serwe wiedziala takze, ze czasem stapaja po ziemi pod postacia ludzi. Obserwujac Esmenet, Achamiana, Xinemusa i pozostalych, czesto zdumiewala sie, ze tego nie widza - chociaz czasem podejrzewala, ze w glebi serca wiedza, tylko uparcie nie chca tego przyznac. Ale tez w przeciwienstwie do niej nie obcowali z bogiem i jego maskami. Nie nauczono ich wybaczac ani oddawac sie. A ja tak. W dodatku teraz uczyli sie powoli. Czesto zauwazala dyskretne, niepozorne nauki Kellhusa. To bylo cos cudownego: patrzec, jak bog naucza. Tak jak w tej chwili. -Nie - twierdzil stanowczo Achamian. - Nas, czarnoksieznikow, wyroznia talent. Was, arystokratow, urodzenie. Jakie to ma znaczenie, czy ktos nas rozpozna, czy nie? Jestesmy kim jestesmy. Kellhusowi oczy sie smialy. -Jestes tego pewien? Wiele razy to widziala. Slowa byly proste, ale sposob, w jaki je wypowiadal, szarpal za serce. -O co ci chodzi? - spytal zdezorientowany Achamian. Kellhus wzruszyl ramionami. -Co bys zrobil, gdybym ci powiedzial, ze niczym sie nie roznimy? Xinemus zerknal na Achamiana, ktory parsknal nerwowym smiechem. -Niczym? - Oblizal wargi. - Jak to mozliwe? -Widze znamie magii, Akka... Widze slad twojego potepienia. -Chyba kpisz! - zachnal sie Achamian, ale glos mial dziwnie zmieniony. -Widzisz? - Kellhus zwrocil sie do Xinemusa. - Jeszcze przed chwila bylismy tacy sami. Roznica nie istniala, dopoki nie... -Nadal nie istnieje, tak? - wypalil Achamian, podnoszac glos. Chcialbym, zebys mi to udowodnil. Kellhus spojrzal na niego z zatroskanym wyrazem twarzy. -Jak udowodnic cos, co kazdy widzi? Niewzruszony Xinemus zachichotal. -O co ci chodzi, Akka? Wielu widzi twoje bluznierstwo, ale woli o nim nie mowic glosno. Pomysl o Kolegium Luthymae... Achamian zerwal sie na rowne nogi, toczac dziko wzrokiem. -Ja tylko... tylko... Serce Serwe zabilo zywiej. On wie, kochanie! Achamian wie, kim jestes! Zarumienila sie na wspomnienie czarnoksieznika miedzy swoimi udami, ale zaraz upomniala sie, ze zapamietala przeciez nie Achamiana, lecz Kellhusa. Musisz mnie poznac, Serwe, we wszystkich maskach... -To sie da udowodnic! - wykrzyknal powiernik. Obrzucil wszystkich nieprzytomnym spojrzeniem i uciekl w mrok. Xinemus zaczal polglosem opowiadac jakis dowcip. Usmiechnieta, ale nachmurzona Esmenet przysiadla sie do Serwe. -Kellhus znow go zdenerwowal? - spytala, podajac jej parujaca czarke herbaty z korzeniami. -Tak. - Serwe uronila migotliwa krople na ziemie, nim zaczela pic. Herbata byla ciepla. Ukladala sie jej w zoladku jak nagrzany sloncem jedwab. - Dziekuje, Esmi. Esmenet skinela glowa i spojrzala na mezczyzn. Poprzedniego wieczoru Serwe przyciela jej wlosy krotko, po mesku, i teraz Esmenet wygladala jak sliczny chlopiec. Esmi jest prawie tak piekna jak ja, pomyslala. Nie znala wczesniej takich kobiet jak Esmenet, odwaznych i o jezyku cietym jak mezczyzna. Czasem ja przerazala umiejetnoscia dorownywania mezczyznom w dyskusjach i zartach - tylko Kellhus byl w tym od niej lepszy. Zawsze jednak byla ostrozna i delikatna. Serwe zapytala kiedys, skad w niej tyle dobra, i Esmenet odparla, ze jest ladacznica i znajduje pokoj tylko w tych rzadkich chwilach, gdy opiekuje sie kims jeszcze slabszym od niej. Serwe tlumaczyla uparcie, ze przeciez Esmenet nie jest dziwka, a juz z pewnoscia nie jest slaba. -Wszystkie jestesmy dziwkami, Serchaa - mowila Esmi ze smutnym usmiechem. I Serwe jej uwierzyla. Jakzeby inaczej? Jej slowa tak bardzo przypominaly to, co mowil czasem Kellhus... -Jak ci sie dzisiaj szlo? - zagadnela ja Esmenet, usmiechajac sie tak, jak kiedys usmiechala sie ciotka Serwe: cieplo i z troska. Nagle jednak spochmurniala, jakby w twarzy dziewczyny dostrzegla cos, co popsulo jej humor. Przymknela lekko oczy. -Esmi? Co sie stalo? Esmenet zapatrzyla sie w dal, ale kiedy otrzasnela sie z zamyslenia, na jej uroczej twarzy znow pojawil sie usmiech - smutniejszy moze, lecz nie mniej szczery niz poprzednio. Serwe spojrzala nerwowo na jej dlonie, przerazona, ze Esmenet wie. Przed oczami stanal jej pastwiacy sie nad nia Scylvend. Ale to nie byl on! -Te wzgorza... - dodala pospiesznie. - Ciezko sie przez nie maszeruje. Ale Kellhus obiecal mi mula. Esmenet pokiwala glowa. -Zeby tylko... - Zawiesila glos i spojrzala w ciemnosc. - A ten co znowu kombinuje? Achamian wrocil do ogniska, niosac laleczke dlugosci meskiego przedramienia. Posadzil ja na ziemi i oparl plecami o przypominajacy olbrzymia kosc kamien, na ktorym jeszcze przed chwila siedzial. Lalka byla wyrzezbiona z ciemnego drewna, miala stawy w rekach i nogach, zardzewialy nozyk zamiast prawej dloni, a cale jej cialo pokrywaly drobniutkie litery ukladajace sie w wersy. Glowe stanowil bezksztaltny jedwabny woreczek, nie wiekszy niz sakiewka biedaka. Serwe przestraszyla sie na widok lalki. Odblask ognia pelgal po wypolerowanym tulowiu i konczynach, powodowal zludne wrazenie, ze wyrzezbione slowa maja po kilka cali glebokosci. Malenki cien byl smoliscie czarny na tle bialego kamienia i poruszal sie niespokojnie w rytm tanca plomieni. Lalka wygladala jak trupek posadzonyprzy ogromnym ognisku. -Boisz sie Achamiana, Serchaa? - spytala Esmenet. W jej oczach blysnely grozne, figlarne ogniki. Serwe przypomniala sobie te noc w zburzonej kaplicy, kiedy poslal w niebo snop swiatla. Pokrecila glowa. -Nie - odparla. Byl taki smutny, ze nie potrafila sie go bac. -Po tym, co teraz zrobi, zaczniesz. -Odchodzi, zapowiadajac dowod, i wraca z zabawka! - zakpil Xinemus. -To nie zabawka - zachnal sie Achamian. -Ma racje - przytaknal z powaga Kellhus. - To przedmiot czarnoksieski. Widze znamie magii. Czarnoksieznik poslal mu wsciekle spojrzenie, ale nic nie powiedzial. Ogien trzasnal, zasyczal. Achamian poprawil ulozenie lalki i cofnal sie o dwa kroki. Nagle, obramowany w ciemnosci blaskiem ognisk calego obozowiska, wydal sie Serwe juz nie zmeczonym naukowcem, lecz uczonym powiernikiem z prawdziwego zdarzenia. Zadygotala. -To laleczka wathi - wyjasnil. - Kupilem ja dwa lata temu od pewnej sansoryjskiej czarownicy. Jest w niej zakleta ludzka dusza. Xinemus zakrztusil sie winem, az pocieklo mu z nosa. -Akka! - wychrypial. - Nie bede tolerowal... -Zrob mi te przyjemnosc, Zin, prosze... Kellhus twierdzi, ze nalezy do Nielicznych. To jedyny sposob, aby potwierdzil to, nie skazujac na potepienie ani siebie, ani ciebie. Bo dla mnie i tak jest juz za pozno. -Co mam zrobic? - zapytal Kellhus. Achamian podniosl z ziemi patyk. -Napisze na ziemi dwa slowa. Ty je przeczytasz. Na glos. Nie bedzie to Piesn z prawdziwego zdarzenia, wiec nie grozi ci naznaczenie krwia onty; nikt z tych, ktorzy na ciebie spojrza, nie pozna, ze jestes czarnoksieznikiem. Zachowasz czystosc, bedziesz mogl spokojnie poslugiwac sie blyskotkami. Wypowiesz tylko zaklecie... Jezeli naprawde jestes jednym z Nielicznych, laleczka sie przebudzi. -Co byloby zlego w tym, ze ludzie rozpoznaliby w Kellhusie czarnoksieznika? - zainteresowal sie Krwawy Dinch. -Bylby przeklety! - Glos Xinemusa otarl sie o krzyk. -I nie pozylby dlugo - dodal Achamian. - Bylby czarnoksieznikiem bez szkoly. Szkoly takich nie toleruja. Spojrzal na Esmenet. Wymienili ukradkowe, zatroskane spojrzenia i Achamian podszedl do Kellhusa. Dla Serwe bylo oczywiste, ze juz zaczyna zalowac tej szopki. Na ziemi, tuz przed obutymi w sandaly stopami Kellhusa, zrecznie nakreslil ciag znakow. Serwe domyslala sie, ze sa to te dwa slowa, o ktorych wspomnial, ale nie umiala ich przeczytac. -Napisalem to po kuniiiryjsku - wyjasnil. - Zeby nikt nie. czul sie urazony. Cofnal sie i z namyslem skinal glowa. Mimo mocnej, brazowej opalenizny po wielu dniach spedzonych na sloncu nagle wydal sie szary na twarzy. -Czytaj. Kellhus z powazna mina przyjrzal sie slowom i czystym, mocnym glosem przeczytal: -Skuni arisitwa. Oczy wszystkich byly skierowane na oparta o kamien i oswietlona blaskiem ognia lalke. Serwe wstrzymala oddech. Spodziewala sie, ze konczyny laleczki zadrza i ozyja w pijanych podrygach, jak u zawieszonej na niewidzialnych sznurkach marionetki. Nic podobnego sie nie wydarzylo. Pierwsza poruszyla sie poplamiona, jedwabna glowka - zamiast jednak przekrzywic sie leniwie na bok czy chocby skinac, poruszyla sie jakby od srodka. Serwe widziala, ze pod materialem rysuje sie malutka twarz: nos, usta, brwi, oczodoly... Serce walilo jej jak mlotem, w glowie sie jej krecilo. Miala wrazenie, ze wszystkich ogarnal narkotyczny trans, letarg, jaki bywa udzialem swiadkow niemozliwego. Nie mogla oderwac wzroku od figurki. Ludzka twarz, ktora zmiescilaby sie jej w dloni, napierala na jedwab. Malenkie usta rozwarly sie w bezglosnym krzyku. Dopiero wtedy ozyly konczyny - poruszaly sie szybko i zwinnie, bez sladu charakterystycznej dla kukielek chwiejnosci. Cokolwiek je napedzalo, drzemalo w srodku i dzialalo z niewymuszona elegancja istoty swiadomej swojego ciala. Przerazona Serwe zdala sobie sprawe, ze sila napedowa lalki rzeczywiscie jest dusza, samodzielna dusza... W dlugim, plynnym i niespiesznym ciagu ruchow laleczka pochylila sie, oparla rece o ziemie, ugiela nogi w kolanach i wstala, rzucajac na ziemie drobny cien - cien czlowieka, ktoremu obwiazano glowe workiem. -Na wszystkie swietosci... - wyszeptal bez tchu Krwawy Dinch, Drewniany czlowieczek pokrecil glowa na boki, taksujac otaczajacych go olbrzymow spojrzeniem niewidzacych oczu. Podniosl zardzewiale ostrze zastepujace mu prawa dlon. Ognisko strzelilo. Laleczka odskoczyla jak oparzona. Dymiacy wegielek upadl u jej stop. Spojrzala nan, przykleknela i nozykiem wepchnela wegielek w zar. Achamian wymamrotal jakies niemozliwe do powtorzenia slowa i laleczka osunela sie bezwladnie na ziemie. Z kamienna twarza spojrzal na Kellhusa i glosem pozbawionym wyrazu powiedzial: -Wiec jednak jestes jednym z Nielicznych... Strach. Achamian sie boi, pomyslala Serwe. Ale czemu? Naprawde nie widzi? Nagle Xinemus zerwal sie na nogi i zanim Achamian zdazyl zareagowac, zlapal go za reke i szarpnal do siebie. -Dlaczego to zrobiles?! - Na twarzy marszalka wscieklosc mieszala sie z cierpieniem. - Wiesz przeciez, ze i bez tego jest mi wystarczajaco trudno... Po co takie przedstawienie?! Takie bluznierstwo! Achamian wytrzeszczyl oczy. -Zin... Przeciez ja taki wlasnie jestem. -Moze Proyas mial racje. Xinemus odepchnal Achamiana i zniknal w mroku. Esmenet doskoczyla do czarnoksieznika, zlapala go za zwieszona bezwladnie reke. Wpatrywal sie w ciemnosc, ktora pochlonela marszalka Attrempus. Serwe uslyszala natarczywy szept Esmenet: -Juz dobrze, Akka. Kellhus z nim porozmawia, pokaze mu, gdzie zbladzil... Ale Achamian, z twarza odwrocona od ogniska, odepchnal jej reke. Zaskoczona Serwe spojrzala blagalnie na Kellhusa. Wciaz jeszcze czula ciarki na plecach. Napraw to, prosze! Niech Xinemus wybaczy Achamianowi. Wszyscy musza nauczyc sie wybaczac! Nie wiedziala, kiedy zaczela przemawiac do niego samym wyrazem twarzy, ale ostatnio zdarzalo sie to jej tak czesto, ze nie rozrozniala juz, co powiedziala mu wprost, a co tylko pokazala. Na tym tez polegal laczacy ich nieskonczony pokoj. Niczego nie ukrywali. Jego spojrzenie - nie wiedziec czemu - przypomnialo jej dawno wypowiedziane slowa: "Musze sie im objawiac powoli, Serwe. Zeby nie zwrocili sie przeciwko mnie". *** Pozniej, w nocy, obudzily ja glosy, gniewne i glosne, dobiegajace tuz zza namiotu. Odruchowo zlapala sie za brzuch. Zoladek podszedl jej do gardla.Bogowie, litosci... Blagam!Litosci! Scylvend wrocil. Wiedziala, ze tak sie stanie. Nic nie moglo zabic Cnaiiira urs Skiotha z pewnoscia nie za zycia Serwe. Znowu to samo? Nie, prosze... Nic nie widziala, ale grozba jego obecnosci juz ja dreczyla - jakby byl zjawa, drapiezna, okrutna bestia gotowa ja pozrec, wydrapac jej serce, tak jak cepalorskie kobiety zaostrzonymi muszlami ostryg zdrapuja z futer resztki miesa. Rozplakala sie - po cichu, w sekrecie, zeby nie uslyszal... Wiedziala, ze lada chwila wpadnie do namiotu, wypelni go smrodem mezczyzny, ktory dopiero co zdjal kolczuge, zlapie ja za gardlo i... Blagam! Wiem, ze powinnam byc grzeczna - wiec bede! Prosze... Uslyszala jego chrapliwy glos, sciszony, tak zeby nie dalo sie go podsluchac, ale i tak zawziety. -Mam tego dosc, dunyainie. -Nuta'tharo hirmuta - odparl Kellhus z taka obojetnoscia, ze Serwe sie zaniepokoila. Mowi tak oschle, bo tez go nienawidzi... Jak ja! -Nie ma mowy! - Scylvend splunal. -Sta puth yumgring? -Bo mnie o to prosisz! Mam dosc sluchania, jak plugawisz moja mowe. Dosc twojego przedrzezniania. Dosc tych durniow, ktorych urabiasz, jak chcesz. Dosc przygladania sie, jak bezczescisz moja nagrode. Moja, rozumiesz?! Chwila dzwieczacej w uszach ciszy. -Obaj zapracowalismy na honorowe stanowiska - powiedzial Kellhus sztywno, po sheyicku. - Obaj mamy posluch u moznych. Czego jeszcze chcesz? -Tylko jednego. -Razem kroczymy najkrotsza sciezka do... Kellhus zawiesil glos. Napiecie narastalo. -Odchodzisz - stwierdzil Kellhus. Smiech przypominajacy poszatkowany na kawalki wilczy warkot. -Nie ma sensu dzielic z toba jaksza. Serwe zaparlo dech w piersi. Blizna na ramieniu - swazond, ktorym barbarzynca oznakowal ja u stop Hethantow - nagle zaplonela bolem. Nie, nie, nie, nie, nie... -Proyas - domyslil sie Kellhus. - Chcesz sie przeniesc do Proyasa. Boze, nieee! Blagam! Przyszedlem po rzeczy - oznajmil Cnaiiir. - I po moja nagrode. Nigdy jeszcze nie czula sie tak jak w tej chwili: jakby postawiono ja na skraju urwiska. Cale powietrze odplynelo jej z pluc w pol szlochu. Skamieniala. Cisza az wyla. Na odpowiedz Kellhusa trzeba bylo czekac az trzy uderzenia serca - na ten czas zycie Serwe zawislo na szubienicy miedzy dwoma glosami. Umarlaby dla niego - lub bez niego. Miala wrazenie, ze zawsze o tym wiedziala - od poczatku, od pierwszych, niezdarnych dni dziecinstwa. Bylo jej slabo ze strachu. Kellhus odparl: -Serwe zostaje. Otepienie. Ulga. Cieple lzy. Twarda ziemia rozplynela sie nagle pod nia niczym morze. Prawie zemdlala. Przemowil obcy glos, przebil sie przez jej bol i blogosc: -Litosc... Nareszcie litosc... Nie slyszala ani slowa z klotni, jaka potem wybuchla; ulga i radosc zagluszyly wszystko inne. Nie sprzeczali sie jednak glosno - nie po tym, jak uslyszeli jej placz. Kiedy Kellhus wrocil do niej, do namiotu, rzucila sie na niego, obsypala rozpaczliwymi pocalunkami i tak mocno sie przytulila, ze ledwie mogla oddychac. W koncu poddala sie uldze i. zmeczeniu, lezala bez ruchu, na krawedzi slodkiego, dzieciecego snu. Na policzku czula dotyk stwardnialych, lecz delikatnych palcow. Bog jej dotknal i obronil ja swa boska miloscia. *** Istota zwana Sarcellusem przykucnela i znieruchomiala jak kamien, z grzbietem przytykajacym do plotna. Pizmowa won furii Scyh/enda snula sie w powietrzu, slodka i ostra jednoczesnie, brzemienna obietnica krwi. Podniecal go placz tej kobiety. Mialby nawet na nia ochote, gdyby nie odrazajacy odor plodu, ktory w sobie nosila...Cos na ksztalt mysli przemknelo przez cos, co mozna by uznac za dusze Sarcellusa. ROZDZIAL 11 Jesli wszystkie wydarzenia, ktore dotycza ludzi, maja swoj cel, to i wszystkie ludzkie dzialania maja cel. Jednakze kiedy jeden czlowiek walczy z drugim, zaden z nich nie zrealizuje swych zamierzen: ostateczny wynik takich zmagan nie satysfakcjonuje zadnego z nich. A zatem cel dzialan nie moze wywodzic sie z celow tych, ktorzy je podejmuja, poniewaz ludzie zawsze rywalizuja miedzy soba. To zas oznacza, ze czyny ludzi sa motywowane cudza wola. Jestesmy wiec niewolnikami.Kto zatem jest naszym panem? Memgowa, "Ksiega czynow boskich" Czym jest zdrowy rozsadek, jesli nie zdrada jednej chwili dla nastepnej? Triamis I, "Dzienniki i dialogi" Schylek lata, 4111 Rok Kla, poludnie Gedei Gedea nie tyle sie skonczyla, ile wlasciwie zniknela. Po kilkunastu zbrojnych utarczkach i drobnych oblezeniach Coithus Athjeari i jego rycerze ruszyli na poludnie przez rozlegly piaskowcowy plaskowyz gedeanskiego interioru. Jechali wawozami i graniami, nieustannie wspinajac sie coraz wyzej. Za dnia polowali na antylopy (aby miec co jesc) i szakale (dla rozrywki). Nocami czuli w powietrzu won Wielkiej Pustyni. Trawy rzedly, ustepujac miejsca piaskom, zwirom i ostro pachnacym kolczastym krzewom. Przez pierwsze trzy dni nie spotkali nawet zblakanego pasterza, dopiero czwartego dnia dostrzegli na poludniowym horyzoncie smuzke dymu. Popedzili okryte czaprakami konie - tylko po to jednak, by niedlugo potem gwaltownie, w panice sciagnac im wodze. Teren opadal w dol urwiskiem o wysokosci kilkuset metrow. Potezna skarpa ciagnela sie w obie strony jak okiem siegnac i ginela w oddali w sinej mgle. W dole lsniaca w sloncu Sempis wila sie zakolami przez zielona, zyzna rownine. Shigek. Starozytni Kyraneanczycy nazwali te okolice Chemerat, Ruda Ziemia z powodu miedzianej barwy osadow, jakimi okresowo wylewajaca Sempis okryla cala rownine. W dawnych wiekach Shigek rzadzil imperium rozposcierajacym sie od Sumny do Shimehu, a jego krolowie-bogowie tworzyli dziela, ktore po dzis dzien nie znalazly sobie rownych - miedzy innymi legendarne zigguraty. W nieco mniej odleglej przeszlosci zaslynal wyrafinowaniem kaplanow, doskonaloscia perfum i skutecznoscia trucizn. Dla Ludzi Kla byl ziemia klatw, krypt i nawiedzonych ruin. Miejscem, gdzie przeszlosc siegala tak daleko, ze budzila lek. Oddzial Athjeariego zjechal ze skarpy. Rycerze nie mogli sie nadziwic, ze jalowa pustynia tak gwaltownie przechodzi w zyzne pola i zagajniki poteznych drzew. Ostroznie, wypatrujac pulapek, podazali starymi groblami i mijali opuszczone wioski. W koncu natkneli sie na starca, ktory nie okazywal strachu, i ustalili - choc nie bez trudnosci - ze Skauras i jego Kianowie na dobre porzucili polnocne brzegi Sempis. Wyjasnialo to tez pochodzenie dymu, ktory niedawno widzieli na widnokregu: sapatiszach kazal spalic wszystkie znalezione lodzie. Mlody hrabia Gaenri zawiadomil Wielkie Imiona. Dwa tygodnie pozniej pierwsze kolumny wojsk swietej wojny nie niepokojone przez nikogo wkroczyly do doliny Sempis. Bandy inrithich rozproszyly sie po rowninie naplywowej, zajmujac spichrze, wille i twierdze Kianow. Obeszlo sie bez rozlewu krwi - przynajmniej poczatkowo. Nad rzeka Ludzie Kla widzieli brodzace wsrod sitowia ibisy i czaple oraz kolujace nad czarnymi wodami stada egret. Niektorzy zobaczyli nawet krokodyle i hipopotamy, ktore, jak mieli sie wkrotce przekonac, mieszkancy Shigeku czcili jako swiete. Dalej od rzeki, gdzie kepy eukaliptusow, sykomor i palm przeslanialy widok, co rusz napotykali resztki budowli, kolumny i sciany ozdobione plaskorzezbami bezimiennych krolow i ilustracjami ich zapomnianych podbojow. Niektore ruiny kompleksow palacowych byly naprawde gigantyczne; przywodzily na mysl Wyzyny Andiaminskie w Momemn czy sumnicka Junriume. Zolnierze przechadzali sie wsrod nich, pograzeni w zadumie nad bardziej i mniej prawdopodobnymi losami wielkich budowli. Kiedy idac wzdluz ziemnych grobli, mijali wsie, ich mieszkancy przychodzili popatrzec; uciszali dzieci i trzymali na smyczach rozszczekane psy. Od kianenskiego podboju minely cale stulecia i mieszkancy Shigeku stali sie zarliwymi fanimami, byli jednak prastara rasa - jedna z tych, ktore zawsze przezywaja swoich panow. Nie rozpoznawali siebie w wojennych obrazach wyzierajacych ze zburzonych murow. Aby ugasic pragnienie najezdzcow, czestowali ich piwem, winem i woda; aby nasycic ich glod - znosili cebule, daktyle i swiezy chleb; czasem nawet ofiarowywali swoje corki, aby inrithi mogli zaspokoic zadze. Ludzie Kla z niedowierzaniem krecili glowami i wykrzykiwali, ze znalezli sie w krainie cudow. Niektorym przypominala sie pierwsza mlodziencza wizyta w domu przodkow - dziwne uczucie powrotu, choc byli tutaj po raz pierwszy. W "Traktacie" Shigek byl dosc czesto wymieniany jako siedziba legendarnej tyranii, ktora juz w owych pradawnych czasach uwazano za wiekowa. Wielu inrithich bylo zdezorientowanych, poniewaz opisy, do ktorych przywykli, nijak mialy sie do rzeczywistosci. Sikali do rzeki, wyprozniali sie wsrod drzew, zabijali komary; ziemia byla tu stara, melancholijna i zyzniejsza niz gdzie indziej - ale przeciez byla tylko ziemia. Wiekszosc jednak darzyla Shigek nabozna czcia. Nawet w najswietszym tekscie slowa pozostawaly zawieszone w prozni, dopoki czytelnik nie zobaczyl opisywanej krainy na wlasne oczy. Teraz zas kazdy inrithi na wlasnej skorze przekonywal sie, ze pielgrzymowanie polega na dopasowywaniu swiata do Pisma. Zrobili pierwszy prawdziwy krok na tej drodze. Swiety Shimeh byl coraz blizej. Wtedy wlasnie Cerjulla, tydonski hrabia Warnute, natknal sie na ufortyfikowana Chiame. Obawiajac sie kleski glodu po ubieglorocznej pladze snieci, miejska starszyzna zazadala gwarancji bezpieczenstwa, zanim otworzy bramy. Zamiast negocjowac, Cerjulla wydal po prostu rozkaz szturmu, ktory szybko przyniosl spodziewany skutek. Znalazlszy sie w miescie, Warnuci wycieli chiamitow w pien. Dwa dni pozniej doszlo do rzezi w Jirux, nadrzecznej twierdzy naprzeciwko lezacego na poludniowym brzegu miasta Ammegnotis. Pozostawiony w Jirux przez Skaurasa shigecki garnizon zbuntowal sie i wymordowal kianenskich oficerow. Kiedy na miejscu zjawil sie Uranyanka, slawny ainonski palatyn Moserothu, buntownicy otworzyli przed jego ludzmi bramy miasta, po czym zostali zgarnieci w jedno miejsce i wybici do nogi. Uranyanka tlumaczyl pozniej Chepheramunniemu, ze o ile pogan jest jeszcze w stanie tolerowac, o tyle dla poganskich zdrajcow nie ma litosci. Nastepnego ranka Gaidekki, porywczy palatyn Anplei, kazal szturmowac miasteczko Huterat, polozone nieopodal zbudowanego przez Stara Dynastie Iothiah - prawdopodobnie dlatego ze jego tlumacz, notoryczny opoj, zle przelozyl zaproponowane przez mieszczan warunki kapitulacji. Conriyanie wpadli do miasta w amoku i rozbiegli sie po ulicach, gwalcac i mordujac bez pardonu. Wtedy to z niewiadomych powodow - tak jakby zbrodnia nabrala jakiegos przekletego rozpedu i nie dawala sie juz zatrzymac - okupacja polnocnego brzegu Sempis przeobrazila sie w bezrozumna masakre. Moze kropla, ktora przepelnila czare, byly plotki o zatrutych daktylach i granatach; moze rzez karmi sie rzezia; a moze religijny zapal okazal sie rownie piekny, jak straszny. Coz jest bardziej prawdziwego niz unicestwienie falszu? Wiesci o zbrodniach inrithich rozniosly sie po calym Shigeku. Kaplani Fane'a przy oltarzach i na ulicach twierdzili, ze Jedyny Bog ukaral ich za laskawe przyjecie balwochwalcow. Mieszkancy Shigeku zaczeli sie barykadowac w swoich olbrzymich, zwienczonych kopulami swiatyniach. Zbierali sie wraz z zonami i dziecmi i zanosili szlochem na miekkich dywanach, wyplakujac swoje grzechy i blagajac o przebaczenie. Jedyna odpowiedzia byl loskot kruszacych bramy taranow. A potem nawala zbrojnych o oczach jak ze stali. Wszystkie swiatynie na polnocnym brzegu doczekaly sie rzezi. Ludzie Kla siekli mieczami krzyczacych pokutnikow, aby zamknac im usta, przewracali kosze z zarzacymi sie weglami, rozbijali marmurowe oltarze, zdzierali gobeliny ze scian i kobierce z podlog. Wszystko, co skazone fanimska wiara, palili na olbrzymich stosach. Czasem pod kobiercami znajdowali zapierajace dech w piersi mozaiki, dzielo inrithich, ktorzy wybudowali swiatynie - wtedy budowle oszczedzano. Poza tymi nielicznymi wyjatkami fanimskie domy boze plonely jak pochodnie. Ze zgliszcz wznosily sie niebosiezne slupy dymu, a psy obwachiwaly zwloki i zlizywaly krew ze swiatynnych schodow. W Iothiah, ktore w panice otworzylo bramy najezdzcom, setki kerathotykow - czlonkow inrithijskiej sekty, ktora przez stulecia opierala sie fanimskim przesladowaniom - uratowaly sie, spiewajac prastare hymny Tysiaca Swiatyn. Ludzie, ktorzy jeszcze przed chwila lamentowali i umierali ze strachu, nagle zaczeli sie obsciskiwac z dawno zapomnianymi bracmi w wierze. Wieczorem wylegli na ulice, zaczeli wylamywac drzwi, mordowac kupcow, bezlitosnych poborcow podatkowych i wszystkich, ktorzy narazili im sie pod rzadami sapatiszacha. Bylo takich wielu. A w Nagogris, miescie czerwonych domow, Ludzie Kla zaczeli nawet wyrzynac sie miedzy soba. Gdy tylko swieta wojna wkroczyla do Shigeku, mozni nagogryjczycy wyslali do Ikurei Conphasa emisariuszy z oferta poddania miasta w zamian za cesarskie gwarancje bezpieczenstwa. Conphas natychmiast przyslal do miasta kohorte kidruhilow pod dowodztwem generala Numemariusa. Niestety, wskutek niewyjasnionej omylki bramy otwarto rowniez przed duzym oddzialem Thunyerow, zlozonym w glownej mierze z zajadlych Ingraulishow i Skagwarow, ktorzy z miejsca rzucili sie rabowac wszystko, co im w rece wpadlo. Kidruhile probowali im w tym przeszkodzic i w calym miescie wybuchly zaciekle walki. Kiedy Yalgrota, Mlot Srancow, spotkal niosacego biala flage Numemariusa, roztrzaskal mu czaszke. Po tym wydarzeniu kidruhile, pozbawieni dowodztwa i przerazeni zawzietoscia jasnobrodych wojownikow, wycofali sie z miasta. Najbardziej ze wszystkich cierpieli fanimscy kaplani. Inrithi, gromadzacy sie nocami przy ogniskach, w ktorych plonely poganskie relikwie, okrutnie sie z nimi zabawiali. Rozcinali im brzuchy i prowadzili ich jak muly za wodze z ich wlasnych wnetrznosci. Oslepiali ich, dusili albo kazali im patrzec, jak gwalca ich zony i corki. Obdzierali ich zywcem ze skory. Wielu spalili na stosach. Praktycznie w kazdej wiosce po przejsciu inrithich zostawaly okaleczone zwloki fanimskiego kaplana lub akolity, najczesciej przybite do rozlozystych konarow eukaliptusa. Minely dwa tygodnie, a potem, jakby odmierzyl sie precyzyjnie okreslony czas, morderczy szal minal. Swieta wojna wymordowala zaledwie ulamek shigeckiej populacji, ale gdziekolwiek by sie ruszyl ewentualny podrozny, najdalej po godzinie stawal twarza w twarz ze smiercia. Na splugawionych wodach Sempis - i falach Meneanoru w poblizu jej ujscia - zamiast skromnych lodek rybakow i kupcow unosily sie nabrzmiale zwloki. Shigek zostal oczyszczony. Nareszcie. *** Z wierzcholka ziggurat wydawal sie o wiele bardziej stromy, niz widziany z dolu. Ale tak jest z wiekszoscia rzeczy, ktore docenia sie po fakcie.Kellhus pokonal ostatnie zdradzieckie stopnie i odwrocil sie, podziwiajac widoki. Na polnocy i zachodzie ciagnely sie uprawy: podzielone groblami pola, rzedy sykomor i jesionow, a w oddali - wioski przypominajace kopce glinianych skorup. Nieco blizej wznosilo sie kilka mniejszych piramid, krzepkich i masywnych, spinajacych siec kanalow i grobli, ktora rozposcierala sie az do rozmytych we mgle urwisk Gedei. Na poludniu, za piramida, ktora Achamian nazwal zigguratem Palpothisa, milorzeby sterczaly jak przygarbieni wartownicy w zagajnikach wierzb piaskowych. Za nimi zlocila sie w sloncu majestatyczna Sempis. Na wschodzie natomiast ciagnely sie wykreslone w zieleni czerwone kreski - sciezki i stare drogi biegnace przez cieniste zagajniki i oslonecznione pola, zbiegajace sie w Iothiah, ktore majaczylo na horyzoncie ciemna plama murow i dymu. Shigek. Kolejna antyczna kraina. Stara i rozlegla, ojcze... Czy ty tez ja taka widziales? Spojrzal w dol schodow, biegnacych jak sciezka przez srodek olbrzymiego grzbietu piramidy. Achamian z mozolem wspinal sie na gore; na jego bialej plociennej tunice pod pachami i przy kolnierzu pojawily sie ciemne plamy potu. -Mowiles chyba, ze zdaniem starozytnych na wierzcholkach tych budowli mieszkali bogowie! - zawolal Kellhus. - Czemu wiec tak sie ociagasz? Achamian zatrzymal sie i zadarl glowe, szacujac dystans, jaki pozostal mu do przebycia. Dyszal ciezko, ale zmusil sie do usmiechu. -Poniewaz starozytni wierzyli, ze na wierzcholkach tych budowli mieszkaja bogowie... Kellhus wyszczerzyl zeby w usmiechu, odwrocil sie i powiodl wzrokiem po zrujnowanej platformie na szczycie zigguratu. Niewiele zostalo z prastarego domu bogow; resztki scian i walajace sie wszedzie kamienne bloki. Obejrzal potrzaskane napisy i nieczytelne piktogramy - szczatki bogow, jak sie domyslal, i ich ziemskich inwokacji. Wiara. Wiara wypietrzyla te gore o czarnych stopniach. Wiara dawno zmarlych ludzi. Tyle pracy, ojcze... A wszystko w imie urojenia. Wydawalo sie to niemozliwe. Ale przeciez swieta wojna wcale nie byla inna - byla dzielem o wiele wiekszym, choc bardziej ulotnym. W ciagu miesiecy, jakie uplynely od jego przybycia do Momemn, Kellhus polozyl fundamenty pod wlasny ziggurat. Wkradl sie w laski moznych i zaszczepil w ich umyslach przypuszczenie, ze jest kims wiecej - znacznie wiecej - niz zwyklym ksieciem, za jakiego sie podawal. Z niechecia godna czlowieka madrego i skromnego przyjal w koncu role, jaka mu narzucono. Zdawal sobie sprawe, ze sprawa jest skomplikowana, i na poczatku zamierzal postepowac ostrozniej, ale po spotkaniu z Sarcellusem wiedzial juz, ze musi sie spieszyc i podejmowac ryzyko, ktorego w innych okolicznosciach wolalby unikac. Wiedzial, ze Rada caly czas go obserwuje, bada i niepokoi sie jego rosnaca wladza. Musial zawladnac swieta wojna, zanim cierpliwosc Rady sie wyczerpie. Musial zbudowac z tych ludzi piramide. Ty tez ich widziales, ojcze, prawda? Na ciebie poluja? To z ich powodu mnie wezwales? Niedaleko od zigguratu na poprowadzonej grobla sciezce dostrzegl mezczyzne prowadzacego woly; co trzy, cztery kroki popedzal je uderzeniem bata. Nieco dalej zgieci wpol wiesniacy pracowali na polach prosa, a w odleglosci pol mili oddzial inrithijskich jezdzcow jechal gesiego przez lany zolcacej sie pszenicy. Kazdy z nich mogl byc szpiegiem Rady. -Slodki Seja! - wykrzyknal Achamian, ktory wreszcie dotarl na szczyt. Co by zrobil, gdyby Kellhus opowiedzial mu o skrywanym konflikcie z Rada? Nie, powiernicy nie mogli sie o niczym dowiedziec, dopoki nie zdobedzie dosc wladzy, by rozmawiac z nimi jak rowny z rownym. Wszystko bylo kwestia wladzy. -Jak mowiles? - zapytal Kellhus, chociaz wcale nie zapomnial slow Achamiana. - Ze jak sie ta piramida nazywa? -Wielki Ziggurat Xijosera - wysapal Achamian. - Jedno z najwspanialszych dziel Starej Dynastii... Imponujacy, prawda? -Owszem - odparl z wymuszonym entuzjazmem Kellhus. Na pewno jest mu wstyd. -Cos cie trapi? - zapytal schylony Achamian, oparlszy dlonie na kolanach. Splunal poza obreb platformy. -Serwe - przyznal Kellhus z udawana niechecia. - Powiedz mi, myslisz, ze moglaby... - Udal, ze nerwowo przelyka sline. Achamian odwrocil sie i zapatrzyl w dal, ale Kellhus zdazyl dostrzec strach na jego twarzy. Dlonie zwrocone do gory, nerwowe pociagniecie za brode, przyspieszony puls... -Co moglaby? - spytal czarnoksieznik z udawana obojetnoscia. Ze wszystkich dusz, ktorymi Kellhus zawladnal, Serwe byla najbardziej uzyteczna. Zadza i wstyd od zawsze sa najkrotsza droga do serca mezczyzny. Odkad podsunal ja Achamianowi, powiernik na niezliczone subtelne sposoby odpokutowywal swoja na wpol urojona wine. Jak mowilo stare conriyanskie przyslowie: Nie masz przyjaciela hojniejszego niz ten, ktory uwiodl ci zone... A w przypadku Drusasa Achamiana najbardziej zalezalo mu wlasnie na hojnosci. -Nic. - Pokrecil glowa. - Chyba kazdy mezczyzna boi sie, ze jego kobieta moglaby sie okazac sprzedaj na. Niektore rany trzeba bylo jatrzyc caly czas; inne mogly czekac i spokojnie podchodzic ropa. Unikajac jego wzroku, Achamian steknal i roztarl krzyze. -Za stary na to jestem - powiedzial w naglym przyplywie dobrego humoru. Odchrzaknal i znowu splunal. - Esmi pialaby z zachwytu... Esmenet. Ona tez miala role do odegrania. Po wielu tygodniach intensywnej znajomosci Kellhus znal Achamiana lepiej, niz Achamian znal sam siebie. Ci, ktorzy kochali powiernika - Xinemus i Esmenet - czesto mysleli, ze jest slaby. Unikali ostrych slow, udawali, ze nie widza jego roztrzesionych dloni i zaleknionych spojrzen, a kiedy przemawiali w jego imieniu, czynili to jak nadmiernie opiekunczy rodzice. Lecz Drusas Achamian byl znacznie silniejszy, niz ktokolwiek - w szczegolnosci sam Drusas Achamian - moglby przypuszczac. Niektorzy ludzie rozmieniali sie na drobne w watpliwosciach i refleksjach, az w koncu tracili wszelki namacalny ksztalt. Niektorych trzeba bylo ociosac prymitywna siekiera swiata. Trzeba bylo ich sprawdzic. -Powiedz mi, ile musi dac z siebie nauczyciel? - zapytal Kellhus. Dobrze wiedzial, ze Achamian od dawna juz nie uwaza sie za jego nauczyciela, ale wiedzial rowniez, ze proznosc nie pozwoli mu sprostowac. Najwieksze pochlebstwa nie kryja sie w slowach, lecz w towarzyszacych im zalozeniach. Achamian zaryzykowal spojrzenie mu w oczy. -To zalezy od ucznia... -W takim razie nauczyciel powinien znac swojego ucznia, aby nie dac mu za malo. Musi w siebie zwatpic. -Ani za duzo. Achamian mial w zwyczaju zwracac szczegolna uwage na rzeczy sprzeczne i nieoczywiste. Uwielbial rozsuwac kurtyne, odslaniac zlozona nature rzeczy z pozoru prostych. To byla niezwykla cecha, Kellhus dawno juz sie przekonal, ze zwykli ludzie rownie mocno nie cierpia komplikacji, jak uwielbiaja pochlebstwa. Woleliby umrzec w klamstwie, niz zyc w niepewnosci. -Za duzo... Masz na mysli Proyasa? Achamian wbil wzrok w swoje sandaly. - Tak. -Czego go uczyles? -Tego, co nazywamy egzoteryka... Logiki, historii, arytmetyki... Wszystkiego, co nie jest ezoteryka. Czarnoksiestwem. -I to bylo za duzo? Zaskoczony Achamian nie odpowiedzial od razu. Sam juz nie wiedzial, co mial wczesniej na mysli. -Nie - przyznal po chwili. - Nie sadze. Mialem nadzieje nauczyc go watpliwosci, tolerancji, ale zgielk wiary byl w nim zbyt silny. Moze gdyby pozwolili mi dokonczyc nauczanie... Ale on juz jest stracony. Jest Czlowiekiem Kla. A teraz pokaz mu spokoj. -Jak ja - parsknal Kellhus. -Wlasnie. - Achamian usmiechnal sie po swojemu, zarazem przebiegle i niesmialo, czym, jak zauwazyl Kellhus, rozbrajal wszystkich. - Nastepny zadny krwi fanatyk. Kellhus rozesmial sie jak Xinemus i umilkl, choc nie przestal sie usmiechac. Juz od dluzszego czasu badal reakcje Achamiana na niuanse swojego zachowania. Nigdy nie spotkal Inraua, znal jednak - i to zdumiewajaco dobrze - szczegoly jego powierzchownosci i mimiki, i jednym spojrzeniem czy usmiechem umial wywolac w Achamianie wspomnienia mlodego adepta. Paro Inrau. Uczen, ktorego Achamian stracil w Sumnie. Uczen, ktorego zawiodl. -Fanatyzm ma wiele twarzy. Oczy czarnoksieznika rozszerzyly sie na chwile - i zaraz zwezily, gdy przypomnial sobie Inraua i wydarzenia sprzed roku, o ktorych wolalby zapomniec. Powiernicy musza sie dla niego stac kims wiecej niz tylko znienawidzonymi panami. Musi widziec w nich wrogow. -Kazda z nich jest inna - odparl Achamian. -Masz na mysli jakas fundamentalna roznice czy tylko rozne ich skutki? Inrau byl takim wlasnie skutkiem - podobnie jak niezliczone tysiace tych, ktorych wojownicy swietej wojny wymordowali przez ostatnie kilka dni. Twoja szkola niczym sie nie wyroznia, sugerowal Kellhus. -Prawda - powiedzial Achamian. - Prawda pozwala je rozroznic. Cokolwiek jest zrodlem fanatyzmu: inrithi, Rada, nawet Szkola Powiernikow, skutek jest zawsze taki sam. Ludzie cierpia i umieraja. Trzeba spytac w imie czego... -Zatem cel, prawdziwy cel usprawiedliwia cierpienie i smierc, tak? -Chyba tez w to wierzysz. Inaczej by cie tu nie bylo. Kellhus usmiechnal sie, jakby zawstydzony, ze dal sie zdemaskowac. -Wiec wszystko sprowadza sie do prawdy. Jezeli ktos ma prawdziwy cel... -Wszystko mozna usprawiedliwic. Kazda podlosc, morderstwo... Kellhus otworzyl szerzej oczy - w taki sam sposob, w jaki zrobilby to Inrau. -Kazda zdrade. Achamian wpatrywal sie w niego, ze wszystkich sil starajac sie zachowac nieprzenikniony wyraz twarzy. Ale Kellhus umial zajrzec glebiej, pod sniada skore, pod warstwe miesni, glebiej niz miescila sie dusza Achamiana. Znalazl tam tajemnice, bol, tesknote zatopiona w liczacej trzy tysiace lat madrosci. Znalazl dziecko, bite i zastraszane przez pijanego ojca. Znalazl sto pokolen nronskich rybakow zmagajacych sie z glodem i okrucienstwem morza. Znalazl Seswathe i obled rozpaczliwej wojny. Znalazl starozytnych Ketyai, wezbrana fala zbiegajacych ze wzgorz. Znalazl zwierze ryjace w ziemi, parzace sie, siegajace w niepamietna przeszlosc. Nie znalazl tego, co przyszlo pozniej, tylko to, co poprzedzalo... -Kazda zdrade - powtorzyl tepo Achamian. Jest juz blisko. -A twoja sprawa? Zapobiezenie Drugiej Apokalipsie? -Jest prawdziwa. Z cala pewnoscia. -Zatem dla jej dobra mozesz zrobic wszystko? Dopuscic sie kazdej zdrady? W oczach czarnoksieznika odmalowalo sie przerazenie. Kellhus dostrzegl tez w nich troske, tak jednak przelotna, ze nie zdazyla przerodzic sie w pytanie. Achamian przyzwyczail sie, ze ich rozmowy sa bardziej konkretne; rzadko zdarzalo im sie tak blakac od jednego pytania do drugiego jak w tej chwili. -To dziwne... - stwierdzil Achamian. - Te same slowa, ktore wypowiedziane przez jedna osobe brzmia zupelnie wiarygodnie, w ustach innej moga stac sie niedorzeczne. Nieoczekiwany zwrot w konwersacji - ale zarazem nowa okazja. Skrot. -Trudno sie z tym pogodzic - przyznal Kellhus. - Bo okazuje sie, ze przekonania sa rownie tanie jak slowa. Kazdy moze wierzyc w to, co chce, az do smierci. Kazdy moze twierdzic to co ty. -Boisz sie wiec, ze niczym sie nie roznie od innych fanatykow. -Ty bys sie nie bal? Jak gleboko siegaja jego przekonania? -Jestes zwiastunem Apokalipsy, Kellhusie. Gdybys snil Sny Seswathy, tak jak ja... -Przeciez Proyas moglby to samo powiedziec o swoim fanatyzmie, prawda? Moglby stwierdzic: Gdybys rozmawial z Maithanetem, jak ja... Jak dlugo bedzie przy nich obstawal? Az do smierci? Czarnoksieznik westchnal i pokiwal glowa. -Tego dylematu chyba nie da sie uniknac, co? -Czyj to dylemat, moj czy twoj? A moze posunie sie jeszcze dalej? Achamian rozesmial sie, ale krotko, ostro, jak ludzie, ktorzy'probuja wysmiewac swoje leki. -To dylemat swiata, Kellhusie. -Ja potrzebuje czegos wiecej, Akka. Smiale twierdzenia nie wystarcza. Wytrwa przy nich do konca? -Nie bardzo wiem... -Czego ode mnie chcesz?! - wykrzyknal Kellhus w przyplywie udawanej rozpaczy. W jego glosie pobrzmiewalo niezdecydowanie Inraua. Strach Inraua rozszerzyl mu oczy. Musze sie przekonac. Przerazony Achamian rozdziawil usta. -Kellhusie... Ja... -Zastanow sie, co mowisz, Akka. Pomysl! Twierdzisz, ze jestem znakiem zapowiadajacym Druga Apokalipse! Ze wieszcze zaglade ludzkosci! Achamian z pewnoscia uwazal go za kogos wiecej... -Nie, Kellhusie. Nie jestes koncem wszystkiego. -A kim? Kim w takim razie jestem?! -Mysle... Mysle, ze mozesz byc... -Kim?! Powiedz, Akka. -Wszystko ma swoj cel! - wykrzyknal zdesperowany Achamian. Musi byc powod, dla ktorego do mnie przyszedles, chociaz na razie go nie znasz! Kellhus wiedzial, ze to nieprawda. Gdyby wydarzenia mialy miec cel, ich przyczyny musialyby byc determinowane skutkami - a to bylo niemozliwe. Poczatek rzeczy ja okresla, nie koniec. To, co bylo, warunkuje to, co bedzie - nie odwrotnie. Sposob, w jaki manipulowal ludzmi, doskonale to ilustrowal. Dunyaini mogli snuc mylne hipotezy, ale aksjomaty ich filozofii pozostawaly nienaruszone. Logos byl bardzo skomplikowany - i tyle. Nawet czarnoksiestwem rzadzily okreslone prawa. -Co to za cel? - zapytal. Achamian nie odpowiedzial, ale cala swoja istota, od wyrazu twarzy, poprzez zapach, az po przyspieszone tetno dawal wyraz ogarniajacej go panice. Oblizal wargi. -Ocalenie... swiata. Tak mysle. Znowu. Zawsze ta sama uluda. -Czyli to ja jestem twoja sprawa, tak? - spytal z niedowierzaniem Kellhus. - Prawda, ktora usprawiedliwia twoj fanatyzm? Przerazony Achamian patrzyl na niego bez slowa. Przejrzawszy jego twarz na wylot, Kellhus widzial, jak domysly zderzaja sie i rozbryzguja w jego duszy, dazac pod wlasnym ciezarem ku nieuniknionej konkluzji. Wszystko... Z wlasnej woli musi oddac wszystko. Nawet gnoze. Jaka wladze osiagnales, ojcze? Nagle Achamian wstal i ruszyl w dol monumentalnych schodow. Kazdy krok stawial z takim namaszczeniem, jakby liczyl stopnie. Wiatr rozwiewal mu wlosy. Kiedy Kellhus probowal go zatrzymac, odparl krotko: -Wysokosc mnie meczy. Wlasnie takiej odpowiedzi spodziewal sie Kellhus. General Martemus zawsze uwazal sie za czlowieka rozsadnego. Najpierw precyzyjnie okreslal swoje zadania, a potem metodycznie je realizowal. Nie mial ani szlachetnego urodzenia, ani beztroskiego dziecinstwa, ktore utrudnialyby mu ocene sytuacji. Po prostu widzial, ocenial i dzialal. I powtarzal oficerom, ze swiat wcale nie jest taki skomplikowany, dopoki czlowiek trzezwo osadza sytuacje i kieruje sie rozsadkiem. Zobaczyc. Ocenic. Dzialac. Przez cale zycie kierowal sie ta filozofia. Jakze latwo zostala teraz unicestwiona. Poczatkowo zadanie wydawalo sie proste, choc z pewnoscia niecodzienne: obserwowac Anasurimbora Kellhusa, ksiecia Atrithau, i zdobyc jego zaufanie. Jezeli naprawde gromadzil zwolennikow w jakims niecnym celu - o co podejrzewal go Conphas - to przechodzacy kryzys wiary nansurski general powinien byc dla niego nieocenionym sprzymierzencem. Ale nie byl. Martemus wysluchal kilkunastu wieczornych kazan - czy tez improwizacji, jak je nazywano - zanim Kellhus choc jednym slowem dal do zrozumienia, ze go zauwazyl. Naturalnie Conphas, ktory zawsze najpierw mial pretensje do wykonawcow, a dopiero pozniej do swoich pomyslow, wina za niepowodzenie obarczyl Martemusa. Przeciez Kellhus musial byc cishaurimem, skoro mial zwiazki ze Skeaosem, ktory byl cishaurimem z cala pewnoscia. Po wypadku z Saubonem nie bylo tez cienia watpliwosci, ze udaje proroka. Nie mogl tez wiedziec, ze Martemusa podeslano mu na przynete, poniewaz Conphas nikomu oprocz Martemusa o swoim pomysle nie wspomnial. Wniosek sam sie nasuwal: Martemus zawiodl i tylko osli upor nie pozwala mu sie do tego przyznac. Ale i tak byla to zaledwie jedna z wielu drobnych niesprawiedliwosci, jakich doznal od Conphasa na przestrzeni lat. Nawet gdyby chcial sie poczuc urazony (co wydawalo sie malo prawdopodobne), nie mial do tego glowy. Za bardzo sie bal. Nie wiedzial, kiedy dokladnie to sie stalo, ale podczas przemarszu przez Gedee, nie baczac na zdrowy rozsadek, doszedl do wniosku, ze Kellhus wcale nie udaje proroka. Nie znaczylo to jeszcze, ze Kellhus faktycznie jest prorokiem (w tym wzgledzie rozsadek Martemusa nie zawodzil), ale general nie wiedzial juz w co wierzyc... Wkrotce jednak bedzie musial sie na cos zdecydowac - i ta perspektywa go przerazala. Byl czlowiekiem absolutnie lojalnym i cenil sobie stanowisko adiutanta Ikurei Conphasa. Czesto myslal o tym, ze sluzba pod arcygeneralem jest jego przeznaczeniem, gdyz trzezwymi, odpowiedzialnymi spostrzezeniami doskonale rownowazy niezaprzeczalny geniusz przelozonego. Ktos musial przypominac cudownemu dziecku o prozie zycia. Przyprawy korzenne moga byc przepyszne, ale trudno obejsc sie bez soli. Jesli jednak Kellhus naprawde jest... To co z lojalnoscia? Zastanawial sie nad tym, siedzac wsrod tysiecy gapiow, ktorzy przyszli wysluchac pierwszego kazania Kelihusa od czasu obledu, jaki towarzyszyl wkroczeniu do Shigeku. Przed nimi wznosil sie prastary Xijoser, Wielki Ziggurat, gora ozdobnego, wypolerowanego czarnego kamienia - tak ogromna, ze Martemus czul nieprzeparta chec padniecia przed nia na twarz. Roslinnosc delty Sempis pienila sie bujnie w calej okolicy, przetykana mniejszymi zigguratami, kanalami, mokradlami i poletkami ryzowymi. Na pustynnym niebie slonce jarzylo sie oslepiajaca biela. Zewszad dobiegaly rozmowy i wybuchy smiechu. Martemus przez jakis czas przygladal sie, jak siedzaca przed nim para dzieli skromny posilek zlozony z chleba i cebuli, az w pewnej chwili zdal sobie sprawe, ze ludzie siedzacy w poblizu unikaja patrzenia mu w oczy. Najwidoczniej przerazal ich mundur i niebieski plaszcz oficera, nadajace mu wyglad arystokraty. Wodzil wzrokiem po twarzach sasiadow, rozmyslajac, co moglby im powiedziec, zeby przestali sie bac. Nie byl w stanie wykrztusic ani slowa. Nagle poczul sie bolesnie samotny i znow pomyslal o Conphasie. A potem jego wzrok przykul ksiaze Kellhus, pomniejszony odlegloscia, schodzacy po ogromnych schodach Xijosera. Martemus usmiechnal sie, jakby na zagranicznym bazarze wypatrzyl starego znajomego. Co powie? Kiedy zaczynal przychodzic na improwizacje, zakladal, ze pogadanki beda albo otwarcie heretyckie, albo niegodne zapamietania. Mylil sie. Ba, kiedy ksiaze Kellhus cytowal Dawnych Prorokow i Inri Sejenusa, ich slowa brzmialy jak jego wlasne. Nic w tym, co mowil, nie przeczylo niezliczonym kazaniom, ktorych Martemus nasluchal sie w zyciu - i ktore czesto przeczyly sobie nawzajem. Odniosl wrazenie, ze ksiaze bada po prostu dalsze prawdy, niewypowiedziane glosno implikacje wiary ortodoksyjnych inrithich. Czul, ze sluchajac go, uczy sie rzeczy, ktore juz wie, chociaz nie zdaje sobie z tego sprawy. Ktos nazwal go Bozym Ksieciem, ktos inny Tym, ktory Rozswietla Wnetrze. Odziany w lsniaca biel ksiaze Kellhus przystanal na ktoryms z nizszych stopni piramidy i powiodl wzrokiem po niespokojnym tlumie. Mial w sobie cos nieziemsko wspanialego, jakby zstapil nie ze szczytu zigguratu, lecz prosto z nieba. Martemusowi ciarki przebiegly po plecach, gdy uswiadomil sobie, ze nie widzial, aby Kellhus wchodzil wczesniej na piramide albo chociaz wynurzal sie z kaplicy na jej szczycie. Po prostu... nagle znalazl sie na schodach. Sklal sie w duchu za te glupie mysli. -Prorok Angeshrael zszedl z gory Eshki, kiedy zakonczyl post! - zawolal Kellhus. Sluchacze umilkli. W naglej ciszy Martemus slyszal lekki szmer wiatru. - Jak naucza Kiel, Husyelt poslal mu zajaca, by prorok mial co jesc. Angeshrael oskorowal zajaca, rozpalil ognisko i upiekl dar. A kiedy nasycil glod i z blogoscia wygrzewal sie przy ogniu, przyszedl do niego sam przenajswietszy Husyelt, Swiety Lowca, albowiem dzialo sie to, zanim jeszcze bogowie oddali swiat ludziom we wladanie. Angeshrael rozpoznal w nim boga i padl na kolana przed ogniskiem, nie zastanowiwszy sie, gdzie skloni glowe. - Ksiaze niespodziewanie sie usmiechnal. Jak mlody malzonek w noc poslubna, ktory bladzi w swym zapale... Martemus zasmial sie wraz z tysiacami sluchaczy. Slonce nagle zaswiecilo jeszcze jasniej. -Bog zapytal: Czemuz to nasz prorok pada tylko na kolana? Czy prorocy nie sa ludzmi? Czy nie powinni padac przed nami na twarz? Na co Angeshrael odparl: Przede mna plonie ogien. A niezrownany Husyelt powiedzial: Ogien plonie na calej ziemi, a co pochlonie, ziemia sie staje. Jestem twoim bogiem. Padnij przede mna na twarz. Ksiaze zawiesil glos. -I jak powiada Kiel, Angeshrael sklonil glowe i skryl twarz w plomieniach. Mimo ze powietrze bylo rozpalone i wilgotne, Martemusowi ciarki przeszly po plecach. Ilez to razy, zwlaszcza w dziecinstwie, wpatrujac sie w ogien, nie mogl sie nadziwic nachodzacej go uporczywie mysli, zeby zanurzyc w nim twarz? Chocby po to, zeby poczuc to samo co prorok... Angeshrael. Spalony Prorok. Wlozyl twarz w ogien. W ogien! -Tak jak Angeshrael - ciagnal ksiaze Kellhus - my rowniez kleczymy przed takim ogniem... Martemusowi zaparlo dech w piersi. Poczul uklucie goraca. -Prawda! - zawolal ksiaze, jakby wykrzykiwal imie znane kazdemu czlowiekowi. - To ogien prawdy. Prawdy tego, kim jestescie... Jego glos w niewytlumaczalny sposob rozdzielil sie, stal sie chorem. -Jestescie slabi. Jestescie samotni. Ci, ktorzy was kochaja, nie znaja was. Pozadacie plugastwa. Boicie sie wlasnych braci. Udajecie, ze rozumiecie wiecej nizwrzeczywistosci...Tacy wlasnie jestescie! Slabi, samotni, pozadliwi, przerazeni i nierozumiejacy. Nawet w tej chwili ta prawda pali was zywym ogniem. Nawet w tej chwili... - Ksiaze podniosl reke, jakby chcial jeszcze bardziej uciszyc milczacy tlum. - Pochlania was. Opuscil reke. -Ale nie padacie na ziemie. Nie... Spojrzenie jego blyszczacych oczu spoczelo na Martemusie, ktory nagle poczul, jak cos sciska go w gardle, jak mloteczek serca kolejnymi stuknieciami pompuje mu krew do twarzy. Patrzy przeze mnie na wylot. Widzi... -Dlaczego? - spytal ksiaze glosem, w ktorym pobrzmiewal dawny, zaskakujacy bol. - Przeciez w zarze tego ognia kryje sie bog. A w bogu jest odkupienie. Kazdy z was ma w rekach klucz do swojego odkupienia. Kleczycie przed bogiem, ale nie padacie na twarz. Naprawde jestescie slabi. Naprawde jestescie samotni. Ci, ktorzy was kochaja, naprawde was nie znaja. Naprawde pozadacie plugastwa. Naprawde boicie sie wlasnych braci. I naprawde udajecie, ze rozumiecie wiecej niz w rzeczywistosci! Martemus sie skrzywil. Slowa Kellhusa sprawialy mu bol, ktory rodzil sie gleboko w trzewiach, plynal do karku i przyprawial o zawrot glowy. Bylo w nich cos znajomego - i zarazem zupelnie obcego. To ja... On mowi o mnie! -Czy ktos z was zaprzeczy? Cisza. W tej ciszy czyjs placz. -A jednak zaprzeczacie! - wykrzyknal ksiaze Kellhus glosem kochanka, ktoremu ogrom zdrady nie miesci sie w glowie. - Wy wszyscy! Kleczycie, ale zdradzacie, zdradzacie ogien plonacy w waszych sercach! Wypowiadacie jedno klamstwo za drugim, twierdzicie, ze ten zar wcale nie jest prawda. Ze jestescie silni. Ze nie jestescie samotni. Ze ci, ktorzy was pokochali, znaja was. Ze wcale nie pozadacie plugastwa. Ze nie boicie sie braci. Ze wszystko rozumiecie! Ile razy Martemus klamal w ten sposob? Martemus rozsadny. Martemus realista. Jak mogl sie za takiego uwazac, skoro teraz doskonale wiedzial, co ksiaze Kellhus ma na mysli?! -Ale sa chwile, sekretne momenty, w ktorych te zaprzeczenia brzmia pusto, prawda? I wtedy dociera do was bolesna prawda. Wtedy zaczynacie rozumiec, ze wasze zycie jest zalosna farsa. Placzecie! Pytacie, co sie stalo! Krzyczycie: Dlaczego nie moge byc silny? Zeskoczyl kilka stopni nizej. -Dlaczego nie mozecie byc silni?! Martemus czul bol w gardle, jakby sam wykrzyczal te slowa. -Dlaczego? - Ksiaze znizyl glos. - Dlatego ze klamiecie. To skora i wlosy, przebieglo Martemusowi przez mysl. On jest tylko czlowiekiem! -Jestes slaby, poniewaz udajesz silnego. - Bezcielesny glos szeptal wprost w tysiace zaczerwienionych uszu. - Jestes samotny, bo bezustannie klamiesz. Ci, ktorzy cie kochaja, nie znaja cie, bo jestes aktorem. Pozadasz plugastwa, poniewaz wypierasz sie swojej zadzy. Boisz sie brata, gdyz boisz sie tego, co widzi. Nic nie rozumiesz, bo zeby zaczac sie uczyc, musialbys najpierw przyznac, ze nic nie wiesz. Jak mozna cale zycie zgarnac w dlon? -Rozumiecie, jaka to tragedia? - pytal blagalnym tonem ksiaze. Pismo nakazuje nam byc podobnym bogom, przerastac samych siebie. A my? Kim jestesmy? Slabymi ludzmi o malych, zawistnych sercach, dlawiacymi sie oparem wlasnych klamstw. Ludzmi, ktorzy sa skazani na slabosc, bo nie potrafia sie do niej przyznac. To jedno slowo, slabosc, zdawalo sie dobiegac z wysoka, z niebios, z Zewnetrza, i na krotka chwile czlowiek, ktory je wypowiedzial, przestawal byc czlowiekiem, a stawal sie ziemskim wcieleniem czegos znacznie wiekszego. Slabosc... To nie ludzkie wargi je wypowiedzialy, lecz... Martemus zrozumial. Siedze przed obliczem Boga. Przerazenie i blogosc. Swiatlosc parzaca oczy. Oslepiajaca skore. Olsniewajaca. Obcuje z bogiem. Tkwil nieruchomo w objeciach tej samej sily, ktora spajala swiat, i patrzyl, jak daleko spadl. Wydawalo mu sie, ze jest tutaj - tutaj! - pierwszy raz, tak jakby mogl byc soba tylko przy Bogu. Tutaj... Niemoznosc wciagniecia do pluc slodkiego powietrza przez slone usta. Sekret zywej duszy i ulotnego intelektu. Wdziek natloku namietnosci. Niemozliwosc. Niemozliwosc... Cud bycia tutaj. -Ukleknij razem ze mna - powiedzial glos znikad. - Wez mnie za reke i nie lekaj sie. Wloz twarz w plomienie! Na te ostatnie slowa - slowa, ktore trafialy wprost do jego serca - czekalo juz przygotowane miejsce. Cudowne miejsce. Tlum wzniosl okrzyk. Martemus rowniez. Niektorzy sluchacze plakali; plakal wraz z nimi. Inni wyciagali przed siebie rece, jakby chcieli zlapac wizerunek ksiecia. Martemus dwoma palcami powiodl po jego odleglej twarzy. Nie umialby powiedziec, jak dlugo ksiaze Kellhus przemawial, ale mowil o wielu sprawach. Jakiegokolwiek tematu dotknal, swiat sie zmienial. -Co to znaczy byc wojownikiem? Czy wojna to nie zar? Nie piec ognisty? Czy wojna nie obnaza prawdy o naszej slabosci? Nauczyl ich hymnu, ktory, jak twierdzil, poznal we snie; piesni, ktora poruszyla ich, jak tylko piesni z Zewnetrza potrafia; hymnu samych bogow. Martemus mial go slyszec po przebudzeniu juz do konca swoich dni. Pozniej, kiedy ludzie tlumnie stloczyli sie wokol ksiecia, upadli na kolana i delikatnie calowali rabek jego snieznobialej szaty, kazal im wstac i przypomnial, ze tak jak oni jest tylko czlowiekiem. Az wreszcie, kiedy ruch cizby przeniosl Martemusa w jego poblize, nieziemsko blekitne oczy spojrzaly nan lagodnie, nie widzac zlotego kirysu, blekitnego plaszcza ani generalskich szlifow. -Czekalem na ciebie, generale. Szmer podekscytowanych glosow scichl w oddali, jakby we dwoch zanurzyli sie pod wode. Otepialy Martemus stal jak skamienialy, porazony i zachwycony... -Conphas kazal ci tu przyjsc. Ale to sie zmienilo, prawda? Martemus poczul sie jak dziecko przed obliczem ojca. Nie mogl ani sklamac, ani powiedziec prawdy. Prorok pokiwal glowa, jakby general jednak przemowil. -Zastanawiam sie, co stanie sie z twoja lojalnoscia. Gdzies daleko - zbyt daleko, by mozna ich dotknac - krzyczeli ludzie. Martemus patrzyl, jak prorok odwraca sie, wyciaga reke w zlotej aureoli i chwyta wymierzone w niego ramie zakonczone piescia zacisnieta na dlugim, srebrzystym nozu. Zamach, pomyslal obojetnie. Czlowieka, ktory przed nim stal, nie sposob bylo zabic. Teraz juz to wiedzial. Tlum rzucil sie z piesciami na zabojce, wgniotl go w ziemie. Martemusowi mignela zakrwawiona twarz i otwarte do krzyku usta. Prorok znow na niego spojrzal. -Nie chce dzielic twojego serca - powiedzial. - Wroc, kiedy bedziesz gotowy. *** -Ostrzegam cie, Proyasie. Trzeba z nim cos zrobic.Ikurei Conphas wypowiedzial te slowa z wiekszym naciskiem, nizby sobie tego zyczyl - ale tez obecna sytuacja wymagala naciskow. Conriyanski ksiaze rozparl sie wygodnie w polowym fotelu i poslal Conphasowi obojetne spojrzenie. Nieswiadomym gestem skubnal brode. -Co proponujesz? Nareszcie! -Zwolac rade Wielkich i Pomniejszych Imion, w pelnym skladzie. -Co dalej? -Oskarzyc go. -Oskarzyc? - Proyas zmarszczyl brwi. - O co? -Powolac sie na patronat Kla i na Dawne Prawo. -Rozumiem... Co zarzucasz ksieciu Kellhusowi? -Gloszenie bluznierstw. I udawanie proroka. Proyas pokiwal glowa. -Czyli twierdzisz, ze jest falszywym prorokiem. Conphas rozesmial sie z niedowierzaniem. Przypomnial sobie, jak kiedys - teraz wydawalo mu sie, ze dawno temu - wyobrazal sobie, ze podczas swietej wojny zaprzyjaznia sie z Proyasem na smierc i zycie. Byli przystojni, w podobnym wieku i kazdy uchodzil za geniusza w swoim zakatku Trzech Morz - przynajmniej dopoki Conphas nie zmiazdzyl Scylvendow w bitwie nad Kiyuth. Nikt mi nie dorowna. -A widzisz jakis stosowniejszy zarzut? -Zgodzilem sie porozmawiac o mozliwosci zaskoczenia Skaurasa na poludniowym brzegu rzeki - odparl cierpko Proyas. - A nie dyskutowac o poboznosci czlowieka, ktorego uwazam za przyjaciela. Namiot Proyasa, choc ogromny i bogato wyposazony, byl jednak ponury i nieznosnie goracy. W przeciwienstwie do innych dowodcow, ktorzy zamienili plocienne pawilony na marmury porzuconych fanimskich willi, Proyas caly czas zachowywal sie jak dowodca maszerujacej armii. Tylko fanatyk. -Slyszales o kazaniach pod Xijoserem? - zapytal Conphas. Martemus, ty glupcze... Nie, na tym wlasnie polegal problem. Martemus wcale nie byl glupcem. Ba, Conphasowi nie przychodzil do glowy nikt, do kogo mniej pasowalaby taka obelga. To dopiero klopot. -Tak, slyszalem - przytaknal zirytowany Proyas. - Wielokrotnie mnie na nie zapraszano, ale mam za duzo obowiazkow. -Wyobrazam sobie... A slyszales o tym, ze wielu prostych zolnierzy, zarowno ode mnie, jak i od ciebie, nazywa go Wojownikiem-Prorokiem? -Tak, o tym tez wiem - odparl Proyas z tym samym poblazliwym zniecierpliwieniem co poprzednio. Zmarszczyl brwi, jakby dreczyla go niepokojaca mysl. -Na razie prowadzimy swieta wojne w imie Ostatniego Proroka - powiedzial Conphas, tracac resztki cierpliwosci. - Inri Sejenusa. Ale jesli ten oszust bedzie w takim tempie zdobywal zwolennikow, wkrotce zostanie nam swieta wojna Proroka-Wojownika. Nie rozumiesz tego? Martwi prorocy bywaja uzyteczni, bo mozna rzadzic w ich imieniu. Ale zywi? W dodatku cishaurimowie? Moze powinienem mu powiedziec, jak skonczyl Skeaos? Proyas pokrecil ze znuzeniem glowa. -Co mam zrobic, Conphasie? Kellhus jest... inny. Bez dwoch zdan. I ma sny. Ale nie twierdzi, ze jest prorokiem. Co wiecej, drazni go, kiedy sie go tak nazywa. -No i co z tego? Czekasz, az sie przyzna do tego, ze jest falszywym prorokiem? Nie wystarczy ci, ze juz nim jest? Proyas z mina cierpietnika zmierzyl Conphasa wzrokiem od stop do glow, jakby zastanawial sie nad stosownoscia jego stroju - pancerza bojowego. -Dlaczego tak sie nim przejmujesz? Nie wmowisz mi przeciez, ze jestes religijny. Co mam zrobic, stryju? Powiedziec mu? Conphas powstrzymal sie od spluniecia jak Scylvend; przesunal tylko jezykiem po zebach. Nie znosil takiego niezdecydowania. -Nie rozmawiamy o mojej poboznosci. Proyas westchnal ciezko. -Spedzilem z nim duzo czasu, Conphasie. Razem czytalismy na glos Kronike Kla i "Traktat". Nigdy nie wyczulem w nim ani sladu herezji. Ba, powiem wprost: nigdy nie spotkalem czlowieka pobozniejszego niz Kellhus. Fakt, ze ludzie zaczynaja nazywac go prorokiem, jest niepokojacy, przyznaje. Ale to nie jego wina. Ludzie sa slabi, Conphasie. Czy to naprawde takie dziwne, ze go podziwiaja i przeceniaja jego moc? Na twarzy Conphasa odmalowala sie slodka pogarda. -Ty tez... Ciebie tez omamil. Jakim musial byc czlowiekiem? Niechetnie, bo niechetnie, ale przyznal, ze spotkanie z Martemusem nim wstrzasnelo. W ciagu zaledwie paru tygodni jego najbardziej zaufany czlowiek zmienil sie w belkoczacego idiote - a wszystko przez tego Kellhusa. Prawda! Ludzka slabosc! Piec ognisty! Co za bzdury! Tyle ze te bzdury przesaczaly sie przez tkanke swietej wojny jak krew przez plotno. Ksiaze Kellhus byl jatrzaca sie rana. A jesli kochany stryj Xerius ma racje i Kellhus faktycznie jest szpiegiem cishaurimow, mogl okazac sie rana smiertelna. Rozezlony Proyas pogarda zareagowal na pogarde. -To oczywiste, ze tak to postrzegasz. Czlowiek ambitny nigdy nie zrozumie czlowieka poboznego, bo dla niego cel musi byc doczesny, aby w ogole mial sens. Musi zaspokajac najprostsze potrzeby. Te slowa nie zabrzmialy przekonujaco. Przynajmniej posialem ziarno. -Zaspokajanie potrzeb ma swoje zalety - warknal Conphas i okrecil sie na piecie. Jak na jeden dzien, mial dosc spotkan z idiotami. Glos Proyasa osadzil go w miejscu, zanim doszedl do wyjscia: -Jeszcze jedno, arcygenerale. -Slucham. - Conphas odwrocil sie. Uniosl brwi. -Slyszales o zamachu na Kellhusa? -Czyzby byl na tym swiecie jeszcze jakis normalny czlowiek? Poza mna? Proyas usmiechnal sie kwasno. Przez chwile jego oczy palaly szczera nienawiscia. -Ksiaze powiedzial mi, ze niedoszly zabojca byl Nansurczykiem. Jednym z twoich oficerow. Conphas patrzyl na niego tepo. Dal sie wrobic. Te pytania... Proyas chcial go sprawdzic. Poznac ewentualny motyw zbrodni. Sklal sie w duchu za swoja glupote. Nersei Proyas mogl byc fanatykiem, ale nie nalezalo go lekcewazyc. To jakis koszmar. -Co teraz? - zapytal. - Chcesz mnie aresztowac? -Ty chcialbys aresztowac ksiecia Kellhusa. Conphas usmiechnal sie szeroko. -Trudno by ci bylo aresztowac cala armie. -Nie widze zadnej armii. -Alez widzisz... *** Proyas byl oczywiscie bezradny. Nawet gdyby zamachowiec przezyl i wskazal Conphasa jako inicjatora zbrodni, swieta wojna potrzebowala wsparcia cesarstwa.Ale z calej sprawy wynikala nauczka. Wojne wygrywalo sie intelektem. I Conphas zamierzal to Kellhusowi udowodnic. Na jego widok rozleniwieni kidruhile wyprezyli sie na bacznosc; na wszelki wypadek wzial ze soba eskorte dwustu ciezkozbrojnych jezdzcow. Wielkie Imiona rozproszyly sie od lezacego na skraju Wielkiej Pustyni Nagogris po delte Sempis, a Skauras przerzucil na polnocny brzeg desant, ktory systematycznie nekal inrithich. Nie warto bylo ryzykowac zycia dla zalatwienia takiej blahostki. Problem Anasurimbora Kellhusa mial na razie znacznie wieksza wage w teorii niz w praktyce. Czekajac na adiutanta, ktory mial mu przyprowadzic konia, Conphas zauwazyl krecacego sie wsrod zolnierzy Martemusa. General zawsze przedkladal towarzystwo szeregowcow nad oficerow, co dawniej wydawalo sie Conphasowi po prostu dziwaczne, lecz ostatnio zaczelo go draznic i przywodzilo na mysl bunt. Martemusie... Co sie z toba stalo? Dosiadl karego rumaka i podjechal blizej. Malomowny general spojrzal nan bez cienia leku. Conphas splunal na ziemie jak Scyh/end, prosto miedzy przednie nogi konia Martemusa. Spojrzal wstecz, na namiot Proyasa, na wyszyte na bialym plotnie orly z rozpostartymi skrzydlami, na straznikow, ktorzy podejrzliwie przygladali sie jemu i jego zolnierzom. Orzel i Kiel, proporzec Domu Nersei, powiewal leniwie, poruszany slabiutkim wiatrem. W dali za namiotem majaczyla skarpa na poludniowym brzegu Sempis. Odwrocil sie do generala. -Wyglada na to, Martemusie, ze nie jestes jedyna ofiara czarnoksieskich sztuczek tego szpiega - powiedzial zapalczywie, chociaz przyciszonym glosem. - Kiedy go zabijesz, pomscisz wielu. Bardzo wielu. ROZDZIAL 12 ...skowytpotepionych poniesie sie az na krance ziemi, a kamienne balwany zostana obalone i strzaskane. A czczone przez balwochwalcow demony otworza usta jak wyglodniali tredowaci, a zaden czlowiek zyjacy nie zaspokoi ich bezrozumnego glodu."Swiadectwo Fane'a", 16,4,22 Chocbys dusze stracil, podbijesz swiat. Katechizm Szkoly Powiernikow Schylek lata, 4111 Rok Kla, Shigek Marszalek Attrempus nie przepadal za tym czlowiekiem i nigdy szczegolnie mu nie ufal, ale nie mial wyboru, musial z nim porozmawiac. Therishut, watpliwej reputacji baron z pogranicza conriyansko-ainonskiego, dopadl go, gdy Xinemus wracal z narady z Proyasem. Na widok marszalka zarosnieta twarz barona rozpromienila sie w usmiechu, ktory mial sugerowac radosc z "przypadkowego" spotkania. Xinemus mial w zwyczaju cierpliwie traktowac nawet tych ludzi, za ktorymi nie przepadal, i choc cierpliwosc nie wykluczala nieufnosci, to przeciez czlowiek pobozny musial drobne nieprzyjemnosci znosic z pokora. -Jesli mnie pamiec nie myli, marszalku - zagail Therishut, zrownujac sie z Xinemusem - ma pan slabosc do ksiag. Xinemus, jak zwykle uprzejmy, skinal glowa. -Owszem, nabralem do nich zamilowania. -Zatem z pewnoscia ucieszyl sie pan z faktu, ze slynna Biblioteka Sareotow w Iothiah zostala zajeta przez Galeothow i jest nienaruszona. -Przez Galeothow? Myslalem, ze przez Ainonczykow. -Alez nie. - Therishut wykrzywil wargi w dziwnym, odwroconym usmiechu. - Ja slyszalem o Galeothach, podwladnych domu Saubona. -Ach tak... - Xinemus zaczynal sie niecierpliwic. - W takim razie dobrze sie... -Widze, ze jest pan zajety, marszalku. Nie przeszkadzam. Przysle niewolnika, aby umowil mnie na audiencje. Juz przypadkowe spotkanie z Therishutem bylo fatalne, ale zeby umawiac sie z nim oficjalnie?! -Dla barona zawsze znajde czas. -Swietnie! - Therishut prawie zapiszczal ze szczescia. - Wobec tego... Niedawno moj przyjaciel... Wlasciwie nie powinienem mowic o nim "przyjaciel", jeszcze nie, ale mam... -Ma pan nadzieje zaskarbic sobie jego laski, baronie? Therishut jednoczesnie rozpromienil sie i spochmurnial. -Wlasnie! Chociaz brzmi to troche niedelikatnie, nie uwaza pan, marszalku? Xinemus nie odpowiedzial. Szedl stanowczym krokiem, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, w czubek swojego pawilonu sterczacy z morza namiotow. W oddali wzgorza Gedei bledly we mgle. Shigek, pomyslal. Zajelismy Shigek! Nie wiedziec czemu, poczul niezachwiana pewnosc, ze juz niedlugo, bardzo niedlugo zobaczy swiety Shimeh... Prawie mial ochote byc mily dla Therishuta. Prawie. -Wiec ten moj przyjaciel wrocil wlasnie z Biblioteki Sareotow i pytal mnie, co to jest gnoza. A poniewaz pan jest najblizszym znanym mi odpowiednikiem uczonego, pomyslalem, ze moglby mi pan pomoc. Wie pan, co to jest gnoza? Xinemus zatrzymal sie i spojrzal na barona z rezerwa. -Gnoza to nazwa dawnej sztuki czarnoksieskiej ze Starozytnej Polnocy. -No tak! - Therishut byl zachwycony. - Naturalnie! -Czego panski przyjaciel szuka w bibliotekach, baronie? -Widzi pan... Chodza sluchy, ze Saubon bedzie chcial sprzedac ksiazki, aby zdobyc wiecej pieniedzy na swieta wojne. Xinemus nie slyszal takich plotek. I wcale mu sie to nie podobalo. -Watpie, zeby inne Wielkie Imiona sie na to zgodzily. Czyzby panski przyjaciel juz zaczal sporzadzac spis ksiag? -To ogromnie przedsiebiorczy czlowiek, marszalku. Warto takich znac, jesli czlowiekowi zalezy na zyskach... Rozumie pan, co mam na mysli? -Jakis pies z kupieckiej kasty - stwierdzil beznamietnie Xinemus. Dam panu dobra rade, baronie. Niech pan nie zapomina o swoim pochodzeniu. Therishut bynajmniej sie nie obrazil, lecz usmiechnal szelmowsko. -Naturalnie, marszalku - przytaknal tonem wypranym z wszelkich sladow szacunku. - Kto jak kto, ale pan wie, co mowi. Xinemus rozdziawil usta - chyba bardziej zaskoczony swoja hipokryzja niz bezczelnoscia barona. Czlowiek, ktory jada kolacje z czarnoksieznikiem, udziela reprymendy komus, kto przypochlebia sie kupcom? Stlumiony do tej pory obozowy zgielk nagle wydal mu sie ogluszajacy. Marszalek Attrempus spojrzal na Therishuta ze zloscia, ktora jego samego zdumiala. W koncu zmieszany glupiec wymamrotal nieszczere przeprosiny i zmyl sie jak niepyszny. Idac dalej, Xinemus rozmyslal o Achamianie, z ktorym przyjaznil sie od wielu, wielu lat. Uswiadomil sobie, jak duzo ich rozni, i wstrzasnelo nim to, jak bardzo zaniepokoily go slowa Therishuta. "Kto jak kto, ale pan wie, co mowi". Ilu jeszcze mysli tak jak on? Zdawal sobie sprawe, ze ostatnio ta przyjazn byla poddawana ciezkim probom. Najlepiej byloby, zeby Achamian spedzil jakis czas z dala od niego. W bibliotece. Studiujac bluznierstwa. *** -Nie rozumiem. - Esmenet byla wyraznie podenerwowana. Chce mnie zostawic...Achamian zarzucil na grzbiet mula jutowy worek z owsem. Brzask z powaga przygladal sie Esmenet. Namioty na wpol opustoszalego obozowiska tloczyly sie na zboczach wzgorz, porozstawiane miedzy kepami czarnych wierzb i topol. W oddali Sempis mienila sie w morderczym sloncu jak wstazka obsydianu. Ilekroc Esmenet zerknela na zamglony i zarosniety poludniowy brzeg, czula na sobie wzrok pogan. -Nie rozumiem, Akka - powtorzyla, tym razem blagalnie. -Ale Esmi... - Ale co? Odwrocil sie do niej, zirytowany i roztargniony. -Tam jest biblioteka, rozumiesz? Biblioteka! -No i co z tego?! - odparla zapalczywie. - Analfabeci nie sa... -Nie. - Zmarszczyl brwi. - Nie! Posluchaj, musze pobyc troche sam. Chce pomyslec. Pomyslec, Esmi! Desperacja w jego glosie i rozpaczliwy grymas twarzy na chwile ja uciszyly. -O Kellhusie - wykrztusila. Wlosy zjezyly jej sie na glowie. -O Kellhusie. Achamian znow zajal sie mulem. Odchrzaknal i splunal na ziemie. -Poprosil cie, prawda? - Cos scisnelo ja w piersi. Czy to naprawde mozliwe? Achamian milczal, tylko w jego ruchach dalo sie zauwazyc nagla nieczulosc, a w oczach - ledwie dostrzegalna obojetnosc. Esmenet zdala sobie sprawe, ze dobrze go zna, zna go na pamiec. Jak piosenke, ktora wielokrotnie zaspiewala. -O co? - zapytal w koncu. Umocowal przy siodle mate do spania. -Zebys nauczyl go gnozy. Od trzech tygodni - od pamietnego wieczora z laleczka wathi, odkad z kolumna conriyanskiego wojska wjechali w doline Sempis, przez caly koszmarny czas okupacji - dreczylo go dziwne napiecie, sztywnosc, ktora nie pozwalala mu kochac ani smiac sie szczerze dluzej niz przez chwile. Do tej pory przypuszczala jednak, ze przyczyna tej zmiany byla rozmowa z Xinemusem i bedace jej skutkiem rozstanie. Kilka dni temu rozmawiala o tym z marszalkiem. Powiedziala mu o rozterkach czarnoksieznika. Zgoda, przyznala, Achamian przesadzil, ale popelnil blad z glupoty, nie z braku szacunku. -Stara sie zapomniec, Zin, ale nie potrafi. Co rano tule go, kiedy budzi sie z krzykiem. Co rano przypominam mu, ze koszmar sie skonczyl... Uwaza, ze Kellhus jest zwiastunem Drugiej Apokalipsy. Xinemus juz o tym wiedzial; poznala to po jego oczach. Byl cierpliwy w slowach, tonie glosu, sposobie bycia - ale nie w spojrzeniu. Widziala, ze jej nie slucha. I rozumiala, ze cos sie musialo stac. Achamian tlumaczyl jej kiedys, ze czlowiek na takim stanowisku jak Xinemus ponosi ogromne ryzyko, przyjazniac sie z czarnoksieznikiem. Nigdy nie wywierala na Achamiana powaznych naciskow; ograniczala sie co najwyzej do zyczliwego przypominania: -Przeciez wiesz, ze sie o ciebie martwi. Miedzy mezczyznami wzajemne urazy byly sprawa delikatna i krucha. Achamian lubil twierdzic, ze mezczyzni sa prosci, ze do szczescia wystarczy im pelny brzuch, troche seksu i garsc pochlebstw. Moze niektorym faktycznie to wystarczalo, a moze nie, ale z pewnoscia nie wystarczalo Drusasowi Achamianowi. Czekala wiec, az czas i przyzwyczajenie odnowia zerwana nic porozumienia miedzy starymi druhami. Jakos nie przyszlo jej do glowy, ze zrodlem tego kryzysu moglby byc nie Xinemus, lecz Kellhus. Kellhus jest swiety - to juz bylo dla niej oczywiste. Jest prorokiem, nawet jesli sam w to nie wierzy. A czarnoksiestwo jest poganskim plugastwem... Jak to powiedzial Achamian? Ze kim stanie sie Kellhus? Bogiem-czarnoksieznikiem. Nadal majstrowal przy bagazu. Nic nie odpowiedzial. Nie musial. -Jak to mozliwe? - zapytala. Znieruchomial. Przez chwile patrzyl w przestrzen. Na jego twarzy malowala sie nadzieja - i groza. -Jak prorok moze przemawiac bluznierczymi slowami? - powiedzial, a Esmenet zorientowala sie, ze od dawna zadaje sobie to gorzkie pytanie. - Tez go o to pytalem... -I co odpowiedzial? -Zaklal i powtorzyl, ze nie jest zadnym prorokiem. Urazilem go... moze nawet zranilem. I Mam do tego dar, zdawal sie dodawac samym tonem glosu. Desperacja chwycila Esmenet za gardlo. - Nie mozesz go uczyc, Akka! Nie wolno ci! Nie rozumiesz? Jestes dla niego pokusa. Musi ci sie oprzec, tobie i obietnicy wladzy, jaka niesiesz. Dopiero kiedy ci sie oprze, bedzie mogl stac sie tym, kim stac sie musi! -Naprawde tak uwazasz? Myslisz, ze jestem krolem Shikolem, ktory kusi Sejenusa doczesna wladza, jak w "Traktacie"? A nie przyszlo ci do glowy, Esmi, ze on moze miec racje? Bo jesli nie, to jakim cudem dziwka z sumnickiego slumsu znalazla sie tutaj, w samym centrum swiata? Jak to sie stalo, ze jej zycie stalo sie odbiciem Pisma? Nie mogla w to uwierzyc... -Pytanie brzmi: co ty o tym myslisz, Akka? Achamian spuscil oczy. -Co ja mysle? - powtorzyl w zadumie. Esmenet milczala. Czula tylko, jak jej poczatkowo ostre spojrzenie lagodnieje. Westchnal i wzruszyl ramionami. -Mysle, ze trudno sobie wyobrazic Trzy Morza bardziej nieprzygotowane na nadejscie Drugiej Apokalipsy. Czapla Wlocznia przepadla. Srancowie zawladneli polowa swiata; setki, jesli nie tysiace razy liczniejsi niz za czasow Seswathy. Ludziom zostala doslownie garstka blyskotek. - Zdawalo jej sie, ze jeszcze nigdy nie widziala takiego wyrazu jego oczu. - Bogowie przekleli mnie, przekleli nas wszystkich, ale nie wierze, zeby mogli tak zupelnie porzucic ten swiat... -Kellhus... - wyszeptala. Skinal glowa. -Przyslali nam kogos wiecej niz zwiastuna. Tak wlasnie uwazam, taka mam nadzieje... Sam nie wiem. -Ale czarnoksiestwo, Akka... -Jest bluznierstwem. Wiem. Lecz pomysl, Esmi. Dlaczego czarnoksieznik jest bluznierca? Dlaczego prorok jest prorokiem? Wytrzeszczyla oczy. -Jeden z nich spiewa piesn Boga - odparla. - A drugi przemawia Jego glosem. -Wlasnie. Czy prorok wypowiadajacy czarnoksieskie slowa tez bedzie bluznil? Esmenet nie wiedziala, co powiedziec. Zeby Bog spiewal wlasna piesn... - Akka... Znow odwrocil sie do mula. Podniosl z ziemi torbe podrozna. W piersi Esmenet nagle wezbral paniczny lek. -Nie zostawiaj mnie, Akka. Prosze... Nie odwrocil sie. -Powiedzialem ci juz, ze musze pomyslec. Przeciez doskonale mysli nam sie razem! Na jej radach mogl tylko skorzystac. I dobrze o tym wiedzial! Tymczasem, stanawszy w obliczu decyzji, jakiej nigdy dotad nie musial podejmowac... chcial ja zostawic. Dlaczego? Czy chodzilo o cos jeszcze? Cos przed nia ukrywal? Wspomniala, jak wil sie pod siedzaca na nim Serwe. Znalazl sobie mlodsza zdzire, podszepnal jej wewnetrzny glos. -Dlaczego to robisz? - zapytala znacznie ostrzej, nizby sobie zyczyla. Chwila poirytowanej ciszy. -Co robie? -Przy tobie czuje sie jak w labiryncie, Akka. Otwierasz brame, zapraszasz mnie do srodka, ale nie chcesz wskazac dalszej drogi. Czemu zawsze sie ukrywasz? Oczy Achamiana zablysly ze zlosci. -Ja?! - Rozesmial sie i dalej kulbaczyl mula. - Ja sie ukrywam?! -Tak, Akka. Jestes taki slaby, a wcale nie musisz. Przypomnij sobie nauki Kellhusa! Kiedy tym razem na nia zerknal, w jego spojrzeniu gniew mieszal sie z bolem. -A ty? Moze porozmawiamy o twojej corce... Pamietasz ja? He to juz czasu, odkad ja... -To co innego! Ona byla pierwsza! Przed toba! Po co to powiedzial? Dlaczego chcial ja zranic? Moja corka! Moja coreczka nie zyje! -Piekne rozgraniczenie! - prychnal. - Przeszlosc nie umiera, Esmi. Zasmial sie z gorycza. - Nawet nie przemija. -Tak?! To gdzie jest moja corka? Skamienial, nie wiedzac, co powiedziec. Czesto go tak zaskakiwala. Ty beznadziejny glupcze! Rece jej zadrzaly, po twarzy splynely gorace lzy. Jak mogla tak myslec? To przez to, co powiedzial... Jak smial?! Wpatrywal sie w nia, jakby czytal jej w duszy. -Przepraszam, Esmi - powiedzial niepewnie. - Nie powinienem byl wspominac... Nie powinienem byl tak mowic. - Zawiesil glos. Ze zloscia dociagal paski i rzemienie na grzbiecie mula. - Nie wiesz, czym jest dla nas gnoza - dodal. - Nie tylko moje zycie byloby stracone. -No to mnie naucz! Ja tez chce zrozumiec! Przeciez tu chodzi o Kellhusa! Razem go odkrylismy! -Esmi... Nie moge z toba o tym rozmawiac. Naprawde nie moge. -Dlaczego? -Bo wiem, co powiesz. -Nie, Akka - odparla. Ogarnela ja znajoma kurwia obojetnosc. - Nie wiesz. Nie masz pojecia. Wzial do reki konopny sznur zwieszajacy sie z prymitywnej uzdy mula, zmial go w dloni i przez chwile cala jego postac - sandaly, zawiniatka, szata z bialego plotna - emanowala samotnoscia i ubostwem. Dlaczego on zawsze wygladal jak biedak? Przypomnial jej sie Sarcellus. Odwazny, gladki, pachnacy. Zapyzialy rogacz! -Nie zostawiam cie, Esmi - powiedzial dziwnie stanowczo. - Nie umialbym cie znowu zostawic. -Zapakowales tylko jedna mate. Probowal sie usmiechnac, ale koniec koncow tylko sie odwrocil, pociagnal Brzaska za uzde i ruszyl niezdarnym krokiem. Odprowadzala go spojrzeniem. Zoladek podszedl jej do gardla, jakby zawisla nad bezdenna przepascia. Achamian szedl sciezka na wschod, mijal wlasnie rzad sfatygowanych okraglych namiotow. Tak szybko sie oddalal... To smieszne, ze w palacym sloncu odlegle, malutkie postaci wydawaly sie takie ciemne... -Akka! - zawolala. Nie obchodzilo jej, kto ja uslyszy. - Akka! Kocham cie. Figurka z mulem zatrzymala sie na chwile. Z tej odleglosci byla juz nie do rozpoznania. Pomachal reka i zniknal wsrod wierzb. *** Achamian dawno juz stwierdzil, ze ludzie inteligentni czesciej bywaja nieszczesliwi. Powod byl prosty: latwiej racjonalizowali swoje zludzenia. Ale umiejetnosc pogodzenia sie z prawda nieszczegolnie wiazala sie z inteligencja - na dobra sprawe nie miala z nia nic wspolnego. Intelekt znacznie lepiej nadawal sie do zbijania prawd niz do ich znajdowania. I wlasnie dlatego Achamian musial uciec od Kellhusa i Esmenet.Prowadzil mula po sciezce, ktora z prawej strony ograniczal czarny bezmiar Sempis, z lewej zas rzad olbrzymich eukaliptusow. Geste listowie, przez ktore z rzadka przebijaly sie osamotnione promienie slonca, chronilo przed spiekota. Wiatr przewiewal plocienne ubranie. Jak spokojnie, pomyslal. Nareszcie sam... Kiedy Xinemus powiedzial mu, ze w Bibliotece Sareotow mozna znalezc interesujace ksiegi na temat gnozy, bezblednie odczytal zakodowana miedzy wierszami wiadomosc. Powinienes odejsc, mowil mu przyjaciel. Od wieczoru, kiedy pokazal Kellhusowi laleczke wathi, caly czas spodziewal sie, ze Xinemus wyrzuci go od ogniska - chocby na jakis czas. Co wiecej, sam chcial, zeby ktos go wygnal, zmusil do porzucenia towarzystwa, ktoremu ulegl bez reszty... Ale i tak zabolalo. Trudno, powiedzial sobie w duchu. Kolejna wasn zrodzona z niezrecznego charakteru ich przyjazni: arystokrata i czarnoksieznik. Jeden z poetow Kla napisal kiedys: "Nie ma przyjaciela bardziej klopotliwego od grzesznika". A kim jak kim, ale grzesznikiem Achamian byl na pewno. W przeciwienstwie do innych czarnoksieznikow rzadko zastanawial sie nad swoim potepieniem. Chyba z tego samego powodu, jak sie domyslal, z jakiego mezowie maltretujacy zony nie rozmyslaja nad swoimi piesciami... Ale byly i inne przyczyny. W mlodosci nalezal do najbardziej krnabrnych i zlosliwych adeptow, tak jakby smiertelne bluznierstwo, ktore zglebial, dawalo mu prawo do wszelkich innych bluznierstw, mniejszych i wiekszych. Razem z Sancla, towarzyszem z celi w Atyersus, czytali "Traktat" na glos i wysmiewali jego niedorzecznosci. Fragmenty o obrzezaniu kaplanow. No i, oczywiscie, cytaty odnoszace sie do rytualow oczyszczania gnojem. Ale jeden passus mial go przesladowac przez cale lata: slynne "Nie oczekuj zachety" z Ksiegi Kaplanskiej. -Posluchaj! - zawolal ktoregos wieczoru Sancla, lezac na swoim sienniku. - "I rzekl Ostatni Prorok: poboznosc nie jest domena lichwiarzy. Nie dawaj jedzenia w zamian za jedzenie, schronienia za schronienie, milosci za milosc. Nie kladz Dobra na szalkach wagi, lecz dawaj, nie oczekujac niczego w zamian. Oddawaj jedzenie, dawaj schronienie i milosc - za darmo. Badz poblazliwy dla tych, ktorzy przeciw tobie wystepuja. Albowiem tego wlasnie nie robia potepieni. Nie oczekuj, a znajdziesz wieczna chwale". Starszy kolega spojrzal na Achamiana ciemnymi, wiecznie rozesmianymi oczami - oczami, ktore sprawily, ze przez pewien czas byli kochankami. -Dasz wiare? -Ze co? - zdziwil sie Achamian. Rozesmial sie troche na wyrost, ale wiedzial, ze cokolwiek Sancla wymysli, z pewnoscia beda sie smiac z tego do rozpuku. Taki juz byl. Jego smierc - trzy lata pozniej zginal w Aoknyssus z reki pijanego arystokraty uzbrojonego w blyskotke - wstrzasnela Achamianem. Sancla popukal palcem w zwoj, za co w skryptorium oberwalby po uszach. -Sejenus mowi: "Dawaj nie oczekujac nagrody, a spotka cie wielka nagroda". Achamian zmarszczyl brwi. -Nie rozumiesz? - ciagnal Sancla. - Poboznosc polega na dobrych uczynkach, ktorym nie towarzysza samolubne oczekiwania. Sejenus twierdzi, ze jesli spodziewasz sie czegos w zamian, nic w istocie nie dajesz. Nic! Po prostu. Achamiana zamurowalo. -Czyli inrithi, ktorzy oczekuja chwaly w Zewnetrzu... -Nic nie daja. - Sancla zasmial sie z niedowierzaniem. - Nic! Za to my, ktorzy poswiecamy zycie na kontynuowanie walki Seswathy... My dajemy wszystko, a w zamian mozemy sie spodziewac tylko potepienia. Jestesmy jedyni, Akka! Jedyni. Mimo ze slowa te, tak poruszajace i kuszace, mialy wielka wage, Achamian, sceptyk, nie potrafil w nie uwierzyc. Brzmialy zbyt pochwalnie, zbyt pochlebnie i przez to nieprawdziwie. Doszedl wiec do wniosku, ze bycie dobrym czlowiekiem musi wystarczyc, aby uniknac potepienia - bo jesli nie, to w tych, ktorzy odrozniaja dobro od zla, nie ma nic dobrego. Co bylo calkiem prawdopodobne. Ale Kellhus wszystko zmienil. Od jakiegos czasu Achamian bardzo czesto myslal o potepieniu. Wczesniej ten problem wydawal mu sie tylko usprawiedliwieniem dla zadreczania sie. Kiel i "Traktat" byly jasne i zgodne, chociaz czytal wiele heretyckich dziel, ktorych autorzy sugerowali, ze liczne i zlozone sprzecznosci w Pismie dowodza jednoznacznie, iz prorocy - zarowno ci dawni, jak i najnowsi - byli tylko ludzmi. Bo tak wlasnie bylo. Jak pisal Protathis: "Cale niebo nie moze przeswiecac przez malenka szpare". Bylo wiec miejsce na to, by watpic w potepienie. Moze, jak to sugerowal Sancla, potepieni byli w istocie wybrancami. A moze, w co chetniej wierzyl Achamian, wybrancami byli ci, ktorzy sie wahali. Czesto myslal o tym, ze wabik falszywej pewnosci jest najbardziej narkotyczna i destrukcyjna ze wszystkich pokus. Kto czynil dobro, tkwiac w niepewnosci, czynil dobro bez obietnicy nagrody... Moze wiec samo zwatpienie bylo kluczem? To pytanie - co zrozumiale - musialo pozostac nierozstrzygniete. Jezeli szczere zwatpienie rzeczywiscie mialo byc warunkiem odkupienia, mogli go dostapic tylko ludzie nieznajacy odpowiedzi. Wygladalo na to, ze rozwazanie kwestii potepienia samo w sobie bylo - w pewnym sensie - potepieniem. Dlatego staral sie o tym nie myslec. Ale teraz... Moze wlasnie znalazl odpowiedz? Codziennie maszerowal u boku tej szansy, rozmawial z nia... Ksiaze Anasurimbor Kellhus. I nie chodzilo o to, ze Kellhus moglby mu te odpowiedz po prostu zdradzic - nawet gdyby Achamian zebral sie kiedys na odwage i zapytal. Nie sadzil takze, aby Kellhus byl tej odpowiedzi ucielesnieniem; na to byl zbyt wielki. Nie byl tez jakas zywa, nieludzka, niewyjasniona zapowiedzia przyszlych losow Drusasa Achamiana. Wcale nie. Achamian mial swiadomosc, ze jego ewentualna chwala lub potepienie zaleza wylacznie od tego, co bedzie gotowy poswiecic. Sam musial odpowiedziec na to pytanie... Czynami. Ta wiedza go przerazala - ale przy tym napelniala niewiarygodna, bezgraniczna radoscia. Strach, ktory budzila, znal dobrze; przez pewien czas sie lekal, ze od tych samych czynow zalezec bedzie przyszlosc calego swiata. Znieczulil sie na monstrualne skutki swoich decyzji. Za to radosc byla czyms nowym i zaskakujacym. Anasurimbor Kellhus sprawil, ze zbawienie stalo sie jak najbardziej realne. Zbawienie! "Chocbys dusze stracil, podbijesz swiat". Tak zaczynal sie katechizm uczonych powiernikow. Ale wcale nie musialo tak byc! Teraz juz to wiedzial! Nareszcie zrozumial, jak puste, jak bardzo pozbawione nadziei zycie wiodl do tej pory. Esmenet nauczyla go kochac. A Kellhus, Anasurimbor Kellhus, przywrocil mu nadzieje. Zamierzal chwycic je obie - milosc i nadzieje. Chwycic i nie puszczac. Musial tylko postanowic, co zrobi... -Akka? - zagail Kellhus poprzedniego wieczoru. - Musze cie o cos zapytac. Siedzieli we dwoch przy ogniu i gotowali wode na herbate. -Smialo. Co cie trapi? - To, o co musze zapytac... Nigdy jeszcze Achamian nie widzial u Kellhusa takiego wyrazu twarzy, takiego napiecia, jakby przemozny lek walczyl w nim z ekstaza. Poczul nieprzezwyciezona chec zasloniecia oczu. -Musisz? Kellhus pokiwal glowa. -Z kazdym dniem, Akka, coraz mniej jestem soba. Co za slowa! Nawet teraz ich wspomnienie zapieralo mu dech. Zatrzymal sie na sciezce w plamie swiatla i przylozyl dlonie do piersi. Stadko ptakow pierzchnelo w poplochu. Ich cienie bezglosnie przesunely sie po jego ciele. Spojrzal w slonce. Zamrugal. Mam go uczyc gnozy? Caly az sie wzdragal i bladl na mysl o tym, ze mialby zdradzic sekrety gnozy komus spoza szkoly. Nie wiedzial nawet, czy - gdyby faktycznie tego chcial - potrafilby Kellhusa czegos nauczyc. Znajomosc gnozy dzielil przeciez z Seswatha, ktory we snie odciskal swoje niezatarte pietno na kazdym drgnieniu jego duszy. Pozwolisz mi na to? Czy widzisz to co ja? W calej historii szkoly nie bylo nigdy - nigdy! - przypadku, aby jakis znaczacy czarnoksieznik zdradzil gnoze. Nie przetrwaliby bez niej. Gdyby nie ona, nie zachowaliby przez tysiaclecia pamieci o wojnie Seswathy. Gdyby ja stracili, staliby sie zaledwie jedna z wielu pomniejszych szkol. I Achamian wiedzial, ze jego bracia sa gotowi walczyc do ostatniej kropli krwi, aby do tego nie dopuscic. Scigaliby jego i Kellhusa bez wytchnienia i zabiliby ich bez litosci, gdyby tylko nadarzyla sie po temu okazja. Nie sluchaliby wyjasnien... A imie Drusasa Achamiana staloby sie przeklenstwem w mrocznych salach Atyersus. Czymze jednak byla taka reakcja, jesli nie przejawem chciwosci i zazdrosci? Druga Apokalipsa zblizala sie wielkimi krokami. Czy nie nastal juz czas, aby calym Trzem Morzom dac bron do reki? Czyz sam Seswatha nie przykazal im podzielic sie swoim arsenalem, zanim nastanie mrok? Alez oczywiscie, ze przykazal... Okazujac mu posluszenstwo, Achamian stalby sie najwierniejszym ze wszystkich uczonych powiernikow. Ruszyl dalej, ale szedl jak w letargu. W glebi serca wiedzial, ze Kellhus jest darem niebios. Niebezpieczenstwo bylo zbyt wielkie, a nadzieja - zbyt niewiarygodna. Na wlasne oczy widzial, jak Kellhus przez pare miesiecy przyswaja sobie wiedze, na ktorej opanowanie inni potrzebowali calego zycia. Z zapartym tchem sluchal, jak wyglasza prawdy o ludzkim umysle celniejsze niz twierdzenia Ajencisa i prawdy o namietnosciach siegajace glebiej niz slowa Sejenusa. Siedzial na golej ziemi i z rozdziawionymi ustami sledzil, jak Kellhus rozszerza pojecia Muretetis ponad wszelkie wyobrazenie, jak poprawia bledy dawnej logiki i tworzy nowa, z taka sama latwoscia, z jaka dziecko patykiem rysuje spirale na piasku. Czym stanie sie gnoza dla takiego czlowieka? Zabawka? Co w niej odkryje? Jaka moc zdobedzie? Wizja Kellhusa, ktory niczym bog przemierza pola bitew, kladzie Srancow pokotem, straca z nieba smoki, walczy z samym Nie-Bogiem, z przerazajacym Mog-Pharau... On jest naszym zbawicielem! Ja to wiem! A jesli Esmenet miala racje? Jesli Achamian jest tylko proba? Tak jak stary i zly Shikol, ktory w "Traktacie" proponowal Inri Sejenusowi swoje kosciane berlo, armie, harem - wszystko oprocz korony - byle tylko ten przestal nauczac. Achamian znow sie zatrzymal, ale musial zrobic jeszcze dwa kroki do przodu, bo Brzask wpadl na niego. Poglaskal mula po chrapach i usmiechnal sie tak, jak mozna sie usmiechnac tylko do zwierzaka. Wietrzyk przesliznal sie po blyszczacych wodach Sempis, zaszumial w koronach drzew. Achamian zadrzal z zimna. Prorok i czarnoksieznik. Kiel nazywal takich ludzi szamanami. To slowo tkwilo w jego umysle nieruchomo jak ziggurat. Szaman. Nie... To jakis obled. Od dwoch tysiecy lat uczeni powiernicy holubili gnoze. Od dwoch tysiecy lat! I on mialby teraz odstapic od takiej tradycji? Pod sykomora dzieci przekrzykiwaly sie i poszturchiwaly niczym stado wrobli klocacych sie o rozsypane okruszki. Dwoch chlopcow, moze piecioletnich, trzymalo sie za rece i z zapalem wymachiwalo wolnymi raczkami. Uderzyla go ich niewinnosc. Zlapal sie na tym, ze zastanawia sie, kiedy dorosna na tyle, by zrozumiec niewlasciwosc takiego zachowania. A moze odkryja Kellhusa? Dobiegajacy z gory dzwiek kazal mu podniesc glowe. Ledwie powstrzymal sie od krzyku. Do gornych galezi drzewa przybito nagiego trupa. Jego skora przybrala fioletowa barwe, przetykana gdzieniegdzie plamami czerni i zieleni. Kiedy minelo pierwsze zaskoczenie, Achamian pomyslal o tym, ze moglby zdjac zwloki z drzewa - ale dokad mialby je zaniesc? Do najblizszej wsi? Mieszkancy Shigeku tak sie bali inrithich, ze zdziwilby sie, gdyby zechcieli choc na niego spojrzec, a co dopiero dotknac. Poczul wyrzuty sumienia i z niewiadomego powodu pomyslal o Esmenet. Uwazaj na siebie. Prowadzac Brzaska za uzde, wyminal dzieci i przez schlapany sloncem cien ruszyl w strone Iothiah, starozytnej stolicy shigeckich krolow-bogow, ktorej mury ciagnely sie w oddali - smugi jasnego kamienia majaczace miedzy ciemnymi konarami eukaliptusow. Szedl i zmagal sie z niemozliwosciami... Przeszlosc byla martwa, przyszlosc - czarna jak swiezo wykopany grob. Rekawem otarl lzy. Mialo sie wydarzyc cos niewyobrazalnego, cos, o czym historycy, filozofowie i teologowie beda dyskutowac przez nastepne tysiace lat - o ile jakies "lata" czy cokolwiek innego przetrwa. I zrobi to Drusas Achamian. Po prostu da. Nie oczekujac niczego w zamian. Szkole. Powolanie. Zycie... Gnoza bedzie jego ofiara. -***i - Ukryte za poteznymi kurtynami murow Iothiah bylo klebowiskiem trzypietrowych domow z suszonej na sloncu cegly, posklejanych w nieskonczone ciagi. Uliczki miedzy nimi byly waskie i ocienione markizami z palmowych lisci, przez co Achamian mial wrazenie, ze wedruje po wykopanych na pustyni tunelach. Unikal kerothotykow; nie podobaly mu sie ich triumfalne spojrzenia. Kiedy jednak spotykal uzbrojonych Ludzi Kla, pytal o droge i kierujac sie wskazowkami, brnal coraz glebiej w labirynt zaulkow. Niepokoil go fakt, ze wiekszosc napotkanych inrithich stanowia Ainonczycy. Pare razy, kiedy domy rozstapily sie na tyle, zeby mogl podziwiac miejskie zabytki, wydalo mu sie, ze w oddali wyczuwa bolesny slad obecnosci Szkarlatnych Wiezyc. Pozniej jednak natknal sie na oddzial norsirajskich jezdzcow podajacych sie za Galeothow i z ulga wdal sie z nimi w rozmowe. Owszem, wiedzieli, jak trafic do biblioteki. Zgadza sie, zajeli ja Galeoci. Achamian klamal jak zawsze. Twierdzil, ze jest uczonym kronikarzem i przybywa spisac dzieje swietej wojny. Jak zwykle oczy zolnierzy zablysly na mysl o tym, ze zapisza sie - chocby drobna wzmianka - w annalach historii. Zabrali go ze soba, tlumaczac, ze po drodze do koszar beda przejezdzac nieopodal biblioteki. Poludnie zastalo go w cieniu biblioteki, sploszonego i niepewnego jak nigdy w zyciu. Skoro on uslyszal plotki o istnieniu tekstow gnostyckich, to czy te same pogloski nie dotarly takze do Szkarlatnych Wiezyc? Mysl o tym, ze mialby klocic sie o zwoje z czarnoksieznikami w czerwonych szatach, napelniala go przerazeniem. -Co ty o tym myslisz? - spytal Brzaska, ktory w odpowiedzi parsknal i szturchnal go nosem w dlon. Pomysl, ze gnostyckie ksiegi przelezaly tyle czasu niezauwazone w Bibliotece Sareotow, nie byl wcale tak bardzo niedorzeczny, jak by sie z pozoru wydawalo. Biblioteke, stara jak Tysiac Swiatyn, wybudowali sareoci, ezoteryczne kolegium kaplanow bez reszty oddanych gromadzeniu i przechowywaniu wiedzy. Za czasow Cesarstwa Ceneianskiego w Iothiah obowiazywalo prawo nakazujace wszystkim przybyszom przywozacym do miasta ksiegi oddanie ich sareotom do skopiowania. Pozostawal tylko jeden szkopul: kolegium sareotow jako instytucja religijna naturalna koleja rzeczy nie dopuszczalo Nielicznych do swoich zbiorow. Kiedy wiele stuleci pozniej Shigek wpadl w rece fanimow i sareoci zostali wyrznieci w pien, ponoc padyradza we wlasnej osobie przestapil prog biblioteki. Legenda mowila, ze wyjal zza pazuchy cienki, oprawny w skore egzemplarz kipfdaifan, "Swiadectwa Fane'a", odksztalcony od dlugiego noszenia na piersi. Uniosl go nad glowe w polmroku wnetrza i obwiescil: -Tu spisana jest wszelka prawda. Tu znajduje sie sciezka, ktora winny podazyc wszystkie dusze. Spalic te budowle. W tej samej chwili zwoj spadl z regalu i potoczyl mu sie pod nogi. Padyradza rozwinal go i odkryl mape Gedei, ktora wielokrotnie wykorzystal w pozniejszych zacietych bojach z Nansurczykami. Wtedy biblioteke oszczedzono, ale o ile pod rzadami sareotow Nieliczni po prostu nie mieli do niej wstepu, o tyle pod opieka Kianow mogla zwyczajnie przestac istniec. Achamian doskonale wiedzial, ze moga sie w niej znajdowac zwoje traktujace o gnozie. Juz nieraz takie znajdowano. Jesli z jakiegos powodu - poza snami z Dawnych Wojen - uczeni powiernicy uchodzili za najbardziej uczonych ze wszystkich Nielicznych, to powodem tym byla z pewnoscia zazdrosc o gnoze. Gnoza dawala im moc i wladze zgola niewiarygodna jak na tak nieliczna szkole. Gdyby Szkarlatne Wiezyce weszly w posiadanie tych tekstow, wszystko mogloby sie wydarzyc, ale z cala pewnoscia powiernicy nie mieliby lekkiego zycia. Chociaz z drugiej strony... wszystko mialo sie lada chwila zmienic. Przeciez wrocil Anasurimbor. Achamian wprowadzil mula na maly wewnetrzny dziedziniec. Stopy odwiedzajacych dawno przemielily bruk na rudy pyl, z ktorego tylko tu i owdzie jak skorupy zolwi wystawaly pojedyncze kamienie. Od frontu biblioteka do zludzenia przypominala ceneianska swiatynie. Na niebotycznych kolumnach wspierala sie spekana belka nadproza, ozdobiona rzezbami, ktore niegdys mogly przedstawiac bogow lub ludzi. Dwoch poteznie zbudowanych galeockich zolnierzy stalo w cieniu, opierajac sie o kolumny najblizej wejscia. Obrzucili Achamiana znudzonymi spojrzeniami. -Witajcie - powiedzial po sheyicku. Mial nadzieje, ze znaja ten jezyk. - Jestem Drusas Istaphas, kronikarz ksiecia Nersei Proyasa z Conrii. Nie zareagowali. Achamian sie zawahal. Jeden ze straznikow szczegolnie go niepokoil - zgrubiala blizna przecinala mu twarz od linii wlosow po sama brode. Nie wygladali przyjaznie. Ale tez trudno od wojownika oczekiwac, by cieszyl sie z tego, ze kazano mu pilnowac bezuzytecznych ksiag. Achamian odchrzaknal. -Duzo gosci bywa w bibliotece? -Nie - odpowiedzial ten bez blizny. Wzruszyl obciazonymi kolczuga ramionami. - Mielismy tylko paru kupcow i zlodziejaszkow. Splunal czyms na ziemie. Achamian rozpoznal pestke z brzoskwini. -Moge was zapewnic, ze sie do nich nie zaliczam. Z cala pewnoscia powiedzial i dodal z mieszanina szacunku i ciekawosci: - Czy potrzebuje waszego pozwolenia, zeby wejsc do srodka? Zolnierz skinieniem glowy wskazal mula. -On musi zostac. Nie mozemy pozwolic, zeby jakis osiol nasral nam w swietej sali, prawda? Z porozumiewawczym usmiechem spojrzal na swojego towarzysza, ktory nie spuszczal wzroku z Achamiana. Wygladal jak dzieciak zastanawiajacy sie, czy warto szturchnac kijem snieta rybe. Achamian zdjal z grzbietu mula czesc bagazy i pospiesznie wszedl po schodach, mijajac straznikow. Jedno skrzydlo olbrzymich wrot, obitych zmatowiala brazowa blacha, bylo lekko uchylone - w sam raz, zeby do srodka wcisnal sie czlowiek. Zaglebiajac sie w polmrok wnetrza, uslyszal jeszcze, jak jeden z Galeothow - zapewne ten z blizna - mowi: -Smierdzacy tluk. Obelga z ust Norsiraja wcale go nie ubodla. Byl tak podekscytowany, ze czul przemozna chec parskniecia smiechem. Chyba dopiero w tej chwili docenil, ze znalazl sie w Bibliotece Sareotow - przekletych sareotow, ktorzy przez tysiaclecia gromadzili swoje ksiegi. Co mogl w niej znalezc? Wszystko. W srodku moglo kryc sie doslownie wszystko, nie tylko dziela traktujace o gnozie. "Dziewiec klasykow", wczesne "Dialogi Incerutiego", moze nawet zaginione prace Ajencisa! Przemierzyl olbrzymi, wysoko sklepiony i pograzony w polmroku westybul. Szedl po mozaice, ktora, jak ocenil, przedstawiala kiedys Inri Sejenusa wyciagajacego przed siebie rece z dlonmi w aureolach - dopoki fanimowie, ktorzy poza tym nie zagladali do srodka, nie roztlukli mu twarzy. Wyjal z jukow swiece, zapalil ja tajemnym slowem i trzymajac przed soba swietlisty punkcik, zaglebil sie w swiete sale. **** Biblioteka Sareotow stanowila istny labirynt ciemnych jak noc korytarzy, pachnacych plesnia i duchem gnijacych ksiazek. Otulony kula swiatla Achamian blakal sie wsrod mrokow i gromadzil skarby. Nigdy wczesniej nie widzial takich zbiorow. Nigdy nie obcowal z taka masa zniszczonych mysli.Zdziwilby sie, gdyby z tysiecy ksiag i tysiecy tysiecy zwojow udalo sie ocalic wiecej niz kilka setek. Nie znalazl nic, co mialoby chocby najodleglejszy zwiazek z gnoza, natknal sie jednak na kilka ciekawych pozycji. Wylowil ksiazke Ajencisa, ktorej nigdy wczesniej nie widzial. Byla napisana w vaparsi, starym nilnameskim dialekcie, ktory znal akurat na tyle, zeby odcyfrowac tytul: "Czwarty dialog o ruchach planet w odniesieniu do..." nie zrozumial czego. Najwazniejsze, ze byl to dialog; niewiele przetrwalo dialogow tego wielkiego kyraneanskiego filozofa. Znalazl stos glinianych tabliczek zapisanych klinowym pismem starozytnego Shigeku i oplecionych ciezka od kurzu pajeczyna. Wzial do reki jedna z najlepiej zachowanych i postanowil przemycic ja na zewnatrz, mimo ze mogla zawierac na przyklad spis zawartosci spichlerza. Uznal jednak, ze Xinemus ucieszy sie z takiego prezentu. Wygrzebal rowniez blahe ciekawostki, takie jak opowiesc z czasow Wojen Miast autorstwa historyka, o ktorym w zyciu nie slyszal, albo niezwykla ksiega o stronach z pergaminu, zatytulowana "O swiatyniach i ich nieprawosciach", ktora kazala mu sie zastanowic, czy sareoci nie mieli aby heretyckich sklonnosci. I kilka innych. Z czasem emocje - zarowno podniecenie nietknietymi skarbami, jak i zlosc z odkrywania tych zniszczonych - opadly. Byl zmeczony. Znalazl sobie kamienna lawke w zalomie scian, oblozyl sie znaleziskami i skromnym dobytkiem jak totemami tworzacymi magiczny krag. Zjadl troche czerstwego chleba i popil go winem z buklaka. Jedzac, myslal o Esmenet - i przeklinal sie w duchu za tesknote. Ze wszystkich sil staral sie nie myslec o Kellhusie. Odstawil krztuszaca sie swiece na podloge, zeby spokojnie poczytac. Sam na sam z ksiazkami. Znowu. Usmiechnal sie. Znowu? Nie, nareszcie... Nigdy nie uwazal, ze "czyta" ksiazki. Jezyk byl w tym wypadku rownie zdradziecki, jak u hazardzisty, ktory przechwala sie wygrana partia, tak jakby sila lub determinacja wydarl losowi zwyciestwo, gdy tymczasem szczesliwy rzut sztonami nie byl niczym wiecej, jak tylko udana proba wykorzystania chwili wlasnej bezradnosci. Otwarcie ksiazki zas wiazalo sie z ryzykiem zupelnie innej miary. Otwierajac ksiazke, nie tylko stawal sie bezradny, nie tylko oddawal iles tam zazdrosnie strzezonych uderzen serca wladajacemu piorem obcemu czlowiekowi, lecz pozwalal samego siebie napisac. Czymze jest bowiem lektura ksiegi, jesli nie ciaglym poddawaniem sie nieprzewidywalnym kaprysom duszy jej autora? Nie wyobrazal sobie glebszego zapomnienia. Czytal wiec, smial sie z tysiacletnich zartow i popadal w zadume nad twierdzeniami i nadziejami, ktore dawno stracily wszelkie znaczenie. Nie pamietal potem, kiedy zasnal. *** Snil mu sie smok. Wiekowy, straszliwy i zlowrogi ponad wszelkie wyobrazenie - Skuthula. Jego lapy przypominaly powezlone zelazo, a kiedy znizal lot, czarne skrzydla przeslanialy pol nieba. Splunal jaskrawa struga ognia, ktora stopila piasek wokol Opok na szklo. Seswatha osunal sie na jedno kolano. W ustach czul slony smak krwi. Odrzucil glowe do tylu. Ped powietrza spod smoczych skrzydel rozwiewal mu siwe wlosy. Niewyobrazalne slowa zadudnily jak smiech, plynac z rozswietlonych ust czarnoksieznika. Spadl deszcz igiel oslepiajacego swiatla...Na obrzezach pola widzenia wizja marszczyla sie i zalamywala, az w pewnej chwili, jakby byla malunkiem na pergaminie, ktos' ja zwinal w kulke i cisnal w mrok. Mrok. Otwarte oczy. Przyspieszony oddech. Gdzie jestem? Ach tak, w bibliotece. Pewnie swieczka sie wypalila. Nagle zdal sobie sprawe, co go obudzilo. Opoki, ktore utrzymywal od chwili przystapienia do swietej wojny... Siodki Sejenusie... Szkarlatne Wiezyce! W ciemnosci namacal torbe i zaczal w niej gmerac. Szybciej, szybciej... Wstal i spojrzal w mrok innymi oczami. Pomieszczenie bylo wydluzone, niskie, zastawione pelnymi ksiazek regalami. Intruzi znajdowali sie gdzies niedaleko; przemykali wsrod plesniejacych zbiorow i zblizali sie ze wszystkich stron jednoczesnie. Zaciesniali krag. Przybyli w poszukiwaniu gnozy? Wiedza miala swoje stale miejsce na szalach chciwosci, a chyba zadna wiedza nie byla w Trzech Morzach rownie pozadana jak gnoza. Ale zeby uprowadzic uczonego powiernika w samym srodku armii swietej wojny? Szkarlatne Wiezyce mialy chyba wazniejsze sprawy na glowie - na przyklad cishaurimow. Mozna by pomyslec... A co ze skoroszpiegami? Co z Rada? Z pewnoscia wiedzieli, ze przyjedzie zbadac kazda pogloske o gnostyckich tekstach. Tak jak wiedzieli, ze w bibliotece bedzie sie czul bezpieczny. Kto by zaryzykowal zniszczenie takich skarbow? Przeciez nie inni czarnoksieznicy, chocby zyczyli mu jak najgorzej... Nagle dotarlo do niego, ze cale to zamieszanie bylo nieslychanie wyrafinowana pulapka. Pulapka, w ktorej nawet Xinemus mial swoja role do odegrania. Przeciez najlatwiej zwabic podejrzliwego powiernika, podsuwajac mu przynete za posrednictwem zaufanego przyjaciela, nieprawdaz? A moze Xinemus sam... Nie. Niemozliwe. Slodki Sejenusie... To sie dzialo naprawde! Porwal z ziemi torbe i zanurkowal w ciemnosc. Wpadl prosto na masywny regal, poczul, ze papirusy krusza mu sie pod palcami jak bloto na dnie wyschnietej kaluzy, i wepchnal torbe w kruche szczatki. Szybciej, szybciej... Cofnal sie w kierunku, z ktorego przyszedl. Byli coraz blizej. Swiatlo liznelo sufit ponad regalami. Schowal sie do wneki, w ktorej drzemal, i zaczal stawiac Opoki, wypowiadajac niewyobrazalne mysli. Swiatlo pocieklo mu z ust, przepalilo powietrze jak promienie slonca przeszywaja mgle. Zlowrogie slowa wsrod chwiejnych stosow ksiag - zlosliwe, ukradkowe, przyczajone jak szkodniki podgryzajace fundamenty swiata. Snop oslepiajacego blasku, ktory jak wschodzace slonce na mgnienie oka oswietlil najblizsze polki. Wybuch. Gejzer popiolu i ognia. Wstrzas wycisnal z pluc ostatki powietrza. Sciany zarysowaly sie od goraca. Opoki wytrzymaly. Zamrugal. Chwila wzglednej ciemnosci... -Poddaj sie, Drusasie Achamianie... Nie masz szans. -Eleazaras?! Ile juz razy probowaliscie wydrzec nam gnoze, glupcy? Na prozno! Plytki oddech. Oszalale serce. -Eleazarasie? -Jestes zgubiony, Achamianie. Czy chcesz, by wraz z toba przepadly otaczajace cie skarby? Plynace zewszad slowa byly wprawdzie bezcenne, ale nic nie znaczyly. Nie w tej chwili. -Nie rob tego, Eleazarasie! - zawolal lamiacym sie glosem. Stawka! Stawka! -Poddaj... Ale Achamian wyszeptal juz pierwszemu napastnikowi pewien sekret. Piec swietlistych linii zalsnilo w rozpadlinie pomiedzy wypalonymi regalami, przeszylo dym i klebiace sie w powietrzu strzepki spopielonego papieru. Uderzenie. Trzask. Niewidzialny wrog krzyknal zaskoczony; wszyscy krzyczeli, czujac pierwszy raz dotkniecie gnozy. Achamian wypowiedzial polglosem nastepne slowa mocy, zaintonowal nowe Piesni: Przecinajace Plaszczyzny Mirseora mialy systematycznie nekac Opoki przeciwnika; Cios Odaini mial go ogluszyc i zdekoncentrowac; Plecionka Cirroi... Oszalamiajace ksztalty zarysowaly sie w dymie - oslepiajace proste i parabole.przebijaly drewno i papirus, wgryzaly sie w kamien. Szkarlatny czarnoksieznik zawyl i rzucil sie do ucieczki. Achamian ugotowal go zywcem w jego wlasnej skorze. ' Ciemnosc rozjasnialy tylko rozrzucone po calym wnetrzu plomienie. Slyszal, ze inni czarnoksieznicy - wstrzasnieci i przerazeni - nawoluja sie w polmroku. Czul, jak brna wsrod ruin, aby pospiesznie zawrzec Pakt. -Zastanow sie, Eleazarasie! Ilu jestes gotowy poswiecic? Blagam. Nie badz... Ryk plomieni. Loskot przewracanych regalow. Ogien niby wezbrana fala rozbil sie o jego Opoki. Oslepiajacy blysk rozjasnil cala rozlegla komnate. Grzmot. Achamian padl na kolana. Opoki az jeknely. Odpowiedzial Dyrektywa i Abstrakcja. Byl uczonym powiernikiem, poteznym gnostykiem, mistrzem Piesni Wojennych. Byl maska slonca. Jego glos wypalal i miazdzyl odleglosci. Zgromadzona przez sareotow wiedza plonela. Prady cieplne tworzyly ogniste cyklony z luznych kartek, ktore opadaly potem niespiesznie w dol jak wielkie cmy o bloniastych skrzydlach. Smoczy ogien plynal rzeka wsrod ocalalych sprzetow. Blyskawice tworzyly w powietrzu pajecze sieci i z loskotem tlukly w Opoki Achamiana. W koncu ostatnie meble przewrocily sie i migneli mu napastnicy. Bylo ich siedmiu. Wygladali jak odziani w czerwony jedwab tancerze na stosie pogrzebowym. Szkarlatne Wiezyce. Burza plujaca piorunami oslepiajacej bieli. Rzygajace ogniem widmowe smocze lby. Stado ognistych wrobli. Wielkie Analogie, blyszczace i masywne, roztrzaskujace sie na Opokach. I zaraz za nimi Abstrakcje, natychmiastowe, mieniace sie... Siodmy Teoremat Quyanski. Elipsy Thosolankisa... Achamian wykrzykiwal kolejne niemozliwe slowa. Czarnoksieznik stojacy najdalej na lewo wrzasnal przerazliwie. Otaczajace go niematerialne mury runely pod naporem oplatajacych je linii. Sciana biblioteki za jego plecami eksplodowala. Ped powietrza wydmuchnal go jak papierek pod samo niebo. Na sekunde Achamian zapomnial o Piesniach i wzmocnil Opoki. Katarakty ogni piekielnych. Podloga zniknela. Olbrzymie kamienne bloki zderzaly sie tuz obok niego jak skladajace sie do modlitwy wsciekle dlonie. Spadal w klebach ognia przez wzburzone, megalityczne zgliszcza. Ale caly czas spiewal. Byl dziedzicem Seswathy, uczniem Noshainraua Bialego, zabojca Skafry, najpotezniejszego z Wracu. Kiedys spiewal bez leku na przerazajacych urwiskach Golgotterath. Stal dumny i niepokorny przed obliczem samego Mog-Pharau... Impet uderzenia, od ktorego zgrzytaja zeby. Przekrzywione podloze, jak poklad tonacego statku. Otrzasnal sie, zrzucajac z barkow kamienne plyty i gruz. Brnal przez kolejne mroczne znaczenia slow, czul, jak zapada sie materia swiata, jak znika niczym ubranie kochanki - a wszystko przez jego piesn. I w koncu - niebo, chlodne jak woda, bo widziane z dna piekla. A na nim Gwozdz Niebios srebrzacy piers chmury. Z Biblioteki Sareotow zostaly nagie sciany. W srodku szalala pozoga. Szkarlatni Magowie tkwili w powietrzu zawieszeni jak na drutach i ciskali w niego jedna okrutna Piesn za druga. Widmowe smoki wznosily glowy i wymiotowaly strugami ognia; odchylaly lby na dlugich szyjach - i pluly oslepiajacym plomieniem, od ktorego trzeszczaly kosci. Achamian kleczal wsrod gruzow i szczatek ksiag, krwawil z ust i oczu, poparzonymi wargami wykrztuszal Opoke za Opoka - lecz one pekaly, zdzierane jak zetlale plotno. Mial wrazenie, ze nieustepliwy chor Szkarlatnych Wiezyc odbija sie echem az od firmamentu. Wymierzali mu kolejne ciosy, jak kowale pastwiacy sie nad kowadlem. W obledzie ognistej burzy mignelo mu zachodzace slonce - zupelnie inne niz zwykle, nieprawdziwe, otulone chmurami rozu i pomaranczu... To byla dobra Piesn, pomyslal. Przepraszam, Kellhusie. ROZDZIAL 13 Ludzie zawsze wskazuja palcami na innych. Dlatego podazam za knykciem, nie za paznokciem.Ontillas, "O szalenstwach ludzi" Dzien bez slonca, Rok bez jesieni. Nie jest miloscia milosc, Co nigdy sie nie zmieni. anonim, "Oda na strate nad stratami" Schylek lata, 4111 Rok Kla, Shigek Swiatlo. -Esmi... Poruszyla sie. To jeszcze sen? Tak... Plywala w basenie wsrod wzgorz nad polem bitwy blisko Mengaddy. Ktos zlapal ja za ramie. Lekko scisnal. -Esmi... Zbudz sie. Bylo jej tak cieplo... Zmruzyla oczy. Skrzywila sie, widzac, ze jest jeszcze noc. Swiatlo lampy. Ktos trzymal w rece latarnie. Co ten Akka wyrabia? Odwrocila sie na plecy. Kellhus kleczal przy niej z ponura mina. Zmarszczyla brwi i przykryla sie kocem pod szyje. -Co sie... - Musiala odchrzaknac. - Co sie stalo? -Biblioteka Sareotow plonie. Zamrugala bezradnie. -Szkarlatne Wiezyce ja zniszczyly, Esmi. Odwrocila sie w poszukiwaniu Achamiana. *** Wyraz twarzy Xinemusa mial w sobie cos przejmujacego. Proyas spuscil wzrok i bezmyslnie powiodl kciukiem po krawedzi stojacego przed nim zlotego kielicha na wino. Zapatrzyl sie na wybita z boku pieczec z orlami.-Co mialbym zrobic, Zin? Niedowierzanie. Zniecierpliwienie. -Wszystko co w twojej mocy! Marszalek dwa dni temu poinformowal go o uprowadzeniu Achamiana; nigdy jeszcze Proyas nie widzial go tak zaniepokojonego. Na jego prosbe kazal aresztowac Therishuta, barona z poludniowych marchii, ktorego pamietal jak przez mgle, a potem pojechal do Iothiah, gdzie zazadal widzenia z samym Eleazarasem. Prosba zostala spelniona, wielki mistrz przyjal go bardzo uprzejmie, ale kategorycznie odrzucil oskarzenia marszalka. Upieral sie, ze jego ludzie, badajac Biblioteke Sareotow, natkneli sie w niej na zakamuflowana komorke cishaurimow. -Pochowalismy dwoch naszych - dodal z powaga. Kiedy Proyas poprosil - z cala nalezyta galanteria - o pokazanie mu szczatkow cishaurimow, Eleazaras odparl: -Mozesz je nawet zabrac ze soba, jesli chcesz... Masz jakis worek? Jego oczy mowily: Sam widzisz, ze twoje wysilki sa daremne. Proyas dostrzegal ich daremnosc od samego poczatku. Nawet gdyby znalezli Therishuta, to przeciez armia swietej wojny miala lada dzien przeprawic sie przez Sempis i zaatakowac Skaurasa na poludniowym brzegu. Ludzie Kla potrzebowali Szkarlatnych Wiezyc, i to - jezeli Scylvend sie nie mylil - rozpaczliwie. Czymze bylo wiec zycie jednego czlowieka, w dodatku bluzniercy, wobec takiej potrzeby? Bog wymaga ofiar... Doskonale widzial proznosc swoich staran. Znacznie trudniej bylo ja ukazac Xinemusowi. -Wszystko co w mojej mocy? - powtorzyl. - Czyli co, Zin? Powiedz mi, z laski swojej, jaka to wladze ma conriyanski ksiaze nad Szkarlatnymi Wiezycami? Troche zalowal, ze z jego tonu przebija taka irytacja, ale nic nie mogl na to poradzic. Xinemus wciaz stal na bacznosc, jak na paradzie. -Moglbys zwolac rade... I - Owszem, moglbym. Ale po co? - Po co? - powtorzyl przerazony Xinemus. - Ty mnie pytasz: po co?! - Wlasnie. Pytanie moze i trudne, ale szczere. -Nie rozumiesz?! Przeciez Achamian zyje, wcale nie zginal! Nie kaze ci go pomscic! Zlapali go, Proyasie. Trzymaja go gdzies w lothiah i torturuja na wszelkie mozliwe sposoby, jakie nam nie mieszcza sie nawet w glowie. Mowie o Szkarlatnych Wiezycach! Wiezyce porwaly Achamiana! Szkarlatne Wiezyce. Dla czlowieka zyjacego w cieniu Wysokiego Ainonu ta nazwa musiala brzmiec jak wyrok smierci. Proyas odetchnal gleboko. To Bog okreslal priorytety, nie on. Wiara czyni silnym. -Zin... Wiem, ze cie to dreczy. Wiem, ze masz wyrzuty sumienia, ale... -Ty niewdzieczny, arogancki gnojku! - wybuchnal marszalek. Oparl sie o stol i pochylil nad uslanym kawalkami pergaminu blatem. Kiedy mowil, slina pryskala mu na brode. - Tak niewiele sie od niego nauczyles? A moze po prostu od dziecka miales serce z kamienia, co?! Tu chodzi o Achamiana, nie rozumiesz? O Akke! O czlowieka, ktory naprawde cie pokochal! Ktory uczynil cie tym, kim jestes! -Prosze sie nie zapominac, marszalku! Nie bede tolero... -Teraz ja mowie! - Xinemus wyrznal piescia w stol. Zloty puchar podskoczyl, przewrocil sie i stoczyl na ziemie. - Bywasz ograniczony, ale dobrze wiesz, jak rozgrywac takie karty. Pamietasz, co powiedziales na Wyzynach Andiaminskich? "Ta gra nie ma poczatku ani konca". Nie kaze ci szturmowac twierdzy Eleazarasa, Proyasie. Ja tylko prosze, zebys podjal gre! Niech pomysla, ze jestes gotowy ocalic Achamiana za wszelka cene, ze wypowiesz im otwarta wojne, jesli go zabija. Jezeli uwierza, ze jestes gotow poswiecic dla niego wszystko, nawet swiety Shimeh, ustapia. Zobaczysz! Proyas wstal i odsunal sie od swojego dawnego mistrza szermierki. Rzeczywiscie wiedzial, jak rozgrywac takie karty. Juz zagrozil Eleazarasowi wojna. Rozesmial sie z gorycza. -Czys ty oszalal? Mam postawic nauczyciela wyzej od Boga? Przedlozyc czarnoksieznika nad Boga?! Xinemus cofnal sie od stolu i wyprostowal. -Minelo tyle lat... A ty wciaz nie rozumiesz, prawda? -A co tu jest do rozumienia?! Ile razy jeszcze musimy powtorzyc te rozmowe, bys" pojal, ze Achamian jest nieczysty?! Nieczysty! - Poczucie wlasnej racji uderzylo mu do glowy, jakby wiedza sama z siebie palala gniewem. - Kiedy jedni bluzniercy zabijaja drugich, my nie musimy na nich marnowac drewna i oliwy. Xinemus drgnal, jakby ktos' go spoliczkowal. -A zatem nie zamierzasz nic zrobic. -Ty tez nie, marszalku. Przygotowujemy sie do przeprawy na poludniowy brzeg Sempis. Padyradza zebral wszystkich sapatiszachow rzadzacych od Girgashu po Eumarne. Caly Kian stanie przeciwko nam! -Prosze przyjac moja rezygnacje - oznajmil sztywno Xinemus. - Nie bede juz marszalkiem Attrempus. Co wiecej, wyrzekam sie ciebie i twojego ojca i cofam przysiege wiernosci zlozona Domowi Nersei. Nie jestem juz rycerzem Conrii. Proyas poczul, jak dretwieja mu dlonie i twarz. -Zastanow sie, Zin - szepnal. - Wszystko... Pomysl o posiadlosciach, majatku, o tym, z jakiej kasty pochodzisz. Stracisz wszystko, co masz. Wszystko, czym jestes. -Nie, Prosha. - Xinemus odwrocil sie do niego plecami. - To ty wszystko oddajesz. Wyszedl. Knot w lampie zasyczal i przygasl. Mrok w namiocie sie poglebil. Wszystko naraz! Wieczne przepychanki z dowodztwem. Poganie. Brzemiona... Ilez ich bylo! Wieczny lek przed tym, co moze sie stac. Zawsze mial przy sobie Xinemusa, ktory go rozumial, rozwiewal watpliwosci, pomagal niesc ciezar nie do udzwigniecia... Akka. Slodki Seja... Co ja zrobilem? Nersei Proyas osunal sie na kolana. Poczul w trzewiach uklucie bolu i zacisnal dlonie na brzuchu - ale lzy nie chcialy plynac. Wiem, ze mnie sprawdzasz! Wiem, ze wystawiasz mnie na probe! Dwa ciala. Jedno cieplo. Czy nie tak wlasnie mowil Kellhus o milosci? Esmenet patrzyla, jak Xinemus z wahaniem siada przy ognisku. Chyba nie wiedzial, jakiego powitania sie spodziewac. Ciezkim gestem przetarl dlonia twarz. Dostrzegla w jego oczach cien rozpaczy. -Pytalem, gdzie moglem - powiedzial. Mial na mysli, ze odbylo sie spotkanie mezczyzn, ktorzy musza porozmawiac, zachowac pozory. -Musisz sie bardziej postarac! Nie poddawaj sie, Zin, nie po tym... Cierpienie widoczne w jego spojrzeniu zamknelo jej usta. Wydal wargi. -Swieta wojna najdalej za kilka dni uderzy na poludniowy brzeg, Esmi... Sprawa Drusasa Achamiana poszla w wygodne zapomnienie, jak wszystkie niewygodne i klopotliwe kwestie. Mozna bylo znac Achamiana, spotykac sie z nim, a potem go odsunac, tak po prostu, jak sie zsuwa koldra po suchej skorze. Coz, byli tylko ludzmi, czlowiek zas jest z zewnatrz suchy. Wilgoc, ktora przechowuje w swoim wnetrzu, nie miesza sie i nie laczy z zyciodajnymi plynami innych ludzi. Nie do konca. -Moze... - Esmenet otarla lzy. Bardzo, ale to bardzo starala sie usmiechnac. - Moze Proyas jest... jest samotny... Moze potrzebuje czasu, zeby... -Nie, Esmi. Nie. Gorace lzy. Twarz bez wyrazu. Pokrecila glowa. Nie... Musze cos zrobic! Cos na pewno moge! Xinemus nie patrzyl na nia, lecz na spieczona sloncem ziemie, jakby szukal na niej zgubionych slow. -Moze trzymaj sie teraz Kellhusa i Serwe? - zaproponowal. Tyle sie zmienilo - i to w tak krotkim czasie. Oboz Xinemusa zniknal rownie szybko jak jego stanowisko. Kellhus z Serwe dolaczyli do Proyasa, co Esmi przyjela z lekiem, chociaz doskonale rozumiala, co nimi kierowalo. Kellhus kochal wprawdzie Akke, ale teraz wszyscy ludzie byli jego podwladnymi. Jak ona go blagala, jak sie przed nim plaszczyla... W przyplywie zalosnej desperacji probowala go uwiesc, ale nawet na nia nie spojrzal. Swieta wojna. Zasrana swieta wojna! Wszystko sie o nia rozbijalo! A co z Achamianem? Kellhus nie mogl wchodzic w droge fortunie, najwiekszej z dziwek, ktora rozliczala go z kazdego posuniecia... -Co bedzie, jesli Akka wroci? - zaszlochala. - I mnie nie znajdzie? Wszyscy odeszli, a jej namiot - namiot Akki! - stal tam gdzie zawsze. Zwlekala z porzuceniem miejsca, w ktorym byla szczesliwa. Attrempusowie pouczeni przez Iryssasa, nowego dowodce, traktowali ja z najwyzszym szacunkiem. Byla dla nich kobieta czarnoksieznika. -Nie powinnas zostawac tu sama - odparl Xinemus. - Iryssas wkrotce ruszy w droge, razem z Proyasem, a mieszkancy Shigeku... Moga sie mscic. -Dam sobie rade - wychrypiala. - Cale zycie bylam sama. Xinemus wstal. Dotknal jej policzka, delikatnym musnieciem kciuka starl lze. -Uwazaj na siebie, Esmi. -A ty? Co zamierzasz? Zapatrzyl sie w przestrzen za jej plecami - moze patrzyl na zigguraty, a moze po prostu w pustke. -Bede szukal - odparl glosem wypranym z wszelkiej nadziei. Zerwala sie na rowne nogi. -Pojade z toba! Przybywam, AkkalPrzybywam'. Xinemus bez slowa dosiadl konia. Wyjal zza pasa noz i podrzucil go w powietrze. Bron z gluchym loskotem spadla na ziemie u stop Esmenet. -Wez go - powiedzial. - I uwazaj na siebie. Dopiero teraz dostrzegla czekajacych nieopodal w siodlach Dinchasesa i Zenkappe. Pomachali jej na pozegnanie i ruszyli za swoim dawnym przelozonym. Osunela sie na ziemie i rozplakala na dobre, kryjac twarz w dloniach. Zanim znow podniosla wzrok, znikneli. Bezsilnosc. Jezeli mowi sie, ze kobiety sa najstarszymi przyjaciolkami nadziei, to wlasnie z bezsilnosci. Zgoda, potrafily czasem miec ogromna wladze w domu, ale poza tym caly swiat nalezal do mezczyzn. I wlasnie w tym swiecie przepadl Achamian, w lodowatym mroku rozdzielajacym domowe ogniska. Mogla tylko czekac... A coz moze byc gorszego od takiego czekania? Nic tak bolesnie i wyraziscie nie podkresla ludzkiej bezradnosci jak obojetny uplyw czasu. Chwila mija za chwila - jedne otepiale z niedowierzania, inne pelne napiecia, bezglosnych krzykow i zgrzytania zebami. Rozswietlane poswiata rozpaczliwych pytan: Gdzie on jest? Co ja bez niego poczne?- i ciemne od mroku slabnacej nadziei: Nie zyje. Zostalam sama. Czekanie. To nakazywala kobiecie tradycja. Czekac na progu serca. Zagladac do srodka i za kazdym razem spuszczac wzrok. Bez konca targowac sie o nic. Rozmyslac bez nadziei na olsnienie. Powtarzac slowa - wypowiedziane i domniemane. Gonic za sugestiami i tworzyc z nich inkantacje, tak jakby dzieki ich zwodniczej precyzji i natezeniu bolu mozna bylo zrozumiec i ujarzmic swiat na jakims glebszym poziomie. W miare uplywu czasu miala coraz silniejsze wrazenie, ze jest nieruchoma piasta kola wydarzen, jedyna trwala budowla, ktora ocaleje po zakonczeniu powodzi. Namioty i pawilony padaly na ziemie jak caluny, ktorymi okrywa sie zmarlych. Wozy taborow ladowano po brzegi. Opancerzeni jezdzcy na przemian znikali i pojawiali sie na horyzoncie, przewozac tajne wiadomosci i uciazliwe rozkazy. Na lakach wojsko formowalo szyk marszowy, a potem odchodzilo w dal z okrzykami i spiewem na ustach. Jak ustepujaca pora roku. Esmenet zostala sama. Wiatr wywiewal nitki, ktore utkwily w stratowanej trawie. Pszczoly - czarne, rozbzyczane punkciki - krzataly sie wsrod zadeptanych kwiatow. Odgrodzona cisza od calego swiata, tkwila nieruchomo w objeciach falszywego spokoju. Zamieszanie slablo. Siedziala przed namiotem Achamiana, odwrocona plecami do ich zalosnego majatku, grzala sie na sloncu - i plakala. Wykrzykiwala jego imie, jakby spodziewala sie, ze lezy nieopodal, w cieniu wierzb, ktorych zielone witki kolysaly sie chaotycznie, kazda w swoja strone, jakby poruszal je zupelnie inny wiatr. Prawie, prawie go widziala, skulonego za ciemnym jak cien pniem. Wyjdz, Akka... Wszyscy sobie poszli. Nic ci nie grozi, najdrozszy... Dzien. Noc. Sama tez wypytywala, chociaz nie spodziewala sie uslyszec odpowiedzi. Duzo myslala o niezyjacej corce i dokonywala zakazanych porownan miedzy tamtym lodowatym swiatem - i tym. Schodzila nad Sempis popatrzec w jej ciemny nurt; nie wiedziala, czy chce sie napic, czy utopic. Widziala w oddali sama siebie, jak macha rekami... Jedno cialo. Brak ciepla. Dzien. Noc. Chwila za chwila. Byla dziwka, a dziwki potrafia czekac. Cierpliwosc pomagala przetrwac kolejne zadze, dni ukladaly sie w szereg niczym slowa spisane na zwoju dlugim jak samo zycie, a kazdy szeptal to samo: Juz dobrze, kochanie. Mozesz wyjsc. Juz dobrze. t*** Od opuszczenia obozu Xinemusa codzienne iycie Cnaiiira niewiele sie zmienilo. Najwiecej czasu zajmowaly mu narady z Proyasem i wykonywanie jego polecen. Pobity na polu bitwy pod Mengedda Skauras nie tracil czasu: oddal wrogowi tereny, ktorych nie bylo sensu bronic, czyli caly polnocny brzeg Sempis, spalil wszystkie lodzie, zeby uniemozliwic inrithim masowa przeprawe przez rzeke, na drugim brzegu pospiesznie wzniosl drewniane wieze obserwacyjne i zebral niedobitki swojej armii. Na szczescie dla mieszkancow Shigeku i ich nowych panow wycofujacy sie Kianowie nie podpalili spichlerzy, pol ani sadow. Saubon na radzie twierdzil, ze poganom zwyczajnie nie starczylo na to czasu, gdy czmychali w poplochu przed zwycieska armia inrithich, ale Cnaiiir wiedzial swoje. Ewakuacja Kianow na drugi brzeg rzeki nie miala w sobie nic z panicznej ucieczki. Doskonale wiedzieli, ze Hinnereth powstrzyma marsz Ludzi Kla. WZirkirtach, gdzie osiem lat wczesniej Scylvendzi zmiazdzyli pogan, Kianowie blyskawicznie otrzasneli sie z porazki. Byli nieustepliwi i elastyczni. Skauras oszczedzil polnocny brzeg Sempis, bo zamierzal go odbic.Ale inrithi nie potrafili tego przyjac do wiadomosci. Nawet najmniej zarozumialy z calej kasty Proyas, ktory odrzuciwszy uprzedzenia zgodzil sie uczyc od Cnaiiira, nie wierzyl, aby poganie nadal stanowili realne zagrozenie. -Jestescie pewni swojego zwyciestwa? - zapytal kiedys Cnaiiir, kiedy jedli we dwoch kolacje. -Czy jestesmy pewni? Alez naturalnie! -Skad ta pewnosc? -Wypelniamy wole Boza. -A Skauras? Przeciez powiedzialby to samo. Proyas uniosl brwi - i zaraz znow je zmarszczyl. -Nie w tym rzecz, Scylvendzie. Ilu ich zabilismy, tysiace? Jaka bojazn boza musielismy zasiac w ich sercach... -Za malo bylo tych tysiecy. I stanowczo za malo jest tej bojazni. Cnaiiir opowiedzial mu, jak memorialisci opisuja kazda nansurska kolumne z osobna, jej proporzec, bron i wartosc bojowa, aby pielgrzymujace i wojujace plemiona Scylvendow umialy czytac w nansurskich szykach jak w ksiedze. -Wlasnie dlatego przegralismy nad Kiyuth. Conphas pozamienial proporce kolumn; opowiedzial nam nieprawdziwa historie... -Przeciez kazdy duren umialby rozszyfrowac szyk nieprzyjaciela! prychnal Proyas. Cnaiiir wzruszyl ramionami. -Powiedz mi w takim razie, jaka historie znalazles na polu bitwy pod Mengedda? Proyas zbladl. -A skad niby mam wiedziec? Rozpoznalem tylko kilka... -Ja rozpoznalem wszystkie. Ze wszystkich znacznych kianenskich Domow, a jest ich niemalo, tylko dwie trzecie stawily nam czolo na polach Mengeddy. Czesc z nich z pewnoscia przyslala tylko symboliczne kontyngenty; wszystko zalezy od tego, ilu Skauras ma wrogow wsrod samych Kianow. Po tym, jak mniejsza wojna swieta zakonczyla sie rzezia, wielu pogan, w tym takze padyradza, pogardliwie traktowalo zagrozenie nowa wojna... -Ale teraz... -Nie popelnia drugi raz tego samego bledu. Dogadaja sie z Girgashem i Nilnameshem. Wyprowadza wojsko ze wszystkich koszar, osiodlaja kazdego konia, uzbroja kazdego syna... Mozesz byc pewien, ze zmierzaja do Shigeku calymi tysiacami. W odpowiedzi na swieta wojne rozpetaja dzihad. Po tej rozmowie Proyas skapitulowal na dobre i potulnie sluchal krytycznych uwag Cnaiiira. Na nastepnej radzie, kiedy wszystkie Wielkie Imiona - poza Conphasem - zlekcewazyly barbarzynce i jego ostrzezenia, Proyas przedstawil im jencow zlapanych podczas wypadu na drugi brzeg Sempis, ktorzy co do slowa potwierdzili obawy Scylvenda. Twierdzili, ze od ponad tygodnia z poludniowych pustyn ciagna do Shigeku grandowie z najdalszych stron, takze z Seleukary i Nenciphonu. Niektore imiona brzmialy znajomo nawet dla Norsirajow: Cinganjehoi, slynny na caly swiat sapatiszach Eumarny; Imbeyan, sapatiszach Enathpaneah; Dujoksha, sapatiszach i tyran zarzadzajacy z Shimehu gubernia Amoteu. Rada podjela decyzje: armia swietej wojny miala przeprawic sie przez Sempis jak najszybciej. -I pomyslec, ze z poczatku uwazalem cie za pionka, ktory moze mi sie przydac w rozgrywce z cesarzem - przyznal pozniej Cnaiiirowi Proyas. - A teraz prosze, jestes generalem pelna geba, brakuje ci tylko oficjalnego awansu. Zdajesz sobie z tego sprawe? -Nie mam zadnej cechy, ktorej brakowaloby Conphasowi. -Budzisz zaufanie, Scylvendzie. - Proyas parsknal smiechem. - Budzisz zaufanie. Cnaiiir wyszczerzyl zeby w usmiechu, ale slowa Proyasa sprawily mu j bol. Co bylo warte zaufanie bydla i psow? Urodzil sie i zostal wychowany do walki; to byl jedyny pewnik w jego zyciu. Dlatego tez z radoscia i niecodziennym zapalem zaczal planowac natarcie na poludniowy brzeg. Kiedy Wielkie Imiona dyrygowaly budowa wystarczajacej liczby tratew i barek, ktore pozwolilyby przeprawic i sie calej armii przez Sempis, on kierowal poszukiwaniami najlepszego miejsca do desantu. Prowadzac nocne wypady za rzeke, zabieral nawet kartografow, zeby szkicowali mapy okolicy; jesli cos mu imponowalo w sposobie wojowania inrithich, to z pewnoscia uzycie map. Przesluchiwal jencow, a sledczym Proyasa zdradzil nawet czesc tradycyjnych, niezwykle uzytecznych scylvendzkich sztuczek. Rozmawial z tymi, ktorzy - tak jak Athjeari - wyprawiali sie za Sempis, aby nekac i lupic przeciwnika; wypytywal ich, co tam widzieli. Organizowal narady z udzialem ludzi, z ktorymi dzielil te zadania: hrabiego Cerjulli, generala Biaxi Sompasa i palatyna Uranyanki. Z Kellhusem spotykal sie tylko na naradach u Proyasa. Dunyain stal sie dla niego odlegla plotka. Dni Cnaiiira niewiele sie zmienily. Za to noce... Noce byly zupelnie inne. Zawsze nocowal sam. Najczesciej zaraz po zachodzie slonca albo po kolacji z Proyasem i jego kompanami wyjezdzal z conriyanskiego obozowiska, mijal pierscien strazy i rozbijal namiot na polach. Rozpalal wlasne ognisko i wsluchiwal sie w wycie wiatru wsrod drzew. Czasem wpatrywal sie w oboz Conriyan - o ile bylo go w ogole widac - i jak glupi dzieciak liczyl swietlne punkciki. "Policzysz wrogow po blasku ich ognisk", powiedzial mu kiedys ojciec. Czasem patrzyl w gwiazdy i zastanawial sie, czy tez sa jego wrogami. A czasem wyobrazal sobie, ze obozuje w stepie. Swietym stepie. Czesto rozmyslal o Serwe i Kellhusie. Zlapal sie na tym, ze co rusz tlumaczy sobie, dlaczego zostawil dziewczyne dunyainowi. Byl przeciez wojownikiem, scylvendzkim wojownikiem! Po co kobieta komus takiemu jak on, ktory morduje wrogow dziesiatkami? Ale chocby argumenty, jakie sam sobie przedstawial, byly nawet najbardziej oczywiste, i tak nie potrafil o niej nie myslec. O jej kraglych piersiach. O plynnej linii bioder. Co za doskonalosc. Jakze jej pozadaltak jak mezczyzna, jak wojownik powinien pozadac kobiety! Byla jego lupem wojennym. Jego miara! Przypomnial sobie, jak udajac, ze spi, nasluchiwal w ciemnosci jej szlochu. Przypomnial sobie wyrzuty sumienia, ciezkie jak wiosenny snieg i miazdzace mu piers lodowatym ciezarem. Jakim byl glupcem! Przyszly mu na mysl przeprosiny, rozpaczliwe blagania, ktore zlagodzilyby jej nienawisc i pozwolily jej przejrzec na oczy. Mial ochote calowac jej zaokraglony brzuch. Przypomnial sobie tez Anissi, swoja pierwsza zone, drzemiaca daleko w stepie, w polmroku dogasajacego ogniska, i tulaca do piersi Sanathi, ich coreczke, jakby chciala ja obronic przed strasznym czasem kobiecosci. Myslal tez o Proyasie. W najgorszych chwilach siedzial skulony w ciemnym namiocie, wyjac i placzac na przemian. Walil w ziemie piesciami, wycinal w niej dziury nozem, a potem je rznal. Przeklinal caly swiat. Przeklinal niebiosa. Przeklinal Anasurimbora Moenghusa i jego syna, potwora. Niech i tak bedzie, myslal. W te lepsze noce w ogole nie rozbijal namiotu, tylko jechal do najblizszej shigeckiej wioski, gdzie kopniakami wylamywal drzwi i napawal sie krzykiem niewinnych. Pod wplywem kaprysu omijal z poczatku drzwi wysmarowane - jak mniemal - krwia jagniecia, ale kiedy wiesniacy zaczeli w ten sposob oznaczac wszystkie domy, przestal wybrzydzac. -Zabijcie mnie! - wydzieral sie na nich. - Zabijcie mnie, a wszystko sie skonczy! Krzyczacy mezczyzni, piszczace dziewczeta i milczace kobiety. Bral wszystkie lupy, jakie wpadly mu w rece. Minal tydzien, zanim po drugiej stronie rzeki znalazl dogodne miejsce do ladowania, plytkie bagna ciagnace sie wzdluz poludniowego brzegu Sempis. Oczywiscie wszystkie Wielkie Imiona, nie liczac Proyasa i Conphasa, krzywily sie na ten pomysl, zwlaszcza uslyszawszy opis okolicy z ust wlasnych wyslannikow. Byli przeciez rycerzami i przywykli do konnych szarz, a tam, jesli wierzyc opisom, kon mogl co najwyzej brnac przez mokradla. I o to wlasnie chodzilo. Na radzie w Iothiah Proyas poprosil Cnaiura, aby wyluszczyl inrithim swoj plan. Scylvend rozlozyl na stole, przy ktorym zasiedli, ogromna mape delty Sempis. -Pod Mengedda przekonaliscie sie, ze Kianowie sa od was szybsi zaczal. - To oznacza, ze gdziekolwiek postanowicie sforsowac Sempis, Skauras zawsze zdazy zebrac sily na drugim brzegu. Ale pod Mengedda mogliscie tez podziwiac sile waszej piechoty. Co wiecej, daliscie Kianom nauczke. Bagna, ktore wybralem, sa plytkie; czlowiek, nawet w ciezkim pancerzu, bez trudu przez nie przejdzie, ale konia bedzie musial poprowadzic za uzde. Wiem, ze cenicie swoje wierzchowce, ale wiem rowniez, ze Kianowie cenia swoje o wiele wyzej. Nie zechca z nich zsiasc, a nie posla na was niedoswiadczonych rekrutow. Co by taka zbieranina wskorala wobec piechoty, na ktorej rozbijaly sie konne szarze grandow? Nic. Dlatego Skauras, zamiast stawic nam opor na bagnach, wycofa sie tutaj. Szorstkim palcem postukal w mape na poludnie od mokradel. - Do twierdzy Anwurat. Bedziecie mogli sformowac szyk na tej lace. Skauras odda wam pole i oszczedzi wasze konie. -Skad ta pewnosc?! - zawolal Gothyelk. Ze wszystkich Wielkich Imion chyba wlasnie staremu hrabiemu Agansanoru najtrudniej bylo przejsc do porzadku dziennego nad obcowaniem z dzikusem. Nie liczac Conphasa, rzecz jasna. -Stad, ze Skauras nie jest idiota - odparl niewzruszony Cnaiiir. Gothyelk uderzyl piescia w stol. Zanim Proyas zdazyl zareagowac, arcygeneral wstal z krzesla i stwierdzil: -Dobrze mowi! Zaskoczone Wielkie Imiona jak jeden maz zwrocily na niego pytajace spojrzenia. Od czasu wasni w Hinnereth Conphas nie byl juz mile widzianym gosciem na naradach i zwykle trzymal sie na uboczu, ale zeby poprzec Scylvenda w tak bezczelnym zadaniu... -Przyznaje to z bolem, ale ten pies ma racje - ciagnal arcygeneral. Kiedy spojrzal na Cnaiiira, w jego oczach wesolosc mieszala sie z niechecia. - Znalazl nam dobry przyczolek na poludniowym brzegu. Cnaiiir wyobrazil sobie, jak podrzyna mu to wypieszczone gardziolko. To wystapienie utrwalilo reputacje scylvendzkiego wojownika. Wsrod arystokratow - zwlaszcza Ainonczykow i ich malzonek - stal sie Cnaiiir nawet kims na ksztalt modnego goscia. Proyas go przed tym przestrzegal. -Beda do ciebie lgnac - mowil. - Jak stare pijawki lgna do mlodych chlopcow. Cnaiiir nie mogl sie opedzic od zaproszen i propozycji. Jedna z kobiet, wyjatkowo uparta, odszukala go nawet w jego namiocie. Z trudem sie pohamowal, zeby jej nie udusic. Kiedy rozrzucona na rozleglym obszarze armia swietej wojny sciagala pod Iothiah, zaczal z niepokojem rozmyslac o Skaurasie - tak jak kiedys, przed bitwa nad Kiyuth, zadreczal sie myslami o Conphasie. Skauras nie znal strachu; to bylo oczywiste. Scena, w ktorej przycinal sobie paznokcie, podczas gdy Agmundrowie Saubona slali w jego kierunku strzale za strzala, przeszla do legendy. Przesluchujac Kianow Cnaiiir dowiedzial sie o nim wiecej: byl zwolennikiem surowej dyscypliny, dobrym organizatorem i umial sobie zaskarbic szacunek nawet takich ludzi, ktorym nie dorownywal szarza - wsrod nich Fanayala, syna padyradzy, i Imbeyana, jego slawnego ziecia. Calkiem przypadkowo dowiedzial sie tez co nieco od Conphasa, ktoremu zdarzalo sie wspominac mlodosc spedzona w niewoli sapatiszacha. Jezeli arcygeneral nie klamal, Skauras musial byc czlowiekiem nieprzecietnie przebieglym i dziwnie zlosliwym. Ze wszystkich jego cech wlasnie ta ostatnia - zlosliwosc - wydala sie Cnaiiirowi najbardziej niezwykla. Skauras lubil ponoc dodawac gosciom do wina ainonskich lub nilnameskich narkotykow, a czasem nawet chanvu. Kiedys, jak twierdzil Conphas, powiedzial: "Kazdy, kto pije ze mna, pije takze z soba samym". Gdy Cnaiiir pierwszy raz uslyszal te opowiesc, pomyslal, ze to kolejny przyklad na to, jak luksusy zabijaja w czlowieku rozum. Pozniej jednak zmienil zdanie, zrozumial bowiem, ze narkotyki mialy uczynic pijacego obcym dla niego samego, zrobic zen towarzysza do wypitki. A to znaczylo, ze podstepny sapatiszach lubil nie tylko oszukiwac innych, ale takze popisywac sie i udowadniac swoja wyzszosc... I dlatego nadchodzaca bitwa miala byc dla niego nie zwyklym starciem, ale starciem pokazowym. Pod Mengedda zlekcewazyl inrithich; zaslepiony swoimi silnymi punktami, dostrzegl tylko slabosci przeciwnika. Tak samo Xunnurit zlekcewazyl Conphasa nad Kiyuth. Tym razem Skauras nie zamierzal zmiazdzyc Ludzi Kla sila, gdyz nie nalezal do ludzi, ktorzy wiecej niz raz popelniaja te same bledy. I dlatego bedzie probowal ich przechytrzyc, wystrychnac na dudka... Co w takim razie planowal? Cnaiiir podzielil sie swoimi przemysleniami z Proyasem. -Pilnuj, zeby Szkarlatne Wiezyce caly czas byly pod reka - rzekl. Proyas zlapal sie za glowe. -Eleazaras sie nie zgodzi - odparl znuzonym tonem. - Juz zapowiedzial, ze nie przeprawi sie przez rzeke, dopoki cala armia jej nie sforsuje. Szpiedzy pewnie mu doniesli, ze cishaurimowie czekaja w Shimehu... Cnaiiir zmarszczyl brwi i splunal na ziemie. -Tym wieksza mielibysmy przewage! -Obawiam sie, ze beda sie oszczedzac na spotkanie z cishaurimami. -Niech sie oszczedzaja, ale musza isc z nami. Chocby w przebraniu. Na pewno jest cos, co mozesz im zaproponowac w zamian. Ksiaze usmiechnal sie niewesolo. -Cos... albo ktos - przytaknal z niezwyklym u niego smutkiem w glosie. Przynajmniej raz dziennie Cnaiiir zjezdzal nad rzeke i sledzil przygotowania do przeprawy. Rownina wokol Iothiah zostala ogolocona z drzew, podobnie jak same brzegi Sempis. Tysiace polnagich inrithich mozolily sie nad powalonymi pniami, przycinaly, zbijaly, wiazaly. Moglby przejechac wiele mil, wciagajac w pluca zapach potu, smoly i swiezego drewna, zanim dostrzeglby granice tej ludzkiej masy. Setki wojownikow witaly go okrzykiem "Scylvend!", jakby pochodzenie mialo mu zastapic tytul i slawe. Wystarczyl mu jeden rzut oka, aby wiedziec, ze Skauras czeka na nich na drugim brzegu. Fanimscy jezdzcy, z tej odleglosci mali jak pajaczki, calymi dywizjami bez wytchnienia patrolowali okolice. Czasem niosly sie nad woda drwiace okrzyki z tysiaca gardel, czasem zas dudnienie bebnow. Dla bezpieczenstwa na rzece cumowalo kilka eskadr cesarskich galer. Armia swietej wojny zaczela przeprawe na dlugo przed switem. Setki topornych barek i tysiace tratew wyplynely na wody Sempis, najpierw popychane dragami, potem wioslami. Zanim poranne slonce ozlocilo wode, wiekszosc olbrzymiej flotylli, wiozacej niespokojnych ludzi i podenerwowane konie, byla juz w drodze. Cnaiiir plynal z Proyasem i najwazniejszymi czlonkami jego orszaku. Xinemusa nie bylo wsrod nich, co wydalo mu sie dziwne, ale tylko do czasu, gdy przypomnial sobie, ze marszalek ma przeciez wlasnych podwladnych. Nie zabraklo natomiast Kellhusa. Przez jakis czas rozmawiali z zapalem i Proyas co rusz parskal smiechem tak wymuszonym, ze az przykro bylo sluchac. Nie ulegalo watpliwosci, ze dunyain ma coraz wiekszy wplyw na ludzi. Cnaiiir widzial, jak stopniowo omotywal wszystkich gosci przy ognisku Xinemusa, ksztaltujac ich serca tak jak siodlarz ksztaltuje skore - garbowal je, urabial i wyginal na wszystkie strony. Potem patrzyl, jak na lep jego oszustwa lapia sie kolejni Ludzie Kla, jak za pomoca prostych slow i glebokich spojrzen naklada jarzma calym tysiacom - tysiacom! - sluchaczy. Patrzyl, jak zabiega o wzgledy Serwe... Patrzyl tak dlugo, az nie mogl tego dluzej zniesc. Od poczatku wiedzial, na co stac Kellhusa, i bylo dla niego oczywiste, ze zawladnie swieta wojna. Co innego jednak wiedziec, a co innego zobaczyc na wlasne oczy. Inrithi nic a nic go nie obchodzili, a mimo to kiedy patrzyl, jak klamstwa Kellhusa rozchodza sie po nieprzeliczonej armii jak rak po skorze starej kobiety, zaczynal sie o nich bac - chociaz nadal nimi gardzil! Gardzil nimi za to, jak sie przed nim plaszczyli, jak mu schlebiali i kadzili; za to, jak sie ponizali - zarowno mlodzi wojownicy, jak i zaprawieni w bojach weterani. Te proszace spojrzenia, te blagalne miny... Ach, Kellhusie... Tak, Kellhusie... Zapijaczone mieczaki! Slabi prostacy! Jakze latwo sie poddali... A najbardziej Serwe. Musial patrzec, jak mu ulega raz za razem. Jak jej dlon bladzi miedzy jego udami... Niestala, niewierna kurwa! Ile razy musial ja pobic? Ile razy musial ja posiasc? Ile razy musial wpatrywac sie w nia bez tchu, zauroczony jej uroda? Z dziobu lodzi wpatrywal sie w odlegly brzeg, usilujac przebic wzrokiem cien zalegajacy pod drzewami. Widzial grupy liczace po tysiac i wiecej jezdzcow, ktorzy sledzili splywajaca z pradem flotylle. Po wodzie niosly sie nerwowe pokrzykiwania, inrithi z roznych barek i tratew nawolywali sie i przerzucali zartami. Co chwila gdzies migaly mu odsloniete posladki. -Patrzcie, co za dupy! - krzyknal jakis dowcipnis, widzac stloczonych przy brzegu Kianow. -Obraziles mnie! - odpowiedzial mu ktos z sasiedniej tratwy. -A co, jestes poganinem? -Nie, dupa! Grzmot choralnego smiechu przetoczyl sie po rzece. Nastroje sie pogorszyly, kiedy ktorys duren wpadl do wody. Cnaiiir widzial to na wlasne oczy - zolnierz spadl z tratwy glowa naprzod, a poniewaz byl w pelnym rynsztunku, poszedl na dno jak kamien, przesloniety odbiciem przerazonych kompanow. Z poludniowego brzegu dalo sie slyszec gwizdy i smiech. Proyas zaklal i obsobaczyl wszystkich w zasiegu glosu. Kiedy pozniej przecisnal sie na dziob do Cnaiiira, oczy blyszczaly mu w taki szczegolny sposob, jak zawsze po rozmowie z Kellhusem. Po spotkaniu z nim wszyscy tak wygladali - jakby zbudzili sie z sennego koszmaru i z ulga stwierdzili, ze ich bliskim nic sie nie stalo. Tylko dziwna u niego, niepokojaca bezposredniosc zdradzala dreczacy go lek. -Unikasz Kellhusa jak zarazy, wiesz? Cnaiiir prychnal. Usmiech Proyasa przybladl. -To bywa trudne - dodal ksiaze, przenoszac wzrok na rojacych sie przy brzegu pogan. -Co takiego? Proyas skrzywil sie i podrapal po glowie. -Kellhus powiedzial mi... -Co ci powiedzial? -O Serwe. Cnaiiir skinal glowa i splunal w wode przelewajaca sie przed dziobem. Oczywiscie, musial mu powiedziec. Czym lepiej wytlumaczyc ich wzajemna niechec? Czym wyjasnic wzajemna niechec dowolnych dwoch mezczyzn? Kobieta. Serwe... Jego lup. Jego miara. Wyjasnienie doskonale. Proste. Wiarygodne. Zniechecajace do dalszych pytan... Wyjasnienie godne dunyaina. Niezreczna cisza przeciagala sie, brzemienna watpliwosciami i nieporozumieniem. -Powiedz mi, Cnaiiirze... - odezwal sie w koncu Proyas. - W co wierzycie wy, Scylvendzi? Jakie sa wasze prawa? -Pytasz, w co wierze? -No... tak, naturalnie. -Wierze, ze wasi przodkowie zabili mojego Boga. I ze wasza rasa do dzis nosi krwawe znamie tej zbrodni. - Glos mu nie zadrzal, twarz nie drgnela, ale jak zwykle uslyszal piekielne chory. -Zatem wyznajesz kult zemsty. -Tak. Wyznaje kult zemsty. -Czy dlatego Scylvendzi nazywaja sie Ludem Wojny? -Tak. Wojuje sie po to, zeby sie zemscic. Wlasciwa odpowiedz. Wiec skad ten grad pytan? -Albo odzyskac to co stracone - powiedzial Proyas. Oczy mial jednoczesnie zatroskane i palajace entuzjazmem. - Tak jak my walczymy o Shimeh. -To nie tak. Wojna jest po to, zeby zabic tego, kto nam to zabral. Proyas zerknal na niego z lekiem i spuscil wzrok. Z potulna - a zdaniem Cnaiiira takze zniewiesciala - mina przyznal: -O wiele bardziej cie lubie, Scylvendzie, kiedy zapominam, kim jestes. Ale Cnaiiir juz odwrocil sie do niego plecami, przepatrujac poludniowy brzeg w poszukiwaniu swoich potencjalnych zabojcow. To, o czym Proyas pamietal i zapominal, nie gralo roli. Pochodze z Ludu Wojny! Dryfujac w leniwym nurcie, inrithijska flotylla wplynela w pierwszy z tworzacych delte kanalow. Cnaiiir zastanawial sie, co pomysli sobie Skauras, kiedy obserwatorzy mu zamelduja, ze stracili armie z oczu. Przewidzial to? A moze tylko obawial sie takiego rozwoju wydarzen? Okrety cesarza powinny juz zajmowac pozycje w najdalej na poludnie wysunietych zeglownych kanalach. Wkrotce stanie sie oczywiste, gdzie armia dokona desantu. Na razie jednak tylko komary dawaly im sie we znaki. Poranek, a potem takze popoludnie uplywaly w sennej atmosferze, typowej dla chwil poprzedzajacych bitwe. Zawsze bylo tak samo - powietrze stawalo sie ciezkie jak olow, chwile spadaly jedna za druga jak kamienie, a nerwowe znudzenie, od ktorego bolaly szyje i pekaly glowy, ciazylo coraz bardziej. Kazdy zolnierz, chocby rankiem byl smiertelnie przerazony, z czasem nie mogl sie juz doczekac walki, tak jakby sama obietnica przemocy ciazyla mu znacznie bardziej niz jej spelnienie. ' Noc uplynela im na niespokojnych majaczeniach w polsnie. Okolo poludnia nastepnego dnia wplyneli na slone mokradla, zielone morze sitowia ciagnace sie we wszystkich kierunkach az po horyzont. Nagle otepienie ustapilo i Cnaiiir poczul, ze ogarnia go szal bitewny jak podczas szarzy na szyki nieprzyjaciela. Razem z innymi brnal przez grzezawisko. Powlekli barke najdalej jak sie dalo, siekac mieczami pietrzace sie nad nimi papirusy. Stal sie jednym z tysiecy zolnierzy rozdeptujacych podlane woda sitowie w rozlegla blotna rownine. W koncu udalo sie przerabac sciezki na staly lad i Cnaiiir z Proyasem, Kellhusem, Ingiabanem i oddzialem rycerzy poszli sie przekonac, co ich czeka. Jak zwykle w obecnosci dunyaina Scylvend czul sie niepewnie, jakby w kazdej chwili musial sie spodziewac pchniecia w plecy. Daleko na wschodzie falowal Meneanor. Blizej, od poludnia, teren wznosil sie ciagiem kamienistych wzniesien, ktore dalej przechodzily w zwarte szeregi szarych jak zelazo gor. Na zachodzie ciagnely sie rozlegle laki, pomarszczone jak czolo zamyslonego czlowieka i poznaczone ciemnymi plamami odleglych sadow. Na samotnym wzgorzu, ledwie widoczne z tej odleglosci, wznosily sie mury Anwuratu. Miedzy twierdza a rzeka widac bylo poruszajacych sie w malych grupach konnych. Poza tym panowal spokoj. Zgodnie z przewidywaniami Cnaiiira Skauras poddal poludniowy brzeg Sempis bez walki. Proyas nie posiadal sie z radosci. -Glupcy! - krzyczal Ingiaban. - Alez z nich glupcy! Udajac, ze nie slyszy triumfalnych okrzykow, Cnaiiir spojrzal na Kellhusa i nie zdziwil sie, widzac, jak dunyain obserwuje sytuacje. Splunal i odwrocil wzrok. Dobrze wiedzial, co zobaczyl Kellhus. Za latwo to poszlo. Armia swietej wojny do wieczora wychodzila z mokradel. Wiekszosc zolnierzy dopiero o zmierzchu zajela sie rozbijaniem namiotow. Slyszac spiew inrithich, Cnaiiir zachnal sie jak zwykle. Patrzyl, jak modla sie na kleczkach, jak tlocza sie wokol swoich bozkow i kaplanow. Sluchal, jak smieja sie i zartuja, i dziwil sie, ze ich wesolosc jest tak naturalna, tak niewymuszona, chociaz wkrotce czekala ich walna bitwa. Dla nich wojna wcale nie byla swieta; byla srodkiem, nie celem. Droga do celu. Do Shimehu. Lecz ciemnosc zgasila radosny nastroj. Na poludniu i zachodzie morze migoczacych swiatel ciagnelo sie az po widnokrag, jakby ktos kopniakiem rozrzucil zarzace sie wegle na plachcie ze sfaldowanej granatowej welny; to byly ogniska, niezliczone mrowie ognisk, przy ktorych nocowali kianenscy wojownicy o sercach twardych jak rzemienie. Loskot bebnow splywal po stokach wzgorz. Ludzie Kla zwolali rade Wielkich i Pomniejszych Imion, na ktorej, oszolomieni sukcesem ladowania, obwolali Cnaiiira krolem plemion, czyli, w ich jezyku, wielkim wodzem (wsciekly Ikurei Conphas natychmiast opuscil narade, a wraz z nim odeszli jego generalowie i oficerowie nizszej rangi). Cnaiiir przyjal ten zaszczyt bez slowa, rozdarty miedzy duma i wstydem. Niewolnikom przykazano wyhaftowac dla niego specjalna choragiew - u inrithich rzecz swieta. Pozniej, po spoticaniu rady, podszedl do Proyasa, ktory stal samotnie w ciemnosci, wpatrzony w nieprzeliczone ogniska Kianow. -Duzo ich... - westchnal ksiaze. - Prawda, wodzu? Usmiechnal sie, ale w swietle ksiezyca Cnaiiir widzial, jak nerwowo wylamuje palce. Dziwne, pomyslal, jak on mlodo wyglada. Jak delikatnie... Chyba pierwszy raz dotarly do Cnaiiira iscie katastroficzne rozmiary nadchodzacych wydarzen. Wazyly sie losy calych panstw, religii i ras. Gdzie bylo w tym miejsce dla tego mlodzienca, tego... chlopca? Jak sobie poradzi? Moglby byc moim synem. -Pokonam ich - powiedzial. Kiedy szedl do swojego namiotu, rozbitego na wietrznym brzegu Meneanoru, zloscil sie na siebie za te slowa. Kim byl, zeby dawac takie zapewnienia inrithijskiemu ksieciu? Jakie to mialo dla niego znaczenie, kto umrze, a kto bedzie zyl? Przeciez najwazniejsze, ze on, Cnaiiir, bedzie mial swoj udzial w zabijaniu. Pochodze z Ludu Wojny! Cnaiiir urs Skiotha, najgwaltowniejszy z ludzi. Jeszcze pozniej, kiedy przykucnawszy na granicy zasiegu szumiacych fal, plukal miecz w morzu, przypomnial sobie, jak siedzial z ojcem we mgle na brzegu dalekiej Joruy i robil to samo. Sluchal loskotu spienionych fal w oddali i syku piany wsiakajacej w piach i zwir. Patrzyl na polyskujacy w ksiezycowym blasku Meneanor i dumal nad jego bezkresem. To byl inny rodzaj stepu. Jak ojciec powiedzial o morzu? Usiadl i zaczal ostrzyc miecz przed porannym nabozenstwem, gdy z mroku bezszelestnie wylonil sie Kellhus. Wiatr rozwiewal mu wlosy jak sploty konopnych sznurow. Cnaiiir wyszczerzyl zeby jak wilk. Wcale nie byl zdziwiony. -Co cie tu sprowadza, dunyainie? Kellhus przyjrzal mu sie bacznie. Pierwszy raz bylo to Cnaiiirowi obojetne. Wiem, ze klamiesz. -Sadzisz, ze swieta wojna zwyciezy? - spytal Kellhus. -Wielki proroku! - prychnal Scylvend. - Czyzby ludzie zaczeli zadawac ci to pytanie? -Owszem. Cnaiiir splunal w ogien. -Jak sie miewa moja zdobycz? -Serwe jest cala i zdrowa... Dlaczego nie odpowiedziales na moje pytanie? Scylvend usmiechnal sie i znow pochylil nad mieczem. -Po co pytasz, skoro znasz odpowiedz? Kellhus milczal. Na ciemnym tle rysowal sie jak postac z innego swiata. Wiatr otulil go calunem dymu. Morze huczalo i syczalo jednoczesnie. -Myslisz, ze dalem sie zlamac - mowil dalej Cnaiiir, przeciagajac oselka do gory, do gwiazd. - Mylisz sie. Wydaje ci sie, ze zachowuje sie bardziej nieprzewidywalnie i przypadkowo, przez co zagrazam twojej misji... - Spojrzal dunyainowi w oczy. - Tu rowniez sie mylisz. Kellhus pokiwal glowa. -Niedlugo bitwa. Musisz mnie nauczyc... wojny. -Wolalbym poderznac sobie gardlo. Wiatr dmuchnal w ognisko, rozrzucil iskry po plazy. To bylo mile uczucie, jak palce kobiety we wlosach. -Dam ci Serwe. Miecz z brzekiem upadl u stop Scylvenda. Przez chwile Cnaiiir wygladal, jakby dlawil sie lodem. -Po co mi twoja brzemienna zdzira? - wykrztusil pogardliwie. -To twoj lup. I nosi twoje dziecko. Dlaczego tak za nia tesknil? Byla prozna, prosta przybleda, niczym wiecej! Widzial, jak Kellhus ja wykorzystywal, jak ja formowal. Slyszal slowa, ktore kazal jej wypowiadac. Nie bylo dla niego narzedzia zbyt delikatnego, slow zbyt prostych, mgnien oka zbyt krotkich. Wykorzystywal dluto jej urody, mlot jej brzoskwinki... Cnaiiir to wszystko widzial! Jak wiec mogl rozwazac... Mam tylko wojne! Meneanor lomotal o plaze. Wiatr mial slony zapach. Cnaiiir wpatrywal sie w dunyaina przez czas potrzebny chyba na tysiac uderzen serca. W koncu skinal glowa, chociaz zdawal sobie sprawe, ze w ten sposob wyzbywa sie resztek wladzy nad tym potworem. Od teraz zostanie mu juz tylko slowo dunyaina... Czyli nic. Za to kiedy zamknal oczy, zobaczyl ja, miekka i kragla, poczul, jak przygniata ja swoim ciezarem. Byla jego lupem! Jego miara! Jutro, po nabozenstwie... Wezmie kazdy lup, jaki wpadnie mu w rece. ROZDZIAL 14 Roznica wiedzy rodzi szacunek. Dlatego prawdziwym sprawdzianem dla kazdego ucznia jest upokorzenie mistrza.Gotagga, "Prima Arcanata" Tu dzieci bawia sie koscmi zamiast patykow. Ilekroc je widze, zastanawiam sie, czy kosci te sa prawowierne, czy poganskie. Chyba jednak poganskie, gdyz wydaja sie dziwnie wykrzywione. anonim, list z Anwuratu Schylek lata, 4111 Rok Kla, Shigek Ikurei Conphas, zatopiony w lekturze najnowszych raportow wywiadu, przez dluga chwile udawal, ze nie widzi stojacego przy wejsciu Martemusa. Plocienne sciany pawilonu zostaly zwiniete i podwiazane u gory, aby ulatwic ruch interesantow: oficerowie, goncy, sekretarze i skrybowie biegali tam i z powrotem miedzy oswietlonym lampami wnetrzem a spowitym w mrok nansurskim obozowiskiem. Ludzie pokrzykiwali lub pomrukiwali w zadumie, twarze mieli nieprzeniknione, spojrzenia ostrozne. Bitwa byla tuz, a nikt nie stracil tylu rodakow w walkach z fanimami co oni, Nansurczycy. Ach, co to bedzie za bitwa! A on - Lew znad Kiyuth! - mialby w niej byc tylko podrzednym oficerem! Mniejsza z tym. To bedzie sol w miodzie, jak z upodobaniem mawiali Ainonczycy. Gorycz, ktora zapewni slodki smak zemsty. -O swicie ten scylvendzki pies poprowadzi nas w boj - powiedzial, zerkajac w rozlozone na stole dokumenty. - Postanowilem, Martemusie, ze ty bedziesz mnie przy nim reprezentowal. -Czy otrzymam jakies szczegolowe rozkazy? - spytal sztywno general. Conphas podniosl wzrok i przez dluzsza chwile taksowal go wzrokiem. Dlaczego pozwolil mu zachowac ten niebieski plaszcz generalski? Trzeba go bylo sprzedac handlarzom niewolnikow. Razem z wlascicielem. -Myslisz, ze wyznaczam cie do tego zadania, bo ufam ci w podobnym stopniu, w jakim nie ufam Scylvendowi... Mylisz sie. Nie cierpie tego dzikusa i szczerze zycze mu smierci, ale w sprawach militarnych cieszy sie moim pelnym zaufaniem... - I slusznie, dodal w duchu. Wyda sie to dziwne, lecz barbarzynca od dawna byl jego uczniem, co najmniej od bitwy nad Kiyuth, a moze i dluzej... Nie dziwota, ze ludzie nazywaja fortune dziwka. - Tobie zas, Martemusie, nie ufam za grosz. .- Dlaczego wiec przewidziales dla mnie taka role? Zadnych protestow, zadnych zapewnien o niewinnosci, urazonych spojrzen, zacisnietych piesci... Tylko stoicka ciekawosc. Martemus mial swoje wady, ale i tak byl niezwyklym czlowiekiem. Co za strata... -Bo nie skonczyles roboty. - Conphas podal kilka arkuszy pergaminu sekretarzowi i spuscil wzrok, jakby przegladal nastepny dokument. - Wlasnie sie dowiedzialem, ze Scylvendowi bedzie towarzyszyl ksiaze Atrithau. - Poslal generalowi olsniewajacy usmiech. Martemus zmartwial. -Ale przeciez ci powiedzialem... On jest... -Uspokoj sie - warknal arcygeneral. - Kiedy ostatnio miales miecz w reku, co? Powatpiewam w twoja lojalnosc, naigrawam sie z twojej bieglosci we wladaniu bronia... Nie. Masz tylko obserwowac. -No to kto... Conphas skinieniem reki wezwal trzech ludzi - naslanych przez stryja najemnych mordercow. Dwaj pierwsi, Nansurczycy, nie wygladali imponujaco, za to trzeci, czarnoskory Zeumi, sciagal na siebie nerwowe spojrzenia wszystkich, nawet najbardziej zapracowanych oficerow arcygenerala. Przerastal o glowe caly zebrany w namiocie tlumek, mial piers jak bawol i zazolcone oczy. Byl ubrany w pasiasty czerwony mundur i luskowaty pancerz cesarskiego adiutanta. Przez plecy mial przewieszony olbrzymi tulwar. Zeumicki tancerz miecza. Cesarz byl niezwykle hojny. -To sa ludzie od czarnej roboty... - powiedzial arcygeneral, patrzac Martemusowi w oczy. Pochylil sie i znizyl glos, zeby nie dalo sie go podsluchac. - Ale to ty, Martemusie, przyniesiesz mi glowe Kellhusa. Czy w oczach generala odbila sie zgroza? Czy raczej nadzieja? Conphas opadl na fotel. -Wez plaszcz. Przyda ci sie zamiast worka. *** Zawodzenie rogow inrithich rozdarlo szarowke przedswitu. Ludzie Kla budzili sie pewni zwyciestwa. Byli na poludniowym brzegu Sempis. Raz juz staneli oko w oko z wrogiem - i go zmiazdzyli. Teraz rusza do boju z jeszcze wiekszymi silami - a poza tym wsrod nich bedzie szedl sam Bog; widzieli jego odbicie w tysiacach blyszczacych oczu. Ich wlocznie i lance staly sie drogowskazami Kla.W powietrzu scieraly sie rozkazy wydawane przez thanow, baronow i ich majordomusow. Zolnierze pospiesznie przywdziewali zbroje. Jezdzcy klebili sie wsrod namiotow. Zbrojni kleczeli w kregach, pograzeni w modlitwie. Ludzie popijali wino i dzielili sie pospiesznie lamanym chlebem. Oddzialy zajmowaly swoje miejsce w szyku - niektorzy wojownicy podspiewywali, inni szli skoncentrowani. Zony i prostytutki machaly jezdzcom na pozegnanie. Kaplani intonowali blogoslawienstwa. Zanim slonce ozlocilo Meneanor, inrithi staneli na lace w pieknym, rownym szyku. Kilkaset krokow dalej czekalo na nich lukowato wygiete morze srebrzacych sie pancerzy, przepysznych herbow i parskajacych koni; fanimska armia ciagnela sie jak okiem siegnac od poludniowych wzgorz az po brzegi mrocznej Sempis. Ogromne oddzialy konnych niespiesznie przemierzaly laki na polnocy. Mury i baszty Anwuratu jezyly sie bronia. W plytkich fortyfikacjach roilo sie od wlocznikow, a dalej, na poludnie od nich, wsrod wzgorz gromadzili sie kolejni jezdzcy, pomalu zjezdzajac w strone morza. Poganie byli doslownie wszedzie. Armia inrithich wrzala od nienawistnych okrzykow przedstawicieli wszystkich tworzacych ja narodow. Niesubordynowani Galeoci nie szczedzili fanimom obelg i ze smiechem przypominali im niedawna rzez. Wspaniali conriyanscy rycerze w srebrnych maskach obrzucali wroga przeklenstwami. Posepni Thunyeri skladali sobie nawzajem przysiegi krwi; zdyscyplinowani Nansurczycy stali jak wrosnieci w ziemie, czekajac na rozkazy oficerow. Wpatrzeni w niebo rycerze shrialu poruszali ustami w zarliwej modlitwie. Wyniosli Ainonczycy pod bialymi malunkami wojennymi skrywali podenerwowanie lub obojetnosc. Czarno opancerzeni Tydonnowie ponurym wzrokiem mierzyli stado kundli, ktore samo szlo im pod noz. Sto setek proporcow lopotalo na wietrze. *** Po co mu byla ta wymiana? Wojna za kobiete...Z Kellhusem u boku Cnaiiir prowadzil mala armie oficerow, obserwatorow i goncow po ziemnych i zwirowych stokach pagorka wnoszacego sie posrodku laki. Proyas przyslal mu niewolnikow, ktorzy pospiesznie przygotowali stanowisko dowodzenia. Wyladowali z wozow stoly na kozlach, ustawili plocienne wiaty, rozlozyli maty. Wzniesli rowniez przygotowana napredce choragiew, dwa pasy bialego jedwabiu obramowane po bokach czerwienia i ozdobione dwoma bunczukami, ktore szemraly cicho, poruszane morska bryza. Inrithi nazwali ja juz swazondowym sztandarem. To byl herb ich wielkiego wodza. Cnaiiir wjechal na wierzcholek i zamarl w zdumieniu. Armia swietej wojny czernila sie na rowninie. Olbrzymie kwadraty piechoty, szeregi blyszczacych rycerzy na koniach. Naprzeciw nich armia pogan mrowila sie na wzgorzach i polach, polyskujac odbitym blaskiem porannego slonca. W oddali wznosila sie twierdza Anwurat, z tej odleglosci tak mala, ze dalo sie ja zaslonic dwoma palcami. Z jej wiez i murow zwieszaly sie dlugie szafranowe proporce. Powietrze drzalo od tysiecy okrzykow. Ledwie slyszalny ryk odleglych rogow tonal w czystym dzwieku tych, ktore znajdowaly sie blizej. Cnaiiir zaciagnal sie zapachem morza, aromatem pustyni, wilgocia rzeki; w powietrzu nie bylo ani sladu woni rozgrywajacego sie w dole niedorzecznego widowiska. Gdyby zamknal oczy i zatkal uszy, moglby udac, ze jest tu sam... Jestem synem tej ziemi! Zsiadl z konia i pogardliwym gestem rzucil wodze dunyainowi. Wodzac wzrokiem po rowninie, szukal slabych punktow w szyku inrithich. Dalej niz mile od stanowiska dowodzenia inrithijskie sztandary w morzu glow wygladaly jak strzepy kolorowych nitek w ciemnej koronce, mogl wiec tylko domyslac sie, ze Wielkie Imiona zajely pozycje, ktore im wyznaczyl. Zwlaszcza maszerujacy najdalej na poludnie Ainonczycy do zludzenia przypominali ciemne pola na opadajacych ku morzu stokach wzgorz. Przetarl oczy. Zesztywnial nagle, przypomniawszy sobie o obecnosci Kellhusa. Ksiaze mial na sobie biala brokatowa szate, zebrana z tylu na conriyanska modle - nisko, ponizej krzyza, dzieki czemu nie krepowala ruchow. Pod nia wlozyl kolczuge kianenskiej roboty, zapewne zdobyta na polu bitwy pod Mengedda, i faldzisty kilt rycerza Conrii. Helm mial nansurski, otwarty, pozbawiony policzkow i nosala. Jak zwykle ponad lewym ramieniem wystawala mu dluga rekojesc miecza. Za skorzany pas zatknal dwa toporne thunyeryjskie noze, zdobione na rekojesciach zwierzecymi motywami. Na prawej piersi mial wyszyty czerwony Kiel, symbol swietej wojny. Na jego widok Cnaiiira przeszedl dreszcz. Po co mu byla ta wymiana? Nigdy jeszcze nie przezyl tak koszmarnej nocy jak ta ostatnia. Dlaczego?! - krzyczal w fale Meneanoru. Dlaczego.zgodzil sie uczyc dunyaina wojny? Wojny! W zamian za Serwe? Za blyskotke znaleziona w stepie? Za nic? W ostatnich miesiacach wiele rzeczy przehandlowal: honor za obietnice zemsty, skory za kobiece umiejetnosci, jaksz za ksiazecy pawilon, setki niedomytych Utemotow za setki tysiecy inrithich... Wielki wodz... Krol plemion! W glebi duszy byl pijany szczesciem. Taka armia! Rozciagala sie od rzeki do wzgorz, na przestrzeni blisko siedmiu mil, i to na kilka szeregow w glab. Lud Wojny nigdy nie zebralby takiej hordy, nawet gdyby oproznili wszystkie namioty i posadzili na kon wszystkich chlopcow. A ta armia dowodzil on, Cnaiiir urs Skiotha, Pogromca Koni i Ludzi. Tysiace ksiazat, hrabiow i palatynow, thanow i baronow, nawet arcygeneral - wszyscy mu podlegali. Tak, nawet Ikurei Conphas, znienawidzony zwyciezca znad Kiyuth! Co by pomyslal Lud Wojny? Czy nazwaliby to chwala - czy tez spluneliby mu pod nogi, przekleli jego imie i zostawili na pastwe starcow i kalek? Czyz cale zycie nie bylo jedna wielka bitwa? Swieta wojna? Czyz zwyciestwo nie bylo znamieniem prawosci? Gdyby zniosl fanimow z powierzchni ziemi, zmiazdzyl ich pod butem - co wtedy powiedzialby Lud o jego wymianie? Czy wtedy wreszcie doczekalby sie slow: "Oto czlowiek, skrwawiony w wielu bojach, ktory jest prawdziwym synem tej ziemi"? Czy tez dalej szeptaliby za jego plecami, jak zwykle? Czy jak zwykle by sia z niego nasmiewali? Przynosisz nam wstyd! A gdyby zlozyl im w ofierze inrithich? Gdyby to ich przywiodl do zguby? Gdyby wrocil do domu, wiozac w worku glowe Ikurei Conphasa? -Scylvendzie... - zabrzmial u jego boku glos Moenghusa. Ten glos! Spojrzal na Kellhusa. Zamrugal. Skauras!- krzyczaly oczy dunyaina. To Skauras jest naszym wrogiem! Odwrocil sie do zgromadzonych za jego plecami inrithich. Czekali, co powie. Slyszal ich niespokojne szepty. Oprocz Proyasa wszystkie Wielkie Imiona przyslaly swoich przedstawicieli, ktorzy mieli zapewne nie tylko doradzac, jak domyslal sie Cnaiiir, lecz takze - a moze przede wszystkim - patrzec wodzowi na rece. Niektorych spotykal juz na radach: thana Ganrikke, generala Martemusa, barona Mimaripala i innych. Nie wiedziec czemu cos scisnelo go w zoladku... Skup sie! Tu Skauras jest wrogiem! Splunal w przykurzona trawe. Wszystko bylo gotowe. Inrithi zajeli pozycje z szybkoscia i precyzja, od ktorych serce roslo. Skauras rozstawil sie dokladnie w taki sposob, jak Cnaiiir to przewidzial. Nie pozostalo juz nic, co moglby zrobic, lecz... Czas! Potrzebuje wiecej czasu! Ale czasu nie mial. Nastala wojna, a on zgodzil sie zdradzic jej sekrety w zamian za Serwe. Zgodzil sie oddac resztki przewagi, nie zostanie mu nic, zadna gwarancja zemsty. Nic! Kellhus nie bedzie mial powodu, by dluzej utrzymywac go przy zyciu. Zagrazam mu. Jestem jedynym czlowiekiem, ktory zna jego tajemnice... Kim byla, ze dla niej skazal sie na kleske? Kim byla, ze przehandlowal za nia wojne?! Cos sie ze mna dzieje... Tylko co? Nic! Nic! Nic! -Dac sygnal do ataku - warknal i znow spojrzal na pole bitwy. Za jego plecami rozlegl sie chor podekscytowanych glosow. Jazgot rogow rozdarl niebo. Kellhus utkwil w nim spojrzenie pustych, blyszczacych oczu, ale Cnaiiir juz przeniosl wzrok na zachod, na ciagnace sie bez konca linie i kwadraty oddzialow swietej wojny. Dlugie szeregi pancernych jezdzcow jechaly stepa; zwielokrotnione szeregi piechurow ruszyly za nimi, powoli, w tempie w sam raz sprzyjajacym przyjacielskiej pogawedce. Pol mili dalej, na wzgorzach i w dolinach, czekali fanimowie; sciagneli wodze rasowym koniom, pochowali sie za tarczami i lasem wloczni. Loskot fanimskich bebnow niosl sie po okolicy. Dunyain stal obok, bezlitosny wyrzut sumienia. Po co mu byla ta zamiana? Kobieta za wojne. Cos bylo nie tak... Inrithijscy panowie zaintonowali hymn. *** Na calej dlugosci szyku konni rycerze szybko wysforowali sie naprzod, przed piechote. Sploszone zajace wypadaly z zagajnikow i przemykaly po spieczonej ziemi. Okute kopyta rozgniataly suche zarosla na miazge. Ludzie Kla przemieszczali sie po nierownej, wysuszonej lace, wlokac za soba olbrzymie chmury pylu. Niebo pociemnialo od poganskich strzal. Rozkwiczane konie przewracaly sie na ziemie; opancerzeni zolnierze padali i gineli pod stopami nastepnych, ale Ludzie Kla przy wtorze tetentu kopyt posuwali sie naprzod. Drzace groty lanc upodabnialy coraz blizszy mur pogan do zjezonego srebrnymi kolcami zywoplotu. Od nienawisci zgrzytaly zeby. Bojowe wrzaski przeszly w ekstatyczne krzyki. Serca i ramiona tetnily uniesieniem. Czy moglo istniec cos czystszego, cos bardziej krystalicznego? Swieci wojownicy, rozpostarci jak olbrzymie, gietkie ramiona, objeli wroga.Przemowa byla prosta. Kto da sie zlamac, zginie. *** Serwe czula sie bezgranicznie samotna. Unikala towarzystwa kaplanow i kobiet, ktorzy w roznych miejscach zbierali sie na zbiorowe modly. Ona juz sie pomodlila do swojego Boga; pocalowala go na pozegnanie i plakala, kiedy odjechal na spotkanie ze Scylvendem.Siedziala teraz przy ognisku i gotowala wode na herbate, ktora jej zalecil przyslany przez Proyasa kaplan-medyk. Wschodzace slonce zlocilo jej opalone rece. Rzadka trawa rosla na piasku, ktory bolesnie ocieral miekka skore pod kolanami. Namiot trzepotal na wietrze i lopotal jak wydety zagiel, wyspiewujac dziwna piesn z przypadkowymi crescendo i pozbawionymi sensu pauzami. Nie czula prawdziwego strachu, ale dokuczaly jej sprzeczne obawy. Dlaczego musial ryzykowac? Po zniknieciu Achamiana zrobilo sie jej zal Esmenet, ale przede wszystkim zaczela sie bac o siebie. Wczesniej nie miala poczucia, ze dookola niej wrze wojna. Marsz bardziej przypominal pielgrzymke - nie taka jednak, w ktorej wierni wedruja na spotkanie ze swietoscia, lecz taka, ktorej celem jest ocalenie swietosci. Ocalenie Kellhusa. Ale skoro Achamian, wielki czarnoksieznik, mogl przepasc bez wiesci, pasc ofiara wojny, czy to samo nie moglo sie przydarzyc Kellhusowi? Mysl o tym wlasciwie nie przerazala - na dobra sprawe nie bardzo miescila sie w glowie - ale z pewnoscia macila jej rozum. Nie mozna bac sie o zycie Boga, ale mozna sie zastanawiac nad tym, czy powinno sie zywic takie obawy. Przeciez bogowie moga umrzec. Scylvendzi czcili martwego boga. Czy Kellhus sie boi? Tego tez nie umiala sobie wyobrazic. Wydalo jej sie, ze cos uslyszala, jakies poruszenie za plecami, ale poniewaz woda wlasnie zaczela sie gotowac, wstala i dwoma patykami zaczela zdejmowac z ognia toporny kociolek. W takich chwilach ogromnie bra - I kowalo jej niewolnic Xinemusa. Zdolala postawic naczynie na ziemi i nie poparzyc sie przy tym - to juz byl cud. Westchnela, wyprostowala sie i rozmasowala krzyze, kiedy czyjas ciepla reka siegnela od tylu i spoczela na jej nabrzmiewajacym brzuchu. Kellhus! Odwrocila sie z usmiechem, wtulila policzek w jego piers, zarzucila mu reke na szyje. -Co ty wyrabiasz? Rozesmiala sie - i zaraz spowazniala. Wydal jej sie nizszy niz zwykle. Czyzby stal w dolku?. -Wojna budzi rozne apetyty, Serwe. I wszystkie trzeba zaspokoic. Zarumienila sie i po raz nie wiadomo ktory zdumiala, ze ja wybral! Wlasnie ja! Nosze jego dziecko. -Teraz? - mruknela. - A co z bitwa? Nie martwisz sie? Oczy mu sie smialy, kiedy pociagnal ja w strone namiotu. -Martwie sie o ciebie. *** Liczna grupa inrithijskich oficerow wybuchnela wiwatami.-Patrzcie! - dalo sie slyszec. - Patrzcie! Gdziekolwiek Cnaiiir spojrzal, witaly go widoki wspaniale i zarazem potworne. Z prawej strony fale Galeothow i Tydonnow galopowaly na spotkanie watahy kianenskich jezdzcow. Na wprost niego, w dole, conriyanscy rycerze mkneli prosto pod mury Anwuratu. Po lewej Thunyeri, a dalej niepowstrzymane nansurskie kolumny piechoty maszerowaly na zachod. Tylko daleko na poludniu tumany pylu przeslanialy widok. Serce zabilo mu zywiej, oddech przyspieszyl. Za szybko! Za szybko sie to dzieje! Saubon i Gothyelk rozbili fanimow i scigali ich teraz w chmurach pylu. Proyas na czele kilkuset rycerzy w kolczugach zwarl sie z pancerna shigecka falanga. Zaraz za jazda uderzyla piechota i pod poludniowymi bastionami Anwuratu zaklebilo sie od ludzi z przenosnymi oslonami i okutymi zelazem drabinami w rekach. Lucznicy slali na blanki salwe za salwa, a sznury ludzi i wolow wlekly machiny obleznicze na stanowiska. Skaiyelt i Conphas nacierali przez poludniowe laki, trzymajac konnice w odwodzie. Pole przed nimi burzylo sie seria okopow, plytkich, ale zbyt glebokich dla galopujacych koni. Jak slusznie domyslal sie Cnaiiir, sapatiszach obstawil je swiezymi rekrutami. Gdyby nie zapobiegliwosc Scylvenda, ktory kazal zabrac z bagien kilkaset tratew i rozdysponowac je wsrod thunyeryjskiej i nansurskiej piechoty, w tym miejscu atak inrithich moglby sie zalamac. Tymczasem Nansurczycy pod gradem wloczni i oszczepow wlasnie przerzucali tratwy przez okopy, robiac z nich pomosty dla nastepnych szeregow. Nadal nie widzial generala Setpanaresa i kilkudziesieciu tysiecy Ainonczykow; w oddali majaczyly tylko tyly oddzialow pieszych, widoczne jako cienie regularnych kwadratow, i nic poza tym. A psy juz mnie podgryzaja od srodka! Zerknal na Kellhusa. -Skauras zabezpieczyl sobie flanki, wykorzystujac uksztaltowanie terenu - powiedzial. - Dlatego w tej bitwie jestesmy skazani na yetrut, przedarcie sie przez szyki wroga, a nie unswaza, okrazenie. Armie sa jak ludzie, najchetniej ustawiaja sie przodem do nieprzyjaciela. Wystarczy je obejsc albo przelamac, zaatakowac ze skrzydla albo od tylu... Zawiesil glos. Nad poludniowymi wzgorzami wiatr przerzedzil pyl i Cnaiiir dostrzegl cieniutkie linie Ainonczykow, ktorzy wycofywali sie z zamiarem przegrupowania. Zgrupowana w kwadraty i prostokaty piechota tkwila nieruchomo. Kianowie nadal zajmowali cale wzgorza. Powinienem byl pchnac Ainon srodkiem! Kogo Skauras tam postawil? Imbeyana? Swarjuke? -Czy tak wlasnie chcesz zmiazdzyc wroga? - spytal Kellhus. - Co? -Atakujac ze skrzydla albo od tylu... Cnaiiir potrzasnal czarna grzywa wlosow. -Nie. W ten sposob chce go przekonac. -Przekonac? Cnaiiir prychnal. -Moja wojna rozni sie od waszej tym, ze jest uczciwa - powiedzial po scylvendzku. -Wiara... - Kellhus zamyslil sie, jakby nie slyszal jego slow. - Twierdzisz, ze bitwa to konflikt przekonan. Spor o wiare. Scylvend zmruzyl oczy i znow zapatrzyl sie na poludnie. -Memorialisci nazywaja bitwe otgai wutmaga, wielkim sporem. Kazda armia staje do walki z przekonaniem, ze wlasnie ona zwyciezy. Jedna ze stron nalezy tych zludzen pozbawic. Mozna uderzyc z flanki, z tylu, przestraszyc wroga, oszolomic, zaszokowac, zabic - to wszystko sa argumenty, ktore maja go przekonac, ze przegral. Kiedy w to uwierzy, naprawde przegra. -Czyli wiara jest w bitwie wszystkim. -Mowilem: to uczciwa wojna. Skauras! Skauras jest najwazniejszy! Owladniety naglym niepokojem Cnaiiir szarpnal za kolczuge, jakby cos go pod nia uwieralo. Wydal kilka krotkich rozkazow i pchnal gonca do Setpanaresa. Musial sie dowiedziec, kto odparl ainonski szturm na wzgorza - chociaz zdawal sobie sprawe, ze zanim goniec wroci, losy bitwy najprawdopodobniej zdaza sie juz rozstrzygnac. Sygnalistom kazal przypomniec generalowi, zeby bardziej uwazal na flanki. Przyswoili sobie najskuteczniejszy - nansurski - model komunikacji: na calym polu bitwy rpzstawili baterie trebaczy, ktorzy umieli przekazywac ograniczona liczbe zakodowanych sygnalow, odpowiadajacych prostym ostrzezeniom i rozkazom. Setpanares sprawial wrazenie rzetelnego dowodcy, ale jego regent, Chepheramunni, to zwykly osiol. W dodatku Ainonczycy jako narod byli prozni i zniewiesciali, o czym Skauras z pewnoscia doskonale wiedzial. Cnaiiir przeniosl wzrok na Nansurczykow i Thunyerow. Kolumny nacierajace dalej od stanowiska dowodzenia, nieopodal ainonskich szeregow, juz parly naprzod po pomostach. Blizej, gdzie rozroznial poszczegolnych zolnierzy, przerzucano dopiero pierwsze tratwy. Gdziekolwiek padaly, zawsze ginelo pod nimi paru zmiazdzonych fanimow. W koncu pierwsi Thunyeri z rykiem rzucili sie naprzod... Tymczasem Proyas i jego weterani brodzili konno w morzu pierzchajacej shigeckiej piechoty. Slonce lsnilo na ich pracujacych bez wytchnienia mieczach. Na zachod od nich, za sadami i glinianymi chatami pobliskiej wioski, rysowaly sie szeregi nadciagajacej konnicy - zapewne odwodow Skaurasa. Cnaiiir nie widzial jeszcze ich herbow, ale sama liczba zolnierzy zapowiadala klopoty. Wyprawil w droge nastepnego gonca, zeby ostrzec Conriyan. Wszystko idzie zgodnie z planem... Spodziewal sie, ze zolnierze broniacy skrzydel Anwuratu ustapia przed nawala jazdy Proyasa. Domyslal sie, ze i Skauras to przewidzial. Pozostawalo tylko pytanie, kogo posle w powstaly po nich wylom... Najpewniej Imbeyana. Na polnocy, na rozleglych lakach, fanimska konnica cofnela sie przed Gothyelkiem i Saubonem i oparla prawie o mury Anwuratu. -Widzisz, jak Skauras pokrzyzowal szyki Saubonowi? - spytal Kellhusa. Kellhus podazyl za jego wzrokiem i skinal glowa. -To tylko niewielka zwloka - zauwazyl. -Skauras poddal polnoc. Galeoci i Tydonnowie maja przewage gaiwut, wstrzasu. Po stronie Kianow jest jednak utmurzu, zwartosc, fira, szybkosc. Fanimowie nie wytrzymuja bezposredniego uderzenia inrithich, ale sa wystarczajaco zwarci i szybcy, zeby wykonac manewr maik unswaza, odwrotu z oskrzydleniem. Struzki pedzacych na zlamanie karku Kianow zaczynaly wlasnie oplywac inrithich z obu skrzydel. Kellhus pokiwal glowa, nie odrywajac oczu od rozgrywajacego sie przed nim dramatu. -Kiedy napastnik zapedzi sie w szarzy za daleko, odslania flanki. -Inrithim czesto sie to zdarza. I wtedy zwyciezaja tylko dzieki wiekszemu angotma, sercu do walki. Otoczeni rycerze dzielnie stawiali czolo poganom. Galeocko-thunyeryjska piechota niestrudzenie parla naprzod. -Dzieki wierze - dodal Kellhus. Cnaiiir skinal glowa. -Kiedy przed bitwa wodzowie konsultuja sie z memorialistami, ci kaza im pamietac, ze w kazdym konflikcie ludzie sa ze soba polaczeni: lancuchami, linami, sznurkami... Te wiezy maja rozna dlugosc. Nazywa sie je mayutafiuri, sciegnami wojny. To nic innego, jak sposob opisania sily i elastycznosci angotma oddzialu albo armii. Tych Kianow nazwalibysmy trutu garothut, ludzmi dlugiego lancucha: mozna ich roztracic, ale i tak znow sie zbiora. Galeoci i Tydonnowie to raczej trutu hirothut, ludzie krotkiego lancucha: gdyby zostawic ich samym sobie, walczyliby do utraty tchu. I tylko jakas katastrofa albo utgirkoy, wyczerpanie, moze zerwac laczace ich wiezi. Fanimowie rozproszyli sie przed dlugimi mieczami norsirajskich rycerzy, cofneli na zachod i zaczeli na nowo formowac szyk. -Dowodca musi nieustannie miec baczenie na wiezy laczace ludzi, zarowno jego podwladnych, jak i wrogow. -Czyli to, co sie dzieje na polnocy, nie budzi w tobie niepokoju. - Nie. Cnaiiir odwrocil sie gwaltownie ku poludniowi, powodowany niewytlumaczalnym zlym przeczuciem. Ainonczycy najwyrazniej sie wycofali, chociaz tumany pylu nadal utrudnialy zorientowanie sie w sytuacji. Piechota lawa ruszyla w gore stokow. Pchnal goncow do Conphasa z rozkazem wyslania kidruhilow, aby oslaniali odwrot oddzialu Setpanaresa. Sygnalistom kazal zawiadomic Gotiana... -Patrz - powiedzial do Kellhusa. - Widzisz ainonska piechote w natarciu? -Widze... Czesc ludzi skreca na prawo, jakby cos ich spychalo... -Czlowiek mimowolnie kryje sie za tarcza towarzysza z prawej strony. Kiedy fanimowie uderza, wybiora wlasnie te czesc szyku. Uwazaj... -Zrobia tak dlatego, ze widac w niej brak dyscypliny. -Wlasnie. Chociaz wiele zalezy od dowodcy. Gdyby prowadzil ich Conphas, powiedzialbym, ze celowo zbaczaja z drogi natarcia, aby zwiesc Kianow i odciagnac ich od mniej doswiadczonych zolnierzy. -Podstep. Cnaiiir zacisnal rece na nabijanym blacha pasie. Dlonie mu drzaly. Wszystko idzie zgodnie z planem! -Musisz wiedziec, co wie wrog - powiedzial, wpatrzony w dal. - Sciegien trzeba bronic z taka sama zaciekloscia, z jaka sie je atakuje. Nalezy wykorzystywac wiedze o przeciwniku i znajomosc terenu, stosowac podstepy, wyglaszac tyrady i dawac przyklady bohaterstwa. Nie wolno tolerowac niewiary. Armia musi byc na nia bezwzglednie odporna, a wszelkie jej przyklady karane torturami i smiercia. Co ten Setpanares wyrabia?! -Poniewaz jest zarazliwa - domyslil sie Kellhus. -Lud Wojny zna wiele opowiesci o wybitych do nogi nansurskich kolumnach... Zdarzaja sie ludzie niezlomni, ale wiekszosc szuka wiary u innych... -Dlatego utrata wiary grozi kleska, tak? To wlasnie widzielismy na polu bitwy pod Mengedda? -I dlatego najwazniejsza cecha dobrego dowodcy jest cnamturu, czujnosc. General musi stale czytac w bitwie jak w ksiedze, dostrzegac znaki i wciaz na nowo je interpretowac. Zeby nie przegapic gobozkoy. -Decydujacej chwili. Cnaiiir zmarszczyl brwi. Wspomnial o tym okresleniu tylko przelotnie, kilka miesiecy wczesniej, na pamietnej radzie na Wyzynach Andiaminskich, z udzialem cesarza. -Decydujacej chwili - powtorzyl. Blade prostokaty piechoty wspinaly sie na przybrzezne wzgorza. General Setpanares na dobre wycofal jazde... Dlaczego? Poza poludniowym odcinkiem frontu fanimowie wszedzie sie cofali. Czym tu sie martwic? Obok Kellhus przepatrywal horyzont tym samym wzrokiem, ktorym zdarzalo mu sie przenikac na wskros ludzkie dusze. Podmuch wiatru zrzucil mu wlosy na twarz. -Obawiam sie, ze ta chwila juz minela - powiedzial Kellhus. ***LJU*** Miedzy jednym okrzykiem i drugim Serwe uslyszala granie rogow.-Dlaczego? - steknela. Lezala na boku, z twarza wcisnieta w poduszki, tak jak pchnal ja Kellhus. Wchodzil w nia od tylu, napierajac goraca jak piec piersia na jej plecy, jedna reka przytrzymujac jej kolano w gorze. Jakze inaczej go czula! -Co dlaczego, slodka Serwe? Pchnal glebiej. Jeknela. -Taki inny... - wysapala. - Jestes taki inny. -To dla ciebie, slodka Serwe. Dla ciebie... Dla niej! Ocierala sie o niego, napawala sie ta innoscia. -O taaak... Przetoczyl sie na wznak i wciagnal ja na siebie. Dlonia w aureoli przesunal po jej brzuchu i siegnal nizej. Znow krzyknela. Druga reka chwycil ja za wlosy i odwrocil jej glowe w taki sposob, zeby szeptac jej do ucha. Jeszcze nigdy tak jej nie uzyl! -Mow do mnie, Serwe. Glos masz rownie slodki jak brzoskwinke. -Ale co? - wydyszala. - Co mam mowic? Siegnal w dol i uniosl jej posladki - bez wysilku, jakby byla drobna moneta. Pchnal biodrami, powoli i gleboko. -Mow o mnie... -Kellhusie... - jeknela. - Kocham cie... Wielbie cie! Tak, tak, tak! -A dlaczego, slodziutka Serwe? Bo jestes Bogiem wcielonym! Bo niebo cie zeslalo! Znieruchomial, wiedzac, ze doprowadzil ja na sam rozedrgany skraj rozkoszy. Dyszala ciezko, wsluchana w bicie jego serca, wibrujace jak napieta cieciwa luku w jego plecach i czlonku. Spod polprzymknietych powiek patrzyla na zmarszczki na przescieradle; widziane przez lzy szczescia linie zalamywaly sie i mienily kolorami. Otulila go, wchlonela calego, az po nasade. Nalezal do niej! Na sama te mysl powietrze miedzy jej udami zdawalo sie gestniec, az kazdy jego ruch odczuwala jak namacalny dotyk, jak drzenie... Krzyknela z rozkoszy. Z przeslodkiej rozkoszy! Sejenusie... -A ten Scylvend... - zamruczal glosem ociekajacym obietnicami. Dlaczego tak mnie nienawidzi? -Boi sie ciebie - wymamrotala, wij ac sie na nim. - Wie, ze go ukarzesz! Znow zaczal sie poruszac, tym razem jednak z diabelska delikatnoscia. Pisnela i zacisnela zeby, znow zdumiona jego innoscia. Nawet pachnial inaczej. Jak... Jak... Polozyl jej dlon na karku... Uwielbiala te gre! -A dlaczego nazywa mnie dunyainem? *** -O co ci chodzi? - zdziwil sie Cnaiiir. - Jeszcze nic nie jest przesadzone. Nic!Chce mnie oszukac! Podwazyc moj autorytet wsrod tych cudzoziemcowi Kellhus spojrzal na niego z doskonala obojetnoscia w oczach. -Znam "Herbarz", nansurski podrecznik opisujacy wszystkich kianenskich dostojnikow i ich godla... -Ja tez! Przynajmniej strony z ilustracjami - Cnaiiir nie umial czytac. -Wiekszosci proporcow nie da sie rozpoznac z tej odleglosci - ciagnal Kellhus. - Ale wiekszosci sie domyslam... Klamstwa! Klamstwa! Boi sie, ze stane sie zbyt potezny! -Jak?! - Cnaiiir prawie krzyknal. -W "Herbarzu" jest spis wszystkich grandow podlegajacych generalom sapatiszacha... Po prostu policzylem proporce. Cnaiiir machnal reka, jakby rozganial stado natretnych gzow. -Kto starl sie z Ainonczykami? -Nad Meneanorem Imbeyan dowodzi grandami Enathpaneah. Na wzgorzach zostal Swarjuka z Jurisady. Dunjoksha i grandowie swietego Amoteu zajeli pozycje na stokach naprzeciw prawego skrzydla ainonskiego i lewego nansurskiego. W srodku sa zolnierze z Shigeku. Sztandar Skaurasa powiewa wprawdzie nad Anwuratem, ale przypuszczam, ze jego grandowie razem z Ansacerem i innymi, ktorzy ocaleli z rzezi pod Mengedda, staneli na polnocnych lakach. Jezdzcy za wioska, ktorzy lada chwila uderza na Proyasa, to najprawdopodobniej ludzie Cuaxajego i grandowie Khememy, ale nie sa sami. Ktos tam jeszcze z nimi jedzie, zapewne Khirgwi. Widze wielblady. Cnaiiir patrzyl na Kellhusa z niedowierzaniem i bezglosnie poruszal szczekami. -To niemozliwe... Gdzie sie podzial ksiaze Fanayal i budzacy groze coyauri? Gdzie straszliwy Cinganjehoi i slynne dziesiec tysiecy grandow Eumarny?! -Ale prawdziwe. Mamy przed soba tylko czesc kianenskich wojsk. Scylvend jeszcze raz spojrzal na poludnie. Wiedzial, ze dunyain ma racje. Czul to w kosciach. Nagle ujrzal rownine tak, jak widzieli ja Kianowie. Szybcy grandowie Shigeku i Gedei odciagali Tydonnow i Galeothow coraz dalej na zachod. Shigeckie hordy ginely jak muchy, zgodnie z oczekiwaniami, i uciekaly - rowniez zgodnie z oczekiwaniami. Niezdobyty Anwurat stale zagrazal tylom inrithich. Poludniowe wzgorza... - To demonstracja - mruknal. - Skauras pokazuje nam... -Dwie armie - stwierdzil stanowczo Kellhus. - Jedna sie broni, druga czeka w odwodzie. Jak pod Mengedda. W tej wlasnie chwili dlugie szeregi konnych Kianow ruszyly w dol poludniowych zboczy, wzbijajac chmury pylu. Ainonska piechota, rozciagnieta na odcinku kilku mil, przygotowala sie na uderzenie. Tymczasem Nansurczycy i Thunyeri przedarli sie przez ostatnie umocnienia. Shigeccy rekruci rozpierzchli sie przed pancerna nawala; tysiace uciekaly na zachod, a zadni krwi Thunyeri deptali im po pietach. Stojacy za Cnaiiirem inrithijscy oficerowie i arystokraci podniesli triumfalny zgielk. Glupcy. Skauras nie musial toczyc walki o przedarcie sie przez szereg wroga. Jego oddzialy byly szybkie i zwarte, mialy fira i utmurzu. Shigecka piechota byla tylko przyneta, ofiara genialna w swej potwornosci, sposobem na rozproszenie inrithich po falistej rowninie. Stary szczwany lis, sapatiszach, dobrze wiedzial, ze nadmiar wiary bywa rownie niebezpieczny jak jej brak. Cnaiiir poczul okropny bol w piersi. Tylko mocny uscisk dloni Kellhusa oszczedzil mu upokorzenia, upadku na kolana. Zawsze to samo... Nigdy jeszcze nie targaly nim takie sprzecznosci. Nigdy nie mial tylu watpliwosci. Pozostali przez cala bitwe gapili sie, pokrzykiwali i pokazywali palcami, a general Martemus obserwowal Scyh/enda i ksiecia Kellhusa, starajac sie podsluchac, o czym rozmawiaja. Barbarzynca mial na sobie pancerz z blyszczacej luski odslaniajacy pobliznione przedramiona, nabity zelaznymi plytkami pas i spiczasty, poszczerbiony kianenski helm. Dlugie czarne wlosy opadaly mu na ramiona. Martemus rozpoznalby go na mile. Scyh/endzkie scierwo. Cnaiiir imponowal mu na naradach i w polu, ale fakt, ze Scyh/end - Scyh/end! - dowodzi armia swietej wojny, doprowadzal go do szewskiej pasji. Jak inni mogli zapomniec o jego ohydnym dziedzictwie? Kazda blizna na jego ciele wystarczylaby za wyrok smierci. A Martemus z rozkosza - najprawdziwsza rozkosza - oddalby wlasne zycie, by zarznac go i pomscic tych, ktorych wymordowal. Tylko dlaczego Conphas kazal mu zabic tego drugiego czlowieka zamiast Scyh/enda? Dlatego, generale, ze ten drugi jest szpiegiem cishaurimow... Szpieg nie moglby tak przemawiac. To czarnoksiestwo! Nie zapominaj... Nie! To nie zadne czarnoksiestwo, lecz prawda! Generale... To wlasnie sa jego magiczne sztuczki... Obserwowal, starajac sie nie sluchac paplaniny otaczajacych go ludzi. Ale mimo ze arcygeneral wyznaczyl mu paskudne zadanie, Martemus nie mogl pozostac obojetny na rozmach toczacej sie w dole bitwy. Zaden zolnierz by tego nie potrafil. Zwabiony triumfalnymi okrzykami spojrzal na plac boju. Wlasnie zalamal sie caly srodek szyku pogan. Na przestrzeni od Anwuratu do poludniowych wzgorz shigeckie formacje rozpadaly sie i pierzchaly na zachod, scigane przez biegnacych co sil w nogach Nansurczykow i Thunyerow. Przylaczyl sie do wiwatow. Przez chwile czul dume z rodakow i ulge, ze zwyciestwo zostalo osiagniete tak niewielkim kosztem. Conphas znow zwyciezyl! Zerknal na Scyh/enda. Zbyt dlugo byl zolnierzem, zeby nie wyczuc odoru porazki, nawet zamaskowanego upojnym aromatem pozornego zwyciestwa. Katastrofa byla nieunikniona... Barbarzynca ryknal na sygnalistow, zeby grali odwrot. Otaczajacy Martemusa dostojnicy rozdziawili usta, a po chwili wybuchlo zamieszanie. Ganrikki, tydonski than, oskarzyl Scyh/enda o zdrade. Niektorzy dobyli broni, zaczeli wygrazac Cnaiiirowi, ale on jak w obledzie powtarzal tylko, zeby popatrzyli na poludnie, gdzie unosily sie wylacznie tumany pylu. Gwaltownosc jego protestow troche ostudzila zapal arystokratow; czesc z nich, w tym ksiaze Kellhus, rowniez zaczela pokrzykiwac na trebaczy. Scyh/end mial jednak tego dosc. Roztraciwszy gapiow, dosiadl konia i pognal na poludniowy wschod, wlokac za soba pylista smuge. Dzwiek rogow wdarl sie w nieruchome powietrze. Teraz takze inni rzucili sie do koni. Martemus obejrzal sie na trzech ludzi, ktorych przydzielil mu Conphas. Wysoki, czarnoskory Zeumi spojrzal mu w oczy, skinal glowa i przeniosl wzrok na ksiecia Atrithau. Ci trzej nie zamierzali uciekac. Szkoda, pomyslal Martemus. Od dawna nie mial juz rownie rozsadnego pomyslu, jak mysl o ucieczce. Kellhus spojrzal na niego i na mgnienie oka ich oczy sie spotkaly. Usmiechnal sie tak smutno, ze Martemusowi zaparlo dech w piersi, a potem odwrocil sie i spojrzal w klebiaca mu sie pod stopami przestrzen. *** Potezna fala kianenskich jezdzcow, w kolczugach polyskujacych spod kolorowych plaszczy, runela ze wzgorz wprost na zaskoczonych Ainonczykow. Pierwsze szeregi skulily sie za tarczami, szukajac na stoku oparcia dla wloczni. Nad ich glowami zablysly sejmitary. Chmura pylu splynela po suchych jak pieprz zboczach. Rogi zagraly paniczny odwrot. W powietrzu zmieszaly sie krzyki ludzi, loskot kopyt i puls fanimskich bebnow. Poganscy lansjerzy zderzyli sie pancernymi ainonskimi szeregami i wbili sie w nie gleboko.Dowodzeni przez ksiecia Garsahaduthe Sansoryci zalamali sie pierwsi - ustapili pod naporem samego Cinganjehoia, slawnego Tygrysa Eumarny. Nie minelo kilka chwil, a grandowie Eumarny przebili sie az do ostatnich szeregow pierwszej falangi Sansorytow, wkrotce wszystkie oddzialy na lewo od niej, oprocz elitarnej choragwi Kishyatich palatyna Sotera, zostaly albo otoczone, albo zmuszone do ucieczki. Kishyati wycofywali sie w szyku, odpierajac szarze za szarza i zyskujac bezcenne chwile dla znajdujacych sie ponizej Ainonczykow. Niesione wiatrem kurtyny pylu przeslanialy caly swiat. Rycerze z Karyoti, Hinnantu, Moserothu, Antanamery, Eshkalas i Eshganax, w sztywnych paradnych zbrojach, pedzili konno w gore stoku, roztracajac pieszych uciekinierow. Zderzyli sie z fanimami w ochrowej zadymce. Lance pekaly z trzaskiem, konie kwiczaly, okrzyki ludzi wznosily sie pod niewidoczne niebo. Uranyanka, palatyn wilgotnej krainy Moserothu, obureczna maczuga roztrzaskiwal glowy kolejnych pogan. Sepherathindor, hrabia-palatyn Hinnantu, poprowadzil swoich pomalowanych rycerzy do szturmu; scinali wrogow jak drzewka. Ksiaze Garsahadutha i jego sansoryjscy weterani spychali nieprzyjaciela wstecz, szukajac porzuconych przez towarzyszy swietych sztandarow. Kiedy Kianowie sie cofneli, z gardel Sansorytow dobyl sie triumfalny ryk. Wiatr zaczal rozwiewac rdzawa mgle. Garsahadutha, ktory wysforowal sie na kilkaset krokow przed swoich ludzi, wpadl prosto na ksiecia Fanayala i coyaurich. Nadzial sie okiem na brzeszczot i spadl z konia. Smierc spadla z nieba jak huragan. W kilka sekund wszystkich szesciuset czterdziestu osmiu rycerzy Sansoru zginelo lub zostalo wysadzonych z siodla. Nie widzac dalej niz na kilka krokow, Ainonczycy pedzili w kierunku, z ktorego dobiegaly odglosy bitwy, po czym znikali w szafranowej mgle. Inni skupiali sie wokol swoich baronow i palatynow i czekali na wiatr. I Konni lucznicy podkradli sie do nich od tylu i z obu skrzydel. ***Serwe skulila sie, wstrzasana szlochami, i rozpaczliwie usilowala ukryc sie pod kocem. -Co ja ci zrobilam? - plakala. - Czym cie urazilam? Po ciezkim ciosie obwiedzionej aureola dloni upadla na dywan. -Kocham cie! - zawyla. - Kellhuuusie! Wojownik-Prorok rozesmial sie. -Powiedz mi, slodka, najslodsza Serwe, jakie mam plany wobec swietej wojny? *** Podmuch wiatru targnal swazondowym sztandarem, biale polacie wydely sie i zatrzepotaly jak zagle. Martemus postanowil juz, ze kiedy bedzie po wszystkim, osobiscie wdepcze te ohyde w piach...Na szczycie pagorka zostali tylko on, Kellhus i trzech naslanych przez Conphasa zabojcow. Mimo ze kurtyna pylu przeslaniajaca poludniowe wzgorza zgestniala, widzial, ze z mgly uciekaja ludzie - ainonska piechota. Scyh/end dawno juz zniknal mu z oczu. Na zachod od miejsca nieuniknionej porazki formowaly szyk nansurskie kolumny. Jeszcze chwila i Conphas popedzi je forsownym marszem w strone mokradel. Nansurczycy mieli wprawe w przezywaniu klesk zadanych przez fanimow. Ksiaze Kellhus siedzial odwrocony tylem. Stopy zetknal podeszwami, dlonie oparl na kolanach. Przed nim ludzie wdrapywali sie na mury twierdzy i z nich spadali, rycerze galopowali po wysuszonych lakach, inrithi wycinali w pien bezradnych shigeckich rekrutow... A prorok... sluchal. I Nie. Patrzyl. Byl swiadkiem. Tylko nie on, pomyslal Martemus. Nie moge tego zrobic. Pierwszy zabojca ruszyl. ROZDZIAL 15 Gdzie swieci maja ludzi za glupcow, tam szalency rzadza swiatem.Protathis, "Kozie serce" Schylek lata, 4111 Rok Kla, Shigek Wyschniete koryto rzeki przecinalo rownine glebokim rowem. Cnaiiir przez jakis czas jechal po jego dnie i postanowil wyjechac na gore, dopiero gdy zaczelo sie wic jak zyly starca. Na brzegu sciagnal wodze i osadzil karego w miejscu. Nad nim wznosily sie przybrzezne wzgorza, wciaz od podnozy az po wierzcholki spowite oblokiem mialkiego jak kreda pylu. Na zachod od niego niedobitki ainonskiego kontyngentu powoli cofaly sie na rownine. Na wschodzie tysiace spanikowanych zolnierzy biegiem przecinaly pofaldowane laki. Calkiem niedaleko, na niewielkim wzniesieniu, dostrzegl oddzial piechoty w dlugich kiltach z czarnej skory obszytych metalowymi pierscieniami, bez helmow i bez broni. Zolnierze rozbierali sie ze zbroi i albo plakali z twarza w dloniach, albo w oszolomieniu patrzyli w strone okrytych kurzawa wzgorz. Co sie stalo z ainonska jazda? Dalej na wschodzie, gdzie turkusowo-akwamarynowy pas Meneanoru znikal za bura podstawa wzgorz, Kianowie szerokim strumieniem wlewali sie na plaze. Nie musial widziec herbow, zeby wiedziec, kogo ma przed soba: to Cinganjehoi prowadzil grandow Eumarny na ziemie niczyja... Gdzie podzialy sie odwody? Gdzie Gotian i rycerze shrialu? Gdzie Gaidekki, Werijen Wielkie Serce, Athjeari i reszta?! Gardlo zacisnelo mu sie bolesnie. Zgrzytnal zebami. Znowu to samo. Jak w bitwie nad Kiyuth. Ale tym razem to on byl Xunnuritem. To on byl aroganckim oslem! Wytarl pot z oczu i odprowadzil wzrokiem fanimow, od ktorych oddzielal go odlegly szereg krzewow i karlowatych drzew. Pedzili jak niekonczaca sie fala przyplywu... Oboz. Jada do obozu... Krzyknal przerazliwie, spial konia ostrogami i pognal na wschod. Serwe! *** Na horyzoncie wrzalo. Pancerne szeregi scieraly sie z hukiem i kotlowaly we wscieklych zwarciach. W powietrzu niosl sie nie loskot, raczej odlegly szmer bitwy - jak szum morza w muszli, pomyslal Martemus. Rozszalalego morza. Z zapartym tchem patrzyl, jak pierwszy zabojca zachodzi ksiecia Kellhusa od tylu, wznosi miecz do ciosu...Chwila jak mgnienie oka. Martemus ledwie zdazyl wciagnac powietrze do pluc. Prorok najzwyczajniej w swiecie odwrocil sie i zlapal opadajace ostrze miedzy kciuk i palec wskazujacy. -Nie - powiedzial. Okrecil sie na piecie, wciaz w kucki, i niewiarygodnym kopnieciem poslal napastnika na piasek. Martemus nie zorientowal sie, kiedy miecz zabojcy znalazl sie w lewej rece proroka, ktory - nie prostujac sie nawet - przyszpilil nim napastnika do ziemi. Serce Martemusa zdazylo uderzyc tylko raz. Drugi morderca rzucil sie naprzod i wymierzyl cios. Nastepne kopniecie w przykleku. Trzask. Glowa napastnika odskoczyla w tyl. Miecz wypadl z odretwialych palcow, zabojca osunal sie na ziemie jak zrzucona z ramion szata. Martwy. Zeumicki tancerz miecza opuscil tulwar i rozesmial sie glosno. -Cywilizowany czlowiek - stwierdzil basowym glosem. Bez ostrzezenia zakrecil tulwarem mlynca. Slonce zalsnilo na ostrzu jak na posrebrzonych szprychach kola rydwanu. Prorok wstal i z pochwy na plecach wyciagnal swoj dziwny miecz o przedluzonej glowicy. Trzymajac go w prawej rece, oparl czubek o ziemie i strzelil grudka darni w oczy Zeumiego. Tancerz miecza zaklal, potknal sie, zatoczyl do tylu. Prorok zrobil wypad i wbil mu ostrze w podniebienie. Poczekal cierpliwie, az trup zsunie sie na ziemie po klindze. Stal samotny na szczycie, za jego plecami toczyla sie krwawa bitwa, a wiatr rozwiewal mu brode i wlosy. Odwrocil sie do Martemusa. Przestapil nad cialem Zeumiego... Podswietlony porannym sloncem. Objawienie. Zywy aspekt... Zbyt straszny. Zbyt jasny. General cofnal sie, niezdarnie siegajac po miecz. -Martemusie - powiedzialo objawienie. Zlapalo go za przegub dloni z mieczem. -Proroku... - steknal Martemus. Objawienie sie usmiechnelo. -Skauras wie, ze dowodzi nami Scylvend. Na pewno widzial swazondowy sztandar. General Martemus wytrzeszczyl oczy. Nic nie rozumial. Wojownik-Prorok odwrocil sie i ruchem glowy wskazal bitwe w dole. Nie zostal zaden znajomy slad frontu. Najpierw Martemus rozpoznal Proyasa i jego conriyanska kawalerie przyparta do glinianych murow odleglej wioski. Wtem z cienia sadow wynurzylo sie kilka tysiecy kianenskich jezdzcow pod trojkatna choragwia Cuaxajego, sapatiszacha Khememy. Doskoczyli do Conriyan z flanki, przypieczetowujac - zdaniem Martemusa - ich zgube. Wciaz nie rozumial, co Wojownik-Prorok ma na mysli. Spojrzal na Anwurat. -Khirgwi... - mruknal. Tysiace Khirgwich na sadzacych dlugie susy wielbladach werznely sie jak w maslo w pospiesznie ustawiony szyk conriyanskiej piechoty. Wzieli inrithich w kleszcze i mkneli w gore zbocza, prosto do swazondowego sztandaru... Prosto na nich. Przerazajace wycie Khirgwich wybilo sie ponad ogolna wrzawe. -Musimy uciekac! - krzyknal Martemus. -Nie - odparl Wojownik-Prorok. - Sztandar nie moze upasc. -Ale przeciez upadnie! Juz upadl! Wojownik-Prorok usmiechnal sie, a w jego oczach zablysla niezlomna wola walki. -Wiecej wiary, generale. - Polozyl dlon w aureoli na ramieniu Martemusa. - Wojna to wiara. *** Zamet i groza owladnely sercami Ainonczykow. Kompletnie zdezorientowani, nawolywali sie w chmurach pylu i rozpaczliwie probowali ustalic wspolny plan dzialania. Szybkie kohorty fanimskich lucznikow pojawialy sie znikad i zabijaly pod nimi okryte czaprakami konie. Rycerze kulili sie za naszpikowanymi strzalami tarczami. Gdy tylko Uranyanka, Sepherathindor i reszta przechodzili do kontrataku, Kianowie szli w rozsypke, a scigajacy ich rycerze spadali z zabitych koni na spieczona ziemie. Wielu zabladzilo, znalezli sie beznadziejnym polozeniu, otoczeni ze wszystkich stron. Kusjeter, hrabia-palatyn Gekasu, zapedzil sie na szczyt jednego ze wzgorz i wpadl w potrzask - z jednej strony mial najezone zaostrzonymi kolkami okopy, ktore powstrzymaly pierwsze szarze Ainonczykow, z drugiej, od dolu, groty lanc bezlitosnych coyaurich. Przez jakis czas odgryzal sie kianenskim jezdzcom, az w koncu stracil konia. Jego ludzie, myslac, ze nie zyje, rzucili sie do panicznej ucieczki i stratowali go po drodze. Smierc spadla z nieba jak huragan...Sapatiszach Eumarny, Cinganjehoi, prowadzil natarcie na lezacych w dole lakach. Jego grandowie rozciagneli sie wachlarzowato ku polnocy, zamierzajac rozniesc inrithijskie obozowisko. Sam Tygrys uderzyl na zachod, prowadzac zolnierzy w slad za uciekajaca w panice ainonska piechota. Rozbil w pyl oddzial generala Setpanaresa. General polegl, a Chepheramunni, regent Wysokiego Amonu, cudem uniknal smierci. Dalej, na polnocnym zachodzie, w oddziale podlegajacym rozkazom Cnaiiira urs Skiotha, wielkiego wodza, resztki dyscypliny rozplynely sie w chaosie wzajemnych oskarzen o zdrade. Masa shigeckich rekrutow w srodku szyku Skaurasa padla pod naporem Nansurczykow i Thunyerow, wspartych atakujaca ze skrzydla i dowodzona przez Proyasa conriyanska jazda. Inrithi, przekonani o zwyciestwie, rzucili sie w pogon za niedobitkami wroga. Rowny dotad szyk zmienil sie w luzny zbior przypadkowo zebranych oddzialkow, rozproszonych po calej rowninie. Niektorzy zolnierze padali na ziemie i na kolanach dziekowali Bogu za zwyciestwo. Malo kto uslyszal grane na rogach wezwanie do odwrotu - glownie dlatego, ze malo rogow sie odezwalo. Sygnalisci nie chcieli uwierzyc, ze to prawdziwy rozkaz. A bebny pogan przez caly czas dudnily w rownym rytmie. Grandowie Khememy i dziesiatki tysiecy dosiadajacych wielbladow Khirgwich, zajadlych dzikusow z poludniowych pustyn, wynurzyli sie z fali uciekajacych rekrutow i uderzyli na rozproszonych Ludzi Kla. Odciety od piechoty Proyas wycofal sie w glab glinianych zaulkow pobliskiej wioski, modlac sie do Boga i wrzeszczac na swoich ludzi. Thunyeri formowali na lakach obwiedzione murem pawezy kregi i walczyli z uporem, zaskoczeni znalezieniem przeciwnika, ktory dorownywal im zaciekloscia. Ksiaze Skaiyelt desperacko usilowal zebrac swoich hrabiow i rycerzy, ale okopy i umocnienia utrudnialy im ruchy. Jedna walna bitwa zmienila sie w tuzin potyczek, znacznie bardziej rozpaczliwych i dramatycznych. Gdziekolwiek Wielkie Imiona skierowaly wzrok, po rowninie pedzili gromadnie fanimowie; tam, gdzie zdobywali przewage, atakowali i zwyciezali; tam, gdzie nie mogli wejsc do zwarcia, puszczali konie w kolo i ostrzeliwali inrithich morderczymi salwami z lukow. Owladnieci strachem rycerze szarzowali na nich w pojedynke, a wtedy poganie zabijali pod nimi konie, ich samych zas wdeptywali w ziemie. *** Cnaiiir gnal na zlamanie karku, klnac sie w duchu za zgubienie drogi w niezliczonych zaulkach i uliczkach tworzacych obozowisko. Wstrzymal konia przed skupiskiem galeockich namiotow, rozpietych na masywnych ramach, i spojrzal na polnoc, wypatrujac charakterystycznych czubkow okraglych pawilonow, w jakich mieszkali Conriyanie. Na plac przed namiotami nie wiadomo skad wybiegly trzy kobiety; przeciely go w poprzek i zniknely po drugiej stronie. Chwile pozniej przemknela jeszcze jedna, ciemnowlosa, wykrzykujaca cos niezrozumiale po ketyajsku. Na poludniu niebo znaczyly czarne pioropusze dymu. Porywy wiatru na chwile ucichly, plotna przestaly lopotac.Wpadl mu w oko granatowy plaszcz porzucony przy dogasajacym ognisku. Ktos zaczal naszywac mu czerwony Kiel na piersi... Uslyszal krzyki. Tysiace krzykow. Gdzie ona byla? Wiedzial, co sie dzieje. Ba, wiedzial bardzo dokladnie, jak to sie dzieje. Pierwszy ogien podlozono jako sygnal dla inrithich na polu bitwy, aby ich przekonac, ze juz po nich - w przeciwnym razie oboz zostalby dokladnie przeszukany, a dopiero potem zniszczony. W tej chwili Kianowie otaczali obozowisko, chciwie wypatrujac lupow, najchetniej tych wyrywajacych sie i rozwrzeszczanych. Jezeli szybko nie znajdzie Serwe... Spial konia. Ruszyl na polnocny wschod. Wyszedl z ciasnego zakretu przy pawilonie ozdobionym wyszytymi na plotnie zwierzecymi totemami, wpadl w kreta uliczke i zobaczyl trzech Kianow na ozdobnie przystrojonych wierzchowcach. Odwrocili sie, slyszac tetent kopyt, ale natychmiast przestali sie nim interesowac, jakby omylkowo wzieli go za jednego ze swoich. Chyba sie klocili. Dobyl miecza i pchnal konia do galopu. W pierwszym przejezdzie zabil dwoch; wprawdzie kompan ich w ostatniej chwili ostrzegl, ale nie zdazyli zareagowac. Zanim Cnaiiir zatrzymal sie i obrocil w miejscu, trzeci fanim rzucil sie do ucieczki. Scylvend go nie scigal, ruszyl prosto na wschod; nareszcie wiedzial, gdzie jest - tak mu sie przynajmniej wydawalo. Krzyk, od ktorego wlosy zjezyly mu sie na karku, rozlegl sie nie dalej niz sto krokow od niego. Kon zwolnil i przeszedl w trucht, a Cnaiiir stanal w strzemionach i dostrzegl przemykajace wsrod namiotow sylwetki. Kolejne okrzyki przerazenia rozdarly powietrze znacznie blizej niz poprzednio - i nagle sposrod otaczajacych go pawilonow wypadla horda cywilow: zolnierskich dziwek, zon, niewolnikow, skrybow i kaplanow. Jedni krzyczeli, inni z wytrzeszczonymi oczami po prostu biegli za tlumem. Niektorzy reagowali lekiem na widok barbarzyncy i rozpaczliwie przed nim uskakiwali, inni nie zwracali na niego uwagi - albo wiedzieli, ze nie jest fanimem, albo zdawali sobie sprawe, ze wszystkich i tak nie dalby rady usiec. Po chwili cizba zrzedla, mlodych i zdrowych zastapili starzy i schorowani. Mignal mu Cumor, wiekowy arcykaplan Gilgaola, ponaglany przez mlodszych braci. Dziesiatki spanikowanych matek wlokly za soba smiertelnie wystraszone dzieci. Kawalek dalej grupa dwudziestu rannych wojownikow w bandazach - najpewniej Galeotliow - przestala uciekac i szykowala sie do obrony. Zaczeli spiewac... Chor chrapliwych, triumfalnych wrzaskow narastal z kazda sekunda, tak jak tetent kopyt i parskanie koni... Cnaiiir sie zatrzymal. Wyjal miecz. I wtedy ich zobaczyl. Rozbijali sie wsrod namiotow, ludzaco podobni do armii brodzacej w przybrzeznej, spienionej wodzie morza. Kianowie z Eumarny... Zaskoczony spojrzal w dol. Mloda kobieta z zakrwawiona noga i dzieciakiem w zawiniatku na plecach sciskala go za kolano i belkotala blagalnie w jakims obcym jezyku. Wzial zamach, zeby ja kopnac, ale w ostatniej chwili powstrzymal sie, siegnal w dol i zgarnal ja na siodlo. Rozryczala sie na dobre. Zakrecil w miejscu i ruszyl w slad za uciekajacymi cywilami. Strzala swisnela mu kolo ucha. Zlociste wlosy powiewaly mu na wietrze wydymajacym szate z bialego brokatu. -Padnij! - zawolal. Oszolomiony Martemus ani drgnal. Po widocznych w dole polach przewalaly sie chmury kurzu i tabuny Khirgwich. Wojownik-Prorok odchylil sie raz w jedna strone, raz w druga, schylil glowe, zakolysal sie w talii, przykucnal, podskoczyl... Dziwny to byl taniec, niby przypadkowy, a zarazem celowy i swiadomy, spokojny - i tak szybki, ze oko nie moglo za nim nadazyc. Dopiero kiedy strzala trafila Martemusa w udo, uswiadomil sobie, ze Prorok tanczy pod gradem pociskow. Padl na ziemie, sciskajac zraniona noge. Caly swiat wyl i ryczal ogluszajaco. Bol wyciskal lzy z oczu, ale Martemus widzial, ze swazondowy sztandar stoi i mieni sie w sloncu. Slodki Sejenusie... Zaraz umre. -Uciekaj! - krzyknal. - Uciekaj! *** Kary prychal, rzezil i kwiczal. Mijali kolejne namioty, skorzane i plocienne, malowane we wzory i w paski, zdobione motywem Kla. Bezimienna kobieta w jego ramionach drzala, bezskutecznie usilujac odwrocic sie do dziecka. Kianowie byli coraz blizej, az ziemia dudnila pod kopytami ich koni; pedzili waskimi drozkami, na nielicznych placach formowali tyraliere. Slyszal ich bojowe okrzyki i polecenia taktyczne.-Skafadi! Jara til Skafadi! Wkrotce mkneli juz nie jedna, lecz kilkoma rownoleglymi uliczkami. Dwa razy musial przycisnac kobiete i dziecko do konskiego karku, kiedy strzaly syknely zbyt blisko. Uderzyl ostrogami. Boki karego znow splynely krwia. Slyszac krzyki, uswiadomil sobie, ze wyprzedza uciekajacych cywilow. Nagle zewszad otoczyli go roztrzesieni, kulejacy mezczyzni, lamentujace matki, dzieci o poszarzalych buziach. Szarpnal wodze w lewo; wiedzial, ze Kianowie pojada za nim. Byl przeciez slynnym kapitanem Skafadich, ktory towarzyszy bluzniercom. Wszyscy jency, ktorych przesluchiwal, slyszeli o nim. Wypadl na jeden z olbrzymich placow, na ktorych Nansurczycy cwiczyli musztre. Kary skoczyl naprzod ze zdwojona energia. Cnaiiir siegnal po luk, zalozyl strzale na cieciwe i zastrzelil najblizszego Kiana. Druga strzala trafila w szyje konia i cala gromada fanimow runela na ziemie, wzburzajac pioropusz pylu. -Zirkirty! - zawolal. Kobieta zapiszczala ze strachu. Spojrzal w przod. Dziesiatki Kianow tloczyly sie w zachodnim wejsciu na plac. Skurwysyny... Skrecil ostro, chociaz kary zaczynal robic bokami, i pomknal w strone polnocnego wyjscia; w duchu blogoslawil Nansurczykow za niewolnicze umilowanie kompasu. Chrapliwe wrzaski wzniosly sie pod niebo. Bezimienna kobieta zalkala. Nansurskie wojskowe namioty staly wzdluz polnocnego skraju placu w rownym szeregu jak opilowane zeby. Przedzielajaca je luka byla coraz blizej. Kobieta na przemian to zerkala do przodu, to znow wykrecala glowe, patrzac na goniacych ich Kianow; wygladalo to niedorzecznie, ale czarnowlosy maluch usilowal nasladowac jej ruchy. To dziwne, pomyslal Cnaiiir, ze dzieci wiedza, kiedy zachowac spokoj. Niespodziewanie fanimscy jezdzcy wyroili sie rowniez przy polnocnym wyjsciu. Szarpnal wodze w prawo i popedzil wzdluz szeregu przestronnych bialych namiotow, szukajac chocby najmniejszej przerwy miedzy nimi. Nic nie znalazl, pomknal wiec do rogu. Od wschodu wlewalo sie coraz wiecej Kianow, ktorzy wachlarzowato rozpraszali sie po placu. Ci za plecami Cnaiiira byli coraz blizej; nastepne strzaly smignely mu kolo glowy. Skrecil ostro i zrzucil kobiete z siodla. Dopiero teraz dziecko wydarlo sie na cale gardlo. Cisnal jej noz, zeby mogla rozciac plotno namiotu... Powietrze drzalo od loskotu kopyt i okrzykow pogan. -Uciekaj! - ryknal. - No uciekaj ze! Pochlonal go oblok pylu. Rozesmiany odwrocil do Kianow. Wyciagajac miecz z pochwy, plynnym ruchem uniknal ciecia sejmitara i dzgnal napastnika pod pache. Zamaszystym cieciem strzaskal bron nastepnego i rozoral mu policzek, a kiedy duren odruchowo zaslonil sie reka, przebil mu srebrna kolczuge. Krew trysnela jak wino z przeklutego buklaka. Zaparl sie o tarcze kolejnego napastnika i grzmotnal mieczem jak maczuga. Kian przekoziolkowal przez zad konia i cudem chyba wyladowal na czworakach. Helm mu spadl i potoczyl sie pod tratujace wszystko kopyta. Cnaiiir zmienil chwyt na broni i pchnal Kiana od gory w tyl glowy. Stanal w strzemionach, zamachnal sie mieczem. Kropelki krwi bryznely zaskoczonym napastnikom w twarz. -Ktory?! - zawolal w swojej swietej mowie. Cial na odlew pozbawione jezdzcow konie, ktore chwilowo oddzielaly go od wrogow. Jeden padl, mlocac nogami ziemie, drugi zakwiczal i wierzgnal prosto w stloczonych pogan. - Jestem Cnaiiir urs Skiotha, najstraszniejszy z ludzi! - Kary na chwiejnych nogach zrobil krok do przodu. - Na rekach nosze slady waszych ojcow i braci! Spod srebrzystych poganskich helmow lyskaly bialka oczu. Paru Kianow cos krzyknelo. -Ktory mnie zabije?! - ryknal zapalczywie. Przeszywajacy kobiecy krzyk. Obejrzal sie przez ramie. Bezimienna kobieta stala przy wejsciu do namiotu i machala do niego. Nozem, ktory jej rzucil, dawala znaki, zeby szedl za nia. Przez mgnienie oka wydalo mu sie, ze ja zna, zna ja od dawna, ze przez cale lata byli kochankami. Promienie slonca wdzieraly sie do namiotu przez rozorana nozem tylna sciane. Nagle w gorze zamajaczyl cien. Cnaiiir uslyszal cos nie calkiem... Tym razem krzyk Kianow zabrzmial zupelnie inaczej. Byl w nim strach. Siegnal za pas i scisnal w dloni ojcowska blyskotke. Spojrzal w szeroko otwarte, zdumione oczy kobiety. Ponad jej ramieniem spogladaly na niego oczy jej synka... Bo teraz juz wiedzial. To byl chlopiec. Chcial krzyknac. Stali sie cieniami w rzece ognia. *** Jedna przestrzen.Nieskonczenie wiele drog. Kellhus mial piec lat, kiedy pierwszy raz wyszedl poza bramy Ishual. Pragma Uan zebral chlopcow w jego wieku i kazal sie wszystkim trzymac dlugiego sznura, po czym bez dalszych wyjasnien poprowadzil ich w dol przez tarasy, przez Plowa Brame, do lasu. Zatrzymali sie dopiero wsrod poteznych debow. Przez jakis czas mogli sie swobodnie blakac po lesie - po to, jak domyslal sie teraz Kellhus, aby sie uwrazliwic. Aby uslyszec swiergot stu siedemnastu ptakow. Aby poczuc zapach mchu na korze i uslyszec mlaskanie prochnicy pod sandalkami. Aby docenic ksztalty i kolory: biale snopy swiatla w miedzianym polmroku, czarne korzenie. A jednak mimo tej napierajacej zewszad nowosci mysli Kellhusa krazyly wokol pragmy. Az drzal z niecierpliwosci. Wszyscy widywali pragme Uana ze starszymi chlopcami, wszyscy wiedzieli, ze zdradza im tajniki, jak to nazywali, sztuki konczyn... Tajniki wojny. -Co widzicie? - zapytal w koncu pragma, podnoszac wzrok na korony drzew. Posypaly sie odpowiedzi. Liscie. Galezie. Slonce. Kellhus widzial jednak wiecej. Dostrzegal uschniete konary, gaszcz walczacych o przetrwanie pedow galazek, male, smukle drzewka umierajace w cieniu olbrzymow. -Konflikt - powiedzial. -Co masz na mysli, mlody Kellhusie? Strach i uniesienie - dzieciece namietnosci. -Drzewa, pra-pragmo - wyjakal. - One walcza o... o przestrzen do zycia. -Istotnie - przytaknal z powaga pragma Uan. - I tego wlasnie bede was uczyl, moje dzieci. Jak byc drzewem. Jak walczyc o przestrzen... -Ale przeciez drzewa sie nie poruszaja - zauwazyl inny chlopiec. -Poruszaja sie, choc bardzo powoli. Serce drzewa uderza tylko raz do roku, na wiosne, dlatego drzewo musi bronic sie ze wszystkich kierunkow jednoczesnie. Musi sie rozrastac, az przesloni niebo. Wasze serca bija wielokrotnie szybciej, dlatego wystarczy, zebyscie swoje wojenne wysilki kierowali tylko w jedna strone. Ludzie tak zagarniaja przestrzen... Staruszek Uan zerwal sie na rowne nogi i machnal kijem. -Chodzcie. Niech ktorys sprobuje dotknac moich kolan. W cetkowanym sloncem polmroku Kellhus rzucil sie na niego razem z reszta chlopcow. Piszczal ze zlosci i zachwytu za kazdym razem, kiedy pragma wymierzal mu kuksanca albo odpychal go kijem. Patrzyl z podziwem, jak stary czlowiek wiruje w tancu, a maluchy przewracaja sie na pupy i turlaja po krzakach jak male borsuki. Zaden nie dotknal jego nog. Zaden nawet nie przekroczyl granicy wykreslanego przez patyk kregu. Pragma Uan byl drzewem zwycieskim, bezdyskusyjnym wlascicielem swojej przestrzeni. Khirgwi, owinieci w poszarpane brunatne burnusy, uzbrojeni w wyszczerbione sejmitary i tarcze z utwardzanej wielbladziej skory, poganiali rozkolysane wielblady. Ich dziki skowyt ogluszal. Kellhus podniosl do ciosu swoj dunyainski miecz. Zasmiali sie drwiaco. Sniade, pustynne twarze, jakze pewne siebie... Galopem pedzili wprost w krag zakreslany klinga Kellhusa. *** Cnaiiir kopnal siodlo i osmolone konskie truchlo. Podparl sie na rekach i wstal z popiolu. Zamrugal kilka razy; dym gryzl w oczy. Dzwonienie w uszach. Smrod przypalonego miesa.Podszedl do szczatkow kobiety i dziecka, znalazl swoj noz. Podniosl go ostroznie za zweglona rekojesc. Byla jednoczesnie goraca i chlodna; czarnoksieskie cieplo zawsze w taki sposob przesaczalo sie do rzeczywistego swiata. Ruszyl na polnoc, miedzy obwisle, haftowane w klatwy namioty Ainonczykow. Ozdobione piktogramami proporce lopotaly na wietrze. Za jego plecami czarnoksieznicy Szkarlatnych Wiezyc chodzili po niebie. Slupy ognia wybuchaly bezszelestnie. Sciany blyskawic przeslanialy widok w dali. Wydawaloby sie, ze ludzie powinni krzyczec. Serwe. Otoczyl go tlum cywilow - podekscytowanych, wniebowzietych, przerazonych, zdumionych... Otwierali usta, klapali jezykami o zeby, ale on wciaz slyszal tylko dzwonienie. Roztracal ich lekkimi jak piorka ramionami i szedl dalej. Bolala go lewa reka. Otworzyl dlon i ujrzal spoczywajaca w niej chorae ojca. Nawet w blasku slonca miala powierzchnie calkiem matowa, pokryta niezrozumialym pismem - brudna, zelazna galka oczna. Dwa razy ocalila mu zycie. Wcisnal ja z powrotem za pas. Uslyszal huk pioruna. Dzwonienie w uszach przycichlo do przenikliwego pisku na granicy slyszalnosci. Przystanal, zamknal oczy. Krzyki i biadania, jedne daleko, inne blisko... bardzo blisko. Kreslily przestrzen, zapuszczaly sie az po horyzont, ginely we wszechobecnym zgielku bitwy i szumie morza. W koncu znalazl ozdobny pawilon Proyasa na szczycie pagorka. Pomyslal, ze wydaje sie bardzo sfatygowany. Wezbrala w nim fala smutku. Wszystko bylo takie umeczone. Nieopodal stal namiot, w ktorym dawniej mieszkal z Kellhusem; maszty skrzypialy, plotno lopotalo na wietrze, obok wygaszonego ogniska stal kociolek. Dym snul sie przy ziemi, wpelzal miedzy sasiednie namioty. Cnaiiirowi serce zalomotalo w piersi. Moze tak jak inni poszla na poludniowo-wschodni skraj obozu, zeby stamtad sledzic przebieg bitwy? A moze porwali ja Kianowie? Taka pieknosc zgarneliby z pewnoscia, nie baczac na jej brzemienny stan. Byla zabawka ksiazat, cudownym prezentem! Lupem! Az podskoczyl na dzwiek jej glosu. Krzyczala... Przez chwile stal jak wrosniety w ziemie. Uslyszal meski glos, lagodny, kojacy - a zarazem niewyobrazalnie okrutny. Ziemia zatrzesla mu sie pod nogami. Zatoczyl sie do tylu - jeden krok, drugi. Skora mrowila go bolesnie. Dunyain. -Prosze! - krzyczala Serwe. - Blagam! Dunyain! Ale jak...? Ostroznie ruszyl naprzod. Zebra mial jak z kamienia, nie mogl zaczerpnac tchu! Noz drzal mu w dloni. Wyciagnal reke i trzesacym sie czubkiem ostrza rozchylil poly namiotu. W srodku bylo za ciemno, zeby od razu cos zobaczyl. Mignal mu ruchomy cien, uslyszal szloch Serwe... W koncu ja dostrzegl. Kleczala nago przed jakas potezna sylwetka. Opuchlizna calkiem przeslonila jej jedno oko, krew sciekala jej z glowy i nosa w rytm uderzen serca, splywala na szyje i piersi. Nie zastanawiajac sie dluzej, wsliznal sie do spowitego polmrokiem namiotu. W powietrzu unosila sie won okrutnego spolkowania. Dunyain okrecil sie na piecie. Byl nagi, tak jak Serwe, zakrwawiona dlon zaciskal na nabrzmialym czlonku. -Scyh/end... - mruknal, przeciagajac zgloski. Oczy blyszczaly mu z rozkoszy. - Nie zweszylem cie. Cnaiiir pchnal prosto w serce, ale zlana krwia reka dunyaina trafila go w nadgarstek i zbila cios. Noz wszedl w piers tuz ponizej obojczyka. Kellhus zatoczyl sie, zadarl glowe i wydal z piersi stukrotnie zwielokrotniony ryk, jakby w jednym nieludzkim gardle spetano sto glosow. Jego twarz... otworzyla sie, jakby miala dziesiatki stawow rozmieszczonych od czubka glowy po nasade szyi. Pod tworzacymi ja palcami Cnaiiir zobaczyl slepia bez powiek, dziasla bez warg... Potwor go uderzyl. Cnaiiir osunal sie na kolano i wyszarpnal z pochwy miecz, ale intruz jednym zwierzecym skokiem wypadl z namiotu. *** Rozproszeni ainonscy rycerze, w wiekszosci pozbawieni koni, nie mieli innego wyjscia, jak zewrzec szyki i stawic czolo fanimom. Kianowie regularnie wpadali w ich oddzialy. Wymalowane na bialo ainonskie twarze majaczyly w przeswietlonej sloncem kurzawie, stanowiac dogodny cel. Krzepnaca krew zlepiala przyciete w kwadrat brody, sztandary padaly na ziemie prosto pod konskie kopyta, pot mieszal sie z pylem, tworzac lepki brud. Ciezko rannego Sepherathindora trzeba bylo przeniesc na tyly; wczesniej, w awangardzie, "smial sie z Satohesserem", jak wszyscy ainonscy arystokraci w obliczu smierci.Niektorzy - wsrod nich Galgota, palatyn Eshganax - poganiali konie i uciekali w dol zboczy, zostawiajac spieszonych rodakow i lennikow na pastwe losu. Inni - tak jak okrutny Zursodda - wykrwawiali swoich ludzi w nierozwaznych kontratakach, az zabraklo im jezdzcow. Jeszcze inni - waleczny Uranyanka albo piekny Chinjosa, hrabia-palatyn Antanamery - spokojnie odpierali kolejne natarcia pogan. Zagrzewali podwladnych do boju i walczyli o kazda piedz ziemi. A Kianowie szarzowali raz za razem. Konie kwiczaly. Lance pekaly z trzaskiem. Ludzie krzyczeli i plakali. Sejmitary i miecze dzwieczaly jak plac boju dlugi i szeroki. I za kazdym razem fanimowie odbijali sie od pancernej sciany, nie mogac sie nadziwic, ze pokonani jakos nie daja sie pokonac. Na polnocnym zachodzie Khirgwi napierali na inrithich z uporem i oblakancza furia. Wielu zeskakiwalo z wysokich wielbladow i rzucalo sie na oszolomionych jezdzcow, aby sciagnac ich z koni. W ten sposob zgineli Kushigas, conriyanski palatyn Annandu, i Inskarra, tliunyeryjski hrabia Skagwy. Proyas zostal otoczony, podobnie jak tysiace schowanych za pawezami Thunyerow. Khirgwi rozlali sie takze wokol Anwuratu, uderzyli na oblegajacych twierdze Conriyan i zmusili ich do odwrotu. Ruszyli rowniez na pagorek, na ktorym wielki wodz zatknal swoja choragiew, swazondowy sztandar. Tymczasem wojska grandow Eumarny przewalaly sie jak burza przez waskie i krete zaulki inrithijskiego obozu, palac namioty, mordujac kaplanow, lapiac i gwalcac kobiety. Na widok buchajacego znad obozowiska slupa dymu ludzie Skaurasa padali na kolana i plakali, dziekujac Jedynemu Bogu. Oddawali tez czesc sapatiszachowi, calujac ziemie u jego stop. Nagle niebo na wschodzie rozblyslo swiatlem. Wspaniali jezdzcy Cinganjehoia spotkali Szkarlatne Wiezyce... I smierc. Ci, ktorzy przezyli pierwszy atak czarnoksieznikow, uciekali calymi tysiacami - glownie na szerokie plaze nad Meneanorem, gdzie czekali juz wielki mistrz Gotian, hrabia Cerjulla i hrabia Athjeari na czele odwodow. Dziewiec tysiecy inrithijskich rycerzy spadlo na nich znienacka, siekac bez litosci, wdeptujac w piach i spychajac do wody. Bardzo niewielu grandow Eumarny uszlo z rzezi calo. Cesarscy kidruhile przelamali zjezony ostrzami wal okalajacy Ainonczykow i zepchneli w tyl Imbeyana dowodzacego grandami Enathpaneah. Pierwszy raz w bitwie, ktora przyszle pokolenia mialy nazywac bitwa o stoki, nastala chwila wytchnienia. Kurzawa zaczela sie przerzedzac... Kiedy laki odslonily sie na dobre, rozwleczeni w dlugi, poszarpany szyk Ainonczycy wydali okrzyk radosci i razem z kidruhilami przypuscili szturm w gore zboczy. Na polnocy pierwszy impet szarzy Khirgwich zostal najpierw wyhamowany graniczaca z cudem obrona swazondowego sztandaru, jaka wslawil sie Kellhus, ksiaze Atrithau, a potem kompletnie rozbity, kiedy atak z jednej i drugiej flanki przypuscili augliscy i ingrauliscy jezdzcy pod dowodztwem hrabiow Gokena i Ganbroty. Bebny umilkly. Daleko na polnocnym zachodzie ksiaze Saubon i hrabia Gothyelk przelamali wreszcie opor grandow Shigeku i Gedei, ktorych scigali wzdluz brzegow Sempis. Hrabia Finaol na czele canutyjskich rycerzy zaatakowal majacych znaczna przewage liczebna straznikow padyradzy, sprawujacych piecze nad swietymi bebnami. Sam hrabia odniosl powazna rane, pchniety wlocznia, ale jego kawaleria zwyciezyla i wyciela w pien uciekajacych w panice doboszow. Niedlugo potem zdyszani Galeoci i zolnierze tydonskiej piechoty zaczeli polowac na kobiety w rozleglym kianenskim obozie. Wielka fanimska armia przestala istniec. Ksiaze Fanayal i coyauri uciekli na poludnie, scigani przez kidruhilow po ciagnacych sie bez konca plazach. Imbeyan oddal pole rozproszonym Ainonczykom i probowal wycofac sie przez wzgorza, ale Ikurei Conphas przewidzial ten manewr i zmusil go do ucieczki pod eskorta garstki najblizszych rycerzy, podczas gdy grandowie wykrwawiali sie w szturmach na zaprawiona w bojach kolumne selialska. General Bogras zginal wprawdzie, trafiony zblakana kianenska strzala, ale Nansurczycy wytrwali na stanowiskach i wycieli w pien zolnierzy z Enathpaneah. Khirgwi czmychneli na poludniowy zachod; zakuci w stal rycerze pognali ich w glab bezkresnej pustyni. Setki inrithich, zapusciwszy sie w poscigu za daleko, nie wrocily do swoich. Cnaiiir podniosl z maty osmolony noz. Serwe, zaciskajac kurczowo dlonie na zakrwawionym kocu, patrzyla w siad za Kellhusem i darla sie jak opetana. Kiedy Scylvend ja chwycil, probowala wydrapac mu oczy. Pchnal ja na ziemie. -On mnie potrzebuje! - wyla. - Jest ranny! -To nie byl on - mruknal. -Zabiles go! Zabiles go! -To nie byl on! -Jestes chory! Jestes oblakany! Dawny gniew jednak wzial w nim gore nad niedowierzaniem. Chwycil ja za reke i wywlokl przed namiot. -Zabieram cie! Jestes moim lupem! -Jestes oblakany! Wszystko mi o tobie powiedzial, rozumiesz?! Wszystko! Uderzyl ja. Upadla. -Wszystko? Czyli co? Otarla krew z ust. Juz nie wygladala na przestraszona. -Powiedzial, dlaczego mnie bijesz. Dlaczego caly czas o mnie myslisz, a kiedy do mnie wracasz, wpadasz w szal. Wszystko mi powiedzial! Zadygotal. Wzniosl dlon do ciosu, ale nie byl w stanie zacisnac jej w piesc. -Co ci powiedzial? -Ze jestem tylko znakiem. Symbolem. Ze kiedy mnie bijesz, bijesz siebie. -Udusze cie! Skrece ci kark jak kociakowi! Wytluke ci cala krew z lona! -No to zrob to! - wrzasnela. - Skoncz ze mna raz na zawsze! -Jestes moim lupem! Moja nagroda! Moge z toba robic, co zechce! -Nie! Wcale nie! Nie jestem lupem! Jestem twoja hanba! Tak wlasnie powiedzial! -Hanba? Jaka hanba? -Bijesz mnie, bo sie poddalam, tak samo jak ty sie poddales! Bo rznales sie z nim tak samo, jak przedtem z jego ojcem! Wciaz lezala na ziemi, z rozrzuconymi nogami. Byla taka piekna. Poobijana, zaplakana, ale piekna. Jak czlowiek mogl byc taki piekny? -Tak powiedzial? - zapytal bezbarwnym glosem. On tak powiedzial. On. Dunyain. Rozszlochala sie. Nie wiedziec skad w jej dloni pojawil sie noz. Przystawila go sobie do gardla; w ostrzu odbila sie perfekcyjna krzywizna jej szyi. Mignal mu swazond na jej przedramieniu. Juz raz zabila! -Jestes oblakany! - plakala. - Zabije sie! Zabije! Nie jestem twoim lupem! Naleze do niego! Do niego! Serwe... Przeciagnela nozem po skorze. Ostrze zaglebilo sie w cialo. Jakims cudem zdolal zlapac ja za przegub. Wyrwal jej bron z reki. Zostawil ja zaplakana przed pawilonem dunyaina. Blakajac sie miedzy namiotami, patrzyl na bezkresny Meneanor widoczny ponad glowami coraz liczniejszych, rozradowanych inrithich. Jakie to nienaturalne, pomyslal. Morze... Zanim Conphas odszukal Martemusa, slonce wisialo juz nisko na bezchmurnym niebie, zloty krag na jasnoblekitnym tle - te kolory kazdy czlowiek ma wypalone w sercu. Arcygeneral w skapym orszaku straznikow i oficerow wjechal na wzgorze, na ktorym przeklety Scylvend urzadzil stanowisko dowodzenia. Zastal tam Martemusa, siedzacego pod przechylonym sztandarem Cnaiiira, w otoczeniu zabitych Khirgwich. General wpatrywal sie uporczywie w zachodzace slonce, jakby chcial oslepnac. Zdjal helm i teraz wiatr targal mu krotkie, posrebrzone siwizna wlosy. Bez nakrycia glowy wygladal zarazem mlodziej - i bardziej po ojcowsku. Conphas odprawil eskorte i zsiadl z konia. Bez slowa podszedl do Martemusa, wyjal miecz, uderzyl w drzewce sztandaru raz, drugi... Drewno zatrzeszczalo i wiatr powoli obalil znienawidzona choragiew. Zadowolony z siebie arcygeneral stanal nad nieposlusznym podwladnym i tez zapatrzyl sie na zachodzace slonce, jakby chcial sie przekonac, co dostrzegl w nim general. -Przezyl - powiedzial Martemus. -Szkoda. Martemus nie odpowiedzial. -Pamietasz, jak nad Kiyuth jechalismy przez pola uslane trupami Scylvendow? Martemus zerknal na Conphasa i skinal glowa. -A pamietasz, co ci wtedy powiedzialem? -Ze wojna to intelekt. -Jestes ofiara tej wojny? General zmarszczyl brwi i wydal wargi. Pokrecil glowa. - Nie. -A ja sie obawiam, ze jednak tak. Martemus zmruzyl oczy i spojrzal bacznie na Conphasa. -Tez sie tego balem... Ale niepotrzebnie. -Jak to: niepotrzebnie? -Bylem przy tym. Widzialem, jak rozprawil sie z poganami. Zabijal ich i zabijal, az ci, ktorzy jeszcze zyli, uciekli przerazeni. - Martemus znow spojrzal wprost w zachodzace slonce. - On nie jest czlowiekiem. -Skeaos tez nie byl. Martemus spuscil wzrok na swoje zgrubiale dlonie. -Jestem czlowiekiem rozsadnym, arcygenerale. Conphas powiodl wzrokiem po ozloconym pobojowisku, po otwartych oczach i rozdziawionych ustach, po dloniach jak malpie lapki. Nad Anwuratem wznosil sie slup dymu. Niedaleko. Calkiem niedaleko. I jeszcze raz spojrzal w slonce. Piekno oswietlajace niczym nie roznilo sie od oswietlanego. -W rzeczy samej, Martemusie. W rzeczy samej. *** Skauras ab Nalajan odprawil podwladnych, slugi i niewolnikow - dlugi korowod ludzi towarzyszacy kazdemu, kto zajmowal jakies wplywowe stanowisko - i samotnie przy mahoniowym stole saczyl shigeckie wino. Mial wrazenie, ze pierwszy raz naprawde smakuje slodycz wszystkiego, co stracil.Mimo podeszlego wieku sapatiszach-gubernator trzymal sie swietnie. Wlosow, ktore - choc siwe - nosil na kianenska modle natluszczone olejem i gladko zaczesane, niejeden mlodzik moglby mu pozazdroscic. Dlugie wasy i rzadka, zapleciona w warkoczyki broda przydawaly jego i tak wyrazistym rysom powagi i madrosci. Pod marsowym czolem blyszczaly ciemne oczy. Siedzial w komnacie na wiezy Anwuratu. Przez waskie okienko dobiegaly odglosy rozpaczliwej bitwy, okrzyki ukochanych przyjaciol i drogich zausznikow. Mimo ze byl czlowiekiem poboznym, popelnil w zyciu wiele zlych uczynkow - zlo jest jednym z nieuniknionych atrybutow wladzy. Ze smutkiem wracal do nich mysla i tesknil za latwiejszym zyciem, zapewne ubozszym w przyjemnosci, ale i mniej uciazliwym. Najgorsza zas byla ta swiadomosc... Zgubilem moich ludzi... Zawiodlem moja religie. Plan byl dobry. Pokazac balwochwalcom zludnie regularny, ustalony szyk. Przekonac ich, ze przyjmuje bitwe na ich warunkach. Zwabic na polnoc. Zlamac ich szyki nie morderczymi, daremnymi szarzami, lecz pozorna porazka w srodku pola. A potem z lewej wypuscic na nich Cinganjehoia i Fanayala. Mialo byc wspaniale. Kto go mogl rozszyfrowac? Komu udalo sie przewidziec jego ruchy? Pewnie Conphasowi. Stary wrog. I stary przyjaciel - o ile ktos taki moze w ogole byc przyjacielem. Spod ozdobionej wyhaftowanym szakalem kurtki wyjal list od nansurskiego cesarza. Od miesiecy nosil go na piersi, a teraz, po dzisiejszej katastrofie, chyba tylko w nim mogl pokladac nadzieje na wstrzymanie bluzniercow. Pergamin zmiekl od potu jak kawalek materialu i dostosowal sie do ksztaltow ciala sapatiszacha. Niosl slowo Ikurei Xeriusa III, cesarza Nansuru. Starego wroga. Starego przyjaciela. Skauras nie przeczytal listu. Nie musial. Ale balwochwalcy... Nie mogl dopuscic do tego, zeby oni przeczytali. Przytknal rozek do plomyka lampy; miala idealny ksztalt lzy. Pergamin zwinal sie, skurczyl i zajal ogniem. Cieniutkie smugi dymu wzbily sie w powietrze i wyplynely przez okno. Na Jedynego Boga, dzien sie jeszcze nie skonczyl! "Podniesli wzrok i ujrzeli, ze dzien trwa, a ich hanba jest dla wszystkich widoczna"... Slowa Proroka. Oby okazal im milosierdzie. Wypuscil list z reki i patrzyl, jak ogarniaja go trzepoczace skrzydla ognia. Pergamin zadrzal jak zywa istota; politura na blacie poczerniala i pokryla sie bablami. To chyba stosowny znak, pomyslal. Omen. Mala zapowiedz przyszlej tragedii. Pociagnal lyk wina. Balwochwalcy zaczeli wywazac drzwi. Spieszylo im sie do zabijania. Czy wszyscy jestesmy juz martwi? Nie. Tylko ja. Pograzony w ostatniej, najbardziej osobistej modlitwie do Jedynego Boga, nie zwrocil uwagi na trzeszczenie maltretowanego drewna. Dopiero ostatni trzask wylamanych drzwi i stukot spadajacych na ziemie szczap podpowiedzialy mu, ze czas dobyc miecza. Stanal twarza w twarz z banda zadnych krwi niewiernych. To bedzie krotka walka. *** Obudzila sie z glowa na jego kolanach. Zwilzona szmatka przetarl jej policzki i czolo. W swietle latarni oczy szklily mu sie od lez.-Dziecko? - steknela. Kellhus skinal glowa. -Nic mu sie nie stalo. Usmiechnela sie i rozplakala. -Dlaczego? Czym cie rozzloscilam? -To nie bylem ja, Serwe. -Wlasnie ze byles! Widzialam! -Nie, Serwe. Widzialas demona. Oszusta z moja twarza... Nagle zrozumiala. To, co bylo znajome, stalo sie obce; to, co niewytlumaczalne, stalo sie oczywiste. Demon mnie nawiedzil!Demon... Spojrzala na niego. Po policzkach splynely jej kolejne palace lzy. Jak dlugo mozna plakac? Aleja... On... Kellhus przymknal na chwile oczy. On cie wzial. Zoladek podszedl jej do gardla. Wtulila policzek w jego udo. Targnely nia mdlosci, ale nie miala czym zwymiotowac. -Ja... - Nie mogla powstrzymac szlochu. - Ja... -Nie zdradzilas mnie. Podniosla na niego wzrok. To nie byles tyl Dalas sie zwiesc. Nie zdradzilas. Otarl jej lzy. Dostrzegla krew na materiale. Przez chwile milczeli, patrzac sobie w oczy. Obolala skora przestala piec, bol wielu ran polaczyl sie w jeden, lagodniejszy, dziwnie buczacy. Jak dlugo moglaby wpatrywac sie w te oczy? Jak dlugo jej serce mogloby sie plawic w ich wszechwiedzacym spojrzeniu? Zawsze? Tak, zawsze. -Byl tu Scyh/end - powiedziala w koncu. - Chcial mnie zabrac. -Wiem. Powiedzialem mu, zeby sobie ciebie wzial. Ona tez o tym wiedziala. Chociaz nie miala pojecia skad. -Dlaczego? Usmiechnal sie promiennie. -Bo wiedzialem, ze mu na to nie pozwolisz. *** Ile sie nauczyli?W samotnym swietle jedynej lampy Kellhus przemawial kojaco do Serwe, dostosowujac sie do rytmow jej ciala: serce do serca, oddech do oddechu. Z cierpliwoscia niewyobrazalna dla zwyklego smiertelnika wprowadzil ja pomalu w trans nazywany przez dunyainow Pochlonieciem, w ktorym mozna bylo stare wspomnienia zastapic nowymi. Wymusiwszy dlugi ciag automatycznych odpowiedzi, odtworzyl przebieg przesluchania jej przez skoroszpiega, a nastepnie stopniowo wyskrobal zapis napasci z pergaminu jej duszy. Rankiem zdziwia ja since i skaleczenia, ale nic nie bedzie pamietala. Obudzi sie oczyszczona. Potem wyszedl i przecisnawszy sie przez halasliwy, rozentuzjazmowany tlum w waskich zaulkach obozu, trafil nad Meneanor, w okolice obozowiska Scylvenda. Nie zwracal uwagi na ludzi, ktorzy go pozdrawiali; przybral mine zadumana i roztargniona jednoczesnie, co przyszlo mu tym latwiej, ze dobrze oddawala jego nastroj. Najbardziej namolni musieli w koncu ustapic przed wscieklym spojrzeniem spode lba. Zostalo mu tylko jedno zadanie do wykonania. Wielu ludzi badal i analizowal, ale nikogo jeszcze tak doglebnie i tak dokladnie jak Scylvenda. Cnaiur mial w sobie dume, przez ktora - podobnie jak Proyas i inne Wielkie Imiona - byl szczegolnie wyczulony na wzajemne zaleznosci miedzy ludzmi i dominacje jednych nad drugimi. Byl tez nieprzecietnie inteligentny: umial nie tylko uchwycic i zglebic istote rzeczy, ale takze zdobyc sie na refleksje nad swoja dusza, na pytanie o pochodzenie swoich mysli. Ale najwazniejsza byla jego wiedza. Wiedza na temat dunyainow. Moenghus za bardzo sie odslonil, kiedy przed laty probowal uciec Utemotom. Zlekcewazyl Cnaiiira, nie docenil tego, co Scylvend wywnioskuje z ujawnionych przez niego fragmentow ukladanki. A barbarzynca, z upodobaniem oddajacy sie wspominaniu wydarzen towarzyszacych smierci ojca, doszedl do wielu niepokojacych konkluzji. Koniec koncow jako jedyny z zyjacych ludzi poznal prawde o dunyainach. Cnaiiir urs Skiotha stal sie jedynym przebudzonym wsrod smiertelnikow... Dlatego musial umrzec. Mieszkancy Earwy niemal bez wyjatkow, jak jeden maz, odruchowo i bez zastanowienia podporzadkowywali sie obyczajom swoich ludow. Conriyanin nie golil sie, poniewaz gladkie policzki uchodzily za przejaw zniewiescialosci. Nansurczyk nie wlozylby spodni, gdyz uwazal je za prostackie. Tydonn ani Tydonnka nie chcieliby miec ciemnoskorych mal - i zonkow, czyli "tlukow", jak ich nazywali, bo uwazali ich za nieczystych. Dla smiertelnikow zwyczaje po prostu istnialy i juz. Byly niezmienne. Oddawali smakolyki martwym kamiennym posagom. Calowali slabszych od siebie w kolana. Zyli w strachu przed porywami swoich lubieznych serc. Uczyli sie ustalonych pogladow na innych ludzi. Czuli wstyd, niesmak, szacunek... Nie pytali dlaczego. Cnaiiir byl inny. Wszyscy trzymali sie utartych sciezek, nie zdajac sobie sprawy z istnienia alternatyw - on musial caly czas dokonywac wyborow i, co wazniejsze, akceptowac jedna mysl z nieskonczonej mnogosci mysli, godzic sie na jeden czyn z nieskonczonej ich liczby. Po co lzyc kobiete, j kiedy placze? Moze ja po prostu uderzyc? Albo wysmiac, zignorowac, pocieszyc? Dlaczego nie zaplakac razem z nia? Co sprawia, ze jedna odpo - ' wiedz jest bardziej prawdziwa od innej? Urodzenie? Rozsadne argumenty drugiej strony? Bog? Czy raczej, jak utrzymywal Moenghus, cel, jaki chce sie osiagnac? Urodzony wsrod rodakow, otoczony przez nich od urodzin az - potencjalnie - do smierci, Cnaiiir dokonal wyboru. Przez trzydziesci lat usilowal nagiac swoje mysli i namietnosci do waskich sciezek Utemotow. A jednak mimo jego brutalnego uporu i przyrodzonych darow rodacy z tego samego plemienia zawsze krzywo na niego patrzyli. Ruchy skomplikowanego tanca - zycia wsrod ludzi - byly zawsze ograniczone oczekiwaniami drugiej strony. Taniec nie tolerowal wahania, a Utemoci bezblednie wychwytywali watpliwosci Cnaiiira. Rozumieli, ze sie stara, ale wiedzieli tez, ze jesli ktos musi sie starac, aby zaliczono go do Ludu Wojny, nie ma szans do niego nalezec. Karali go wiec szeptami i ukradkowymi spojrzeniami przez ponad sto por roku... trzydziesci lat wstydu i wyrzeczen. Trzydziesci lat udreki, grozy i bratobojczej nienawisci. Skonczylo sie na tym, ze Cnaiiir wydeptal sobie wlasna sciezke, samotny szlak szalenstwa i mordu. Krwia obmywal sie z wszelkich nieczystosci. Jezeli wojna byla religia, Cnaiiir byl najpobozniejszym ze Scylvendow; nie tylko nalezal do Ludu Wojny - byl jego najdoskonalszym przedstawicielem. Wmowil sobie, ze jego rece sa dowodem jego chwaly. Byl Cnaiiirem urs Skiotha, najgwaltowniejszym z ludzi. Powtarzal sobie te slowa, chociaz kazdy kolejny swazond byl juz nie zapisem chwaly, lecz smierci Anasurimbora Moenghusa. Czymze bowiem jest obled, jesli nie wszechpotezna niecierpliwoscia, zadza pochwycenia wszystkiego, czego swiat nam odmawia? Moenghus musial umrzec - i to natychmiast, nawet jesli nie byl Moenghusem. Ogarniety gniewem Cnaiiir uczynil caly swiat jego substytutem i zaczal sie mscic. Cala ta analiza, mimo ze precyzyjna, nie pomagala Kellhusowi zawladnac wodzem Utemotow. Na przeszkodzie stawala mu wiedza Cnaiiira na temat dunyainow - do tego stopnia, ze przez pewien czas calkiem powaznie rozwazal mozliwosc, ze nie uda mu sie Scylvenda zlamac. Potem zas znalezli Serwe - substytut innego rodzaju. Od samego poczatku Cnaiiir uczynil z niej swoj drogowskaz, dowod na to, ze przestrzega tradycji Ludu Wojny. Pomagala mu wymazac wspomnienie Moenghusa, ktore w obecnosci Kellhusa stawalo sie zbyt natretne. Byla blogoslawienstwem, ktore mialo zmazac klatwe Moenghusa. I w koncu zakochal sie - ale nie w Serwe, lecz w samej idei pokochania jej. Gdyby ja pokochal, nie moglby kochac Anasurimbora Moenghusa. Ani jego syna. Dalszy rozwoj wydarzen byl oczywisty. Kellhus zaczal uwodzic dziewczyne, wiedzac doskonale, ze w ten sposob demonstruje barbarzyncy, jak on sam dal sie uwiesc Moenghusowi przed trzydziestu laty. Wkrotce Serwe stala sie dla Cnaiiira jednoczesnie zapomnieniem i przedmiotem gwaltownej nienawisci. Zaczal ja bic nie po to, zeby dac wyraz typowemu u Scylvendow nieposzanowaniu kobiet, lecz aby jeszcze mocniej skrzywdzic samego siebie. Karal ja za to, ze powtarza jego grzechy; kochal ja - i gardzil tym uczuciem, gdyz bylo oznaka slabosci. I tak oto, zgodnie z zamiarami Kellhusa, kolejne sprzecznosci sie pietrzyly. Dawno zauwazyl, ze ludzie sa ogromnie podatni na wewnetrzne konflikty, zwlaszcza jesli budza w nich sprzeczne namietnosci. Nic nie potrafilo rownie mocno nimi owladnac. Nic z taka sila nie wrastalo w ich serca. Kiedy Cnaiiir bez pamieci zadurzyl sie w dziewczynie, Kellhus najzwyczajniej w swiecie mu ja zabral, zdajac sobie sprawe, ze Scylvend odda wszystko, byle tylko ja odzyskac. I ze nawet nie bedzie wiedzial, dlaczego to robi. A teraz Cnaiiir urs Skiotha przestal byc uzyteczny. Kellhus wdrapal sie na wydme porosnieta rzadka trawa. Wiatr rozwiewal mu wlosy i tarmosil spieta w talii szate. Meneanor rozciagal sie przed nim az po horyzont, gdzie fale zdawaly sie przelewac wprost w bezkresna pustke nocy. U stop wydmy lezal okragly namiot Scylvenda, przewrocony i zdeptany. Nie bylo przed nim ogniska. Juz myslal, ze sie spoznil, lecz po chwili uslyszal niesione wiatrem chrapliwe okrzyki i dostrzegl czlowieka wsrod fal. Zszedl na brzeg; zwir i miazdzone muszelki chrobotaly mu pod podeszwami sandalow. Swiatlo ksiezyca kladlo sie na wzburzonym morzu. Mewy pokrzykiwaly donos - i nie, unoszac sie jak latawce na nocnej bryzie. Fale rozbijaly sie o nagie cialo Scylvenda. -Tu nie ma drog! - krzyczal Cnaiiir, bijac piesciami o wode. - Gdzie... Nagle zesztywnial. Ciemna woda wezbrala wokol niego, siegnela mu do ramion i przetoczyla sie dalej chmura krystalicznej piany. Odwrocil sie. Kellhus zobaczyl jego ogorzala twarz okolona dlugimi pasmami mokrych czarnych wlosow. Twarz bez wyrazu. Calkowicie bez wyrazu. Cnaiiir ruszyl w strone brzegu. Piana oplywala go z bokow, niematerialna jak dym. -Zrobilem wszystko, co mi kazales! - zawolal, przekrzykujac loskot przyboju. - Drwilem z ojca i zmusilem go, zeby z toba walczyl. Zdradzilem go! Zdradzilem moje plemie, moja rase... Woda sciekala mu z szerokiej piersi na wklesly brzuch. Fala omyla biale uda, uniosla dlugi fallus. Kellhus odcial sie od szumu Meneanoru j i wszystkimi zmyslami dostroil do zblizajacego sie barbarzyncy. Rowne tetno. Blada skora. Kamienna twarz... Martwe oczy. Nic z niego nie wyczytam. -Poszedlem za toba przez bezdroza stepu. Mlaskanie bosych stop na mokrym piasku. Cnaiiir stanal przed nim. Caly lsnil jak pokryty emalia. -Pokochalem cie. Kellhus zdjal z plecow miecz i wyciagnal go przed soba. -Ukleknij - powiedzial. Scylvend padl na kolana. Wyprostowal rece i powiodl palcami po piasku. Odchylil glowe w tyl i patrzac w gwiazdy, odslonil szyje. Za jego plecami Meneanor burzyl sie i szumial. Kellhus stal nad nim bez ruchu. Co to ma byc, ojcze? Litosc? Patrzyl na zalosnego Scylvenda. Skad to uczucie? Z jakiej mrocznej otchlani plynelo? -Uderz! - zawolal Cnaiiir. Ogromne, pobliznione cialo drzalo ze strachu i wyczekiwania. Kellhus ani drgnal. -Zabij mnie! - wykrzyknal barbarzynca w glab czaszy nocy. Nadludzko szybkim gestem zlapal miecz za ostrze i przystawil je sobie do gardla. - Zabij mnie! Zabij! -Nie. Fala zlamala sie przy brzegu, bryznela na nich zimna piana. Kellhus pochylil sie nad Cnaiiirem i delikatnie cofnal bron. Scylvend chwycil go oburacz za glowe, szarpnal i powalil na mokry piach. Kellhus nie reagowal. Czy to za sprawa instynktu, czy lutu szczescia barbarzynca w ostatniej chwili powstrzymal sie od skrecenia mu karku. Gdyby teraz Kellhus chocby drgnal, kregi peklyby jak patyki. -Kochalem cie - wyszeptal i wykrzyczal jednoczesnie Cnaiiir i odepchnal dtinyaina. Kellhus pokrecil glowa, rozluznil obolaly kark. Cnaiiir patrzyl na niego z nadzieja i lekiem w oczach... Diinyain schowal miecz. Scylvend zachwial sie na kolanach, zlapal garsciami za wlosy i wyrwal je ze skora. -Obiecales! - skowyczal, pokazujac krwawe kepy wlosow. - Obiecales! Kellhus obserwowal go obojetnie. Znajda sie inne zastosowania. Zawsze sie znajduja. *** Stwor zwany Sarcellusem jechal waska sciezka po grobli przedzielajacej pola. Mimo wielkiej wilgotnosci powietrza noc byla bezchmurna, pobliskie kepy eukaliptusow i sykomor w blasku ksiezyca mialy blekitna barwe. Zwolnil przy pierwszych ruinach i skierowal wierzchowca w dlugi szpaler kolumn wyrastajacych z trawiastych kopczykow. Za nimi ciagnela sie Sempis, gladka jak jezioro, z bialym odbiciem ksiezyca i ciemna linia polnocnej skarpy na lustrzanej powierzchni. Zsiadl z konia.Kiedys w tym miejscu rozciagalo sie starozytne miasto Girgilioth, ale dla stwora zwanego Sarcellusem nie mialo to wiekszego znaczenia. Najwazniejsze, ze bylo to miejsce bardzo charakterystyczne - w sam raz, zeby szpieg mogl sie w nim spotkac ze swoim przelozonym. Usiadl, oparl sie plecami o jedna z kolumn i zatonal w drapieznych, nieprzeniknionych myslach. Po ksiezycowo bladej kolumnie wspinal sie ornament ze stojacych na tylnych lapach lampartow. Trzepotanie skrzydel wyrwalo go z zadumy. Otworzyl oczy i przeniosl wzrok na inne kolumny. Ptak wielkosci kruka usiadl mu na kolanie - od prawdziwego kruka roznilo go tylko to, ze mial biala glowke. Biala i ludzka. Mala buzia skrzywila sie w nerwowym, ptasim grymasie. Turkusowe oczka spoczely na Sarcellusie. -Czuje krew - zabrzmial wysoki glosik. Sarcellus pokiwal glowa. -Scylvend... przeszkodzil mi w przesluchaniu dziewczyny. -Co z twoja skutecznoscia? -Nie ucierpiala. Regeneruje sie. Mrugniecie oczek. -To dobrze. Czego sie dowiedziales? -Nie jest cishaurimem - odparl Sarcellus, znizajac glos, jakby nie chcial uszkodzic malenkich bebenkow usznych. Glowka przekrzywila sie z zaciekawieniem. Koci gest. -Ach tak... - powiedziala Synteza. - A czym? -Dunyainem. Grymas. Drobne lsniace zabki blysnely miedzy wargami jak ziarenka ryzu. -Nie igraj ze mna, Gaortha. Nie radze. Sarcellus skamienial. -Nie igram z toba. On jest dunyainem. Tak nazywa go Scylvend. A dziewczyna twierdzi, ze to pewne. -W Atrithau nie ma zakonu dunyainow. -Nie ma. Ale przeciez wiemy, ze nie jest ksieciem Atrithau. Stare Imie zawahalo sie, jakby malenki ptasi mozdzek potrzebowal czasu na przetrawienie ogromnych ludzkich mysli. -Moze to nie przypadek, ze nazwa pochodzi ze starozytnego kuniiiryjskiego. Moze to jego imie, Anasurimbor, wcale nie jest zalosnym lgarstwem cishaurimow. Moze jest potomkiem Starego Nasienia. -Czy to mozliwe, zeby wyszkolili go Nieludzie? -Teoretycznie tak... Ale przeciez wszedzie mamy szpiegow, nawet w Ishterebinth. Wiemy praktycznie o kazdym ruchu Nin-Ciljirasa. Synteza zachichotala. Rozpostarla i znow zlozyla czarne jak obsydian skrzydelka. -Nie - mowila dalej, marszczac brwi. - Ten dunyain nie jest wychowankiem Nieludzi... Kiedy udalo sie zdlawic plomien starego Kuniiiri, troche wegielkow przetrwalo i uparcie zarzy sie dalej. Szkola Powiernikow jest jednym z nich. Moze zakon dunyainow rowniez... - Niebieskie oczka zamigotaly. Mrugnely. - Moze jest tak samo uparty, lecz bardziej tajemniczy. Sarcellus milczal. Snucie domyslow w takich dziedzinach wykraczalo poza jego przeznaczenie i zastosowania. Drobne zabki szczeknely - raz, drugi, jakby Stare Imie sprawdzalo ich wytrzymalosc. -Wlasnie... Wegielek... I to zarzacy sie nie gdzie indziej, tylko w cieniu samego swietego Golgotterath... -Powiedzial tej kobiecie, ze podporzadkuje sobie swieta wojne. -I nie jest cishaurimem! Coz za sekret, Gaortha! Kim sa dunyaini? Czego chca od swietej wojny? I jakim cudem, moje drogie dziecko, ten czlowiek przejrzal twoja twarz? -Przeciez nie... -Widzi wystarczajaco duzo... Moze nawet zbyt duzo. - Synteza przekrzywila lebek w prawo, zamrugala, wyprostowala sie. - Na razie traktuj go poblazliwie, Gaortha. Odkad uczony powiernik zostal wyeliminowany z gry, dunyain jest mniej grozny. Badz dla niego mily... Musimy dowiedziec sie jak najwiecej o tych dunyainach. -On z kazdym dniem ma coraz wieksza wladze. Coraz wiecej Ludzi nazywa go Wbjownikiem-Prorokiem albo Ksieciem Bozym. Jezeli tak dalej pojdzie, trudno go bedzie usunac. -Wojownik-Prorok... - Synteza zarechotala. - Sprytny jest. Bardzo sprytny. Chloszcze tych fanatykow biczem, ktory sami sobie ukrecili... Co on glosi, Gaortha? Czy jego slowa zagrazaja swietej wojnie? -Na razie nie, Ojcze. -Miej go na oku i rob, co uznasz za stosowne. Gdyby chcial sciagnac swieta wojne do rynsztoka, bedziesz musial go za wszelka cene uciszyc. Jest tylko ciekawostka. Walczymy z cishaurimami. -Tak jest, Ojcze. Biala, blyszczaca jak marmur glowka podskoczyla dwa razy, jakby w reakcji na podszept ptasiego instynktu. Jedno skrzydlo dotknelo kolana Sarcellusa, zaglebilo sie w cien miedzy udami... Gaortha zesztywnial. -Bardzo jestes poraniony, drogie dziecko? -Taaak... - sapnal stwor zwany Sarcellusem. Malenki lebek przekrzywil sie do tylu. Czubek skrzydla glaskal, zataczal krag, glaskal, zataczal krag... -Pomysl tylko... Wyobraz sobie swiat, w ktorym zadne lono nie daje zycia. W ktorym zadna dusza nie zywi nadziei... Sarcellus zaslinil sie z rozkoszy. ROZDZIAL 16 Ludzie sa do siebie najbardziej podobni, kiedy spia. I kiedy sa martwi.Opparitha, "O cielesnosci" Po bitwie pod Anwuratem arogancja inrithich siegnela zenitu. Co trzezwiej myslacy zolnierze zalecali kontynuowanie natarcia, ale wiekszosc dopominala sie o chwile wytchnienia. Uznali, zefanimowie zostali ostatecznie pokonani - tak samo jak wczesniej pod Mengedda. Kiedy jednak Ludzie Kla zwlekali, padyradza snul plany uczynienia calego swiata swoja tarcza. Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Poczatek jesieni, 4111 Rok Kla, Iothiah Sny dreczyly Achamiana... Sny jak dobyty z pochwy noz. Gory Pierscieniowe ginely w mzawce jak za kotara z szarej welny, przez co roztaczajacy sie przed nim widok zdawal sie wypelniac caly swiat. Masy Srancow najezone brazowymi ostrzami. Szeregi Bashragow tlukacych o ziemie olbrzymimi mlotami. A za ich plecami - wysokie mury Golgotterath. Wybudowane nad przepasciami bez dna barbakany rozplywaly sie we mgle, a dwa ogromne rogi Arki - zakrzywione, zlote na tle szarowki, ociekajace woda - wnosily sie pod niebo i znikaly w gestych jak mleko chmurach. Wiekowe Golgotterath, wzniesione wokol najstraszliwszej grozy, jaka przybyla z nieba. Wkrotce mialo pasc... Ogluszajacy zgielk splynal w dol murow i poniosl sie po rowninie. Srancowie runeli naprzod niczym armia pajakow. Zderzyli sie z falanga wojowniczych Aorsyjczykow, dlugowlosych i nieustepliwych wojownikow Polnocy. Spienili sie jak rozbita fala na blyszczacych pancerzach armii kuniiiryjskiej, dumy Norsirajow. Rydwany norsirajskich wodzow-ksiazat pomknely naprzod; nikt nie oparl sie ich sile. Choragwie Ishterebinth, ostatniego Dworu Nieludzi, zaszarzowaly i wgryzly sie gleboko w morze odrazajacych potworow, zostawiajac po sobie rzeke czarnej posoki. Wielcy Nil'gikasowie blyszczeli jak miniaturowe slonca w pomroce, dymie i cieniach. Nymeryjczycy raz po raz deli w Rog Swiata, az ogluszeni Srancowie slyszeli tylko jego ryk, wieszczacy im zaglade. Seswatha, wielki mistrz Sohoncu, zadarl glowe i podstawil twarz pod krople deszczu. Przepelniala go radosc. To dzialo sie naprawde! Przeklete Golgotterath, prastare Min-Uroikas, mialo lada chwila runac. W pore ich ostrzegl! Achamian mial snic i osiemnascie lat zycia mamic sie tym zludzeniem. W snach dobytych z pochwy noza. Kiedy sie budzil - slyszac gardlowe wrzaski albo czujac na twarzy krople zimnej wody - mial wrazenie, ze jeden koszmar plynnie przeszedl w drugi. Mrugal, oslepiony swiatlem pochodni. Otepialy rejestrowal wrzynajace mu sie w cialo lancuchy, cuchnacy knebel w ustach i otaczajace go postaci w czerwonych plaszczach. Zanim znow poddal sie Snom, zawsze dreczyla go ta sama mysl: Nadchodzi... Druga Apokalipsa jest tuz... *** -To dziwne, Iyokusie, nie uwazasz?-Co takiego, mistrzu? -Ze czlowieka mozna tak latwo uczynic bezradnym. -Czlowieka... albo szkole. -Co masz na mysli? -Nic, wielki mistrzu. -Spojrz! Patrzy na nas! -Taaa... Czasem mu sie zdarza. Ale nim zaczniemy, musi odzyskac sily. *** Esmenet krzyknela na ich widok. Szli po rowninie w jej strone, prowadzac konie za uzdy - Kellhus i Serwe wymeczeni dluga wedrowka. Pobiegla im na spotkanie po nierownej lace, jakby przyciagana dlugim sznurem. Do nich. Nie, nie do nich. Do niego.Rzucila mu sie na szyje i przytulila z sila, o jaka sie nawet nie podejrzewala. Pachnial kurzem i aromatycznymi olejkami. Miekkie loki jego brody i wlosow piescily jej naga skore. Lzy splywaly jej ciurkiem po policzkach i skapywaly mu na szyje. -Kellhus... - wyszlochala. - Och, Kellhusie... Ja chyba oszaleje! -Nie, Esmi... To tylko bol. Byl jak niosaca pocieche opoka. Wtulila sie w jego szeroka piers. Czula sie bezpieczna, kiedy jego rece spoczely na jej plecach i waskiej talii. Kiedy ja odsunal, spojrzala na Serwe, ktora tez sie rozplakala. Objely sie i razem ruszyly do samotnego namiotu na pagorku. Kellhus prowadzil oba konie. -Tesknilismy za toba, Esmi - powiedziala dziwnie zmieszana Serwe. Esmenet poslala jej smutne spojrzenie. Lewe oko Serwe bylo opuchniete i wisniowo-czarne, a tuz pod linia wlosow rysowalo sie paskudne, zaczerwienione rozciecie. Nawet gdyby Esmenet miala dosc sily, zeby sie tym zainteresowac, i tak poczekalaby na wyjasnienia dziewczyny, zamiast ja wypytywac. Przy takich sladach kazde pytanie byloby dopraszaniem sie o klamstwa; milczenie pozwalalo trzymac sie prawdy. Taki juz los kobiet, zwlaszcza rozpustnych... Jesli pominac obita twarz, Serwe wygladala dobrze, wrecz swietnie. Brzuch zaokraglil jej sie pod hasas, a biodra nadal pozostaly waskie, czego Esmenet mogla jej tylko pozazdroscic. Setki pytan cisnely sie jej na usta. Czy bola ja plecy? Jak czesto sika? Czy krwawi? Nagle zdala sobie sprawe, ze Serwe musi byc przerazona, nawet pod opieka Kelihusa. Pamietala wlasny strach mieszajacy sie z radoscia. Ale ona byla z tym lekiem sama. Calkiem sama. -Na pewno jestescie glodni jak wilki! - stwierdzila. Serwe bez przekonania pokrecila glowa, na co Esmenet i Kellhus zgodnie wybuchneli smiechem. Serwe zawsze byla glodna - jak to ciezarna kobieta. Na chwile jej oczy odzyskaly dawny blask. -Ciesze sie, ze was widze - powiedziala Esmenet. - Bo do tej pory mialam do oplakiwania nie tylko Achamiana. Zblizal sie zmierzch, poszla wiec nazbierac drewna - glownie zbielaly na kosc chrust wyrzucony na brzeg rzeki. Kellhus usiadl przed watlym ogniskiem, Serwe oparla glowe o jego ramie. Wlosy pojasnialy jej od slonca, z zaczerwienionego - jak zwykle - nosa luszczyla sie skora. -W tym miejscu rozpalilismy ogien zaraz po przybyciu do Shigeku stwierdzil Kellhus. Esmenet zamarla z nareczem chrustu, a Serwe zawolala z entuzjazmem: -Zgadza sie! - Powiodla wzrokiem po opustoszalych wzgorzach, spojrzala na ciemniejaca nieopodal rzeke. - Ale wszystko inne zniknelo. Nie ma namiotow, nie ma ludzi... Esmenet z namaszczeniem dokladala do ognia patyk po patyku. Pilnowanie ogniska z wolna stawalo sie jej obsesja; tylko nim mogla sie opiekowac. Czula na sobie delikatne, lecz badawcze spojrzenie Kellhusa. -Niektorych ognisk nie da sie rozpalic po raz drugi - powiedzial. -To sie pali doskonale - odmruknela. Zamrugala, otarla lzy, pociagnela nosem. -Co tworzy domowe ognisko? Ogien? Czy rodzina, ktora go podtrzymuje? -Rodzina - odparla po chwili z dziwna obojetnoscia. -My jestesmy ta rodzina... - Przekrzywil glowe i zajrzal w jej twarz. I ty o tym wiesz. Achamian tez o tym wie. Nogi sie pod nia ugiely. Potknela sie, usiadla ciezko i znow zaczela plakac. -A-ale ja mu-musze tu zostac... Mu-musze na niego cze-czekac... Czekac, az wroci... do domu. Ukleknal, ujal palcami jej brode i uniosl. Na lewym policzku mial blyszczacy slad lzy. -My jestesmy tym domem - powiedzial i, o dziwo, te slowa wszystko wyjasnily. Przy kolacji objasnil jej wszystkie wydarzenia minionego tygodnia. Zawsze byl niezwyklym gawedziarzem i na jakis czas Esmenet bez reszty zagubila sie w zawilosciach bitwy pod Anwuratem. Serce glosno jej walilo, kiedy opisywal pozar w obozie i szarze Khirgwich; smiala sie i klaskala nie mniej od Serwe, kiedy opowiadal o obronie swazondowego sztandaru, ktora w jego relacji sprowadzala sie do ciagu niewiarygodnie fortunnych omylek. Nie mogla sie nadziwic, ze taki wspanialy czlowiek - prorok! - zadaje sie z nia, Esmenet, dziwka z sumnickich slumsow. -Nie masz pojecia, Esmi, jaki czuje spokoj, widzac, jak sie usmiechasz - powiedzial. Przygryzla warge i rozesmiala sie przez lzy, on zas spowaznial i mowil dalej. Opowiadal o poscigu za poganami. O tym, jak Gotian przyniosl do ogniska glowe Skaurasa. Jak armia swietej wojny zajela caly poludniowy brzeg rzeki; od delty daleko w glab pustyni zaplonely poganskie swiatynie... Esmenet widziala dymy. Dlugo siedzieli w milczeniu, wsluchani w trzaskanie ognia lapczywie pozerajacego chrust. Niebo - jak zawsze - bylo czyste, wygwiezdzona kopula zdawala sie nie miec granic, ksiezyc srebrzyl wieczna Sempis. Ile nocy spedzila na takich rozmyslaniach? O niebie, o rozleglych krajobrazach, o tym, ze ja przytlaczaja, przerazaja swoja niewyobrazalna obojetnoscia, przypominaja, ze ludzkie serca to nic innego jak trzepoczace na wietrze szmatki. Kiedy powieje silniej, ulatuja w bezkresna czern; kiedy wiatru nie ma, wiotczeja. Jakie Akka mial szanse? -Doszly mnie wiesci od Xinemusa... - odezwal sie w koncu Kellhus. - Wciaz szuka. -Czyli jest nadzieja? -Zawsze jest nadzieja - odparl glosem, ktory jednoczesnie podnosil na duchu i mrozil krew w zylach. - Pozostaje nam czekac. Zobaczymy, co znajdzie. Esmenet nie mogla wykrztusic slowa. Zerknela na Serwe, ale dziewczyna unikala jej wzroku. Oboje uwazaja, ze juz po nim. Wiedziala swoje. Nadzieja zgasla, taki juz byl ten swiat, ale smierc Achamiana nie miescila sie jej w glowie. Jak mozna myslec o koncu wszelkich mysli? Akka by sie... -Chodz - rzekl Kellhus tonem czlowieka, ktory wie, czego chce. Obszedl ognisko dookola i usiadl obok niej. Oparl dlonie na kolanach. Na dzielacym ich kawalku ziemi patykiem wyrysowal dziwnie znajomy znak. - Tymczasem nauczymy cie czytac. Wydawalo jej sie juz, ze nie moze wiecej plakac, ale jakims cudem... Spojrzala na Kellhusa, usmiechnela sie przez lzy i powiedziala cicho, niesmialo: -Zawsze chcialam umiec czytac. *** Plynne przejscie z jednego cierpienia w drugie - od tortur Seswathy w lochach Dagliash dwa tysiace lat temu do terazniejszosci... Bol poparzonej, pomarszczonej skory, otarte nadgarstki, stawy wykrecone pod nienaturalnie rozlozonym ciezarem ciala. W pierwszej chwili nie zorientowal sie nawet, ze odzyskal przytomnosc. Fizjonomia Mekeritriga zmienila sie po prostu w twarz Eleazarasa; nieludzko piekne oblicze Zdrajcy Ludzi stalo sie pozlobiona bruzdami twarza wielkiego mistrza.-Achamianie... - powiedzial Eleazaras. - Milo cie widziec... widzacego. W kazdym razie widzacego swiat doczesny. Przez pewien czas obawialismy sie, ze w ogole sie nie ockniesz. Bo widzisz, niewiele brakowalo, bys zginal. Z biblioteki zostaly zgliszcza, ksiegi zmienily sie w popiol, a wszystko przez ciebie. Sareoci pewnie wyja w Zewnetrzu jak potepien; cy. Tyle ksiag... Achamian byl nagi, zakneblowany, skuty - nadgarstki nad glowa, kostki razem - i zawieszony nad mozaikowa podloga duzej sali. Wysklepiony sufit siegal wysoko i Achamian nie widzial jego najwyzszego punktu; nie widzial nawet gornej krawedzi scian, w ktorych zgromadzil sie odziany w jedwabie orszak. Pomieszczenie tonelo w polmroku. Swiatlo rzucaly trzy plonace na trojnogach kosze - i wszystkie trzy oswietlaly wlasnie jego. -No tak... - Po twarzy Eleazarasa blakal sie watly usmieszek. - Co to za miejsce, pewnie sie zastanawiasz? Zawsze dobrze jest cos wiedziec o swoim wiezieniu. Sadzac z wygladu, jest to stara inrithijska kaplica, zapewne dzielo Ceneian. Nagle zrozumial. Szkarlatne Wiezyce!Jestem trupem... Trupem! Lzy poplynely mu po policzkach. Cialo - obite i odretwiale od dlugiego wiszenia - zdradzilo go i poczul na nagich udach cieply mocz i kal. Uslyszal wilgotne plasniecia o ulozone z mozaiki weze na posadzce. Nieee! To nie moze sie dziac naprawde! Eleazaras rozesmial sie - piskliwie, zlowrogo. -A teraz - oznajmil rozbawionym, oficjalnym tonem - wyje takze ceneianski architekt. Towarzystwo odpowiedzialo mu nerwowym smiechem. Ogarniety zwierzeca panika Achamian szarpnal sie w lancuchach, zagryzl szmate w ustach. Zlapaly go skurcze. Zwiotczal i kolysal sie bezwladnie, zataczajac kregi nad podloga. W jego cialo uderzala jedna fala bolu za druga. Emu... -Nie uwazasz, Achamianie, ze w calej tej sprawie jest sporo oczywistosci? - zapytal Eleazaras, przytykajac chusteczke do nosa. - Wiesz, dlaczego zostales pojmany. Wiesz rowniez, jakie beda tego skutki. My bedziemy usilowali wyciagnac od ciebie tajniki gnozy, a ty, uwarunkowany wieloletnim treningiem powiernikow, pokrzyzujesz nam plany. Umrzesz w meczarniach, tulac bezcenne sekrety do serca, a nam zostanie nastepne bezuzyteczne powiernickie truchlo. Tak to sie wlasnie powinno skonczyc, prawda? Obolaly Achamian wpatrywal sie w niego z lekiem, jak wahadlo kolyszac sie tam i z powrotem, tam i z powrotem... Eleazaras mial racje: powiernik powinien umrzec za swoja wiedze. Za gnoze. Mysl, Achamianie! Mysl! Prosze, prosze, prosze, na Boga! Musisz myslec! Szkoly anagogii w Trzech Morzach, nie majac dostepu do quyi Nieludzi, nigdy nie nauczyly sie wykraczac poza ograniczenia tak zwanych analogii. Cala moc ich magii, chocby najpotezniejszej i najgenialniejszej, wyplywala z mocy tajemnych asocjacji, z sily slow rezonujacych z rzeczywistymi wydarzeniami. Chcac spalic swiat, czarnoksieznicy potrzebowali posrednikow - smokow, piorunow, slonc. W przeciwienstwie do Achamiana nie byli w stanie przywolac esencji, Ognia w czystej postaci. Nie mieli pojecia o abstrakcjach. Byli poetami - Achamian byl filozofem. Byli brazem, a on zelazem i zamierzal im to udowodnic. Prychnal i spojrzal zalzawionymi oczami na wielkiego mistrza. Bede patrzyl, jak sie smazysz! Bede patrzyl, jak sie smazysz! -Nastaly jednak burzliwe czasy - ciagnal Eleazaras - i nie musimy niewolniczo kopiowac przeszlosci. Twoja meka i smierc wcale nie sa pewne... Tutaj nic nie jest pewne. - Odsunal sie od pozostalych osob w sali na piec pelnych gracji, odmierzonych krokow i stanal tuz obok Achamiana. - Aby to udowodnic, kaze ci wyjac knebel. Ba, pozwole ci nawet mowic, zamiast dreczyc cie, jak w przeszlosci twoich braci, ciaglymi Przymusami. Ostrzegam cie jednak, Achamianie, ze gdybys chcial nas zaatakowac, twoje wysilki pojda na marne. Z obszernego mankietu wyszywanej w tajemne symbole szaty wysunal smukla dlon i gestem wskazal ozdobna posadzke. Achamian ujrzal spory krag na podlodze, wymalowany czerwona farba i przedstawiajacy pokrytego piktogramami weza pozerajacego wlasny ogon. -Jak widzisz, zawiesilem cie nad Kregiem Uroborosa... Gwarantuje ci, ze gdy tylko zaintonujesz Piesn, przeszyje cie niewyobrazalny bol. Widzialem juz, jak to dziala. Achamian tez widzial. Szkarlatne Wiezyce dysponowaly wieloma poteznymi srodkami poetyckiego wyrazu. Wielki mistrz cofnal sie i z cienia wynurzyl sie masywny eunuch. Grubymi paluchami zwinnie usunal knebel. Achamian zaczerpnal powietrza i poczul odor niedawnej zdrady, jakiej dopuscilo sie jego cialo. Wyciagnal glowe do przodu i splunal jak najdalej. Szkarlatne Wiezyce obserwowaly go wyczekujaco, z odrobina leku. -To jak? - spytal Eleazaras. Achamian zamrugal i przekrzywil glowe. Tak mniej bolalo. -Gdzie jestesmy? - zaskrzeczal. Szeroki usmiech rozjasnil twarz mistrza ozdobiona rzadka, siwiejaca brodka. -W Iothiah. Gdziezby indziej? Achamian spojrzal na Krag Uroborosa, dostrzegl saczaca sie miedzy plytkami struzke moczu... To nie bylo kwestia odwagi, tylko chwilowego odciecia sie od swiata, celowego zlekcewazenia konsekwencji. Wypowiedzial dwa slowa. Bol. Wystarczajacy, zeby wydrzec mu z gardla krzyk. Zeby spowodowac kolejne wyproznienie. Ogniste nici wily sie i rozwidlaly mu pod skora, jakby zamiast krwi mial plynne slonce. Krzyk za krzykiem, do punktu, w ktorym wydawalo sie, ze oczy musza eksplodowac, ze zeby zaraz pekna i z dzwiekiem tluczonej porcelany pokrusza sie na posadzke. I znow powrot do koszmarnych wspomnien dawniejszej i znacznie bardziej dlugotrwalej meki. *** Krzyk ucichl. Eleazaras wpatrywal sie w nieprzytomnego wieznia. Mimo ze nagi i skuty, ze skurczonym fallusem sterczacym z czarnej gestwiny wlosow lonowych, ten czlowiek wciaz wygladal... groznie.-Uparty jest - stwierdzil Iyokus tonem, ktory zdawal sie bezczelnie pytac: A czego sie spodziewales? -To prawda. Eleazaras pokrecil glowa. Kolejna zwloka. Cudownie byloby wyszarpnac temu roztrzesionemu psu sekret gnozy, ale bylby to dar zgola nieoczekiwany. W tej chwili wielkiego mistrza o wiele bardziej interesowaly wydarzenia, ktore rozegraly sie w lochach Wyzyn Andiaminskich. Musial sie dowiedziec, co Achamian wie o skoroszpiegach cishaurimow. Wlasnie, cishaurimowie! Ten powiernicki pies celowo albo bezwiednie zniweczyl wszelka przewage, jaka Szkarlatne Wiezyce zdobyly po bitwie pod Mengedda. Najpierw w Bibliotece Sareotow zabil dwoch znamienitych czarnoksieznikow - w tym Yutiramesa, wyprobowanego i poteznego sojusznika Eleazarasa. A potem ten fanatyk Proyas zagrozil Wiezycom zemsta za uprowadzenie "dawnego drogiego nauczyciela". Gdyby nie te pogrozki, Eleazaras nigdy by sie nie zgodzil na przystapienie Wiezyc do wojny na poludnie od Sempis. A tak? Szesciu czarnoksieznikow zginelo pod Anwuratem z reki fanimskich lucznikow uzbrojonych w chorae. Ukrummu, Calasthenes, Nain... Szesciu! O to wlasnie chodzilo cishaurimom - zeby Wiezyce sie wykrwawily, a im samym nie stala sie krzywda. Owszem, zachlannie pozadal gnozy. Niewiele brakowalo, zeby ta zadza zwyciezyla pragnienie przechytrzenia cishaurimow. Ale jednak brakowalo. Kiedy w Bibliotece Sareotow patrzyl, jak ten jeden czlowiek opiera sie osmiu czarnoksieznikom, chloszczac ich migotliwym, abstrakcyjnym swiatlem, czul zazdrosc, jakiej jeszcze w zyciu nie doswiadczyl. Co za niezwykla moc! Co za swoboda! Jak? - zadawal sobie wtedy pytanie. Jak? W dupe jebane uczone swinie. Kiedy juz dowie sie wszystkiego o cishaurimach, przejada sie po tym psie po staremu. Caly swiat byl jedna wielka loteria. Kto wie, moze schwytanie Achamiana okaze sie w koncowym rozrachunku rownie wazne jak rozbicie cishaurimow. Ale to byl problem dla Iyokusa, ktoremu nie miescilo sie w glowie, ze dla odpowiednio wysokiej nagrody warto pojsc nawet na pozornie niedorzeczne ryzyko. Ktory nie wiedzial, co to nadzieja. Ludzie uzaleznieni od chanvu czesto nie mieli pojecia o nadziei. Kiedy probowalo sie forsowac Sempis, przestawala wygladac jak zwykla rzeka. Esmenet pojechala na jednym wierzchowcu z Serwe do pobliskiego inrithijskiego promu. Byla przerazona perspektywa przeplyniecia rzeki na konskim grzbiecie i zachwycona umiejetnosciami jezdzieckimi dziewczyny. Serwe wyjasnila jej, ze pochodzi z Cepaloru i praktycznie urodzila sie w siodle. Czyli, jak dopowiedziala sobie w duchu Esmi z niezwykla dla niej gorycza, z szeroko rozlozonymi nogami. Kiedy pozniej stala w cieniu szemrzacych lisci i patrzyla na nagi polnocny brzeg, ta pustka ja zasmucila. Przypominala jej wlasne serce i bolesnie uswiadamiala, dlaczego musiala ruszyc w droge. I ta odleglosc... Przerazalo ja to, ze nie moze sie wycofac. Sempis, ktora uwazala dotad za mila i lagodna, byla w rzeczywistosci msciwa i bezlitosna. Nie pozwolilaby jej wrocic. Przeciez umiem plywac... Umiem plywac! Kellhus polozyl jej dlon na ramieniu. -Caly swiat zwraca sie ku poludniowi - powiedzial. Powrot do conriyanskiej armii okazal sie niespodziewanie latwy. Proyas rozbil oboz pod murami Ammegnotis, jedynego duzego miasta na poludniowym brzegu Sempis. Kellhus, Serwe i Esmenet stali sie czescia ludzkiej rzeki zmierzajacej na targ: jezdzcy, wozy, bosonodzy pokutnicy tloczyli sie po jednej stronie traktu, tam gdzie rzucany przez palmy cien byl najgestszy. Co chwila Kellhusa zaczepiali przechodnie - najczesciej Ludzie Kla, ale takze wedrujacy za wojskiem cywile, proszacy o blogoslawienstwo lub chociaz dotkniecie Wojownika-Proroka. Jak tlumaczyla Serwe, wiesc o jego bohaterskiej obronie przed Khirgwimi utwierdzila wielu ludzi w przekonaniu, ze musi byc prorokiem. Zanim dobrneli do obozu, otaczal ich prawdziwy tlum. -On sie juz od nich nie ogania! - stwierdzila zdumiona Esmenet. Serwe sie rozesmiala. -Czy to nie wspaniale? Tak, to bylo wspaniale. Oto Kellhus, ktory tyle razy przekomarzal sie z nia przy ognisku, przechadzal sie teraz wsrod wielbiacych go tlumow, usmiechal, dotykal twarzy ludzi, przemawial cieplymi slowami pelnymi zachety. Oto Kellhus! Wojownik-Prorok. Spojrzal w ich strone, usmiechnal sie i mrugnal porozumiewawczo. Esmenet, siedzaca za Serwe w siodle, poczula, jak dziewczyne przeszyl dreszcz. Poczula tez w sobie wsciekla zazdrosc. Dlaczego ona zawsze przegrywala? Czemu bogowie tak jej nienawidza? Dlaczego nie znienawidzili kogos innego, kto bardziej na to zaslugiwal... Na przyklad Serwe? Ale zaraz zrobilo sie jej wstyd. Przeciez Kellhus po nia przyjechal. Kellhus! Czlowiek, ktorego wszyscy wielbili, wrocil, bo sie o nia troszczyl. Robi to dla Achamiana, swojego mistrza... Na obrzezach conriyanskiego obozu Proyas rozstawil posterunki glownie ze wzgledu na zainteresowanie towarzyszace Kellhusowi, jak wyjasnila Serwe - dzieki czemu wkrotce mogli w spokoju, z dala od tlumu spacerowac dlugimi uliczkami wsrod plociennych scian. Esmenet wmawiala sobie, ze obawia sie powrotu, poniewaz obudzilaby zbyt wiele wspomnien - ale tak naprawde nade wszystko bala sie stracic te wspomnienia. Opor przed porzuceniem poprzedniego obozowiska byl nieprzemyslany, rozpaczliwy, zalosny... Kellhus jej to udowodnil. Ale fakt, ze nie ruszyla w droge ze wszystkimi, jednak ja wzmocnil - takie odnosila wrazenie. Przede wszystkim starala sie za wszelka cene bronic miejsca, w ktorym przebywal Achamian. Nie chciala nawet dotykac wyszczerbionej glinianej czarki, z ktorej ostatni raz pil herbate. Wlasnie takie drobiazgi, bolesnie, szczegolowo opisujace jego nieobecnosc, stawaly sie fetyszami, amuletami majacymi zagwarantowac jego powrot. Poza tym byla dumna ze swojego osamotnienia. Wszyscy odeszli, a ona zostala. Zostala! Patrzyla na porzucone place, na szarzejace paleniska, na wydeptane wsrod traw sciezki i miala wrazenie, ze zyje w swiecie duchow, w ktorym tylko jej strata jest rzeczywista... Tylko Achamian. Czyz nie bylo w tym chwaly? Nie bylo laski? Teraz zas ruszyla w droge - i mniejsza o to, co Kellhus mowil o rodzinie i domowym ognisku. Czy to znaczylo, ze porzucila Akke? Plakala, kiedy pomagal jej rozbic maly, wyplowialy namiot Achamiana w cieniu brokatowego pawilonu, ktory dzielil z Serwe, ale byla mu wdzieczna. Ogromnie wdzieczna. Spodziewala sie, ze przez pierwsze kilka nocy bedzie sie czula niezrecznie, lecz jej obawy okazaly sie plonne. Kellhus byl zbyt wspanialomyslny, a Serwe zbyt niewinna, aby Esmenet mogla sie przy nich czuc jak natret. Od czasu do czasu Kellhus ja rozsmieszal - tylko po to, jak podejrzewala, by jej przypomniec, ze wciaz umie sie cieszyc. Poza tym albo dzielil z nia smutek, albo dyskretnie sie wycofywal i pozwalal jej cierpiec w samotnosci. Serwe zas byla... po prostu soba. Chwilami wydawala sie kompletnie obojetna na bolesc Esmenet i zachowywala sie zupelnie zwyczajnie, jakby Achamian w kazdej chwili mogl sie pojawic w glebi kretego zaulka, zasmiewajac sie do lez lub klocac z Xinemusem. I mimo ze sama mysl o tym sprawiala Esmenet przykrosc, takie udawanie bylo calkiem przyjemne. Kiedy indziej Serwe popadala w czarna rozpacz - nad soba, nad Esmenet, nad Achamianem. Z pewnoscia zmiany nastroju wynikaly po czesci z jej odmiennego stanu (kiedy Esmenet byla w ciazy, zdarzalo jej sie na przemian smiac i plakac jak wariatce), ale wcale nie byly przez to latwiejsze do zniesienia. Esmenet zawsze pytala, co sie stalo, delikatnie i lagodnie, lecz wstydzila sie swoich mysli. Kiedy Serwe plakala po Achamianie, zastanawiala sie dlaczego. Czy byli kochankami dluzej niz te jedna noc? Gdy Serwe plakala nad nia, czula sie urazona. Jak to? Czyzby byla az tak godna pozalowania? Kiedy zas Serwe uzalala sie nad soba, Esmenet byla zdegustowana - jak mozna byc taka egoistka? Pozniej karcila sie w duchu. Co powiedzialby Achamian o takich gorzkich, zlosliwych myslach? Bylby rozczarowany! Mowilby: "Esmi, prosze cie... A ona nie przesypialaby kolejnych nocy, wspominajac wszystkie swoje niewdzieczne slowa i drobne okrucienstwa, i blagajac Boga o wybaczenie. Przeciez nie mowila powaznie. Jakzeby mogla? Trzeciej nocy uslyszala ciche skrobanie w plachte przy wejsciu. Odchylila ja i do srodka wcisnela sie Serwe. Byla polnaga, pachniala dymem, jasminem i pomaranczami. Kleknela w polmroku, zaplakana. Esmenet wiedziala juz, ze Kellhus nie wrocil na noc; slyszala to i owo. Musial czasem uczestniczyc w naradach, a poza tym mial coraz liczniejsza trzodke wiernych. -Serchaa? - Ogarnelo ja zmeczenie, jakie moze odczuwac matka, gdy po raz setny przychodzi jej pocieszac tych, ktorzy cierpia stokroc mniej od niej. - Co sie dzieje, Serchaa? -Prosze, Esmi. Prosze cie. Blagam! -Ale o co, Serchaa? O co mnie prosisz? Serwe sie zawahala. Jej oczy byly malenkimi swietlistymi punkcikami w ciemnosci. -Nie zabieraj go! - wypalila nagle. - Nie kradnij mi go! Esmenet rozesmiala sie, nie za glosno jednak, zeby jej nie urazic. -Mam ci nie zabierac Kellhusa? -Prosze cie, Esmi. Jestes taka ladna, prawie tak ladna jak ja. Ale ty jestes w dodatku madra! Rozmawiasz z nim jak mezczyzna, slyszalam! -Serchaa... Ja kocham Akke. Kellhusa tez, ale nie... nie w taki sposob, jak sie obawiasz. Nie boj sie, prosze. Nie znioslabym tego, ze sie mnie boisz, Serchaa. Esmenet wierzyla w to, co mowi, ale pozniej, przytulona do smuklych plecow Serwe, zlapala sie na tym, ze mysl o strachu dziewczyny sprawia jej wielka radosc. Zwinela w palcach jej jasne wlosy; przypomniala sobie, jak opadaly na piers Achamiana... Ciekawe, zastanawiala sie, czy latwo byloby je wyrwac? Dlaczego poszlas z Akka? Dlaczego? Rano czula sie okropnie. Nienawisc, jak mawialo sie w Sumnie, to zarloczny gosc: mieszka tylko w sercach spasionych pycha. A jej serce ogromnie wychudlo. Patrzyla na Serwe w przefiltrowanym przez namiot swietle slonca; dziewczyna przez sen obrocila sie i zwrocila anielska twarz w jej kierunku. Prawa reka obejmowala brzuch. Oddychala cichutko, jak dziecko. Jak to mozliwe, zeby tyle piekna krylo sie w uspionej twarzy? Esmenet zastanawiala sie, co wlasciwie widzi. Z pewnoscia pomagala jej potajemnosc obserwacji, budzaca dreszczyk emocji. Usmiechnela sie. Ale co widziala? Aure uspionego zycia. Przeczucie smierci. Cud wszystkich mozliwych wyrazow twarzy zakletych w nieruchomym obliczu. To bylo takie prawdziwe, swiadomosc, ze wszystkie fizjonomie nieruchomieja w podobny sposob. Esmenet zdawala sobie sprawe, ze patrzy na swoja twarz, na twarz Achamiana, nawet Kellhusa. Ale nade wszystko widziala w niej cudowna wrazliwosc. Nilnameskie przyslowie mowilo, ze spiace gardlo najlatwiej poderznac. Czy to nie milosc? Kiedy ktos patrzy, jak spisz... Plakala, gdy Serwe sie obudzila. Dziewczyna zamrugala, skupila wzrok, zmarszczyla brwi. -Dlaczego? - zapytala. Esmenet sie usmiechnela. -Bo jestes taka piekna. Taka idealna. Oczy Serwe zapalaly szczesciem. Obrocila sie na plecy i przeciagnela. -Wiem o tym! - powiedziala, poruszajac zabawnie ramionami, jak w tancu. Spojrzala na Esmenet, uniosla brwi. Parsknela smiechem. - Wszyscy mnie pragna. Nawet ty! -Ty mala zdziro... - Esmenet wyciagnela rece, jakby chciala jej wydrapac oczy. Kellhus siedzial przy ognisku, kiedy wsrod smiechow i piskow wytoczyly sie z namiotu. Pokrecil glowa. Coz mezczyzna moze zrobic w takiej sytuacji? Od tej pory Esmenet jeszcze czulej opiekowala sie Serwe. Niezwykle, ze taka przyjazn polaczyla ja akurat z ta dziewczyna, z ciezarnym dzieckiem, ktore mialo proroka za kochanka. Jeszcze zanim Achamian udal sie do biblioteki, zastanawiala sie, co wlasciwie Kellhus widzi w Serwe. Z pewnoscia nie tylko urode, chociaz zdaniem Esmenet byla nieziemska. Kellhus widzial w ludziach serca, nie skore, chocby najgladsza i najbielsza. A serce Serwe zawsze wydawalo sie jej niedoskonale - radosne i otwarte, bez dwoch zdan, ale takze prozne, malostkowe, zrzedliwe i rozwiazle. Teraz jednak zaczynala sie zastanawiac, czy przypadkiem te wlasnie wady nie decydowaly o jego perfekcji. Skoro zobaczyla te doskonalosc, dopiero kiedy Serwe zasnela... Przez chwile widziala w niej to samo co Kellhus. Piekno slabosci. Przepych niedoskonalosci. Zobaczyla, rzeczywiscie zobaczyla prawde i mogla dac swiadectwo. Brakowalo jej slow, ale i tak poczula sie z tym lepiej, silniejsza. Kiedy tego ranka Kellhus na nia spojrzal, skinal glowa ze szczerym, nieskrywanym podziwem, czym przypomnial jej Xinemusa. Nic nie powiedzial, bo i chyba nie musial nic mowic. Moze prawda jest podobna do czarnoksiestwa, pomyslala. Moze ci, ktorzy widza prawde, tez sie nawzajem rozpoznaja. Pozniej, tuz przed tym, jak wyprawily sie z Serwe na lupiezcza wloczege po na wpol opuszczonych bazarach Ammegnotis, Kellhus pomogl jej przy czytaniu. Protestowala, kiedy dal jej Kronike Kla w charakterze elementarza. Ten oprawny w skore rekopis napelnial ja naboznym lekiem. Jego wyglad, zapach, nawet trzeszczenie grzbietu sugerowalo prawosc i nieodwolalne sady. Atrament wygladal jak zaschniete plynne zelazo. Lek budzilo kazde odczytane na glos slowo. Kazda kolumna zapelniona drobnym jak ptasi trop pismem zagrazala nastepnej. -Nie musze czytac wyroku, ktory skazuje mnie na potepienie! - powiedziala Kellhusowi. -A coz takiego mowi? - spytal, udajac, ze nie zauwazyl jej gniewu. -Ze jestem nieczysta! -Pytalem, co mowi ksiega, Esmi. Wrocila do wyczerpujacego rytualu wydzierania dzwiekow ze znakow i slow z dzwiekow. Dzien byl potwornie goracy, zwlaszcza w miescie, gdzie kamien i wysuszona glina nasiakaly sloncem i potegowaly upal. Esmenet wczesnie sie polozyla i pierwszy raz od dawna nie oplakiwala Achamiana przed snem. Ocknela sie, jak powiedzieliby Nansurczycy, w porze "brzasku glupcow". Zatrzepotala powiekami i rozbudzila sie w mgnieniu oka, mimo ze mrok i chlod podpowiadaly, ze do poranka zostalo jeszcze mnostwo czasu. Przekrzywila glowe, wpatrujac sie w odsloniete wejscie. Spod koca wystawaly jej bose stopy, plawiace sie w swietle ksiezyca razem z obutymi w sandaly stopami mezczyzny... -Obracasz sie w ciekawym towarzystwie - powiedzial Sarcellus. Nawet nie przyszlo jej do glowy, ze moglaby krzyknac. Przez ulamek sekundy jego obecnosc wydawala sie rownie nieprawdopodobna, co zupelnie naturalna. Lezal obok niej z glowa podparta na lokciu i wesolym blyskiem w oku. Pod bialym plaszczem w kwiaty mial szate rycerza shrialu z wyszytym na piersi Klem. Pachnial drewnem sandalowym i kadzidlem, ktorego nie znala. Jak dlugo sie jej przygladal? -Nie powiedzialas o mnie czarnoksieznikowi, prawda? - Nie. Pokrecil glowa z udawanym smutkiem. -Niegrzeczna kurewka. Poczucie nierzeczywistosci calej sytuacji ulotnilo sie bez sladu. Poczula pierwsze uklucie leku. -Czego chcesz? -Ciebie. -Odejdz... -Twoj prorok nie jest tym, na kogo wyglada... I ty o tym wiesz. Lek zmienil sie w przerazenie. Dobrze wiedziala, jak okrutny potrafi byc dla tych, ktorzy znajda sie poza waskim kregiem osob godnych w jego mniemaniu - szacunku, ale zawsze uwazala, ze sama znajduje sie wsrod nich, nawet kiedy odeszla z jego namiotu. Cos sie jednak zmienilo... Nagle zdala sobie sprawe, ze dla obserwujacego ja mezczyzny znaczy tyle co nic. Doslownie nic. -Odejdz, Sarcellusie. Rycerz-komandor parsknal smiechem. -Jestes mi bardzo potrzebna, Esmi. Chce, zebys mi pomogla. Chodzi o zloto... ' -Bede krzyczec, ostrzegam... -Chodzi o zycie! - warknal Sarcellus. Zacisnal dlon na jej ustach. Nie musiala czuc dotyku stali, by wiedziec, ze druga reka przylozyl jej noz do gardla. - Posluchaj, kurwo jedna. Nauczylas sie zebrac przy niewlasciwym stole. Czarnoksieznik nie zyje. Twoj prorok niedlugo podazy za nim. Pytanie brzmi: co stanie sie z toba? Odgarnal koc. Owialo ja cieple nocne powietrze. Szarpnela sie i zaszlochala, kiedy czubek ostrza przesliznal sie po oswietlonej ksiezycem skorze. -No, stara zdziro? Co zrobisz, kiedy twoja brzoskwinka straci jedrnosc? Z kim wtedy pojdziesz, co? Jak skonczysz? Dasz sie posuwac tredowatym? A moze bedziesz ciagnac druta przerazonym dzieciakom w zamian za suchy chleb? Zmoczyla sie ze strachu. Sarcellus odetchnal gleboko przez nos, jakby rozkoszowal sie wonia jej upokorzenia. Oczy mu sie smialy. -Czyzbym wyczuwal zrozumienie? Esmenet, pochlipujac, pokiwala ostroznie glowa. Usmiechnal sie krzywo i cofnal zelazne palce z jej szyi. Wrzasnela co sil w plucach, az zaczela sie bac, ze gardlo zacznie jej krwawic. A potem Kellhus objal ja i wyciagnal przed namiot, w poblize zarzacego sie ogniska. Slyszala pokrzykiwania, widziala tloczacych sie dookola ludzi z pochodniami, rozrozniala basowe conriyanskie glosy. Cudem zdolala wytlumaczyc, co sie stalo, dygoczac i poplakujac w mocarnych ramionach Kellhusa. Wreszcie zamieszanie sie skonczylo; moglo trwac rownie dobrze kilka chwil, jak i cale dnie. Ludzie wrocili do namiotow, zeby dosnic resztki snow. Groza ustapila, zostalo pulsujace zmeczenie i zaklopotanie. Kellhus obiecal, ze zlozy skarge Gotianowi, ale zastrzegl, ze nie powinna sobie robic wielkich nadziei. -Sarcellus jest rycerzem-komandorem - wyjasnil. A ona tylko dziwka niezyjacego czarnoksieznika. Niegrzeczna kurewka. Serwe zaproponowala, zeby zanocowala z nia i Kellhusem w ich pawilonie. Esmenet odmowila, ale chetnie umyla sie w jej miednicy. Kellhus przyszedl za nia do namiotu. -Posprzatala ci tutaj - powiedzial. - Zmienila posciel. Znow sie rozplakala. Kiedy to zrobila sie taka slaba? Taka zalosna... Jak mogles mnie zostawic? Dlaczego mnie zostawiles? Wczolgala sie do namiotu jak do nory w ziemi. Wtulila twarz w czysty welniany koc. Pachnial drewnem sandalowym... Kellhus tez wcisnal sie do srodka i usiadl przy niej z lampa w rece. -Sarcellus poszedl sobie, Esmenet... nie wroci. Nie po dzisiejszej nocy. Nawet jesli nic nie wskoramy, posypia sie klopotliwe pytania. Ktory mezczyzna nie podejrzewa innych mezczyzn, ze probuja zaspokajac swoje zadze? -Ty nic nie rozumiesz! - jeknela. Jak miala mu to wyjasnic? Lek o Achamiana, gotowosc, zeby zaczac go oplakiwac, a jednak... - Oklamalam go! - krzyknela. - Oklamalam Akke! -Jak to? Oklamalas? - Kellhus zmarszczyl brwi. -Kiedy zostawil mnie w Sumnie, przyszli do mnie z Rady. Z Rady, rozumiesz?! Wiedzialam, ze Inrau nie popelnil samobojstwa. Wiedzialam, ale Akce nie powiedzialam nic. Slodki Sejenusie, nie wspomnialam ani slowem! A teraz juz go nie ma, Kellhusie. Nie ma go! -Oddychaj, Esmi... Oddychaj... Co to wszystko ma wspolnego z Sarcellusem? -Nie wiem... I to wlasnie jest obled. Nie wiem! -Byliscie kochankami - powiedzial Kellhus. Zmartwiala jak dziecko, ktore zobaczylo wilka. Kellhus od poczatku znal jej sekret, od tamtej nocy w kaplicy nad Asgilioch, kiedy przylapal ja i Sarcellusa na rozmowie. Skad zatem to przerazenie? -Z poczatku myslalas, ze go kochasz - ciagnal. - Nawet porownywalas go z Achamianem... i doszlas do wniosku, ze jest lepszy. -Bylam glupia! Glupia! Jak mogla byc taka idiotka?! Zaden mezczyzna nie moze sie z toba rownac, skarbie. Zaden! -Achamian byl slaby - zauwazyl Kellhus. -Ale wlasnie za te slabosc go kochalam! Nie rozumiesz?! Wlasnie za nia! Naprawde go kochalam! -I wlasnie dlatego nie moglas do niego pojsc... Bo gdybys poszla do Achamiana w czasie, kiedy dzielilas loze z Sarcellusem, oskarzylabys go wlasnie o te slabosc, z ktora nie umial sie pogodzic. Dlatego trzymalas sie od niego z daleka, wmawialas sobie, ze go szukasz, a w istocie caly czas sie przed nim ukrywalas. -Skad ty to wszystko wiesz? - wyszlochala. -Ale chocbys nie wiem jak sie oklamywala, wiedzialas... I dlatego nie moglas powiedziec Achamianowi, co sie wydarzylo w Sumnie. Mimo ze ogromnie tej wiedzy potrzebowal. Wiedzialas, ze nie zrozumie, i balas sie, ze zobaczy... Nikczemna, samolubna, nienawistna... Zbrukana. Ale Kellhus widzial... Zawsze widzial. -Nie patrz na mnie! - wrzasnela. Patrz na mnie... -Alez patrze, Esmi. Patrze. I to, co widze, jest cudowne. Upojne slowa, tak cieple i bliskie - tak bardzo bliskie! - zaparly jej dech w piersi. Poduszka bolesnie ocierala jej policzek, ziemia pod mata byla nieprzyjemnie twarda, ale otulalo ja cieplo i czula sie bezpiecznie. Kellhus zdmuchnal lampe i bezszelestnie wyczolgal sie z namiotu. Cieple wspomnienie jego palcow nadal rozczesywalo jej wlosy. oono Wyglodniala Serwe wczesnie zaczynala jesc. Na ogniu stal garnek ryzu, ktory Kellhus na przemian odkrywal i przykrywal, dorzucajac cebule, przyprawy i shigecki pieprz. Kiedy indziej Esmenet wzielaby sie za gotowanie, ale dzis kazal jej czytac na glos fragmenty z Kroniki Kla, podsmiewajac sie z jej rzadkich omylek i nie szczedzac slow zachety. Czytala Kantyki, stare Prawa Kla, ktorych wiekszosc Ostatni Prorok uniewaznil w "Traktacie". Razem zdumiewali sie tym, ze dzieci kamienowano za uderzenie matki lub ojca, albo tym, ze kiedy czlowiek zamordowal komus brata, wyrok smierci spadal na jego wlasnego brata. Czytala dalej. -Nie pozwolisz zyc... Te slowa rozpoznala, bo czesto sie powtarzaly. Nastepne musiala przeliterowac. -...kurwie... - Zawiesila glos, zerknela na Kellhusa i ze zloscia wyrecytowala: - Nie pozwolisz zyc kurwie, ktora z lona swego czelusc piekielna czyni... Uszy ja palily. Z trudem zdlawila w sobie chec cisniecia ksiegi w ogien. Kellhus patrzyl jej w oczy, wcale nie zaskoczony. Czekal, az dojde do tego fragmentu. Caly czas... -Daj mi to - powiedzial bezbarwnym tonem. Posluchala go. Plynnym, automatycznym ruchem wyciagnal noz z ozdobnej pochwy przy pasie. Zlapal go za ostrze przy samym czubku i zaczal zeskrobywac atrament z pergaminu. W pierwszej chwili nie rozumiala, co robi. Siedziala jak skamieniala. Wydrapawszy cala kolumne tekstu, wyprostowal sie, podziwiajac swoje dzielo. -Lepiej - stwierdzil takim tonem, jakby wlasnie oskrobal chleb z plesni. Wyciagnal do Esmenet reke z ksiazka. Nie byla w stanie po nia siegnac. -Ale... tak nie mozna! - Nie? Kiedy wcisnal jej ksiege w dlonie, niewiele brakowalo, zeby odrzucila ja w przeciwna strone. -To jest Pismo, Kellhusie. Kiel. Swiety Kiel! -Wiem. Twoje potepienie. Esmenet rozdziawila usta jak idiotka. - Ale... Kellhus zmarszczyl brwi i pokrecil glowa, jakby nie mogl sie nadziwic jej tepocie. -Jak ci sie wydaje, Esmi, kim ja wlasciwie jestem? Serwe zachichotala i klasnela w rece z uciechy. -Jak to? Kim? - wyjakala Esmenet. Nic wiecej nie potrafila wykrztusic. Kellhus tylko w zartach albo w zlosci mowil w ten sposob, z takim... takim przekonaniem. -No wlasnie. Kim? Wydawal sie nieskonczony niby okrag. Jego glos brzmial jak aksamitny grzmot. Wtem zobaczyla zlote aureole wokol jego dloni... Niewiele myslac, rzucila sie na kolana i padla twarza w proch. Prosze! Prosze! Jestem niczym! Serwe dostala czkawki - i nagle dawny, znajomy Kellhus ze smiechem podnosil Esmenet z kleczek, przypominal o niedojedzonej kolacji. -Lepiej ci? - zapytal, kiedy otepiala usiadla obok niego. Cala skora ja mrowila. Skinieniem glowy wskazal jej ksiazke i napclial sobie usta ryzem. Oszolomiona i wzburzona zarumienila sie, spuscila wzrok i skinela glowa. Wiedzialam! Wiedzialam od poczatku! Roznica polegala na tym, ze teraz wiedzial rowniez Kellhus. Bolesnie czula jego obecnosc, byl tuz obok, na granicy pola widzenia. Czy bedzie umiala mu jeszcze kiedys spojrzec w oczy? Przez cale zycie ogladala odosobnionych ludzi i rzeczy: ona byla Esmenet, a to byla jej miska, cesarskie srebra, czlowiek shriaha, boza ziemia, i tak dalej. Wszystko mialo swoje miejsce. Teraz to sie zmienilo. Wszystko, doslownie wszystko emanowalo cieplem jego ciala. Ziemia pod jej bosymi stopami. Mata, na ktorej siedziala. W krotkiej chwili szalenstwa byla wrecz przekonana, ze jesli pogladzi sie po policzku, poczuje pod palcami miekkie loki jasnej brody; ze jesli spojrzy w lewo, zobaczy Esmenet znieruchomiala nad miska z ryzem. Nagle wszystko bylo tutaj i wszystko, co tutaj, stalo sie nim. KeUhus! Odetchnela gleboko. Serce bolesnie tluklo sie jej w piersi. Wy drapalfragment tekstu! W jednym wydechu pozbyla sie potepienia, ktore towarzyszylo jej przez cale zycie, poczula sie rozgrzeszona, naprawde rozgrzeszona. Jeden oddech wystarczyl do zbawienia! W glowie jej sie rozjasnilo, jakby mysli zmienily sie w czysta wode przesaczona przez biale plotno. Wydawalo jej sie, ze powinna zaplakac, ale slonce swiecilo zbyt jasno, a powietrze bylo zbyt przejrzyste na placz. Wszystko stalo sie takie oczywiste. Wydrapal fragment tekstu! Przypomnial jej sie Achamian. *** Powietrze pachnialo winem, wymiocinami i potem. Pochodnie plonely oslepiajaco, malujac ceglane sciany zolcia i czernia, wylawiajac z mroku skrawki sylwetek pijanych zolnierzy - pokryta zarostem szczeka, zmarszczona brew, blyszczace oko, zakrwawiona piesc zacisnieta na rekojesci broni. Cnaiur urs Skiotha szedl waskimi uliczkami Heppy, starej dzielnicy rozpusty w Ammegnotis. Przepychal sie z determinacja przez tlum, jakby zmierzal w jakies konkretne miejsce. Z otwartych drzwi saczylo sie swiatlo i dobiegaly wybuchy smiechu. Shigeckie dziewczyny chichotaly i nawolywaly klientow, niemilosiernie kaleczac sheyicki. Dzieci handlowaly kradzionymi pomaranczami.Smieja sie, pomyslal. Wszyscy sie smieja... Nie jestes synem tej ziemi! -Hej, ty! - zawolal ktos. Placzek! Zboczeniec! -Ty! - Mlody Galeoth wyrosl u jego boku. Skad sie wzial? W jego oczach malowal sie podziw, ale migotliwe swiatlo pochodni nadawalo im tez dziwnie goraczkowy wyraz. Wargi mial po kobiecemu zmyslowe, zachecajaco rozchylone. - Podrozowales z nim. Jestes jego pierwszym uczniem. Pierwszym uczniem! -Czyim? -Jego. Wojownika-Proroka. Bijesz mnie, bo rznales sie z nim tak samo, jak przedtem z jego ojcem! ~ krzyczal Bannut, stryj. Cnaiiir zlapal Galeotha za gardlo. -Kogo?! -Ksiecia Kellhusa z Atrithau... To ty jestes Scylvendem, ktorego spotkal na stepie. Ty go nam przywiozles! No tak... dunyain. Zapomnial o nim. Mignela mu twarz rozwierajaca sie jak rozwiewane wiatrem stepowe trawy. Poczul ciepla, delikatna dlon na udzie. Zadrzal. Jestes kims wiecej... wiecej niz jednym z Ludu! -Naleze do Ludu Wojny! - wychrypial. Galeoth wil sie bezradnie w jego uscisku. -Prosze... - wysyczal. - Myslalem... Myslalem... Cnaiiir rzucil go na ziemie i spojrzal spode lba na mijajacych ich przechodniow. Smiali sie? Widzialem cie tamtej nocy! Widzialem, jak na niego patrzyles! Skad sie wzial na tym szlaku? Dokad jechal? -Jak mnie nazwales?! - krzyknal do lezacego na ziemi czlowieka. Pamietal, ze biegl ile sil w nogach, jak najdalej od czarnych sciezek wydeptanych w trawie, jak najdalej od jakszow i wszechwiedzacego ojcowskiego gniewu. Znalazlszy kepe sumakow, wycial w jej sercu kryjowke. Plecionka zielonych traw i szarych galezi. Zapach ziemi i zukow w wilgotnych, ciemnych jamach. Won samotnosci i tajemnicy, schronienie pod golym niebem, ale osloniete od wiatru. Wyciagnal zza pasa polamane kawalki i z zachwytem rozlozyl je na ziemi. Poskladal w calosc. Byla taka smutna. I taka piekna. Niewiarygodnie piekna. Ktos. Zapominal, ze kogos powinien nienawidzic. ROZDZIAL 17 Przerazony czlowiek podnosi rece i odwraca twarz. Pamietaj, Tratto, zeby nigdy nie chowac twarzy. Bo w niej jestes prawdziwy ty.Throseanis, "Triamis cesarzem" Poeta odlozy rysik, dopiero gdy geometra wyjasni, jak zycie moze byc jednoczesnie punktem i linia. Jak to mozliwe, ze caly czas, cale stworzenie zbiega sie w terazniejszosci? Zrozumcie - ten moment, chwila, w ktorej robicie wdech, jest cienka nicia, na ktorej zawisa cale stworzenie. Ze tez ludzie maja czelnosc byc bezmyslni... Teres Ansansius, "Miasto ludzi" Poczatek jesieni, 4111 Rok Kla, Shigek Pewnego dnia, wracajac z praniem znad rzeki, Esmenet podsluchala kilku Ludzi Kla rozmawiajacych o planach wymarszu. Kellhus poswiecil jej i Serwe czesc popoludnia, opowiadajac o tym, jak Kianowie, zanim wycofali sie na pustynie, zarzneli wszystkie wielblady na poludniowym brzegu Sempis, tak jak wczesniej, przed przeprawa przez rzeke, spalili wszystkie lodzie. Zolnierze zapuszczajacy sie w glab lezacych na poludniu pustyn Khememy szybko stwierdzili, ze wszystkie studnie w okolicy zostaly zatrute. -Padyradza poklada w pustyni takie same nadzieje, jakie Skauras pokladal w Sempis - powiedzial Kellhus. Oczywiscie Wielkie Imiona nie daly sie latwo zniechecic. Planowaly marsz wzdluz wybrzeza, w eskorcie cesarskiej floty, wiec wody armia mialaby pod dostatkiem. Poruszalaby sie wprawdzie powoli - tysiace zolnierzy znalazlyby zajecie przy dostarczaniu wody z gor - ale bezpiecznie dotarlaby do Enathpaneah, na obrzeza Uswieconej Ziemi, i to na dlugo przed tym, jak padyradza pozbiera sie po klesce pod Anwuratem. -Niedlugo bedziecie brnac przez piach - dodal kpiacym i cieplym glosem, za ktory Esmenet dawno juz go pokochala. - Zwlaszcza tobie bedzie ciezko, Serwe: z dzieckiem i naszym pawilonem na plecach. Serwe spiorunowala go wzrokiem, ale oczy jej sie smialy. Esmenet parsknela smiechem - i w tej samej chwili dotarlo do niej, ze bedzie coraz dalej od Achamiana... Chciala zapytac Kellhusa, czy ma jakies wiadomosci od Xinemusa, ale za bardzo sie bala. Poza tym powiedzialby jej przeciez, gdyby cos uslyszal. Wiedziala zreszta, jakie bylyby to wiadomosci; widziala to w jego oczach wiele razy. Usiedli po jednej stronie ogniska, zeby uniknac gryzacego dymu: Kellhus w srodku, Serwe na prawo, a Esmenet na lewo od niego. Piekli na patykach kawalki jagnieciny, zagryzajac je pozniej chlebem i serem. To byl ich ulubiony smakolyk i jeden z wielu drobiazgow, ktory pomagal spelnic obietnice o rodzinie. Kellhus siegnal po chleb. Nadal przekomarzal sie z Serwe. -Rozbijalas kiedys namiot na piasku? -Przestan, Kellhusie! - zbesztala go zachwycona dziewczyna. Esmenet zaciagnela sie jego suchym, slonawym zapachem. Nie mogla sie powstrzymac. -To podobno zajmuje mase czasu... Cofajac reke, niechcacy otarl sie o piers Esmenet. Dreszcz przypadkowej intymnosci. Rumieniec okrywajacy cialo bogatsze o wiedze, ktora nie ma nic wspolnego z intelektem. Do wieczora Esmenet lapala sie na tym, ze jej oczy staja sie coraz bardziej niesforne. Wczesniej zwykle zatrzymywaly sie na twarzy Kellhusa, teraz zas bladzily po calej jego postaci, jak posrednicy dazacy do polaczenia ich cial. Patrzyla na jego tors - i czula, jak piersi ja mrowia w oczekiwaniu chwili, kiedy przygniecie je jego ciezar; patrzyla na waskie biodra i muskularne posladki - i wnetrza jej ud promienialy niespokojnym cieplem. Chwilami doslownie swierzbily ja rece. To bylo szalenstwo, naturalnie. Spojrzenie Serwe natychmiast przywolywalo ja do porzadku. Wieczorem, gdy Kellhus zniknal, wyciagnely sie na matach przy ognisku, prawie stykajac sie glowami; czesto sie tak kladly, kiedy go nie bylo. Wpatrywaly sie bez konca w plomienie, czasem rozmawialy, ale najczesciej lezaly w milczeniu - poza tymi chwilami, kiedy piszczaly, bo ogien sypnal skrami. -Esmi? - spytala Serwe niezwyklym u niej, pelnym zadumy glosem. -Tak, Serchaa? -Wiesz, ja bym mogla. Serce Esmenet zabilo zywiej. -Co bys mogla? -Podzielic sie nim. -Nie... - Esmenet z wysilkiem przelknela sline. - Nigdy, Serwe... Mowilam, ze masz sie tym nie przejmowac. -Ale ja mowie powaznie... Nie boje sie, ze go strace, ze ktos mi go odbierze. Juz nie. Chce tego, czego on chce. Jest wszystkim... Esmenet lezala bez tchu, wpatrzona w pulsujace serce ogniska. -Mowisz... Mowisz, ze on...mnie chce... Serwe zasmiala sie cicho. -Jasne ze nie - odparla. -Oczywiscie, nie. - Esmenet otrzasnela sie ze zwariowanych i przyprawiajacych o obled mysli. Co najlepszego robila? Przeciez to byl Kellhus. Kellhus! Pomyslala o Akce. Uronila dwie gorace lzy. - Nigdy, Serwe. Kellhus wrocil dopiero nastepnego dnia wieczorem. Zajechal przed pawilon na koniu w towarzystwie samego Proyasa, ktory sprawial wrazenie ogromnie znuzonego podroza. Ksiaze Conrii byl ubrany w prosta niebieska kurtke - czyli, jak domyslala sie Esmenet, zwyczajny stroj do jazdy konnej - i tylko jej ozdobny, zloto wyszywany rabek zdradzal range wlasciciela. Broda, zwykle krotko przystrzyzona, urosla mu wyraznie i upodobnila sie do kwadratowo przycinanych brod arystokratow. Z poczatku nie chciala mu patrzec w oczy, zeby przypadkiem nie domyslil sie jej zapieklej nienawisci. Jak mogla go nie nienawidzic? Nie dosc, ze odmowil pomocy Achamianowi i zakazal Xinemusowi go szukac, to jeszcze zdegradowal marszalka, ktory upieral sie przy swoim! Sluchala jednak uwaznie, gdyz w jego glosie pobrzmiewala dziwna nuta, wyniosla i rozpaczliwa zarazem. Kiedy zaniepokojony, moze nawet zasmucony usiadl obok Kellhusa przy ognisku, stwierdzila, ze jej niechec slabnie. On tez kiedys kochal Achamiana - tak mowil Xinemus. Moze dlatego cierpial. Moze w gruncie rzeczy byli do siebie podobni. Kellhus z pewnoscia tak by powiedzial. Nalala wszystkim rozwodnionego wina, podala gosciom resztki posilku, ktory przygotowala wczesniej dla siebie i Serwe, i usiadla po przeciwnej stronie ogniska. Przy jedzeniu mezczyzni rozmawiali o wojnie. Ze zdumieniem odnotowala sprzecznosc w zachowaniu Proyasa, ktory do wszystkich poza Kellhusem odnosil sie z rezerwa, jego zas traktowal z niezwyklym wrecz szacunkiem. Nagle zrozumiala, dlaczego Kellhus nie pozwala swoim zwolennikom dolaczac do obozowiska. Z pewnoscia niepokoil takich ludzi jak Proyas - jak wszystkie Wielkie Imiona. Ci, ktorzy znajdowali sie w centrum zainteresowania, mieli wieksze wplywy i byli bardziej konserwatywni niz ludzie zyjacy na obrzezach swiata. A Kellhus im zagrazal, bo mogl stac sie nowym takim osrodkiem... A przeniesc sie od jednego osrodka do drugiego bylo bardzo latwo. W ciszy dojedli resztki jagnieciny, chleba i cebuli. Proyas odstawil talerz i lykiem wina przeplukal gardlo. Zerknal na Esmenet - chyba przez przypadek - i zapatrzyl sie w dal. Milczenie nagle wydalo jej sie nieznosnie duszne. -Jak sie miewa Scylvend? - zapytala, bo nic innego nie przyszlo jej do glowy. Proyas spojrzal na nia, jego oczy spoczely na wytatuowanej dloni. -Rzadko go widuje - odparl, spogladajac w plomienie. -Myslalam, ze jest twoim doradca... Urwala w pol zdania, nie wiedzac, czy to stosowne slowa. Achamian zawsze jej wypominal, ze jest zbyt bezposrednia w rozmowach z arystokratami. -Strategicznym, tak? - Ksiaze pokrecil glowa. W tej krotkiej chwili zrozumiala, dlaczego Achamian go kochal. To bylo niezwykle uczucie: spotykac ludzi, ktorych kiedys znal. Dzieki temu jego nieobecnosc stawala sie jednoczesnie bardziej realna i latwiejsza do zniesienia. On istnial naprawde. Zostawil po sobie slad. Swiat go pamietal. -Po tym, jak Kellhus opowiedzial, co sie wydarzylo pod Anwuratem, rada okrzyknela Cnaiiira zwyciezca - mowil dalej Proyas. - Kaplani Gilgaola nadali mu nawet tytul celebranta wojennego. Ale on nie chcial o tym slyszec. - Pociagnal solidny lyk wina. - To chyba dla niego za trudne... -Byc Scylvendem wsrod inrithich? Proyas pokrecil glowa i odstawil pusty kielich. -Polubienie nas. Wstal, zaczal sie zegnac. Uklonil sie Kellhusowi, podziekowal Serwe za wino i mile towarzystwo i nie zaszczyciwszy Esmenet nawet spojrzeniem, oddalil sie w mrok. Serwe siedziala ze wzrokiem utkwionym w swoje stopy. Kellhus pograzyl sie w kontemplacji spraw nie z tego swiata. Esmenet posiedziala jakis czas w milczeniu, rumieniac sie i czujac dziwne mrowienie w dloniach i myslach. Zawsze bylo dziwne, chociaz znala je rownie dobrze jak smak swoich ust. Wstyd. Wszedzie, gdziekolwiek poszla. Jej smrod. -Przepraszam - powiedziala. Co tu robila? Co mogla im dac poza upokorzeniem? Byla zbrukana. Zbrukana! I osmielala sie mieszkac z Kellhusem? Z Kellhusem?! Byla az tak glupia? Nie miala szans sie zmienic; z rownym powodzeniem moglaby probowac zmyc tatuaz z wierzchu dloni! Mogla zmyc nasienie, ale nie grzech. Nigdy! A on... on byl... -Przepraszam! - Rozszlochala sie. - Przepraszam... Uciekla od ogniska i schronila sie w samotnej ciemnosci namiotu. Jego namiotu! Akki! Niedlugo potem Kellhus przyszedl do niej. Przeklinala sie w duchu za to, ze tak bardzo na to liczyla. -Chcialabym nie zyc - wyszeptala z twarza przy ziemi. -Nie ty jedna. Brutalna szczerosc jak zwykle. Czy mogla pojsc za nim tam, dokad chcial ja poprowadzic? Czy miala dosc sily? -Kochalam w zyciu tylko dwoje ludzi... Nie spuscil wzroku. -I oboje nie zyja - dokonczyl. Pokiwala glowa. Przelknela lzy. -Nie znasz moich grzechow, Kellhusie. Nie masz pojecia, jaki mrok skrywam w sercu. -To mi powiedz. Rozmawiali do pozna, az ogarnela ja niezwykla obojetnosc. Znieczulila sie na wszystkie zyciowe skrajnosci - smierc, strate, upokorzenie. Dziwka. Ilu mezczyzn ja mialo? Ile razy czula na policzku drapanie zarostu? Ilu musiala zniesc? Wszyscy karali ja za swoje zadze. Byli smiechu warci - dluga kolejka slabych, ufnych, zawstydzonych, wscieklych, niebezpiecznych. Z jakaz latwoscia jedno posapujace cielsko ustepowalo miejsca nastepnemu, do chwili gdy wszystkie rozplywaly sie w abstrakcji, w jednej niedorzecznie uroczystej chwili, gdy w parodii boskiej libacji zlewaly ja goracym plynem, bezsensowna farba. Wszyscy byli tacy sami. I za to tez ja karali. Ile miala lat, kiedy ojciec sprzedal ja pierwszemu ze swoich przyjaciol? Jedenascie? Dwanascie? Kiedy zaczelo sie karanie? Kiedy pierwszy raz z nia poszedl? Pamietala skulona w kacie, zaplakana matke... i niewiele poza tym. A jej corka? Ile miala lat? Myslala jak ojciec: jeszcze jedna geba do wykarmienia - niech sie sama wyzywi. Monotonia stepila jej wrazliwosc na dramat, z ponizenia uczynila nic nieznaczaca smiesznostke. Zeby placic srebrem za mleczne nasienie... Glupcy! Niech Mimara pozna glupote mezczyzn, tych niezdarnych, chutliwych zwierzat. Wystarczy odrobina cierpliwosci: nasladuje sie ich zadze, czeka chwile - i po wszystkim. A rano mozna kupic cos do zjedzenia... Pokarm od glupcow, Mimaro. Nie rozumiesz, malenka? Ciii, nie placz. Zobacz, pokarm od glupcow! -Tak miala na imie? - zapytal Kellhus. - Mimara? -Tak. Dlaczego teraz mogla wypowiedziec imie, ktore przy Achamianie nie przechodzilo jej przez gardlo? To niesamowite, jak przedluzajacy sie zal potrafi uciszyc bol tego, co niewypowiedziane. Pierwszy szloch ja zaskoczyl. Niewiele myslac, wtulila sie w Kellhusa. Objal ja. Bila go piesciami w piers i zanosila sie placzem. Pachnial welna i ogorzala skora. Nie zyli. Jedyni ludzie, ktorych w zyciu kochala. Kellhus odczekal, az zacznie rowno oddychac. Odsunal ja od siebie. Jej rece opadly bezwladnie na jego uda i poczula na przegubie dloni, jak twardnieje pod ich dotykiem. Jakby waz prezyl sie pod materialem szaty. Wstrzymala oddech. Nie poruszala sie. Powietrze, ciche jak swieca, zagrzmialo... Cofnela rece. Dlaczego? Dlaczego chciala zatruc taka noc? Kellhus pokrecil glowa i zasmial sie cicho. -Bliskosc rodzi bliskosc, Esmi. Ale dopoki sie nie zapominamy, nie ma powodow do wstydu. Wszyscy jestesmy slabi. Spuscila wzrok na swoje dlonie. Na przeguby. Usmiechnela sie. -Nie zapominam sie... Dziekuje. Musnal jej policzek i wyszedl z namiotu. Przetoczyla sie na bok, wcisnela dlonie miedzy kolana i mella w zebach kolejne przeklenstwa, dopoki nie zasnela. *** Poslaniec twierdzil, ze wiadomosc przybyla morzem. Byl Galeothem, i to, sadzac po oponczy, czlonkiem orszaku Saubona.Proyas zwazyl w dloni wykonana z kosci sloniowej tube. Byla mala, chlodna w dotyku i misternie ozdobiona rzezbionymi Klami. Piekna robota. Niezliczone malenkie Kly, kazdy kolejny obrysowany poprzednimi, az brakowalo miejsca, zeby wszystkie uwypuklic. Kiel na Kle. Nawet pojemnik zawierajacy wiadomosc wiele znaczyl. Taki wlasnie byl Maithanet - jedno wielkie kazanie. Ksiaze podziekowal poslancowi i odprawil go, po czym wrocil do stolika. Usiadl. W pawilonie bylo parno i tak goraco, ze niechetnie patrzyl na lampy, ktore dodatkowo nagrzewaly wnetrze. Rozebral sie do cienkiej plociennej koszuli i postanowil spac nago. Najpierw jednak chcial przeczytac list. Nozem ostroznie zlamal woskowa pieczec. Przechylil tube i ze srodka wysunal sie maly zwoj zabezpieczony nastepna pieczecia, tym razem ozdobiona znakiem shriaha. Czego on moze chciec? Zadumal sie na chwile nad przywilejem otrzymywania listow od takiego czlowieka, zlamal pieczec i rozwinal pergamin. Ksiaze Nersei Proyasie, niech Bog Bogow ochroni Cie i zachowa w zdrowiu. Z przykroscia stwierdzamy, ze Twoj ostatni list... Zawstydzony Proyas podniosl wzrok. Minely miesiace, odkad na prosbe Achamiana wystosowal do Maithaneta list z prosba o wyjasnienie okolicznosci smierci dawnego ucznia czarnoksieznika, Paro Inraua. Piszac, nie wierzyl, ze go wysle; byl przekonany, ze samo spisanie uniemozliwi mu jego wysylke. Czy mogl istniec lepszy sposob na to, by jednoczesnie spelnic obowiazek i sie z niego wylgac? "Drogi Maithanecie, zaprzyjazniony czarnoksieznik prosil, bym zapytal, czy zabiles jednego z jego szpiegow...". Idiotyzm. Nie mogl wyslac takiego listu. A jednak. Musial czuc pokrewienstwa z Inrauem, ukochanym uczniem Achamiana. Tak dobrze pamietal tego bluznierce i glupca: krzywy usmiech, blysk w oku, leniwe popoludnia wypelnione cwiczeniami w ogrodzie... Czy mogl sie nad nim nie uzalic? Achamian byl czlowiekiem dobrym i lagodnym. Coz z tego, ze gonil za uludami z bajek, ktore wiodly go wprost ku wiecznemu potepieniu? Wyslal wiec list w nadziei, ze w ten sposob raz na zawsze zalatwi sprawe dreczaca uczonego powiernika. W gruncie rzeczy nie oczekiwal odpowiedzi. Byl jednak ksieciem, dziedzicem korony, a Maithanet - shriahem Tysiaca Swiatyn. Listy, ktore tacy ludzie sobie wysylaja, zawsze znajduja droge do adresata, chocby dzielil go od nadawcy caly wzburzony swiat. Czytal dalej, wstrzymujac oddech, jakby w ten sposob mogl przytepic wstyd. Wstydzil sie, ze z tak banalna sprawa zwrocil sie do czlowieka, ktory mial oczyscic Trzy Morza. Wstydzil sie, ze napisal taki list do czlowieka, u ktorego stop plakal. Wstydzil sie takze tego, ze czuje wstyd, spelniwszy zyczenie dawnego nauczyciela. Ksiaze Nersei Proyasie, Niech Bog Bogow ochroni Cie i zachowa w zdrowiu. Z przykroscia stwierdzamy, ze Twoj ostatni list wprawil nas w ogromne zdumienie, przynajmniej dopoki nie uswiadomilismy sobie, ze istotnie zwykles utrzymywac... jak to ujac? Pewne dosc... klopotliwe znajomosci. Poinformowano nas, ze ow mlody kaplan, Paro Inrau, popelnil byl samobojstwo. Sledztwo przeprowadzone przez Kolegium Luthymae ujawnilo, ze byl w przeszlosci uczniem Szkoly Powiernikow i ze niedawno widziano go w towarzystwie niejakiego Drusasa Achamiana, jego dawnego nauczyciela. Kaplani Kolegium uwazaja, ze Achamiana przyslano, aby przekonal Inraua do wyswiadczenia szkole przyslugi - inaczej mowiac: do szpiegowania. Wyglada na to, ze wskutek naciskow dawnego mistrza mlody kaplan znalazl sie miedzy mlotem i kowadlem. Ksiega Plemion 4,8: "Nuzy sie oddechem ten, ktory nie ma gdzie odetchnac". Obawiamy sie zatem, ze odpowiedzialnosc za smierc tego mlodego czlowieka ponosi ow bluznierca, Achamian. To wszystko. Niech Bog zmiluje sie nad jego dusza. Kantyki 6,22: "Ziemia placze nad slowami, ktore nie znaja gniewu Bozego". List, ktory od Ciebie otrzymalismy, zdumial nas, przypuszczamy wszakze, ze rownie niezwykla wyda Ci sie nasza odpowiedz. Godzac sie na sojusz armii swietej wojny ze Szkarlatnymi Wiezycami, poprosilismy wiernych o powazne ustepstwo. Mamy jednakowoz nadzieje, iz jasne jest, ze kierowala nami wyzsza koniecznosc. Bez wsparcia Szkarlatnych Wiezyc swieta wojna nie moglaby zywic nadziei na pokonanie cishaurimow. "Nie odpowiadaj bluznierstwem na bluznierstwo", powiada Prorok. Nasi wrogowie czesto sie na ten wers powoluja. Jednak odpowiadajac na zarzuty kaplanow, Prorok mowi rowniez: "Wielu jest takich, ktorzy zostaja oczyszczeni przez nieprawosci. Albowiem tak jak swiatlo musi zawsze nastepowac po ciemnosci, aby bylo swiatlem, tak i swietosc musi nastepowac po niegodziwosci, aby byla swietoscia". Dlatego tez swieta wojna musi podazac za Szkarlatnymi Wiezycami, jesli ma pozostac swieta. Ksiega Medrcow 1,3: "Niech slonce na luku niebios nastepuje po nocy". Jestesmy jednak zmuszeni prosic Cie o kolejny kompromis, lordzie Nersei Proyasie. Chcemy, abys udzielil wszelkiej mozliwej pomocy temu uczonemu powiernikowi. Moze sie to okazac latwiejsze, niz sie spodziewamy, wiadomo nam bowiem, ze byl niegdys Twoim nauczycielem w Aoknyssus. Znamy jednak sile Twojej wiary, a w przeciwienstwie do narzuconego Ci sojuszu ze Szkarlatnymi Wiezycami, tym razem nie mozemy powolac sie na wyzsza koniecznosc, ktora przynioslaby pocieche sercu zaniepokojonemu bliskoscia grzechu. Ksiega Hintaratesa 28,4: "Zapytuje was, czy moze byc przyjazn trudniejsza niz przyjazn z czlowiekiem, ktory grzeszy?". Wspomoz Drusasa Achamiana, Proyasie, mimo ze jest bluznierca, albowiem za jego nikczemnoscia podazy swietosc. W swoim czasie wszystko stanie sie jasne i bedzie to jasnosc wspaniala. Ksiega Medrcow 22,36: "Wojujace serce nuzy sie i zwraca ku slodszym mozolom. Pokoj brzasku towarzyszy ludziom podczas calodziennego znoju". Niech Bog i wszystkie Jego Aspekty ochronia Cie i zachowaja w zdrowiu. Maithanet Proyas opuscil reke z listem. Wspomoz Drusasa Achamiana... Co shriah mogl miec na mysli? Jaka musiala byc stawka gry, jesli zwracal sie do niego z taka prosba? I co on, Proyas, mial z ta prosba zrobic teraz, kiedy bylo juz za pozno? Kiedy Achamiana nie bylo juz wsrod zywych. Zabilem go... Uswiadomil sobie, ze wykorzystal swojego nauczyciela, uzyl go jako miary swojej poboznosci. Czy mozna dac lepszy dowod swojej prawosci, niz poswiecajac czlowieka, ktorego sie kocha? Czy nie taki byl sens kazania Angeshraela na gorze Kinsureah? A jak lepiej zlozyc w ofierze tego, kogo sie kocha, niz nienawidzac go? Albo oddajac w rece wroga... Przypomnial sobie dziwke, ktora uslugiwala im przy ognisku Kellhusa, kochanke Achamiana. Esmenet. Byla taka strapiona. Taka przerazona. Czyzby przez niego? To tylko zwykla kurwa! A Achamian byl tylko czarnoksieznikiem. Tylko. Ludzie nie sa sobie rowni. Rzecz jasna, bogowie maja swoich faworytow, ale na tym nie koniec. Czyny wyznaczaja wartosc jednostki. Zycie jest pytaniem, ktore Bog stawia czlowiekowi i na ktore czlowiek odpowiada dzialaniem. I tak jak wszystkie odpowiedzi, czyny moga byc zle albo dobre, moga byc blogoslawienstwem lub przeklenstwem. Achamian sam skazal sie na potepienie przez to, co robil! I ta jego zdzira tez... Nie Nersei Proyas ich osadzil, lecz Kiel i Ostatni Prorok! Inri Sejenus... Skad wiec ten wstyd? Skad bol? Skad natarczywe, zzerajace dusze watpliwosci? Watpliwosci. W pewnym sensie tak wlasnie brzmiala najwazniejsza lekcja Achamiana. Geometria, logika, arytmetyka nilnameskich liczb, nawet filozofia - wszystko to smieci, powiedzialby Achamian, w obliczu watpliwosci. Istnialy dzieki watpliwosciom i przez watpliwosci mogly przestac istniec. Bo zwatpienie, mowilby dalej, wyzwala czlowieka. Zwatpienie, nie prawda! Wiara jest fundamentem czynow. Ci, ktorzy wierza nie watpiac, dzialaja nie myslac. A ci, ktorzy dzialaja nie myslac, sa zniewoleni. Tak wlasnie powiedzialby Achamian. Pewnego razu, wysluchawszy opowiesci starszego brata, Tirummasa, o trudnej pielgrzymce do Uswieconej Ziemi, zwierzyl sie Achamianowi, ze bardzo chcialby zostac rycerzem shrialu. -Dlaczego?! - wykrzyknal czarnoksieznik. Spacerowali po ogrodzie; pamietal, ze skakal po uschnietych lisciach i nasluchiwal, jak szeleszcza mu pod stopami. Zatrzymali sie pod olbrzymim debem zelaznym w samym srodku ogrodu. -Moglbym wtedy zabijac pogan na pograniczu! Zrozpaczony Achamian wzniosl rece do nieba. -Ty gluptasie! Wiesz, ile jest na swiecie religii? Chcialbys zabijac ludzi tylko dlatego, ze twoja wiara z niewiadomych powodow moze byc ta najsluszniejsza? -Wlasnie! Bo ja naprawde wierze! -Wiara... - powtorzyl powiernik takim tonem, j akby wypowiadal imie znienawidzonego wroga. - Pomysl, Prosha... A jesli tu nie chodzi o wybor miedzy pewnikami, miedzy jedna wiara i druga, lecz miedzy wiara i zwatpieniem? Miedzy odrzuceniem tajemnicy i jej zaakceptowaniem? -Zwatpienie to slabosc! A wiara daje sile! Sile! Z cala pewnoscia nigdy wczesniej nie czul sie tak bliski swietosci jak w tamtym momencie. Mial wrazenie, ze slonce przeswietla go na wylot i ogrzewa mu serce. -Czyzby? Rozejrzyj sie, Prosha. Tylko uwaznie. Rozejrzyj sie i powiedz mi, ilu ludzi przez swoja slabosc osuwa sie w nawyk watpienia. Posluchaj tych, ktorzy cie otaczaja. A potem przyjdz i powiedz mi, co zobaczyles. Zrobil to, o co prosil go Achamian. Przez kilka dni patrzyl i sluchal. Widzial wiele wahania, ale nie byl na tyle niemadry, zeby pomylic je ze zwatpieniem. Slyszal klotnie arystokratow i skargi kaplanow z dziedzicznej kasty. Podsluchiwal zolnierzy i rycerzy. Obserwowal przybywajace do ojca poselstwa, przescigajace sie w kwiecistych mowach. Sluchal niewolnikow, ktorzy zartowali przy praniu i przekomarzali sie przy jedzeniu. Posrod niezliczonych przechwalek, deklaracji i oskarzen nader rzadko trafialy sie slowa, ktore w ustach Achamiana brzmialy tak znajomo, tak zwyczajnie... Slowa, ktore samemu Proyasowi przychodzily z trudem! A jesli juz je gdzies wylawial, zwykle padaly z ust tych, ktorych uwazal za madrych, sprawiedliwych, wspolczujacych - znacznie rzadziej z ust ludzi glupich i zlosliwych. Slowa: "Nie wiem". Dlaczego tak trudno bylo je wypowiedziec? -Dlatego ze ludzie chca zabijac - wyjasnil mu pozniej Achamian. - Dlatego ze pozadaja zlota i chwaly. Dlatego ze pragna wiary, ktora bylaby odpowiedzia na ich leki, nienawisc i glod. Proyas do dzis pamietal zywsze bicie serca, zadziwienie, uniesienie wywolane zejsciem z utartej... -Akka? - Wzial gleboki, odwazny oddech. - Czy chcesz powiedziec, ze Kiel klamie? Przerazenie w oczach nauczyciela. -Nie wiem... Trudne slowa - tak trudne, ze doprowadzily do wygnania Achamiana z Aoknyssus i zastapienia go Charamemasem, slawnym medrcem shrialu. Achamian to przewidzial... teraz Proyas doskonale te sytuacje rozumial. Ale dlaczego? Dlaczego Achamian, i tak juz potepiony, byl gotowy poswiecic tak wiele dla tych paru slow? Bo uwazal, ze w ten sposob cos mi da... Cos waznego. Drusas Achamian go kochal. Kochal go tak bardzo, ze zaryzykowal swoje stanowisko, reputacje - nawet powolanie, jesli wierzyc Xinemusowi. Dawal, nie oczekujac niczego w zamian. Chcial, zebym byl wolny. A Proyas sie go pozbyl, bo myslal tylko o tym, co w zamian zyska. Nie mogl zniesc tej mysli. Zrobilem to dla swietej wojny! Dla Shimehu! A teraz ten list. Od Maithaneta. Gwaltownym gestem podniosl pergamin do oczu i przebiegl go wzrokiem, jakby charakter pisma shriaha mogl kryc jakas wskazowke. Wspomoz Drusasa Achamiana... Co sie stalo? Rozumial zainteresowanie Szkarlatnych Wiezyc, ale czego od czarnoksieznika mogl chciec shriah Tysiaca Swiatyn? I to od uczonego powiernika... Przebiegl go dreszcz. Pod czarnymi murami Momemn Achamian powiedzial kiedys, ze swieta wojna nie jest tym, czym sie wydaje... Czy list byl tego dowodem? Cos Maithaneta przestraszylo, a przynajmniej zaniepokoilo. Co? Czyzby doszly go plotki o Kellhusie? Proyas od kilku tygodni zbieral sie, zeby w liscie do shriaha poruszyc sprawe ksiecia Atrithau, lecz z niewiadomego powodu nie mogl przysiasc faldow i przelac mysli na pergamin. Cos kazalo mu czekac - nie umial jednak powiedziec, czy byl to lek, czy nadzieja. Po prostu nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze Kellhus jest jedna z tych tajemnic, ktore tylko czas moze rozwiklac. Poza tym - co by mial napisac? Ze podczas swietej wojny w imie Ostatniego Proroka narodzil sie naprawde ostatni Ostatni Prorok? Niechetnie, bo niechetnie, ale musial przyznac racje Conphasowi: taki pomysl byl po prostu absurdalny! Nie. Proyas byl przekonany, ze gdyby swiety shriah mial jakies zastrzezenia do ksiecia Kellhusa, zapytalby o niego wprost. Tymczasem w liscie nie bylo nie tylko zadnej wzmianki o nim, ale nawet sugestii, ktora moglaby go dotyczyc. Calkiem mozliwe, ze Maithanet nie mial pojecia ani o istnieniu Kellhusa, ani, tym bardziej, o jego rosnacym autorytecie. Nie, pomyslal Proyas. Musialo chodzic o cos innego... O cos, czego nie tolerowal lub nie wiedzial. W przeciwnym razie wyjasnilby mu przeciez powody swojej prosby, prawda? Czy moglo chodzic o Rade? -Sny - powiedzial Achamian w Momemn. - Ostatnio sa takie wyraziste. -Znowu te koszmary... -Cos sie dzieje, Proyasie. Ja to wiem. Ja to czuje! Nigdy przedtem nie byl tak zdesperowany. Wiec moze o to chodzilo? Nie. To niedorzeczne. Nawet jesli Rada istniala, jak shriah mialby ja znalezc, skoro uczeni powiernicy tego nie potrafili? A zatem Szkarlatne Wiezyce. Takie przeciez wyznaczono Achamianowi zadanie, czyz nie? Mial miec baczenie na Szkarlatne Wiezyce... Rwac wlosy z glowy, Proyas zmell w zebach przeklenstwo. Dlaczego? Dlaczego ta jedna rzecz nie mogla sie ostac nieskalana? Dlaczego wszystko, co swiete - wszystko! - musialo miec niskie, podle motywy? Siedzial bez ruchu, drzal, oddychal szybko i plytko. Wyobrazil sobie, jak wyciaga miecz i mlocac nim na oslep, biegnie przez swoje apartamenty, wyjac jak potepieniec... Opanowal sie i wsluchal w bicie swojego serca. Nic nie jest czyste... Milosc przekuta w zdrade. Modlitwy zmienione w oskarzenia. To wlasnie mial na mysli Maithanet, prawda? Swietosc musi nastepowac po niegodziwosci. Uwazal sie za moralnego wodza swietej wojny, ale teraz wiedzial, ze sie mylil. Zdal sobie sprawe, ze jest po prostu jednym z wielu pionkow na planszy do benjuki. Graczy znal - Tysiac Swiatyn, Dom Ikurei, Szkarlatne Wiezyce, cishaurimowie, moze takze Kellhus - ale o regulach, tym najbardziej zdradzieckim elemencie kazdej rozgrywki nie mial pojecia. Nie wiem. Nic nie wiem. Armia swietej wojny swiecila triumfy, on jednak pograzal sie w bezdennej rozpaczy. Byl taki slaby. Mowilem ci, nauczycielu. Mowilem... Otrzasnal sie z odretwienia, wezwal Algariego, starego niewolnika z Cironji, i kazal mu przyniesc skrzynke z przyborami do pisania. Byl piekielnie zmeczony, ale musial odpowiedziec shriahowi jeszcze dzisiaj. Nazajutrz swieta wojna miala wkroczyc na pustynie. Nie wiedzial czemu, ale kiedy otworzyl mahoniowa, zdobiona koscia sloniowa skrzyneczke i przesunal palcami po piorze i zwinietym pergaminie, znow poczul sie jak chlopiec, ktory pod czujnym, lecz poblazliwym okiem nauczyciela zasiada do cwiczen w pisaniu. Przed oczami stanal mu padajacy na stolik cien czarnoksieznika, jakby Achamian zagladal mu przez ramie. -Ze tez w Domu Nersei narodzil sie taki tepak! -Ze tez Szkola Powiernikow przyslala takiego beznadziejnego nauczyciela! Niewiele brakowalo, a Proyas by sie rozesmial tak samo, jak wtedy Achamian. Lzy naplynely mu do oczu, gdy ukladal pierwsze wersy odpowiedzi dla Maithaneta. ...wszystko jednak wskazuje na to, Wasza Eminencjo, ze Drusas Achamian nie zyje. *** Esmenet usmiechnela sie, a Kellhus przeniknal wzrokiem jej oliwkowa skore, prezace sie na kosciach miesnie i dosiegnal abstrakcyjnego punktu, ktory opisywal jej dusze.Ona wie, ze ja widze, ojcze. Oboz tetnil zyciem i gwarem rozmow. Armia swietej wojny wyruszala na pustynie Khememy i Kellhus zaprosil do ogniska cala liczaca czternastu mezczyzn starszyzne zaudunyanich, czyli, po kuniiiryjsku, Szczepu Prawdy. Wiedzieli juz, na czym bedzie polegac ich zadanie - on chcial im tylko przypomniec swoja obietnice. Wiara nie wystarczy, aby kierowac ludzmi, bo o ich czynach decyduje rowniez pragnienie. Ci mezczyzni, jego apostolowie, mieli promieniowac tym pragnieniem. Ulanowie Wojownika-Proroka. Esmenet siedziala po drugiej stronie ognia, smiejac sie i zartujac z sasiadami, Arwealem i Persommasem. Twarz miala zaczerwieniona od radosci, ktorej niedawno nie smialaby sobie nawet wyobrazic i do ktorej w dalszym ciagu nie potrafila sie przyznac. Kellhus mrugnal do niej porozumiewawczo, przeniosl wzrok na innych. Usmiechal sie, smial, pokrzykiwal... Badal. Podporzadkowywal sobie. Kazdy byl fontanna ukrytych znaczen. Spuszczone oczy, przyspieszone tetno i placzacy sie jezyk Ottmy swiadczyly o oszalamiajacym wplywie Serwe, ktora stala tuz obok, plotkujac beztrosko. Ukradkowe grymasy, w ktorych wykrzywial usta Ulnarta tuz przed usmiechem, zdradzaly, ze wciaz nie przekonal sie do Tshumy - z powodu czarnego koloru jego skory. Sposob, w jaki Kasalla, Gayamakri i Hilderath zwracali sie w strone Werjaua, nawet kiedy rozmawiali z innymi, oznaczal, ze nadal uwazaja go za najwazniejszego. Kiedy zas Werjau pochylal sie nad rozmowcami albo - coraz czesciej - pokrzykiwal ponad ogniskiem, podczas gdy inni ograniczali sie w rozmowach do najblizszych sasiadow, bylo widac, ze wyksztalcila sie wsrod nich podswiadoma relacja dominacji i poddanstwa. A gdy jeszcze zadzieral glowe... -Powiedz mi cos, Werjau! - zawolal Kellhus. - Kiedy zagladasz w glab swojego serca, co widzisz? Takich interwencji nie dalo sie uniknac. Byli tylko ludzmi. -Radosc - odparl z usmiechem Werjau. Opadniete kaciki oczu. Przyspieszony puls. Rumieniec. Widzi - i nie widzi jednoczesnie. Kellhus sciagnal usta w grymasie smutku i wybaczenia. -A co ja widze? To wie... Rozmowy ucichly. Werjau spuscil oczy. -Pyche - odparl. - Widzisz pyche, mistrzu. Kellhus wyszczerzyl zeby w usmiechu. Niepokoj sie rozwial. -Nie, Werjau. Nie przy takiej twarzy. Wszyscy, nie wylaczajac Serwe i Esmenet, zaniesli sie smiechem. Kellhus rozejrzal sie z zadowoleniem. Wsrod tych ludzi nie mogl sobie pozwolic na pozerstwo. Wlasnie brak arogancji najbardziej go wyroznial, sprawial, ze serca im rosly i nogi miekly na mysl o spotkaniu z nim. Waga grzechu tkwila w tajemnicy i potepieniu. Wystarczylo je zanegowac, odebrac ludziom iluzje i uprzedzenia, aby poczucie wstydu i wlasnej malosci zniklo bez sladu. W jego obecnosci czuli sie lepsi. Czysci. Wybrani. *** Pragma Meigon przejrzal na wylot twarz mlodego Kellhusa i dostrzegl jego strach.-Sa nieszkodliwe - powiedzial. -Czym sa, pragmo? -To przykladowe okazy. Zywe defekty. Trzymamy je w celach edukacyjnych. - Pragma usmiechnal sie bez przekonania. - Dla takich uczniow jak ty, Kellhusie. Znajdowali sie w podziemiach Ishualu, w szesciokatnej komnacie polozonej w niemajacych konca galeriach Tysiaca Tysiecy Sal. Wszedzie pod scianami - poza miejscem, w ktorym byly drzwi - staly rozchwierutane kandelabry pelne gruzlowatych, ociekajacych woskiem swiec. W komnacie bylo jasno jak w dzien, a mnogosc swiec ploszyla wszelkie cienie. Juz sam ten fakt nadawal pomieszczeniu wyjatkowy charakter - w calym Labiryncie obowiazywal zakaz uzywania swiatla - ale najbardziej niezwykli byli skuci ludzie, rozlokowani w zaglebieniu na srodku sali. Byli nadzy, bladzi jak plotno i przypieci sniedziejacymi miedzianymi obreczami do lekko pochylonych drewnianych plyt. Plyty, zwrocone na zewnatrz i rozmieszczone na wyciagniecie reki od siebie nawzajem, tworzyly szeroki krag, dzieki czemu chlopiec wzrostu Kellhusa moglby, stojac na skraju zaglebienia, patrzec okazom prosto w twarze... Gdyby je mialy. Nad unieruchomiona metalowymi sztabami glowa wznosila sie umocowana do plyty prostokatna zelazna rama. Z gornych krawedzi ramy druty biegly do malenkich srebrnych haczykow, ktore podtrzymywaly w gorze zdjeta z twarzy skore. Oslizle miesnie polyskiwaly w blasku swiec. Wygladalo to tak, jakby kazdy z okazow wsadzil glowe w pajeczyne, ktora nastepnie zdarla mu twarz. Pragma Meigon nazwal to pomieszczenie sala bez masek. -Najpierw uwaznie obejrzyj i zapamietaj wszystkie twarze - powiedzial. - Pozniej to, co widziales, przeniesiesz na pergamin. - Skinieniem glowy wskazal sfatygowane biurka przy poludniowej scianie. Kellhus podszedl blizej. Czul sie lekki jak jesienny lisc. Slyszal mlaskanie ziemistych warg, chor bezglosnych stekniec i jekow. -Usunieto im glosnie - wyjasnil pragma Meigon. - Zeby uczniow nie rozpraszali. Kellhus przystanal przed pierwszym okazem. -W twarzy znajduja sie czterdziesci cztery miesnie, ktorych permutacje wyrazaja wszelkie mozliwe uczucia - mowil dalej pragma. - Wszystkie te permutacje, mlody Kellhusie, sa pochodnymi piecdziesieciu siedmiu podstawowych typow, ktore znajdziesz w tej sali. Mimo ze twarz pierwszego okazu byla odarta ze skory, Kellhus bez trudu rozpoznal malujacy sie na niej strach. Drobne miesnie wokol oczu, przywodzace na mysl zmagajace sie w smiertelnym uscisku tasiemce, jednoczesnie probowaly sie napiac i rozluznic. Wieksze miesnie szczeki duze jak szczury - utrzymywaly usta rozwarte w grymasie przerazenia. Okaz wytrzeszczal pozbawione powiek oczy, oddychal ze swistem... -Zastanawiasz sie pewnie, jak udaje mu sie utrzymac taki wyraz twarzy - odezwal sie znowu pragma. - Dawno juz odkrylismy, ze mozemy ograniczyc zakres ruchow, odpowiednio nakluwajac mozg iglami. Dzis nazywamy to neuropunktura. Kellhus stal jak zaklety. Nagle jak spod ziemi wyrosl przy nim asystent ze slomka w zebach. Zanurzyl slomke w trzymanej w rekach miseczce z plynem, spryskal okaz delikatna pomaranczowa mgielka i podszedl do nastepnego. -Neuropunktura umozliwila nam rehabilitacje defektow dla celow pedagogicznych. Okaz, ktory ogladasz, zawsze okazuje przerazenie. Typ drugi. -Przerazenie? - Tak. Dziecinny strach Kellhusa slabl, zastepowany przez zrozumienie. Rozejrzal sie na boki; po obu stronach szereg okazow zakrzywial sie po okregu. Biale oczy w otoczce czerwonych miesni; defekty, nic wiecej. Wrocil spojrzeniem do najblizszego okazu, typu drugiego, i zanotowal jego obraz w pamieci. Przeszedl do nastepnego dyszacego peczka miesni. - Dobrze - uslyszal zza plecow glos pragrriy. - Bardzo dobrze. *** Zerknal na Esmenet i haczykami spojrzenia zdjal jej skore z twarzy.Juz dwa razy wymykala sie od ogniska do namiotu - tylko po to, zeby zwrocic jego uwage i dyskretnie wybadac zainteresowanie jej osoba. Z udawanym rozbawieniem rozgladala sie na boki, sprawdzajac, czy ja obserwuje. Dwukrotnie dal jej sie przylapac i odpowiedzial szerokim, chlopieco dobrodusznym usmiechem. Za kazdym razem spuszczala wzrok, czerwienila sie, mrugala z zaklopotaniem; zrenice sie jej rozszerzaly, a cale cialo emanowalo pizmowa wonia rodzacego sie podniecenia. Na razie nie przyszla jeszcze do niego do lozka, ale tesknila za nim i podswiadomie probowala go uwodzic. Mimo wszelkich wrodzonych darow pozostawala zwykla, smiertelna kobieta. A u wszystkich smiertelnikow dwie dusze zamieszkuja jedno cialo, jedna twarz i jedne oczy: zwierze i rozum. Kazdy czlowiek jest dwojka. Defekty. Jedna Esmenet juz odrzucila Drusasa Achamiana. Druga wkrotce pojdzie w jej slady. *** Niebo bylo turkusowe. Zmruzyla oczy i oslonila je dlonia przed prazacym sloncem. Ten widok za kazdym razem zapieral jej dech w piersi.Armia swietej wojny. Przystaneli z Kellhusem i Serwe na szczycie pagorka; Serwe chciala cos poprawic przy plecaku. Dolem mijaly ich rzesze inrithijskich wojownikow i ciagnacych za wojskiem cywilow. Esmenet przenosila wzrok z jednego pancernego zolnierza na drugiego, coraz dalej i dalej, az kolejne postaci ginely jej w oddali, na drzacym widnokregu, mieniac sie w sloncu jak opilki zelaza. Odwrocila sie. Z tylu wznosily sie piaskowe mury Ammegnotis, znikajace powoli na czarno-zielonym de Sempis i bujnej roslinnosci przy brzegu. Shigek. Zegnaj, Akka. Ze lzami w oczach ruszyla dalej sama. Kiedy Kellhus zawolal cos do niej, zbyla go machnieciem reki. Szla wsrod obcych, jak zwykle czujac na sobie spojrzenia przymruzonych oczu i slyszac wypowiadane polglosem slowa. Niektorzy mezczyzni skladali jej niedwuznaczne propozycje, ale udawala, ze nie slyszy; jeden nawet zlapal ja ze zloscia za wytatuowana reke, jakby chcial przypomniec, ze jest im cos winna. Suche trawy rzedly coraz bardziej, odslaniajac zwir, ktory parzyl w palce i rozzarzal powietrze. Pocila sie, cierpiala meki i wiedziala, ze to dopiero poczatek. Wieczorem bez wiekszych klopotow odszukala Kellhusa i Serwe. Nie znalezli duzo opalu, ale udalo im sie upichcic kolacje na malym ognisku. Slonce chylilo sie ku zachodowi, powietrze szybko sie wychladzalo i wkrotce mogli sie cieszyc pierwszym pustynnym zmierzchem. Ziemia promieniala cieplem jak wyjety z paleniska kamien. Daleko na wschodzie jalowe wzgorza przeslanialy morze. Na poludniu i zachodzie - za chaosem obozowiska - widnokrag rysowal sie idealnie rowna linia, ktorej szarosc blizej slonca przechodzila w czerwien. Na polnocy pomiedzy namiotami wciaz majaczyl Shigek, ktorego zielen w zapadajacym zmroku blyskawicznie czerniala. Serwe drzemala, skulona na macie tuz obok malutkich, podskakujacych jezykow ognia. -Jak ci sie szlo? - spytal Kellhus. -Przepraszam. - Esmenet spuscila wstydliwie oczy. - Nie... -Nie przepraszaj, Esmi. Mozesz chadzac wlasnymi drogami. Nie podniosla wzroku. Czula ulge - i zal. -No wiec? Jak ci sie szlo? -Mezczyzni. Za duzo ich. Kellhus sie usmiechnal. -I ty mowisz, ze jestes ladacznica. Esmenet z uporem wpatrywala sie w swoje przykurzone stopy. Niesmialy usmiech przemknal jej po twarzy. -Wszystko sie zmienia... -Byc moze. - Glos Kellhusa skojarzyl sie jej z siekiera wgryzajaca sie w drewno. - Zastanawialas sie kiedys, dlaczego bogowie cenia mezczyzn wyzej od kobiet? Wzruszyla ramionami. -Mezczyzni nas przycmiewaja, tak jak ich przycmiewaja bogowie. -Uwazasz, ze mezczyzni cie przycmiewaja? Usmiechnela sie. Kellhusa nie dalo sie oszukac. To bylo w nim cudowne. -Niektorzy... -Ale nie ma ich zbyt wielu? Zasmiala sie. Pochlebial jej. -Z pewnoscia - zgodzila sie. Nawet Akka mnie nie przycmiewal, dodala w myslach. Tylko ty. -A co z mezczyznami? Czyz oni wszyscy nie sa w jakis sposob przycmieni? -Chyba tak... Kellhus rozlozyl rece w dziwnie rozbrajajacym gescie. -Co zatem czyni cie gorsza od mezczyzny? Znow parsknela smiechem. Teraz juz byla pewna, ze sie z nia bawi. -Wszedzie, gdzie bylam, kobiety sluza mezczyznom. Nie slyszalam, zeby gdzies bylo inaczej. Tak juz jest. Kobiety sa w wiekszosci podobne do... Zawiesila glos. Nie podobal jej sie ten tok rozumowania. Zerknela na Serwe, na jej idealna twarz widoczna w drzacym swietle ogniska. -Do niej - dopowiedzial Kellhus. -Tak. - Esmenet wbila wzrok w ziemie. - Do Serwe. Kobiety sa proste. -A mezczyzni? -Z cala pewnoscia czesciej bywaja wyksztalceni... madrzejsi. -Dlatego ze sa lepsi od kobiet? Zaskoczona podniosla wzrok na Kellhusa. Nie wiedziala, co powiedziec. -Czy moze dostaja w tym swiecie wiecej niz kobiety? - zapytal. Zakrecilo jej sie w glowie. Wziela gleboki wdech, spokojnie oparla dlonie na kolanach. -Chcesz powiedziec, ze... ze kobiety sa rowne mezczyznom? Kellhus uniosl brwi, przyjmujac cierpietniczy i zarazem rozbawiony wyraz twarzy. -A dlaczego mezczyzni placa zlotem za mozliwosc pojscia z kobieta? -Bo nas pragna... pozadaja. -A czy to zgodne z prawem, kupowac od kobiety rozkosz? - Nie... -No to dlaczego to robia? -Bo nie moga sie powstrzymac - odparla ponuro. - Sa tylko mezczyznami. -Ktorzy nie panuja nad swoja zadza? Usmiechnela sie, tak jak zawsze sie usmiechala. Siedzi przed toba odkarmiona ladacznica, prawda? Zasmial sie polglosem. Umial w tym smiechu oddzielic jej wisielczy humor od prawdziwego bolu. -A dlaczego mezczyzni hoduja bydlo? -Bydlo? - Co to za idiotyczna zmiana tematu? - No... zeby je zabic i... Zawiesila glos. To bylo oswiecenie. Dostala gesiej skorki. Znow poczula, ze siedzi w cieniu, a Kellhus zagarnia caly blask slonca i do zludzenia przypomina odlanego z brazu bozka. Slonce zawsze najdluzej swiecilo wlasnie na niego... -Mezczyzni nie potrafia zapanowac nad swoim glodem - powiedzial Kellhus. - Staraja sie wiec podporzadkowac sobie albo udomowic przedmiot tego glodu. Raz jest to bydlo... -A kiedy indziej kobiety - wyszeptala. Powietrze prawie skrzylo sie od energii naglego olsnienia. -Kiedy jeden narod jest poddanym innego, tak jak Cepalorczycy sa poddanymi Nansurczykow, ktorym jezykiem oba mowia? -Jezykiem zwyciezcy. -A jakim jezykiem - ty mowisz? Przelknela sline. -Jezykiem mezczyzn. Kazde mrugniecie powiek stawialo jej przed oczami kolejnego mezczyzne, z grzbietem wygietym nad nia jak u psa... -Widzisz sie w taki sam sposob, jak widza cie mezczyzni. Boisz sie zestarzec, bo mezczyzni pozadaja mlodych dziewczat. Ubierasz sie bezwstydnie, bo pragna twojej skory. Kulisz sie, kiedy zabierasz glos, bo chca, zebys byla cicho. Schlebiasz im. Udajesz. Stroisz sie i malujesz. Znieksztalcasz swoje mysli i deformujesz serce. Pekasz i odnawiasz sie, tniesz i przycinasz, a wszystko po to, zeby przemowic jezykiem zwyciezcy! Chyba nigdy w zyciu nie siedziala tak nieruchomo. Powietrze w krtani, nawet krew w sercu zamarly... Kellhus stal sie glosem plynacym gdzies z przestrzeni miedzy lzami i blaskiem ognia. -Mowisz: "Sama sie dla ciebie pohanbie. Z wlasnej woli ci ulegne. Pozwol mi, blagam!" Nagle zrozumiala, do czego prowadzi ta rozmowa. Probowala myslec a czym innym, na przyklad o tym, jaka czysta jest wysuszona skora albo plotno... Brud tak samo potrzebowal wody jak mezczyzni. -Mowisz sobie: "Nie pojde ta droga!" - ciagnal Kellhus. - Moze odmawiasz niektorych perwersji. Moze nie calujesz w usta. Udajesz, ze masz skrupuly, ze sie wahasz, chociaz swiat pcha cie na obszary, gdzie nie ma zadnych drog. Pieniadz! Pieniadz! Pieniadze za wszystko - i wszystko za pieniadze! Pieniadze dla wlasciciela domu. Dla urzednikow na lapowki. Dla sprzedawcow, ktorzy cie karmia. Dla byczkow z poobcieranymi knykciami. A w duchu zadajesz sobie pytanie: czy jest cos, do czego bym sie nie posunela? Przeciez i tak jestem potepiona. Nie istnieje rzecz, ktora uwlaczalaby mojej godnosci, bo ja nie mam godnosci. -Czy moze byc milosc wieksza niz poswiecenie? Policzki miala mokre od lez. Cofnela dlon od twarzy; opuszki palcow miala cale czarne. -Mowisz jezykiem tych, ktorzy cie zwyciezyli... - szepnal Kellhus. Mowisz: Mimaro, moje dziecko, chodz ze mna. Wzdrygnela sie jak uderzona membrana bebna. - Zabierasz ja... -Ona nie zyje! - krzyknela jakas kobieta. - Nie zyje! -...do portu, do handlarzy niewolnikow... -Przessstan! - wysyczala kobieta. - Dosc! Sapanie. Oddech ostry jak noz. -I ja sprzedajesz. Pamietala, jak ja objal. Pamietala, jak poszla z nim do pawilonu. Pamietala, jak lezala przy nim i plakala, jego glos koil bol, a Serwe gladzila ja po twarzy, ocierala lzy i glaskala po wlosach. Pamietala, jak opowiadala im o tym, co sie stalo. O lecie glodu, kiedy polykala mezczyzn za darmo, zeby tylko nasycic sie ich nasieniem. O nienawisci do dziecka, malej, brudnej lajzy, ktora nic tylko ryczala i dopominala sie o wiecej, wyzerala jej jedzenie, kazala jej isc na ulice - a wszystko z milosci! O slepym obledzie. Kto zrozumie, czym jest glod? O handlarzach niewolnikow, o ich kufrach peczniejacych dzieki glodowi. O rozpaczajacej Mimarze! I o zatrutych monetach... Niecaly tydzien! Nie starczyly nawet na tydzien! Pamietala, ze sama krzyczala. Pamietala tez, ze plakala jak nigdy przedtem - bo ona mowila, a on jej sluchal. Pamietala, jak plawila sie bezwladnie w zaufaniu do niego, w jego poezji, w na wpol boskiej wiedzy o tym, co dobre i sluszne... W rozgrzeszeniu. -Wybaczam ci, Esmenet. Kim jestes, zeby mi wybaczac? -Mimara. Kiedy sie obudzila, trzymala glowe na jego ramieniu. Nie zdziwila sie, chociaz miala wrazenie, ze powinna. Wiedziala, gdzie jest, i choc jakas czastka jej istoty skulila sie ze strachu, inna byla w siodmym niebie. Poszla z Kellhusem. Nie bylam z nim... Tylko plakalam. Po wieczornych lamentach twarz miala jak posiniaczona. Noc byla goraca, spali wiec bez przykrycia. Dlugi czas lezala nieruchomo, napawajac sie jego bliskoscia. Polozyla reke na jego nagiej piersi. Byl cieply i gladki. Czula powolne bicie serca. Palce ja mrowily, jakby dotknela kowadla, w ktore wlasnie uderzyl mlot. Pomyslala o jego ciezarze, zarumienila sie... -Kellhusie... - powiedziala. Spojrzala z boku na jego twarz. Wiedziala, ze nie spi. Odwrocil sie do niej z figlarnym blyskiem w oku. Prychnela zawstydzona i odwrocila wzrok. -Dziwne, prawda? - zagadnal. - Lezymy tak blisko... -Tak - przytaknela z usmiechem. Podniosla wzrok i zaraz znow go spuscila. - Bardzo dziwne. Przetoczyl sie na bok, zeby lepiej ja widziec. Po jego drugiej stronie Serwe jeknela placzliwie przez sen. -Ciii... - zasmial sie cicho. - Bardziej kocha sen niz mnie. Esmenet rozesmiala sie, krecac glowa z niedowierzaniem. -Bardzo dziwne - powtorzyla. Nigdy przedtem nie miala tak rozesmianych oczu. Nerwowo scisnela kolana. Tak blisko! Kiedy sie nad nia pochylil, przymknela oczy i otworzyla usta. -Nie... - szepnela. Zmarszczyl przyjaznie brwi. -Przepaska na biodrach mi sie wybrzuszyla - powiedzial. -Ojej... Oboje parskneli smiechem. Znow poczula jego ciezar... Przy nim czula sie malutka - tak jak powinna przy mezczyznie. Poczula jego dlon pod hasas, miedzy udami; zlapala sie na tym, ze jeczy, wtulona wargami w jego usta, a kiedy w nia wszedl, kiedy przyszpilil ja tak, jak Gwozdz Niebios przyszpila firmament, lzy poplynely jej z oczu. Nareszcie! Nareszcie mnie wzial! To sie dzialo naprawde. *^uz nikt nie nazwie jej ladacznica. CZESC III TRZECI MARSZ ROZDZIAL 18 Kiedy szczasz na wode, szczasz na swoje odbicie. przyslowie Khirgwich Poczatek jesieni, 4111 Rok Kla, poludniowy Shigek Zar lal sie z nieba. Ludzie Kla maszerowali na poludnie, wspinajac sie na stromizne na poludnie od Sempis i na rozpalona jak piec pustynie ^arathay, przez Khirgwich nazywana Ej'ulkiyah, czyli Wielkim Pragnieliem. Na pierwszy biwak zatrzymali sie nieopodal Tamiznai, karawanse:aju zlupionego przez wycofujacych sie fanimow. Niedlugo potem z poludniowych pustkowi wrocil wyslany na zwiady \thjeari. Nastroj mial ponury, prowadzil rycerzy polzywych z wyczerpalia i pragnienia. Poinformowal Wielkie Imiona, ze nie znalazl ani jednej itudni, ktora nie bylaby zatruta, i ze wskutek potwornego upalu musial podrozowac noca. Poganie, jak powiedzial, wycofali sie na druga strone jrawdziwego piekla. Wodzowie pocieszali go, ze maja ogromne zapay zywnosci, a flota cesarska bedzie regularnie zaopatrywac ich w slodca wode z Sempis. Przedlozyli mu tez skomplikowany plan transportu vody przez wzgorza. -Nie macie pojecia o tej krainie - odparl mlody hrabia Gaenri. Nastepnego wieczoru w suchym powietrzu poniosl sie dzwiek rogow jaleothu, Nansuru, Thunyerusu, Conrii, Ce Tydonnu i Wysokiego Ailonu. Wsrod pokrzykiwan zolnierzy i niewolnikow pawilony zostaly winiete, a muly obladowane i pod batem ustawione w dlugie kolumny. Kaplani Gilgaola jednego golebiarza cisneli w swiety ogien, a drugiego wypuscili na spotkanie zachodzacego slonca. Piechurzy zawiesili zawiniatka na wloczniach, zartujac i uskarzajac sie na koniecznosc maszerowania po nocy. Zaintonowali hymny, ktore zaraz utonely w zgielku krzataniny tysiecy ludzi. Pochlodnialo, zanim pierwsze oddzialy weszly na zachodnie stoki przybrzeznych wzgorz Khememy. Pierwsi Khirgwi na wielbladach zjawili sie po polnocy. Wyjac jak potepiency, przyniesli na ostrzach nozy prawde Jedynego Boga i Jego Proroka. Ich ataki byly krotkie i zaciekle. Spadali jak orly na maruderow i krew tryskala na piasek, przeslizgiwali sie miedzy straznikami, uderzali na tabory i przy kazdej okazji dziurawili bezcenne buklaki z woda. Zdarzalo sie - zwlaszcza na twardszym, zwirowym gruncie - ze konni inrithi doganiali ich i wyrzynali w krotkich, wscieklych potyczkach, ale znacznie czesciej napastnikom udawalo sie uciec i przepasc w oswietlonych ksiezycem piaskach. Nastepnego dnia pierwsza karawana mulow przedostala sie przez wzgorza i zeszla nad Meneanor, nad zatoke mieniaca sie w sloncu jak rtec i usiana czerwonymi zaglami nansurskiej floty. Pierwsze szalupy z woda przywitano szczerymi wiwatami. Przy wtorze piesni rozpoczal sie zmudny zaladunek buklakow na muly. Ludzie porozbierali sie do pasa, wielu brodzilo w wodzie, zeby choc na chwile odpoczac od goraca. Wieczorem, kiedy armia swietej wojny wynurzyla sie z dusznych namiotow, czekal na nia zapas swiezej wody z Sempis. Nadal maszerowano noca. Mimo mrozacych krew w zylach napasci Khirgwich wielu zolnierzy docenialo piekno Carathayu. Nie bylo prawie zadnych insektow - tylko od czasu do czasu jakies dziwne zuki turlaly po piasku kulki gnoju. Inrithi nasmiewali sie z nich i nazywali je gownosciglymi. Nie bylo tez zwierzat, poza, rzecz jasna, niezmordowanie krazacymi pod niebem sepami. Bez wody nie ma zycia, a na Carathayu wody nie bylo. Mozna by pomyslec, ze slonce wypalilo grunt do kosci. Zolnierze wyraznie odcinali sie od tla - slonca, kamieni i piasku, ktore urzekaly swoja uroda jak krajobraz z cudzego koszmaru. Byly tym piekniejsze, ze nikt nie musial cierpiec przykrych konsekwencji obcowania z nimi, bo wojsko transportowalo wode w ciezkich buklakach. Przed siodmym spotkaniem z cesarska flota armia przemaszerowala suchymi wawozami na plaze. Ludzie Kla spojrzeli na mieniacy sie biela i turkusem Meneanor, ale nie zobaczyli ani jednego okretu. Lamiace sie w oddali fale skrzyly sie jak diamenty. Okretow nigdzie nie bylo widac. Czekali. Wyslali goncow do obozu. Saubon i Conphas wkrotce zjechali na plaze, wykapali sie, poklocili z godzine i wrocili. Zwolano rade. Wielkie i Pomniejsze Imiona spieraly sie do wieczora, niezdolne podjac zadnej decyzji. Wysuniete pod adresem Conphasa oskarzenia szybko upadly, gdy arcygeneral wytknal, ze jego zycie rowniez znalazlo sie w niebezpieczenstwie. Nieprzeliczona armia swietej wojny czekala cala noc i caly dzien, po czym, mimo ze cesarska flota sie nie pojawila, postanowila ruszac w dalsza droge. Snuto rozne domysly. Byc moze, jak zasugerowal Ikurei Conphas, szkwal rozproszyl okrety i dla zaoszczedzenia czasu flota postanowila udac sie od razu na miejsce nastepnego spotkania. A moze, podsunal ksiaze Kellhus, Kianowie nie bez powodu zwlekali. Moze wyrzneli wielblady i ukryli flote, aby wciagnac Ludzi Kla na Carathay. Moze Khemema miala byc pulapka. Dwa dni pozniej wiekszosc Imion udala sie nad Meneanor razem z karawana mulow. Pokonawszy pasmo wzgorz, spojrzeli z rozdziawionymi ustami na piekne i puste morze. Zanim wrocili, przestali sie tak odrozniac od otoczenia. Slonce, kamien i piasek powitaly ich jak swoich. Wprowadzono scisle racjonowanie wody, uzalezniajac wielkosc przydzialu od przynaleznosci kastowej. Ogloszono, ze kazdy, kto osmieli sie gromadzic swoje racje lub pic wiecej, niz mu przysluguje, zostanie sciety. Na radzie Ikurei Conphas rozlozyl mapy, ktore cesarscy kartografowie wykreslili w czasach, gdy Khemema nalezala do cesarstwa, i wskazal oaze Subis. Twierdzil, ze jest zbyt duza, aby poganom udalo sie zatruc tam cala wode. Armii powinno wystarczyc zapasow na bezpieczne dotarcie do Subis, pod warunkiem wszakze, ze porzuci wszelkie zbedne obciazenie - muly, niewolnikow i cywilow. -Porzuci... - zadumal sie Proyas. - Jak sobie to wyobrazasz? Mimo ze rozkazy przekazywano w najwiekszej tajemnicy, wiesc szybko rozeszla sie po drzemiacym obozowisku. Wielu ucieklo w glab pustyni, gdzie czekala ich zaglada. Niektorzy chwycili za bron. Reszta spokojnie czekala na smierc od miecza: niewolnicy, markietanki, handlarze, nawet handlarze niewolnikow. Ich krzyki niosly sie echem wsrod wydm. W paru miejscach wybuchly zamieszki i bunty; z poczatku nie wszyscy chcieli mordowac swoich. Wielkie Imiona tlumaczyly zolnierzom, ze armia musi przetrwac za wszelka cene. Armia - czyli oni. I koniec koncow Ludzie Kla z ciezkim sercem wyrzneli tysiace niewinnych. Oszczedzono tylko kaplanow, zony i najbardziej uzytecznych rzemieslnikow. Noca inrithi jak widma pomaszerowali przez stygnacy piec pustyni byle dalej od makabry, ktorej byli sprawcami. Do obiecanej Subis... Cale brzemie wzieli na siebie piesi, rumaki bojowe i zolnierskie serca. Znalazlszy stosy cial i rozwloczone po okolicy przedmioty, Khirgwi padali na kolana i dziekowali Jedynemu Bogu. Dla balwochwalcow nastal czas proby. Gigantyczna armia swietej wojny rwala sie w marszu. Khirgwi wycinali maruderow calymi setkami. Kilka razy przedarli sie az do jadra kolumny, dokonali wielkich zniszczen i wycofali sie na pustkowia. Jedna z grup natknela sie na Szkarlatne Wiezyce - i zginela spopielona. Rankiem zdesperowane Wielkie i Pomniejsze Imiona zebraly sie na radzie. Zdawaly sobie sprawe, ze woda musi byc blisko; w przeciwnym razie Khirgwi nie mogliby ich bezkarnie szarpac. Gdzie zatem mieli studnie? Wezwano najlepszych zwiadowcow, Athjeariego, Thampisa, Detnammiego i innych, kazano im poniesc wojne w glab ojczyzny pustynnych plemion i znalezc ich ukryte studnie. Zwiad liczacy tysiace inrithich przejechal po dlugich stokach wydm i zniknal w rozedrganej dali. Wszyscy oprocz Detnammiego, ainonskiego palatyna Eshkalas, wrocili nastepnej nocy, zniecheceni zaciekloscia Khirgwich i zarem Carathayu. Nie znalezli zadnych studni - ale nawet gdyby im sie udalo, powiedzial Athjeari, nie znalezliby ich powtornie. Na pustyni nie bylo zadnych punktow orientacyjnych. Woda sie konczyla. Poniewaz Subis nie bylo nigdzie widac, Wielkie Imiona kazaly wybic wszystkie konie - poza tymi, ktorych dosiadala arystokracja. Kilka tysiecy pieszych Cengemow, tydonskich wasali z Ketyai, zbuntowalo sie, zadajac wyrzniecia wszystkich wierzchowcow bez wyjatku i rozdzielenia wody miedzy wszystkich Ludzi Kla po rowno. Odpowiedz Gothyelka i hrabiow Ce Tydonnu byla szybka i bezlitosna: przywodcow buntu aresztowano, wypatroszono i nabito na zatkniete w piasek piki. Noc pozniej zostalo juz bardzo niewiele wody i Ludzie Kla, wysuszeni na wior, drazliwi i wyczerpani, zaczeli sie pozbywac zapasow zywnosci. Nie mieli apetytu. Chcialo im sie tylko pic - jak nigdy w zyciu. Setki koni padly, parskajac pustynnym pylem, zolnierzy zas ogarnela dziwna obojetnosc. Kiedy Khirgwi zaatakowali, wielu po prostu szlo dalej; albo nie slyszeli, ze z tylu gina ich kompani, albo nic ich to nie obchodzilo. Subis, powtarzali w myslach. Ta nazwa budzila w sercach wiecej nadziei niz imie jakiegokolwiek boga. Kiedy o swicie wciaz nie dotarli do oazy, padl rozkaz kontynuowania marszu za dnia. Swiat stal sie rozedrganym ognistym piecem z kamienia i piasku, ktory ukladal sie w wydmy zakrzywione i opalone jak skora pieknej ladacznicy. W oddali majaczyly widmowe jeziora; na ich widok wielu ludzi puszczalo sie biegiem, myslac, ze widza obiecana Subis. Subis... Imie kochanki. Powloczac nogami, maszerowali po dlugich, pokrytych ostrym zwirem stokach. Gesiego przeciskali sie miedzy piaskowcowymi ostancami podobnymi do olbrzymich grzybow na cieniutkich trzonach. Wspinali sie na niebosiezne wydmy. Wioska wygladala jak odslonieta przez wiatr ruina. Gleboka zielen i srebrzysty blask slonca na wodzie obiecywaly cuda... Subis. Nierowne szeregi rozlaly sie po spieczonej rowninie. Zolnierze przebiegli przez porzucona wies, miedzy palmami o wyschnietych koronach i akacjami uginajacymi sie pod ciezarem gniazd tkaczy. Przepychali sie, slizgali na zbitym gruncie, z pluskiem wpadali do wody, rozchlapywali ja na wszystkie strony... Az znalezli Detnammiego. Byl martwy, nabrzmialy i plywal w krystalicznej zielonej wodzie razem ze wszystkimi czterystu piecdziesiecioma dziewiecioma swoimi zolnierzami. Obietnica Subis zostala splugawiona. Khirgwi znalezli na to sposob. Ale Ludziom Kla bylo to obojetne. Pili, wymiotowali i pili dalej. Cale tysiace wojska spadly z wydm na oaze. Zolnierze rzucali sie i przepychali przez blokujaca im przejscie ludzka mase, ktora i tak ich wchlaniala. Setki zginely stratowane na smierc. Kolejne setki potopily sie, zepchniete na glebsza wode. Minelo sporo czasu, zanim Wielkim Imionom udalo sie zaprowadzic porzadek. Thanowie i rycerze z mieczami w rekach wyparli zolnierzy poza oaze. Nie obylo sie bez pokazowych egzekucji. W koncu udalo sie ustawic dlugie ludzkie lancuchy, odpowiedzialne za napelnienie i transport buklakow. Ci, ktorzy umieli plywac, zaczeli wylawiac zwloki i ukladac je w stosy na brzegu. Wielkie Imiona odmowily Detnammiemu i jego ludziom ceremonii pogrzebowej. Bylo oczywiste, ze zamiast szukac studni, udal sie prosto do Subis, aby sie ratowac. Chepheramunni, regent Wysokiego Ainonu, odebral mu godnosc palatyna Eshkalas i posmiertnie go zdegradowal. Na skorze Detnammiego wycieto rytualne ainonskie klatwy i rzucono cialo sepom. Ludzie Kla tymczasem pili do syta. Wiekszosc pochowala sie w cieniu drzew. Oparci plecami o pnie, nie mogli sie nadziwic, ze pioropusze palm moga tak bardzo przypominac skrzydla sepow. Ugasiwszy pragnienie, zaczeli sie martwic chorobami. Wezwano kaplanow okrutnego boga zarazy, Akkeagniego. Stanawszy przed obliczem Wielkich Imion, wyliczyli choroby grozace tym, ktorzy pija wode zanieczyszczona przez trupy. Pozbawieni porzuconych na pustyni farmakow i relikwiarzy, mogli tylko mamrotac profilaktyczne modlitwy. Bog nie chcial ich sluchac. Wszyscy skarzyli sie na drobne dolegliwosci - dreszcze, skurcze, nudnosci - ale tysiace powaznie zachorowaly. Nastepnego ranka najbardziej chorzy, dreczeni przez noc wymiotami i biegunka, lezeli zgieci wpol z bolu, a ich ciala pokryly sie wsciekle czerwonymi plamami. Zebrane na naradzie Wielkie Imiona na prozno wpatrywaly sie w mapy Conphasa. Zdawaly sobie sprawe, ze do Enathpaneah jest za daleko. Poslano kilkanascie zwiadow na rozne odcinki morskiego wybrzeza, w nadziei ze wbrew zdrowemu rozsadkowi natrafia gdzies na cesarska flote. Sypaly sie oskarzenia przeciw cesarzowi; Conphasa i Saubona dwukrotnie trzeba bylo obezwladnic, zeby nie zrobili sobie nawzajem krzywdy. Kiedy zwiadowcy wrocili ze wzgorz z niczym, Wielkie Imiona zgodzily sie, ze nalezy dalej isc na poludnie. Tak czy inaczej, powiedzial Kellhus, Bog bedzie sie nimi opiekowal. Nastepnego wieczoru Ludzie Kla odeszli z Subis z buklakami pelnymi zanieczyszczonej wody. Kilkuset najbardziej chorych, ktorzy nie byli w stanie isc o wlasnych silach, zostalo, czekajac na Khirgwich. Choroba szerzyla sie szybko; tych, ktorzy nie mieli przyjaciol ani krewnych, porzucano na pastwe losu. Armia swietej wojny skladala sie juz wylacznie z powloczacych nogami ludzi prowadzacych potykajace sie konie, przemierzajacych ponury kraj, w ktorym dominowal spekany od slonca kamien i uslany krzemieniami piach. Obloki gwiazd wirowaly im nad glowami wokol Gwozdzia Niebios, liczac poleglych. Chorzy zostawali w tyle i plakali z twarza na piasku, bojac sie nowego dnia tak samo jak Khirgwich. -Enathpaneah - powtarzali sobie idacy. Wielkie Imiona oklamaly ich, mowiac, ze od Enathpaneah dziela ich tylko trzy dni drogi, bo odleglosc byla dwa razy wieksza. - Bog zaprowadzi nas do Enathpaneah. Kolejna nazwa-obietnica... Tak jak Shimeh. Cierpiacym na biegunke dzienna racja wody nie wystarczala. Slabi jak kocieta osuwali sie na piasek i dyszeli ciezko. Wielu najciezej chorych - cale tysiace - spotkala taka wlasnie smierc. Po dwoch dniach zaczelo brakowac wody. Wrocily meki pragnienia. Wargi pierzchly, wzrok dziwnie miekl, skora napinala sie, schla jak papirus i pekala w stawach. Byli i tacy - niewielu - ktorzy w tym czasie proby wykazywali sie wrecz niezwykla sila. Nersei Proyas nalezal do nielicznych arystokratow, ktorzy nie chcieli poic koni i patrzec, jak ludzie umieraja z pragnienia. Szedl wsrod twardych conriyanskich rycerzy i wojownikow, nie szczedzac im slow zachety i przypominajac, ze jest to takze sprawdzian ich wiary. Ksiaze Kellhus, obracajacy sie w towarzystwie dwoch pieknych kobiet, rowniez dopingowal maszerujacych. Tlumaczyl, ze to, co ich dotyka, nie jest zwyklym cierpieniem, lecz cierpieniem w imie wyzszych idei. Dla Shimehu. Dla prawdy. Dla Boga! A kto cierpi w imie Boga, tego czeka wieczna chwala w Zewnetrzu. Zgoda, pustynia niejednego zlamie, ale ci, ktorzy przetrwaja, poznaja prawdziwa sile swoich serc. Beda, jak twierdzil, zupelnie inni od reszty ludzi. Beda wybrancami. Gdziekolwiek pojawial sie ze swoimi kobietami, ludzie otaczali ich ciasnym kregiem, prosili, by ich dotknal, uleczyl, zeby im wybaczyl. Skorupa pylu na ubraniu nadawala mu barwe pustyni, przez co z ogorzala twarza i wyprazonymi na bialo wlosami wygladal jak wcielenie slonca, kamieni i piasku. On jeden potrafil spogladac w glab nieskonczonego Carathayu i smiac sie w glos; on jeden wyciagal rece ku Gwozdziowi Niebios i dziekowal za cierpienie, ktore im zsyla. -Oto wybor Boga! - wolal wtedy. - Bog wybiera! Slowa plynely z jego ust... jak woda. Trzeciej nocy zatrzymal sie na postoj w rozleglym zaglebieniu wsrod wydm. Oznaczyl wybrane miejsce na zdeptanym piasku i kazal kilku swoim najblizszym zwolennikom, zaudunyanim, kopac. Kiedy zrozpaczeni chcieli porzucic swoje zajecie, kazal im wytrwac. Wkrotce wyczuli w piasku pierwsze slady wilgoci... Wtedy przeszedl dalej i kazal mijajacym go zolnierzom kopac nastepne doly. Z czesci wojownikow utworzyl zbrojna straz i tak oto zaciekawiona, liczona w tysiacach publika zgromadzila sie na skraju zaglebienia, na obrzezu zjezonego grotami wloczni kregu. Czekala, co sie stanie. Po uplywie kilku wacht czternascie kaluz mienilo sie w blasku ksiezyca. Na pustyni bily zrodla... Woda byla metna, ale slodka i pozbawiona trupiego posmaku. Kiedy pierwsze Wielkie Imiona przedarly sie wreszcie na dno zaglebienia, zlorzeczac wszystkim po drodze i rozpychajac sie lokciami, ksiaze Kellhus stal w wykopanym dole po kolana w wodzie. Wraz z kilkunastoma robotnikami napelnial buklaki i podawal je do wyciagajacych sie z gory rak. -Objawil mi! - Smial sie, kiedy go pozdrawiali. - Bog mi pokazal! Na polecenie Imion wykopano dalsze studnie i znow zorganizowano ludzki lancuch przekazujacy wode z rak do rak. Poniewaz wiekszosc armii solidnie sie odwodnila, postanowiono zatrzymac sie w tym miejscu na kilka dni. Dobito najslabsze konie, ich mieso z braku paliwa zjedzono na surowo. Na radzie wszyscy gratulowali Kellhusowi odkrycia, lecz arystokraci odnosili sie do niego coraz bardziej niechetnie. Wielu zolnierzy, zwlaszcza z nizszych kast, otwarcie nazywalo go Wojownikiem-Prorokiem. Na zamknietych naradach Wielkie Imiona dyskutowaly o ksieciu Atrithau, lecz nie mogly dojsc do porozumienia. Ikurei Conphas przypominal, ze Fane rowniez dzieki pustyni zostal prorokiem, tyle ze falszywym. Tymczasem Khirgwi zebrali sie w glebi pustyni, przekonani, ze armia swietej wojny - jak zdychajacy szakal - znalazla sobie dogodne miejsce do umierania. Nastepnej nocy zaatakowali wszystkimi silami: jezdzcy tysiacami galopowali przez grzbiety wydm, przekonani, ze w obozowisku rozniosa na kopytach wiecej trupow niz zywych. Ludzie Kla dali sie wprawdzie zaskoczyc, ale odzyskawszy sily i wiare, otoczyli koczownikow i urzadzili im rzez. Unicestwili cale plemiona, powaznie wykrwawione w potyczkach na terenie Khememy. Khirgwi, ktorzy uszli z jatki z zyciem, schronili sie w swoich rodzimych oazach. Armii skonczyl sie prowiant. Zolnierskie grzbiety jeszcze raz ugiely sie pod ciezarem napelnionych buklakow. Piesni - wsrod nich hymny na czesc Wojownika-Proroka - znow poniosly sie w mrok pustyni. Zastepy swietej wojny ruszyly na poludnie, niepokonane i niepokorne. Pod Mengedda, Anwuratem i na pustyni stracily blisko trzecia czesc skladu, ale nadal rozciagaly sie od widnokregu po widnokrag. Zolnierze przekraczali glebokie wadi, wyzlobione przez rzadkie zimowe deszcze, i wdrapywali sie na lagodnie nachylone zbocza wydm. Znow smiali sie z gownosciglych zukow. O swicie rozbijali plocienne baldachimy, zeby pod nimi przetrwac bezlitosny upal. Pod wieczor drugiego dnia, kiedy armia z wolna zbierala sie do wymarszu, na zachodzie nieba pojawily sie chmury - chyba pierwsze od opuszczenia Gedei. Rozsnuly sie fioletem po widnokregu i otulily zachodzace slonce, upodabniajac je do zrenicy czerwonego, rozezlonego slepia. Pozbawieni tekstow z opisem znakow kaplani mogli tylko zgadywac znaczenie omenu. Gorace powietrze drzalo, a nad rozpalonym pustkowiem w oddali mienilo sie jak woda. I ani drgnelo. Armia tez ucichla. Ludzie zerkali ku horyzontowi, popatrywali nerwowo na gniewne oko, zaczynali rozumiec, ze chmury snuja sie po ziemi, a nie po niebie. Az nagle wszystko stalo sie jasne. Burza piaskowa. Ciezkie od pylu obloki nadciagaly od zachodu z leniwa elegancja unoszonego wiatrem szala. Carathay nadal potrafil nienawidzic. Wielkie Pragnienie wciaz umialo zadawac bol. Podmuchy, ktore rozszarpuja skore. Piasek niesiony wiatrem, ostry jak miliony ostrych zebow. Ludzie Kla krzyczeli i nie slyszeli sie nawzajem. Wytezali wzrok, moze nawet widzieli w brunatnej mgle jakies widmowe sylwetki, ale zaraz wszystko znikalo. Kulili sie w grupach na wscieklym wietrze, zapadajac sie w piasek coraz glebiej. Wichura porywala prowizoryczne schronienia i targala je jak papier, kreslila nowa kaligrafie wydm i grzebala zapomniane buklaki. Burza srozyla sie do rana. Kiedy wiatr wreszcie ustal, Ludzie Kla blakali sie jak dzieci w kompletnie odmienionym krajobrazie. Zebrali ocalaly bagaz, znalezli w piasku kilkunastu zmarlych, a Wielkie i Pomniejsze Imiona spotkaly sie na radzie. Zdawaly sobie sprawe, ze zabraknie im namiotow, aby przetrwac dzien - musieli wiec ruszac, to nie podlegalo dyskusji. Ale dokad? Wiekszosc upierala sie, zeby wrocic do studni wykopanej przez ksiecia Kellhusa - tak go bowiem nazywano na radach; nie tylko sam upieral sie przy takim tytule, ale tez Imiona nader niechetnie sluchaly o Wojowniku-Proroku. Na dotarcie do studni wystarczy wody. Przeciwnicy tej propozycji, ktorym przewodzil Ikurei Conphas, twierdzili, ze piasek najprawdopodobniej zasypal studnie. Wskazywali okoliczne wydmy, oslepiajaco jasne w swietle slonca, i przypominali, ze teren wokol zrodla musial sie zmienic w podobnym stopniu - jesli nie bardziej. Gdyby armia zuzyla resztki wody na to, by oddalic sie od Enathpaneah, i nie znalazla zrodla, bylaby zgubiona. Arcygeneral zas powolywal sie znow na swoje mapy i twierdzil, ze w przeciwnym kierunku dziela ich od wody zaledwie dwa dni marszu. Jesli wiec rusza w tamta strone, to owszem, znow beda cierpiec, ale przetrwaja. Ku ogolnemu zdumieniu ksiaze Kellhus przyznal mu racje. -Z pewnoscia lepiej zaryzykowac cierpienie, aby uniknac smierci, niz ryzykowac smierc dla unikniecia cierpienia - powiedzial. Zastepy swietej wojny ruszyly do Enathpaneah. Przemierzyly morze wydm i znalazly sie na rozpalonej kamiennej plycie plaskowyzu, gdzie powietrze prawie skwierczalo z goraca. Trzeba bylo wrocic do scislego racjonowania wody. Pragnienie przyprawialo o zawroty glowy; niektorzy porzucali zbroje, bron, odziez i szli nago jak oblakani, az padali wycienczeni, ze skora poczerniala z odwodnienia i cala w bablach. Padaly ostatnie konie. Piechurzy, wsciekli, ze ich panowie czulej opiekowali sie zwierzetami niz swoimi ludzmi, przeklinali lezace przy drodze truchla i kopali w nie zwirem. Stary Gothyelk osunal sie na ziemie i synowie, ktorzy i tak juz dzielili sie z nim woda, musieli go niesc w lektyce. Lord Ganyatti, conriyanski palatyn Ankiriothu, ktorego lysina do zludzenia przypominala pokryty pecherzami kciuk sterczacy z dziury w rekawiczce, podrozowal przywiazany jak wor do konskiego grzbietu. Kiedy wreszcie zapadla noc, armia kontynuowala marsz na poludnie. Znow zaczely sie wydmy. Ludzie Kla szli i szli, lecz noc przynosila niewielka ulge. Nie rozmawiali. Niekonczaca sie procesja milczacych widm przeslizgiwala sie po faldach Carathayu. Byli brudni, wychudzeni, zobojetniali. Zataczali sie - ale szli dalej. Nieprzeliczona armia kruszyla sie jak wrzucona do wody grudka zaschnietego blota, rozpraszala sie, az upodobnila sie do bezladnej chmury. Pod stopami zgrzytal zwir i piach. Poranne slonce zolnierze przywitali jak kare, bo pustynia ciagnela sie przed nimi jak okiem siegnac. Zastepy swietej wojny staly sie armia duchow. Zostawialy po sobie tysiace zmarlych i umierajacych, ktorych zaczelo szybko przybywac, gdy slonce wspielo sie na niebo. Niektorzy tracili ochote do marszu i umierali na siedzaco, bo pragnienie i wyczerpanie ich pokonalo. Inni szli uparcie naprzod, az ich umeczone ciala odmawialy posluszenstwa. Pelzli po piasku, poruszajac glowami na boki jak jaszczurki i, byc moze, skrzekliwymi glosami wzywajac pomocy. Ale tylko smierc spadala z nieba. Jezyki puchly w ustach. Skora upodabniala sie do pergaminu, czerniala, kurczyla sie i pekala, odslaniajac fioletowe mieso i zmieniajac umierajacych w niemozliwe do rozpoznania potwory. Nogi uginaly sie i skladaly pod idacymi, jakby piechurowi pekl kregoslup. Slonce bezlitosnie prazylo popekana skore i upodabnialo wargi do starych rzemieni. Nie bylo slychac placzow, lamentow, jekow zawodu. Bracia porzucali braci, mezowie zostawiali zony. Kazdy czlowiek stawal sie samotnym ogniskiem cierpienia, zdolnym tylko isc przed siebie. Obietnica slodkiej wody z Sempis poszla w zapomnienie. Podobnie jak obietnica Enathpaneah... Ucichl glos Wojownika-Proroka. Proba trwala. Rozciagala rozpalone dusze w cienka linie cierpienia, skapa jak pustynia - i jak pustynia prosta. Kruche serca zamieraly na pustkowiach, coraz wolniej przetaczajac zgestniala z pragnienia krew. Ludzie padali jak muchy, dyszac ciezko, a kazdy kolejny oddech wydawal sie bardziej nieprawdopodobny od poprzedniego. W ostatnich chwilach udreki jak w jakims koszmarnym snie piekielny zar trafial do pluc przez gardlo z wypalonego drewna. Podmuch goraca jak chlodny zefirek. Czarne palce podrygujace na parzacym piasku. Pozbawione wyrazu woskowe oczy wpatrzone w oslepiajace slonce. Skamlaca cisza. Bezgraniczna samotnosc. Esmenet potykala sie, idac obok niego. Stracila czucie w stopach; nie wiedziala nawet, ze powloczy nogami, roztracajac ognisty zwir. Slonce wrzeszczalo ogluszajaco, ale ona juz dawno przestala rozmyslac o tym, jak swiatlo moze wydawac dzwieki. On niosl Serwe na rekach. Esmenet nigdy w zyciu nie widziala tak triumfalnej sceny. Zatrzymal sie. W oddali majaczyl ciemny nurt rzeki. Zachwiala sie na nogach. Lamentujace slonce zawirowalo, ale on w odpowiednim momencie ja podtrzymal. Chciala oblizac spekane wargi, lecz obrzmialy jezyk odmowil jej posluszenstwa. Spojrzala na Kellhusa. Wygladal tak rzesko, tak niewiarygodnie swiezo... Odchylil glowe i krzyknal wprost w zamglona, rozkolysana zielen, ku kretej, blyszczacej rzece: -Ojcze! Przybywamy! Jego slowa poniosly sie we wszystkie strony swiata. Poczatek jesieni, 4111 Rok Kla, Iothiah Wsciekly grymas Xinemusa zamknal mu usta. We trzech cofneli sie w mroczny kat, gdzie mur przytykal do jednej z budowli kompleksu. Zabrali ze soba zwloki niewolnika-zolnierza. -Myslalem, ze ci dranie sa lepsi - szepnal Krwawy Dinch. Oczy wciaz palaly mu podnieceniem po dokonanym przed chwila zabojstwie. -Bo sa - odparl polglosem Xinemus. Spojrzal na pograzony w polmroku dziedziniec, ukladanke z otwartych przestrzeni, nagich scian i ozdobnych fasad. - Szkarlatne Wiezyce wykupuja javrehow z aren Srancow. Sa naprawde twardzi i lepiej o tym nie zapominaj. Zenkappa usmiechnal sie glupkowato. -Miales fart, Dinch. -Na jajca Proroka! Zaraz ci pokaze... -Ciii... - uciszyl ich Xinemus. Dinch i Zenkappa byli dobrymi zolnierzami, ale szkolono ich do walki na otwartych przestrzeniach, a nie do skradania sie w cieniu, jak to teraz robili. Poza tym bylo mu przykro, ze nie doceniaja powagi sytuacji. Zycie Achamiana niewiele dla nich znaczylo. Czarnoksieznik. Plugastwo. Jego znikniecie, jak przypuszczal Xinemus, musialo im sprawic spora ulge. Wsrod poboznych nie ma miejsca dla bluzniercow. O ile jednak mogli nie ogarniac wagi misji, ktorej sie podjeli, o tyle doskonale zdawali sobie sprawe z tego, jak bardzo jest niebezpieczna. Wystarczajaco duzo by ryzykowali, przemykajac jak zlodzieje wsrod uzbrojonych ludzi, ale oni zakradli sie do siedziby Szkarlatnych Wiezyc... Nic dziwnego, ze byli przerazeni. Stad, domyslal sie Xinemus, wymuszone zarty i niepotrzebna brawura. Wskazal najblizszy budynek stojacy po drugiej stronie waskiego podworka. Na parterze za rzedem kolumn krylo sie czarne jak smola wnetrze. -Stajnie - wyjasnil. - Opuszczone. Przy odrobinie szczescia moga miec polaczenie z koszarami. -Pustymi koszarami, mam nadzieje - szepnal Dinch, wpatrujac sie w chaotycznie rozrzucone budowle. -Wygladaja na puste. Uratuje cie, Achamianie... Naprawie to, co zepsulem. Szkarlatne Wiezyce zajely rozlegly, czesciowo ufortyfikowany kompleks budowli pochodzacy chyba jeszcze z czasow ceneianskich - zapewne palac jakiegos dawno niezyjacego gubernatora. Xinemus z towarzyszami obserwowali go od ponad dwoch tygodni. Czekali, az dlugie szeregi uzbrojonych ludzi, jucznych zwierzat i niesionych przez niewolnikow lektyk przesacza sie przez waska brame, przemierza labirynt ulic Iothiah i dolacza do maszerujacej przez Khememe armii swietej wojny. Xinemus nie znal wczesniej liczebnosci kontyngentu Szkarlatnych Wiezyc, teraz jednak ocenial go na kilka tysiecy ludzi. A to znaczylo, ze zabudowania musialy byc ogromne i obejmowac mnostwo koszar, kuchni, magazynow, komnat mieszkalnych i ceremonialnych. To zas oznaczalo, ze kiedy wiekszosc czlonkow i slug szkoly wyruszy na poludnie, reszta bedzie miala klopot z obronieniem kompleksu przed intruzami. I bardzo dobrze. Pod warunkiem ze Achamian faktycznie byl tutaj przetrzymywany. Wiezyce nie odwazylyby sie go ze soba zabrac - tego Xinemus byl pewien. Na trakcie nie daloby sie przesluchiwac uczonego powiernika, zwlaszcza w towarzystwie ksiecia Proyasa. Poza tym skoro Wiezyce postanowily utrzymac placowke w Iothiah, z pewnoscia mialy tu jeszcze cos do zalatwienia. I Xinemus poszedlby o zaklad, ze powodem jest Achamian. Bo jesli nie bylo go tu, w Iothiah, prawdopodobnie juz nie zyl. Jest tutaj! Czuje to! Kiedy dotarli do stajni, zacisnal dlon na zawieszonej na szyi blyskotce, jakby byla relikwia swietsza niz maly zloty kiel kolyszacy sie na tym samym rzemyku. Lza Boga. Jedyna obrona przed czarnoksieznikami. Odziedziczyl po ojcu trzy blyskotki i wlasnie dlatego zabral ze soba tylko Dinchasesa i Zenkappe. Trzy blyskotki dla trzech ludzi, ktorzy mieli zapuscic sie do matecznika plugawych bestii. Modlil sie, zeby nie byly im potrzebne. Czarnoksieznicy mogli miec niejedno na sumieniu, ale byli tylko ludzmi i musieli kiedys spac. -Trzymajcie je zacisniete w piesci - polecil. - I bez rekawiczek. Pamietajcie, jezeli maja was chronic, musza dotykac golej skory. Cokolwiek bedzie sie dzialo, nie wypuszczajcie ich z reki. Tu na pewno sa jakies ochronne Opoki, wiec jesli choc na chwile stracicie kontakt z blyskotka, bedzie po nas... Zerwal swoja chorae z szyi. Chlodny dotyk zelaza i wyrytych na nim glebokich runow dzialal uspokajajaco. Ze stajni nie uprzatnieto nawozu, cuchnely wysuszonym konskim lajnem i sloma. Po omacku znalezli przejscie prowadzace do pustych koszar. I tak zaczela sie wedrowka przez koszmarny labirynt. Kompleks byl tak duzy, jak Xinemus sie spodziewal - i obawial. Z ulga zagladal do kolejnych pustych pomieszczen, ale zaczynal watpic w mozliwosc odnalezienia Achamiana. Kilkakrotnie slyszeli z daleka kogos mowiacego po ainonsku; kulili sie wtedy w najglebszych cieniach albo chowali za egzotycznymi kianenskimi sprzetami. Przechodzili przez sale audiencyjne o pokrytych kurzem posadzkach, wystarczajaco rozjasnione ksiezycowa poswiata, zeby mogli podziwiac wspaniale geometryczne freski na wysklepionych sufitach. Przemykali przez pomywalnie i kuchnie; slyszeli dobiegajace z ciemnosci chrapanie niewolnikow. Krok za krokiem wchodzili po schodach, przemierzali korytarze, zagladali do apartamentow. Kazde drzwi, ktore otwierali, prowadzily w nieznane; po drugiej stronie mogl czekac albo Achamian, albo pewna smierc. Kazdy oddech byl jak blef w hazardowej grze. Na kazdym kroku zwidywaly im sie duchy Szkarlatnych Magow urzadzajacych tajemne narady, przyzywajacych demony, studiujacych bluzniercze ksiegi. Gdzie jest Achamian? Z biegiem czasu poczynali sobie coraz smielej. Czy tak wlasnie czul sie zlodziej albo szczur przemykajacy po obrzezach swiata zwyklych ludzi? Myszkowanie w szpiku kosci nieprzyjaciela dzialalo ozywczo i, o dziwo, kojaco. Nagle Xinemus poczul nieprzeparta pewnosc: Uda nam sie! Wyratujemy go! -Powinnismy zajrzec do piwnicy... - zasugerowal Dinch. Po twarzy splywal mu pot, wsiakal w przycieta w kant brode. - Pewnie trzymaja go w takim miejscu, zeby krzyki nie przeszkadzaly gosciom, nie? Xinemus sie skrzywil. Nie podobal mu sie ani zbyt donosny glos starego majordomusa, ani prawdziwosc jego uwagi. Achamiana tyle czasu torturowano... Nie mogl zniesc tej mysli. Akka... Cofneli sie do kamiennych schodow i zeszli w smolista ciemnosc. -Musimy miec swiatlo! - poskarzyl sie Zenkappa. - Przeciez w tych ciemnosciach wlasnych rak nie widze! Po omacku wpadli w wylozony dywanem korytarz, stloczeni tak ciasno, ze czuli nawzajem swoj pot. Xinemus byl zrozpaczony. To nie mialo sensu! I wtedy ujrzeli swiatlo. Mala kule, ktora sie poruszala... Korytarz byl waski, niski, polokraglo sklepiony (co dopiero teraz zauwazyli), tak dlugi, ze musial sie chyba ciagnac pod calym kompleksem. I szedl nim czarnoksieznik. Byl chudy, mial na sobie powloczysta szkarlatna szate z obszernymi rekawami wyszywanymi w zlote czaple. Niezwykle swiatlo padalo mu glownie na twarz: pozlobione bruzdami policzki tonace w polyskliwych lokach efektownie zaplecionej brody, wylupiaste oczy znuzone rutyna przejscia z komnaty do komnaty - a wszystko to oswietlone lezka swiatla zawieszona niby plomyk swiecy lokiec przed czolem czarnoksieznika. Tyle ze samej swiecy nie bylo. Xinemus wyraznie slyszal, jak Dinch z sykiem wciaga powietrze przez zacisniete zeby. Sylwetka i widmowe swiatelko zatrzymaly sie na skrzyzowaniu korytarzy, jakby czarnoksieznika zastanowil niezwykly zapach. Zmarszczyl brwi i spojrzal w ciemnosc - prosto na nich, zdawaloby sie. Stali nieruchomo jak trzy slupy soli. Trzy uderzenia serca... Czuli sie tak, jakby smierc we wlasnej osobie uwziela sie na nich. W koncu mag skrecil w wybrany korytarz, wlokac za soba plame swiatla odslaniajaca fragment dywanu i kamiennych scian. I znow zrobilo sie ciemno. Bezpiecznie. -Najslodszy Sejenusie... - steknal Dinch. -Musimy isc za nim - szepnal Xinemus. Pomalu sie uspokajal. Po tym, jak ujrzeli magiczne swiatlo i wiekowa twarz, kazdy krok wydawal im sie smiertelnie niebezpieczny. Xinemus zdawal sobie sprawe, ze Dinch i Zenkappa ida za nim z lojalnosci, ktora przewyzsza lek przed smiercia. Jednakze ta lojalnosc nigdy jeszcze - nawet w najzacieklejszej bitwie - nie zostala wystawiona na tak ciezka probe jak teraz, w lochach twierdzy Szkarlatnych Wiezyc. Nie dosc, ze igrali z najgorszym plugastwem, to jeszcze wiedzieli, ze w takim miejscu nie obowiazuja zadne zasady. W polaczeniu z paralizujacym strachem taka swiadomosc wystarczala, zeby zlamac najtwardszych. Podeszli do skrzyzowania i nie widzac swiatla w glebi korytarza, ruszyli po omacku, obmacujac wapienne sciany rekami. Dotarli do masywnych drzwi. Spod nich tez nie saczylo sie swiatlo. Xinemus polozyl dlon na zelaznej klamce. Zawahal sie. Jest blisko! Na pewno! Otworzyl drzwi. Powiew na wilgotnej skorze sugerowal, ze znajduja sie w progu sporej komnaty, ale panowal tu mrok niczym w grobowcu. Czuli sie jak pogrzebani zywcem w sercu riocy. Xinemus wyciagnal przed siebie reke i przekroczyl prog. Syknal na Dincha i Zenkappe, zeby szli za nim. Glos roztrzaskal cisze. Serca przestaly bic. -Tak nie mozna. Swiatlo-jaskrawe, oslepiajace, przyprawiajace o bol oczu. Nieziemskie. Xinemus wyszarpnal miecz z pochwy. Mruzac oczy, skupil wzrok na stojacych przed nim szesciu javrehach w pelnym bojowym rynsztunku i niebiesko-czerwonych tunikach. Wszyscy trzymali gotowe do strzalu kusze. Oszolomiony Xinemus opuscil ojcowski miecz. Ze strachu zakrecilo mu sie w glowie. Juz po nas... Za javrehami stali trzej Szkarlatni Magowie: ten, ktorego widzieli wczesniej, drugi z broda farbowana henna na zolto i trzeci, najstarszy z calej trojki. Przez kontrast z intensywna czerwienia szat jego twarz wygladala chorobliwie blado - mial skore calkiem pozbawiona pigmentu. Uzalezniony od chanvu, bez dwoch zdan. Jeszcze jedno ohydztwo do kompletu. Przepasal sie szeroka blekitna szarfa, na niej zawiazal zloty pas, ktory opadal mu do krocza pod ciezarem zwieszajacego sie az miedzy uda wisiora przedstawiajacego weze oplatajace kruka. Oczy o czerwonych zrenicach obserwowaly ich z mieszanina dezaprobaty i rozbawienia. Wargi przezroczyste jak podtopione larwy zacmokaly z udawana troska. Zrob cos! Zrobze cos! Pierwszy raz w zyciu Xinemusa sparalizowal strach. -Te... zabawki, ktore sciskacie w dloniach, zeby was przed nami ochronily... Blyskotki. Wyczuwamy je. Zwlaszcza kiedy sa blisko. Trudno opisac to uczucie... Tak jakby kamienna kulka wypychala cienki material. Im wiecej kulek, tym wyrazniejsza wypuklosc... - Mrugniecie przejrzystych powiek. - Prawie jakbysmy was zweszyli. -Gdzie jest Drusas Achamian? - Hardosc w glosie nie przyszla Xinemusowi latwo. -To niewlasciwe pytanie, przyjacielu. Na twoim miejscu zapytalbym raczej: "Co ja najlepszego zrobilem?". -Ostrzegam, czarnoksiezniku - odparl Xinemus w przyplywie slusznego gniewu. - Oddajcie nam Achamiana. -Ostrzegasz mnie? - Smiech. Na policzkach maga pojawily sie zmarszczki jak rybie skrzela. - Szczerze watpie, lordzie marszalku, abys mogl mnie ostrzec przed czyms powazniejszym niz niesprzyjajaca pogoda. Twoj ksiaze pomaszerowal w glab pustkowi Khememy. Zapewniam, te zostales tu zupelnie sam. -Wciaz jestem jego przedstawicielem. -Bynajmniej. Zostales zdegradowany. Ale mniejsza z tym. Liczy sie fakt, ze wszedles na cudzy teren, przyjacielu. A my, czarnoksieznicy, bardzo takich nie lubimy i nie obchodzi nas, kogo reprezentuja. Zimny pot. Przerazenie. Wlosy stajace deba. To byl glupi pomysl... Ale krocze sciezka prawosci... -Kaz im wypuscic blyskotki. - Mag usmiechnal sie lekko. - Swoja tez mozesz wyrzucic, lordzie marszalku... Tylko ostroznie... Xinemus zerknal lekliwie na wycelowane w siebie belty, spojrzal w nieprzeniknione twarze javrehow i poczul, ze jego zycie zawislo na wlosku. - Ale juz! Trzy blyskotki stuknely glucho o dywan jak spadajace sliwki. -Swietnie... Kolekcjonujemy chorae. Lubimy wiedziec, gdzie sie znajduja... Czarnoksieznik wypowiedzial slowa, od ktorych czerwone zrenice jego oczu zmienily sie w pare slonc. Goracy podmuch zza plecow powalil Xinemusa na kolana. Dal sie slyszec przerazliwy krzyk... Krzyczeli Dinch i Zenkappa. Zanim sie odwrocil, Dinch juz upadl - podrygujaca kupka zweglonego ciala i oslepiajacych plomieni. Zenkappa mlocil ramionami i nie przestawal krzyczec. Stal sie wielkim slupem ryczacego ogluszajaco ognia. Chwiejnie cofnal sie dwa kroki w glab korytarza i osunal na podloge. Krzyczal coraz slabiej, az skwierczenie wytopionego tluszczu zagluszylo jego glos. Xinemus na kleczkach patrzyl na dwa plonace stosy. Odruchowo zatkal sobie uszy. Krocze sciezka... Dlonie w pancernych rekawicach chwycily go i przytrzymaly w pozycji kleczacej, odwracajac twarza do milosnika chanvu. Czarnoksieznik podszedl blizej. Z tej odleglosci Xinemus wyraznie czul zapach jego ainonskich pachnidel. -Nasi ludzie twierdza, ze jestes najblizszym przyjacielem Achamiana - powiedzial mag takim tonem, jakby sugerowal, ze w porzadnym towarzystwie nie wypada mowic o pewnych niefortunnych wydarzeniach. - Jeszcze z czasow, kiedy obaj byliscie nauczycielami Proyasa. Xinemus gapil sie na niego bezmyslnie, z rozdziawionymi ustami, jak czlowiek, ktory jeszcze nie otrzasnal sie z nocnego koszmaru. Lzy plynely mu po szerokich policzkach. Znow cie zawiodlem, Akka. -Trzeba ci wiedziec, lordzie marszalku, ze Drusas Achamian nas oklamuje. Najpierw sprawdzimy wiec, czy to, co mowil tobie, zgadza sie z tym, co mowi nam. A potem przekonamy sie, co wyzej sobie ceni, gnoze czy zycie najblizszego przyjaciela. Jezeli okaze sie, ze przedklada wiedze ponad zycie i ponad milosc... - Mag o polprzejrzystej twarzy umilkl, jakby wpadl na doskonaly pomysl. - Jestes czlowiekiem Boga, marszalku. Z pewnoscia wiesz juz, co to znaczy byc narzedziem prawdy? Tak. Wiedzial. To znaczylo cierpiec. *** Sterty kamieni w popiele.Pokruszone sciany, z obu stron podsypane gruzem, kreslace przypadkowe linie na tle nocnego nieba. Pekniecia rozwidlajace sie jak slepe galazki w pogoni za nieuchwytnym sloncem. Strzaskane kolumny przepolowione ksiezycowym blaskiem. Osmolony kamien. Biblioteka dawno niezyjacych sareotow zniszczona przez chciwosc Szkarlatnych Magow. Cisza. Tylko cos cicho zgrzyta, jakby gdzies niedaleko znudzone dziecko bawilo sie lyzka. Od jak dawna przemykala niczym szczur przez wylomy w murach? Jak dlugo czolgala sie labiryntem usypanym z przypadkowo rozrzuconych bryl kamienia i zaprawy? Ile minela ksiag, pogrzebanych lub pokrytych w ogniu krokodyla luska? Raz, w drodze przez te malenka kopalnie, w ktorej jedyna kopalina byly szczatki wiedzy, natknela sie nawet na martwa ludzka dlon. Caly czas do gory, do gory, kopiac, drazac, pelznac. Jak dlugo? Kilka dni? Tygodni? Niewiele wiedziala o czasie. Przecisnela sie przez podarte stronice ze skory zwierzat, przygniecione wielkimi kamieniami. Odepchnela na bok kawalek cegly wielkosci ludzkiej dloni i wystawila jedwabista twarz na swiatlo gwiezdnych chmur. Potem wspinala sie i wspinala az na szczyt ruin. Podniosla nozyk, nie wiekszy niz koci jezyk. Jakby chciala dotknac Gwozdzia Niebios. Laleczka wathi, skradziona martwej sansoryjskiej czarownicy... Ktos wymowil jej imie. ROZDZIAL 19 A coz to za zemsta? On spi, gdy ja musze sie trudzic? Krew nie syci nienawisci i nie zmywa grzechow. Jak nasienie, rozlewa sie z wlasnej woli i zostawia po sobie tylko zal.Hamishaza, "Tempiras krol" Powiadaja, ze moi zolnierze czynia bozkow ze swoich mieczy. Pytam wiec, czyz miecz nie daje pewnosci? Czy nie wyjasnia? Czy nie zmusza do lagodnosci tych, ktorzy klecza w jego cieniu? Nie potrzebuje innego boga. Triamis, "Dzienniki i dialogi" Schylek jesieni, 4111 Rok Kla, Enathpaneah Pierwszym dzwiekiem, jaki uslyszal Proyas, byl szmer wiatru posrod lisci. Dzwiek otwartej przestrzeni. A potem uslyszal - nie do wiary! - bulgotanie wody. Dzwiek zycia. Pustynia... Obudzil sie nagle. Zamrugal. Oczy mial obolale i oslepione sloncem. Czul sie tak, jakby tuz pod powierzchnia czola mial rozzarzony do czerwonosci wegielek. Probowal zawolac Algariego, ale z jego ust dobyl sie ledwie slyszalny szept. Usta piekly go, jakby popekaly i splynely krwia. -Twoj niewolnik nie zyje. Cos sobie przypominal... Wielka rzez na pustyni. Odwrocil sie w kierunku, z ktorego dobiegal glos, i zobaczyl Cnaiiira przykucnietego nad czyms, co wygladalo jak wojskowy pas. Scylvend byl aez koszuli. Plecy i barki mial cale w bablach, pobliznione ramiona czerwone od slonca, wargi opuchniete i spekane. W zaglebieniu wsrod ziemi i kamieni ciurkal strumyk. W oddali majaczyla zywa zielen. -Scylvendzie... Cnaiiir podniosl wzrok, a Proyas pierwszy raz zwrocil uwage, ze barbarzynca ma juz swoje lata. Snieznoblekitne oczy otaczala siateczka zmarszczek, w czarnej grzywie pojawialy sie pierwsze siwe wlosy. Musial byc niewiele mlodszy od ojca Proyasa. -Co sie stalo? - wychrypial ksiaze. Scylvend znow zajal sie owinietym wokol knykci pasem. -Upadles - odparl. - Na pustyni. -A ty... ty mnie uratowales? Cnaiiir na chwile znieruchomial, ale nie spojrzal na Proyasa. I znow wrocil do swojego zajecia. *** Ci, ktorzy wyszli zwyciesko z proby slonca, krazyli po pustyni jak wyplute z ognia iskry. Spadali na wioski, szturmowali forty na wzgorzach i wille polnocnego Enathpaneah. Wszystkie budowle palili, wszystkich ludzi mordowali; nie oszczedzali nikogo. Mezczyzni gineli od miecza, chowajace sie po katach kobiety i dzieci - od nozy.Nikt nie byl niewinny. Taka tajemnice zdradzila im pustynia. Kazdy mial cos na sumieniu. Szli na poludnie w rozproszonych grupach - wedrowcy, ktorzy przemierzyli rownine smierci, znecali sie nad ziemia tak, jak przedtem ona znecala sie nad nimi. Miala cierpiec, jak oni cierpieli. Makabra pustyni odbijala sie w ich wytrzeszczonych oczach, okrucienstwo wyzarzonych piaskow odcisnelo sie w wychudzonych sylwetkach. Miecze byly narzedziem sadu. Do Khememy wmaszerowalo pod sztandarem Kla okolo trzystu tysiecy dusz, z czego trzy piate stanowili zolnierze. Ocalalo zaledwie sto tysiecy - prawie wylacznie wojownicy. Z Wielkich Imion brakowalo tylko palatyna Detnammiego. Smierc, przyciagana przez arystokracje jak igla kompasu przez magnetyczna polnoc, zataczala nad armia swietej wojny coraz wezsze kregi. Najpierw zabrala niewolnikow i cywilow, potem zolnierzy z nizszych kast i tak dalej. Zycie bylo towarem racjonowanym wedle kasty i stanowiska. Dwiescie tysiecy trupow znaczylo przemarsz armii z Subis do granic Enatlipaneah. Dwiescie tysiecy cial o czarnej, wygarbowanej sloncem skorze. Cale pokolenia Khirgwich mialy nazywac ten szlak sakdilrait, Droga Czaszek. Marsz przez pustynie wyostrzyl dusze inrithich jak noze. Ludzie Kla szykowali sie do wytyczenia nowego traktu, bedacego wyrazem ich gniewu. Schylek jesieni, 4111 Rok Kla, Iothiah Jak dlugo sie nad nim znecali? Ile wycierpial? Dreczyli go na rozne sposoby, od rozpalonych pogrzebaczy po najbardziej wyrafinowane czarnoksieskie sztuczki, ale nie mogli go zlamac. Zdzieral sobie gardlo od krzyku, az zdawalo mu sie, ze krzyczy ktos zupelnie inny, gdzies daleko, i tylko wiatr niesie jego glos. Nie dal sie zlamac. Sila nie miala tu nic do rzeczy. Achamian nie byl silny. Lecz Seswatlia... Ile razy Achamian przezyl Sciane Meki w Dagliash? Ile razy budzil sie z koszmarow i plakal ze szczescia, bo nie mial skutych nadgarstkow i przebitych gwozdziami ramion? W kwestii tortur Szkarlatne Wiezyce nie dorastaly Radzie do piet. Nie. Achamian wcale nie byl silny. Szkarlatni Magowie mogli byc chytrzy i przebiegli, ale nie potrafili zrozumiec, ze torturuja nie jednego czlowieka, lecz dwoch. Achamian nagi, zawieszony w lancuchach nad podloga, z glowa bezwladnie zwieszona na ramie i piers - wpatrywal sie w najwyrazniejszy ze swoich cieni na posadzce. Nawet kiedy cierpial niewyslowione meki, a jego cialo szarpalo sie i dygotalo w okowach, cien pozostawal nietkniety. I szeptal do niego, nie baczac na to, czy Achamian akurat placze, czy sie dlawi... Cokolwiek zrobia, nie moga mnie skrzywdzic. Rdzen wielkiego drzewa nie splonie w pozarze. Rdzen wielkiego drzewa nie splonie w pozarze. Dwoch ludzi, jak kolo i jego cien. Tortury, Piesni Przymusu, narkotyki - wszystko zawodzilo, bo opieralo sie im dwoch ludzi, z ktorych jeden, Seswatha, znajdowal sie daleko poza zasiegiem terazniejszosci. Na kazdy, nawet najokrutniejszy bol mial jedna odpowiedz: Wiecej wycierpialem... Czas plynal, tortury nastepowaly po torturach, az w koncu uzalezniony od chanvu lyokus przywlokl do sali czlowieka i cisnal go na ziemie tuz poza obrzezem Kregu Uroborosa. Czlowiek ten mial rece skute za plecami, byl nagi, obity i zarosniety. Kiedy zadarl glowe i spojrzal na Achamiana, wygladal, jakby chcial plakac i smiac sie jednoczesnie. -Akka! - wykrztusil pokrytymi zakrzepla krwia wargami. Slina ciekla mu z kacika ust. - Prosze, Akka! Prosze, powieeedz im! Wygladal dziwnie znajomo. Niepokojaco znajomo... -Wyczerpalismy zasob konwencjonalnych srodkow przymusu - wyjasnil lyokus. - Zgodnie zreszta z moimi przewidywaniami. Jestes rownie uparty jak twoi poprzednicy. - Czerwone oczy przeskoczyly na drugiego wieznia. - Czas sprobowac czegos nowego... -Ja juz nie moge... - zaszlochal przybysz. - Nie dam rady... Superszpieg odal blade wargi w grymasie udawanego wspolczucia. -Przybyl cie uratowac - dodal. Achamian spojrzal na drugiego wieznia jak na przypadkiem zauwazony przedmiot. Cos, co po prostu lezalo na posadzce. Nie. Niemozliwe. Nie ma mowy. -Pytanie brzmi: Jak daleko siega twoje zobojetnienie? - ciagnal lyokus. - Czy zniesiesz okaleczenie tych, ktorych kochasz? Nie! -Z doswiadczenia wiem, ze dramatyczne gesty najlepiej skutkuja na samym poczatku, zanim obiekt sie przyzwyczai... Dlatego pomyslalem, ze zaczniemy od wylupienia mu oka. Zakreslil kolko palcem wskazujacym. Jeden z javrehow zlapal Xinemusa z tylu za wlosy, odgial mu glowe do tylu i podniosl noz. lyokus zerknal na Achamiana i skinal glowa. Javreh pchnal nozem, delikatnie, jakby nabijal na czubek ostrza lezaca na talerzu sliwke. Xinemus zaskowyczal z bolu. Rozepchniete blyszczacym ostrzem oko ledwie miescilo sie w oczodole. Achamianowi zaparlo dech w piersi. Znajoma, droga twarz, ktora widzial w tysiacu przyjaznych grymasow, w tysiacu zasmuconych usmiechow, azyl wsrod wszechobecnego potepienia - a teraz... teraz... Javreh wyjal noz. -ZIN! - zawyl ogluszajaco Achamian. Ale jego cien, rozmazany na tluczonym szkle mozaiki, szeptal: Nie znam tego czlowieka. -Achamianie, Achamianie - mowil Iyokus. - Posluchaj, ale uwaznie, jak uczony uczonego. Obaj wiemy, ze nie wyjdziesz stad zywy. Co innego twoj przyjaciel, Krijates Xinemus... -Prooosze! - zawodzil marszalek. - Prosze! -Jestem tylko przelozonym szpiegow Szkarlatnych Wiezyc. Nie mam nic ani do ciebie, ani do twojego przyjaciela. Sa ludzie, ktorzy musza nienawidzic tych, z ktorymi pracuja, ale ja do nich nie naleze. Dla mnie wy i wasze cierpienia jestescie po prostu srodkiem, ktory pozwoli mi osiagnac cel. Jezeli dasz mi to, czego potrzebuje moja szkola, Achamianie, twoj przyjaciel przestanie mi byc potrzebny. Kaze go rozkuc i puszcze wolno. Masz na to moje slowo, slowo czarnoksieznika... Achamian mu wierzyl i zrobilby wszystko, co mu kazano - gdyby tylko mogl. Ale z jego oczu wyzieral inny czarnoksieznik, ktory nie zyl od dwoch tysiecy lat i obserwowal wszystko z porazajaca obojetnoscia... Iyokus przygladal mu sie badawczo. Jego wilgotna od potu skora mienila sie w pelgajacym swietle. W koncu syknal i pokrecil glowa. -Co za fanatyczny upor! Co za sila! Okrecil sie na piecie i skinieniem glowy dal znak pochylonemu nad Xinemusem javrehowi. -Nieee! - zabrzmial placzliwy jek. Obcy slepiec zadygotal konwulsyjnie. Nie znam tego czlowieka. Bezimienny rudy kot przypadl do ziemi i zamarl nieruchomo, strzygac uszami, ze wzrokiem utkwionym w uslany smieciami zaulek. Cos pelzlo przez mrok, powoli, jak zziebnieta jaszczurka... I nagle przemknelo przez plame swiatla. Kocur az podskoczyl. Od pieciu lat polowal w uliczkach i rynsztokach Iothiah, zywiac sie myszami, szczurami i - z rzadka - odpadkami porzuconymi przez ludzi. Raz nawet objadl sie truchlem innego kota, ktorego dzieci zrzucily z dachu. Dopiero niedawno zaczal jadac ludzka padline. Codziennie z prawdziwie kocia sumiennoscia przemykal, skradal sie i wloczyl po tej samej trasie: przez zaulki na tylach targu Agnotum, Izie szczury bobrowaly w smieciach, wzdluz zburzonego muru, gdzie uschnietych chwastach i ostach chowaly sie myszy, za knajpami przy innas, przez ruiny swiatyni i labirynt ceneianskich domow, gdzie zdaalo sie, ze jakis dzieciak podrapal go za uchem. Od pewnego czasu na tej trasie regularnie natrafial na ludzkie zwloki. A teraz to... Wymijajac przeszkody na drodze, podkradl sie do cienia, w ktorym rzepadlo to ruszajace sie cos. Nie byl glodny, chcial tylko popatrzec. Poza tym stesknil sie juz za smakiem zywej, krwawiacej zdobyczy... Przycupniety za osmolona sciana z cegiel wyciagnal szyje i wyjrzal za ig. Znieruchomial. Caly swiat szeptal do niego przez wasiki... Nie bylo tam bicia serca, nie bylo szczurzego pisku, ktory tylko kot mialby wychwycic. Ale cos sie poruszalo... Z wyciagnietymi pazurami skoczyl na ofiare. Powalil ja na ziemie, bil jej pazury w grzbiet, zacisnal zeby na miekkim gardle. Smakowa. paskudnie. Pachniala nie tak, jak trzeba. Poczul jedno ciecie, drugie. Zgryzl sie glebiej w gardlo w poszukiwaniu miesa i cudownej fontanny rwi. Nic. Znow ciecie. Puscil zdobycz i zaczal sie oddalac, ale tylne lapy odmowily mu poslu<