Williamson Jack - Humanoidy
Szczegóły |
Tytuł |
Williamson Jack - Humanoidy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Williamson Jack - Humanoidy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Williamson Jack - Humanoidy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Williamson Jack - Humanoidy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jack Williamson
Humanoidy
Przełożyli: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
Warszawa 1991
Tytuł oryginału: The Humannoids, Avon Books 1980, New York Copyright © 1948,
1949, 1980 by Jack Williamson
Projekt graficzny serii: Janusz Obhicki
Ilustracja na okładce: Robert Kraszewski
Redaktor: Hanna Legowicz
Redaktor techniczny: Piotr Warowny
This edition Copyright © 1991 by Wydawnictwa ALFA
ISBN 83-7001-502-6
Sierżant z oddziału wartowniczego znalazł ją, gdy stała pod wysokim stalowym
płotem. Wpatrywała się w niego bojaźliwymi, błagalnymi oczyma. Jej bose stopy
szurały niespokojnie po gorącym asfalcie, i z początku pomyślał, że ta usmolona,
zaniedbana dziewczynka w nędznej, żółtej sukience, przyszła tu, aby wyżebrać coś
do jedzenia.
— Proszę pana, przepraszam, czy to jest Obserwatorium Starmont? — Wydawało się,
że z przestrachu nie może złapać tchu. — Czy mogę, proszę pana, widzieć się z
dyrektorem? Z doktorem Clayem Foresterem? — Jej wilgotne oczy błyszczały. —
Bardzo proszę, proszę pana! To strasznie ważne.
Sierżant popatrzył na nią spode łba, zastanawiając się, jak tu dotarła. Ma około
dziewięciu lat — pomyślał. Miała za dużą głowę i za ostre rysy, tak jakby
przeżyła głód. Jej proste czarne włosy były krótko przycięte i starannie
przyczesane. Strażnik pokręcił głową z dezaprobatą — była za młoda, żeby być tu
sama. Czuł, że aż drży z niecierpliwości, ale przecież zabłąkane urwisy nie
widywały się z doktorem Foresterem.
6 Jack Williamson
— Tylko z przepustką. — Aż wzdrygnęła się, gdy usłyszała jego chrapliwy głos i
sierżant próbował się uśmiechnąć. — Starmont jest terenem wojskowym, wiesz? —
Zobaczył zmartwienie w jej ciemnych oczach i spróbował nadać swemu głosowi
cieplejsze brzmienie. — Ale jak ci na imię, panienko?
— Jane. — Dzielnie podniosła swój cienki głosik. — Ja po prostu muszę się z nim
zobaczyć.
— Jane? Jane i nic więcej?
— Ludzie nazywali mnie rozmaicie, ponieważ nie znam swego prawdziwego nazwiska.
— Spuściła na chwilę wzrok. — Nazywali mnie Pisk i Robaczek, i Pesteczka, i
jeszcze inaczej, nie tak miło. Ale pan White mówi, że naprawdę nazywam się Jane
Carter i przysłał mnie, żebym zobaczyła się z doktorem Fore-sterem.
— Jak się tu dostałaś?
Sierżant zerknął na wąską drogę, która odbiegała od ogrodzenia, schodząc
zakosami po zboczu samotnej góry, a potem szła prosto, odcinając się czernią od
leżącej w dole żółtobrązowej pustyni. Salt City było oddalone o trzydzieści mil,
dziewczynka nie mogła przyjść tu pieszo. Ale nie widział żadnego pojazdu.
— Pan White mnie przysłał — powtórzyła stanowczo. — Żebym zobaczyła się...
— Kto to jest pan White? — wtrącił sierżant. W jej zapłakanych oczach pojawił
się wyraz kompletnego oddania.
— To filozof. — Zająknęła się na tym słowie. — Ma rudą, krzaczastą brodę, i
przybył skądinąd. Zabrał mnie ze złego miejsca, gdzie ludzie mnie bili, i jest
dla mnie strasznie dobry. Uczy mnie tele...— przełknęła
HUMANOIDY 7
ślinę. — Wysłał mnie z papierem dla doktora Fore-stera.
— Z jakim papierem?
— Tym. — Jej chuda dłoń wysunęła się do połowy z kieszeni i sierżant zobaczył
szarą kartkę zaciśniętą w cienkich, brudnych palcach. — To wiadomość... i do
tego strasznie ważna, proszę pana!
— Mogę ją przekazać.
— Dziękuję. — Jej chuda, sinawa twarz uśmiechnęła się grzecznie. — Ale pan White
powiedział, że nie mogę nikomu jej pokazywać, oprócz doktora Fore-stera.
— Przecież mówię ci panienko... — Sierżant zobaczył jak dziecko się wzdryga i
próbował złagodzić swą odmowę. — Doktor Forester jest grubą szychą, rozumiesz?
Jest zbyt zajęty, żeby przyjmować kogokolwiek — jeżeli przypadkiem nie jesteś
generałem na inspekcji / papierami Komitetu Obrony. A ty nie jesteś, no nie?
Przykro mi, ale nie mogę cię wpuścić.
Smutno skinęła głową.
— Niech chwilę pomyślę.
Przez moment stała w bezruchu, nie przesuwała nawet stóp po gorącym trotuarze.
Przechyliła swą wychudzoną twarzyczkę i z półprzymkniętymi oczami zaczęła czegoś
nadsłuchiwać zza pleców sierżanta. Skinęła głową, coś zaszeptała i z nadzieją
zwróciła się znów do wartownika.
— Czy mogę zobaczyć się z panem Ironsmithem?
— Oczywiście panienko. — Uśmiechnął się do niej z ulgą.— Dlaczego nie
powiedziałaś od razu, że go znasz? Do Forestera trudno się dostać, ale z
Frankiem Ironsmithem każdy może porozmawiać. On nie jest
8 Jack Williamson
taki ważny i do tego jest moim przyjacielem. Chodź tu do cienia, zadzwonimy do
niego.
Potulnie podeszła pod wąską markizę z przodu budki wartowniczej. Sierżant
podniósł słuchawkę i wezwał centralkę w obserwatorium.
— Jasne, Frank Ironsmith ma telefon — dobiegł go nosowy zaśpiew operatora. —
Pracuje w sekcji obliczeniowej. Starmont 88. Na pewno jest u siebie, Rocky.
Kupił mi szklankę kawy, kiedy szedł do pracy. Nie odkładaj słuchawki.
Ironsmith wysłuchał sierżanta i obiecał, że zaraz zejdzie. Dziewczynka czekała,
mocno ściskając w kieszeni swoją kartkę. Nachylała się co chwila i zrywała
jaskrawe żółte kwiaty z rosnących pod płotem chwastów pustynnych. Po chwili jej
ogromne oczy niespokojnie skierowały się znów na sierżanta.
— Nie martw się, panienko. — Próbował nadać cieplejszy ton swemu głosowi
przywykłemu do komend musztry. — Frank Ironsmith to dobry chłop, wiesz? Nie
znaczy wiele i prawdopodobnie nigdy nie będzie wiele znaczył. Zajmuje się tylko
maszynami liczącymi w sekcji obliczeniowej. Ale wiem, że będzie próbował ci
pomóc.
— Potrzebuję pomocy. — Ścisnęła mocniej kartkę. — Żeby to dostarczyć doktorowi
Foresterowi.
— Frank coś wymyśli. — Sierżant uśmiechał się, próbując przełamać jej powagę. —
Jest bardzo bystry, mimo że jest tylko urzędnikiem.
Podniosła głowę. Patrzyła obok niego na ciemne, wiecznozielone krzewy i
trawniki, które czyniły ze Starmont chłodną oazę. Sierżant znowu odniósł przez
chwi-
HUMANOIDY 9
lę niepokojące wrażenie, że dziecko słucha jeszcze czegoś oprócz jego głosu.
— Frank jest w porządku, panienko. — Nie przestawał mówić, gdyż dziwne skupienie
dziecka wprawiało go w nerwowy nastrój. — I mnóstwo wie. Nawet jeśli wpada do
bufetu, aby napić się z nami piwa, na ogół ma przy sobie książkę. Cóż, umie
nawet czytać w jakimś starym języku. Mówi, że ludzie posługiwali się tym
językiem dawno temu, na pierwszej planecie.
Znów patrzyła na niego, tym razem słuchając z pełną uwagą.
— To jest tam gdzieś wśród gwiazd, wiesz. — Wykonał nieokreślony gest w kierunku
czerwiniącego nieba. — Pierwszy świat, z którego wszyscy ludzie przybyli, dawno
temu, na początku. Tak twierdzi Frank. l) \vnej nocy pokazał mi ojczyste słońce.
— W głosie
. r/anta dźwięczało jeszcze zdziwienie tamtym faktem. Po prostu jeszcze jedna
gwiazda w wielkim tele--.opie.
Howiem Starmont nie znajdował się na Ziemi. Jane v arter też nie posługiwała się
angielskim, nawet jej imię /ostało tu przetłumaczone z mniej znajomych sylab.
sio wieków upłynęło od czasów Einsteina i Hiroshimy. l larzmiony atom napędzał
statki, które rozniosły nasienie ludzkie po tysiącach nadających się do
zamieszkania planet, oddalonych nieraz o setki lat świetlnych od Ziemi.
Niezliczone ludzkie kultury były oddzielone od siebie pokoleniami. Oddzielały je
również całe lata potrzebne do pokonania międzygwiezdnych odległości, nawet w
najszybszych statkach atomowych. Cywilizacje powstawały, zabijały się i uparcie
kiełkowały na nowo, narażając się na ponowną destrukcję. Schwytany w tę
Jack Williamson
bezlitosną powtórkę historii, ten świat — dość podobny do ojczystego pod
względem składu chemicznego i klimatu — wraz z upadkiem cywilizacji, która go
zrodziła, zszedł z powrotem do czasów barbarzyństwa. Tuzin wieków niezależnego
rozwoju sprowadził jego lud do takiego poziomu, jaki był na Ziemi u zarania ery
atomowej. Jednakże technika, okazała się mniej przewidywalna niż kolejne nawroty
procesów historycznych. Technika była trochę bardziej zaawansowana niż wówczas
na Ziemi i miało to swoje konsekwencje społeczne. Republika światowa zakończyła
długie okresy wojen nacjonalistycznych, ale to światowe państwo już spotkało się
z konfliktami w świecie rozumianym szerzej — we wszechświecie. Bowiem ponowne
odkrycie przez uczonych planety zjawiska rozpadu jądrowego, skierowało znów w
kosmos badaczy, handlarzy i dyplomatów. Ich prymitywne statki atomowe zaniosły
wirusa nauki na pobliskie planety. Ludy tamtejsze były jednak ciągle zbyt
zacofane i nie były odporne na frustracje i nowe ideologie zrodzone przez
rewolucję przemysłową. Obecnie, kiedy na planecie sierżanta i Jane Carter
opadała już fala postępu, stary historyczny cykl podnoszenia się z ruin i upadku
znów miał się powtórzyć — i znów w pewnej swoistej odmianie. Demokratyczna
republika, zagrożona przez nieuniknione konsekwencje własnej wyeksportowanej
techniki, wyrzekała się demokracji zbrojąc się rozpaczliwie do konfrontacji ze
świeżym, wrogim przymierzem totalitarnych Mocarstw Trzech Planet.
— Widzisz, panienko? — Sierżant uśmiechnął się zachęcająco. — Frank Ironsmith to
właśnie ten, kto ci pomoże, i akurat tu idzie.
HUMANOIDY
Dziewczynka rzuciła szybkie spojrzenie w górę i zobaczyła szczupłego młodego
człowieka. Nadjeżdżał na zardzewiałym rowerze po ocienionej wiecznozielonymi
krzakami dróżce, wiodącej od krytego czerwoną dachówką budynku. Uprzejmym gestem
przywitał się z sierżantem i patrzył na Jane szarymi, przyjaznymi oczyma.
Uśmiechnęła się do niego niepewnie.
Ironsmith miał szczupłą opaloną twarz i potargane rudawe włosy. Wyglądał
chłopięco przy swoich dwudziestu sześciu latach, odprężony, w wyblakłej koszuli
z rozpiętym kołnierzykiem, w luźnych spodniach bez kantów. Obdarzył Jane
życzliwym uśmiechem i pytająco spojrzał na sierżanta.
— Panna Jane Carter — powiedział sierżant. — Przyszła zobaczyć się z doktorem
Foresterem.
Ironsmith postukał fajką o ramę roweru i w roztarg-
> Tiii sprawdzał palcami temperaturę lulki. Widząc, że : ,, ko drży z
niecierpliwości, potrząsnął głową współ-
-- Musiałabyś być przynajmniej generałem — mówił / uigodną uprzejmością. — Czy
to nie może być nikt
HiilC?
-- Nikt — stwierdziła stanowczo. — I to jest strasznie ważne.
— Z pewnością — zgodził się Ironsmith. — A o co to może chodzić?
Jej wielkie, przejrzyste oczy patrzyły gdzieś za niego. Poruszyła bezgłośnie
wąskimi, sinymi wargami, a potem jakby nadsłuchiwała.
— Tego mam nie mówić — powiedziała do Iron-smitha. — Z wyjątkiem tego, że jest
to coś, co ma się zdarzyć wkrótce. Coś strasznie złego! Pan White
Jack Williamson
tak mówi. Dlatego właśnie chce ostrzec doktora Fore-stera.
Wzrok Ironsmitha powędrował za Jane, na długą, pustą drogę, schodzącą zakosami
ku pustyni i dalej ciągnącą się prosto jak strzała przez drgające z gorąca
powietrze, aż do Salt City. Jego pełen zastanowienia wzrok padł na drepczące
bose i spękane stopy dziecka. Zatroskał się.
— Powiedz mi Jane, gdzie zostawiłaś swoich?
— Nie mam nikogo — odpowiedziała poważnie. — Nigdy nie miałam nikogo i gliny
zamknęły mnie w wielkim, ciemnym domu. Brzydko tam pachniało i w oknach były
kraty. Ale teraz wszystko w porządku. — Rozjaśniła się. — Pan White wyciągnął
mnie przez ściany i mówi, że nie muszę tam wracać.
Ironsmith w zamyśleniu potarł podbródek.
— Z doktorem Foresterem jest bardzo trudno się zobaczyć — powiedział. — Ale może
da się coś wykombinować. Co myślisz o pójściu do bufetu? Zjemy deser lodowy i
porozmawiamy, co da się zrobić. — Spojrzał na sierżanta. — Odprowadzę ją z
powrotem do bramy.
Niechętnie potrząsnęła głową.
— Nie jesteś głodna? — namawiał Ironsmith. — Mają tam cztery smaki.
— Dziękuję.
Widział łaknienie w jej wilgotnych czarnych oczach, ale stanowczo cofnęła się.
— Tak, jestem strasznie głodna. Ale pan White mówi, że nie mam czasu na
jedzenie.
Odwróciła się i zaczęła oddalać się od bramy. Czarna, pusta droga sprawiała
wrażenie wąskiej półki wto-
HUMANOIDY
pionej w bazaltowe filary góry, a najbliższym miejscem schronienia była ciemna
plamka na horyzoncie. Poranne słońce grzało tak, że obraz falował.
— Poczekaj, Jane — zawołał zaniepokojony. — Dokąd idziesz?
— Wracam do pana White'a. — Przerwała, przełykając ślinę. — Żeby mi powiedział,
jak znaleźć doktora Forestera. Ale przykro mi z powodu lodów.
Wpychając kartkę głębiej do kieszeni biegła wzdłuż wąskiego chodnika. Patrząc,
jak stara się trzymać chłodniejszego cienia tuż pod skałami, Ironsmith czuł
wzrastający niepokój. Wydawała się dzieckiem niedostatku. Głód uczynił jej ciało
zbyt małym w stosunku do głowy, a zgarbione plecy nieomal nadawały jej wygląd
zasuszonej staruszki. Jednak ciekawość brała w nim górę nad litością. Nie
rozumiał jej dziwnego sposobu przysłuchiwania się nicości, ani jej determinacji,
żeby zobaczyć się z doktorem Foresterem. Zaczynał żałować, że nie spróbował
naruszyć biurokratycznych zasad i nie załatwił jej przepustki.
Po chwili jej trzepocząca żółta sukienka zniknęła za pierwszym występem góry.
Wsiadł już na rower, aby pojechać z powrotem do pracy, gdy coś go zatrzymało.
Czekał obserwując dalszy, niższy odcinek drogi, który leżał na widoku, ale
dziewczynka już się nie pojawiła.
— Wypuść mnie — powiedział nagle do strażnika. — Bezdomne dziecko, a do tego
zbzikowało z tą wiadomością dla doktora Forestera. Nie możemy pozwolić, żeby po
prostu pobiegła na pustynię. Mam zamiar ją przyprowadzić i załatwić spotkanie z
Foresterem. Odpowiedzialność biorę na siebie.
Jack Williamson
Zjechał na rowerze zakosami. Jane Carter nigdzie nie było. Po pewnym czasie był
znów przy bramie. Szedł z powrotem piechotą, prowadząc rower pod górę.
— Znalazła się? — przywitał go sierżant. Ironsmith z zatroskaniem potrząsnął
głową, wycierając brudny pot z zaczerwienionej twarzy.
— Więc dokąd poszła?
— Nie wiem. — Ironsmith z niepokojem spou/ai jeszcze raz na pustą drogę w dole.
— Ale nie ma ;
— Patrzyłem cały czas. — Sierżant odłożył lornet U-polową. — Nie widziałem jej
nigdzie. Ani nikogo innego, stąd do Salt City. — Podrapał się w głowę i :>;<
tomatycznie poprawił czapkę, oraz sprawdził, czy n , w porządku guziki i krawat.
— Dziwna historia — zakończył gwałtownie. Cholernie dziwna.
Kiwając łagodnie głową, Ironsmith poprosił o iu stępnienie telefonu.
— Belle — powiedział do telefonistki. — Daj mi proszę biuro doktora Forestera.
Jeżeli jeszcze go tam nie ma, chcę mówić z kimkolwiek, kto tam jest.
Telefon przy łóżku, w małym białym domku, w cieniu kopuły obserwatorium, miał
właśnie zadzwonić, pełen złych nowin o Projekcie. To napięte oczekiwanie wyrwało
Claya Forestera z niespokojnego snu. Ostatniej nocy pracował zbyt długo dla
Projektu. Zarost otaczał mu usta. Forester zmrużył oczy od żółtego
HUMANOIDY
światła słonecznego i obrócił się sztywno, sięgając do telefonu.
To prawdopodobnie będzie dzwonił Armstrong z jakąś pilną wiadomością z Komitetu
Obrony. Może, i cały zesztywniał na tę myśl, szpieg Mason Horn powrócił z
kosmosu z nowymi informacjami na temat wrogiej działalności Mocarstw Trzech
Planet. Może dalekopisy już wystukały Czerwony Alarm, aby przygotować projekt do
wojny międzyplanetarnej.
Forester dotknął zimnego telefonu i ręka mu zastygła. Aparat nie dzwonił i
prawdopodobnie nie zadzwoni. Niespokojne oczekiwanie było po prostu rezultatem
dawnych zmartwień, powiedział sobie, a nie ostrzeżeniem, że nadchodzą dodatkowe
kłopoty. Katastrofa w Projekcie była oczywiście zawsze dosyć prawdopodobna, ale
nie wierzył w pozazmysłowe ostrzeżenia.
Możliwe, że uczucie zostało wywołane bezsensowną dyskusją na temat przeczuć, w
którą wczoraj wciągnął go Frank Ironsmith. Nie chciał się sprzeczać — praca w
Projekcie nie pozwalała mu na trwonienie czasu, a poza tym jego umysł był zbyt
praktyczny, aby bawiły go takie bezcelowe fantazje matematyczne. Wyraził tylko
wątpliwość co do zadziwiającego uproszczenia, które Ironsmith wykonał w trudnych
obliczeniach w balistyce rodomagnetycznej. Wyjaśnienie, które Ironsmith
natychmiast nabazgrał na papierowej serwetce w bufecie, było właściwie
odrzuceniem wszystkich ortodoksyjnych teorii czasoprzestrzeni. Równania robiły
wrażenie, ale Forester nie dowierzał mądrości młodego człowieka i wyraził pełen
niewiary protest.
— Pańskie własne doświadczenie powie panu, że mam rację — beztrosko wymruczał
matematyk. —
Jack Williamson
Czas naprawdę biegnie w dwie strony i jestem pewien, że pan sam często zauważa
przyszłość. Nieświadomie, bez szczegółów. Ale podświadomie, emocjonalnie pan
zauważa. Kłopoty przytłaczają, zanim się zdarzą i prawdopodobnie czasem czuje
się pan szczęśliwy, zanim pojawi się ku temu jakiś powód.
— Nonsens — prychnął Forester. — Umieszcza pan skutek przed przyczyną.
— Więc cóż z tego? — Ironsmith uśmiechnął się uprzejmie. — Matematyka dowodzi,
że przyczynowość jest rzeczywiście odwracalna.
Forester nie słuchał dłużej. Ironsmith był po prostu urzędnikiem, chociaż dobrze
radził sobie z maszynami w sekcji obliczeniowej. Może zbyt dobrze, gdyż zawsze
wydawało się, że ma dużo wolnego czasu, aby produkować takie jałowe paradoksy
dla własnej zabawy. Ale zasada „skutek po przyczynie" pozostawała kamieniem
węgielnym nauki.
Forester potrząsnął głową, podniósł się na łokciu i sennie gapiąc się na telefon
wyzwał go, by zadzwonił.
Nie zadzwonił. Ani po pięciu sekundach, ani po dziesięciu. Z ulgą i odrobiną
satysfakcji zostawił telefon i spojrzał na zegarek. Dziewiąta dwanaście. Praca w
Projekcie rzadko pozwalała mu spać aż do tej pory. Najczęściej w ogóle nie mógł
nocować w domu. — To zadziwiające pomyślał — że Armstrong jeszcze nie zadzwonił.
Spróbował zapomnieć o przeczuciach i spojrzał na drugie łóżko. Było puste. Ruth
musiała już pójść do pracy w biurze ekonomicznym. Usiadł ciężko, czując lekką
irytację z powodu jej nieobecności. Z pewnością nie potrzebowała tych pieniędzy,
ale była sprawnym
HUMANOIDY
kierownikiem biura, a musiał przyznać, że Projekt nie pozostawiał mu dla niej
wiele czasu.
Przeniósł wzrok z łóżka na olbrzymią aluminiową kopułę obserwatorium, obrysowaną
ramą zachodniego okna. Posrebrzona światłem słonecznym, lśniła czystym
funkcjonalnym pięknem. Kiedyś była całym jego życiem, ale teraz jej widok tylko
go przygnębiał. Sprawom drugorzędnym nie poświęcał już czasu, nawet nie wiedział
nic o pracy, którą etatowi astronomowie wykonują przy pomocy wielkiego
zwierciadła.
Telefon ciągle się nie odzywał. Impulsywnie sięgnął po słuchawkę, żeby zadzwonić
do Armstronga, ale znów się wstrzymał. Nie chciał jeszcze brać na siebie całej
odpowiedzialności, która wiązała go z Projektem. Nie śpieszył się do rozpoczęcia
następnego dnia, dnia wypełnionego morderczym wysiłkiem i napięciem nie do
wytrzymania. Usiadł ospale na brzegu łóżka, patrząc na tę błyszczącą kopułę i
myśląc melancholijnie o wszystkim, co widok ten mu obiecywał, a czego mu w końcu
nie dał.
Wówczas przed laty, gdy skończył dziewiętnaście lat i był pełnym zapału
dyplomantem wydziału astrofizyki, ujrzał pewnego lata tę nagą bazaltową skałę,
wystającą z pustyni jak szeroki palec, wskazujący nierozwiązane zagadki tam w
niebie. Wiedział, że tutaj gdzie czyste, suche powietrze zapewnia doskonałą
widoczność, musi zbudować swój własny teleskop.
Starmont zabrał mu wiele lat życia. Cały niepokonany duch jego młodości został
roztrwoniony na żebranie o fundusze u bogaczy, na podtrzymywanie ducha
zniechęconych współpracowników, na pokonywanie wszystkich trudności związanych z
wytworze-
2 — Humanoidy
Jack Williamson
niem, przewiezieniem i zmontowaniem olbrzymiego zwierciadła. Kiedy już tego
dokonał, miał ponad tr;/\ -dzieści lat. Pozbawiony był złudzeń i obojętny. -/
jeszcze ciągle pełen pędu do wiedzy.
Kieski przyszły później, uderzając zdradziecko / -,, na Nieznanego, które
próbował badać. Dążył do pr r' dy, ale ona zawsze mu się jakoś wymykała. Ki.
wielkie zwierciadło pokazało mu coś, co uznał z;i : kujący fakt, lecz złoto
umknęło mu, kiedy próbo\\ uchwycić i przemieniło się w ołów.
Jego długie poszukiwania i jego klęska przypom; mu teraz, kiedy patrzał w
przeszłość, w tej jal chwili, o wysiłkach i frustracjach alchemików. pierwszych
uczonych na ojczystej planecie. Ost Ironsmith przeczytał mu tekst historyczny,
któr\ wiadał, jak ci wcześni poszukiwacze prawdy spc całe życie szukając prima
materia i kamienia t; ficznego — jedynego pierwotnego materiału wszix świata.
Posługiwali się przy tym swoimi prymitywnymi teoriami i bajkową zasadą, według
której miał on wyglądać jak zwykły ołów lub cenne złoto.
Uderzyło go, w tej właśnie chwili, że jego własne, pełne rozczarowania życie
przechodziło według identycznego schematu, jak gdyby cel nauki nigdy naprawdę
się nie zmienił przez te wszystkie wieki. Bowiem on, uzbrojony w więcej faktów i
w lepszy sprzęt, wciąż jeszcze poszukiwał ukrytej natury rzeczy. Znalazł nawet
nową wiedzę, tak jak znaleźli ją pierwsi alchemicy, a z nią gorzkie poczucie
niepowodzenia.
Cały wysiłek badawczy — rozważał — był jednym wielkim poszukiwaniem ulotnej
prima materia i klucza do wszystkich jej różnorakich przejawów. Inni pionie-
HUMANOIDY
rży nauki dawno temu, w przedatomowej epoce ojczystej planety, odkryli w gruncie
rzeczy bardzo użyteczny rodzaj kamienia filozoficznego — zwykłe żelazo.
Ten niemal magiczny metal pierwszej triady atomowej — żelazo, stworzyło potężną
naukę o elektromagnetyzmie. Napędziło wszystkie cuda elektroniki i nu-kleoniki i
wkrótce potem również statki kosmiczne. Nawet zrealizowało pierwotny cel
alchemików, kiedy ludzie przy pomocy cyklotronów i reaktorów atomowych zaczęli
wytwarzać pierwiastki.
Filozofowie tej niespokojnej epoki wypróbowali ten cudowny materiał w zwykłych
zjawiskach we wszechświecie. Forester doskonale rozumiał ten przelotny triumf,
który musieli odczuć, kiedy większość ich zagadek jakby zniknęła. Widmo
elektromagnetyczne przebiegało od fal radiowych do promieniowania kosmicznego i
nowi fizycy matematyczni śnili o swym własnym, szczególnym rodzaju prima
materia, o ogólnej teorii pola.
Forester całkowicie rozumiał frustrację tych pełnych nadziei uczonych,
spowodowaną nieuniknioną klęską w starciu z kilkoma upartymi faktami, których
żelazo nie skruszyło. Kilka zjawisk, tak różnych jak siła wiążąca, która zawiera
niszczącą energię atomów i odpychanie, które oddala od siebie galaktyki,
przewrotnie nie dały się umieścić w systemie elektromagnetycznym. Samo żelazo
nie wystarczało.
W swoich poszukiwaniach Forester spróbował innego klucza.
Prima materia, której poszukiwał, nie była niczym maienainMii. a tylko sposobem
rozumienia świata. Wzniosłym ceiern b_;-ło po prostu uzyskanie jednego
Jack Williamson
równania, które byłoby podstawowym stwierdzeniem całej rzeczywistości,
ostatecznym, precyzyjnym wyrażeniem całej przyrody, związku między materią i
energią, czasem i przestrzenią, tworzeniem i zagładą. Wiedza. zdawał sobie z
tego sprawę, często dawała władze, ale trudności w zdobywaniu wiedzy zostawiały
mu mało czasu na zastanawianie się, co inni ludzie mogliby uczynić z potęgą tej
prawdy, którą miał nadzieję odkryć.
Żelazo zawiodło. Spróbował palladu. Cały Starmont był tylko narzędziem, które
stworzył dla tego ogromnego przedsięwzięcia. Ceną była połowa życia,
roztrwoniona fortuna, zmarnowana praca i zawiedzione nadzieje wielu ludzi.
Ostatecznym wynikiem była klęska. dająca się tak samo wyjaśnić, jak każde
niepowodzenie pierwszych alchemików, kiedy ich tygle pełne stopu M; go ołowiu i
siarki uparcie nie chciały wypełniać złotem. Porażka prawie go załamała, mimo że
p;/ okazji uzyskał wiedzę, której nawet obecnie nie mógł ogarnąć.
Ciche odgłosy z kuchni mówiły mu, że Ruth jest ciągle w domu. Był zadowolony, że
nie poszła do pracy. Spojrzał na stojącą na komodzie fotografię, z której
czarnowłosa Ruth łagodnie się uśmiechała. Fotografię tę dała mu tuż przed ich
ślubem — to już chyba pięć lat temu, czy prawie sześć.
Starmont wtedy był nowy, a jego wspaniała wizja jeszcze nie zachwiana. To
kłopoty w sekcji obliczeniowej sprowadziły Ruth Cleveland do obserwatorium.
Wystarał się o dotacje z funduszy wojskowych na opłacenie baterii kalkulatorów
elektronicznych i wynajęcie personelu do ich obsługi. Dział miał wykonywać
wszystkie rutynowe obliczenia dla personelu badawcze-
HUMANOIDY
go, jak również dla zaplanowanych na później projektów wojskowych, ale zaczął
swą pracę od serii kosztownych błędów.
Ruth była niezwykle czarującym ekspertem. Przysłał ją producent, by naprawiła
maszyny. Szybko i kompetentnie przetestowała sprzęt oraz przeprowadziła rozmowy
z personelem — głównym rachmistrzem, jego czterema asystentami i oddelegowanym
do sekcji astronomem. Rozmawiała nawet z Frankiem Ironsmithem, który nie miał
jeszcze dwudziestki i był tylko gońcem i woźnym.
— Maszyny pracują idealnie — zameldowała Fore-sterowi. — Wszystkie pańskie
kłopoty są spowodowane widocznie nieumiejętnościami ludzkimi. Potrzeba panu
matematyka. Proponuję przenieść gdzie indziej personel, a całość powierzyć panu
Ironsmithowi.
— Ironsmithowi? — Forester pamiętał jak na nią patrzył. Jego pełen niewiary
protest zamieniał się z wolna w nieśmiałą aprobatę jej urody i inteligencji. —
Temu dzieciakowi? — wymruczał słabo. — On nie ma nawet najniższego stopnia
naukowego.
— Wiem. Jest synem poszukiwacza złota i nie ma odpowiedniego wykształcenia. Ale
dużo czyta i ma smykałkę do matematyki. — Pełen namowy uśmiech dodał ciepła jej
miłym rysom. — Nawet Einstein, ten matematyk, który dawno temu, na ojczystej
planecie odkrył energię atomową, był przez pewien czas tylko urzędnikiem w
biurze patentowym. Frank mi dziś o tym opowiedział.
Forester nigdy nie podejrzewał, że za lenistwem Iron-smitha kryją się jakieś
niezwykłe zdolności. Ale nie rozwiązane problemy ciągle narastały. Sekcja
matema-
Jack Williamson
tyczna była tak ważna, jak sam teleskop. Niechętnie zgodził się wypróbować
Ironsmitha, gdyż Ruth me dopuszczała innych możliwości.
I błędy jakoś znikły. Niespieszny jak wtedy, gdy iee^ głównym narzędziem była
miotła, ten szczupły młodzian nigdy nie wydawał się aż tak zajęty, abv ;iu wypić
kawy w bufecie czy nie wyjaśniać swych KH--wych paradoksów każdemu, kto miał
dosyć czasu. ;•>• go słuchać. Ale góra nie wykonanej pracy jakoś siniała. Kiedy
Supernowa w Kraterze, ta gwiazda me rygodnych obietnic, wybuchła w końcu,
Forestc-przygotowany.
Byli wtedy z Ruth świeżo po ślubie. Znu/ uśmiechnął się do fotografii. Myślał,
jaki był WSP, nięty, kiedy odkrył tę niespodziewaną namiętność. sadzającą
staranny plan jego kariery. Był zdziu; kiedy przypomniał sobie swoją zazdrość,
pożau i swój chorobliwy strach, że mogłaby wybrać Ironsmitha.
Teraz, kiedy o tym pomyślał, dziwił się, dlaczego tego nie zrobiła. Z początku
została właśnie po to, żeby nauczyć Ironsmitha prowadzenia działu. Zajmowali się
tym we dwoje całą zimę, a on noce poświęcał nowemu teleskopowi. Ironsmith i Ruth
byli prawie w tym samym wieku. Ironsmith był dosyć przystojny i zdolny, a
Forester czuł, że chłopak ją kocha.
Być może rzecz polegała na lenistwie Ironsmitha, na jego braku inwencji i
wytrwałości. Nie zarabiał wystarczająco dużo, aby ją utrzymać, nigdy też nie
poprosił o podwyżkę. Musiała zorientować się, że on nigdy niczego nie osiągnie,
mimo swej błyskotliwej elokwencji. W każdym razie, powodując się po trochu
miłością,
HUMANOIDY
szacunkiem i zwykłą rozwagą, wybrała Forestera, starszego o piętnaście lat i już
wtedy będącego znakomitością. A Ironsmith, ku jego uldze, nie wydawał się tym
smucić. To była pewna cecha tego niefrasobliwego młodzieńca, którą prawie lubił
— Ironsmith nigdy nie wydawał się niczym martwić.
Forester, pogrążony w smętnych refleksjach, niemal zapomniał o telefonie, więc
jego nagłe brzęczenie nieprzyjemnie go zaskoczyło. Powróciło do niego nerwowe
przeczucie katastrofy. Jego chuda ręka drżała, gdy podnosił słuchawkę.
— Szef? — Strapiony głos należał do Armstronga, tak jak się tego obawiał. —
Przykro mi, że pana niepokoję, ale zaszło coś, o czym pan Ironsmith mówi, że pan
powinien wiedzieć.
— Tak? — Z trudnością przełknął ślinę. — O co chodzi'?
— Czy spodziewał się pan wiadomości przez specjalnego kuriera? — Głos
kompetentnego zwykle technika był pełen dziwnego wahania. — Od kogoś o nazwisku
White?
— Nie. — Mógł odetchnąć z ulgą. — Dlaczego pan pyta'?
— Pan Ironsmith właśnie zadzwonił, że przy głównej bramie pytało o pana jakieś
dziecko. Strażnik jej nie wpuścił, gdyż nie miała odpowiedniej przepustki, ale
pan Ironsmith z nią rozmawiał. Twierdziła, że ma poufną wiadomość od jakiegoś
pana White'a.
— Nie znam żadnego pana White'a. — Przez chwilę czuł jedynie ulgę, że nie był to
Czerwony Alarm z powodu rajdu kosmicznego Mocarstw Trzech Planet. Potem zapytał:
Jack Williamson
— Gdzie jest to dziecko?
— Nikt nie wie. — Armstrong był strapiony. — To jest właśnie ta dziwna część
historii. Kiedy strażnik jej nie wpuścił, jakoś zniknęła. O tym pan Ironsmith
chciał pana zawiadomić.
— Nie rozumiem dlaczego. — To nie był Czer\\unv Alarm, a to tylko się liczy. —
Prawdopodobnie dziewczynka po prostu gdzieś poszła.
— Dobra szefie. — Armstrong wydawał się uspo k i < M -ny brakiem
zainteresowania. — Nie chciałem pana r;. pokoić, ale Ironsmith sądził, że
powinien pan wied/
I obydwaj odłożyli słuchawki.
Forester ziewnął i przeciągnął się. Czuł się już lep^ Dzwonek telefonu z
pewnością nie był dowodem żadnej pozazmysłowej intuicji, ponieważ zawsze
dzwoniono wtedy, gdy próbował trochę odpocząć. Fakt pojawienia się nieznajomego
dziecka, pytającego o niego przy bramie, nie był powodem do niepokoju, ani
przedtem, ani potem.
Wciąż słyszał Ruth krzątającą się w kuchni. Może piekła tort, gdyż nachodziła ją
od czasu do czasu ochota na zajmowanie się domem, gdy nie szła do pracy.
Spojrzał znów na jej poważną i energiczną twarz na fotografii, czując żal z
powodu ich nieudanego małżeństwa.
Nikogo nie można było winić. Ruth rozpaczliwie próbowała, a on był przekonany,
że zrobił wszystko co
HUMANOIDY
mógł. Przyczyną wszystkiego była ta daleka gwiazda w Kraterze, która tak
naprawdę wybuchła na długo przed narodzinami ich obojga. Przyszło mu na myśl, że
jeśli prędkość światła byłaby odrobinę mniejsza, mógłby teraz być zwariowanym
ojcem, a Ruth zadowoloną żoną i matką.
Z tą smętną refleksją sięgnął w roztargnieniu po pantofle. Ruth umieściła je dla
niego pod skrajem łóżka. Następnie poczłapał do łazienki. Zatrzymał się przez
chwilę przed lustrem w łazience, próbując odtworzyć wizerunek samego siebie w
dniu ślubu. Nie mógł być wtedy taki chudy i łysy. Nie był pewnie takim
nachmurzonym, niespokojnym małym piwnookim gnomem. Z pewnością wyglądał wtedy
szczęśliwiej, zdrowej i bardziej po ludzku, gdyż w przeciwnym razie Ruth
wybrałaby Ironsmitha.
Ta stracona jaźń należałała do innego człowieka, wiedział o tym. Człowieka wciąż
pochłoniętego poszukiwaniem ostatecznych prawd, ciągle jeszcze pewnego, że
istniały. Jego wygodne miejsce wśród arystokracji nauki było już bezpieczne, a
przed nim roztaczała się perspektywa niczym nie zakłóconej kariery. Chciał
uczciwie dzielić życie z Ruth, zanim pochłonął go Projekt.
Pierwsze zimne promienie nowej gwiazdy miały już dwieście lat, gdy przybyły.
Jednak skróciły ich miodowy miesiąc i wszystko zmieniły. Ruth była bardzo młoda
i bardzo serio traktowała wszystkie życiowe plany i ona właśnie zaplanowała tę
podróż. Mieszkali w małym miasteczku na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie Ruth się
urodziła. Tego wieczora pojechali do opusz-
Jack Williamson
czonej latarni morskiej i znieśli swój kosz piknikowy po skałach na wąski pas
pobliskiej plaży.
— To jest stara latarnia na Smoczej Skale.
Był zmierzch. Leżeli na kocu, jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Ruth
wprowadzała go z radonu w swe najdroższe wspomnienia z dzieciństwa.
— Dziadek opiekował się tym miejscem i c/a>:•)• przychodziłam odwiedzać...
Zobaczył słabe, zimne światło na skałach. Od\M głowę i zobaczył gwiazdę. Jej
ostra fioletowa ws;v.;, łość zaparła mu dech. Zerwał się na równe nogi zawsze
zapamiętał tę chwilę razem ze słonym sma-na języku i zimnym dotykiem kropli z
rozbijając}, ; fal. Pamiętał ostrą woń dymu z mokrego, tlące L drewna i perfumy
Ruth — silny zapach zwany s Szał. Ciągle widział ostre, niebieskie migotanie sh-
światła gwiazdy w jej pierwszych łzach.
Płakała. Nie była astronomem. Wiedziała jak ustau.. i operować kalkuratorem
elektronicznym, ale Supernowa w Kraterze była dla niej po prostu punktem
świetlnym. Chciała pokazać Foresterowi tamte miejsca, czczone we wspomnieniach
jej dzieciństwa i bolało ją, że jakaś głupia gwiazda interesuje go bardziej niż
gorąca jej miłość.
— Ale posłuchaj kochanie! — Sprawdzając pozycję gwiazdy małą lunetą kieszonkową,
próbował jej powiedzieć, co znaczy „supernowa". — Rozpoznaję tę gwiazdę po
położeniu. Normalnie jest jedenastej wielkości — zbyt słaba, aby ją zobaczyć bez
potężnego teleskopu. Teraz musi być około minus dziewiątej. Zmiana o dwadzieścia
wielkości! Oznacza to, że jest sto milionów razy jaśniejsza niż kilka dni temu.
To
HUMANOIDY
jest supernowa — tuż obok, w naszej galaktyce, tylko dwieście lat świetlnych
stąd! Szansa taka jak ta się nie powtórzy, przynajmniej w ciągu najbliższego
tysiąca lat!
Zraniona i milcząca patrzyła na niego, nie na gwiazdę.
— Każda gwiazda, choćby nasze własne słońce, jest wielkim reaktorem atomowym —
usilnie próbował jej wytłumaczyć. — Przez miliony i miliardy lat zachowuje się
normalnie, zmieniając swoją masę w odmierzaną porcjami energię. Czasami któraś z
nich poprawiając swoją zakłóconą równowagę, rozżarza się takim ciepłem, że topi
swe planety, i wtedy masz zwyczajną nową. Ale niektóre gwiazdy, nie wiadomo
dlaczego — psują się. Stabilność zupełnie zawodzi. Gwiazda wybucha jasnością
może miliard razy większą od normalnej, u > puszcza powódź neutrino i zupełnie
zmienia swój sum. kurcząc się do białego karła. Cała sprawa jest nie ro/.wiązaną
zagadką, tak podstawową, jak nagły zanik sil \\ewnatrzjadrowych, co powoduje, że
atomy pękają!
Czerwony żar ich dogasającego ogniska grał ciepłymi błyskami we włosach Ruth,
ale słabe światło gwiazdy kładło się zimnym blaskiem na jej urażonej, bladej
t\\arzy i z jej łez czyniło twarde, niebieskie diamenty.
— Proszę cię, kochanie! — Żywym gestem wskazał na ten raniący, fioletowy punkt
na niebie i zobaczył ostry, czarny cień swojej ręki na jej twarzy. Jej wielkość
gwiazdowa, pomyślał, musi wciąż wzrastać. — Wiedziałem, że gwiazda do tego
dojrzała — powiedział bez tchu. — Z jej widma. Miałem nadzieję, że to się zdarzy
za mojego życia. Sekcja obliczeniowa zakończyła wstępną pracę i mam specjalne
wyposażenie przygoto-
Jack Williamson
wane do badania gwiazdy. Ona może nam powiedzieć wszystko! Proszę cię,
kochanie...
Poddała się wtedy, z największym wdziękiem na jaki mogła się zdobyć, jego
pilniejszej namiętności. Zostawili na plaży swój zapomniany kosz i koc, i
jechali ostro. aby dotrzeć do Starmont przed zachodem gwiazih. Ruth poszła za
nim w szemrzący mrok pod wysoka kopułą i patrzyła ze zranionym podziwem, jak
krząta MC zapamiętale, ustawia swoje specjalne spektrografy i \\ \ -wołuje swe
specjalne klisze. A gwiazda ciągle świeciła
Przebłysk intuicji, który wkrótce olśnił Forestera. h\l dla niego równie
oślepiający, jak światło supernou, Wyjaśnił on przyczynę uszkodzenia gwiezdnej
ma-nerii i ukazał nową geometrię wszechświata. Ocish mu nawet głębszy sens w
znajomym obrazie period nego układu pierwiastków.
W pierwszej gorączce postrzegania myślał, że zoczył nawet więcej. Myślał, że oto
jego własna prinui materia — ostateczne poznanie podstawowego tworzywa przyrody,
którego nauka poszukiwała od pierwszych chwil swego istnienia. Wszystkie prawa
przyrody, uwierzył w to w tamtej chwili, mogły być wyprowadzone z podstawowego
równania łączącego pola rodomag-netyczne i elektromagnetyczne.
Z zapartym tchem, drżąc, upuścił i rozbił najlepsze klisze. Pokazywały one
przesunięcia widmowe, spowodowane zmienionym polem rodomagnetycznym, które
zniszczyło wewnętrzną równowagę gwiazdy. Złamało mu się pióro, gdy pokrywał
kartki notatnika oszalałymi symbolami. Żaden ze starych alchemików, widząc jakiś
przypadkowy złocisty błysk w swoich stygnących tyglach, nie czuł takiej dumy.
HUMANOIDY
Obecnie smętnie wspominał tamtą emocje, która wygnała go z laboratorium, bez
płaszcza i kapelusza, w chłód wietrznego, zimowego poranka. Krzyczał i walił do
drzwi dwóch pokoi, gdzie przy sekcji obliczeniowej, w gabinetach opuszczonych
przez zwolniony personel, mieszkał Ironsmith. Zaspany młodzieniec w końcu
pojawił się i Forester wcisnął mu swoje pośpieszne obliczenia.
Podniecony myślą o przyszłym sukcesie, Forester sądził, że rozwinięcia i
przekształcenia tego równania odpowiedzą na każde pytanie, które może zadać
człowiek o początek, istotę i los wszystkiego, o granice przestrzeni i mechanikę
czasu, i o cel życia. Myślał, że odsłonił długo skrywany kamień węgielny
wszechświata.
— Robota na chybcika — warknął niecierpliwie. — Chcę, żeby pan sprawdził całą tę
pracę, natychmiast. Szczególnie to wyprowadzenie dla r. — Wyraz twarzy
ziewającego Ironsmitha uświadomił mu porę, i wymamrotał: — Przepraszam, że pana
obudziłem.
— Nic nie szkodzi — powiedział pogodnie młody człowiek. — I tak skończyłem
pracować na maszynach dopiero godzinę temu. Bawiłem się takim swoim nowym
tensorem. Takie rzeczy nie są dla mnie właściwie pracą, proszę pana.
Płonąc z niecierpliwości, Forester patrzył jak Ironsmith leniwie przegląda
stronice naprędce zapisanych wzorów. Nagle różowa twarz Ironsmitha zachmurzyła
się. Cmokając językiem potrząsnął jasną czupryną. Ciągle milcząc zwrócił się z
irytującą powolnością ku swojej klawiaturze i zaczął sprawnie wydziurkowywać
Jack Williamson
papierową taśmę, przekładając problemy na perforacje. którą maszyny mogły
przeczytać.
Zbyt niespokojny, aby obsługiwać mamroczące, obojętne maszyny, Forester wrócił
na dwór i zaczął przechadzać się po trawnikach Starmont. Patrząc jak świt złoci
pustynię, wmówił sobie, że jego błądzący pn omacku umysł ogarnął większą potęgę
od tej. kt<>;';i mieszkała we wschodzącym słońcu. Przez godzinę C/M! się jak
olbrzym. Potem Ironsmith, jadący na ro\\x: po żwirowych alejkach, patrzący
sennie i leniwie żni;••-..'••. gumę, odnalazł go i wyrwał z marzeń.
— Znalazłem mały błąd, proszę pana. — l;r/a! . •• uśmiechnął się przyjacielsko i
wydawało się. ze nieświadomy miażdżących uderzeń zadawanych p, swoje słowa. —
Widzi pan, to tutaj? Pański -A; r jest nieokreślony, chociaż wszystko pozostał.
poprawne.
Forester próbował nie okazywać, jak bardzo go to zraniło. Podziękował szczupłemu
młodzieńcowi i pokuśtykał w oszołomieniu do swego gabinetu. Potem niepotrzebnie
jeszcze raz sprawdził pracę. Ironsmith miał rację. Symbol r był nieokreślony.
Ostateczny skarb wszechświata wyślizgnął mu się z ręki. Nieuchwytna prima
materia znów mu się wymknęła.
Jednak tak jak alchemicy na pierwszym świecie, których niepowodzenia stworzyły
chemię i podstawy dla całej nauki o elektromagnetyzmie, Forester odkrył nową
gałąź wiedzy. Mimo ostatecznego wyniku tamtej druzgoczącej pomyłki, dowiedział
się dostatecznie dużo, aby zmienić historie, zrujnować sobie żołądek i powoli
zniszczyć swe małżeństwo.
HUMANOIDY
Odkrył rodomagnetyzm, rozległą, nową dziedzinę fizyki, stojącą jakby obok
dotychczasowej wiedzy. Nie udało mu się, z powodu utracenia tamtego
nieokreślonego symbolu, powiązać jej z elektromagnetyzmem, ale poprawione
równanie wciąż opisywało widmo energii, której istnienia nikt wcześniej nie
podejrzewał.
Od tamtego czasu udało mu się udowodnić, że zrównoważone siły wewnętrzne każdego
atomu posiadały składowe o charakterze obu rodzajów energii, nawet jeśli nie
udało mu się stwierdzić ich równoważności. I pierwiastki drugiej triady układu
okresowego okazały się być kluczem do użycia ich nowej energii, rodzajem
niedoskonałego kamienia filozoficznego, podobnie jak żelazo, nikiel i kobalt,
które zawsze były kluczem do siostrzanych energii elektromagnetycznych. Przy
pomocy rodu. rutenu i palladu otworzył fantastyczne własności rodomagnetyzmu.
W jaki sposób tak podstawowy sekret uchodził wszystkim poszukiwaczom? Od tamtego
czasu często zadawał sobie to pytanie, ponieważ oddziaływania rociomagnetyczne
wydawały mu się teraz oczywiste i wszędzie widoczne. Ale te oddziaływania nie
miały natury elektromagnetyzmu. I to musiało być tą prostą odpowiedzią. Nowa
energia była posłuszna swoim własnym prawom. Ten fakt musiał stanowić zasłonę
dla umysłów nawykłych do rozumowania w terminach innej energii.
Energia rodomagnetyczna rozchodziła się z nieskończoną prędkością, a co
paradoksalne, jej oddziaływania zmieniały się z pierwszą potęgą, a nie z
kwadratem odległości. Były to oczywiste fakvy. Jctóre sugerowały, jak niedbale
zauważył Frank Ironsmith, że przestrzeń
Jack Williamson
i czas ortodoksyjnej fizyki, w żadnym wypadku nie były jakimiś podstawowymi
bytami samymi w sobie. Były to po prostu uboczne aspekty energii
elektromagnetycznej, specjalne ograniczenia, które zupełnie nie dotyczyły nowej
energii.
Forester bardzo chciał zająć się filozoficznymi implikacjami swojego odkrycia,
ale wydarzenia, które odkrycie to pociągnęło za sobą, nie pozostawiły mu c/asu
na badania podstawowe. Podrzuciwszy kilka dodatkowych zadań Ironsmithowi,
zaprojektował wkrótce urządzenia do odtworzenia pola rodomagnetyczncgo. które
zaobserwował w wybuchającym słońcu. Tym straszliwym urządzeniem mógł doprowadzić
do nieróu-nowagi składową rodomagnetyczną odpowiedzialna /M stabilność każdej
materii i w ten sposób detono\\ u: maleńkie, własne supernowe.
Starsza, oparta na żelazie nauka rozbiła atom. C masami było to użyteczne. Nowa
nauka palladu pozwalała całkowicie unicestwić materię, wyzwalając siły tysiąc
razy mocniejsze niż dawał rozpad jądrowy, siły zbyt straszliwe, aby mogły być
sterowane i twórczo użyte. Należytą nagrodą dla niego, myślał posępnie, był
właśnie Projekt.
Forester był ciągle w łazience, pryskając zimną wodą na swą szczupłą twarz, aby
wytrącić się z tych ponurych rozważań, kiedy usłyszał za sobą brzęczenie
telefonu. Poczłapał do aparatu przy łóżku. W słuchawce usłyszał spokojny głos
Franka Ironsmitha. Jego ton był mniej niedbały niż zazwyczaj.
— Czy słyszał pan o Jane Carter, małej dziewczynce, która przyszła zobaczyć się
z panem?
HUMANOIDY
— Tak. — Zaczynało brakować mu porannej kawy, i nie miał czasu na głupstwa. —
Więc cóż z tego?
— Wie pan, dokąd poszła?
— Skąd mam wiedzieć? — Miał dość słuchania o dziecku. — A czy to jest ważne?
— Myślę, że to może być bardzo ważne, proszę pana. — Łagodny głos Ironsmitha
wydawał się bardziej nalegający niż zwykle. — Może to nie mój interes. Być może
pańskie środki bezpieczeństwa są już wystarczające. Ale naprawdę wydaje mi się,
że powinien pan zbadać, dokąd poszła.
— Jak pan sądzi, dokąd?
— Nie wiem — zignorował jego wzrastającą irytację Ironsmith. — Pobiegła w dół,
za zakręt, zniknęła z oczu, a kiedy pojechałem za nią na rowerze, już jej nie
było. Właśnie dlatego pomyślałem, że może to pana zainteresuje.
— Naprawdę, myślę, że nie musi się pan martwić...
— Ugryzł się w język powstrzymując sarkastyczną uwagę. Ironsmith był mimo
wszystko człowiekiem inteligentnym. Może okazać się, że zniknięcie dziecka było
ważne, chociaż Forester, nie wyobrażał sobie dlaczego.
— Dziękuję za telefon — zakończył niezręcznie. — Dopilnuję tego, kiedy dotrę do
biura.
Kiedy odwrócił się od telefonu, Ruth stała w drzwiach holu. Nie była jeszcze
ubrana do pracy w biurze. Wyglądała szczupłe i młodo w długiej, błę-
3 — Humanoidy
Jack Williamson
kitnej sukni. Nie widział jej jeszcze w tym stroju. Na niespokojnej, mizernej
twarzy miała już makijaż. Jej wargi były zapraszająco purpurowe, a jej ciemne
włosy lśniły spadając swobodnie na plecy. Zauważył, że bardzo się starała
wyglądać dla niego atrakcyjnie.
— Kochanie, czy nie masz zamiaru jeść śniadania?
— Studiowała dykcję razem z innymi przedmiotami zawodowymi i jej gardłowy głos
cechowała ciągle staranna, przejrzysta doskonałość. — Wstawiłam jajka. gdy
telefon zadzwonił pierwszy raz, a teraz już są prawie zimne.
— Nie mam czasu na jedzenie. — Pocałował jej uniesione wargi, prawie nie
przestając mówić. — Filiżanka kawy to wszystko, czego potrzebuję. — Wid/.ac
protest na jej twarzy dodał na swoje usprawiedliwienie:
— Spróbuję coś dostać później w bufecie.
— Zawsze to mówisz, ale nigdy nie robisz i myślę. '. z tego są właśnie te twoje
kłopoty z żołądkiem. — Naleganie zaczynało zacierać perfekcję jej wymowy. —
Clay, chciałabym, abyś został w domu i zjadł śniadanie ze mną. Chcę z tobą
porozmawiać.
— Z moim żołądkiem naprawdę nie dzieje się nic strasznego — odrzekł. — Aż biura
już dzwonili. Jeśli chodzi o pieniądze czy cokolwiek, to nie musisz pytać...
— To nie chodzi o pieniądze. — Niecierpliwa stanowczość sprawiała, że jej twarz
wydawała się jeszcze szczuplejsza. — Nawet nie o nasze utracone szczęście. A
biuro może poczekać, ten jeden raz. Chodź i zjedz swoje jajka, będziemy
rozmawiać.
Poszedł za nią powoli do stołu w kuchni, myśląc z niechęcią o następnych
scenach. Bardzo mu jej było żal, ale już jej powiedział wszystko co mógł o
Projekcie
HUMANOIDY
i nie mógł zaniedbywać związanych z nim pierwszoplanowych obowiązków.
— Zmywałaś? — spojrzał wokół na lśniącą emalię naczyń mając nadzieję, że odwróci
to jej uwagę. — Wciąż myślę, że powinniśmy przyjąć służącą, skoro upierasz się,
żeby pracować.
— Już obecnie mam za dużo czasu. — Odrzucając dyskusję usiadła naprzeciw niego,
ciągle wyprostowana i zdecydowana powiedzieć swoje. — Clay, chcę abyś dzisiaj
nie szedł do pracy.
— Dlaczego?
— Chcę, żebyś pojechał ze mną do Salt City. Odłożył widelec, patrząc na nią
pytająco.
— Coraz bardziej się o ciebie martwię, kochanie. — Na jej świeżo umalowanej
twarzy pojawił się cień niepokoju. — Chcę, żebyś znów poszedł do doktora Pit-
chera. Dzwoniłam do jego gabinetu, kiedy zobaczyłam cię rano. Taki