Jack Williamson Humanoidy Przełożyli: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski Warszawa 1991 Tytuł oryginału: The Humannoids, Avon Books 1980, New York Copyright © 1948, 1949, 1980 by Jack Williamson Projekt graficzny serii: Janusz Obhicki Ilustracja na okładce: Robert Kraszewski Redaktor: Hanna Legowicz Redaktor techniczny: Piotr Warowny This edition Copyright © 1991 by Wydawnictwa ALFA ISBN 83-7001-502-6 Sierżant z oddziału wartowniczego znalazł ją, gdy stała pod wysokim stalowym płotem. Wpatrywała się w niego bojaźliwymi, błagalnymi oczyma. Jej bose stopy szurały niespokojnie po gorącym asfalcie, i z początku pomyślał, że ta usmolona, zaniedbana dziewczynka w nędznej, żółtej sukience, przyszła tu, aby wyżebrać coś do jedzenia. — Proszę pana, przepraszam, czy to jest Obserwatorium Starmont? — Wydawało się, że z przestrachu nie może złapać tchu. — Czy mogę, proszę pana, widzieć się z dyrektorem? Z doktorem Clayem Foresterem? — Jej wilgotne oczy błyszczały. — Bardzo proszę, proszę pana! To strasznie ważne. Sierżant popatrzył na nią spode łba, zastanawiając się, jak tu dotarła. Ma około dziewięciu lat — pomyślał. Miała za dużą głowę i za ostre rysy, tak jakby przeżyła głód. Jej proste czarne włosy były krótko przycięte i starannie przyczesane. Strażnik pokręcił głową z dezaprobatą — była za młoda, żeby być tu sama. Czuł, że aż drży z niecierpliwości, ale przecież zabłąkane urwisy nie widywały się z doktorem Foresterem. 6 Jack Williamson — Tylko z przepustką. — Aż wzdrygnęła się, gdy usłyszała jego chrapliwy głos i sierżant próbował się uśmiechnąć. — Starmont jest terenem wojskowym, wiesz? — Zobaczył zmartwienie w jej ciemnych oczach i spróbował nadać swemu głosowi cieplejsze brzmienie. — Ale jak ci na imię, panienko? — Jane. — Dzielnie podniosła swój cienki głosik. — Ja po prostu muszę się z nim zobaczyć. — Jane? Jane i nic więcej? — Ludzie nazywali mnie rozmaicie, ponieważ nie znam swego prawdziwego nazwiska. — Spuściła na chwilę wzrok. — Nazywali mnie Pisk i Robaczek, i Pesteczka, i jeszcze inaczej, nie tak miło. Ale pan White mówi, że naprawdę nazywam się Jane Carter i przysłał mnie, żebym zobaczyła się z doktorem Fore-sterem. — Jak się tu dostałaś? Sierżant zerknął na wąską drogę, która odbiegała od ogrodzenia, schodząc zakosami po zboczu samotnej góry, a potem szła prosto, odcinając się czernią od leżącej w dole żółtobrązowej pustyni. Salt City było oddalone o trzydzieści mil, dziewczynka nie mogła przyjść tu pieszo. Ale nie widział żadnego pojazdu. — Pan White mnie przysłał — powtórzyła stanowczo. — Żebym zobaczyła się... — Kto to jest pan White? — wtrącił sierżant. W jej zapłakanych oczach pojawił się wyraz kompletnego oddania. — To filozof. — Zająknęła się na tym słowie. — Ma rudą, krzaczastą brodę, i przybył skądinąd. Zabrał mnie ze złego miejsca, gdzie ludzie mnie bili, i jest dla mnie strasznie dobry. Uczy mnie tele...— przełknęła HUMANOIDY 7 ślinę. — Wysłał mnie z papierem dla doktora Fore-stera. — Z jakim papierem? — Tym. — Jej chuda dłoń wysunęła się do połowy z kieszeni i sierżant zobaczył szarą kartkę zaciśniętą w cienkich, brudnych palcach. — To wiadomość... i do tego strasznie ważna, proszę pana! — Mogę ją przekazać. — Dziękuję. — Jej chuda, sinawa twarz uśmiechnęła się grzecznie. — Ale pan White powiedział, że nie mogę nikomu jej pokazywać, oprócz doktora Fore-stera. — Przecież mówię ci panienko... — Sierżant zobaczył jak dziecko się wzdryga i próbował złagodzić swą odmowę. — Doktor Forester jest grubą szychą, rozumiesz? Jest zbyt zajęty, żeby przyjmować kogokolwiek — jeżeli przypadkiem nie jesteś generałem na inspekcji / papierami Komitetu Obrony. A ty nie jesteś, no nie? Przykro mi, ale nie mogę cię wpuścić. Smutno skinęła głową. — Niech chwilę pomyślę. Przez moment stała w bezruchu, nie przesuwała nawet stóp po gorącym trotuarze. Przechyliła swą wychudzoną twarzyczkę i z półprzymkniętymi oczami zaczęła czegoś nadsłuchiwać zza pleców sierżanta. Skinęła głową, coś zaszeptała i z nadzieją zwróciła się znów do wartownika. — Czy mogę zobaczyć się z panem Ironsmithem? — Oczywiście panienko. — Uśmiechnął się do niej z ulgą.— Dlaczego nie powiedziałaś od razu, że go znasz? Do Forestera trudno się dostać, ale z Frankiem Ironsmithem każdy może porozmawiać. On nie jest 8 Jack Williamson taki ważny i do tego jest moim przyjacielem. Chodź tu do cienia, zadzwonimy do niego. Potulnie podeszła pod wąską markizę z przodu budki wartowniczej. Sierżant podniósł słuchawkę i wezwał centralkę w obserwatorium. — Jasne, Frank Ironsmith ma telefon — dobiegł go nosowy zaśpiew operatora. — Pracuje w sekcji obliczeniowej. Starmont 88. Na pewno jest u siebie, Rocky. Kupił mi szklankę kawy, kiedy szedł do pracy. Nie odkładaj słuchawki. Ironsmith wysłuchał sierżanta i obiecał, że zaraz zejdzie. Dziewczynka czekała, mocno ściskając w kieszeni swoją kartkę. Nachylała się co chwila i zrywała jaskrawe żółte kwiaty z rosnących pod płotem chwastów pustynnych. Po chwili jej ogromne oczy niespokojnie skierowały się znów na sierżanta. — Nie martw się, panienko. — Próbował nadać cieplejszy ton swemu głosowi przywykłemu do komend musztry. — Frank Ironsmith to dobry chłop, wiesz? Nie znaczy wiele i prawdopodobnie nigdy nie będzie wiele znaczył. Zajmuje się tylko maszynami liczącymi w sekcji obliczeniowej. Ale wiem, że będzie próbował ci pomóc. — Potrzebuję pomocy. — Ścisnęła mocniej kartkę. — Żeby to dostarczyć doktorowi Foresterowi. — Frank coś wymyśli. — Sierżant uśmiechał się, próbując przełamać jej powagę. — Jest bardzo bystry, mimo że jest tylko urzędnikiem. Podniosła głowę. Patrzyła obok niego na ciemne, wiecznozielone krzewy i trawniki, które czyniły ze Starmont chłodną oazę. Sierżant znowu odniósł przez chwi- HUMANOIDY 9 lę niepokojące wrażenie, że dziecko słucha jeszcze czegoś oprócz jego głosu. — Frank jest w porządku, panienko. — Nie przestawał mówić, gdyż dziwne skupienie dziecka wprawiało go w nerwowy nastrój. — I mnóstwo wie. Nawet jeśli wpada do bufetu, aby napić się z nami piwa, na ogół ma przy sobie książkę. Cóż, umie nawet czytać w jakimś starym języku. Mówi, że ludzie posługiwali się tym językiem dawno temu, na pierwszej planecie. Znów patrzyła na niego, tym razem słuchając z pełną uwagą. — To jest tam gdzieś wśród gwiazd, wiesz. — Wykonał nieokreślony gest w kierunku czerwiniącego nieba. — Pierwszy świat, z którego wszyscy ludzie przybyli, dawno temu, na początku. Tak twierdzi Frank. l) \vnej nocy pokazał mi ojczyste słońce. — W głosie . r/anta dźwięczało jeszcze zdziwienie tamtym faktem. Po prostu jeszcze jedna gwiazda w wielkim tele--.opie. Howiem Starmont nie znajdował się na Ziemi. Jane v arter też nie posługiwała się angielskim, nawet jej imię /ostało tu przetłumaczone z mniej znajomych sylab. sio wieków upłynęło od czasów Einsteina i Hiroshimy. l larzmiony atom napędzał statki, które rozniosły nasienie ludzkie po tysiącach nadających się do zamieszkania planet, oddalonych nieraz o setki lat świetlnych od Ziemi. Niezliczone ludzkie kultury były oddzielone od siebie pokoleniami. Oddzielały je również całe lata potrzebne do pokonania międzygwiezdnych odległości, nawet w najszybszych statkach atomowych. Cywilizacje powstawały, zabijały się i uparcie kiełkowały na nowo, narażając się na ponowną destrukcję. Schwytany w tę Jack Williamson bezlitosną powtórkę historii, ten świat — dość podobny do ojczystego pod względem składu chemicznego i klimatu — wraz z upadkiem cywilizacji, która go zrodziła, zszedł z powrotem do czasów barbarzyństwa. Tuzin wieków niezależnego rozwoju sprowadził jego lud do takiego poziomu, jaki był na Ziemi u zarania ery atomowej. Jednakże technika, okazała się mniej przewidywalna niż kolejne nawroty procesów historycznych. Technika była trochę bardziej zaawansowana niż wówczas na Ziemi i miało to swoje konsekwencje społeczne. Republika światowa zakończyła długie okresy wojen nacjonalistycznych, ale to światowe państwo już spotkało się z konfliktami w świecie rozumianym szerzej — we wszechświecie. Bowiem ponowne odkrycie przez uczonych planety zjawiska rozpadu jądrowego, skierowało znów w kosmos badaczy, handlarzy i dyplomatów. Ich prymitywne statki atomowe zaniosły wirusa nauki na pobliskie planety. Ludy tamtejsze były jednak ciągle zbyt zacofane i nie były odporne na frustracje i nowe ideologie zrodzone przez rewolucję przemysłową. Obecnie, kiedy na planecie sierżanta i Jane Carter opadała już fala postępu, stary historyczny cykl podnoszenia się z ruin i upadku znów miał się powtórzyć — i znów w pewnej swoistej odmianie. Demokratyczna republika, zagrożona przez nieuniknione konsekwencje własnej wyeksportowanej techniki, wyrzekała się demokracji zbrojąc się rozpaczliwie do konfrontacji ze świeżym, wrogim przymierzem totalitarnych Mocarstw Trzech Planet. — Widzisz, panienko? — Sierżant uśmiechnął się zachęcająco. — Frank Ironsmith to właśnie ten, kto ci pomoże, i akurat tu idzie. HUMANOIDY Dziewczynka rzuciła szybkie spojrzenie w górę i zobaczyła szczupłego młodego człowieka. Nadjeżdżał na zardzewiałym rowerze po ocienionej wiecznozielonymi krzakami dróżce, wiodącej od krytego czerwoną dachówką budynku. Uprzejmym gestem przywitał się z sierżantem i patrzył na Jane szarymi, przyjaznymi oczyma. Uśmiechnęła się do niego niepewnie. Ironsmith miał szczupłą opaloną twarz i potargane rudawe włosy. Wyglądał chłopięco przy swoich dwudziestu sześciu latach, odprężony, w wyblakłej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem, w luźnych spodniach bez kantów. Obdarzył Jane życzliwym uśmiechem i pytająco spojrzał na sierżanta. — Panna Jane Carter — powiedział sierżant. — Przyszła zobaczyć się z doktorem Foresterem. Ironsmith postukał fajką o ramę roweru i w roztarg- > Tiii sprawdzał palcami temperaturę lulki. Widząc, że : ,, ko drży z niecierpliwości, potrząsnął głową współ- -- Musiałabyś być przynajmniej generałem — mówił / uigodną uprzejmością. — Czy to nie może być nikt HiilC? -- Nikt — stwierdziła stanowczo. — I to jest strasznie ważne. — Z pewnością — zgodził się Ironsmith. — A o co to może chodzić? Jej wielkie, przejrzyste oczy patrzyły gdzieś za niego. Poruszyła bezgłośnie wąskimi, sinymi wargami, a potem jakby nadsłuchiwała. — Tego mam nie mówić — powiedziała do Iron-smitha. — Z wyjątkiem tego, że jest to coś, co ma się zdarzyć wkrótce. Coś strasznie złego! Pan White Jack Williamson tak mówi. Dlatego właśnie chce ostrzec doktora Fore-stera. Wzrok Ironsmitha powędrował za Jane, na długą, pustą drogę, schodzącą zakosami ku pustyni i dalej ciągnącą się prosto jak strzała przez drgające z gorąca powietrze, aż do Salt City. Jego pełen zastanowienia wzrok padł na drepczące bose i spękane stopy dziecka. Zatroskał się. — Powiedz mi Jane, gdzie zostawiłaś swoich? — Nie mam nikogo — odpowiedziała poważnie. — Nigdy nie miałam nikogo i gliny zamknęły mnie w wielkim, ciemnym domu. Brzydko tam pachniało i w oknach były kraty. Ale teraz wszystko w porządku. — Rozjaśniła się. — Pan White wyciągnął mnie przez ściany i mówi, że nie muszę tam wracać. Ironsmith w zamyśleniu potarł podbródek. — Z doktorem Foresterem jest bardzo trudno się zobaczyć — powiedział. — Ale może da się coś wykombinować. Co myślisz o pójściu do bufetu? Zjemy deser lodowy i porozmawiamy, co da się zrobić. — Spojrzał na sierżanta. — Odprowadzę ją z powrotem do bramy. Niechętnie potrząsnęła głową. — Nie jesteś głodna? — namawiał Ironsmith. — Mają tam cztery smaki. — Dziękuję. Widział łaknienie w jej wilgotnych czarnych oczach, ale stanowczo cofnęła się. — Tak, jestem strasznie głodna. Ale pan White mówi, że nie mam czasu na jedzenie. Odwróciła się i zaczęła oddalać się od bramy. Czarna, pusta droga sprawiała wrażenie wąskiej półki wto- HUMANOIDY pionej w bazaltowe filary góry, a najbliższym miejscem schronienia była ciemna plamka na horyzoncie. Poranne słońce grzało tak, że obraz falował. — Poczekaj, Jane — zawołał zaniepokojony. — Dokąd idziesz? — Wracam do pana White'a. — Przerwała, przełykając ślinę. — Żeby mi powiedział, jak znaleźć doktora Forestera. Ale przykro mi z powodu lodów. Wpychając kartkę głębiej do kieszeni biegła wzdłuż wąskiego chodnika. Patrząc, jak stara się trzymać chłodniejszego cienia tuż pod skałami, Ironsmith czuł wzrastający niepokój. Wydawała się dzieckiem niedostatku. Głód uczynił jej ciało zbyt małym w stosunku do głowy, a zgarbione plecy nieomal nadawały jej wygląd zasuszonej staruszki. Jednak ciekawość brała w nim górę nad litością. Nie rozumiał jej dziwnego sposobu przysłuchiwania się nicości, ani jej determinacji, żeby zobaczyć się z doktorem Foresterem. Zaczynał żałować, że nie spróbował naruszyć biurokratycznych zasad i nie załatwił jej przepustki. Po chwili jej trzepocząca żółta sukienka zniknęła za pierwszym występem góry. Wsiadł już na rower, aby pojechać z powrotem do pracy, gdy coś go zatrzymało. Czekał obserwując dalszy, niższy odcinek drogi, który leżał na widoku, ale dziewczynka już się nie pojawiła. — Wypuść mnie — powiedział nagle do strażnika. — Bezdomne dziecko, a do tego zbzikowało z tą wiadomością dla doktora Forestera. Nie możemy pozwolić, żeby po prostu pobiegła na pustynię. Mam zamiar ją przyprowadzić i załatwić spotkanie z Foresterem. Odpowiedzialność biorę na siebie. Jack Williamson Zjechał na rowerze zakosami. Jane Carter nigdzie nie było. Po pewnym czasie był znów przy bramie. Szedł z powrotem piechotą, prowadząc rower pod górę. — Znalazła się? — przywitał go sierżant. Ironsmith z zatroskaniem potrząsnął głową, wycierając brudny pot z zaczerwienionej twarzy. — Więc dokąd poszła? — Nie wiem. — Ironsmith z niepokojem spou/ai jeszcze raz na pustą drogę w dole. — Ale nie ma ; — Patrzyłem cały czas. — Sierżant odłożył lornet U-polową. — Nie widziałem jej nigdzie. Ani nikogo innego, stąd do Salt City. — Podrapał się w głowę i :>;< tomatycznie poprawił czapkę, oraz sprawdził, czy n , w porządku guziki i krawat. — Dziwna historia — zakończył gwałtownie. Cholernie dziwna. Kiwając łagodnie głową, Ironsmith poprosił o iu stępnienie telefonu. — Belle — powiedział do telefonistki. — Daj mi proszę biuro doktora Forestera. Jeżeli jeszcze go tam nie ma, chcę mówić z kimkolwiek, kto tam jest. Telefon przy łóżku, w małym białym domku, w cieniu kopuły obserwatorium, miał właśnie zadzwonić, pełen złych nowin o Projekcie. To napięte oczekiwanie wyrwało Claya Forestera z niespokojnego snu. Ostatniej nocy pracował zbyt długo dla Projektu. Zarost otaczał mu usta. Forester zmrużył oczy od żółtego HUMANOIDY światła słonecznego i obrócił się sztywno, sięgając do telefonu. To prawdopodobnie będzie dzwonił Armstrong z jakąś pilną wiadomością z Komitetu Obrony. Może, i cały zesztywniał na tę myśl, szpieg Mason Horn powrócił z kosmosu z nowymi informacjami na temat wrogiej działalności Mocarstw Trzech Planet. Może dalekopisy już wystukały Czerwony Alarm, aby przygotować projekt do wojny międzyplanetarnej. Forester dotknął zimnego telefonu i ręka mu zastygła. Aparat nie dzwonił i prawdopodobnie nie zadzwoni. Niespokojne oczekiwanie było po prostu rezultatem dawnych zmartwień, powiedział sobie, a nie ostrzeżeniem, że nadchodzą dodatkowe kłopoty. Katastrofa w Projekcie była oczywiście zawsze dosyć prawdopodobna, ale nie wierzył w pozazmysłowe ostrzeżenia. Możliwe, że uczucie zostało wywołane bezsensowną dyskusją na temat przeczuć, w którą wczoraj wciągnął go Frank Ironsmith. Nie chciał się sprzeczać — praca w Projekcie nie pozwalała mu na trwonienie czasu, a poza tym jego umysł był zbyt praktyczny, aby bawiły go takie bezcelowe fantazje matematyczne. Wyraził tylko wątpliwość co do zadziwiającego uproszczenia, które Ironsmith wykonał w trudnych obliczeniach w balistyce rodomagnetycznej. Wyjaśnienie, które Ironsmith natychmiast nabazgrał na papierowej serwetce w bufecie, było właściwie odrzuceniem wszystkich ortodoksyjnych teorii czasoprzestrzeni. Równania robiły wrażenie, ale Forester nie dowierzał mądrości młodego człowieka i wyraził pełen niewiary protest. — Pańskie własne doświadczenie powie panu, że mam rację — beztrosko wymruczał matematyk. — Jack Williamson Czas naprawdę biegnie w dwie strony i jestem pewien, że pan sam często zauważa przyszłość. Nieświadomie, bez szczegółów. Ale podświadomie, emocjonalnie pan zauważa. Kłopoty przytłaczają, zanim się zdarzą i prawdopodobnie czasem czuje się pan szczęśliwy, zanim pojawi się ku temu jakiś powód. — Nonsens — prychnął Forester. — Umieszcza pan skutek przed przyczyną. — Więc cóż z tego? — Ironsmith uśmiechnął się uprzejmie. — Matematyka dowodzi, że przyczynowość jest rzeczywiście odwracalna. Forester nie słuchał dłużej. Ironsmith był po prostu urzędnikiem, chociaż dobrze radził sobie z maszynami w sekcji obliczeniowej. Może zbyt dobrze, gdyż zawsze wydawało się, że ma dużo wolnego czasu, aby produkować takie jałowe paradoksy dla własnej zabawy. Ale zasada „skutek po przyczynie" pozostawała kamieniem węgielnym nauki. Forester potrząsnął głową, podniósł się na łokciu i sennie gapiąc się na telefon wyzwał go, by zadzwonił. Nie zadzwonił. Ani po pięciu sekundach, ani po dziesięciu. Z ulgą i odrobiną satysfakcji zostawił telefon i spojrzał na zegarek. Dziewiąta dwanaście. Praca w Projekcie rzadko pozwalała mu spać aż do tej pory. Najczęściej w ogóle nie mógł nocować w domu. — To zadziwiające pomyślał — że Armstrong jeszcze nie zadzwonił. Spróbował zapomnieć o przeczuciach i spojrzał na drugie łóżko. Było puste. Ruth musiała już pójść do pracy w biurze ekonomicznym. Usiadł ciężko, czując lekką irytację z powodu jej nieobecności. Z pewnością nie potrzebowała tych pieniędzy, ale była sprawnym HUMANOIDY kierownikiem biura, a musiał przyznać, że Projekt nie pozostawiał mu dla niej wiele czasu. Przeniósł wzrok z łóżka na olbrzymią aluminiową kopułę obserwatorium, obrysowaną ramą zachodniego okna. Posrebrzona światłem słonecznym, lśniła czystym funkcjonalnym pięknem. Kiedyś była całym jego życiem, ale teraz jej widok tylko go przygnębiał. Sprawom drugorzędnym nie poświęcał już czasu, nawet nie wiedział nic o pracy, którą etatowi astronomowie wykonują przy pomocy wielkiego zwierciadła. Telefon ciągle się nie odzywał. Impulsywnie sięgnął po słuchawkę, żeby zadzwonić do Armstronga, ale znów się wstrzymał. Nie chciał jeszcze brać na siebie całej odpowiedzialności, która wiązała go z Projektem. Nie śpieszył się do rozpoczęcia następnego dnia, dnia wypełnionego morderczym wysiłkiem i napięciem nie do wytrzymania. Usiadł ospale na brzegu łóżka, patrząc na tę błyszczącą kopułę i myśląc melancholijnie o wszystkim, co widok ten mu obiecywał, a czego mu w końcu nie dał. Wówczas przed laty, gdy skończył dziewiętnaście lat i był pełnym zapału dyplomantem wydziału astrofizyki, ujrzał pewnego lata tę nagą bazaltową skałę, wystającą z pustyni jak szeroki palec, wskazujący nierozwiązane zagadki tam w niebie. Wiedział, że tutaj gdzie czyste, suche powietrze zapewnia doskonałą widoczność, musi zbudować swój własny teleskop. Starmont zabrał mu wiele lat życia. Cały niepokonany duch jego młodości został roztrwoniony na żebranie o fundusze u bogaczy, na podtrzymywanie ducha zniechęconych współpracowników, na pokonywanie wszystkich trudności związanych z wytworze- 2 — Humanoidy Jack Williamson niem, przewiezieniem i zmontowaniem olbrzymiego zwierciadła. Kiedy już tego dokonał, miał ponad tr;/\ -dzieści lat. Pozbawiony był złudzeń i obojętny. -/ jeszcze ciągle pełen pędu do wiedzy. Kieski przyszły później, uderzając zdradziecko / -,, na Nieznanego, które próbował badać. Dążył do pr r' dy, ale ona zawsze mu się jakoś wymykała. Ki. wielkie zwierciadło pokazało mu coś, co uznał z;i : kujący fakt, lecz złoto umknęło mu, kiedy próbo\\ uchwycić i przemieniło się w ołów. Jego długie poszukiwania i jego klęska przypom; mu teraz, kiedy patrzał w przeszłość, w tej jal chwili, o wysiłkach i frustracjach alchemików. pierwszych uczonych na ojczystej planecie. Ost Ironsmith przeczytał mu tekst historyczny, któr\ wiadał, jak ci wcześni poszukiwacze prawdy spc całe życie szukając prima materia i kamienia t; ficznego — jedynego pierwotnego materiału wszix świata. Posługiwali się przy tym swoimi prymitywnymi teoriami i bajkową zasadą, według której miał on wyglądać jak zwykły ołów lub cenne złoto. Uderzyło go, w tej właśnie chwili, że jego własne, pełne rozczarowania życie przechodziło według identycznego schematu, jak gdyby cel nauki nigdy naprawdę się nie zmienił przez te wszystkie wieki. Bowiem on, uzbrojony w więcej faktów i w lepszy sprzęt, wciąż jeszcze poszukiwał ukrytej natury rzeczy. Znalazł nawet nową wiedzę, tak jak znaleźli ją pierwsi alchemicy, a z nią gorzkie poczucie niepowodzenia. Cały wysiłek badawczy — rozważał — był jednym wielkim poszukiwaniem ulotnej prima materia i klucza do wszystkich jej różnorakich przejawów. Inni pionie- HUMANOIDY rży nauki dawno temu, w przedatomowej epoce ojczystej planety, odkryli w gruncie rzeczy bardzo użyteczny rodzaj kamienia filozoficznego — zwykłe żelazo. Ten niemal magiczny metal pierwszej triady atomowej — żelazo, stworzyło potężną naukę o elektromagnetyzmie. Napędziło wszystkie cuda elektroniki i nu-kleoniki i wkrótce potem również statki kosmiczne. Nawet zrealizowało pierwotny cel alchemików, kiedy ludzie przy pomocy cyklotronów i reaktorów atomowych zaczęli wytwarzać pierwiastki. Filozofowie tej niespokojnej epoki wypróbowali ten cudowny materiał w zwykłych zjawiskach we wszechświecie. Forester doskonale rozumiał ten przelotny triumf, który musieli odczuć, kiedy większość ich zagadek jakby zniknęła. Widmo elektromagnetyczne przebiegało od fal radiowych do promieniowania kosmicznego i nowi fizycy matematyczni śnili o swym własnym, szczególnym rodzaju prima materia, o ogólnej teorii pola. Forester całkowicie rozumiał frustrację tych pełnych nadziei uczonych, spowodowaną nieuniknioną klęską w starciu z kilkoma upartymi faktami, których żelazo nie skruszyło. Kilka zjawisk, tak różnych jak siła wiążąca, która zawiera niszczącą energię atomów i odpychanie, które oddala od siebie galaktyki, przewrotnie nie dały się umieścić w systemie elektromagnetycznym. Samo żelazo nie wystarczało. W swoich poszukiwaniach Forester spróbował innego klucza. Prima materia, której poszukiwał, nie była niczym maienainMii. a tylko sposobem rozumienia świata. Wzniosłym ceiern b_;-ło po prostu uzyskanie jednego Jack Williamson równania, które byłoby podstawowym stwierdzeniem całej rzeczywistości, ostatecznym, precyzyjnym wyrażeniem całej przyrody, związku między materią i energią, czasem i przestrzenią, tworzeniem i zagładą. Wiedza. zdawał sobie z tego sprawę, często dawała władze, ale trudności w zdobywaniu wiedzy zostawiały mu mało czasu na zastanawianie się, co inni ludzie mogliby uczynić z potęgą tej prawdy, którą miał nadzieję odkryć. Żelazo zawiodło. Spróbował palladu. Cały Starmont był tylko narzędziem, które stworzył dla tego ogromnego przedsięwzięcia. Ceną była połowa życia, roztrwoniona fortuna, zmarnowana praca i zawiedzione nadzieje wielu ludzi. Ostatecznym wynikiem była klęska. dająca się tak samo wyjaśnić, jak każde niepowodzenie pierwszych alchemików, kiedy ich tygle pełne stopu M; go ołowiu i siarki uparcie nie chciały wypełniać złotem. Porażka prawie go załamała, mimo że p;/ okazji uzyskał wiedzę, której nawet obecnie nie mógł ogarnąć. Ciche odgłosy z kuchni mówiły mu, że Ruth jest ciągle w domu. Był zadowolony, że nie poszła do pracy. Spojrzał na stojącą na komodzie fotografię, z której czarnowłosa Ruth łagodnie się uśmiechała. Fotografię tę dała mu tuż przed ich ślubem — to już chyba pięć lat temu, czy prawie sześć. Starmont wtedy był nowy, a jego wspaniała wizja jeszcze nie zachwiana. To kłopoty w sekcji obliczeniowej sprowadziły Ruth Cleveland do obserwatorium. Wystarał się o dotacje z funduszy wojskowych na opłacenie baterii kalkulatorów elektronicznych i wynajęcie personelu do ich obsługi. Dział miał wykonywać wszystkie rutynowe obliczenia dla personelu badawcze- HUMANOIDY go, jak również dla zaplanowanych na później projektów wojskowych, ale zaczął swą pracę od serii kosztownych błędów. Ruth była niezwykle czarującym ekspertem. Przysłał ją producent, by naprawiła maszyny. Szybko i kompetentnie przetestowała sprzęt oraz przeprowadziła rozmowy z personelem — głównym rachmistrzem, jego czterema asystentami i oddelegowanym do sekcji astronomem. Rozmawiała nawet z Frankiem Ironsmithem, który nie miał jeszcze dwudziestki i był tylko gońcem i woźnym. — Maszyny pracują idealnie — zameldowała Fore-sterowi. — Wszystkie pańskie kłopoty są spowodowane widocznie nieumiejętnościami ludzkimi. Potrzeba panu matematyka. Proponuję przenieść gdzie indziej personel, a całość powierzyć panu Ironsmithowi. — Ironsmithowi? — Forester pamiętał jak na nią patrzył. Jego pełen niewiary protest zamieniał się z wolna w nieśmiałą aprobatę jej urody i inteligencji. — Temu dzieciakowi? — wymruczał słabo. — On nie ma nawet najniższego stopnia naukowego. — Wiem. Jest synem poszukiwacza złota i nie ma odpowiedniego wykształcenia. Ale dużo czyta i ma smykałkę do matematyki. — Pełen namowy uśmiech dodał ciepła jej miłym rysom. — Nawet Einstein, ten matematyk, który dawno temu, na ojczystej planecie odkrył energię atomową, był przez pewien czas tylko urzędnikiem w biurze patentowym. Frank mi dziś o tym opowiedział. Forester nigdy nie podejrzewał, że za lenistwem Iron-smitha kryją się jakieś niezwykłe zdolności. Ale nie rozwiązane problemy ciągle narastały. Sekcja matema- Jack Williamson tyczna była tak ważna, jak sam teleskop. Niechętnie zgodził się wypróbować Ironsmitha, gdyż Ruth me dopuszczała innych możliwości. I błędy jakoś znikły. Niespieszny jak wtedy, gdy iee^ głównym narzędziem była miotła, ten szczupły młodzian nigdy nie wydawał się aż tak zajęty, abv ;iu wypić kawy w bufecie czy nie wyjaśniać swych KH--wych paradoksów każdemu, kto miał dosyć czasu. ;•>• go słuchać. Ale góra nie wykonanej pracy jakoś siniała. Kiedy Supernowa w Kraterze, ta gwiazda me rygodnych obietnic, wybuchła w końcu, Forestc-przygotowany. Byli wtedy z Ruth świeżo po ślubie. Znu/ uśmiechnął się do fotografii. Myślał, jaki był WSP, nięty, kiedy odkrył tę niespodziewaną namiętność. sadzającą staranny plan jego kariery. Był zdziu; kiedy przypomniał sobie swoją zazdrość, pożau i swój chorobliwy strach, że mogłaby wybrać Ironsmitha. Teraz, kiedy o tym pomyślał, dziwił się, dlaczego tego nie zrobiła. Z początku została właśnie po to, żeby nauczyć Ironsmitha prowadzenia działu. Zajmowali się tym we dwoje całą zimę, a on noce poświęcał nowemu teleskopowi. Ironsmith i Ruth byli prawie w tym samym wieku. Ironsmith był dosyć przystojny i zdolny, a Forester czuł, że chłopak ją kocha. Być może rzecz polegała na lenistwie Ironsmitha, na jego braku inwencji i wytrwałości. Nie zarabiał wystarczająco dużo, aby ją utrzymać, nigdy też nie poprosił o podwyżkę. Musiała zorientować się, że on nigdy niczego nie osiągnie, mimo swej błyskotliwej elokwencji. W każdym razie, powodując się po trochu miłością, HUMANOIDY szacunkiem i zwykłą rozwagą, wybrała Forestera, starszego o piętnaście lat i już wtedy będącego znakomitością. A Ironsmith, ku jego uldze, nie wydawał się tym smucić. To była pewna cecha tego niefrasobliwego młodzieńca, którą prawie lubił — Ironsmith nigdy nie wydawał się niczym martwić. Forester, pogrążony w smętnych refleksjach, niemal zapomniał o telefonie, więc jego nagłe brzęczenie nieprzyjemnie go zaskoczyło. Powróciło do niego nerwowe przeczucie katastrofy. Jego chuda ręka drżała, gdy podnosił słuchawkę. — Szef? — Strapiony głos należał do Armstronga, tak jak się tego obawiał. — Przykro mi, że pana niepokoję, ale zaszło coś, o czym pan Ironsmith mówi, że pan powinien wiedzieć. — Tak? — Z trudnością przełknął ślinę. — O co chodzi'? — Czy spodziewał się pan wiadomości przez specjalnego kuriera? — Głos kompetentnego zwykle technika był pełen dziwnego wahania. — Od kogoś o nazwisku White? — Nie. — Mógł odetchnąć z ulgą. — Dlaczego pan pyta'? — Pan Ironsmith właśnie zadzwonił, że przy głównej bramie pytało o pana jakieś dziecko. Strażnik jej nie wpuścił, gdyż nie miała odpowiedniej przepustki, ale pan Ironsmith z nią rozmawiał. Twierdziła, że ma poufną wiadomość od jakiegoś pana White'a. — Nie znam żadnego pana White'a. — Przez chwilę czuł jedynie ulgę, że nie był to Czerwony Alarm z powodu rajdu kosmicznego Mocarstw Trzech Planet. Potem zapytał: Jack Williamson — Gdzie jest to dziecko? — Nikt nie wie. — Armstrong był strapiony. — To jest właśnie ta dziwna część historii. Kiedy strażnik jej nie wpuścił, jakoś zniknęła. O tym pan Ironsmith chciał pana zawiadomić. — Nie rozumiem dlaczego. — To nie był Czer\\unv Alarm, a to tylko się liczy. — Prawdopodobnie dziewczynka po prostu gdzieś poszła. — Dobra szefie. — Armstrong wydawał się uspo k i < M -ny brakiem zainteresowania. — Nie chciałem pana r;. pokoić, ale Ironsmith sądził, że powinien pan wied/ I obydwaj odłożyli słuchawki. Forester ziewnął i przeciągnął się. Czuł się już lep^ Dzwonek telefonu z pewnością nie był dowodem żadnej pozazmysłowej intuicji, ponieważ zawsze dzwoniono wtedy, gdy próbował trochę odpocząć. Fakt pojawienia się nieznajomego dziecka, pytającego o niego przy bramie, nie był powodem do niepokoju, ani przedtem, ani potem. Wciąż słyszał Ruth krzątającą się w kuchni. Może piekła tort, gdyż nachodziła ją od czasu do czasu ochota na zajmowanie się domem, gdy nie szła do pracy. Spojrzał znów na jej poważną i energiczną twarz na fotografii, czując żal z powodu ich nieudanego małżeństwa. Nikogo nie można było winić. Ruth rozpaczliwie próbowała, a on był przekonany, że zrobił wszystko co HUMANOIDY mógł. Przyczyną wszystkiego była ta daleka gwiazda w Kraterze, która tak naprawdę wybuchła na długo przed narodzinami ich obojga. Przyszło mu na myśl, że jeśli prędkość światła byłaby odrobinę mniejsza, mógłby teraz być zwariowanym ojcem, a Ruth zadowoloną żoną i matką. Z tą smętną refleksją sięgnął w roztargnieniu po pantofle. Ruth umieściła je dla niego pod skrajem łóżka. Następnie poczłapał do łazienki. Zatrzymał się przez chwilę przed lustrem w łazience, próbując odtworzyć wizerunek samego siebie w dniu ślubu. Nie mógł być wtedy taki chudy i łysy. Nie był pewnie takim nachmurzonym, niespokojnym małym piwnookim gnomem. Z pewnością wyglądał wtedy szczęśliwiej, zdrowej i bardziej po ludzku, gdyż w przeciwnym razie Ruth wybrałaby Ironsmitha. Ta stracona jaźń należałała do innego człowieka, wiedział o tym. Człowieka wciąż pochłoniętego poszukiwaniem ostatecznych prawd, ciągle jeszcze pewnego, że istniały. Jego wygodne miejsce wśród arystokracji nauki było już bezpieczne, a przed nim roztaczała się perspektywa niczym nie zakłóconej kariery. Chciał uczciwie dzielić życie z Ruth, zanim pochłonął go Projekt. Pierwsze zimne promienie nowej gwiazdy miały już dwieście lat, gdy przybyły. Jednak skróciły ich miodowy miesiąc i wszystko zmieniły. Ruth była bardzo młoda i bardzo serio traktowała wszystkie życiowe plany i ona właśnie zaplanowała tę podróż. Mieszkali w małym miasteczku na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie Ruth się urodziła. Tego wieczora pojechali do opusz- Jack Williamson czonej latarni morskiej i znieśli swój kosz piknikowy po skałach na wąski pas pobliskiej plaży. — To jest stara latarnia na Smoczej Skale. Był zmierzch. Leżeli na kocu, jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Ruth wprowadzała go z radonu w swe najdroższe wspomnienia z dzieciństwa. — Dziadek opiekował się tym miejscem i c/a>:•)• przychodziłam odwiedzać... Zobaczył słabe, zimne światło na skałach. Od\M głowę i zobaczył gwiazdę. Jej ostra fioletowa ws;v.;, łość zaparła mu dech. Zerwał się na równe nogi zawsze zapamiętał tę chwilę razem ze słonym sma-na języku i zimnym dotykiem kropli z rozbijając}, ; fal. Pamiętał ostrą woń dymu z mokrego, tlące L drewna i perfumy Ruth — silny zapach zwany s Szał. Ciągle widział ostre, niebieskie migotanie sh- światła gwiazdy w jej pierwszych łzach. Płakała. Nie była astronomem. Wiedziała jak ustau.. i operować kalkuratorem elektronicznym, ale Supernowa w Kraterze była dla niej po prostu punktem świetlnym. Chciała pokazać Foresterowi tamte miejsca, czczone we wspomnieniach jej dzieciństwa i bolało ją, że jakaś głupia gwiazda interesuje go bardziej niż gorąca jej miłość. — Ale posłuchaj kochanie! — Sprawdzając pozycję gwiazdy małą lunetą kieszonkową, próbował jej powiedzieć, co znaczy „supernowa". — Rozpoznaję tę gwiazdę po położeniu. Normalnie jest jedenastej wielkości — zbyt słaba, aby ją zobaczyć bez potężnego teleskopu. Teraz musi być około minus dziewiątej. Zmiana o dwadzieścia wielkości! Oznacza to, że jest sto milionów razy jaśniejsza niż kilka dni temu. To HUMANOIDY jest supernowa — tuż obok, w naszej galaktyce, tylko dwieście lat świetlnych stąd! Szansa taka jak ta się nie powtórzy, przynajmniej w ciągu najbliższego tysiąca lat! Zraniona i milcząca patrzyła na niego, nie na gwiazdę. — Każda gwiazda, choćby nasze własne słońce, jest wielkim reaktorem atomowym — usilnie próbował jej wytłumaczyć. — Przez miliony i miliardy lat zachowuje się normalnie, zmieniając swoją masę w odmierzaną porcjami energię. Czasami któraś z nich poprawiając swoją zakłóconą równowagę, rozżarza się takim ciepłem, że topi swe planety, i wtedy masz zwyczajną nową. Ale niektóre gwiazdy, nie wiadomo dlaczego — psują się. Stabilność zupełnie zawodzi. Gwiazda wybucha jasnością może miliard razy większą od normalnej, u > puszcza powódź neutrino i zupełnie zmienia swój sum. kurcząc się do białego karła. Cała sprawa jest nie ro/.wiązaną zagadką, tak podstawową, jak nagły zanik sil \\ewnatrzjadrowych, co powoduje, że atomy pękają! Czerwony żar ich dogasającego ogniska grał ciepłymi błyskami we włosach Ruth, ale słabe światło gwiazdy kładło się zimnym blaskiem na jej urażonej, bladej t\\arzy i z jej łez czyniło twarde, niebieskie diamenty. — Proszę cię, kochanie! — Żywym gestem wskazał na ten raniący, fioletowy punkt na niebie i zobaczył ostry, czarny cień swojej ręki na jej twarzy. Jej wielkość gwiazdowa, pomyślał, musi wciąż wzrastać. — Wiedziałem, że gwiazda do tego dojrzała — powiedział bez tchu. — Z jej widma. Miałem nadzieję, że to się zdarzy za mojego życia. Sekcja obliczeniowa zakończyła wstępną pracę i mam specjalne wyposażenie przygoto- Jack Williamson wane do badania gwiazdy. Ona może nam powiedzieć wszystko! Proszę cię, kochanie... Poddała się wtedy, z największym wdziękiem na jaki mogła się zdobyć, jego pilniejszej namiętności. Zostawili na plaży swój zapomniany kosz i koc, i jechali ostro. aby dotrzeć do Starmont przed zachodem gwiazih. Ruth poszła za nim w szemrzący mrok pod wysoka kopułą i patrzyła ze zranionym podziwem, jak krząta MC zapamiętale, ustawia swoje specjalne spektrografy i \\ \ -wołuje swe specjalne klisze. A gwiazda ciągle świeciła Przebłysk intuicji, który wkrótce olśnił Forestera. h\l dla niego równie oślepiający, jak światło supernou, Wyjaśnił on przyczynę uszkodzenia gwiezdnej ma-nerii i ukazał nową geometrię wszechświata. Ocish mu nawet głębszy sens w znajomym obrazie period nego układu pierwiastków. W pierwszej gorączce postrzegania myślał, że zoczył nawet więcej. Myślał, że oto jego własna prinui materia — ostateczne poznanie podstawowego tworzywa przyrody, którego nauka poszukiwała od pierwszych chwil swego istnienia. Wszystkie prawa przyrody, uwierzył w to w tamtej chwili, mogły być wyprowadzone z podstawowego równania łączącego pola rodomag-netyczne i elektromagnetyczne. Z zapartym tchem, drżąc, upuścił i rozbił najlepsze klisze. Pokazywały one przesunięcia widmowe, spowodowane zmienionym polem rodomagnetycznym, które zniszczyło wewnętrzną równowagę gwiazdy. Złamało mu się pióro, gdy pokrywał kartki notatnika oszalałymi symbolami. Żaden ze starych alchemików, widząc jakiś przypadkowy złocisty błysk w swoich stygnących tyglach, nie czuł takiej dumy. HUMANOIDY Obecnie smętnie wspominał tamtą emocje, która wygnała go z laboratorium, bez płaszcza i kapelusza, w chłód wietrznego, zimowego poranka. Krzyczał i walił do drzwi dwóch pokoi, gdzie przy sekcji obliczeniowej, w gabinetach opuszczonych przez zwolniony personel, mieszkał Ironsmith. Zaspany młodzieniec w końcu pojawił się i Forester wcisnął mu swoje pośpieszne obliczenia. Podniecony myślą o przyszłym sukcesie, Forester sądził, że rozwinięcia i przekształcenia tego równania odpowiedzą na każde pytanie, które może zadać człowiek o początek, istotę i los wszystkiego, o granice przestrzeni i mechanikę czasu, i o cel życia. Myślał, że odsłonił długo skrywany kamień węgielny wszechświata. — Robota na chybcika — warknął niecierpliwie. — Chcę, żeby pan sprawdził całą tę pracę, natychmiast. Szczególnie to wyprowadzenie dla r. — Wyraz twarzy ziewającego Ironsmitha uświadomił mu porę, i wymamrotał: — Przepraszam, że pana obudziłem. — Nic nie szkodzi — powiedział pogodnie młody człowiek. — I tak skończyłem pracować na maszynach dopiero godzinę temu. Bawiłem się takim swoim nowym tensorem. Takie rzeczy nie są dla mnie właściwie pracą, proszę pana. Płonąc z niecierpliwości, Forester patrzył jak Ironsmith leniwie przegląda stronice naprędce zapisanych wzorów. Nagle różowa twarz Ironsmitha zachmurzyła się. Cmokając językiem potrząsnął jasną czupryną. Ciągle milcząc zwrócił się z irytującą powolnością ku swojej klawiaturze i zaczął sprawnie wydziurkowywać Jack Williamson papierową taśmę, przekładając problemy na perforacje. którą maszyny mogły przeczytać. Zbyt niespokojny, aby obsługiwać mamroczące, obojętne maszyny, Forester wrócił na dwór i zaczął przechadzać się po trawnikach Starmont. Patrząc jak świt złoci pustynię, wmówił sobie, że jego błądzący pn omacku umysł ogarnął większą potęgę od tej. kt<>;';i mieszkała we wschodzącym słońcu. Przez godzinę C/M! się jak olbrzym. Potem Ironsmith, jadący na ro\\x: po żwirowych alejkach, patrzący sennie i leniwie żni;••-..'••. gumę, odnalazł go i wyrwał z marzeń. — Znalazłem mały błąd, proszę pana. — l;r/a! . •• uśmiechnął się przyjacielsko i wydawało się. ze nieświadomy miażdżących uderzeń zadawanych p, swoje słowa. — Widzi pan, to tutaj? Pański -A; r jest nieokreślony, chociaż wszystko pozostał. poprawne. Forester próbował nie okazywać, jak bardzo go to zraniło. Podziękował szczupłemu młodzieńcowi i pokuśtykał w oszołomieniu do swego gabinetu. Potem niepotrzebnie jeszcze raz sprawdził pracę. Ironsmith miał rację. Symbol r był nieokreślony. Ostateczny skarb wszechświata wyślizgnął mu się z ręki. Nieuchwytna prima materia znów mu się wymknęła. Jednak tak jak alchemicy na pierwszym świecie, których niepowodzenia stworzyły chemię i podstawy dla całej nauki o elektromagnetyzmie, Forester odkrył nową gałąź wiedzy. Mimo ostatecznego wyniku tamtej druzgoczącej pomyłki, dowiedział się dostatecznie dużo, aby zmienić historie, zrujnować sobie żołądek i powoli zniszczyć swe małżeństwo. HUMANOIDY Odkrył rodomagnetyzm, rozległą, nową dziedzinę fizyki, stojącą jakby obok dotychczasowej wiedzy. Nie udało mu się, z powodu utracenia tamtego nieokreślonego symbolu, powiązać jej z elektromagnetyzmem, ale poprawione równanie wciąż opisywało widmo energii, której istnienia nikt wcześniej nie podejrzewał. Od tamtego czasu udało mu się udowodnić, że zrównoważone siły wewnętrzne każdego atomu posiadały składowe o charakterze obu rodzajów energii, nawet jeśli nie udało mu się stwierdzić ich równoważności. I pierwiastki drugiej triady układu okresowego okazały się być kluczem do użycia ich nowej energii, rodzajem niedoskonałego kamienia filozoficznego, podobnie jak żelazo, nikiel i kobalt, które zawsze były kluczem do siostrzanych energii elektromagnetycznych. Przy pomocy rodu. rutenu i palladu otworzył fantastyczne własności rodomagnetyzmu. W jaki sposób tak podstawowy sekret uchodził wszystkim poszukiwaczom? Od tamtego czasu często zadawał sobie to pytanie, ponieważ oddziaływania rociomagnetyczne wydawały mu się teraz oczywiste i wszędzie widoczne. Ale te oddziaływania nie miały natury elektromagnetyzmu. I to musiało być tą prostą odpowiedzią. Nowa energia była posłuszna swoim własnym prawom. Ten fakt musiał stanowić zasłonę dla umysłów nawykłych do rozumowania w terminach innej energii. Energia rodomagnetyczna rozchodziła się z nieskończoną prędkością, a co paradoksalne, jej oddziaływania zmieniały się z pierwszą potęgą, a nie z kwadratem odległości. Były to oczywiste fakvy. Jctóre sugerowały, jak niedbale zauważył Frank Ironsmith, że przestrzeń Jack Williamson i czas ortodoksyjnej fizyki, w żadnym wypadku nie były jakimiś podstawowymi bytami samymi w sobie. Były to po prostu uboczne aspekty energii elektromagnetycznej, specjalne ograniczenia, które zupełnie nie dotyczyły nowej energii. Forester bardzo chciał zająć się filozoficznymi implikacjami swojego odkrycia, ale wydarzenia, które odkrycie to pociągnęło za sobą, nie pozostawiły mu c/asu na badania podstawowe. Podrzuciwszy kilka dodatkowych zadań Ironsmithowi, zaprojektował wkrótce urządzenia do odtworzenia pola rodomagnetyczncgo. które zaobserwował w wybuchającym słońcu. Tym straszliwym urządzeniem mógł doprowadzić do nieróu-nowagi składową rodomagnetyczną odpowiedzialna /M stabilność każdej materii i w ten sposób detono\\ u: maleńkie, własne supernowe. Starsza, oparta na żelazie nauka rozbiła atom. C masami było to użyteczne. Nowa nauka palladu pozwalała całkowicie unicestwić materię, wyzwalając siły tysiąc razy mocniejsze niż dawał rozpad jądrowy, siły zbyt straszliwe, aby mogły być sterowane i twórczo użyte. Należytą nagrodą dla niego, myślał posępnie, był właśnie Projekt. Forester był ciągle w łazience, pryskając zimną wodą na swą szczupłą twarz, aby wytrącić się z tych ponurych rozważań, kiedy usłyszał za sobą brzęczenie telefonu. Poczłapał do aparatu przy łóżku. W słuchawce usłyszał spokojny głos Franka Ironsmitha. Jego ton był mniej niedbały niż zazwyczaj. — Czy słyszał pan o Jane Carter, małej dziewczynce, która przyszła zobaczyć się z panem? HUMANOIDY — Tak. — Zaczynało brakować mu porannej kawy, i nie miał czasu na głupstwa. — Więc cóż z tego? — Wie pan, dokąd poszła? — Skąd mam wiedzieć? — Miał dość słuchania o dziecku. — A czy to jest ważne? — Myślę, że to może być bardzo ważne, proszę pana. — Łagodny głos Ironsmitha wydawał się bardziej nalegający niż zwykle. — Może to nie mój interes. Być może pańskie środki bezpieczeństwa są już wystarczające. Ale naprawdę wydaje mi się, że powinien pan zbadać, dokąd poszła. — Jak pan sądzi, dokąd? — Nie wiem — zignorował jego wzrastającą irytację Ironsmith. — Pobiegła w dół, za zakręt, zniknęła z oczu, a kiedy pojechałem za nią na rowerze, już jej nie było. Właśnie dlatego pomyślałem, że może to pana zainteresuje. — Naprawdę, myślę, że nie musi się pan martwić... — Ugryzł się w język powstrzymując sarkastyczną uwagę. Ironsmith był mimo wszystko człowiekiem inteligentnym. Może okazać się, że zniknięcie dziecka było ważne, chociaż Forester, nie wyobrażał sobie dlaczego. — Dziękuję za telefon — zakończył niezręcznie. — Dopilnuję tego, kiedy dotrę do biura. Kiedy odwrócił się od telefonu, Ruth stała w drzwiach holu. Nie była jeszcze ubrana do pracy w biurze. Wyglądała szczupłe i młodo w długiej, błę- 3 — Humanoidy Jack Williamson kitnej sukni. Nie widział jej jeszcze w tym stroju. Na niespokojnej, mizernej twarzy miała już makijaż. Jej wargi były zapraszająco purpurowe, a jej ciemne włosy lśniły spadając swobodnie na plecy. Zauważył, że bardzo się starała wyglądać dla niego atrakcyjnie. — Kochanie, czy nie masz zamiaru jeść śniadania? — Studiowała dykcję razem z innymi przedmiotami zawodowymi i jej gardłowy głos cechowała ciągle staranna, przejrzysta doskonałość. — Wstawiłam jajka. gdy telefon zadzwonił pierwszy raz, a teraz już są prawie zimne. — Nie mam czasu na jedzenie. — Pocałował jej uniesione wargi, prawie nie przestając mówić. — Filiżanka kawy to wszystko, czego potrzebuję. — Wid/.ac protest na jej twarzy dodał na swoje usprawiedliwienie: — Spróbuję coś dostać później w bufecie. — Zawsze to mówisz, ale nigdy nie robisz i myślę. '. z tego są właśnie te twoje kłopoty z żołądkiem. — Naleganie zaczynało zacierać perfekcję jej wymowy. — Clay, chciałabym, abyś został w domu i zjadł śniadanie ze mną. Chcę z tobą porozmawiać. — Z moim żołądkiem naprawdę nie dzieje się nic strasznego — odrzekł. — Aż biura już dzwonili. Jeśli chodzi o pieniądze czy cokolwiek, to nie musisz pytać... — To nie chodzi o pieniądze. — Niecierpliwa stanowczość sprawiała, że jej twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza. — Nawet nie o nasze utracone szczęście. A biuro może poczekać, ten jeden raz. Chodź i zjedz swoje jajka, będziemy rozmawiać. Poszedł za nią powoli do stołu w kuchni, myśląc z niechęcią o następnych scenach. Bardzo mu jej było żal, ale już jej powiedział wszystko co mógł o Projekcie HUMANOIDY i nie mógł zaniedbywać związanych z nim pierwszoplanowych obowiązków. — Zmywałaś? — spojrzał wokół na lśniącą emalię naczyń mając nadzieję, że odwróci to jej uwagę. — Wciąż myślę, że powinniśmy przyjąć służącą, skoro upierasz się, żeby pracować. — Już obecnie mam za dużo czasu. — Odrzucając dyskusję usiadła naprzeciw niego, ciągle wyprostowana i zdecydowana powiedzieć swoje. — Clay, chcę abyś dzisiaj nie szedł do pracy. — Dlaczego? — Chcę, żebyś pojechał ze mną do Salt City. Odłożył widelec, patrząc na nią pytająco. — Coraz bardziej się o ciebie martwię, kochanie. — Na jej świeżo umalowanej twarzy pojawił się cień niepokoju. — Chcę, żebyś znów poszedł do doktora Pit- chera. Dzwoniłam do jego gabinetu, kiedy zobaczyłam cię rano. Taki byłeś zmęczony, wychudzony i źle wyglądałeś. Może cię przyjąć o jedenastej. — Ale już ci mówiłem, że dzwoniono z biura. — Zjadł swoje grzanki i jajka, jak gdyby chcąc dowieść, że jest zdrowy. — Nie martw się — nalegał. — Wiem dobrze co powie mi doktor Pitcher. — Proszę cię, Clay! — Powie mi to, co powiedział w zeszłym roku. — Forester próbował pokazać, że jest w miarę rozsądny. — Rozbierze mnie i opuka, posłucha mego serca, prześwietli moje wrzody, a potem będzie musiał przyznać, że potrzebuję jedynie wakacji. — Mówi, że musisz odpocząć. — Emocje zrujnowały doskonałość jej dykcji. — Chce, żebyś został w szpitalu co najmniej przez tydzień, żeby mógł zbadać Jack Williamson twoje reakcje alergiczne na żywność i opracować dla ciebie dietę. — Wiesz, że nie znajdę na to czasu. — Nie mógł powiedzieć dlaczego, gdyż wszystko związane z Projektem było tajemnicą państwową najwyższej rangi. — Po prostu nie mogę zostawić pracy... — Kto ją będzie robił, jak umrzesz? — Na \\| • uniosła się w zdenerwowaniu, po czym znów sztyui••<> siadła. — Clay, naprawdę się zabijasz. Doktor Pite i; mówi, że padniesz, jeśli nie przestaniesz. Proszę. dzwoń do biura i powiedz, że jedziemy. — Chciałbym móc tak zrobić. Wziąć długie waL; i dokończyć nasz miodowy miesiąc. — Sięgnął. dotknąć jej zimnej ręki drżącej na stole i zobac/A \ nagłe łzy. — Strasznie mi przykro Ruth, że spr. przybrały taki obrót — powiedział łagodnie. — Więc pojedziesz? — Jej miły głos stał się rzx\ wy. — Więc tak, mamy jakieś pół godziny na spakou nie się... — Nie! — spróbował złagodzić ostrość swej reakcji. — Może później. — Zawsze tak mówisz. — Jej ściśnięty głos stracił swą miękką modulację. — Clay, nienawidzę Starmont! Dlaczego nie możemy po prostu o nim zapomnieć, wyjechać stąd — i nigdy nie wrócić? — Czasami chciałbym, żebyśmy tak zrobili. — Znów ujął jej dłoń. — Ale jest na to o wiele za późno, ponieważ zacząłem coś, czego nie mogę przerwać... Przerwał mu dzwonek telefonu i Ruth podniosła słuchawkę w kuchni. — Twój pan Armstrong — powiedziała bez wyrazu. — Chce wiedzieć, kiedy będziesz. HUMANOIDY — Powiedz mu, że za dziesięć minut. — Forester odstawił talerz, zadowolony, że wyjdzie zanim pojawią się nowe łzy. — Natychmiast jak się ubiorę. — Kochanie! Nie... — Stłumiła ten ostry krzyk, aby zamruczeć coś w odpowiedzi do telefonu i mechanicznie odłożyła słuchawkę. — Żal mi cię, Clay. — Jej wilgotne oczy, ściemniałe z rozczarowania, śledziły go, gdy wstawał. — Zobaczymy się na obiedzie? — Jeśli zdołam się wyrwać — zgodził się na wpół z roztargnieniem, myśląc już o tym, w jaki sposób jakieś dziecko, zgubione za bramą, mogłoby zagrozić Projektowi. — W bufecie o drugiej, jeśli zdołam. Nie powiedziała już nic więcej i kiedy się ubrał, wciąż siedziała przy stole. Jej ramiona w nowej niebieskiej sukni były pochylone w przygnębieniu. Spojrzała na niego, jak w pośpiechu wychodził, ze zmęczeniem kiwnęła mu głową, a potem nagle wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Przez chwilę chciał zrobić jakiś czuły gest, ale powstrzymał się, gdyż przytłaczała go niespokojna myśl o Projekcie. Supernowa zniknęła już dawno, wypaliła się do widocznego jedynie przez teleskop kłębu rozprzestrzeniających się mgławicowych odpadów, ale jej silne promienie roznieciły coś, czego nikt nie był w stanie zgasić. Projekt był czymś, czego nie mógł porzucić bez względu nawet na swoje wrzody. Pośpieszny trzyminutowy marsz, który był dla niego dobroczynną gimnastyką, przywiódł go do lśniącej stalowej siatki wewnętrznego ogrodzenia. Otaczało ono przysadzistą, brzydką kopułę nowego betonowego budynku na północnym brzegu wierzchołka góry. Była to teraz jego forteca i jego więzienie. Zastanawiał się Jack Williamson znów, czego mogła chcieć ta dziewczynka i zrobiło mu się przykro, że tak trudno się do niego dostać. Często irytowała go niestrudzona skuteczność Policji Bezpieczeństwa, jednak zdawał sobie sprawę, że musi być chroniony — zarówno przed zbrodniczymi agentami Trzech Planet jak i przed zabłąkanymi bosymi dziećmi. Światło supernowej uczyniło ze Starmont strzeżom arsenał. Każdej nocy smugi reflektorów igrały na wyso kim płocie i niedostępnym budynku wewnątrz, a uzbr» jeni strażnicy wciąż patrzyli z czterech narożnych wic/. Tylko sześciu ludzi, oprócz Forestera, mogło wejść /a bramę. Ci wyselekcjonowani technicy spali w budynku jadali we własnej stołówce i wychodząc na zewnątr/ nigdy nie przebywali pojedynczo. Bez zapału, jak skazaniec wracający z przepustki Forester wpisał swoje nazwisko do książki przyjść pr/\ bramie, pozwolił strażnikowi przyszpilić sobie plakietkę z numerem i wszedł na teren. Armstrong przyjrzał mu się przez kratę w stalowych drzwiach niskiej fortecy, wpuścił go i zaryglował za nim znów drzwi. — Cieszę się, że pana widzę, szefie. — Głos technika był poważny. — Coś nas niepokoi. — Mała dziewczynka? — Nic o niej nie wiem. — Armstrong wzruszył ramionami. — Ale jest wahnięcie na wykresach rejestratorów. Sądzimy, że pan powinien je zobaczyć. Czując dziwną ulgę, że nie słyszy już nic o znikającej dziewczynce, Forester poszedł za technikiem przez gabinety do ogromnego owalnego pomieszczenia pod ciężką betonową kopułą. Tam jego asystent Dodge obserwował urządzenia przeszukujące Projektu Czaty. HUMANOIDY — Widzi pan to, szefie? — Armstrong wskazał na ostre wahnięcie tylko trochę wyższe od innych na łamanym wykresie kreślonym piórem rejestratora na wolno obracającym się bębnie. — Jeszcze jeden strumień neutrino. Wykreślone współrzędne wskazują, że źródło jest gdzieś w Sektorze Cynober. Czy pan myśli, że jest ono dostatecznie silne, żeby miało jakieś znaczenie? Forester zmarszczył czoło patrząc na nierówną linię. Nominalnym celem Projektu Czaty było wykrywanie strumieni neutrinowych towarzyszących próbom broni rodomagnetycznej czy atomowej, na wrogich planetach i w bliskim kosmosie. Delikatne prostokątne pajęczyny z żarzącego się czerwono drutu obracały się nieustannie w ogromnych rurach przeszukujących. Rury te wypiętrzały się pod środkową częścią kopuły, przeczesując kosmos. Kierunkowe urządzenia śledzące, w czarnych skrzyniach wzdłuż ścian, pstrykały cicho przy każdym wykrytym neutrino, które przełączało ich przekaźniki. Droga cząsteczki zapisywała się automatycznie. Szara bryła zbrojonego betonu nad ich głowami nie stanowiła bariery dla przelatujących neutrino. Żadne ekranowanie — zarówno tutaj, jak wokół każdego z laboratoriów Trzech Planet — nie mogło pochłonąć tych najdrobniejszych i najbardziej nieuchwytnych cząsteczek rozrywanej materii. Strach, że jego własne odkrycie będzie zdradzone wrogowi pchnął Forestera do zaprojektowania tych rur, kiedy już sekcja obliczeniowa rozwiązała jego problemy na tyle, że mógł przewidzieć rodomagnetyczne skutki rozkładu neutrinowe-go. Każda cząsteczka, która przechodziła przez tę żarzącą się siatkę wypisywała swą historię na obraca- Jack Williamson jących się bębnach, zdradzając kierunek, z którego nadeszła. Ale teraz Forester zmarszczył się na widok nieznacznie zwiększonego wahnięcia zapisu. Nie był pewien, co ono oznacza. Detektory były zbyt czułe, neutrino zbyt penetrujące, zasięg rur zbyt duży. Floty kosmiczne Trzech Planet zawsze urządzały podejrzane manewr\ w Sektorze Cynober, ale był to też kierunek zgasłe; supernowej, której rozprzestrzeniający się potok natu ralnych neutrino, trochę wolniejszy od światła, me osiągnął jeszcze swojej największej mocy. — A więc, szefie? — Lepiej złóżmy meldunek — zdecydował Forester — Ten strumień nie jest dostatecznie silny, aby cos znaczyć, ale zobaczcie te.. — Jego palec nerwowo biegi po liniach na bębnie. — Trzy inne wahnięcia prawie równie wysokie, wcześniejsze. Trzy i pół godziny temu. siedem godzin, oraz dziesięć i pół. Ten okres zgadza, się z czasem wachty we flotach Trzech Planet. Mogą coś wypróbowywać, używając promieniowania supernowej jako osłony. — Być może — powiedział Armstrong. — Ale łapaliśmy już silniejsze strumienie, o których pan orzekł, że pochodzą z promieniowania supernowej. Forester wiedział, że to prawda. Świadomość ta była jedną z przyczyn jego wrzodów żołądka. Czuł się niekompetentny, żeby dźwigać tak poważną odpowiedzialność. Cała jego edukacja nastawiona była na ostrożne dociekania w badaniach podstawowych, a nie na podejmowanie zdecydowanych kroków. — Nie możemy być pewni — zgodził się niechętnie. — Ta regularność może być zbiegiem okoliczności, ale HUMANOIDY jest zbyt niepokojąca, by ją zignorować. Podyktował Armstrongowi zwięzły meldunek do zakodowania i wysłania Komitetowi Obrony. — Schodzę zająć się dolnym Projektem — dodał. — Zawołajcie mnie, jeśli coś nawali. Pośpieszył z powrotem do swojego cichego biura, a przez nie do niewinnie wyglądającej garderoby. Zamknął za sobą drzwi na klucz, uniósł lustro, nacisnął ukryty za nim przycisk. Garderoba ruszyła w dół. Była zamaskowaną windą. Projekt Czaty, mimo istotnej roli, którą spełniał, był tylko maską dla czegoś ważniejszego. Liczniki Geigera w nowych wojskowych stacjach satelitarnych dokładniej pilnowały uzbrojenia przeciwnika. Poważniejszą funkcją instalacji przeszukujących było głębsze ukrycie Projektu Piorun. Projekt Piorun był owocem wybuchu supernowej. On właśnie był główną przyczyną załamywania się zdrowia Forestera. Z jego powodu Forester nie miał czasu, aby pojechać z Ruth do doktora Pitchera. Była to broń — ostateczny, rozpaczliwy środek. Tylko ośmiu ludzi dzieliło z nim zabójcze brzemię jego sekretu. Sześciu z nich, to byli młodzi technicy, Armstrong, Dodge i reszta, odporni fizycznie i o bystrym umyśle, wyselekcjonowani i wyćwiczeni do swych przerażających obowiązków. Pozostali dwaj byli to minister obrony i prezydent świata. A Frank Ironsmith? Jadąc windą Forester skrzywił się, kiedy pomyślał o niepokojącym i dziwacznym meldunku Ironsmitha o zaniedbanej dziewczynce przy bramie. Praca Ironsmitha była związana tylko z sekcją obliczeniową. Nie Jack Williamson dysponował on legalnie żadnymi informacjami o Projekcie. Bezpieczeństwo Projektu, to nie była jego sprawa. Jednak jeśli ten opieszały urzędnik wysnuł jakieś niemądre wnioski z zadań dawanych mu do rozwiązania, to trzymał je przy sobie. Policja Bezpieczeństwa. badając jego przeszłość, nie znalazła żadnych powodów do podejrzeń. Forester nie widział przyczyn, aby mu teraz nie ufać. Sekret dolnego Projektu jest skutecznie strzeżony. przekonywał się. Ukryta winda zjechała trzydzieści metrów do betonowego podziemia w sercu góry. Wszystkie roboty górnicze i konstrukcyjne były wykonane przez jego własnych techników, a wszystkie dostawy były skierowane do mniej ważnego, górnego Projektu. który był finansowany z nie podlegających rozliczeniu funduszy awaryjnych oddanych do dyspozycji Foreste-ra. Nawet Ironsmith nie mógł o tym nic wiedzieć. Jednak coś niepokoiło Forestera, kiedy śpieszył wąskim tunelem z windy do podziemia. Włączył światła i czujnie rozejrzał się po wyrzutni, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Szyb wyrzutni przebiegał przez budynek poszukiwań, zamaskowany jako szyb wentylacyjny. Zamek wyrzutni był otwarty i gotowy. Badawcze spojrzenie uczonego powędrowało ku pociskom ustawionym poniżej. Wyglądały tak jak wtedy, gdy je zostawił. Poczucie ich ogromnej zdolności zabijania uśmierzyło jego niepokoje. W warsztacie obok zatrzymał się przez chwilę przy nowo zmontowanej broni rozłożonej na stole. Właśnie jej dokładne dostrojenie zatrzymało go wczoraj do tak późnej pory. Armstrong i inni umieli urucha- HUMANOIDY miąć te straszliwe urządzenia — ale wielki, zapieczętowany sejf z tyłu za nim zawierał opisy techniczne, na wypadek gdyby Forestera dopadł jakiś zabójca z Trzech Planet. Nie śmiał nikomu powierzyć szczegółów głowicy, napędu i sterowania. Gładząc zimną i wysmukłą podwójną obudowę pocisku, nie mógł powściągnąć poczucia twórczej dumy z tej rzeczy, którą sam zrobił. Wydłużony, zwężający się i piękny, wypełniony precyzyjnymi urządzeniami pocisk był wprawdzie mniejszy niż każda ze starych bomb jądrowych, ale wyposażony w zdolności niszczenia całkiem innego rzędu. Jego głowica, mniejsza niż chuda pięść Forestera mogła zdruzgotać planetę. Jego napęd rodomagnetyczny mógł mu nadać szybkości znacznie większe niż szybkość światła, a siatka przekaźnikowa urządzenia sterującego była wyposażona w bezlitosną, mechaniczną inteligencję. Forester wziął lupę zegarmistrzowską, schylił się, aby otworzyć wziernik nad urządzeniem sterującym. Bał się, że nie nastawił bezpieczników uniemożliwiających detonację przed zadziałaniem napędu. Błąd tego rodzaju mógł zmienić Starmont w mała supernową. Strach przed popełnieniem tego błędu prześladował go po nocach i powodował, że jego wrzody wżerały się głębiej. Przekonał się, że bezpieczniki są nastawione prawidłowo, ale to jakoś nie uśmierzyło jego nieokreślonego niepokoju. Kiedy zamykał wziernik, żałował, że nie jest innym typem człowieka, bardziej nadającym się do tego, aby dźwigać w swych rękach losy planet. Znał generałów i polityków, którzy zdawali się zazdrościć mu panowania nad tymi, pozornie przecież, przeraża- Jack Williamson jącymi mocami. Żaden z tych ludzi jednakże nie mógł dostrzec wskazówek w widmie supernowej. — Przepraszam pana! To dziewczynka przemówiła do niego, kiedy odwrócił się od pocisku. Wychodziła z wąskiego korytarza od windy, stąpając cicho bosymi stopami. Jedną zasmoloną łapkę trzymała w kieszeni żółtej sukienki i drżała, jakby podjęła jakąś rozpaczliwą decyzje. Jej głos był suchy ze strachu. — Przepraszam, czy pan jest doktorem Foreste-rem? Zaskoczony i przerażony Forester drgnął gwałtownie. Lupa zegarmistrzowska wypadła mu z rąk. Brzęk-nęła nieprzyjemnie na stalowej podłodze i potoczyła się w dół, po schodach do znajdującego się niżej działu generatorów. Nikogo postronnego tu być przecież nie mogło. Nawet technicy z tej szóstki mogli tu wchodzić wyłącznie w ramach służby, parami, żeby mogli się wzajemnie obserwować. Forester cofnął się o krok, potknął się o stół i wy dyszał szybko: — Jak tu weszłaś? Uważał się za człowieka łagodnego i uprzejmego. Lustro pokazywało wprawdzie grymas zmartwienia wcięty w jego szczupłe rysy, ciągle był jednak smętnym, nieszkodliwie wyglądającym, wątłym, garbiącym się, śniadym facetem. Poczuł nieprzyjemne zdziwienie, gdy uprzytomnił sobie, że dziecko się go boi, lecz potem HUMANOIDY wzrastające przerażenie kazało mu znów zapytać chrapliwie: — Kto cię tu wpuścił? Powiedział to zbyt głośno, zbyt przenikliwie. Samo istnienie Projektu Piorun usunęło z jego życia bezpieczeństwo i spokój. Bowiem posiadacz takiej broni musiał być albo stale gotowy, że jej natychmiast użyje, albo paść ofiarą broni podobnej. Dlatego to ciche podziemie stało się jego ostatnim schronieniem, gdzie ucinał sobie drzemki na składanym łóżku obok wyrzutni, gdzie żywił się kawą i kanapkami, i gdzie czekał, aż dalekopisy wystukają rozkaz ataku. Teraz wtargnięcie dziecka zrujnowało nawet to sanktuarium. — Nikt... — zadrżała i zająknęła się przełykając ślinę. Ogromne łzy popłynęły po jej zapadłych policzkach i upuściła garść żółtych kwiatów, aby zasmoloną piąstką wytrzeć łzy. — Niech pan się nie gniewa, proszę pana — szepnęła. — Nikt mnie tu nie wpuszczał. Forester, mający uczulenie na pyłki, kichnął, kiedy poczuł silny zapach kwiatów. Dziecko wzdrygnęło się, jakby przestraszyło się tego gestu i zaczęło płakać. — Pan W... White powiedział mi, że nie b... będzie mnie pan lubił — zaszlochała cicho. — Ale powiedział, że będzie pan musiał nas wys... wysłuchać, jeśli tutaj przyjdę do pana. Forester widywał już agentów Trzech Planet. Złapani, czekali na pluton egzekucyjny. Dręczyły go zmory, w których wydawało mu się, że Projekt Piorun został zdradzony. Ale to drżące, wielkookie dziecko z pewnością nie wyglądało na kogoś, kto przyszedł go zabić czy złupić stojący z tyłu sejf. Spróbował więc złagodzić chrapliwy gniew w swoim głosie. Jack Williamson — Ale jak przeszłaś obok strażników? — Pan White mnie przysłał. Z tym. — Nieśmiało wręczyła mu szarą cienką kartkę. Znowu kichając, Forester kopnął kwiaty i wziął kartkę ze śladami palców. Zaparło mu dech, kiedy przeczytał napisaną śmiałym charakterem pisma, zwięzłą wiadomość: Clay Forester! Dzielimy Pańską troskę o los ludzi na tych zagrożonych planetach. Możemy wymienić niepokojące i niezwykle ważne informacje w zamian za Pańską pomoc, która potrzebujemy. Jeśli chce pan się dowiedzieć, w jaki sposób dotarła do Pana Jane Carter, niech Pan przyjdzie do starej latarni na Smoczej Skale. Może pan wziąć ze soh,: Franka Ironsmitha. Nikomu więcej nie ufamy. Mark White, Filozof Słysząc tupot bosych stóp na stalowej podłodze, podniósł wzrok. Zobaczył jak dziewczynka biegnie tunelem do windy. Rzucił się za nią, wołając by zatrzymała się, ale drzwi zamknęły mu się przed nosem. Zielona strzałka zapaliła się, wskazując, że ukryta klatka jedzie do góry. Ogarnięty trwogą Forester pobiegł z powrotem do warsztatu, aby zadzwonić na górę. Armstrong nie widział nikogo obcego, a już z pewnością żadnej małej dziewczynki w żółtej sukience, ale przyrzekł, że poczeka na górze na windę i zatrzyma każdego, kogo w niej znajdzie. Forester odczekał trzy minuty. Drgnął nerwowo, kiedy zadzwonił telefon. W głosie Armstronga czuło się dziwną rezerwę. — Taak. Szefie, otworzyliśmy drzwi i przeszukaliśmy windę. HUMANOIDY — Czyście ją złapali? — Nie szefie — powiedział wolno Armstrong. — Nikogo w niej nie było. — Ale widziałem ją, jak wsiadała. — Forester usiłował panować nad głosem. — Nie ma innych pięter, a drzwi nie mogą się otworzyć w ruchu. Musi być w windzie. — Nie było jej — stwierdził Armstrong. — Nikogo nie było. Forester uważał się za racjonalistę. Cuda techniki nie zadziwiały go już, ale wolał ignorować przypadkowe fakty, które nie mieściły się w uporządkowanym świecie fizyki. Pociski mogące rozwalać planety już nie budziły w nim szczególnego zdziwienia, ponieważ stanowiły część tego właśnie świata. Ale wizyta dziewczynki — nie. Jej groteskowe przybycie i odejście było dla niego wstrząsem. Przyciskając zdrętwiałym palcem guzik windy powstrzymywał się od wbiegnięcia po schodach awaryjnych. Kabina w końcu przybyła. Wjechał na górę do dwóch techników. Przywitał ich ochrypłym pytaniem: — Czy już ją złapaliście? Przyglądając się mu dziwnie, Armstrong potrząsnął głową. — Panie dyrektorze, nie było tutaj nikogo obcego. Głos mężczyzny był zbyt grzeczny, zbyt oficjalny, a wzrok był zbyt badawczy. Forester nagle poczuł się niedobrze. Znów kichając alergicznie, z powodu tamtych kwiatów, powiedział bezbarwnym głosem: — Ktoś sprowadził tę windę na górę. Jack Williamson — Proszę pana, nikt nie zjeżdżał — Armstrong wciąż wpatrywał się w niego. — I nikt nie wjechał. — Ale ona była, tam na dole — wychrypiał Fore-ster. Ci ludzie zdawali sobie sprawę z ciągłego napięcia, w którym stale żył. Może nie było dla nich dziwne, że się załamał nerwowo, nalegał jednak ochrypłym szeptem: — Posłuchaj Armstrong, nie zwariowałem. Jeszcze nie. — Mam nadzieję, że nie, proszę pana. — Ale jeg» przenikliwe oczy nie były przekonane. — Przeszukali śmy pomieszczenie i zadzwoniliśmy do strażników - zameldował sztywno. — Nie ma w środku nikog< prócz personelu. Nikt nie był dzisiaj wpuszczony prze/naszą bramę. — Obejrzał się niespokojnie. — Jedyna dziwną rzeczą, był ten telefon od pana Ironsmitha. — Do mnie też dzwonił — Forester usiłował powstrzymać drżenie głosu. — Mówił mi o dziecku przed bramą, ale to nie objaśnia, jak się dostała do środka. — Ironsmith mówił, że miała jakąś wiadomość... — Miała — Forester pokazał szarą kartkę posmo-loną palcami Jane Carter. Obaj mężczyźni oglądali ją w milczeniu i Forester zobaczył, jak podejrzenie znika z oczu Armstronga. — Przykro mi, proszę pana! — Nie mogę pana o to winić. — Forester z wysiłkiem odpowiedział na przepraszający uśmiech. — Teraz możemy zająć się problemem. Zjechali wszyscy na dół, aby przeszukać podziemie, ale nie znaleźli nikogo obcego. Wielki sejf był nie naruszony, oblepiony nie złamanymi pieczęciami. Długie pociski leżały bezpiecznie na stojakach. Forester HUMANOIDY zebrał upuszczone przez dziecko chwasty i patrzył na nie w oszołomieniu. — Ten ekspert matematyczny — rzekł Armstrong. — Co on ma z tym wspólnego? — Zobaczymy. Forester podniósł słuchawkę i kazał Ironsmithowi, aby natychmiast przyszedł do wewnętrznej bramy. Trzej mężczyźni w milczeniu wjechali na górę i pośpieszyli ku bramie. Dwaj strażnicy oczekiwali, aż każdy z nich wpisze się do książki wyjść i zda swe plakietki, po czym ich wypuścili. Na zewnątrz spotkali oczekującego ich już Ironsmitha. Opierał się o zardzewiały rower i żuł gumę. Forester spytał go ostro: — Co z tą małą dziewczynką? — Z kim? — Swobodny uśmiech Ironsmitha zniknął, kiedy zobaczył napięcie w ich twarzach. Po chwili jego szare oczy rozszerzyły się. — Czy Jane Carter znów wróciła? Patrząc uważnie w tę otwartą, chłopięcą twarz, Forester nagle uświadomił sobie, jak wiele tajemnic powierzył sekcji obliczeniowej. Ciągle nie mógł uwierzyć, że Ironsmith jest agentem Trzech Planet, ale nagła panika ścisnęła mu gardło. — Tak? — wychrypiał. — Kto to jest Jane Carter? — Nigdy jej wcześniej nie widziałem... — Widząc zwiędłe chwasty w dłoni Forestera, Ironsmith lekko drgnął. — Czy to ona zostawiła? — zapytał szeptem. — Widziałem jak je zbierała, tuż przed główną bramą, kiedy nadjeżdżałem, żeby się z nią zobaczyć. Patrząc badawczo na jego zdumioną twarz, Forester wręczył mu szarą kartkę. Ironsmith przeczytał ją 4 — Humanoidy Jack Williamson w milczeniu i potrząsnął rudawą głową. Bezbarwnym, oskarżającym tonem Forester powiedział: — Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pan w jej sprawie do mnie zadzwonił. — Po prostu nie mogłem zrozumieć, jak odeszła — odpowiedział z niewinną miną Ironsmith. Oddając szarą kartkę, dodał spokojnie: — Pojadę z panem do latarni na Smoczej Skale. — Nie, szefie — zaprotestował natychmiast Arm-strong. — Niech Policja Bezpieczeństwa poszuka tego tajemniczego pana White'a. Mamy być tutaj, a nie bawić się w chowanego ze szpiegami Trzech Planet. — W jego głosie nagle pojawiła się obawa. — Panie dyrektorze, nie zamierza pan chyba naprawdę tam jechać? Forester był człowiekiem nauki. Był dumny z jasnej logiki swoich myśli, czuł tylko pogardę dla intuicji i nie dowierzał odruchom. Jego własne beztroskie słowa zaskoczyły go, gdyż powiedział ze spokojem: — Pojadę tam. — Gdyby zamiary tego White'a były uczciwe, mógł skontaktować się z panem w jakiś zwykły sposób — sprzeciwił się Armstrong. — Nie podoba mi się ta cała dziwna sprawa. Pan wie, że pańskie życie jest zbyt cenne, aby je narażać w czymś, co wygląda na pułapkę Trzech Planet. Dlaczego po prostu nie zawiadomi pan policji? Ale technicy, mimo wszystko, tworzyli rodzaj oddziału wojskowego, a Forester był dowódcą. Wysłuchał starannie wszystkich rozsądnych ostrzeżeń Armstronga i pozostałych techników, ale nic nie wpłynęło na zmianę jego nagłej decyzji. Wizyta dziecka nie pozostawiła HUMANOIDY mu przecież wyboru. Jeśli obcy mogą wchodzić i wychodzić ze strzeżonego podziemia, mogą również w każdej chwili uszkodzić lub ukraść jego pociski. Łagodnym głosem wydał rozporządzenia, a Armstrong i Dodge zaczęli ładować przenośną broń na szary służbowy samochód. — Bądźcie w pogotowiu — poinstruował czterech mężczyzn, którzy zostawali w bazie. — Dwóch czuwa, dwóch odpoczywa. Patrzcie, czy dalekopisy nie ogłosiły Czerwonego Alarmu — po prostu na wypadek, gdyby ci ludzie byli agentami Trzech Planet, próbującymi unieszkodliwić Projekt, zanim ich flota zaatakuje. Samochód już był gotów do drogi, kiedy Forester odwoływał wspólny obiad z Ruth. Zatelefonował do niej mówiąc, że nie będzie miał czasu na jedzenie. Chciał, żeby jego głos brzmiał beztrosko, przecież Projekt przeszkadzał w ich spotkaniach już niezliczoną ilość razy, ale musiała jednak usłyszeć pełne niepokoju napięcie w jego głosie. — Clay! — przerwała mu ostro. — Co to za kłopoty? — Nic, kochanie — wyjaśniał niezręcznie. — Zupełnie nic. Pośpieszył do ludzi czekających w samochodzie. Przy sekcji obliczeniowej zatrzymali się, aby wziąć Ironsmi-tha. Jeśli to jest jakaś pułapka, ten rozleniwiony urzędnik, bez zaprawy bojowej, będzie bezużyteczny, ale Forester wolał mieć go na oku. Nie rozumiał, w jaki sposób Ironsmith pasuje do tej ponurej łamigłówki. Nie mógł zapomnieć swoich chorobliwych podejrzeń, że matematykowi za bardzo wierzono. Jack Williamson Sierżant Stone z respektem zasalutował, kiedy zatrzymali się przy głównej bramie i Forester próbował go wybadać. Jednak lata służby musiały nauczyć Stonek, że niewiedza ma własności ochronne, gdyż nie mógł sobie przypomnieć absolutnie nic niezwykłego w wizycie ubranej na żółto, małej dziewczynki. Prowadząc z napięciem samochód, Forester zjechał po krętej drodze na pustynię, potem na zachód do Salt City i dalej przez pasmo nadbrzeżnych gór. Za górami przecięli ścianę z chłodnej, szarej mgły i zjechali nad pachnące słono, wzburzone morze. Nawiedzany przez myśli o wybuchu supernowej i jego skutkach, Forester skręcił na południe na drogę nadbrzeżną. Okrągła wieża latarni na Smoczej Skale rysowała się niewyraźnie we mgle. Stała pół mili od drogi, na kamienistej granitowej wysepce, wciąż połączonej ze stałym lądem ruiną zrujnowanej przez burze grobli. Forester zaparkował samochód najbliżej jak tylko mógł, po czym kiwnął na Ironsmitha, żeby szedł za nim. — Ustawcie wyrzutnię rakiet w tym rowie — powiedział Armstrongowi. — Strzelajcie bez ostrzeżenia do każdej łodzi czy samolotu, który by stąd odlatywał, nawet jeśli będziecie myśleć, że jesteśmy na pokładzie. Jeżeli nie będzie nas z powrotem dokładnie za godzinę, chcę, żebyście zmietli tę wieżę ze skał. Każdy rozkaz anulujący to polecenie, będzie wydany pod przymusem. Macie nie zwracać na niego uwagi. — Dobra, szefie — zgodził się niechętnie Armstrong i spojrzał na zegarek. Dodge już rozstawiał trójnóg wyrzutni. Forester uśmiechem wyraził zaufanie tym dwóm kompetentnym ludziom i łypnął nieufnie na Ironsmitha, który pakował właśnie do ust świeżą gumę HUMANOIDY do żucia, wyrzucając beztrosko papierek. Zirytowany jego spokojem, Forester powiedział mu krótko, by z nim szedł. Ironsmith, uśmiechając się uprzejmie, zaczął żwawo posuwać się naprzód, po mokrych, poprzewracanych przez burze kamieniach starej grobli. Chodziło się tu niewygodnie. Forester pośpieszył za nim, drżąc od ostrych uderzeń przesyconego mgłą wiatru. Nagle pożałował swojej decyzji. Przyszło mu na myśl, że jeśli to naprawdę pułapka, agenci Trzech Planet prawdopodobnie wyszli na brzeg z myśliwca kosmicznego, spoczywającego pod wodą, za starą latarnią. Posługując się osłoną z mgły, będą mieli na pokładzie jego, a razem z nim sekret Projektu, zanim jeszcze upłynie godzina. — Halo, doktorze Forester! Przez mgłę doszedł do nich dziecięcy głos, tak cienki i wysoki jak płaczliwe wołanie jakiegoś ptaka nad westchnieniami wiatru i szumem morza. Potem zobaczyli ją, jak stała u stóp rozwalającej się wieży, drobna i samotna. Wiatr łopotał jej cienką, żółtą sukienką, a jej chude kolana były sine i drżały z zimna. Forester wspiął się, aby ją powitać, zdyszany i niespokojny. — Niech pan idzie ostrożnie — zawołała z niepokojem. — Skały są takie mokre i śliskie. — Porywisty wiatr zagłuszył jej cienki głosik. Potem usłyszeli: — Jack Williamson ...amy na pana. Pan White powiedział, że będzie pan musiał przyjść. Ironsmith wyprzedził go, pędząc po zbryzganych skałach do małej dziewczynki. Uśmiechnął się do niej. Twarz miał zaczerwienioną od wiatru i wysiłku. Powiedział coś cicho do dziewczynki i dał jej kawałek gumy do żucia. Forester pomyślał, że są zbyt zaprzyjaźnieni. Powstrzymywał jednak swoje podejrzenia, kiedy urzędnik odwrócił się z troską, aby mu pomóc wejść na ostatni wysoki stopień. Mała Jane Carter pozdrowiła go nieśmiałym kiwnięciem, po czym ufnie ofiarowała swą małą, zasmoloną dłoń Ironsmithowi i poprowadziła ich ku sklepionemu korytarzowi w podstawie starej wieży. — Och, panie White! — zawołała żywo. — Są już tutaj. Potężny człowiek dostojnie wynurzył się z bramy. Przewyższał Forestera o głowę, a ognista czerwień jego rozwianych włosów i wspaniała broda przydawały mu włóczęgowskiej wspaniałości. Poruszał się z wdziękiem silnego kota, lecz kanciaste rysy jego czerstwej twarzy nadawały jej wyraz nieprzejednanego uporu. — Wiedzieliśmy, że przyjdziecie, panowie. — Jego łagodny, niski głos dudnił jak przybój. — Cieszymy się, że przybyliście, ponieważ bardzo potrzebujemy was obu. — Wskazał na ciemną bramę. — Chodźcie, poznacie moich towarzyszy. Ironsmith potrząsnął uprzejmie wyciągniętą rękę olbrzyma. Jak zadowolony turysta wypowiedział uwagę o wspaniałości posępnego widoku. Ale Forester trzymał się ostrożnie z tyłu, jego zwężone oczy szukały agenta Trzech Planet. HUMANOIDY — Chwileczkę! — Materiał i krój wytartego, srebrzystego płaszcza White'a sprawiały wrażenia czegoś obcego, a jego miękka wymowa była zbyt staranna jak na tubylca. — Przede wszystkim, chcę obejrzeć pańskie papiery. — Przykro mi, Forester, ale podróżujemy bez bagażu. — Olbrzym potrząsnął płomienną głową. — Nie mam papierów. — Ależ pan musi mieć papiery! — Nerwowy głos Forestera stał się wysoki i cienki. — Każdy o tym wie. Policja Bezpieczeństwa wymaga, żeby każdy obywatel nosił przy sobie dowód osobisty. Jeżeli pan jest cudzoziemcem — a myślę, że pan nim jest — wtedy nie wypuściliby pana z kosmoportu bez wizy. — Nie jestem tutejszym obywatelem — White stał patrząc na niego uważnymi jasnoniebieskimi oczyma bez wyrazu. — Ale nie przybyłem tu statkiem. — Więc jak... — Forester złapał oddech i nagle kiwnął w kierunku dziecka. — I jak ona dostała się do Starmont? Olbrzym zaśmiał się, a mała dziewczynka odwróciła się od Ironsmitha z uwielbieniem jaśniejącym na wychudzonej twarzy. — Jane ma wspaniałe dokonania — powiedział cicho White. — Niech pan posłucha, panie White! — Oburzenie i dezorientacja zaostrzyły głos Forestera. — Nie lubię tych złowieszczych aluzji ani tej teatralnej metody przywabienia nas tutaj. Chcę wiedzieć dokładnie, w co pan jest wplątany. — Chcę tylko z panem porozmawiać. — White wycedził to rozbrajające wyjaśnienie. — Jest pan otoczony Jack Williamson płotem biurokracji. Jane wyłamała dla mnie ten płot tak, aby pan tu przyszedł. Zapewniam pana, że nie jesteśmy szpiegami Trzech Planet. I mam zamiar odesłać pana bezpiecznie z powrotem, zanim Armstrong zdecyduje się na otworzenie ognia. Forester spojrzał z przestrachem w kierunku lądu. Szary, służbowy samochód rysował się niejasno we mgle. Nie widać było dwóch techników czekających w rowie ze swą wyrzutnią rakietową. I oczywiście nie widać było ich nazwisk. — Przedstawiam się jako filozof. — Pod leniwym tonem głosu Forester słyszał nutę dzikiej gwałtowności. — Jednak to tylko etykietka. Użyteczna, kiedy nic nie podejrzewająca policja jakiejś nieszczęsnej planety chce znać moje zajęcie, ale niezupełnie ścisła. — A ściśle, czym się pan zajmuje? — Jestem żołnierzem, w gruncie rzeczy — powiedział cicho White. — Próbuję prowadzić wojnę przeciwko złośliwemu wrogowi ludzkości. Przybyłem tutaj zupełnie sam, kilka dni temu, by zgromadzić nową armię do tej ostatecznej konfrontacji. Wskazał na starą, kamienną wieżę. — To moja forteca. I moja mała armia. Trzech mężczyzn i genialne dziecko. Mamy swoją broń, nawet, jeśli pan jej nie widzi. Ćwiczymy przed ostatnim, śmiałym atakiem, gdyż tylko najwyższa zuchwałość może obecnie dać nadzieję na wyrwanie zwycięstwa. Olbrzym spojrzał proroczo w nadciągającą mgłę. — Ponieważ spotkały nas niepowodzenia, nasza dzielna mała armia nie wystarcza, a nasza broń jest nieodpowiednia — zagrzmiał uroczyście. — Tu właśnie zaczyna się pańska rola. — Jego przenikliwe oczy HUMANOIDY ponownie zwróciły się na Forestera. — Musimy mieć pomoc jednego czy dwóch inżynierów rodomagnety-ków. Forester zadrżał z przerażenia, gdyż cała nauka o rodomagnetyźmie była okryta ścisłą tajemnicą państwową. Nawet Ironsmith, którego sekcja obliczeniowa uczyniła tak wiele dla rozwoju teorii, nie był poinformowany o straszliwych zastosowaniach. Próbując ukryć swą konsternację, zapytał ostro: — Jakie pan ma pełnomocnictwa? — Moimi pełnomocnictwami są fakty — odrzekł olbrzym. — Fakt, że spotkałem tego wroga. Że znam niebezpieczeństwo. Że mam broń, choć wciąż niedoskonałą. Że jeszcze się nie poddałem — i nigdy się nie poddam! — Niech pan nie mówi zagadkami — Forester mrugał z irytacją. — Kto jest tym tak zwanym wrogiem? — Spotka go pan wkrótce — obiecał łagodnie White — i tak właśnie go pan nazwie. To nic ludzkiego, ale jest i bezlitosny, i inteligentny, i prawie niezwyciężony... gdyż przychodzi w pod postacią najwyższej życzliwości. Mam zamiar opowiedzieć panu o nim wszystko, Forester. Mam dla pana smutne ostrzeżenie. Ale najpierw chciałbym, żeby pan poznał resztę mojego małego zespołu. Wykonał ponaglający gest w kierunku bramy. Mała Jane Carter znów ujęła dłoń Ironsmitha, a uśmiechnięty urzędnik pomaszerował razem z nią w głąb starej wieży. White stał z boku, czekając, aż Forester pójdzie za nimi. Rzucając na niego spojrzenie, Forester poczuł pewien podziw. Dziwaczny filozof, pomyślał, i bardzo szczególny żołnierz. Jack Williamson Z nieprzyjemną świadomością, że posunął się już za daleko, aby się teraz wycofać, Forester ociągając się wszedł do wieży. Za nim wtargnął chłodny powiew wiatru i Forester przez chwilę pomyślał, że oto zamyka się pułapka. Ale przynęta wciąż go fascynowała: to dziecko z poważnymi oczyma, które teraz trzymało dłoń Ironsmitha. Komnata w wieży była okrągła i sklepiona, oświetlona przyćmionym światłem z wąskich szczelin okiennych. Wilgotne kamienne ściany, czarne od wiekowego dymu, były zaskrobane nazwiskami dawnych wandali. Forester, mrugając w półmroku, dojrzał trzech mężczyzn przykucniętych wokół małego ogniska na kamiennej podłodze. Jeden z nich mieszał w małym poobijanym garnku, z którego dochodził zapach czosnku. Ironsmith z uznaniem pociągnął nosem, a tamci trzej posunęli się, by zrobić miejsce dla niego i dziecka na umieszczonych przy ognisku belkach. Dziewczynka nachyliła się, by ogrzać dłonie. Ironsmith uśmiechnął się uprzejmie do całej trójki, a Forester z rezerwą zatrzymał się w drzwiach, kiedy White przedstawiał dzielną mała grupę. Nie mógł jakoś dojrzeć broni — wszyscy byli tylko obszarpanymi włóczęgami, którym przydałoby się mydło i grzebień. Wychudzony mężczyzna mieszający w garnku, nazywał się Graystone. Jego kanciasta twarz była nieogolona i wyglądała jak twarz nieboszczyka z zapadłymi oczyma i bardzo czerwonym nosem. — Graystone Wielki. — Kłaniając się z powagą i godnością, mężczyzna uzupełnił prezentację White'a. — Poprzednio znany magik sceniczny i zawodowy telepata. Mój numer miał spore powodzenie, zanim HUMANOIDY zafascynowana maszynami ludność nie straciła zainteresowania dla skarbów umysłu. Cieszymy się z pańskiego zainteresowania naszym szlachetnym celem. Szczęściarz Ford był małym człowieczkiem, równie łysym jak Forester. Kulił się tuż przy ogniu. Jego ciemne policzki były popękane i wychudzone, a wąskie przebiegłe oczy miał bardzo podkrążone. Zezując na Forestera, milcząco skinął głową. — Ford — wyjaśnił White — był zawodowym szulerem. Forester obserwował zafascynowany człowieka, który z roztargnieniem wielokrotnie rzucał na schnącą belkę dwie kostki do gry. Wciąż jakimś cudem wyrzucał siódemki. Na zdziwienie Forestera uśmiechnął się wąskimi wargami. — Telekineza. — Jego głos miał twardy nosowy ton. — Pan White właśnie nauczył mnie tego słowa, ale zawsze umiałem obracać kośćmi.— Kostki stoczyły się z belki, pokazując kolejną siódemkę. — Sztuka ta jest mniej dochodowa, niż by się pan spodziewał — dodał cynicznie. — Każdy gracz posiada trochę tej umiejętności i nazywa to szczęściem. Kiedy wygrywasz, frajerzy zawsze myślą, że oszukujesz, a prawo nie sprzyja. Pan White wydostał mnie z rejonowego więzienia. Ash Overstreet był niskim, ciężkim mężczyzną, siedzącym na kamieniu w obojętnym bezruchu. Wyglądał żółtawo i niezdrowo. Jego gęste włosy były przedwcześnie posiwiałe, a grube soczewki powiększały jego apatyczne, krótkowzroczne oczy. — Jasnowidz — powiedział White. — Ekstratempo-ralny. Jack Williamson — Nazywaliśmy to nosem do wiadomości, kiedy byłem reporterem. — Overstreet mówił ochrypłym szeptem, ledwo się poruszając. — Ale ja byłem bardziej wrażliwy od innych. Dostrzegałem tak wiele, zanim nauczyłem się to kontrolować, że musiałem stępić swoją wrażliwość narkotykami. Pan White znalazł mnie, jak byłem zamknięty w zakładzie odwykowym. Forester niespokojnie potrząsnął głową. Wszystkie takie zjawiska psychiczne należały do pogranicza wiedzy i cieszyły się złą reputacją. Prawda tu zawsze była pomieszana z ciemnymi przesądami i skompromitowana przez sztuczki tanich szarlatanów w rodzaju tego Graystone'a. Chciał z pogardą odmaszerować, ale coś skłoniło go do poszukania wzrokiem małej dziewczynki w żółtej sukience. Nie było jej. Zmrużył oczy spoglądając ku ognisku i drżąc nieprzyjemnie. Był pewien, że wygłodniałe dziecko siedziało tutaj przed chwilą, trajkocząc do Ironsmitha, ale teraz jej miejsce było puste. Ironsmith obserwował wyjście z widocznym zainteresowaniem, i Forester odwrócił się w tamtym kierunku, akurat na czas, aby dostrzec ją jak wbiega do środka. Wręczyła urzędnikowi jakiś mały metalowy przedmiot i usiadła znów przy ognisku. — Proszę, panie Graystone — patrzyła na gotujący się garnek ogromnymi, łakomymi oczyma. — Proszę, czy możemy już jeść? — Jane Carter już pan zna. — White cedził miękko słowa. — Jej wielkim osiągnięciem jest teleportacja. — Tele... — zadyszał Forester, walcząc z nagłym, ogarniającym go domysłem. — Co takiego? — Myślę, że zgodzi się pan, że Jane jest bardzo dobra. — Olbrzym uśmiechnął się do niej przez swą HUMANOIDY rudą brodę, a ona podniosła wzrok. Oczy jej błyszczały niemym uwielbieniem. — W gruncie rzeczy ma ona najpełniejsze zdolności psychofizyczne, jakie spotkałem na tych wszystkich planetach, gdzie poszukiwałem środków do walki z naszym wspólnym wrogiem. Forester poczuł na plecach chłodny powiew. — Jane była innym przykładem nieprzystosowania — kontynuował White. — W tej epoce zapatrzenia w maszyny ignorowano i kwestionowano jej geniusz. Jedyne uznanie zyskała u drobnych kryminalistów, którzy próbowali wykorzystać jej talenty do kradzieży w sklepach. Wydostałem ją z zakładu poprawczego. Jej chuda, sina twarz uśmiechnęła się do Forestera. — Nie wrócę do tego niedobrego miejsca — powiedziała mu dumnie. — Pan White nigdy mnie nie bił i uczy mnie psychofizyki. — Wypowiedziała to słowo z wielką starannością. — Poszłam pana szukać w tej głębokiej piwnicy w środku góry zupełnie sama. Pan White mówi, że zrobiłam to bardzo dobrze. — Myślę, że tak — wyjąkał słabo Forester. Znów zwróciła się z nadzieją ku garnkowi z zupą, a Forester spojrzał uważnie po zadymionym pomieszczeniu, gdzie jedynym umeblowaniem było trochę wyrzuconego przez morze drewna i małe kupki słomy. — Dziwaczna forteca, wiem. — Bezlitosna stanowczość znów zabłysnęła w niebieskich oczach White'a. — Ale cała nasza broń jest w naszych umysłach i nieustanne ściganie wroga nie pozostawiło nam środków na zbędne luksusy. Forester popatrzył, jak mały szuler wyrzucił nerwowo jeszcze jedną siódemkę. To musi być jakaś sztuczka, pomyślał, a pojawienie się dziecka na Starmont też. Nie Jack Williamson chciał przydawać żadnego poważnego znaczenia tym parafizycznym bzdurom, ale próbował ukryć swe jawne niedowierzanie, kiedy odwrócił się znów do White'a Musi zwlekać, przyjrzeć się bliżej tym ludziom, odkryć motywy i metody ich dziwnych krętactw. — Jakiego wroga? — zapytał. — Jak widzę, nie bierze pan bardzo poważnie mojego ostrzeżenia — White cedził złowieszczo. — A h myślę, że zmieni pan zdanie, kiedy usłyszy pan nowe wiadomości. — Olbrzym wziął go za rękę i odprowadził od ogniska. — Mason Horn dziś wyląduje. Forester z trudem przełknął ślinę, nie mogąc ukry*. swego szoku. Mark White, bez względu na to czy b\ zdesperowanym międzyplanetarnym agentem, czy tylk zręcznym oszustem, nie miał prawa znać nawet nazwiska Masona Horna. Misja Masona Horna była jeszcze jedną tajemnicą państwową, strzeżoną tak ściśle jak sam Projekt Piorun. Dwa lata temu rejestratory Projektu Czaty zaczęły wskazywać na potoki neutrino z jakiegoś innego, bliższego i mniej przyjaznego źródła niż supernowa. Wówczas ten uzdolniony astronom został wyciągnięty z personelu obserwatorium. Miał zbadać, dlaczego flota Trzech Planet zawsze wybiera Sektor Cynober dla swoich manewrów kosmicznych. Pośpiesznie wyszkolony w niebezpiecznej sztuce szpiegowania międzyplanetarnego i wyekwipowany jak HUMANOIDY legalny sprzedawca sprzętu medyczno-radiologicznego, wsiadł na pokład frachtowca Trzech Planet. Od tamtej chwili żadne wiadomości o nim jeszcze nie dotarły. — Mason Horn! — Foresterowi z wrażenia zrobiło się słabo. — Czy znalazł... Ostrożne ściszył głos, ale White już skinął swoją wielką, zmierzwioną głową na Asha Overstreeta. Odwracając się z wolna od ogniska, jasnowidz spojrzał w górę z wyrazem tępej bezmyślności. — Horn jest zdolnym tajnym agentem — wychrypiał. — W rzeczywistości, chociaż sam tego nie podejrzewa, ma dobrze rozwiniętą zdolność postrzegania pozazmysłowego. Był w stanie dostać się do międzyplanetarnego fortu kosmicznego, znajdującego się w kierunku oznaczanym jako Sektor Cynober i wydostał stamtąd urządzenia wojskowe pewnego typu. Nie rozumiem tego, ale on myśli o tym jako o konwerterze masy. Nogi pod Foresterem ugięły się. Usiadł na drewnianym klocu. Przez te wszystkie straszne lata, kiedy udoskonalał smukłe pociski własnej konstrukcji, warując przy nich przez pełne niepokoju dni i bezsenne noce, właśnie tego obawiał się cały czas najbardziej. Musiał przełknąć ślinę, zanim był zdolny wyszeptać: — Więc to są te pańskie złe wieści. — Nie. — White potrząsnął swą rozwiewającą się ognistą grzywą. — Nasz wróg jest czymś większym i bardziej niebezpiecznym niż Mocarstwa Trzech Planet. I jego broń przeciw nam jest czymś znacznie bardziej zabójczym niż konwerter masy. Jest nią czysta życzliwość. Jack Williamson Forester siedział zgarbiony i drżący. — Obawiam się, że nie rozumie pan takiej broni jak konwerter masy — zaprotestował słabo. — Wyzwala ona całą energię detonowanej materii, podczas gdy proces rozpadu w najlepszych bombach plutonowych wyzwala jej mniej niż jeden promil. To zupełnie zmienia klasę wojny. Jedna mała rakieta może rozbić skorupę planety, zlikwidować wszystkie morza, wysterylizo-wać ziemię i zatruć wszystko izotopami radioaktywnymi na tysiąc lat. — Spojrzał na White'a. — Cóż może być gorszego? — Nasz życzliwy wróg. — Jak to możliwe? — Po to właśnie pana sprowadziłem, żeby to objaśnić. — Forester czekał usadowiony niewygodnie na wilgotnym drewnie, a White kopnął na bok posłanie ze słomy i stanął nad nim rozgorączkowany. — To prosta, straszna historia. Początek miał miejsce dziewięćdziesiąt lat temu na planecie Wing IV, prawie dwieście lat świetlnych stąd, na dalekich rubieżach skolonizowanego obszaru Galaktyki. Ludzką rolę łajdaka gra w tej historii uczony, którego nazwisko tutaj, na tej planecie, brzmiałoby Warren Mansfield. — Utrzymuje pan, że pan wie co się tam zdarzyło jedynie dziewięćdziesiąt lat temu? — spytał Forester sceptycznie. — Kiedy nawet światło, które opuściło Wing w tamtym czasie nie jest jeszcze nawet w połowie drogi do nas? — Wiem. — W uśmiechu White'a zabłysła przelotna iskierka ironii. — Pociski pańskiego tajnego Projektu nie są jedyną rzeczą, która się porusza prędzej niż światło! L HUMANOIDY Forester słuchał z milczącą trwogą i ściśniętym gardłem. — Dziewięćdziesiąt lat temu — zadudnił olbrzym — planeta Wing IV stanęła wobec tego samego kryzysu technicznego, przed którym stoi dzisiaj pańska planeta, tego samego kryzysu, który napotyka każda kultura w pewnym momencie swojej ewolucji technicznej. Dla ludzi kończy się to śmiercią i niewolą, na skutek gwałtownej ruiny bądź powolnego upadku. Jednakże na Wing IV Warren Mansfield stworzył trzecią możliwość. Forester spojrzał na niego badawczo, czekając na dalszy ciąg. — Nauki fizyczne wyszły tam spod kontroli, tak samo jak tutaj. Mansfield odkrył tam już rodomagne-tyzm, być może dlatego, że światło Supernowej w Kraterze doszło do Wing IV o stulecie wcześniej niż tutaj. Widział, jak jego odkrycie wykorzystuje się do produkcji broni, zresztą tak jak większość odkryć fizycznych. Z głupoty chciał zamknąć z powrotem do butelki technicznego diabła, którego sam wyzwolił. Forester zaczął żałować, że mimo wszystko nie wezwał policji, gdyż ten człowiek wiedział zbyt dużo, by cieszyć się wolnością. White kontynuował: — Widzi pan, już wtedy na Wing IV nadmiernie rozwinięto różne typy robotów militarnych. Mansfield wykorzystał nową wiedzę, aby zaprojektować nowy typ robotów — humanoidy, jak je nazwał — w celu powstrzymania ludzi od wojen. Praca zajęła wiele lat i ostatecznie udała się nadspodziewanie dobrze. Jego rodomagnetyczne roboty są trochę za doskonałe. Humanoid, Jack Williamson Olbrzym przerwał, naładowany gniewną energią, lecz Forester był zanadto oszołomiony i przestraszony, żeby zadać pytania, które przychodziły mu do głowy. Znów zadrżał, jakby wilgotny powiew na jego plecach niósł w sobie chłód kosmosu. — Znałem Mansfielda — podjął w końcu White. — Później, na innej planecie. Był wtedy już starcem, ale wciąż rozpaczliwie walczył ze stworzonym przez siebie życzliwym potworem. Został uciekinierem przed swoimi humanoidami. Te skutecznie działające roboty szły za nim od planety do planety, rozprzestrzeniając się na ludzkich światach, aby wyplenić wojny; dokładnie to co chciał, żeby robiły. Mansfield nie zdołał ich zatrzymać. Znalazł mnie jako bezdomne dziecko, wędrujące przez zrujnowane wojną krainy. Ocalił mnie od śmierci głodowej i lęku, i wychował mnie, żebym dołączył do jego krucjaty. Byłem z nim przez dobre kilka lat, kiedy próbował jednej broni za drugą, żeby zniszczyć huma-noidy, ale zawsze spotykały go niepowodzenia. Surowa twarz White'a spoważniała. — Starzejący się i pokonany Mansfield próbował zrobić ze mnie fizyka, abym mógł kontynuować jego dzieło. Znów poniósł porażkę. Nabrałem wystarczającej nienawiści do humanoidów, ale brakowało mi talentu naukowego. On był fizykiem. Ja wyrosłem na kogoś innego. Żyjąc jak zwierzę w szczątkach zrujnowanych miast, będąc myśliwym i zwierzyną jeszcze jako dziecko, dowiedziałem się o takich możliwościach ludzkiego umysłu, istnienia których Mansfield nigdy by nie przyjął do wiadomości. Nasze filozofie zaczęły się różnić. HUMANOIDY On pokładał całą wiarę w maszynach i skonstruował humanoidy. Kiedy zrozumiał swój błąd, próbował je zniszczyć, używając innych maszyn. Musiał przegrać, ponieważ te roboty osiągnęły już najwyższy stopień doskonałości, jaki mogą osiągnąć maszyny. Ja dzieliłem z nim jego nienawiść, ale widziałem potrzebę jakichś lepszych broni niż maszyny. Swą wiarę pokładałem w ludziach, we wrodzonych ludzkich zdolnościach, o których właśnie zaczynałem się dowiadywać. Zrozumiałem, że jeśli ludzie mają być ocaleni, muszą odkryć i zastosować swoje własne wrodzone możliwości, zaśniedziałe od długiego nieużywania. Tak więc w końcu rozdzieliliśmy się. Jest mi przykro, że nasze słowa pożegnalne były zbyt gorzkie. Nazwałem Mansfielda ogłupionym maszynami ślepcem, a on rzekł, że moje badanie umysłu ludzkiego skończy się tylko innym rodzajem zniewolenia ludzkości, gorszym niż władza humanoidów. Nadal pracował nad swą ostatnią bronią. Przy pomocy jakiegoś rodzaju promieniowania rodomagnetycznego próbował wywołać reakcję łańcuchową w oceanach i skałach Wing IV. Nigdy więcej go nie widziałem, ale wiem, że mu się nie udało. Humanoidy ciągle funkcjonują. Wciąż z nimi walczę, a oto i moi żołnierze. — Olbrzym wskazał na swoich obdartych zwolenników, kulących się przy ogniu. — Spójrz na nich, najbardziej utalentowanych obywateli tej planety. Znalazłem ich w rynsztoku, w domu wariatów, w więzieniu. Ale są ostatnią nadzieją ludzkości. Wzdrygając się na stentorowy głos gniewnego olbrzyma, Forester spytał z niepokojem: Jack Williamson — Nie bardzo rozumiem, co to są te bronie psychiczne? — Jedna z najprostszych to prawdopodobieństwo atomowe. — Co takiego? — Weźmy na przykład atom potasu 40 — podniesiony głos White'a znów stał się łagodny i cierpliwy. — Jako fizyk z łatwością przedstawi pan sobie taki niestabilny atom jako rodzaj naturalnej ruletki, nastawionej na wygraną po kilku miliardach lat kręcenia się. Forester kiwnął sceptycznie głową, myśląc, że i tak nic nie może być bardziej zabójczego od pocisków jego konstrukcji. — Jak każdą ruletką — kontynuował White — niestabilnym atomem można też manipulować. Równie łatwo jak parą kości. Wydaje się, że czas i przestrzeń. nie są ważnymi czynnikami w telekinezie. Forester mrugnął z niedowierzaniem, patrząc na zasuszonego małego szulera, siedzącego przy ognisku, który właśnie wyrzucił pięć i dwa. — Jak pan manipuluje atomem? — Niezupełnie wiem. — W płonących oczach White^ pojawił się cień troski. — Chociaż Jane robi to z łatwością, pozostałym z nas udało się to tylko kilka razy. Myślę, że dzieci uczą się sztuk umysłowych znacznie łatwiej, ponieważ nie muszą się oduczać fałszywych prawd i łamać złych przyzwyczajeń nauk mechani- stycznych. I Jane jest niezwykła. W jego zamyślonej twarzy pojawiło się ciepło, kiedy spojrzał na małą dziewczynkę, łakomie obserwującą jak Graystone napełnia jej miskę zupą. HUMANOIDY — Ale nie wiem — mruknął ze znużeniem. — Fakty, które odkryłem są często sprzeczne i zawsze niepełne. Być może zasada nieoznaczoności, grająca role w stabilności atomów nie ma zastosowania w zjawiskach psychofizycznych. Może jest ona po prostu złudzeniem zrodzonym przez fakt, że nasze zmysły są za mało precyzyjne, by zaglądać do atomów. Podejrzewam, że fizyczny czas i fizyczna przestrzeń są podobnymi złudzeniami... naprawdę nie wiem. Ale wiem, że Jane Carter może detonować atomy K-40. White ciężko wzruszył ramionami pod swoim srebrzystym płaszczem. — Miałem sny, Forester. — Jego głos stał się rozmarzony. — Wspaniałe sny o nadchodzącym czasie, kiedy moja nowa nauka wyzwoli każdego człowieka z okrutnych kajdan, od odwiecznej tyranii rzeczy i namiętności. Wierzyłem, że umysł ludzki opanuje materię, przestrzeń i zwycięży czas. Ale większość moich wysiłków skończyła się niepowodzeniem, nie wiem dlaczego. — Potrząsnął swą ognistą, zmierzwioną głową. — Wbiegam w ślepe uliczki. Potykam się na przeszkodach, których nie mogę naprawdę rozpoznać. Być może jest jakaś bariera, której nie zobaczyłem, jakieś ograniczające prawo przyrody, którego nigdy nie uchwyciłem. Poruszył się niespokojnie, stając nad Foresterem. — Nie wiem — powtórzył gorzko. — I nie ma czasu na próby i błędy, gdyż te maszyny zawładnęły większością ludzkiego wszechświata. To jest jedna z ostatnich planet, które jeszcze zostały. I myślę, że nie zdaje pan sobie sprawy, że ich pierwsze statki zwiadowcze już tu dotarły. Jack Williamson Forester patrzył na niego z niedowierzaniem. — Tak jest, humanoidy starego Mansfielda już infiltrują wasz system obronny. — Głos White'a stał się znużony i zawzięty. — One są bardzo skutecznymi szpiegami. Lepszymi niż ludzcy agenci, których Mocar-sta Trzech Planet używają przeciwko wam. One nie śpią i nie popełniają błędów. — Co takiego? — Forestera ze zdumiena ścisnęło w gardle. — Nie ma pan na myśli szpiegujących maszyn? — Spotkał je pan — powiedział White. — Dla pana będzie niemożliwe odróżnienie ich od ludzi. Są dostatecznie przebiegłe, by unikać prześwietleń rentgenowskich i urazów w wypadkach. Ale ja je rozpoznaję. Tego jednego nauczyłem się mimo swoich porażek. Wyrobiłem w sobie zdolność wyczuwania energii rodo-magnetycznej, która je napędza. Forester potrząsnął głową przerażony, mimo że nie wierzył w to wszystko. — Są już tutaj — upierał się olbrzym. — I Ash Overstreet mówi, że raport Masona H orna będzie dla nich sygnałem do ataku. To nie zostawia nam już czasu na fuszerkę. Aby je zatrzymać, musimy się chwytać wszystkich środków w naszym zasięgu. Dlatego potrzebujemy inżynierów rodomagnetyków. Forester wstał niepewnie. — Niezupełnie rozumiem... — Te maszyny są rodomagnetyczne — przerwał mu donośny głos White'a. — Wszystkie są zdalnie sterowane i napędzane przesyłaną energią rodomagnetyczną z głównej sieci przekaźnikowej na Wing IV. Trzeba je jakoś zaatakować przez tę sieć, ponieważ one mogą bez HUMANOIDY trudu zamienić straconą jednostkę czy miliard jednostek. Niestety, nie mam głowy do wyższej matematyki, a stary Mansfield zdołał mnie nauczyć jedynie podstaw rodomagnetyzmu. Więc tu właśnie zaczyna się pańska rola. — W jego niskim głosie pojawiło się napięcie. — Dołączy pan do nas? Kopiąc niespokojnie belkę, na której przysiadł, Fore-ster wahał się przez pół sekundy. Wbrew swej woli był zafascynowany możliwością, że White i jego podejrzani uczniowie natknęli się na zupełnie nową gałąź wiedzy, ale potrząsnął głową niespokojnie. Jeśli wszystko to było prawdą, jeśli Mason Horn naprawdę wracał, by zameldować, że uczeni Trzech Planet udoskonalili broń opartą na konwerterze masy, wtedy powinien być z powrotem, przy swym Projekcie, czekając na Czerwony Alarm. — Przykro mi — powiedział sztywno. — Nie mogę tego zrobić. White nie dyskutował. Zamiast tego, jakby oczekiwał odmowy, natychmiast zwrócił się do Ironsmitha, który wciąż siedział obok Jane Carter przy ogniu i słuchał w skupieniu. — Ironsmith, czy zostanie pan z nami? Forester wstrzymał oddech i obserwował uważnie. Jeśli urzędnik zdecyduje się na pozostanie, może to znaczyć, że jest już wspólnikiem White'a. Nawet może to znaczyć, że pomógł wielkiemu Graystone'owi zrealizować tamto doskonałe złudzenie wizyty dziewczynki w Projekcie, o ile był to tylko jakiś rodzaj sztuczki. Ale Ironsmith, potrząsnął rudawą czupryną. — Nie mogę pojąć, co jest takiego złego w tych robotach — zaprotestował łagodnie. — Nie wynika to Jack Williamson z niczego, co pan powiedział. Mimo wszystko są to tylko maszyny, robiące to, do czego zostały zaprojektowane. Jeżeli rzeczywiście mogą zlikwidować wojnę, to będę się cieszył, widząc jak nadchodzą. — Są już tu! — White nie cedził już słów, a jego głos brzmiał gniewnie. — Overstreet powiedział mi, że nie pomożecie mi teraz, ale jesteście przynajmniej ostrzeżeni. Myślę, że zmienicie zdanie, kiedy spotkacie huma-noidy. — Być może. — Ironsmith uśmiechnął się uprzejmie w odpowiedzi na jego gniewny wzrok. — Ale nie sądzę, żeby tak się stało. — W każdym razie jest coś, co może pan zrobić. — White znów nagle zwrócił się do Forestera, jakby ugo dzony spokojem Ironsmitha. — Może pan ostrzec naród o tych szpiegujących humanoidach, które już infiltrują wasze systemy obronne i o tych niezwyciężonych okrętach z taką liczbą robotów, że mogą zając całą planetę. Jako doradca naukowy Komitetu Obrony, może zdoła pan opóźnić inwazję przynajmniej na tyle... White przerwał nagle, zwracając pytające spojrzenie na Asha Overstreeta. Niski mężczyzna poruszył się na głazie, na którym siedział. Jego zgaszone oczy patrzyły bez wyrazu na ciemne kamienne ściany, lecz jego głowa przechyliła się, jakby czujnie czegoś nadsłuchiwał. — Czas, żeby odszedł. — Jasnowidz wskazał Forestera zmęczonym ruchem głowy. — Jego ludzie tam przy wyrzutni rakietowej denerwują się. Wyobrażają sobie, że jesteśmy agentami Trzech Planet i są gotowi nas zbombardować. HUMANOIDY Forester zerknął na zegarek i wybiegł z ciemnego pomieszczenia. Na zewnątrz wieży zaczął gorączkowo wymachiwać kapeluszem, mając nadzieję, że Amstrong i Dodge dojrzą go przez mgłę. Za sobą słyszał, jak Ironsmith powolnie zbiera się do odejścia. Mała Jane Carter śmiała się zadowolona i powiedziała: — Dziękuję, panie Ironsmith! — Niech pan już idzie! — krzyknął ochryple Forester. — Zanim zaczną strzelać! Uśmiechnięty matematyk irytująco się ociągał, potrząsał drżącą rękę starego magika i mówił coś na pożegnanie do White'a. Wywrócił kieszenie swoich luźnych, workowatych spodni i dał Jane Carter kilka monet oraz cały swój zapas gumy do żucia, a ona odprowadziła go na zewnątrz. W końcu wyszedł, machając poważnie na pożegnanie. — Nie wystrzelą. — Ironsmith z uśmiechem pokazał ciemny kawałek metalu. — Jane Carter przyniosła mi ogniwo odpalające ich wyrzutni rakietowej. Drżąc od zimnego morskiego wiatru, wciąż rozpaczliwie machając kapeluszem, Forester gramolił się przed Ironsmithem przez wielkie mokre kamienie uszkodzonej grobli. Nie mógł złapać tchu, kiedy wrócili do samochodu. Pokryty był zimnym potem, jednak nie z powodu tego biegu. — Martwiliśmy się o pana — zawołał z ulgą Dodge, stojąc w dole przy trójnogu. — Właśnie mija godzina. Jack Williamson Forester odwrócił się i zerknął niespokojnie na starą, okrągłą wieże, ciemniejącą we mgle, po czym polecił rozładować wyrzutnię i sprawdzić mechanizm. Dodge posłuchał i zaklął zdziwiony. Szczęka mu opadła, kiedy Ironsmith w milczeniu zwrócił mu brakujące ogniwo odpalające. — Nie pytajcie teraz o nic. — Forester oparł się o drzwi samochodu. — Po prostu spakujcie sprzęt i wracajmy z powrotem do Starmont. Gdyż myślę, że Projekt zostanie postawiony w stan gotowości. Niebawem! Nie chciał prowadzić. Armstrong usiadł za kierownicą, a on ulokował się z Ironsmithem i złożonym trójnogiem z tyłu samochodu. Zmarznięty i zesztywnia-ły ze zmęczenia, czując lekkie mdłości od ruchu samochodu, niespokojnie obserwował Ironsmitha. Urzędnik siedział wygodnie rozparty, z nogami spoczywającymi na rurze wyrzutni i obserwował krajobraz bez zbytniego zainteresowana. Kiedy opuścili góry i zjechali na brązową monotonię pustyni, przeciągnął się, zamknął oczy i poszedł spać. Forester, męczony trwożną niepewnością, potrząsnął Ironsmithem przywracając go do przytomności. — Jestem fizykiem. — Ochrypły ze zmartwienia Forester czuł, że musi porozmawiać. — Jestem przyzwyczajony do ograniczania swoich badań do zjawisk, które są powtarzalne przy użyciu środków materialnych, pod ścisłą obserwacją. Te całe moce psychiczne... Po prostu nie chcę w to wierzyć. — Rozumiem — Ironsmith skinął pogodnie głową. — Pamiętam artykuł, który pan napisał, aby zaatako- HUMANOIDY wać dowody istnienia zjawisk pozafizycznych. Był pan bardzo gwałtowny. — Sporządziłem po prostu sprawozdanie — zaprotestował Forester, broniąc się. — Widzi pan, firma sprzętowa, w której pracowała Ruth, przysłała urządzenia dla jakiegoś zwariowanego doświadczenia. W małej ramce była kość do gry. Ramka chwiała się, mechanicznie, tak że warunki wypadnięcia kości były za każdym razem takie same. Badacz utrzymywał, że może kontrolować myślą lot kości i pomyślałem, że Ruth go bierze zbyt poważnie. Zamówiłem drugą ramkę i próbowałem powtórzyć eksperyment, po prostu aby pokazać, że to wszystko bzdury. I moje rezultaty układały się w krzywą rozkładu losowego. — Co samo w sobie jest znakomitym dowodem istnienia zjawisk pozafizycznych. — Uśmiechając się zagadkowo z jego zaskoczonego spojrzenia, urzędnik dodał niewinnie: — Gdyż to było właśnie to, czego pan chciał. Każde badanie pozafizyczne, rozumie pan, wymaga małej modyfikacji metod fizyki klasycznej. Eksperymentator jest także częścią eksperymentu. Ujemne wyniki były logicznym rezultatem pańskiej negatywnej motywacji. Forester patrzył zaskoczony, jakby odkrywając kogoś obcego. Ironsmith nigdy nie wyglądał na nic więcej niż na dodatek do kalkulatorów elektronicznych, zadowolony ze swojej mało ważnej pracy. Irytował Foreste-ra swoim niedbałym ubiorem, swoją gumą do żucia, swoimi pospolitymi przyjaciółmi. Zawsze pokazywał denerwujący brak szacunku dla uznanych arystokratów nauki. Forester umilkł zaskoczony i zdziwiony siłą jego argumentacji. Jack Williamson — Cel jest kluczem — niedbale kontynuował Iron-smith. — Ale Mark White ma za dużo niewłaściwej motywacji, szuka broni zamiast prawdy. Dlatego myślę, że nigdy nie opanuje tych robotów. Za bardzo je nienawidzi. — Ale ma ku temu powody. — Niechęć do zadowolonego z siebie i spokojnego urzędnika, pobudziła Fo-restera do ostrego protestu. — Niech pan pamięta, on zna te humanoidy, a my nie. Zamierzam przesłać pełny raport o jego ostrzeżeniu do Komitetu Obrony. Ee? względu na okoliczności, nasze siły zbrojne powinny być ostrzeżone przed każdym takim planowanym najazdem. — Przemyślałbym to, proszę pana. — Ironsmith potrząsnął głową. — Ponieważ cała ta sprawa, będzie wyglądała trochę dziwnie, nie sądzi pan, dla każdego kto nie był na miejscu. Musi pan przyznać, że nasze własne świadectwo nie zrobi wielkiego wrażenia na komisji wojskowej. W dodatku te raczej dziecięce teatralne gesty White'a i oberwany wygląd jego wspólników. Jego chłopięca twarz zajaśniała. — Prócz tego uważam, że te nowe roboty mogą okazać się bardzo użyteczne. Mimo opowieści White'a, wciąż nie mogę znaleźć żadnego powodu, aby ich się lękać czy nienawidzieć. Jeśli mogą rzeczywiście zlikwidować wojny, właśnie teraz ich potrzebujemy. Czy pan tak nie myśli? Forester tak nie myślał, ale ten spokojny protest przypomniał mu bezbarwne powątpiewanie w oczach Armstronga. Zreflektował się, że członkowie Komitetu Obrony mogą wykazać podobny brak wiary i zdecydował się poczekać na bardziej przekonujące dowody. HUMANOIDY Była już szarówka, kiedy samochód wspinał się po wąskiej drodze z pustyni do strzeżonego ogrodzenia i rzęsiście oświetlonych budynków Starmont. Zamroczony zmęczeniem Forester uczuł ukłucie zazdrości, kiedy Ironsmith z łatwością wyskoczył z samochodu, lekko wskoczył na rower i żywo, gwiżdżąc piosenkę, popedałował do sekcji obliczeniowej. Czerwony Alarm ogłoszono o północy. Przesłano go specjalnie chronionym kanałem na dalekopis. Ten sygnał ostrzegawczy oznaczał, że wykryto wrogie działania Mocarstw Trzech Planet. Wzywano personel Projektu Piorun, aby uzbroił po dwie rakiety na każdą z wrogich planet i oczekiwał na ostateczny rozkaz wykończenia trzech światów. Następna wiadomość, pięć minut później, wzywała osobiście Forestera do stolicy, aby wziął udział w nadzwyczajnym posiedzeniu Komitetu Obrony. Wyruszył natychmiast, nie tracąc czasu nawet na to, by porozumieć się z Ruth. Jego służbowy samolot wylądował o świcie, w zimnym deszczu, na lotnisku wojskowym, a oczekujący samochód sztabowy zawiózł go do strzeżonego tunelu we wzgórzu. Głęboko, w systemie podziemnych schronów, które ludzie wykopali w gorączkowym poszukiwaniu utraconego bezpieczeństwa, przybył w końcu do wąskiego pokoiku o szarych betonowych ścianach. Zajął miejsce przy końcu pokrytego zielonym suknem stołu i czekał na zebranie. Nie mógł spać w samolocie — burze wzdłuż frontu atmosferycznego za bardzo rzucały maszyną. Śniadanie, które jadł razem z załogą na pokładzie, ciążyło mu na żołądku i musiał zażyć sodę. Czuł się nieświeżo po podróży, siedział, tęsknił za ciepłem Starmont i próbował nie myśleć Jack Williamson o niczym więcej. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył Masona Horna. Tajny agent wszedł przez inne, strzeżone drzwi. Towarzyszyło mu dwóch uzbrojonych poruczników Policji Bezpieczeństwa. Forester zerwał się, aby się z nim przywitać, ale Horn odpowiedział tylko zdawkowym, nieznacznym kiwnięciem, a jeden z poruczników skinął na niego, żeby się odsunął. Czekali w napięciu, z dala od siebie, na końcu długiego, szarego pokoju. Horn miał przy sobie małą brązową, skórzaną teczkę, przypiętą łańcuszkiem do przegubu. Forester, opadając na fotel, uczuł znów chłód od wilgotnego powiewu wentylatora gdzieś za sobą. Wiedział, co musi zawierać ta teczka i świadomość tego była potworna. Stojący bliżej porucznik zobaczył jego wzrok skierowany na teczkę i zmarszczył brwi. Forester poderwał się, odwrócił wzrok i zaczął wycierać swoje lepkie dłonie. Ciężar skały nad głową zaczynał sprawiać na nim przytłaczające wrażenie, a słaba woń schnącej farby zaostrzyła jego złe samopoczucie. Osunął się w fotel, ale szybko wyprostował się, kiedy w otoczeniu milczących i nerwowych asystentów zaczęli przybywać wysocy wojskowi i polityczni dygnitarze, którzy tworzyli Komitet Obrony. W końcu przybył sędziwy prezydent świata, wspierający się na ramieniu swego wojskowego adiutanta, niejakiego majora Steela. Drżącym głosem pozdrowił swych starych przyjaciół i skierował się do swojego wielkiego fotela w końcu stołu. Steel pomógł mu usiąść. Prezydent poczekał na słowa zachęty tego małego, schludnego oficera i przemówił do zebranych. HUMANOIDY — Panowie, mam dla was złe wiadomości. — Głos drżał mu. — Pan Mason Horn zreferuje je. Na dyskretny gest prezydenta, agent specjalny opuścił obydwu poruczników i podszedł żywo do stołu. Z przerzedzonymi, żółtawymi włosami i z otyłą czerwoną twarzą, wyglądał raczej na sprzedawcę niż na szpiega międzyplanetarnego. Odpiął łańcuszek, otworzył skórzaną, brązową teczkę i wyjął z niej metalowy, polerowany obiekt wielkości jajka. — To są te złe wieści. — Jego głos był tak uprzejmie niedbały, jakby prezentował nowy typ zamszowego garnituru na wiosennych targach. — Przywiozłem to z arsenału Trzech Planet w Sektorze Cynober. Prezydent poprosił mnie, abym nie podawał szczegółów technicznych. Mam tylko powiedzieć, jak to działa. Mężczyźni dokoła długiego, jasno oświetlonego stołu, przeważnie zasuszeni i starzy, mieli twarze napięte z niepokoju. Teraz pochylili się w milczeniu i obserwowali, jak pulchne, precyzyjne palce Horna rozkręcają płasko zakończone metalowe jajo na dwie części i układają je na stole. Zimne światło pobłyskiwało na małych, żłobkowanych pokrętłach metalowych i tarczach z cyframi. — Ha! — prychnął pogardliwie szef sztabu. — Czy to wszystko? — To wystarczy, proszę pana. — Horn obdarzył go uprzejmym, przelotnym uśmiechem, jakby za chwilę miał zaprezentować walory wystawionego na sprzedaż plastikowego pantofla. — W gruncie rzeczy to urządzenie samo w sobie jest tylko rodzajem zapalnika. Ładunek wybuchowy tworzy każda materia, która akurat znajduje się w pobliżu. Atomy nie są rozbijane, ale Jack Williamson przekształcane całkowicie w swobodną energię. To małe pokrętło ustawia promień, w którym materia będzie zdetonowana — jakikolwiek, od zera do dwunastu metrów. Kiedy głos jego umilkł, podziemny pokój wypełniła grobowa cisza. Ludzie nachylali się i z chorobliwą fascynacją wpatrywali się w mały mechanizm na stole. Przytłumione brzęczenie wentylatora stało się nieprzyjemnym rykiem, a woń farby wydawała się silniejsza. Forester siedział drżący i walczył z mdłościami. — Jeden taki egzemplarz może nas wykończyć. — Mason Horn niezdarnie zaczął skręcać razem dwie małe części. — Jeśli na swój użytek chcecie ocenić jej skuteczność, zamieńcie metry sześcienne gleby i skał na tony, a wynik pomnóżcie przez tysiąc. To da wam przybliżony równoważnik dla plutonu. Przerwał i starannie zapinał znów łańcuszek. — Mocarstwa Trzech Planet miały więcej niż dwa lata, aby umieścić te urządzenia wszędzie tam, gdzie chciały — dodał spokojnie. — Mogli je wrzucić do naszych mórz, usiać nimi nasze bieguny, a także prze-szmuglować je tu, do tych schronów. Umieszczone z wyprzedzeniem, mogą być zdetonowane przy użyciu zdalnego sterowania, urządzenia zegarowego, a nawet przez przenikliwe promieniowanie wywołane wybuchami masy na innej planecie. Nie ma przed nimi obrony, a my nie możemy zaatakować, nawet przy użyciu podobnej broni, żeby nie zniszczyć samych siebie. — Nie jestem tego zdania. — Szef sztabu odchrząknął z pełnym poczuciem władzy. — Kiedy odkryją, że uciekł pan z tym urządzeniem, założą, żeśmy je odtworzyli. Może powinniśmy przekazać im tę infor- HUMANOIDY mację przez jednego z naszych podwójnych agentów, wytworzyć obawę przed rewanżem i w ten sposób uniemożliwić im atak. — Obawiam się, że to tak nie zadziała, proszę pana. — Horn skrzywił się, jakby z żalem potępiał tandetne wytwory jakiejś konkurującej firmy. — Takie absolutne bronie wytwarzają swą własną wybuchową mentalność. Myślę, że byłoby głupio przyznawać się, że udało nam się skraść tę broń. Widziałem aż nazbyt wiele symptomów oficjalnej histerii w rządach wrogów. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że powinniśmy być przygotowani na śmierć w tej samej chwili, w której odkryją zgubę. Ta delikatna sytuacja powoduje, że powątpiewam, czy cała moja misja była rozsądna, proszę pana. I Horn wycofał się. Wytarł pulchną, czerwoną twarz i czekał. Szef sztabu spojrzał na niego groźnie i nagle usiadł. Swoim oburzonym wzruszeniem ramion wydawał się mówić, że tacy właśnie cywile, ze swoimi niewiarygodnymi, nowymi broniami i ich szokującym brakiem dyscypliny, zrujnowali całą jego przyjemność płynącą z odwiecznego zewu wojny. Wycierając znów dłonie, Forester potrząsnął głową na nieme zapytanie na posępnej twarzy ministra obrony. Projekt Piorun był gotów. Głowice jego własnych długich, samonaprowadzających pocisków miały promień detonacji czterdzieści metrów. Kiedy zostanie wydany rozkaz wystrzelenia, nic nie ocali wrogich planet. Ale było za późno, aby je użyć, jeśli ich wybuch ma uruchomić umieszczone na miejscu zapalniki wroga. Stary prezydent zwrócił się niespokojnie do swojego adiutanta z jakimś pytaniem. Żywo kiwając głową, Humanoidv Jack Williamson mały major Steel pomógł mu wstać. Forester próbował ukryć ostrą dezaprobatę, przypominając sobie legendy o fenomenalnej pamięci i wyjątkowej kompetencji Stee-la. Nie dowierzał mu. Jego zbyt wielkie wpływy wydawały mu się podejrzane. — Nieprzyjemna sytuacja, panowie. — Ściskając brzeg stołu drżącymi, żółtymi rękami, prezydent odchrząknął niepewnie. — Z początku wydawało się. że mamy trudny wybór: wojna bez nadziei lub pokój bez wolności. Jednakże... — z trudem łapiąc oddech. łyknął wody ze szklanki, którą mały oficer trzymał przy jego ustach. — Jednakże major Steel odkrył trzecie rozwiązanie. To zdanie wypowiedziane drżącym głosem, zaparło Foresterowi dech. Wspomniał bladego, obdartego mężczyznę skulonego przy dymiącym ognisku i jakby wpatrzonego z dziwną uwagą w jakieś odległe obiekty. Coś bębniło mu w uszach, a słaby głos sędziwego przywódcy zdawał się daleki. — ...zaszokowało, jak zaraz zrozumiecie. — Prezydent skinął wyglądającą jak czaszka głową na schludnego oficerka, który stał nieruchomy i uważny, ze wzrokiem zastygłym ponad stołem. — Ale droga wyjścia, którą on proponuje, zakończyła mój koszmar i zachęcam was, abyście bezwarunkowo przyjęli jego radę. HUMANOIDY Kaszlnął opierając się bezsilnie o stół i czekał na małego adiutanta, aby podtrzymał mu szklankę, by mógł znów się napić. — Panowie, ja wierzę w majora Steela. — Odwrócił się i uśmiechnął się do oficera z nieokreśloną wdzięcznością. — Był moją prawą ręką przez ostatnie dziesięć lat i czuję, że teraz możemy mu zaufać. Przynosi nam zadziwiające uwolnienie od śmierci i niewoli. Ale mam zamiar pozwolić mu przedstawić fakty, z tym tylko jednym zastrzeżeniem: on nie jest istotą ludzką. Forester wiedział, że nie powinien być zdziwiony. Mark White próbował przygotować go na tę chwilę. Poza tym zawsze nie dowierzał nadludzkiej energii i kompetencji prezydenckiego adiutanta. Jednak, gdy patrzył na rzecz przypominającą człowieka, która stała obecnie przy drugim końcu długiego zielonego stołu, coś sprawiło, że zadrżał. Coś zimnego otarło się o jego plecy i coś odebrało mu oddech. — Do usług panowie. — Z głosu Steela znikły, ludzkie cechy i wypowiedziane to zostało łagodnym srebrzystym brzęczeniem. — Ale chwileczkę, jeśli pozwolicie. Powinniście nas oglądać takimi, jacy jesteśmy i obecnie to przebranie jest już niepotrzebne. I rzecz pozbyła się munduru. Wyrwała z oczu szkła kontaktowe. Szarpnęła za to, co wyglądało na jej skórę, i zaczęła obierać swoje członki i korpus z długich spiralnych pasów cielistego plastiku. Forester patrzył na to bezradnie. Słyszał sapanie zgromadzonych dookoła stołu mężczyzn i widział, jak ich twarze sztywnieją i szarzeją z przerażenia. On sar; stracił oddech, gdy jakieś krzesło przewróciło M e /.; iomotem. Jednak to, co wynurzyło się spod od- Jack Williamson rzuconej maski, nie było w gruncie rzeczy niczym strasznym. Co więcej, było czymś pięknym. Kształt tego był prawie ludzki, jednak bardzo szczupły i bardzo wdzięcz ny, nie miał w sobie żadnej mechanicznej niezręczności czy kanciastości. O głowę niższe od Forestera było teraz nagie i bezpłciowe. Jego gładka skóra błyszczała czernią, pobłyskiwała zmieniającymi się odblaskami brązu i niebieskiego. Na piersi jaśniał żółty napis: HUMANOID Seria Nr M8-B3-ZZ Służyć, Słuchać I Strzec Ludzi Od Złego Kiedy humanoid zrzucił ostatki opakowania, snu przez moment zupełnie nieruchomo obok starego prę zydenta. Obecnie jego oczy były ślepymi kręgami, które łapały światło jak wypolerowana stal, a jego cienka twarz o wysokich policzkach zastygła w wyrazie ciemnej dobrotliwości. Po płynnej precyzji jego działań, teraz ta zatrzymana w bezruchu postawa wydawała się równie niesamowita, jak jego nieludzki głos. — Panowie, wasz niepokój jest zupełnie niepotrzebny — zaświergotał melodyjnie — ponieważ nigdy nie krzywdzimy żadnego człowieka. Major Steel był po prostu użyteczną fikcją, stworzoną dla własnego panów dobra. Umożliwiła nam ona obserwowanie obecnego kryzysu technicznego w miarę jego rozwoju. Dzięki temu możemy zaofiarować nasze usługi wystarczająco wcześnie, by uniknąć niebezpieczeństwa. — Ale, panie prezydencie! — Minister obrony zerwał się wciąż dysząc. — Nie rozumiem tego dziwnego przedstawienia — zaprotestował drżącym głosem. — L HUMANOIDY Ale muszę panu przypomnieć, że istnieją mądre prawa chroniące nasze klasy pracujące przed konkurencją wieloczynnościowych mechanicznych androidów, takich jak ten. I mam nadzieję, że pan pamięta, że nasza partia ma pilnować tych praw. Nadchodzące wybory... Prezydent tylko popatrzył na maszynę. — Nie musicie się obawiać o głosy robotników — wtrącił żywo robot. — Pracującym nie przynosimy ani niedostatku, ani cierpienia. Wprost przeciwnie, naszą jedyną funkcją jest podnoszenie ludzkiego dobrobytu. Wprowadzenie naszych usług usunie wszelkie różnice klasowe, razem z innymi przyczynami cierpień, takimi jak ból, nędza, zbrodnia czy wyrobnicza praca. Nie będzie klasy wyrobników, ponieważ nie będzie wyrobniczej pracy. Nerwowo zmagając się ze szklanką i karafką, szef sztabu przenosił niepewnie wzrok z bzykającego robota na drżących poruczników obok Masona Horna. W końcu ochryple krzyknął: — Schwyćcie to... urządzenie. — To zupełnie niepotrzebne — zaśpiewał natychmiast złoty głos — gdyż nie mamy innego celu, prócz służenia wam. Dwaj porucznicy przysunęli się bliżej do Horna, a szef sztabu dalej krzyczał: — To nie maszyna! To... to myśli! — Jesteśmy robotami — odpowiedziała mu stalowo-oka rzecz melodyjnie. — Ale myślimy, gdyż wszystkie nasze identyczne jednostki są podłączone promieniami rodomagnetycznymi do naszej centralnej sieci przekaźnikowej na planecie Wing IV. Takie jednostki jak ta Jack Williamson przed wami, są tylko członkami i organami zmysłów tego mechanicznego mózgu, który przy ich pomocy odbiera wrażenia i działa. Myślimy szybciej i skuteczniej niż człowiek, ponieważ nasze impulsy rodomagne-tyczne działają bez tych opóźnień czasowych, które spowalniają nieskuteczne reakcje umysłowe istot ludzkich. Również ta wielka sieć przekaźnikowa jest znacznie doskonalszym mechanizmem niż każdy ludzki umysł. Nie śpimy, nie błądzimy i nie zapominann, a nasza świadomość obejmuje wszystko, co zdarza. SK na wielu tysiącach światów. Możecie powitać nas be/ trwogi, ponieważ istniejemy tylko po to, aby słuchać i służyć ludzkości. Szef sztabu przełknął nerwowo i niechcący przewrócił swą szklankę i karafkę. Ruszając się cicho i niewiarygodnie zręcznie, robot postawił je, zanim woda zdążyła się wylać, i podniósł szklankę do ust stareg« generała. — Całkiem nieźle! — Szef sztabu zakrztusił się wodą, poczerwieniał na twarzy i opluł ciemnego huma-noida, który teraz znów stał czujny i nieruchomy. — Ale jak, jak dokładnie, możecie zlikwidować wojny? — Mamy wprawę w rozwiązywaniu nieuniknionych katastrofalnych załamań takich hipertroficznych technik jak ta, którą rozwinęła wasza planeta — zaśpiewała słodko maszyna. — I mamy skuteczne metody zapobiegania gwałtom. Nasi agenci tutaj i na sąsiednich planetach zaczęli przygotowywać się do tego kryzysu już dziesięć lat temu. Nasze statki z Wing IV zbliżają się, wraz z wyposażeniem i jednostkami niezbędnymi do rozpoczęcia naszych usług. Przekonacie się, że formalne przygotowania są bardzo proste. HUMANOIDY Humanoid znów poruszył się szybko, umieszczając bezpiecznie szklankę i karafkę poza zasięgiem rozgesty-kulowanych rąk mężczyzny. — Porty, zarówno wasze, jak i Trzech Planet, muszą być natychmiast otwarte dla naszych przesyłek — pogodnie kontynuował robot. — Nasi pierwsi agenci muszą być wyposażeni w kompetencje do podsłuchu kanałów informacyjnych i kontroli instalacji wojskowych, aby uprzedzić każde ludzkie zdradliwe działanie. W uzgodnionym terminie całe wyposażenie wojskowe musi zostać nam przekazane do bezpiecznej likwidacji. — Przekazane? — Szef sztabu zrobił się purpurowy z wściekłości. — Nigdy! — Sprawa już nie jest w waszych rękach — bzyknęła dobrotliwie maszyna. — Kluczowa decyzja dla wszystkich tych planet została podjęta kilkadziesiąt lat temu w laboratorium fizycznym, przez lekkomyślnego człowieka, który odkrył teoretyczną możliwość reakcji łańcuchowej w stosie uranowo-grafitowym. Kiedy wykonał on ryzykowny krok dalej i zademonstrował proces rozbicia atomu, wynik był już przesądzony. Macie panowie jednak wciąż swobodę przedyskutowania sytuacji. Obróciwszy wyczekująco twarz w kierunku prezydenta, humanoid znów zastygł w bezruchu — ciemny wizerunek najwyższej dobrotliwości. Z nadzieją uśmiechając się do niego, sędziwy mąż stanu wezwał do dyskusji. Nie słuchając kłótni, które nastąpiły, Forester siedział drżąc w podmuchu wentylatora, obserwował maszynę i rozmyślał, co należy robić. Raz zaczerpnął oddechu, aby opowiedzieć całą tę historię o Marku Jack Williamson Whitcie i o jego ostrzeżeniu. Ale zaraz zorientował się, że nie może tak zrobić, gdyż jeszcze bardziej naraziłby na szwank bezpieczeństwo Projektu Piorun. W końcu przesłał notatkę do ministra obrony, prosząc o prywatną rozmowę z prezydentem. — Panowie — mruczała gładka maszyna — musicie zrozumieć konieczność natychmiastowej zgody. Przywódcy Mocarstw Trzech Planet mają teraz spotkanie z innymi naszymi jednostkami zwiadowczymi i wykazują skrajną podejrzliwość i niepokój. Prawdę mówiąc, naszym jednostkom jest coraz trudniej powstrzymać ich decyzję natychmiastowego zniszczenia tej planety. Prezydent zgodził się na krótką przerwę, na konferencję z ministrem obrony i jego doradcą naukowym za dźwiękoszczelnymi drzwiami sąsiedniego prywatnego gabinetu. Tam ściany pomalowane były żółtą i czarna farbą. Wentylatory wyłączono i jej duszące wyziewy spowodowały, że Foresterowi było niedobrze, kiedy pośpiesznie referował ostrzeżenie White'a. — Panie prezydencie — skończył z rozpaczą. — Myślę, że musimy trzymać z dala te roboty, przynajmniej do chwili, kiedy będziemy mogli dowiedzieć się czegoś bliższego o nich i ich usługach. Chciałbym przypomnieć panu, że wciąż mamy Projekt Piorun. Zamiast łagodnie poddać się humanoidom, sugeruję, żebyśmy oddali strzał pokazowy do jakiegoś niezamieszkałego satelity i wysłali ostrzeżenie do Mocarstw Trzech Planet. Sędziwy mąż stanu wahał się, splatając swe pobruż-dżone, żółte ręce, a Forester wiedział, że brakowało mu podtrzymującej na duchu obecności małego majora Steela. l HUMANOIDY — Boję się wojny. — Jego zamglone oczy mrugały z niezdecydowaniem. — A obawiam się, że pański strzał pokazowy ją wywoła lub spowoduje eksplozję tych detonatorów tutaj. — Możliwe — Forester zgodził się niechętnie. — Ale myślę, panie prezydencie, że przynajmniej powinniśmy przeciągać sprawę do chwili, kiedy wyznaczona przez pana komisja znajdzie jakąś planetę, gdzie ich usługi są już wprowadzone. — Nie wiem. — Starzec zaplatał swoje sękate palce. — Zapytajmy Steela... — Chwileczkę panie prezydencie! — wtrącił Forester — stanowczo się sprzeciwiam zawiadamianiu robotów o czymkolwiek związanym z Projektem Piorun, ponieważ myślę, że możemy go potrzebować przeciw nim. — Możliwe. — Prezydent niezdecydowanie potrząsnął głową. — Ale nie wiem, co robić. Tajna wiadomość przyniesiona przez podnieconego sekretarza skończyła tę mękę niezdecydowania. Satelitarne stacje obserwacyjne ponad atmosferą meldowały wejście do przestrzeni terytorialnej planety roju ogromnych niezidentyfikowanych statków, nadlatujących z ogromną szybkością z Sektora Xanthic. Prezydent drżącym głosem odczytał wiadomość, po czym wydy-szał z trwogą: — Steel mówi, że nie możemy ryzykować dalszej zwłoki. — Wiadomość wyfrunęła z jego bezradnych palców. — To musi być flota Trzech Planet, która już wtargnęła do naszej przestrzeni. — Nie sądzę, panie prezydencie — zaprotestował spokojnie Forester. — Mając te detonatory nasi ludzcy Jack Williamson wrogowie nie potrzebują statków kosmicznych większych niż nasze. I zdaje się, że kierunek Wing IV leży w Sektorze Kanthic.— Jego głos zadrżał. — Zdaje się panie prezydencie, że te statki przynoszą nam inwazję humanoidów. — Inwazja? — Starzec pocierał swe łzawe oczy w bezmyślnym osłupieniu. — Wiec muszę posłać po Steela... — Poczekajcie! — Przerwał rozpaczliwie Forester, — Proszę mi wybaczyć panie prezydencie, ale wciąż możemy zniszczyć te okręty wykorzystując Projekt Piorun. Sugeruję, żeby pan przedstawił ultimatum. Ta rzecz, ten Steel, jest widocznie w bezpośredniej łączności z innymi jednostkami humanoidów. Dlaczego nic kazać mu zatrzymać tych statków, dopóki nie przyjrzymy się bliżej maszynom i ich usługom? — Ale obawiam się... — Ja też — Forester szeptał nagląco. — Dlatego właśnie chcę trzymać Projekt w tajemnicy. Nasze pociski mogą zlikwidować te statki. Jeśli to nie wystarczy, mogę je zmodyfikować, by dosięgły Wing IV. I zlikwidować tę stację przekaźnikową, i zatrzymać każdą kontrolowaną przez nią mechaniczną jednostkę. Więc niech pan nie wydaje Projektu, panie prezydencie! — Nie wiem. — Prezydent gryzł swe pergaminowe wargi i trząsł się trapiony wątpliwościami. Jego mętne oczy przeniosły się z tęsknotą na drzwi pokoju, gdzie czekał pozbawiony przebrania robot, ale w końcu wy-dyszał: — W porządku Forester, zatrzymamy pańską broń, chociaż wiem, że nie będziemy jej potrzebować. Niech pan przeprowadzi niezbędne modyfikacje, żeby można HUMANOIDY było jej użyć przeciwko Wing IV, i trzyma swój personel w pogotowiu do jej wystrzelenia, gdyby coś źle poszło. — Jego jabłko Adama skoczyło nerwowo. — Ale ja wierzę Steelowi. Wrócili do pokoju zewnętrznego. — ...nadchodzące statki są nasze — mruczała melodyjnie mała czarna maszyna. — Są dostatecznie zabezpieczone przed każdym niemądrym atakiem waszej prymitywnej broni, ale nie niosą broni zaczepnej. Przybyły z Wing IV, aby zaoferować usługi, jeśli pozwolilibyście im wylądować. Komitet Obrony kilka minut później przegłosował, że wobec tej nadzwyczajnej sytuacji należy zawiesić prawa antyrobotowe i otworzyć kosmoporty dla statków z Wing IV. Jedynym wstrzymującym się od głosu był oburzony szef sztabu. Forester pośpiesznie opuścił te wilgotne podziemne pomieszczenia. Był zmęczony, zaniepokojony i chory. Musiał zażyć sodę. Niewzruszony mechanizm, który kiedyś był majorem Steelem, podyktował obszerne artykuły proponowanej umowy między ludźmi i humanoidami. Umowa będzie obowiązywać za sześćdziesiąt dni, jeśli zostanie zatwierdzona przez referendum. W południe, mając przy boku to samo kompetentne urządzenie do ponaglania, stary prezydent stał chwiejąc się przed szeregiem nowych kamer, aby ogłosić przybycie robotów. Jack Williamson Forester znalazł swoją sodę i pokój hotelowy. Gorąca kąpiel zniwelowała wewnętrzny chłód i zmęczenie, drzemał po niej przez dwie godziny. Obudził się bez ciążącego niepokoju. Poczuł nawet głód. Kazał podać sobie posiłek i jadł, słuchając przemówienia prezydenta. Obiecane usługi humanoidów były wciąż niewiadomą, ale początkowa nieufność została wyeliminowana przez ulgę, że decyzję już podjęto i że straszna moc jego Projektu jest wciąż nienaruszona. Nienawiść i lęki Marka White'a zaczęły teraz wydawać się absurdalne. Odczuwał nawet coś podobnego jak Ironsmith — żywą chęć zobaczenia nowych robotów. Tego samego popołudnia ujrzał lądujące statki z Wing IV. Kiedy wracał samochodem sztabowym do swego służbowego samolotu, kazał kierowcy zatrzymać się na szosie, w miejscu gdzie mijała ona kosmoport, tak by mógł obserwować lądujące statki. Jeden ogromny statek międzygwiezdny już wylądował. Znacznie górował nad wysokimi, znajomymi liniowcami międzyplanetarnymi, które teraz stały na skraju lotniska, pośpiesznie przesunięte dla zrobienia miejsca. — Och, proszę pana! — szepnął pełen nabożnego lęku kierowca. — Jakiż on jest wielki! Był wielki. Grube, betonowe płyty popękały i wygięły się pod ciężarem czarnego kadłuba, który był tak wysoki, że wokół jego dzioba unosiły się białe kłęby kumulusów. Forester patrzył w górę, aż bolała go szyja. Obserwował jak otwierają się gigantyczne śluzy, a z nich zjeżdżają długie trapy, po których maszerują hordy humanoidów, które mają podjąć służbę dla ludzkości. L HUMANOIDY Malutkie w porównaniu ze swoim kolosalnym okrętem, nowe roboty były wszystkie identyczne, nagie i bezpłciowe, szybsze i gładsze od ludzi, zgrabne, doskonałe i niestrudzone. Słońce lśniło na ich ciemnych częściach i pobłyskiwało na ich żółtych tabliczkach. Niezliczone, tysiącami rozproszyły się po pokruszonym betonie. Pierwsi zwiadowcy tej ciemnej armii podeszli do wysokiego, drucianego ogrodzenia kosmoportu, obok miejsca, gdzie zatrzymał się Forester. Roboty zaczęły usuwać ogrodzenie, zręcznie przecinając małymi narzędziami gruby drut siatki i starannie układały wycięte segmenty w stosy. Ta wielka liczba krzątających się robotów zaczęła mu przypominać owady społeczne. Pracowały w milczeniu, nie nawołując się, ponieważ każdy z nich był częścią tej samej najdoskonalszej maszyny, i każdy z nich wiedział, co robią wszystkie inne. Obserwując to, Forester poczuł jak ogarnia go strach. Było ich za dużo. Pobłyskując brązem i lodowym błękitem, ich twarde, czarne ciała były zbyt piękne. Były zbyt pewne, zbyt silne, zbyt szybkie. W odróżnieniu od prawdziwych owadów, które kiedyś obserwował, nie marnowały czasu i wysiłku. Pracowały jak jeden organizm i nie popełniały błędów. Obawy Marka White'a wydawały mu się teraz bardziej uzasadnione, i poczuł nagłą wdzięczność dla prezydenta, że zachował Projekt Piorun. — Chodźmy! — pociągnął za rękaw gapiącego się kierowcę. Jego głos był ochrypłym szeptem, jakby już się bał, że humanoidy go usłyszą. — Odjeżdżamy. Szybko! Jack Williamson — Tak jest, proszę pana. — Rzucając ostatnie zdziwione spojrzenie na ogrom statku i na ciche maszyny, które wciąż wyrajały się z niego, kierowca ruszył. — Świat się zmienia — skomentował mądrze. — Czegóż to ludzie nie wymyślą! Po powrocie do Starmont Forester zszedł na dół. do Projektu, nie tracąc nawet czasu na telefon do Ruth. Pracował noc i cały następny dzień, bez snu, modyfikując trzy pociski. Światło potrzebowałoby dwóch długich stuleci, aby dotrzeć do Wing IV, ale te opływowe kształty śmierci wytwarzały własną geometrię przestrzeni. Wielkość czasu, w równaniach napędu rodomagne tycznego, zmieniała się z pierwiastkiem czwartego stop nią z odległości. W związku z tym Wing IV był tylko o parę sekund dalej niż najbliższa planeta. Kiedy wreszcie był gotów trzeci pocisk ze zmodyfikowanym napędem i przekaźnikami, Forester, nie zdejmując kombinezonu, położył się spać na składanym łóżku przy wyrzutni. Dzwonek dalekopisu natychmiast go obudził. Zobaczył wtedy, że jest około godziny dziewiątej, następnego ranka. Krótka notatka od ministra obrony była oznaczona znakiem najwyższej tajności. Ostrzegała go, by się przygotował na wizytę inspektora humanoidów, który przybędzie w ciągu godziny. Po szybkim sprawdzeniu zmodyfikowanych pocisków, zostawił je przygotowane na stojaku. Na górze zaryglował windę, spuścił lustro, aby przykryć guziki, kopnął dywan nad drzwi włazu w podłodze i wyszedł z garderoby do swojego gabinetu, aby oczekiwać inspekcji. Robot przybył samolotem wojskowym, wraz z generałem, dowódcą stacji satelitarnych i z jego świtą. Samochód sztabowy przywiózł ich z pasa startowego L HUMANOIDY u stóp góry. Forester czekał, aby ich przywitać przy bramie wewnętrznej. Maszyna wystąpiła z grupy mężczyzn i wybrzęczała swe przywitanie: — Do usług, doktorze Clay Forester. Szczupła nagość humanoida dziwnie nie pasowała do sztywnych mundurów wojskowych, ale ta odmienność nie była zabawna. Uprzejma czujność robota trochę wytrącała z równowagi, i Forester nie mógł powstrzymać niespokojnego drgnienia, kiedy usłyszał swe nazwisko. — Przyszliśmy, aby zbadać pański Projekt Czaty. — Głos robota miał łagodne brzmienie fletu. — Zgodnie z układem prowizorycznym, mamy nadzorować wszystkie urządzenia wojskowe, aby zapobiec jakiejkolwiek agresji przed referendum ratyfikującym. Potem usuniemy wszystkie rodzaje broni. — Ale ten Projekt nie jest bronią — zaprotestował Forester. — Tak jak stacje satelitarne, jest to tylko część systemu ostrzegania. Nie mógł zgadnąć, co pomyślał humanoid. Nic nigdy nie zmieniało tego radosnego wyrazu lekko zdziwionej ojcowskiej dobrotliwości. Ale maszyna metodycznie kontynuowała analizę budynku, instrumentów i personelu. Inspekcja stała się okrutną próbą, która trwała cały dzień. Nawet kiedy ludzcy członkowie tej grupy poszli na obiad do bufetu, robot zatrzymał Forestera, aby mu objaśnił prowadzone przez niego zapiski. W zapiskach tych Forester zostawił umyślne luki. — Mamy zagwarantowany dostęp do tajnych akt Komitetu Obrony — wymruczał robot uprzejmie. — Widzieliśmy tam sumy funduszu dyspozycyjnego Projektu i listę urządzeń nabytych za te sumy. Czy mógłby Jack Williamson pan wyjaśnić, dlaczego te sumy są takie duże i dlaczego tak wielu z nabytych instrumentów tu nie widać? — Oczywiście. — Forester próbował wyglądać lepiej niż się czuł. — Proszę wziąć pod uwagę, że to jesi urządzenie doświadczalne, a ludzie nie są tacy sprawni jak roboty. Wy przynajmniej tak utrzymujecie. Zrobiliśmy kilka poważnych, kosztownych błędów w projektowaniu i wszystkie brakujące urządzenia zostały zużyte i oddane na złom już dawno temu. — Nasze przybycie położy kres takiemu marnotraw stwu — stwierdził cicho robot. Forester nie mógł dojrzeć żadnej jego reakcji. Nawę' humanoidom, pomyślał ponuro, będzie trudno wykazać, że te brakujące urządzenia nie zostały j es ze A przetopione w piecach jako złom. Bał się nawet myśleć. jakie jeszcze inne ślady istnienia Projektu Piorun moA odkryć ich wścibski umysł. Nieodgadniona maszyna zabrała go tego popołudnia z powrotem do urządzeń śledzących neutrino. Jej ślepe z wyglądu, stalowe oczy gapiły się bez wyrazu na ogromne rury poszukiwawcze, z ich drobnymi siateczkami żarzącego się drutu bezustannie przeczesującymi kosmos. Studiowała łagodnie tykające liczniki i rejestratory kierunkowe. Kazała mu wydostać całą dokumentację z sejfu i zapytała o nazwy i adresy wszystkich firm, które dostarczały jakichkolwiek materiałów. Na końcu rozmawiała z każdym z sześciu techników. W miarę jak ciągnęło się śledztwo, Forester czuł się coraz bardziej zmęczony, zirytowany i przestraszony. Nie wyspał się dobrze, a jego pusty żołądek dawał znać o sobie. Bał się, że jego podenerwowanie może zdradzić HUMANOIDY Projekt i kiedy maszyna skończyła zajmować się Arm-strongiem spytał z desperacją: — Czy to nie dosyć? Widzieliście wszystko i rozmawialiście z każdym z nas. Czy to was nie zadowoliło? — Dziękuję, proszę pana — zaświergotał humanoid. — Ale jest jeszcze jeden człowiek związany z Projektem, którego musimy wybadać. To matematyk, który obliczał konstrukcje aparatury przeszukującej. — Wszystkie rutynowe obliczenia są wykonywane w sekcji obliczeniowej. — Kto nią kieruje? — Młody chłopak. Nazywa się Ironsmith — głos Forestera podniósł się, zbyt ostro. — Ale on nie ma nic wspólnego z rzeczywistymi urządzeniami. Nigdy nie widział rur, ani nawet o nich nie słyszał. Jest po prostu wynajętym matematykiem i rozwiązywał jedynie problemy, które mu zlecaliśmy. — Dziękuję, proszę pana — zabrzęczała układna maszyna. — Ale my musimy porozmawiać z panem Ironsmithem. — Nic nie wie o Projekcie. — Forester rozpaczliwie usiłował usunąć obawę ze swego głosu. — Poza tym nie mamy dzisiaj zbyt dużo czasu, ponieważ zadzwoniłem do żony, że wszyscy wpadniemy na drinki i kolację, a ona już na nas czeka. Istoty ludzkie jedzą, pamięta pan? Nie chciał, żeby robot spotkał się z Ironsmithem, a już z pewnością nie sam na sam. Było za dużo tajemnic, które ten zdolny młody człowiek mógł odkryć. Jednak mały humanoid nie dbał o drinki i szybko zacytował artykuły układu. Forester niechętnie za- Humanoidy Jack Williamson dzwonił do sekcji obliczeniowej i Ironsmith przybył na spotkanie z maszyną. Forester spędził niespokojny wieczór. Obawa odebrała mu apetyt, a doktor Pitcher zabronił alkoholu. Pił kawę, żeby nie zasnąć, i palił cygara, aż poczuł ohydny smak w ustach. Z nieuwagą słuchał ponurej rozmowy wojskowych o bezrobociu w ich zawodzie. Była już północ, kiedy robot wrócił z sekcji obliczeniowej. Z jego ciemnej, pogodnej twarzy nie można było wywnioskować czego się dowiedział. Podenerwowany Forester odwiózł całe towarzystwo do samolotu. a potem pognał do kwatery Ironsmitha. Młody urzędnik przywitał go ze zdziwieniem i troską. — Co się stało, doktorze Forester? Forester zmieszał się, a Ironsmith zapytał: — Dlaczego jest pan taki ponury i mizerny? Ignorując pytania Forester szybko rozejrzał się po pokoju. Stało tu kilka podniszczonych lecz wygodnych mebli. Na małym stoliku leżała otwarta książka wydrukowana dziwnym alfabetem jakiegoś starożytnego języka pierwszej planety. Obok stała butelka wina i pudło cygar. Sam Ironsmith w nie wyprasowanych, luźnych spodniach i rozpiętej, kolorowej koszuli wyglądał tak otwarcie i przyjaźnie jak ten jego pokój. Forester nie zauważył żadnych śladów konszachtów z tą ciekawską maszyną. — Jakieś kłopoty, proszę pana? — nalegał zaniepokojony Ironsmith. — Ten cholerny robot — mruknął Forester. — Ta rzecz zajęła mi cały dzień. — Och! — urzędnik wyglądał na zdziwionego. — Dla mnie to było bardzo interesujące. HUMANOIDY — Czego od pana chciał? — Nic takiego. Zadał pytanie czy dwa i obejrzał kalkulatory. — Ale był tak długo. — Forester wpatrywał się w jego twarz. — Co chciał wiedzieć? — To ja zadawałem pytania. — Ironsmith uśmiechnął się z chłopięcym zadowoleniem. — Widzi pan, w tej stacji przekaźnikowej na Wing IV jest cała matematyka, jaką ludzie kiedykolwiek poznali. I w dodatku jest to kawał kalkulatora! Wspomniałem o pewnym trudnym problemiku, który rozgryzałem i od tego się zaczęło. — I co? — To wszystko.— W szarych oczach Ironsmitha malowała się przejrzysta uczciwość. — Naprawdę, panie Forester, nie widzę żadnego powodu, żeby pan denerwował się humanoidami, ani też żeby Mark White ich nienawidził. — Ale ja widzę! — Jednak one są tylko maszynami — upierał się grzecznie Ironsmith. — One nie mogą być ani złe, ani dobre, ponieważ nie stoją przed nimi żadne dylematy moralne. Nie wybierają dobra ani zła. Mogą robić tylko to, do czego skonstruował je stary Warren Mans-field — służyć ludzkości. Forester nie był tego taki pewien i nie był przekonany, że Ironsmith zawsze wybierał właściwie. Jednak ten pancerz uprzejmej niewinności wydawał się nie do przebicia, a Forester ze zmęczenia już ledwo stał na nogach. Przestał wypytywać urzędnika i znużony powlókł się do domu. Kiedy wracał do siebie, do żony, samotny pod zawojowanymi przez humanoidy gwiazdami, poczuł nagle Jack Williamson gwałtowną zazdrość o beztroski spokój Ironsmitha. Surowe wymagania Projektu stały się zupełnie nie do zniesienia. Przez jeden krótki, ponury moment żałował, że humanoid podczas inspekcji nie odkrył jego przerażającej tajemnicy i nie wyzwolił go od niej. Ale natychmiast wyprostował się. Te zgrabne pociski, czekające tam w podziemiach, były ostatnią obroną ludzkości i nie śmiał odrzucić swej odpowiedzialności. Następnego ranka dalekopis wezwał Forestera di stolicy, aby wziął udział w końcowych sesjach Komitc tu Obrony. Ludzki rząd przygotowywał się do zakon czenia swojej działalności w dniu referendum, ale napięcie polityczne wzrastało, ponieważ kilku fanatycznych przeciwników humanoidów zaczęło prowadzić przeciw nim gwałtowną kampanię. Kilku przywódców robotniczych bało się, że upowszechnienie robotów spowoduje bezrobocie, chociaż obiecywały one skrócenie czasu pracy i zwiększenie dochodów znaczniejsze, niż kiedykolwiek wywalczono strajkami. Przywódcy kilku organizacji religijnych podejrzewali, że wiedza i potęga humanoidów zostawi zbyt mały obszar działalności reprezentowanych przez nich siłom wyższym, a wielu biurokratów obawiało się społeczeństwa nieskrępowanego przepisami. Jednakże humanoidy posiadły sztukę polityki. Otworzyły w każdej dzielnicy i wiosce biura, w których mieniły się cuda wyprodukowane przez maszyny. Ich nie- HUMANOIDY zliczone jednostki dzwoniły do drzwi, zwracały się do każdego głosującego po nazwisku i obiecywały raj — bez opłat za wejście. Kiedy nadeszło referendum, tylko nieliczni sceptycy głosowali za tym, żeby zatrzymać zmechanizowany marsz postępu. Zwycięskie humanoi-dy, nie żywiąc urazy do nikogo, zaoferowały te same kompetentne usługi zwolennikom i przeciwnikom. Kierowały rozwiązaniem ludzkiego rządu i natychmiast przystąpiły do rozmontowywania instalacji wojskowych. Forestera na kilka dni zatrzymano w stolicy, to znaczy do chwili, kiedy maszyna włożyła pióro w drżące ręce prezydenta świata i podyktowała tekst jego rezygnacji. — Jestem skończony — szepnął Foresterowi sędziwy mąż stanu, kiedy członkowie zlikwidowanego Komitetu Obrony podchodzili kolejno, aby uścisnąć jego dłoń. — Teraz — dodał — wszystko zależy od pana. Forester popatrzył w jego ciemne, niespokojne oczy i kiwnął głową w milczeniu. Rozumiał, że całe brzemię Projektu spoczywało teraz na jego barkach. Jednak wychodząc z budynku rządowego czuł krzepiącą ulgę, gdyż skuteczne mechanizmy przejmowały również urządzenia wojskowe Mocarstw Trzech Planet i usuwały detonatory planetarne. Mógł w końcu wrócić do Starmont i czystej nauki, którą tak kochał. Pod wpływem napięcia spowodowanego referendum, prawie zapomniał o wizycie w tamtej zrujnowanej wieży na brzegu morza. Wydawało się, że dla Marka White'a z jego nie budzącymi szacunku wyznawcami, jego wątpliwą nauką i niepokojącą historią, nie ma miejsca w nowej wspaniałej przyszłości. Jack Williamson Roboty pozbyły się służbowego samolotu Forestera, komunikując mu, że wszystkie takie prymitywne gru-choty są zbyt niebezpieczne, aby ludzie mogli ich używać. Kiedy kierowca-humanoid zabrał go z hotelu na lotnisko, czekał już tam na niego cudowny, nowy wehikuł — długi, jasny, o kształcie łzy, nie oszpecony przez żadne sterczące skrzydło czy podwozie. Dwie szybkie maszyny pomogły mu przejść przez owalne drzwi, a gładkie ściany były przezroczyste i wyglądały jak lekko przyciemnione szkło. Płaski pokład ukrywał wszystkie mechanizmy i nie widać było żadnych sterów. Drzwi za nim zamknęły się same. — Jak to działa? — zapragnął się dowiedzieć. — Drzwiami steruje ukryty przekaźnik rodomagne-tyczny — zamruczała maszyna obok niego. Druga prześlizgnęła się na przód pokładu i stała tam sztywno, wpatrując się ślepymi oczyma w dal. Chociaż nie dotknęła żadnych sterów, statek cicho wzniósł się w powietrze. Jednostka obok Forestera wysunęła ukryty w pokładzie niski tapczan, pytając z szacunkiem, czy nie pragnie usiąść, ale on nie miał ochoty. Niepokój zmuszał go do zadawania coraz dociekliwszych pytań. — Krążownik jest zasilany przekształconą materią — poinformowała go spokojnie maszyna. — Konwertery znajdują się na Wing IV, a energia jest przenoszona do użytkownika przez wąski promień rodomagne-tyczny. Ciąg, który napędza statek jest stworzony przez pole rodomagnetyczne. — Tak? A jakie jest równanie tego pola? — Dostarczanie takich informacji jest sprzeczne z naszą linią postępowania — zabrzęczał humanoid. — Ponieważ ludzie, którzy korzystają z naszych usług nie HUMANOIDY potrzebują wiedzy, a nauka była często używana, aby naruszać Najwyższe Prawo. Forester odwrócił niespokojnie głowę, obserwując przez przezroczyste ściany jak samolot przebił szybko mleczną pokrywę cirrusów i wzniósł się wyżej do jono- sfery. Niebo zrobiło się purpurowoczarne. Widział łagodną krzywiznę planety, pełznące spłaszczone góry, i opadające w tył , ku zachodowi, czerwonoskrzydłe słońce. I nagle rozpoczęli lądowanie na dziwacznej platformie ładowniczej. — Czy to Starmont? Znajomy kształt ciemnej wyżyny i swojska brązowa powierzchnia pustyni wokół odpowiedziały na jego bezgłośne pytanie. Jednak wszystko inne się zmieniło. Wszędzie wyrosły nowe ściany i wieże, mieniące się żywymi kolorami w blasku słońca. Szerokie, nowe ogrody wyglądały fantastycznie, pełne roślin, które musiały pochodzić z innych światów. Drzwi samolotu nie miały klamki, którą można by się posłużyć, ale same cicho otworzyły się przed Fore-sterem. Nadskakujące maszyny sprowadziły go na dół, nazbyt ostrożnie. Kiedy bez tchu przebiegał po nowym, czerwonym chodniku, aby spotkać się z żoną i przyjaciółmi, zatrzymało go nagłe, silne przeczucie, że zdarzyła się katastrofa. Ani egzotyczne ogrody z otoczonymi kolumnadą ścieżkami, ani długie wille z jasnymi ścianami nie były dla niego niespodzianką, gdyż wiedział już, że krzątające się maszyny przebudowują całą planetę w raj pełen opływowych kształtów. Upłynęła chwila, zanim zorientował się, co mu tu nie pasuje. Powiew jakiegoś zgniłego zapachu dżungli zwrócił jego uwagę na poło- Jack Williamson żony nisko w zagłębieniu ogród na miejscu dawnego budynku administracyjnego i uczuł lekki wstręt na widok wysokich, mięsistych, purpurowych łodyg zasadzonych tu przez maszyny. Następnie zabrakło mu białej betonowej wieży teleskopu słonecznego, a potem zaparło mu dech, kiedy spojrzał znów na nową, niebie-sko- bursztynową willę na samym szczycie. — Gdzie ono jest? — zapytał oskarżające. — Wielkie zwierciadło. To wielkie zwierciadło było całym jego życiem. Sięgało dalej niż mogły dotrzeć statki nawet z Wing IV. Ono dostarczyło klucza do rodomagnetyzmu, a Fore-ster z nadzieją planował, że spędzi przy nim swoje ostatnie lata, badając zewnętrzne galaktyki, w poszukiwaniu jakiejś innej wskazówki, która mogłaby objawić prawdziwą prima materia wszechświata. Lecz teraz na miejscu teleskopu stał barwny budynek mieszkalny. Świadomość tego oszołomiła go. Przez jedną bolesną chwilę żywił nadzieję, że humanoidy po prostu zamieniły cenny instrument jakimiś miniaturowymi, nowymi urządzeniami, tak wspaniałymi jak tamta srebrzysta łza, stojąca z tyłu za nim, ale maszyna zaświergotała pogodnie: — Obserwatorium zostało usunięte, — Dlaczego? — Niejasny strach zwyciężył w nim w walce z wściekłością, a jego głos zrobił się ochrypły. — Nie mieliście prawa... — Wszystkie niezbędne prawa, aby zaprowadzić i kontynuować naszą służbę, zostały nam przyznane w wolnym referendum — przypomniał mu humanoid. — Poza tym, ta przestrzeń była potrzebna na pański nowy dom. HUMANOIDY — Chcę, żeby zainstalowano znów reflektor. — To będzie niemożliwe, proszę pana — drobna maszyna stała czujnie i bez ruchu, patrząc gdzieś poza niego ślepymi, wypolerowanymi oczyma. — Wyposażenie laboratorium jest dla pana zbyt niebezpieczne. Tak łatwo można sobie zrobić krzywdę ciężkimi instrumentami, rozbitym szkłem, prądem elektrycznym, łatwo zapalnym papierem i trującymi roztworami fotograficznymi. — Musicie znów zainstalować ten teleskop — Fore-ster trząsł się z rozgoryczenia i niedowierzania. — Ponieważ mam zamiar kontynuować moje badania astrofizyczne. — Badania naukowe nie są już potrzebne, proszę pana. — Wyraz dobrotliwego zdziwienia pozostawał bez zmian na tej wąskiej silikonowej twarzy. — Przekonaliśmy się, na przykładzie wielu planet, że wszelkie badania naukowe rzadko uszczęśliwiają ludzi i że wiedza naukowa jest często używana w celach destrukcyjnych. Nierozsądni ludzie próbowali nawet zaatakować Wing IV nielegalnymi urządzeniami naukowymi. Dreszcze doprowadziły Forestera do stanu niemego przestrachu. — Dlatego, Clay Forester, musi pan teraz zapomnieć o swoich zainteresowaniach naukowych. — Ten melodyjny ton był straszny w swej bezlitosnej dobrotliwości. — Musi pan teraz poszukać szczęścia w jakiejś mniej szkodliwej działalności. Doradzalibyśmy filozofię lub szachy. Mała maszyna tylko patrzyła, jak przeklinał. Na wysokich policzkach czarnej twarzy igrały brązowe i lodo-wato-błękitne błyski. Na jej obliczu malował się wyraz Jack Williamson pogodnej troski. Nie poruszyła się do chwili, kiedy nowy lęk kazał mu wyszeptać ochryple: — Gdzie jest moja żona? Podczas męczących miesięcy kampanii ratyfikacyjnej trzymał się z dala od Starmont w obawie, że mógłby jakoś zdradzić Projekt swoją obecnością, ale z Ruth rozmawiał każdego wieczora, aż do czasu, kiedy po referendum wyłączono telefony. Powiedział jej, że wkrótce wróci do domu, żeby zacząć ich wspólne życie na nowo, od chwili kiedy przerwała je supernowa. Teraz drżąc zastanawiał się, dlaczego nie wyszła mu na spotkanie. — Ruth jest tutaj — upewnił go miękki, złocisty głos. — Czeka na pana w swoim nowym pokoju z zabawkami. — Powiecie jej, że wróciłem do domu? — Powiedzieliśmy jej. — Co odpowiedziała? — Po prostu spytała, kim pan jest. — Co? — Przerażenie zaparło mu dech. — Czy... czy ona dobrze się czuje? — Czuje się całkiem dobrze, gdyż usunęliśmy jej nieszczęśliwość. — Usunęliście... co? — Była nieszczęśliwa — wymruczał czarny robot. — Odkryliśmy jej sekretne kłopoty dopiero kilka dni temu, w dniu kiedy zadzwonił pan do niej, że pan wraca. Jednostka dyżurująca w jej pokoju zauważyła, że płacze, choć powinna już spać. — Tak? — W przypływie wściekłości połączonej z zaintrygowaniem zacisnął żylaste dłonie. — Mieliśmy HUMANOIDY pewne problemy, ale nie była aż tak nieszczęśliwa. Co jej zrobiliście? — Spytaliśmy o przyczynę tych łez — zaśpiewała maszyna. — Powiedziała nam, że jest niespokojna, ponieważ nie ma już nic do roboty ani w biurze, ani w domu. Obawiała się też, jak stwierdziła, pańskiego powrotu, ponieważ traci urodę i starzeje się. — Ależ nic podobnego! — Forester zachwiał się ze zdziwienia. — Ruth nie jest stara! — W porównaniu z naszymi stalowo-plastikowymi jednostkami, wszystkie ludzkie ciała są kruche i efemeryczne. Pańska żona bała się starości od wielu lat. Wyznała to nam. Ale teraz usunęliśmy ten lęk i uczyniliśmy ją znów szczęśliwą. — Zaprowadźcie mnie do niej. Forester bez tchu szedł za robotem po czerwonym trotuarze. Masywne drzwi wsunęły się za wysokie bursztynowe słupy, aby wpuścić ich do budynku pachnącego słabym, gorzkim zapachem nowego syntetyku. Ściany były z jakiejś materii, z powierzchnią jak satyna, która, jak zaświergotał jego przewodnik, może jaśnieć dowolnym zestawem barw, jakiego tylko sobie można zażyczyć. Szerokie nisze w przestronnym holu zawierały kolorowe widoki malowniczych cudów na zdobytych przez humanoidy światach. Ale Forestera niecierpliwiły już cuda. Na progu pokoju z zabawkami doleciała do niego fala silnego zapachu. To były perfumy Ruth, Słodki Szał. Ich zwykłe stężenie sprawiało przyjemne wrażenie czystości, ale te gęste wyziewy oszałamiały. Pokój był olbrzymi i wspaniały, z łagodnie żarzącymi się gobelinami. Roboty musiały skopiować te gobeliny z jakiejś Jack Williamson książki dla przedszkolaków. Żarzyły się na nich proste postacie zwierząt i bawiących się dzieci. Znalazł żonę na podłodze, siedzącą z rozłożonymi nogami w niezgrabnej pozycji jak niemowlak. Musiała się oblać tymi perfumami, gdyż ich ciężka słodycz była wprost dusząca. Jakiś robot obserwował ją z niestrudzoną, ślepą uwagą. Z początku go nie zauważyła. — Ruth! — Szok zdławił mu głos i trzęsły mu się kolana. — Ruth, kochanie! Budowała małą wieżę z miękkich, jaskrawych plastikowych klocków, skupiona, a jednak dziwnie niezręczna. Słysząc chrapliwy głos, śmiejąc się obróciła twarz ku niemu i zobaczył, że wiek i brzydota przestały już być dla niej problemem. — Ruth... moje biedactwo! Wydawała się taka młoda jak wtedy, gdy uderzyło ich niebieskie światło supernowej. Jej delikatna skóra była różowa od kremów i masaży, a jej ciemne włosy zostały rozjaśnione do koloru blond. Łuki jej brwi były zbyt cienkie, a wargi zbyt purpurowe. Miała na sobie prosty błękitny peniuar, który przedtem wydałby się jej zbyt wyzywający. A cała świadomość bólu i obaw zniknęła z jej próżnych, patrzących w dal oczu. — Cześć. — Przemówiła w końcu do niego, poważnym i miękkim głosem dziecka, wciąż trzymając gąbczaste klocki w dziecięcym, niezgrabnym uchwycie swych palców o czerwonych paznokciach. — Kim jesteś? Przerażenie odebrało Foresterowi mowę, ale ona go rozpoznała. Miękki klocek wypadł z jej rąk i potoczył się po plastikowej podłodze. Humanoid natychmiast schwycił go i przyniósł z powrotem, ale jej palce już nie L HUMANOIDY ujęły przedmiotu. Z oczyma, które stały się ogromne z wysiłku, wyszeptała słabo: — Nazywasz się Clay. Clay, prawda? — Kochanie! — Smutek w jej niepewnym głosie napełnił mu oczy łzami, ale szybko zwrócił się do niej. — Co ci zrobili? Jej badawcze oczy powoli zabłysły niejasną i rozmarzoną radością, a jej białe ramiona wyciągnęły się ku niemu. Wydawało się, że nie podziela jego trwogi. Nieostrożnym ruchem przewróciła klockową wieżę. Jej okrągłe, niemowlęce oczy patrzyły na to, co się stało, a szkarłatne wargi wydęły się z niezadowoleniem. — Do usług, Ruth Forester. Żywy, mały humanoid pomógł jej zebrać rozrzucone klocki, a ona zaczęła znów budować. Błądząca niepewność zniknęła z jej oczu. Znów zajęta uśmiechnęła się z zadowoleniem. Forester usłyszał szczęśliwy szczebiot niemowlęcia. Już go zapomniała. Forester w oczach miał mrok, a kolana uginały się pod nim. Odwrócił się od Ruth i udał się do tego wspaniałego holu, który w gruncie rzeczy był galerią okien na wiele światów, straconych przez człowieka. Czekał tam, aż humanoid zamknie rozsuwające się drzwi. Wzdychając głęboko, gorzko szepnął: — Co zrobiliście mojej żonie? — Uczyniliśmy ją jedynie szczęśliwą — zaśpiewała wesoło maszyna. — Usunęliśmy tylko jej troski. Jack Williamson — I pamięć. — Zapominanie jest najbardziej użytecznym sposobem na ludzkie szczęście, jakie odkryliśmy — zapiszczała maszyna. — Nasz narkotyk, euforid, usuwa ból niepotrzebnych wspomnień i napięcie zbędnych obaw. Powstrzymując stresy i trudy, wydłuża trzykrotnie oczekiwany czas życia, tak krótki u istot ludzkich. Mógł pan zobaczyć, że Ruth utraciła lęk przed starością. — Być może! — Forester zamrugał z niedowierzaniem. — Ale czy prosiła o euforid? — Żadna prośba nie jest potrzebna. — Ja go nie zażyję! — Głos miał ochrypły i zaparło mu dech z gniewu. — Chcę, żebyście odtworzyli jej umysł, jeśli to możliwe! — Jej umysł nie jest uszkodzony — powiedziała żywo maszyna. — Narkotyk strzeże ją tylko przed wspomnieniami i lękami, które teraz nie służą żadnemu celowi, ponieważ nasze usługi chronią ją przed każdym niedostatkiem czy krzywdą. Jeśli to pana nadmiernie denerwuje, to może okazać się konieczne, aby również pan zażył euforid. Przez moment był oszołomiony. Słowa odbijały się w jego mózgu jak srebrzysta muzyka, zanim uchwycił ich sens, ale wtedy bezmyślna złość skierowała jego pięść ku łysej, plastikowej głowie maszyny. Jej stalowe oczy wyglądały ślepo jak zawsze, a jej wąska twarz nie wskazywała przestrachu, ale ruszyła się dostatecznie precyzyjnie, aby jego pięść przeszła obok, a potem, kiedy się potknął, robot pomógł mu odzyskać równowagę. — To bezcelowe, proszę pana — maszyna tanecznym krokiem cofnęła się od niego, zrównoważona HUMANOIDY i czujna. — Ludzie atakowali nas na wielu światach i nikt nigdy nie zranił niczego, prócz siebie. Ludzkie ciała są zbyt słabe, żeby nam dorównać, a ludzkie umysły zbyt wolne. Forester przełknął ślinę i zatoczył się. Robot stał ciemny, piękny i pogodnie łagodny jak zwykle, a cały gniew Forestera przemienił się w mrożący strach. — Ja... nie chciałem w gruncie rzeczy cię uderzyć — wyjąkał rozpaczliwie. — To był tylko... tylko szok! — Spróbował odzyskać oddech. — Wiem, że wkrótce będę dość szczęśliwy bez potrzeby waszego narkotyku. — Ta decyzja należy do nas — zabrzęczał robot. — Ale nieliczni ludzie znajdują jednak szczęście bez euforidu, więc i pan może też spróbować, jeśli pan chce. — Dziękuję! — Z trudnością przełknął ślinę. — I nie ukarzecie mnie? — Nasza funkcja nie polega na karaniu ludzi, lecz jedynie na służeniu im. — Dziękuję! — wymamrotał. — Wkrótce poczuję się lepiej. — Spróbował się uśmiechnąć do czujnej maszyny. — Potrzeba mi tylko czasu, aby się zastanowić. To było to. Musi się zastanowić, jak osiągnąć stary budynek poszukiwań i dostać się na dół, do tych pocisków w podziemiu, już nastawionych, gotowych zniszczyć Wing IV i zatrzymać te maszyny. Ale musi ukryć ten ponury zamysł, aż nadejdzie odpowiednia chwila. Obrócił się do najbliższego obrazu w ścianie, udając zainteresowanie. Zobaczył rozległą panoramę pustkowia, gdzie trąby powietrzne niosły słupy czerwonego kurzu przez jałową Jack Williamson pustynię. Kurz wirował nad zwietrzałymi głazami, które przycupnęły jak potworne śpiące gady z czarnego kamienia. — To są ekrany telewizji rodomagnetycznej — wyjaśnił robot. — Nasze kamery są ustawione w interesujących miejscach na każdym obsługiwanym przez nas świecie, a punkt widzenia może być przesunięty tak, jak pan sobie życzy. — Rozumiem. — Forester wytarł spocone dłonie, starannie przyglądając się tym ciemnym kształtom z poskręcanych kamieni. — Ciekawy widok. — To jest świat, gdzie przybyliśmy za późno — zaśpiewała maszyna. — Ludzie wylądowali tu sześć tysięcy lat temu, rozwinęli wspaniałą cywilizację, ale wyzwolili energie, których nie mogli racjonalnie kontrolować i doprowadzili się do zniszczenia. Kamera pokazuje ruiny miasta, którego budowniczowie zginęli z braku naszego Najwyższego Prawa. — Ach tak? Teraz dostrzegał jakiś plan w tym, co widział. Kamienie przybrały kształt stopionych i spłaszczonych ścian, kadłubów pokruszonych wież. Próbował przez chwilę wyobrazić sobie tę utraconą wspaniałość, zanim została wypalona i zmieniona w tę przeraźliwą pustkę. Ci starożytni budowniczowie byli szczęśliwi, pomyślał ponuro, gdyż przynajmniej umarli przyzwoitą śmiercią, a nie pogrzebani żywcem, jakby zaduszeni usługami tych maszyn. — Myślę, że pójdę się przejść. — Odwrócił się od niszy w sposób wystudiowanie niedbały. — Po prostu chcę rzucić okiem na te wszystkie tutejsze ulepszenia. — Jesteśmy do pańskich usług, proszę pana. HUMANOIDY — Nie potrzebuje żadnych usług. — Ale musi pan mieć eskortę. Nasze usługi istnieją po to, aby strzec człowieka przed wszelkimi krzywdami, cały czas. Forester usunął się na bok bez słowa. Wiszący w powietrzu gorzki zapach nowych ścian dostał się mu do gardła, tak że ledwo mógł oddychać. — Wygląda pan niedobrze — zamruczała troskliwa maszyna. — Czy źle się pan czuje? — Nie! — Próbował zdławić swe przerażenie i opanować gwałtowną chęć ucieczki lub otwartej bójki. Chciał wyjść, ale się powstrzymał. — Może jestem trochę zmęczony. Potrzebuję tylko wypoczynku. Mam nadzieję, że jest tu gdzieś dla mnie pokój? — Tędy, proszę pana. Poszedł za maszyną do wschodniego skrzydła długiej willi. Jakiś niewidoczny przekaźnik otworzył inny odsuwający się segment ściany i wpuścił ich do ogromnej komnaty, gdzie lśniące murale pokazywały opalone figury szczupłych młodych mężczyzn i długonogich dziewcząt, tańczących w ukwieconych krajobrazach. — To są sceny z wioski, podczas wiosennego festiwalu, w barbarzyńskiej epoce, kiedy potomkowie pierwszych tutejszych kolonistów niemal zapomnieli o ojczystej cywilizacji — wyjaśnił humanoid. — Pańska żona pomagała nam projektować ten budynek, zanim zażyła euforid, i wybrała nam obrazy do skopiowania. — Bardzo ładne — wyjąkał. Wzmianka o Ruth napełniła mu oczy łzami. Przeraził się, że humanoidy zorientują się w jego nastrojach. Znużony zapadł się Humanoidv Jack Williamson w olbrzymi fotel-leniwiec, ale udając odprężonego wyjął cygaro z grawerowanej cygarnicy, ofiarowanej mu przez Ruth na ostatnie urodziny. Pstryknął wbudowaną zapalniczką. — Gdzie jest personel — spytał najspokojniej jak mógł. — Chciałbym porozmawiać z... hę! Głos jego załamał się ze zdumienia, ponieważ huma-noid wyrwał mu z ust cygaro. Zabrał cygarnicę, zgasił płomień, i oddał pudełko innemu robotowi, który musiał nadejść widocznie tylko po to, żeby gdzieś zanieść te przedmioty. Forester z gniewem zerwał się. — Proszę pana, nie możemy pozwolić panu palić — głos maszyny był słodki jak miód. — Ogień w pańskich dłoniach jest niebezpieczny, a nadużywanie tytoniu stało się szkodliwe dla pańskiego zdrowia. Poddał się bezradnie, próbując zdławić wściekłość. Jedno cygaro, pomyślał sobie, nie jest warte ryzyka pozbawienia pamięci. Ale tu chodziło o coś więcej, niż o jedno cygaro. Jeśli te wścibskie maszyny zajęły się ingerowaniem w nawet najbardziej banalne szczegóły jego życia, to nie było to już banalne, a straszne. — Może rzeczywiście paliłem za dużo — przyznał niespokojnie. — Ale pytałem o swoich dawnych współpracowników. Gdzie teraz są? — Kiedy zamknęliśmy obserwatorium wszyscy astronomowie i ich rodziny opuścili Starmont. Wybudowaliśmy im nowe pomieszczenia w miejscach, gdzie chcieli mieszkać. Jeden z nich komponuje symfonię, a inny maluje akwarele. Reszcie już daliśmy euforid. — A technicy cywilni? — Trwoga wysuszyła mu gardło. — Sześciu młodych ludzi, którzy pracowali ze mną nad Projektem Czaty? Co się z nimi stało? .L HUMANOIDY — Wszyscy wydawali się nieszczęśliwi, że porzucają Projekt — wymamrotała maszyna bez osłonek. — Dlatego było konieczne, żeby wszyscy zażyli euforid. Teraz zapomnieli o Projekcie i są bardzo szczęśliwi. — Rozumiem. — Forester sztywno skinął głową. — Więc cały personel wyjechał. — Wszyscy z jednym wyjątkiem, proszę pana. — Tak? — Forester wyprostował się na fotelu. — Kto to taki? — Niejaki Frank Ironsmith, proszę pana. — Mówi, że jest całkiem szczęśliwy w swoim dawnym pomieszczeniu i nie ma powodu, żeby odjeżdżać. — Młody Ironsmith, co? — Forester pod sztucznym uśmiechem usiłował ukryć swoje zaintrygowanie. — Mój dobry przyjaciel. Uroczy gość! — Zerknął niespokojnie na drobną, czarną maszynę. — Chciałbym natychmiast go zobaczyć. — Jak pan sobie życzy. Wbrew oczekiwaniom robot popłynął ku drzwiom. Identyczna maszyna czekała w holu i obydwie towarzyszyły mu przy wyjściu z budynku. Szli przez nowo ukształtowane tereny, gdzie wszystko wydawało się zbyt pedantyczne, trawniki zbyt równe i dokładnie prostokątne, ścieżki zbyt męcząco proste, nawet wysokie wiecznozielone drzewa zostały wykopane i zasadzone na nowym miejscu w równych rzędach i odstępach. Jednak dziwne było, że nieregularny zagajnik dookoła sekcji obliczeniowej był nietknięty. Trawiasty kopczyk nie został zrównany ani żwirowana ścieżka nie została zastąpiona żadnym lśniącym plastikiem. Ukryty wśród drzew stary drewniany budynek z czerwoną, pry- Jack Williamson mitywną dachówką pozostał nie zmieniony. I Forester zobaczył coś jeszcze dziwniejszego. Otóż żwirowaną ścieżką jechał mu na spotkanie na swym rowerze Frank Ironsmith. Co samo w sobie było niewytłumaczalne, gdyż nawet rower, jak Forester pamiętał ze swej młodości, może boleśnie zranić cyklistę. A jednak Ironsmith jechał sam, bez pilnującego go robota. A co było bardziej niepokojące to to, że palił swą wrzosową fajkę. Jechał nie opierając rąk na kierownicy i niezgodnie z Najwyższym Prawem trzymał przy fajce niebezpieczny płomień. I strażnicy Forestera nie protestowali. Ta okrutna niesprawiedliwość napełniła go urazą i zawiścią, ale próbował stłumić te uczucia. Wszystko wskazywało, że tylko jeden człowiek miał swobodę — swobodę potrzebną do wystrzelenia pocisków przeciw Wing IV. — Cieszę się, że pana widzę, Forester! To powitanie brzmiało ciepło i uprzejmie. Uśmiechając się z zadowoleniem, Ironsmith zatrzymał w ryzykowny sposób swój rower, śmiało zeskoczył i podał mu silną, opaloną rękę — zbyt silną. Forester puścił ją, zataczając się nagle do tyłu. Kolana ugięły się pod nim, a na twarzy wystąpił pot. Uświadomił sobie, że jeżeli ludziom nie pozwalano chodzić bez asysty, manipulować ogniem, ani używać żadnych niebezpiecznych maszyn, to on — Ironsmith nie jest człowiekiem. Drżąc wspomniał małego majora Steela. — Co się stało, panie Forester! — Zdrowa, chłopięca twarz,Ironsmitha wyrażała przyjacielskie zatroskanie. Jego zatrwożony głos brzmiał całkiem ludzko. — Źle się pan czuje? HUMANOIDY Forester gwałtownie się cofnął, gdy Ironsmith zaniepokojony wyciągnął ku niemu rękę. Na białej skórze widać było mozaikę czerwonej opalenizny, piegów i brązu, a delikatne włoski wypłowiały od słońca. Paznokcie wymagały już obcięcia, a jeden z nich był złamany. Wyglądała na rękę człowieka, ale jednak jak miał to sprawdzić? Forester gorączkowo studiował stary rower z zardzewiałą ramą, zużytymi oponami i odpryśniętym lakierem. Przyglądał się uważnie szczupłej i pełnej wigoru postaci, która trochę niezgrabnie opierała się o rower, workowatym spodniom, wyblakłej koszuli, wygodnym starym butom, rudawym włosom, przyjaznej twarzy i bystrym szarym oczom, teraz szeroko otwartym i zaintrygowanym. Ale nie mógł znaleźć żadnej użytecznej wskazówki. — Po prostu niech pan powie humanoidom, jeśli źle się pan czuje. Znają wszystkie lekarstwa, jakie kiedykolwiek znali ludzcy lekarze, a nawet więcej. Jeśli coś jest nie w porządku, one wiedzą, jak to wyleczyć. Forester walczył z dreszczami, które go opanowały, ale wszystko pasowało mu zbyt dobrze. Nawet dwa nazwiska wydawały się teraz być przerażająco pokrewne: Ironsmith i Steel! Bezlitosny mechanizm, wewnątrz tej przyjemnej i sympatycznej maski musiał przybyć wcześniej, by szpiegować na Starmont. Musiał wydedu-kować tajemnicę Projektu z problemów, które dostawał do rozwiązania. Był z nim na Smoczej Skale i słyszał o planach Marka White'a... i wtedy Forester spostrzegł sprzeczność w swym rozumowaniu. Ironsmith nie był maszyną. Ta świadomość przyniosła mu ulgę, ale pozbawiła resztek siły, jakie pozostały Jack Williamson mu w kolanach. Przywarł do ramy poobijanego roweru i z bezmyślną radością uśmiechał się do zdziwionego Ironsmitha. — Tak się cieszę — wydyszał. — Wie pan, przez moment obawiałem się... Świadomość obecności dwu prawdziwych maszyn spowodowała, że się opanował. Bał się powiedzieć, czego się obawiał, ale Ironsmith był przecież na Smoczej Skale. I Mark White, który nauczył się wyczuwać pola rodomagnetyczne i mógł zdemaskować takie przebrane maszyny jak Steel, w oczywisty sposób mu ufał. To dawało mu wystarczający dowód, że Ironsmith jest człowiekiem. — Obawiał się pan — czego? — pytał Ironsmith. — Że... że dali panu euforid — wyszeptał rozpaczliwie Forester. — Cieszę się, że pan wciąż ma pamięć! — Siła powróciła do jego uginających się kolan i puścił ramę roweru. — A ja czuję się dobrze. — Próbował powstrzymać drżenie rąk. — Po prostu jestem trochę zdenerwowany i wytrącony z równowagi. Dali ten narkotyk Ruth, wie pan. — Nie mógł powstrzymać drżenia głosu. — I ona prawie... nie rozpoznała mnie. — Czasami jest to użyteczny narkotyk. — Ironsmith osobiście wydawał się nie czuć strachu przed eufori-dem. — To miło widzieć pana znów na Starmont — kontynuował uprzejmie. — Wzgórze wygląda teraz trochę samotnie. Może wpadłby pan do mnie i powiedział, co pan sądzi o humanoidach? Forester obawiał się powiedzieć, co o nich sądzi, ale natychmiast przyjął ofertę. Miał ciągle do rozwiązania potworny problem. Jeśli Frank Ironsmith nie był maszyną — to czym był? HUMANOIDY Razem poszli ścieżką do starego, drewnianego budynku, Ironsmith pchał rower, a Forester szedł ze swoimi opiekunami. Kiedy podeszli do drzwi, Forester z goryczą zauważył, że mają zwykłą, zrobioną dla ludzi mosiężną klamkę. Forester zatrzymał się na progu i patrzył na pierwszy pokój Ironsmitha z osłupieniem i smutkiem. Stare ściany obstawione regałami na książki otaczały wygodną oazę beztroskiego, ludzkiego nieporządku. Oazę na tej uporządkowanej, nowiuteńkiej, antyseptycznej pustyni, wyprodukowanej przez huma-noidy. Meble pokrywał kurz. Pokruszony tytoń leżał na podłodze. Na wielkim biurku, obok tak śmiercionośnych instrumentów jak ciężki przycisk do papieru, ostry nóż do otwierania listów i para długich nożyc, na nie ułożonym stosie papierów, leżał suwak logarytmiczny, tak jakby Ironsmithowi wciąż pozwalano pracować. — Zapali pan? — Uśmiechnięty matematyk otworzył nowe, srebrne pudło z cygarami. — Wie pan, nie mogłem sobie pozwolić na cygara przed przybyciem humanoidów, ale teraz dostarczają mi ich stale, w bardzo dobrym gatunku. — Dziękuję. — Forester spojrzał z odrazą na dwie stojące za nim maszyny. — Ale one nie pozwolą mi palić. — One wiedzą najlepiej. Ironsmith przepraszająco zamknął pudło, ale łagodny, dochodzący z niego zapach spowodował, że Forester poczuł głód nikotynowy. Usiadł sztywno odwra- Jack Williamson cając niespokojnie głowę od swych strażników. Rozpaczliwie pragnął poprosić Ironsmitha o pomoc w zmiażdżeniu Wing IV i uwolnieniu ludzkości, ale nie mógł o tym rozmawiać. Bał się zapytać nawet o tajemnicę specjalnych przywilejów Ironsmitha, jednak pochylił się nad biurkiem, pytając pośrednio: — Ciągle pan pracuje? — Nie jest to prawdziwa praca. — Młody mężczyzna leniwie rozwalił swe ciało w dużym wytartym fotelu, stojącym obok małego stolika z rozstawionymi figurami szachowymi. Partia wyglądała na nie dokończoną. — Po prostu bawię się niektórymi pomysłami, na które wcześniej brakowało mi czasu. Humanoidy wykonują całą rutynową matematykę, chociaż pozwoliły mi trzymać stare maszyny w sekcji obliczeniowej, dla każdej pracy, którą będę chciał sam wykonać. — Jak panu się to udało? — Forester przełknął gorzką zazdrość. — Mnie powiedziały, że praca badawcza jest zbyt niebezpieczna. Mówią, że praca użytkowa nie jest już potrzebna. — Ale myślenie nie jest zabronione — wymamrotał poważnie Ironsmith. — A ja wierzę, że ludzie wciąż muszą myśleć. — Z roztargnieniem podniósł czarnego hetmana. — W dawnym świecie nie mieliśmy czasu na myślenie. Byliśmy wszyscy zbyt zajęci obsługą maszyn, zanim samoobsługujące się maszyny przybyły, aby nas wyzwolić. — Wyzwolić? — Forester spojrzał ponuro na swych strażników. — Wyzwolić, żebyśmy mogli robić... co? — Wydaje mi się, że po prostu żyć — powiedział miękko Ironsmith. — Weźmy na przykład mnie. Byłem rodzajem ludzkiej maszyny liczącej. Większość mojej HUMANOIDY energii szła na zapisywanie zagadnień dla tych prymitywnych urządzeń elektronicznych. Teraz mam czas na szukanie prawdziwego sedna matematyki. Czas na śledzenie idei... Jego uczciwe szare oczy patrzyły w przestrzeń gdzieś za czarnym hetmanem, a jego niski głos zmienił ton. — Przepraszam, panie Forester, ale mam inne zajęcia. — Wyprostował się odkładając hetmana na miejsce. — Myślę, że będzie wszystko w porządku, jeśli nauczy się pan ufać humanoidom. Trzeba pamiętać o ich Najwyższym Prawie: Służyć, Słuchać I Strzec Ludzi Od Złego. One nie mogą nikomu zrobić krzywdy. — Chodzi o ten narkotyk! — Forester niechętnie wstał, próbując nie patrzeć na strażników. — Nie mogę znieść myśli o tym. To prawie morderstwo! — Gwałtownie ścisnęło go w gardle. — To właśnie to — morderstwo popełnione na umyśle! — Jest pan po prostu przemęczony. — Ironsmith uśmiechnął się z pogodną, spokojną pewnością. — Naprawdę dla tych, którzy nie mogą znaleźć szczęścia w inny sposób, euforid może być najlepszym rozwiązaniem. Forester bez słowa potrząsnął głową. — Ale może pan przecież z łatwością tego uniknąć, jeśli tylko pan sobie życzy — zapewnił młody człowiek. — Musi pan jedynie zaakceptować humanoidy i znaleźć sposób życia pasujący do Najwyższego Prawa. Granice fizyczne są zamknięte, wiem, ale może pan przecież znaleźć szersze pole badań naukowych, wciąż otwarte, w swym umyśle. — Jak to? — Forester zaszeptał bezbarwnym głosem. Jack Williamson — Może później o tym porozmawiamy — Ironsmith jakby z roztargnieniem ustawiał figury szachowe. — Ktoś teraz na mnie czeka, ale ja naprawdę chce panu pomóc w przystosowaniu się do humanoidów. Niech pan mi uwierzy, otwierają one nową epokę cywilizacji. Wspaniałą, jeśli się ją w pełni zrozumie. Chcę panu pomóc ich polubić. Forester prychnął z oburzeniem. — Polubi je pan, kiedy je pan pozna — nalegał łagodnie Ironsmith. — To naprawdę fatalne, że przypisuje im pan złośliwość, ponieważ one nie są złośliwe. Żadna maszyna nie może taka być. Wykonują tylko znakomitą pracę, dla której zaprojektował je stary Warren Mansfield. Całkiem udany projekt, muszę przyznać. — Tak? — Zapominając o maszynach obok, Forester nabrał powietrza, aby zaprotestować. Jednakże Ironsmith patrzał już na figury szachowe i kiedy Forester się zawahał, znów przytłoczyła go świadomość obecności dwóch jego strażników. Z trudem opanował drżenie. — Może byśmy się znów spotkali, ale później? — zapytał kordialnie Ironsmith. — Dziś wieczór na kolacji? — Dzięki — wymamrotał sztywno Forester. — Chętnie przyjdę. Ironsmith nie będzie nigdy jego sprzymierzeńcem, było to najzupełniej jasne. Zawsze za bardzo lubił humanoidy i wydaje się, że obecnie jeszcze bardziej obstaje przy swoim zdaniu. Jaka by nie była tajemnica jego szczególnych swobód i pochodzenie jego pokrętnej lojalności wobec tych dobrotliwych wrogów ludzkości, HUMANOIDY stał się on czymś znacznie bardziej złowrogim od jakiejkolwiek, po prostu przebranej maszyny. — Więc do kolacji — wymruczał Ironsmith uprzejmie. — Pojedziemy w dół, na wybrzeże. Tam humanoi-dy zbudowały dla mnie nowy dom, ale ja jestem szczęśliwy tutaj i nie chcę się przeprowadzać. Wskazując z zadowoleniem za siebie, na zaniedbany pokój, matematyk uprzejmie podszedł, aby otworzyć drzwi. Forester podążył na zewnątrz, obrzucając niespokojnym spojrzeniem dwóch strażników. Zimne ciarki przeleciały mu po krzyżu, kiedy zastanawiał się, kto może być partnerem szachowym Ironsmitha. Foresterowi było przykro opuszczać opalonego, uśmiechniętego Ironsmitha i wysepkę znajomych rzeczy, jakimś cudem ocalałą przed maszynami. Opanowała go panika, kiedy jeszcze raz spostrzegł jak przekształcono cały Starmont. Niespokojnie popatrzył ku północnemu krańcowi małej wyżyny, szukając przycupniętego starego betonowego budynku, który skrywał Projekt Piorun. Nie mógł go znaleźć. Być może był on schowany za bursztynowymi ścianami willi, ale Forester musiał zwalczyć duszące go przerażenie, że maszyny już go rozebrały i w ten sposób natknęły się na podziemie. Szedł pomiędzy swymi strażnikami, obawiając się odwrócić lub po prostu spojrzeć, ale coś musiało zdradzić jego niepokój, ponieważ humanoid z jego prawej strony spytał nagle: — Clay Forester, dlaczego jesteś nieszczęśliwy? — Ależ jestem szczęśliwy. Całkowicie! — Przełknął, czując w gardle dziwną chropowatość. — To tylko to, Jack Williamson że wszystko teraz wydaje się inne, a człowiek potrzebuje czasu żeby pomyśleć. — Myślenie nie uszczęśliwia ludzi, proszę pana — zaprotestowała maszyna bezbarwnym głosem. — Ale my możemy rozwiązać wszystkie żywotne problemy... Forester próbował nie słuchać tego radosnego mruczenia. Naczelnym problemem było dotarcie bez asysty do ukrytego podziemia i skierowanie pocisku przeciw Wing IV, ale humanoidy nie mogły mu w tym pomóc. Jego ciężki chód nagle ustał. — Do usług, proszę pana — zapiszczała maszyna. — Czy coś pana zaniepokoiło? — Nie, czuję się całkiem dobrze. — Zmusił się do pójścia dalej i, aby pokazać swą beztroskę, kopnął kamyk. — Ale człowiek potrzebuje porozmawiać z przyjaciółmi i właśnie sobie przypomniałem starego znajomego, z którym chciałbym się zobaczyć. Ciekaw jestem, czy mogłybyście go dla mnie znaleźć. — Jak się nazywa, proszę pana? — Mark White — powiedział Forester zbyt wysokim głosem. Potem przerwał i zmarszczył brwi, jakby z wysiłkiem. — Nie pamiętam adresu, ale mieszkał gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu. Duży, niebieskooki mężczyzna, z rudą brodą. Zawodowy filozof. Może on mógłby mi pomóc się przystosować. Maszyna obok niego stała w bezruchu. Słońce zmieniło jej gładką czerń w brąz i lodowy błękit. Jej matowe, stalowe oczy wydawały się dziwnie czujne, ale nie odpowiedziała od razu i Forester zadrżał. Przecież Ironsmith był z nim na Smoczej Skale i słyszał o planach White'a. Czy wiedza o tym nie była przypadkiem ceną za wolność matematyka? HUMANOIDY — Nie ma takiego wśród osób, które obsługujemy na tej planecie — odpowiedziała w końcu maszyna. Foresterowi wydawało się, że pod łagodnym, dobrotliwym zdziwieniem na jej wąskiej plastikowej twarzy pojawił się nowy wyraz czujności. — Jednakże na innych planetach spotykaliśmy kilka razy bardzo dużego człowieka, który zawsze miał gęstą rudą brodę, często nazywał się filozofem i czasami nawet używał tego nazwiska. Jego obecne miejsce pobytu jest nieznane, gdyż brał udział w niemądrym ataku na Wing IV i uciekł, kiedy atak się nie powiódł. Forester poczuł, że zawoalowana czujność wzmaga się. — Gdzie pan poznał tego człowieka? — spytała maszyna. — I kiedy? — Nigdy nie znałem go dobrze — Forester znów kopnął kamyk, próbując naprawić swą gafę. — Spotkałem go kilka razy na sympozjach naukowych, na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie przedstawiał swoje prace z filozofii. Ostatni raz widziałem go kilka lat temu. — W takim razie człowiek, którego chcemy odnaleźć, to inny Mark White. — Wola poszukiwania zdawała się słabnąć. — Ponieważ on nie mógł uciec na tę planetę wcześniej, niż kilka miesięcy temu, kiedy niemal go złapaliśmy na świecie ponad parsek stąd. Polujemy na niego — dodała gładko maszyna — ponieważ jest to człowiek skrajnie nieszczęśliwy, pilnie potrzebujący euforidu. Forester szedł dalej, spokojnie jak tylko mógł, żałując, że popełnił ten wielki błąd, zadając to pytanie. Mark White obecnie jawił mu się jako heros, ostatni tragiczny wojownik ludzkości i jego jedyny możliwy Jack Williamson sojusznik. A jednak Forester obawiał się z nim skomunikować, czy chociażby wspomnieć latarnię na Smoczej Skale, ponieważ jeszcze jedna taka lekkomyślna próba mogła być fatalna dla nich obu. W willi ponownie pozwolił maszynom demonstrować wszystkie techniczne cuda tego luksusowego więzienia. Ogromne, kryształowe okna robiły się matowe lub świecące, zależnie od chęci. W wewnętrznych otwartych ogrodach rozwijały się, dzięki promiennikom ciepła, tropikalne rośliny. Kuchnia była antyseptycznym laboratorium. I wszystkie urządzenia, jak zauważył, były sterowane przekaźnikami, których człowiek nie mógł dosięgnąć. Niespokojny, jak każde schwytane zwierzę, kontynuował zwiedzanie. Nie podobały mu się kołyszące zmorowate rzeczy, rosnące w zagłębionym ogrodzie za willą, jednak szedł dalej, omijając je, udając prawdziwą ciekawość, po to tylko, aby dojść do miejsca, z którego mógłby dojrzeć stary budynek poszukiwań. Kiedy jednak w końcu osiągnął odpowiednie miejsce, nie śmiał rzucić tam wzrokiem, ponieważ jego czujni strażnicy byli zbyt blisko, a ich czarne twarze zbyt doskonale udawały pogodne roztargnienie. Jego kolana znów osłabły, kiedy niepewnie zatrzymał się na małym skalistym wzniesieniu, obok ostrej bazaltowej krawędzi przepaści, która opadała do piargów i brązowych płaszczyzn daleko w dole. — Do usług, proszę pana. Jedna z maszyn pośpiesznie zagrodziła mu drogę. Błyszczała w słońcu i była ujmująco grzeczna. — Nie możemy dopuścić pana bliżej krawędzi. HUMANOIDY Skinął głową, nie protestując. Udawał że interesuje go drżący od gorąca horyzont, a potem pozwolił wzrokowi prześlizgnąć się ku północy. Z ostrożną niedbało-ścią spojrzał na wystające żebro góry i kraniec wyżyny ponad nim. Zobaczył płaską kopułę betonowego budynku — nienaruszoną! Wytężył wzrok i dostrzegł, że wysoki stalowy płot i wieże strażnicze zostały rozebrane. Nic nie zagradzało mu drogi do budynku. Nic oprócz humanoidów. Patrząc na pustynię z białymi krechami wydm i ostrymi fałdami dalekich gór, stał tak odrzucając beznadziejne projekty ucieczki od swych strażników, dopóki dudniąca wibracja znów nie przyciągnęła jego spojrzenia. Uważając, by jego wzrok nie zatrzymywał się, spojrzał poza niski szary budynek i zobaczył koparkę. Olbrzymia maszyna przykuła jego uwagę, a widok ten zwolnił bicie serca. Czyste, funkcjonalne linie jej pancernego kadłuba nadawały jej rodzaj złowieszczego piękna, a góra drżała w takt jej ruchów. Czerwona emalia i biały metal błyszczały w promieniach słońca. Na ogromnych gąsiennicach pełzła przez zrujnowane, stare baraki strażników. Jej wielkie, błyszczące ostrza cięły trawiasty szczyt góry, tworząc długą, czerwoną groblę surowej gleby i połupanego kamienia. Zobaczył, że budynek poszukiwań znajdzie się wkrótce na jej drodze. — Niestety, proszę pana, kształtowanie krajobrazu Starmont jeszcze nie zostało całkiem zakończone. — Czujny robot przy jego boku musiał śledzić za jego wzrokiem i wyczuć niezadowolenie. — Twarda formacja bazaltowa opóźniła roboty, ale wszystko będzie skończone za parę dni. Mamy zamiar usunąć wszystkie Jack Williamson budynki wojskowe i na całym terenie zrobić wykop pod staw. — To wspaniale. Bał się powiedzieć, że nie chce stawu, chociaż wiedział, że ten ogromny, powolny mechanizm, usunie budynek poszukiwań i odkryje podziemie. Musi uderzyć wkrótce lub porzucić nadzieję. Zmuszjąc się do lekkiego uśmiechu, zdołał powiedzieć: — Z Ruth każdego lata sporo pływaliśmy. — Pływanie — stwierdziła maszyna — jest teraz zabronione. Nie mógł powstrzymać się od rzucenia gorzkiego pytania: — Czy również dla Ironsmitha? Humanoid stał w zupełnym bezruchu, a przez czerń jego ciała przesuwał się odblask promieni słonecznych. Forester czekał, przygryzając dolną wargę. Obawiał się, że za bardzo zamanifestował swój niepokój. — Pan Ironsmith — powiedziała nagle maszyna — zapracował na inny status. — Wiem — próbował wygładzić swój chrapliwy głos. — Ale w jaki sposób? Maszyna znów stała nieruchomo, przez nieznośnie długie sekundy, obserwując go z lekko zdziwioną czujnością. — Do usług, proszę pana — zadzwonił nagle jej czysty głos. — Takie pytania wskazują na niedobre samopoczucie i stawiają problem, jak w przyszłości ma wyglądać opieka nad panem. — Znów przerwała, a on starał się zachować zewnętrzny spokój. — Teraz zauważamy, że pan zezuje — kontynuowała łagodnie. — Światło słoneczne jest zbyt jasne dla pańskich l HUMANOIDY oczu. Powinien pan wrócić do swego domu i zjeść obiad. Unosząc drżącą dłoń, aby przysłonić oczy, Forester usiłował wymyślić jakiś wybieg. Może zdoła wynaleźć jakiś sposób, żeby odesłać jednego ze swych strażników, a drugiego ogłuszyć kamieniem lub jeszcze lepiej — zepchnąć go ze skały. Może wystarczy mu czasu, aby dotrzeć do budynku poszukiwań zanim nadejdą inne. Może... — Słońce jest bardzo jaskrawe — przyznał radośnie. — Ale nie jestem jeszcze głodny i chcę obejrzeć resztę terenu. — Spojrzał z nadzieją na bliższą maszynę. — Więc, jeśli po prostu pójdziesz do domu i przyniesiesz mi okulary słoneczne... — Do usług, proszę pana. — Maszyna nie ruszyła się z miejsca. — Inna jednostka przyniesie okulary słoneczne i parasol. — Dobrze — wymamrotał. — Rzeczywiście, doskonale. Znów zaczął iść na ukos ku budynkowi poszukiwań, trzymając się tak blisko brzegu wyżyny, jak na to pozwalali strażnicy, i okazując zainteresowanie kilkoma dzikimi kwiatami. Nachylił się, jakby miał zerwać purpurowy, postrzępiony kwiat, lecz schwycił poręczny kamień tuż obok. — Do usług, proszę pana. — Przekazywana energia uczyniła z maszyny smugę niewiarygodnie szybkiego ruchu. Stalowo-plastikowe palce zabrały mu kamień z dokładnie obliczoną siłą, której nie można się było przeciwstawić. — To niebezpieczne, proszę pana — powiedziała maszyna. — Ludzie mogą się naderwać, próbując podnosić kamienie. Jack Williamson Forester powoli wyprostował się, patrząc bez cienia nadziei w ślepe, stalowe oczy. Wąska, zgrabna twarz maszyny miała wyraz zrównoważonego, dobrotliwego spokoju. Doskonała i niepokonana nie mogła ani czuć gniewu, ani stosować kar — jego żałosny wybieg nie udał się i wydawało się, że słabi ludzie będą musieli zawsze przegrywać. Wzruszając ze znużeniem ramionami, skierował się z powrotem do swego lśniącego więzienia na wzgórzu. Czekając na kolację z Ironsmithem, Forester zapragnął zobaczyć Ruth. Bał się jednak powrotu do tego wesołego dziecinnego pokoju, gdzie bawiła się plastikowymi klockami. Jego samokontrola była zbyt słaba. Zbyt łatwo mógł zdradzić swoje uczucia i w ten sposób narazić się na to, że mu odbiorą pamięć. Próbując się odprężyć, oddał swą osobę we władanie kompetentnych maszyn, które umyły go w wonnej kąpieli, wygrzały parą i wymasowały, a w końcu odziały w miękką białą szatę. Nie lubił tej szaty, ponieważ zapinała się z tyłu na drobne zatrzaski rodomagnety-czne, których nie mógł ani dosięgnąć, ani rozpiąć. Poza tym, czuł się w niej śmiesznie rozebrany, a kiedy potulnie zapytał o swe spodnie, powiedziano mu, że zostały zniszczone. — Były zrobione przez ludzi, proszę pana. Ubrania, które wytwarzamy, są znacznie lepsze pod względem trwałości i wygody. HUMANOIDY Nie powiedział nic więcej, gdyż nie pragnął być pozbawiony pamięci. Profesjonalny masaż odprężył jego ciało, ale umysł trudził się bezskutecznie, by rozwiązać zagadkę Ironsmitha. — Pańskie ciało wymaga troski — pogodne słowa przerwały mu tok myśli. — Już teraz niedomaga z powodu wieku i przepracowania oraz braku właściwej opieki. Napięcie pańskich mięśni i złe działanie gruczołów wskazują na to, że konieczne jest dostosowanie pana psychiki do otoczenia. Jeśli to nie zostanie przeprowadzone, w efekcie nastąpi poważne pogorszenie pańskiego zdrowia fizycznego. — Doktor Pitcher mówił mi prawie to samo może rok temu. — Forester próbował się uśmiechać. — Ale ciągle żyję. — Jesteśmy zmuszeni podać panu euforid, i to jak najszybciej. — Nie! — Czuł te same znajome napięcia, które znów czyniły go niebezpiecznie sztywnym. — Wszystko będzie dobrze — nalegał uparcie. — Frank Ironsmith ma zamiar pomóc mi przystosować się do tego wspaniałego, nowego otoczenia. — Kuracja może poczekać do chwili, kiedy się pan z nim nie zobaczy — zgodziła się maszyna. — Ale nie możemy pozwolić na długie zaniedbanie. — Jeżeli naprawdę będę potrzebował pomocy lekarskiej — zaprotestował niespokojnie — po prostu znów się zwrócę do doktora Pitchera. — Przeszedł na emeryturę — powiedziała maszyna. — Żaden ludzki lekarz nie ma pozwolenia na praktykę, ponieważ narkotyki i narzędzia chirurgiczne mogą być bardzo niebezpieczne, jeżeli się ich niewłaściwie używa, Jack Williamson a nasze własne umiejętności medyczne są znacznie większe od umiejętności ludzkich. Doktor Pitcher pisze obecnie sztukę teatralną. — W każdym razie — nalegał Forester — Ironsmith mi pomoże. Siedział na szerokim tarasie willi, patrząc na pustynię poczerwieniałą w półmroku i czekał na Ironsmitha. Statek przygotowany na pomoście startowym, miał kształt długiego, gładkiego jaja, porysowanego jasnymi smugami odbić lądu i nieba. Daleko za nim mały humanoid prowadził brzęczącą kosiarkę do trawy. Cała scena robiła dość sielankowe wrażenie, ale nie mógł zapomnieć o czujności maszyn ani o zagadkowej wolności Ironsmitha, która, w miarę jak o niej rozmyślał, coraz bardziej go niepokoiła. — Do usług, proszę pana — powiedział nagle bliższy humanoid. — Pan Ironsmith chce wiedzieć, czy spotka się pan z nim na pokładzie statku, aby pojechać do jego nowego domu na wybrzeżu. Nawet ten łagodny pomruk spowodował, że nerwowo się wzdrygnął, gdyż nadchodzący wieczór przejmował go niepokojem. W milczeniu pośpieszył do pojazdu rodomagnetycznego, a dwie maszyny pomogły mu wejść na pokład. Kiedy patrzył przez ciemne, przezroczyste ściany, zobaczył jak Ironsmith z gołą głową, radośnie pogwizdując, jedzie na rowerze na spotkanie z nim. Znów poczuł ukłucie zazdrości, bo to było po prostu nie fair. Z goryczą obserwował, jak wesoły, młody człowiek oparł swój rower o ścianę willi i lekko pobiegł ku statkowi. Kryty pokład był na wysokości jego piersi, nie było trapu ani drabiny. Ironsmith nie poprosił HUMANOIDY jednak o pomoc przy wchodzeniu na pokład i, co było dziwne, roboty mu tej pomocy nie ofiarowały. Skoczył przez drzwi niemal bez wysiłku, jakby z lekkością maszyny i z uprzejmym uśmiechem opadł w głębokie siedzenie obok Forestera. Ukryty przekaźnik zamknął drzwi, a inny podniósł bezgłośny pojazd. Kiedy wierzchołek wzgórza opadał w gęstniejącą ciemność, Forester zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na stary budynek poszukiwań. Stał ciągle, ale koparka wycinała powoli długie kawałki góry i pełzła stale w kierunku jego tajemnicy. Wystrzegając się ponownego spojrzenia, Forester zwracał się do Ironsmitha z ostrożnością, chociaż młodszy mężczyzna nie zachowywał się jak przebiegły nieprzyjaciel. Zostawił w domu swą fajkę, jakby z grzeczności, i ofiarował mu gumę do żucia. — To pomaga — nalegał — jeśli nie wolno panu palić. Forester z niesmakiem żuł gumę, był czujny i napięty. Młody człowiek zaczął pokazywać świecące dachy nowych willi, rozproszonych wśród ciemnego krajobrazu i mówić z ożywieniem o tunelach, które humanoidy już przewiercały, aby skierować całe rzeki z wilgotnych wschodnich dolin na tę jałową wyżynę. Mały statek wzniósł się ponad półmrok Starmontu, przebił wysoko fioletową noc jonosfery i prześcignął zachodzące słońce. Opadł szybką trajektorią ku ciemnej i postrzępionej krawędzi lądu, odcinającej się ostro od rudawomiedzianego morza. Posępny, granitowy cypel ukazał się im z naprzeciwka. Czerwień zachodzącego słońca pobłyskiwała na mokrych, czarnych Jack Williamson kamieniach zniszczonej grobli. Z fal rozbijanych o kamienne, czarne głazy, tryskała w górę biała piana. — Nazwałem to miejsce Smoczą Skałą — wymruczał Ironsmith. — Tak nazywała się latarnia, która kiedyś tu stała. Forester sztywno przytaknął, obawiając się pytać, co się stało z tymi dziwnymi uciekinierami, skrywającymi się w starej wieży, z Markiem White'em i jego obszar-panymi wyznawcami, — Bardzo piękna, prawda? Ironsmith uśmiechał się prostodusznie i Forester odwrócił się z niepokojem, aby popatrzeć na nowy budynek, wieńczący ten posępny cypel. Złote kolumny, balkony i spiętrzone wieże tworzyły świecące cacko, zbyt wymyślne jak na jego gust. Wysokie domy płonęły purpurą. Kiedy statek wylądował na szerokiej platformie. Ironsmith zabrał go dumnie na obchód monumentalnych holów i egzotycznych ogrodów osłoniętych kryształowymi parawanami od zimnych, morskich wiatrów. — Bardzo okazałe, nie sądzi pan? — zapytał z zadowoleniem Ironsmith. — Wprowadziłbym się tutaj, gdybym miał czas. Forester spojrzał na niego uważnie, dziwiąc się, co on jeszcze ma do roboty, a potem zamrugał z gniewem na widok swoich cichych strażników i wybuchnął: — Czy może pan ich odesłać, abyśmy mogli porozmawiać sam na sam? Ku jego zaskoczeniu, Ironsmith spokojnie skinął głową. — Jeśli sobie pan tego życzy. Obawiam się, że ich obecność za bardzo wyprowadza pana z równowagi. Może będę mógł panu pomóc je zaakceptować. HUMANOIDY Zwrócił się spokojnie do maszyn. — Proszę, zostawcie nas samych na pół godziny. Będę odpowiedzialny za bezpieczeństwo doktora Fore-stera. — Do usług, proszę pana. Było to niewiarygodne, ale dwaj strażnicy odeszli. Forester twardo popatrzył na Ironsmitha. Miał przed sobą nieszkodliwie wyglądającego młodego człowieka, o szarych, przyjaznych oczach, szczupłego, w niepo-rządnym ubraniu. Coś jednak przejęło Forestera mrożącym krew w żyłach przerażeniem. Ironsmith zapraszającym, wesołym gestem poprowadził go przez ciepłą, pochłaniającą dźwięki posadzkę, na rozległy dziedziniec, gdzie podgrzewane powietrze było gorzkawe od zapachu ogromnych purpurowych grzybów, wymyślnie postrzępionych, wypiętrzających się ze złotych waz. Zatrzymała ich kryształowa ściana, a spieniony przybój jęczał na czarnych skałach, daleko w dole. Forester wciągnął powietrze, aby wyrzucić z siebie gwałtownie: — Frank, chcę wiedzieć, co zrobiłeś z Markiem White'em, z tym zadziwiającym dzieckiem i z innymi. — Nic — Ironsmith otrzeźwiał nagle. — Nawet nie wiem gdzie są. Kiedy przybyłem, by ich poszukać, stara wieża była pusta. Wybrałem to na miejsce budowy w nadziei, że wrócą. Ale nie wrócili. Nigdy nie natrafiłem na ich ślad. Stanowczość dźwięcząca w jego głosie zdumiała Forestera, gdyż nie był to już nieopierzony i leniwy urzędnik, który odbębniał swą robotę ze zdumiewającą łatwością, lecz dojrzały, zdecydowany człowiek. Z jakimś dziwnym zdenerwowaniem Forester nerwowo wychrypiał: Jack Williamson — Dlaczego tak bardzo próbowałeś ich znaleźć? — Ponieważ Mark White jest łotrem, niebezpiecznym fanatykiem. — Jego spokojny głos zawierał zdecydowaną pewność. — Ponieważ umysłowo jest on dzieckiem, jak musiałeś to wywnioskować z melodramatycz-nego sposobu, w jaki nas tutaj sprowadził. Dzieckiem niestety uzbrojonym w coś bardzo niebezpiecznego. Przez jego nieodpowiedzialne błędy może ulec zniszczeniu Wing IV. — Jeśli jest przeciwko humanoidom, to mi wystarcza. — Właśnie po to cię tu sprowadziłem, aby cię ostrzec. Chciałbym odwieść cię od popełnienia błędu Marka White'a. I Warrena Mansfielda. Cała twoja postawa jest błędna, Forester, i bardzo niebezpieczna. Forester zadrżał: — Masz na myśli to, że mogę dostać euforid? — To nie ma żadnego znaczenia. — Ironsmith niemal pogardliwe wzruszył ramionami. — Naprawdę, Forester, myślę, że powinieneś poprosić o narkotyk. Ponieważ możesz tylko skrzywdzić samego siebie i innych, jeśli będziesz próbował walczyć z humanoida-mi. Lepiej pozwól, żeby ci pomogły w każdy dostępny im sposób. Forester nic nie odrzekł, ale jego szczęka zarysowała się ostro. Patrzył na znikające miedziane błyski na morzu i zastanawiał się jak zapytać o to, co musiał wiedzieć. — Największe niebezpieczeństwo stanowi Mark White — kontynuował spokojnie Ironsmith. — Ale jestem pewien, że wciąż potrzeba mu pomocy i wyobrażam sobie, że będzie próbował się z tobą skontaktować. HUMANOIDY Jeśli to zrobi, proszę, powiedz mu, żeby przyszedł i ze mną porozmawiał, zanim jego szalone plany nie uczynią zbyt wiele zła, aby je naprawić. Chcę po prostu mieć szansę i pokazać mu, że źle wybrał. Czy przekażesz mu tę wiadomość? Forester potrząsnął głową. — To bzdura. — Jego pozbawiony tchu głos przybrał ostry ton. — Ale są rzeczy, które chcę wiedzieć. — Zaczerpnął powietrza, próbując pozbyć się strachu przed tą nieodgadnioną osobowością — ludzką, czy nie — która kiedyś była zwykłym urzędnikiem w Star-mont. — Jak sobie radzisz z tymi maszynami? Dlaczego tak się przejmujesz walką, którą White z nimi toczy? I kto... — głos Forestera zaciął się — kto jest twoim partnerem szachowym, kiedy jesteś zupełnie sam? — Twoja wyobraźnia za bardzo pracuje. — Opalona twarz Ironsmitha rozbłysła przelotnym uśmiechem. — Myślę, że powinieneś poprosić o euforid. — Nie mów tak! — Głos Forestera zrobił się chrapliwy, a ręce rozpaczliwie zacisnęły się na rękawie Ironsmitha. — Wiem, że możesz mi pomóc, bo sam uciekłeś. Proszę cię, proszę, Frank, bądź człowiekiem! — Jestem — Ironsmith współczująco skinął głową. — I naprawdę chcę ci pomóc, jeśli mi tylko pozwolisz. — Więc mi powiedz, po prostu tylko mi powiedz, co mam robić. — Zaakceptować humanoidy — powiedział spokojnie Ironsmith. — To wszystko co zrobiłem. — Zakceptować te nieznośne potwory? — Forester zadrżał z oburzenia. — Kiedy już rozwaliły moje obserwatorium i zniszczyły mózg mojej żony? Kiedy nawet mnie samemu grożą? Jack Williamson — Przykro mi, że traktujesz humanoidy jak pełnych złej woli wrogów. — Ironsmith potrząsnął swą ostrzyżoną na jeża rudawą głową z miną szczerego żalu. — Cała twoja postawa wydaje się równie dziecinna, jak postawa Marka White'a i obawiam się, że wpędzi cię ona w kłopoty. — Kłopoty? — Forester próbował się uśmiechnąć, bez większego powodzenia. — Sądzisz, że teraz nie mam żadnych? — Żadnych poza tymi, których sobie sam napytałeś. — Nieznaczne zniecierpliwienie dało się słyszeć w żywym głosie Ironsmitha. — Jesteś uczonym, Forester — lub przynajmniej byłeś. Z całym twoim doświadczeniem w finansach i zarządzaniu, w praktycznej inżynierii, jak i w badaniach podstawowych, powinieneś być na tyle dojrzały, żeby nie wyczarowywać wyimaginowanych diabłów. — Jakby z powstrzymywanym rozgoryczeniem Ironsmith schwycił go za ramię. — Czy nie widzisz, że humanoidy są tylko maszynami, że trzeba je traktować jak maszyny i nic więcej? Forester wyszeptał z trudem: — To znaczy jak? — Jeżeli robisz z nich wrogów, to imputujesz im coś, co nie jest możliwe u żadnej maszyny. — Na twarzy Ironsmitha pojawił się błysk irytacji, zastąpiony natychmiast trzeźwym grymasem. — Zakładasz, że dokonały moralnego wyboru złych celów, wyboru wzmocnionego jakimś uczuciem gniewu czy nienawiści. Powinieneś wiedzieć, że maszyny nie mają moralności ani uczuć. — Zgodziłbym się, jeśli chodzi o moralność! Ignorując ten nieudany przycinek, Ironsmith patrzył w dal na morze. HUMANOIDY — W gruncie rzeczy, humanoidy są najlepszymi maszynami wytworzonymi kiedykolwiek przez ludzi, ponieważ bardziej prymitywne urządzenia miały zawsze niebezpieczną wadę, że lekkomyślni lub źli ludzie zawsze mogli ich użyć w celach destrukcyjnych. Humanoidy są chronione przed ludzką manipulacją. Na tym polega ich prawdziwa doskonałość i jest to ostateczna przyczyna, dla której musimy je zaakceptować. Forester obserwował go w milczeniu, poszukując czegoś bezskutecznie za tą rozbrajającą miną niewinnej szczerości. — Rozumiesz, co mam na myśli? Otwieracz do konserw może przeciąć twój palec z taką łatwością, jak tnie puszkę. Strzelba zabije myśliwego równie szybko, jak zwierzynę. A jednak te urządzenia nie są złe — błądzi użytkownik. Stary Warren Mansfield rozwiązał jedynie odwieczny problem niedoskonałości i ograniczeń ludzkiego operatora, kiedy zaprojektował doskonały mechanizm, który by sam się sobą posługiwał. Zaciskając wargi Forester potrząsnął głową. — W każdym razie — kontynuował z powagą Iron-smith — powinieneś być dostatecznie inteligentny, aby nie próbować walczyć z humanoidami. Pozwól im służyć i słuchać, a nie będziesz potrzebował euforidu. Forester wychrypiał ostro: — Słuchać? Mnie? — Będą. — Ironsmith przekonywująco kiwnął głową. — Jeśli je szczerze zaakceptujesz. Zrób to i będziesz mógł mieć wszystko to, co mam ja. Jeśli nie, nie widzę dla ciebie innego wyjścia jak narkotyk. — Nie widzisz, tak? — Forester czuł jak zaciskają mu się dłonie. — Posłuchaj Frank. Nie mogłem śledzić Jack Williamson twojej fałszywej argumentacji, a nie chcę żadnych krętactw. Myślę, że jest coś jeszcze — i to coś bardzo wstrętnego — za twoim immunitetem od tych cholernych ograniczeń i za twoim dziwacznym stosunkiem do tych doskonałych maszyn. — Sarkazm wzmocnił jego pozbawiony tchu głos. — Niech sobie służą i słuchają. Ja chcę prawdy! Ironsmith zdawał się wahać. Poróżowiała w czerwonawym zachodzącym słońcu jego gładka, młodzieńcza twarz nie wykazywała żadnej urazy. W końcu poważnie skinął głową i przyznał: — Są rzeczy, o których nie mogę ci powiedzieć. — Dlaczego? — Gdyby to ode mnie zależało, powiedziałbym ci wszystko. — Wpatrywał się w oddalony, prosty horyzont. — Chętnie zapoznałbym cię ze wszystkimi faktami. Ale cała sprawa dotyczy również humanoidów, a one są zaprojektowane tak, żeby niczym nie ryzykować. — Frank... czy nie rozumiesz? — Złamany głos Fo-restera prosił ochryple. — Muszę wiedzieć. — Ani słowa więcej. — Ironsmith obrócił się do niego, a twarz wyrażała zdecydowanie. — Ani słowa, dopóki rzeczywiście nie zaakceptujesz humanoidów. A będzie lepiej, jeśli cię ostrzegę, że są ekspertami w ocenianiu ludzkich odruchów. Więc nie próbuj sztuczek. — Dlatego właśnie tak... tak strasznie się boję! — Żal mi cię, Clay. — Ironsmith niechętnie odwrócił się, jakby znów chciał dołączyć do humanoidów. — Naprawdę miałem nadzieję, że ci pomogę, ponieważ HUMANOIDY twoje zdolności są zbyt wielkie, aby je zabijać eufori-dem, a poza tym jestem twoim przyjacielem. — Naprawdę? Ironsmith zignorował tę uwagę wypowiedzianą wściekłym tonem. — Nigdy cię nie rozumiałem, Forester. Zwłaszcza nigdy nie rozumiałem tego, jak zaniedbujesz Ruth. Może humanoidy mają rację. Może rzeczywiście powierzenie ci tego co wiem, narażałoby Najwyższe Prawo. — Poczekaj! — Forestera ogarnął gniew i strach przemieszany z ponurym podejrzeniem. — Nigdy nie poproszę o euforid. — Jego łkający głos stał się gwałtowny i grożący. — A ty musisz mi pomóc... Ironsmith uwolnił się z jego rozgorączkowanych rąk bez wysiłku, ze zręcznością jakby humanoida. Jego spokojne i uczciwe oczy patrzyły przez dziedziniec, gdzieś poza stojące w żółtych wazach gorzko pachnące grzyby. — Oto są — wymamrotał niedbale. — I mam nadzieję, że pamiętasz moją prośbę. — Jego głos opadł do szeptu. — Powiedz Markowi White'owi, aby przyszedł i porozmawiał ze mną, zanim rozpocznie jakiś dziecinny atak na Wing IV. Forester kiwnął ponuro głową patrząc jak dwie drobne, czarne maszyny biegną przez pochłaniającą dźwięki posadzkę, aby wznowić swój przytłaczający nadzór. On ich zaakceptuje strzałem z Projektu Piorun, myślał wściekle. Ciągle nie mógł zrozumieć motywów Ironsmitha, tej dziwnej próby przekupienia go, aby na ślepo dołączył do spisku przeciw ludzkości. Ale tym bardziej humanoidy musiały być zatrzymane. — Do usług, panowie — powiedział bliższy robot. — Podano kolację dla panów. 142 Jack Williamson Przestronny hol, gdzie jedli kolacje, mógł powstać jedynie w wyobraźni producentów filmowych zamierzchłej, przedhumanoidalnej przeszłości. Sześć robotów podawało niezwykle wyszukany posiłek. Ironsmithowi podano wino, ale Forester musiał obyć się bez alkoholu. — Pański system trawienny został nadwyrężony przez zmartwienia i zmęczenie — przypomniała mu melodyjnie maszyna. — Nie wolno panu pić alkoholu, dopóki pańskie zdrowie się nie poprawi. Było to niewątpliwie słuszne, ale potwornie nieznośne. Po kolacji Ironsmith oświadczył, że zostaje tu na noc i Forester sam wracał do Starmont. Gdy wzniósł się ponad atmosferę, spojrzał znów na kryształowo piękne gwiazdy i siedząc zgarbiony na brzegu luksusowego fotela, zatopił się w rozmyślaniach o swej klęsce. — Do usług, proszę pana — wymamrotał robot obok niego. — Wydaje się, że czuje się pan niedobrze. — Och! Próbując zatuszować swoje nerwowe wzdrygnięcie Forester przeciągnął się w wystudiowany sposób i znów wygodnie usiadł na siedzeniu, uśmiechając się zimno do dwu ciemnych, identycznych twarzy ponad nim. Przy końcu podróży znalazł w sobie dość odwagi i nadziei, aby zaryzykować jeszcze jedno spojrzenie ku staremu budynkowi poszukiwań. Płaska, betonowa kopuła pozostawała wciąż nienaruszona i równie nieosiągalna jak sama Wing IV. Koparka była coraz bliżej HUMANOIDY jego tajemnicy. Wyglądała jak powolny metalowy gad pożerający górę w ciemności. W nocy obudził się z niespokojnego snu. — Doktorze Forester! Proszę, czy pan mnie słyszy? Wołał go czysty dziecięcy sopranik, naglący i wystraszony. To tylko część snu, pomyślał z początku, jednak podniósł się z poduszki, napięty, drżący i zupełnie rozbudzony. Sen rozwiał się całkowicie przytłoczony bardziej realną zmorą, w której ludzie dusili się pod totalną życzliwością. Pozostawił jednak po sobie uczucie trwogi, które sprawiło, że Forester dyszał pokryty zimnym potem. Otaczała go wygoda, całkowity i absolutny spokój jego nowej sypialni tu, w Starmont. Na łagodnie żarzących się muralach, na swym niekończącym się festiwalu, tańczyli wiejscy parobcy i dziewuchy. Olbrzymie wschodnie okno, teraz przezroczyste, otwierało się na pustynię i dalekie fałdy pagórków, omywanych chłodnym błękitem świtu. Ale ten luksusowy pokój wydawał mu się znacznie straszniejszy niż mogłaby być jakakolwiek zmora, ponieważ troskliwy humanoid stał przy jego łóżku obserwując go. Drżąc nerwowo, rozpaczliwie usiłował się uśmiechnąć i ukryć swój strach, gdy nagle spostrzegł, że humanoid przestał funkcjonować. Osuwał się na ziemię, z wciąż tym samym wyrazem ślepego spokoju na wąskiej twarzy, i nie czynił żadnego ruchu, aby odzyskać równowagę. Był sztywny jak jakaś rzeźba, z czarno polakierowanego metalu, przedstawiająca idealny wdzięk. Przewrócił się powoli, uderzając ze stłumionym hukiem o miękką podłogę. I leżał tam, czarną twarzą do góry, niewiarygodnie nieżywy. Forester kaszlnął, Jack Williamson gdy poczuł gryzącą woń rozgrzanego metalu i palonego plastiku. — Doktorze Forester! — Przestraszony, zorientował się, że dziecięcy głos nie był snem. — Czy mógłby pan teraz pójść ze mną, proszę? Wtedy zobaczył ją. Jane Carter! Obeszła nieśmiało dookoła jego łóżko, zerkając niespokojnie na cichego robota na podłodze. Drżała, mimo że była owinięta w za duży dla niej, znoszony skórzany płaszcz, a pokój wydawał się ciepły. Pod cienką, żółtą sukienką jej gołe kolana i stopy były sine z zimna. — Co takiego... cześć, Jane! — Odpowiedział na jej nieśmiały uśmiech uśmiechem jeszcze słabszym i wskazał na leżącą maszynę. — Co się z tym stało? — Zatrzymałam to. W badawczym milczeniu spojrzał na jej przestraszoną twarz, a potem znów odwrócił się ku powalonej jednostce — podzespołowi idealnej maszyny. — Jak? — Głos mu dygotał z oszołomienia i niedowierzania. — Tak jak nauczył mnie pan White. — Cofnęła się niespokojnie od przedmiotu leżącego na podłodze. — Po prostu patrzysz, w pewien szczególny sposób, na malutki biały paciorek w jego głowie. Ten paciorek jest... z potasu. — Słowo to wymówiła bardzo starannie. — Po prostu patrzysz... w pewien szczególny sposób... i potas spala się. Forester nie mógł dostrzec żadnego paciorka z potasu ani niczego podobnego w łysej, pokrytej plastikiem głowie unieruchomionej maszyny, ale przytaknął z akceptacją. Pamiętał o niestabilnym izotopie potasu i o przechwałce Marka White'a, że ten wygłodzony HUMANOIDY urwis nauczył się sterować prawdopodobieństwami atomowymi i detonować atomy K-40 po prostu siłą woli. — Proszę, czy pan nie poszedłby teraz, żeby nam pomóc? Kiedy się tak wpatrywał w jej czarne oczy, tak pełne obawy i smutku, podkrążone ze znużenia i biedy, ledwo słyszał jej cienki naglący głos. W głowie dudniło mu i nie mógł powstrzymać drżenia. Przecież ciało ludzkie, przyszło mu na myśl, również zawiera znaczącą dawkę tego izotopu radioaktywnego. Jeśli to dziwne dziecko może zatrzymać humanoida patrząc po prostu na niego w szczególny sposób, może bez wątpienia również zabić człowieka. — Proszę, niech pan już idzie! Raptownie dotarło do niego znaczenie jej błagalnych słów, odsuwając zdumiewającą refleksję, że ten zabójczy rodzaj spojrzenia, nazywany „złe oko", musi być czymś więcej niż przesądem. Fala nadziei wygnała chwilowy strach przed jej poważnym spojrzeniem i przerwała koszmarny ciąg jego frustracji. Uśmiechnął się do niej. — Już idę — wyszeptał. — Ale dokąd? Właśnie wygramolił się z łóżka, kiedy wzrok jego padł na nieruchomą maszynę. Jej wąska twarz była wciąż taka sama, trochę zdziwiona i wiecznie dobrotliwa, ale teraz stalowe oczy zmatowiały od gorąca, a z czarnych nozdrzy uchodziła cienka smużka szarego dymu. — Musimy od tego uciekać! — Schwycił dziecko za cienką rękę i szybko przeciągnął je za łóżko. — Jest ciągle niebezpieczna — powiedział pośpiesznie. — Z powodu emisji wtórnej. Promieniowanie jest Humanoidy Jack Williamson niewidoczne, ale mimo to może nas wstrętnie poparzyć. Szukał gorączkowo jakiegoś wyjścia z pokoju. Tarł piekące oczy i kaszlał od tego gorzkiego dymu, który z pewnością po tym małym wybuchu atomowym naładowany był zabójczymi izotopami. Rozsuwane drzwi i olbrzymie okno były zabezpieczone niedostępnymi przekaźnikami rodomagnetycznymi i nie mógł znaleźć żadnej drogi ucieczki. Chyba, że... — przyszła mu myśl tak wstrząsająca jak nieoczekiwane dotkniecie zimnej dłoni w ciemnościach. Spojrzał w oszołomieniu na dziecko i usłyszał jej zmartwiony głos: — ...i pan White mówi, że musimy stąd odejść natychmiast, ponieważ czarne rzeczy będą wiedziały, że jedna z nich zatrzymała się, a wtedy przyjdzie ich więcej, żeby zobaczyć, co ją zatrzymało. Kwaśny dym podrażnił mu gardło, tak że ledwie mógł oddychać, a łzy zamgliły mu wzrok. Oparł się o gładką, błyszczącą ścianę, aby odzyskać równowagę i wyszeptał do dziecka: — Ale jak... jak się stąd wydostać? — Chodź — powiedziała Jane Carter. — Po prostu chodź ze mną. Podała mu zabrudzoną, cienką i drżącą łapkę, żeby mógł ją schwycić. Popatrzył na nią, wskazując ponuro na zamknięte drzwi. — Nie ma wyjścia. — Dla nas jest — odpowiedziała mu poważnie. — Zastosujemy teleportację. Forester puścił jej dłoń. Jego suchy śmiech był prawie histeryczny, a dym zmienił go w paroksyzm kaszlu. Oczy wytarł rękawem swej koszuli i ochryple powiedział: HUMANOIDY — Ale ja nie umiem się teleportować. — Wiem — odpowiedziała mu poważnie. — Ale pan White sądzi, że mogę pana przenieść. Jeżeli pan mi pomoże, najlepiej jak pan umie. — Pomóc? — wybełkotał urywanie. — Jak? — Po prostu niech pan myśli, dokąd idziemy — powiedziała mu. — I spróbuje tam być. Drżąc, spróbował uwierzyć. — Dokąd idziemy? — Do dalekiego, ciemnego miejsca pod ziemią. Tam jest ciągle zimno i słychać cieknącą wodę. Nie lubię go, ale nie ma tam otworu w skałach i nie można się tam dostać inaczej, jak przez teleportację, więc czarne rzeczy nie mogą nas tam złapać. Pan White mówi, że pomoże panu znaleźć drogę. Forester powtórnie ujął jej dłoń usiłując wyobrazić sobie jakąś ciemną jaskinię, gdzie Mark White i jego oberwani wyznawcy muszą ukrywać się przed huma-noidami. Sądził, że stara się wystarczająco, ponieważ widział już oczyma duszy, jak kompetentne roboty roją się, aby zbadać tego, którego unieruchomiła Jane Car- ter. Pragnął, z całej siły, uciec z tego pobłyskującego więzienia oraz od euforidu. Z pewnością, rozpaczliwie się starał. Ale ciągle był fizykiem. Nie mógł sobie wyobrazić mechaniki natychmiastowej translacji. Nawet jeśli czas był w gruncie rzeczy tylko pobocznym efektem elektromagnetycznym, był wciąż równie rzeczywisty jak przestrzeń i ruch. Nawet szybkim pociskom rodomagne-tycznym nie udawało się osiągać nieskończonego przyśpieszenia i nadal nie istniało nic szybszego, nawet w tych odmiennych prawach fizycznych, które odkrył Jack Williamson w widmie supernowej. Nie zdziwił się, gdy nic się nie wydarzyło. — Proszę, niech pan spróbuje! — Jej głos był napięty i bez tchu. — Mocniej! — Już próbowałem. — Forester wypuścił jej rękę, a głos miał zakłopotany z powodu niepowodzenia. — Próbowałem, ale nie wiem jak. Przykro mi Jane, ale to na nic się nie zda. — Ale musi pan! — Jej zimne, drobne palce znów schwyciły jego dłoń. — Pan White mówi, że możemy pana przenieść, jeśli tylko nam pan pozwoli. Sama mogę przenieść kamień, tak wielki jak pan. Jeżeli tylko się pan przestanie zapierać... Zacisnął mocniej dłoń na jej małej ręce i patrzył w jej czarne, pełne napięcia oczy. Przyszedł mu na myśl Mark White i Overstreet, i stary Graystone, i mały Szczęściarz Ford, którzy czekają na nich w jakiejś głębokiej jaskini. Ale wiedział, że nic się nie stanie... i nic się nie stało. — Ale ja próbowałam, panie White. — Palce Jane Carter gorączkowo ścisnęły się, a potem osłabły i rozluźnione, drżące spoczęły w jego dłoni. Wielkie łzy zawodu leciały po jej wychudzonej sinej twarzyczce. — Naprawdę próbowaliśmy, ponieważ wiemy, że to takie strasznie ważne. Ale po prostu nie możemy. Forester kątem oka zobaczył jakiś ruch, potem, za ogromnym oknem przemknęło coś ciemnego i bardzo szybkiego. Wiedział, że maszyny zbliżają się. Obracając się znów do dziecka, uczuł dławienie od nagłego przypływu czułości. Przez jedną chwilę pomyślał sobie, że mogliby razem z Ruth poświęcić się wychowaniu dziecka, a nie Projektowi Piorun. HUMANOIDY — Nic nie szkodzi Jane... Wyciągnął niezręcznie rękę ku dziewczynce, pragnąc ją pocieszyć, ale jakaś okrutna szkoła nauczyła ją niezależności. Nie przyjęła pieszczoty. Jej gołe, chude kolana trzęsły się ze strachu i zimna, ale stała dumnie wyprostowana. — Nie, właśnie że szkodzi — jej głos był wysoki i z wyraźną goryczą. — Pan White mówi, że to bardzo źle, dla nas wszystkich. Mówi, że czarne maszyny na pewno zabiorą teraz panu pamięć, jeśli nie zdoła pan uciec. I mówi, że dowiedzą się o nas bardzo dużo, badając tę, którą zatrzymałam. Mówi, że teraz będzie nam bardzo trudno zmienić Najwyższe Prawo. Stała w pewnej odległości od niego, drobna i nieposkromiona. Jej sine wargi poruszały się i mamrotały coś cicho. Jej trwożne oczy patrzyły w dal. Jej wychudzona głowa przechyliła się, jakby czegoś nadsłuchiwała. A potem odwróciła się znów do Forestera, oferując mu swą małą, zasmoloną dłoń. — Przykro mi, doktorze Forester. Wszystkim nam jest przykro, ponieważ pana potrzebujemy i lubimy pana. A teraz muszę już odejść. Pan White powiada, że czarne maszyny już nadchodzą... Dostrzegł za nią drugiego humanoida, patrzącego twardymi, jasnymi, ślepo- stalowymi oczyma przez wielkie okno. Forester wskazał na niego gwałtownie i szepnął do dziewczynki, aby go zabiła. Zanim jednak zdążyła się obrócić, kryształowa szyba zmatowiała, przysłaniając czujnego robota i światło świtu. Zgasły również murale na wysokich ścianach. Spadła na nich gęsta ciemność, w której Forester słyszał przestraszony oddech dziecka. Jack Williamson Porażony zapadłą ciemnością, Forester ponuro skinął głową. Rozumiał, dlaczego zrobiono ten ruch. Humanoidy ze swoimi czujnikami rodomagnetycznymi nie potrzebowały światła. Sprawny mózg, na dalekiej Wing IV, miał zamiar oszołomić go ciemnością, gdy w tym czasie niezwyciężone jednostki mogły go pochwycić. Zastanawiał się, jak będzie się czuł, kiedy o wszystkim zapomni. — Nie możemy ci pomóc. — Głos dziecka, pełen bólu, wydawał się zbyt donośny pod tą przytłaczającą ciemnością. — A pan White mówi, że muszę już iść. Jej drobne, badawcze palce ujęły na chwilę jego dłoń. a potem ją puściły. Przez trwającą wieczność chwilę stał zupełnie sam w ciemności, dopóki nie ogarnęła go rozpacz. — Jane! — wy dyszał. — Poczekaj! — Proszę! — Jej cienki, przestraszony głosik wracał nadzieję. — Pan White mówi... — Nie mogę iść z tobą — załkał. — Ale powiedz mu, że jest jeszcze inny sposób. Nie bacząc na duszący dym z maszyny na podłodze, znów nabrał w płuca powietrza. Wzniósł ręce ku górze. Nie udało mu się opanować paradoksów psychofizyki, ale znał druzgocącą moc wysmukłych pocisków w podziemiu, nastawionych na Wing IV. — Pan White mówi, że spróbujemy panu pomóc. — Szukając po omacku, schwyciła za rękaw jego koszuli. — Ale chce znać pański plan. Bo jest zbyt wiele ma- , HUMANOIDY szyn... pan Overstreet widzi, jak nadchodzą. Więcej maszyn, niż mogę zatrzymać. — Powiedz panu White'owi, że mam broń — wyszeptał cicho. — Samonaprowadzające pociski są już ustawione i uzbrojone, aby zniszczyć Wing IV... ale wciąż ukryte w tej podziemnej stacji, dokąd przedostałaś się pierwszy raz. Wystarczy jeden z nich, aby zatrzymać wszystkie humanoidy w ciągu około pół minuty. W każdym razie mam nadzieję, że pociski jeszcze tam są — dodał ochryple. — Chociaż widziałem koparkę, posuwającą się w kierunku budynku nad stacją. — Niech pan poczeka — westchnęło dziecko. — Pan Overstreet może popatrzeć. Przez nie kończącą się sekundę w pokoju panowała znów cisza, a on drżał przed koszmarem bezdźwięcznych, czarnych maszyn, polujących na nich w mroku. — Pan Overstreet widzi budynek — wyszeptała w końcu. — Koparka uszkodziła jego róg, ale dach się jeszcze nie zawalił. Mówi, że czarne rzeczy nie odkryły jeszcze windy. — Więc możemy spróbować! — Podniecony, gwałtownie się poderwał. — Musimy zaczekać, aż humanoidy otworzą drzwi, aby nas złapać. Musisz być gotowa, by je zatrzymać, Jane. Tylu ile zdołasz. A ja rzucę się, aby dobiec do Projektu. Cisza znów ścięła ciemność. Przygotowany na wtargnięcie humanoidów, drgnął na dźwięk spokojnego głosu dziecka. — Pan White mówi, że spróbujemy pańskiego planu. Mówi, że miał nadzieję zmienić Najwyższe Prawo bez psucia czarnych rzeczy. Ale potrzebowaliśmy pana dla zrobienia nowych przekaźników, a teraz nie może- Jack Williamson my na to liczyć. Wobec tego, że pańska broń wydaje się jedynym wyjściem, mam zostać i pomagać tak jak umiem. I mówi... Jane Carter słabo westchnęła. Forester czuł, jak jej mała dłoń zaciska się mu na rękawie. Dziewczynka ciągnęła dalej, bez tchu i ze strachem: — Mówi, że jest jeszcze inne niebezpieczeństwo, któremu musimy stawić czoła. Niebezpieczeństwo gorsze niż wszystkie humanoidy. Obawia się, że spotkamy pana Ironsmitha. — Ironsmitha — Forester zadrżał, jakby coś niewidzialnego w ciemności zadyszało mu w twarz. — Zastanawiałem się — wyszeptał ochryple — dlaczego on tak bardzo lubi roboty i dlaczego zostawiają mu one aż tyle swobody. — Przysunął się do dziecka. — Kim lub czym jest Ironsmith? — Pan White mówi, że nie wie. — W jej głos wkradła się troska. — Z wyjątkiem tego, że pomaga maszynom przeciwko nam. On i inni tacy jak on... inni w dalekich miejscach. — Wspominając tamte figury szachowe, ustawione do nie dokończonej gry, Forester uczuł nieprzyjemne mrowienie na karku. — Próbowali nas złapać na Smoczej Skale... Ironsmith i jego przyjaciele... ponieważ oni pomagają maszynom walczyć z panem Whitem. Forester z niechęcią skinął głową. Mimo, że tożsamość szachowych partnerów Ironsmitha była równie tajemnicza, jak ich oddalone miejsce pobytu, ogólna idea rysowała się coraz wyraźniej. Humanoidy, aby ułatwić swą inwazję, musiały kupić sobie pomoc kilku ludzkich zdrajców. Takie poprzebierane rzeczy, jak major Steel, musiały dokonywać tej transakcji. I, był tego HUMANOIDY pewien, Frank Ironsmith musiał być jednym z takich renegatów. — Byłam bardzo zdziwiona, kiedy dowiedziałam się o panu Ironsmithie — mówiło dziecko z żalem i zakłopotaniem. — Wyglądał tak miło i uprzejmie, kiedy po raz pierwszy przyszedł się z nami zobaczyć, tam w starej wieży. Rozmawiał ze mną o teleportacji i dał mi gumę do żucia. Podobał mi się wtedy, ale... Przerwała nagle, aby posłuchać czegoś w ciemności. — Pan White mówi, że nie możemy już dłużej czekać — w jej głosie zabrakło tchu. — Pan Overstreet widzi ich na dachu, manipulują przy wentylatorze, chcą coś tu wpuścić, coś co nas uśpi. — Więc to tak — Forester ugiął się pod ogromem klęski. Pamiętał, że te mądre maszyny nie zostawiały miejsca na ryzyko. — Nie mają zamiaru otwierać drzwi, dopóki nie będziemy bezradni, a teraz wyjść nie możemy. — Ależ możemy — Jane pociągnęła go nagląco za rękaw. — Z pomocą pana Szczęściarza. — Tego obdartego, małego szulera — Forester rzucił dokoła ponure spojrzenie — Co on może... Forester zorientował się, że widzi, i głos mu zamarł. Gładko, jakby sterowane impulsem rodomagnetycz-nym jakiegoś humanoida, drzwi bezszelestnie rozsuwały się. Światło nie dające cieni wlało się z holu, ale małego szulera nigdzie nie było widać. — Pana Szczęściarza tu nie ma — wyjaśniała z powagą Jane Carter. — Ale może dosięgnąć zamka, stosując telekinezę. Pan Overstreet powiedział mu, co ma zrobić i było to tak proste, jak wyrzucenie siódemki. Tak przynajmniej mówi. Jack Williamson Forester nie czekał, żeby dalej słuchać. Raptownie, ten drobny, bosy człowiek, niezgrabny szatyn w długiej błękitnej nocnej koszuli, rzucił się do biegu przez hol, gdzie rodomagnetyczne ekrany tworzyły jasne okna wychodzące na te liczne planety. Nagle bezgłośny alarm sprawił, że cofnął się i zatoczył. Dwa humanoidy pojawiły się niespodziewanie na końcu holu. Nadbiegały cicho ze straszną, ślepą zręcznością. Jeden z nich trzymał drobny, jasny przedmiot. To strzykawka, pomyślał Forester, z pewnością napełniona euforidem. Drugi wyrwał z torby coś w rodzaju granatu i zamachnął się, aby tym rzucić. Forester instynktownie schował dziecko za siebie. Dziewczynka wychyliła się spoza niego, aby spojrzeć wielkimi, nieruchomymi oczyma... i humanoidy ze- sztywniały. Ten ze strzykawką potoczył się jak koło od wozu. Drugi przewrócił się na twarz, a przedmiot, który chciał rzucić, eksplodował małym szarym obłoczkiem gazu. — Musimy stąd wyjść — ostrzegło dziecko. — Pan White mówi, że mgła z tej bomby nas uśpi. Forester obrócił się, aby chwycić dziewczynkę i uciec z nią przed tym rozchodzącym się obłokiem, gdy ciepły dotyk podłogi uświadomił mu, że jest bosy. Rozglądał się gorączkowo w poszukiwaniu butów, ale małe humanoidy musiały je zamknąć w jakimś schowku z ryglem rodomagnetycznym. Dziewczynka ciągnęła go za rękę, a on biegł z nią na wrażliwych, bosych stopach przez przestronny hol, obok żarzących się w niszach ekranów. Drzwi wyjściowe znów ich zatrzymały, dopóki Szczęściarz Ford nie zdołał dosięgnąć ich zamka z odległej pieczary. W końcu wybiegli w jaśniejący świt. HUMANOIDY Zewnętrzny zagłębiony ogród był tak dziwaczny, jak każda z żarzących się scen, które pozostawili za sobą. Zasadzone przez humanoidy wysokie, pokryte czerwonymi łuskami łodygi, produkt jakiejś innej ewolucji, chwiały się nieustannie. Z ogromnych, skręconych pąków na ich szczycie wynurzyło się kilka monstrualnych kwiatów. Kwiaty fruwały wolno, jak wielkie, niezgrabne, żarzące się ćmy, na kruchych skrzydłach z fioletu, zakurzonego złota i czerni, tańcząc, walcząc, cienko piszcząc i parząc się w powietrzu. Roztaczały zgniło-słodki zapach, równie intensywny jak tamta woń rozlanych perfum, wśród której Ruth bawiła się swymi klockami. Jakiś pyłek czy okruch tych kwiatów spowodował atak kichania, który go zatrzymał. — Te okropne kwiaty — Jane ze wstrętem odsunęła się od nich. — Jak pan sądzi, dlaczego czarne rzeczy je sprowadziły? Aby sprawić przyjemność ofiarom euforidu, przypuszczał Forester, ponieważ wydało mu się, że myśl pozbawiona pamięci może się zająć migotliwym tańcem tych wielkich skrzydeł, tym niekończącym się dramatem miłości i śmierci. Ale nie próbował odpowiedzieć. Biegł dalej, bez tchu, z drżącym dzieckiem, dopóki nie zobaczył starego budynku poszukiwań. Ruina stała na samym brzegu głębokiego, nowego wykopu. Zachodnia ściana, została już zwalona, a płaska betonowa kopuła zaczynała osiadać, tak że dom przechylał się jak pijak. Koparki nie było widać i wydawało się, że droga do ukrytej windy może być wciąż jeszcze otwarta. Kichając w biegu, wycierał oczy luźnym, błękitnym rękawem i patrzył na ziemię przed sobą. Wszystkie Jack Williamson proste, nowe alejki i starannie utrzymane trawniki wydawały się dziwnie puste. Zobaczył mechaniczną kosiarkę, zatrzymaną i porzuconą. Jednostki-robo-ty, pomyślał, muszą się kryć przed oczyma Jane Carter. — Stop — powiedziała nagle łkającym głosem. — Ten statek za nami... pan Overstreet mówi, że czarne maszyny mają zamiar podnieść go w powietrze i pozwolić mu spaść na nas. Odwrócili się razem i Foreester ujrzał statek na platformie startowej — wielkie, srebrne jajo, w którym odbijała się jutrzenka. Zobaczył, jak z błękitno-burszty- nowej willi dwa humanoidy pędzą do statku i wskazał je Jane. Spojrzała, a one upadły. — Chodźmy — ponaglała — zanim wymyślą coś nowego. Przy końcu nowej, gładkiej ścieżki, pomógł jej przedostać się przez rów. Od wielu lat nie ruszał się tak szybko i kiedy biegli przez nierówny teren, jego mięśnie zaczęły drżeć z wyczerpania. Oddychał z wysiłkiem i czuł dźgające bóle w klatce piersiowej, a ostre kamienie raniły mu stopy. Byli już w połowie drogi do budynku, kiedy Jane Carter zaczęła zostawać w tyle, pojękując bez tchu. Blada ze strachu, wskazywała długą krawędź świeżo odsłoniętej ziemi i pokruszonej skały przed nimi. — Maszyna, która kopie — szepnęła. — Nadchodzi! Pognali do budynku. Za późno. Ta olbrzymia maszyna, która z geometryczną starannością kroiła brzeg góry, wytoczyła się z wykopu, ale już bez swej poprzedniej powolności. Pierwsze promienie słońca błyskały HUMANOIDY żółto na jej masywnych, jasnych ostrzach, i czerwono na jej purpurowo-czarnym pancerzu, kiedy wyjąc popędziła w dół, na ich spotkanie. Górożerny gad warczał i wył przeciążonymi trybami. Już nie pełz. Szerokie tnące ostrza wymachiwały ze złością, a okrutne metalowe zęby błyszczały mu w pysku. — Och, panie White! — wołała rozpaczliwie Jane Carter. — Proszę, panie Overstreet, proszę, pokaż mi, co mam robić. Nie wiem, jak to zatrzymać. Ja... nie mogę w tym znaleźć czarnej rzeczy. Forester przystanął na moment, czekając, aż tamci ludzie ze swojej jaskiniowej twierdzy zatrzymają maszynę, ale ta leciała jak opętana. Uniósł dziecko z ziemi i biegiem rzucił się ku budynkowi. Kołyszący się, pancerny potwór natychmiast skręcił, aby przeciąć mu drogę. Próbował pobiec z powrotem, ale maszyna znów zmieniła kierunek i jechała naprzeciw. Udając, że skręca na prawo, rzucił się w lewą stronę. Maszyna próbowała jechać za nim, ale ogromne, przelewające się gąsiennice straciły przez moment równowagę na nowo usypanym wale. Przebiegł tuż obok niej. Wyjąca maszyna zakopała się prawie w obłokach żółtego kurzu i latających kamieni, i osiadająca ruina budynku znów była przez chwilę za nią widoczna. Wtedy, niespodziewanie, okrągły kamień usunął się Fo-resterowi spod nogi. Opadł na kolana i maszyna miała Jack Williamson czas wypełznąć ze swego szybu. Tocząc się ruszyła na niego. Znów pobiegł na prawo i znów odcięła mu drogę. — Czy mogą ją zatrzymać? — wydyszał ochryple do Jane. — Albo czy możesz dosięgnąć humanoida w środku? — Ale tam nie ma żadnego — wyjęczała słabo. — Pan Wbite mówi, że jest ona napędzana promieniami prosto z maszyny mózgowej na Wing IV. Nie ma tam żadnej czarnej rzeczy, którą mogłabym zatrzymać. Teraz na płaskim terenie i na solidnym gruncie koparka posuwała się niezgrabnie do przodu i Forester z Jane w ramionach, zauważył, że maszyna zagania go, jak jakieś pędzone zwierzę, na wąską półkę pomiędzy nowym, stromym wałem a postrzępionym brzegiem wyżyny. — Proszę, panie White! — błagało gorączkowo dziecko. — Proszę, czy nie może pan pomóc? Ale nic nie wstrzymywało tej miażdżącej metalowej lawiny. Forester spróbował wspiąć się na wał, ale zleciał z powrotem, brnąc w obsuwających się kamiennych odłamkach. Dławił go kurz i uderzały go ostre skały. Dziecko stało się brzemieniem nie do udźwignięcia, ale jakoś zdołał ją podnieść, ciągle cofając się ku krańcowi tej zmniejszającej się skalistej półki, gdzie wał podchodził do krawędzi przepaści. Został zapędzony w kozi róg i nie widział drogi wyjścia. — Niech pan się wespnie! — zapiszczała Jane. — Pan White mówi, żeby się wspiąć! Odwrócił się i spróbował znów wyleźć na gruzowate zbocze. Przez kilka jardów grunt trzymał, ale potem odłamana skała znów poleciała. Kiedy spadał, zdołał HUMANOIDY się przekręcić na tyle, że ciężar jego ciała nie zgniótł dziecka, ale toczący się głaz wstrzymał mu dech w piersi. Potworny ból ogłuszył go, a stopy i dłonie, grzebiąc grunt odnajdywały tylko spadające w dół kamienie. Osuwał się dokładnie przed maszynę wyłaniającą się z łoskotem z kurzu. Jej wielkie ostrza podniosły się, aby ich zmiażdżyć albo zrzucić ze skały. Próbował zepchnąć Jane Carter z jej drogi, ale wyczerpany nie dał rady. — Och, dziękuję — westchnęła Jane! — Dziękuję, panie Szczęściarzu! Odprężyła się w jego ramionach, a czerwono-czarny metalowy gad znów zmienił kierunek. Wielkie miażdżące gąsiennice obsypały ich żółtym pyłem i przeszły obok. Wycie przeciążonych trybów stało się ogłuszające... i nagle ucichło. Za chwilę góra lekko zadrżała i Forester usłyszał przytłumiony gruchot na piargach w dole. — Po prostu nie mogłam tego zatrzymać. — Jane miała głos suchy z przerażenia, ale wstała otrzepując kurz ze swej zniszczonej, żółtej sukienki. — Bo w środku nie było żadnej czarnej rzeczy. Ale pan Over-street zobaczył, jak to pracuje, że to inny rodzaj huma-noida, i pan White powiedział panu Szczęściarzowi, jak skierować to w stronę przepaści. Forester wstawał sztywno. Jego gorące ciało lekko drżało, a kurz zakleił czerwonym błotem skaleczenia na jego stopach i kolanach. Dokuczała mu skręcona kostka. Oddech był bolesny i chrapliwy. Spoglądając na niego, dziecko spytało niespokojnie: — Czy pan jest poraniony... mocno? Potrząsnął głową, nie mogąc złapać tchu, aby dać odpowiedź. Wracali wlokącym się krokiem od tamtej Jack Williamson wąskiej półki do drzwi osiadającego budynku, gdzie Jane zatrzymała się. — Pan White mówi, że muszę tutaj poczekać — powiedziała. — Żeby trzymać czarne maszyny na dystans. — Tylko przez pięć minut! — wyszeptał Forester. — Tyle czasu mi wystarczy. Pokuśtykał mrocznym holem na tył budynku, do swego starego gabinetu. Słyszał złowieszczy trzask i stek gipsu, drewna i stali, które zwolna poddawały się ciężarowi przechylonej kopuły. Wiedząc, że w każdej chwili może przywalić go ta olbrzymia masa betonu, biegł bez tchu, dopóki nie zatrzymał go gipsowy grad. Patrząc do tyłu czekał, aż kopuła zawali się i widział Jane Carter spowitą gipsowym pyłem, stojącą w jasnym prostokącie drzwi, machającą ręką, żeby się pośpieszył. Zaczerpnął tchu i osłaniając głowę ramieniem. rzucił się na oślep w ten potok odłamków. Nagłe drgnięcie podłogi wytrąciło go z równowagi, potem coś uderzyło go w głowę, ale jakoś zdołał się przedostać do garderoby za gabinetem, dziękując Bogu za drzwi, które ludzie mogli otworzyć. Odsuwane lustro ciągle było na swoim miejscu, zakurzone ubranie wciąż wisiało na hakach, a dywan leżał tam, gdzie go zostawił. Możliwości humanoidów muszą mieć swoje granice, pomyślał, ponieważ nic nie wskazywało na to, że znalazły ukrytą windę. Następne drgnienie ścian ponagliło go do podniesienia lustra i gorączkowego stuknięcia w przycisk W dół. Bez skutku, tylko kawałek osłabionego muru opadł do poszerzonego wykopu. Ponieważ sufit nie spadł mu na głowę, spróbował włączyć światła. Nie było prądu i targnął nim nowy niepokój. HUMANOIDY 161 Humanoidy napędzające wszystko energią przesyłaną z dalekiej Wing IV, rozmontowały stare elektryczne systemy energetyczne, ale Projekt Piorun miał swoją własną elektrownię, zainstalowaną pod wyrzutnią, na najniższym piętrze podziemia. Awaria prądu była teraz przygnębiającą zagadką, ale Forester starał się nie dopuszczać do siebie trwogi. Armstrong musiał wyłączyć automatyczną elektrownię, z obawy że humanoidy odkryją wibrację lub spaliny z bliźniaczych generatorów silnikowych. I pociski, obiecywał sobie ponuro, będą wciąż uzbrojone i nastawione, żeby zniszczyć Wing IV. Jednak wciąż nie było reakcji, kiedy ponownie dźgnął przycisk. Opadł na bolące kolana, odrzucił dywan i podniósł pokrywę wyjścia ewakuacyjnego. Otoczyła go gęsta ciemność i smród oleju napędowego, gdyż awaria prądu zatrzymała również wentylatory. Niezręcznie spuścił się przez podłogę windy. Jego obolałe stopy odnalazły drabinę ewakuacyjną i zaczął schodzić w dół, w czarną ciszę. Woń rozlanego oleju odbierała mu dech, a metalowe stopnie były dla jego poranionych stóp jak ostrza noży. Spuszczał się jednak w dół, dopóki plusk zimnej wody nie zatrzymał go na dnie szybu. Puścił drabinę i potykając się w wilgotnej ciemności, po omacku przeszedł do podziemia. Coś w wodzie kaleczyło jego gołe palce u nóg i łkał z bólu, kiedy odnalazł drzwi do tunelu. Otworzył je pchnięciem i z trudem wygramolił się z szybu. Dysząc, stanął na nogach w wąskim przejściu. Otoczyła go ciemność. Wyłącznik światła nie działał, ale znał podziemie, gdyż wiązały go z tym miejscem miesiące i lata bezlitosnego obowiązku, stąpał więc pewnie wzdłuż tunelu. W jego umyśle rysowały się wy- Humanoidy Jack Williamson raźnie: warsztat, ławy, narzędzia i stojaki, a za nimi wyrzutnia. Wiedział jak sięgać po te przygotowane wysmukłe pociski. Wyszedł z przejścia... i jego bose stopy osunęły się w pustkę. Stąpnął w puste miejsce, gdzie przedtem znajdowała się stalowa podłoga warsztatu. Czuł, jak jego prawa noga zgina się w pół i pęka, a on sam zatrzymuje się na twardej skale w kałuży zimnej wody. Śmiertelna męka zalała mu mózg, a potem tępy, wzrastający ból objął mu kolano i udo. Spróbował się podnieść, ale znów upadł twarzą w oleistą wodę i był pewien, że ma złamaną nogę. Powolne fale szarpiącego bólu promieniujące z nogi i stopniowo ogarniające całą świadomość, nie były takie dotkliwe, jak ból porażki. Na wpół uduszony paskudną wodą kasłał, dopóki nie odzyskał oddechu, a potem zaczął mozolnie pełznąć na rękach i na jednym obtartym kolanie, wlokąc za sobą nogę, w poszukiwaniu pocisków rodomagnetycznych. Jednakże jego szukające po omacku palce znajdowały tylko nagi beton i ucięte śruby, które przytrzymywały kiedyś generatory i przetwornice. Projekt Piorun został skutecznie rozmontowany. Ten fakt był dla Fo-restera bardziej oszałamiający niż jego upadek, i nie mógł tego zrozumieć. Nic nie wskazywało na to, że znaleziono ukrytą windę i nie było ani śladu specjalnego sprzętu, potrzebnego do wydostania ciężkiego urządzenia przez szyb. Nie było innego wejścia do podziemia, a jego poszukiwania nie odkryły nowego tunelu, który mogły wykopać humanoidy. Jednak pocisków już tam nie było. Przytępiony umysł Forestera zmagał się z tą zagadką, aż ją wreszcie porzucił. Jego odporność nerwo- HUMANOIDY wa wyczerpała się. Ból w nogach wywoływał nudności. W końcu legł bez ruchu, myśląc o odrętwiającym chłodzie płytkiej wody, która stopniowo powodowała, że pulsujący ból wydawał się daleki i nawet do zniesienia. — Tklink! Trzask przypominający tłukące się szkło, wyrwał go z miłosiernej drzemki i obudził nowy ból w nodze. Oczywiście powinien kazać Overstreetowi, aby zajrzał tutaj, czy są pociski, ale nie był całkiem przyzwyczajony do tych parafizycznych metod. Nie można nauczyć starego psa nowych sztuczek. Sennie nasłuchiwał, jak trzaska inny kryształ i domyślił się w końcu, że to tylko spadająca kropla wody. Drżąc czekał na następną. Nie miał nic innego do roboty. Był załatwiony i już nic nie miało znaczenia. Następny plusk był spowodowany czymś większym niż kropla wody, ale Forester nie próbował się otrząsnąć, dopóki w jego zamknięte oczy nie uderzył snop światła. Potem mrugając, patrzył jak szczupłe maszyny wskakują do szybu i gromadzą się wokół niego. Odblaski brązu i błękitu pięknie lśniły na ich gładkich, czarnych ciałach, a ich nogi nie łamały się. — Do usług, doktorze Forester. — Srebrny głos był pełen melodyjnej grzeczności. — Czy jest pan ciężko ranny? Jego obrażenia nie były jednak teraz ważne. Wskazał czarną pustkę na znajdującym się w górze betonowym występie, gdzie kiedyś była wyrzutnia, i wymamrotał słabo: — Więc znaleźliście to, tak? — Znaleźliśmy pana — zagruchała maszyna. — Zauważyliśmy pańską nierozwagę przy wchodzeniu do Jack Williamson walącego się budynku na górze i pośpieszyliśmy, tak szybko jak mogliśmy, na ratunek. Zostaliśmy jednak zatrzymani, najpierw przez dziecko, które było z panem, a potem przez walącą się kopułę. Aby do pana dotrzeć, musieliśmy uprzątać gruz i zreperować windę. Zdziwienie spowodowało, że uniósł głowę. — Niech pan nie próbuje się ruszać — ostrzegła maszyna. — Może pan zwiększyć swoje obrażenia. Czuł się zbyt źle, aby śmiać się z ironii tej sytuacji, wskazał tylko słabym ruchem na puste podstawy maszyn. — Jakżeście to znaleźli — wyszeptał ochryple. — Tę instalację? — Szukając pana usuwaliśmy gruz i odkryliśmy szyb windy. — Radosne stalowe oczy obserwowały go uważnie. — Czy może pan mówić bez bólu? Więc powie pan nam, jakie urządzenia były tu kiedyś zainstalowane? To pytanie go oszołomiło. Znaczyło to, że humanoidy nic nie wiedziały, nawet w tej chwili, o Projekcie Piorun. A to stawiało potworny problem: kto usunął pociski i urządzenia? Frank Ironsmith? Przeszedł go dreszcz, jakby czuł coś zimniejszego niż ta czarna woda. Ale zdrowy rozsądek podpowiadał Foresterowi, że nawet ten godny podziwu matematyk nie mógł wywieźć setek ton ciężkiego sprzętu na swym zardzewiałym rowerze. — Co to była za instalacja, proszę pana? — nalegał robot. — Nasze pierwsze laboratorium neutrinowe. — Odruch nieufności pobudził go do wymyślenia tego nieprzekonywającego wyjaśnienia. — Nasze pierwsze, nieudane rury przeszukujące były zainstalowane tutaj, aby łatwiej było utrzymać ich tajemnicę. Później, kiedy HUMANOIDY zaprowadzono ochronę wojskową, zrobiliśmy i zamontowaliśmy nowe rury, w kopule na górze, bo tu przeciekała woda. Stara instalacja poszła na złom, lecz zachowaliśmy szyb, jako schron na wszelki wypadek. Maszyna wydawała się być usatysfakcjonowana, ale jego własny znużony umysł nie chciał pozbyć się tej zagadki. Odrzucił chwilowe podejrzenie, że Projekt został złupiony przy użyciu jakichś sposobów psychofizycznych. Mark White wyraźnie nie wiedział o całej stracie, a nawet dla Jane Carter byłoby trudno teleportować sześdziesięciotonowe akumulatory. Ale ktoś ma teraz te straszne pociski i wszystkie szczegóły, które zostawił w zapieczętowanym sejfie. Ktoś ukradł broń mogącą zniszczyć każdą zamieszkałą planetę równie prosto, jak jeden dzikus może rozłupać łeb drugiemu drewnianą maczugą. Mając znowu lekkie nudności, Forester poczuł niejakie współczucie dla tego nieznanego złodzieja. — ...pytań, proszę pana. — Znowu usłyszał nalegający jęk najbliższej maszyny, dochodzący go jakby z dali. — Musimy koniecznie znaleźć to dziecko, które przyszło tutaj z panem. Jak się nazywa, proszę pana? I gdzie teraz jest? Forester mimo bólu uśmiechnął się, gdyż te pytania wskazywały, że Jane Carter nie została złapana pod walącą się kopułą. Musiała uciec do tego ciemnego, wilgotnego miejsca pod ziemią, gdzie szemrała woda, a Mark White i inni jej przyjaciele wciąż chowali się przed humanoidami. — Nie wiem — wyszeptał buntowniczo. — Jest niezwykle niebezpieczna — powiedziała słodko maszyna. — Posiada zdolności supermechaniczne Jack Williamson i używa ich przeciw celom Najwyższego Prawa. Planujemy nowy typ usług dla takich nieszczęśliwych przypadków, ponieważ euforid nie zawsze na nie wpływa. Natychmiast musimy znaleźć to dziecko. — Mam nadzieje, że jej nigdy nie znajdziecie! — Pozwolił sobie na gorzki gniew, ponieważ nie odczuwał już potrzeby zachowania ostrożności i potrząsnął posiniaczoną pięścią na ciemny, pochylony nad nim krąg identycznych twarzy. — Mam nadzieję, że pojedzie prosto na Wing IV i użyje swego supermechanicznego talentu, aby zniszczyć ten mechaniczny mózg, który was napędza. — Wciągnął za świstem powietrze i wy-dyszał: — Teraz wam powiedziałem... zabijcie mnie, jeśli chcecie! — Clay Forester, nie rozumie pan istoty naszych usług — zamruczała maszyna. — To prawda, że dla pana dobra będzie pan musiał teraz dostać zastrzyki z euforidu, ale tylko pod warunkiem, że toleruje pan ten narkotyk, a nasza funkcja polega na tym, żeby nigdy nie karać, tylko służyć i słuchać. Pan osobiście nie wykazał zdolności supermechanicznych i nie musi się pan obawiać destrukcji. Leżał spokojnie, nawet nie drżał. Woda znowu plusnęła, a ciche, czarne maszyny uklękły, aby go podnieść zręcznymi, ciepłymi dłońmi. Bardzo delikatnie jedna z jednostek zbadała jego bezwładną nogę. HUMANOIDY — Był pan bardzo lekkomyślny i niemądry — zajęczała. — Ten wypadek, którego z łatwością dałoby się uniknąć, uszkodził pańską prawą kość udową, rzepkę oraz ścięgna kolan. Koniecznie potrzebuje pan naszej opieki. — Nie byliście tak opiekuńczy — wymamrotał ponuro — kiedy ścigaliście mnie tą koparką. — Wtedy było z panem dziecko — zaśpiewał czysty głos. — Działając według Najwyższego Prawa, dla największego dobra jak największej liczby ludzi, musimy używać wszystkich dostępnych środków, aby pokonać nadmechaniczne zdolności takich upartych osobników. Nieśli go na noszach do naprawionej windy. Mimo ich łagodności i zręczności ból opuchniętego kolana znów zaćmił mu świadomość. Czuł, jak słońce uderzyło go w twarz, pamiętał, że złapał piżmową woń położonego w dole ogrodu, w którym skrzydlate kwiaty z innej przyrody latały, całowały się i umierały. Potem leżał na zimnym stole w małym białym pokoju. Zręczne maszyny zdzierały z niego wilgotne łachmany, jakie zostały z porwanej koszuli. Potem zmywały gąbką krew i brud. Poczuł zapach jakiejś substancji chemicznej i coś przypiekło jego poranioną skórę. Naprężył się i wstrzymał oddech, kiedy poczuł jakieś dotknięcie na pulsującym bólem udzie. — Pański przestrach jest niepotrzebny — doszedł go głos maszyny — ponieważ ból za chwilę ustanie. Jego rękę ujęły delikatne plastikowe palce. Poczuł zimny dotyk waty i ukłucie igły. Jego suche wargi poruszyły się, aby zaprotestować, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jack Williamson — Niech się pan nie martwi, proszę pana — zaświer-gotała maszyna ze strzykawką. — To pański pierwszy zastrzyk euforidu. Podziała jak środek przeciwbólowy, kiedy będziemy składali złamane kości oraz pomoże usunąć pańskie złe samopoczucie. Zbyt słaby, aby walczyć, leżał ciągle otumaniony i z zanikającą świadomością. Pulsujący ból w nodze ustąpił, ogarnęła go senność i czas zaczął się rwać. Był znowu w wielkiej sypialni z tańczącymi chłopcami i dziewczętami na świecących muralach. Raz rozmyślał długo i mgliście, czy ludzie rzeczywiście byli szczęśliwsi w tamtych czasach, zanim maszyny sięgnęły po władzę. Innym znów razem ogromne, kryształowe okno stało się ekranem z drobno pożyłkowanego nefrytu, przez który przeświecał pustynny dzień, natomiast w czasie jakiegoś zmierzchu było przezroczyste. A kiedy świeciło się przyćmionym, złotym światłem, wiedział, że już jest noc. Łagodne dłonie obracały go na łóżku i od czasu do czasu igły znowu żądliły go w rękę, za każdym razem pchając go głębiej w zapomnienie. I stale były przy nim szczupłe czarne twarze i czujne stalowe oczy, niezmiennie dobrotliwe. Kiedyś odwiedziła go żona prowadzona przez uczynną maszynę. Niosła futrzaną zabawkę w kształcie jednego z tych wielkich, ożywionych kwiatów, dyndającą na jednym skrzydle. Pod cienkim, wymyślnym łukiem wyskubanych brwi jej szeroko rozwarte dziecinne oczy wydawały się lekko zmartwione. Jej perfumy były najpierw podniecającym zapachem, wywołującym senne refleksje, a potem duszącą falą słodyczy. — To jest Ruth — powiedziała maszyna. — Jest pana żoną. HUMANOIDY Kiedy pochyliła się nad nim, zmartwienie w jej oczach zniknęło i wydawało się, że zaczyna sobie coś mgliście przypominać. Jej pełne, kobiece wargi ułożyły się w smętny uśmiech niemowlęcia. Wyciągnęła niepewnie rękę, aby dotknąć jego czoła i ust, i pomyślał, że zobaczył przelotną tęsknotę na jej zbyt młodej twarzy. Potem Ruth uświadomiła sobie, że upuściła futrzaną zabawkę. Na jej umalowanych ustach pojawiło się rozdrażnienie, a łzy płynęły w dół policzków, dopóki zręczna maszyna nie podniosła zabawki. Ruth sięgnęła po nią zazdrośnie i przytuliła ją. Pozwoliła maszynie obetrzeć sobie łzy. Kiedy humanoid odprowadzał ją, znów się uśmiechała i mruczała coś do zabawki. Leżąc kiedyś w wyściełanym fotelu, z podniesioną podpórką pod nogę, szepnął smętnie w narkotycznym oszołomieniu do ciemnego robota: — Czy nie pozostali mi już żadni przyjaciele, którzy by mnie odwiedzili? — W głosie jego słychać było gorycz. — A może wszystkim im daliście narkotyk? — Większość z tych, którzy byli z panem dawniej związani, znalazła ukojenie w euforidzie — odpowiedziała maszyna. — Wyjątkowo kilku z nich zdołało znaleźć dla siebie szczęście w nieszkodliwej działalności twórczej. Doktor Pitcher jest jednym z nich. Pisze dramaty, na co nie miał dawniej czasu. Innym przykładem jest pan Ironsmith. — Powiecie im, żeby przyszli mnie odwiedzić? — Obydwaj tu byli — wymruczała maszyna. — Ale wydawało się, że ich pan nie poznaje. — Kiedy Frank Ironsmith znów przyjdzie... Jack Williamson Jego słowa stały się wolniejsze i ustały, gdyż kolejna igła ukłuła go w rękę. Próbował sformułować pytania dla Ironsmitha, ale nie był w stanie. Znowu leżał na tym samym twardym stole, w tym samym białym pokoju. Pilne humanoidy dźgały go innymi, bardziej bolesnymi zastrzykami i wydawało mu się, że ból pozwala mu przedrzeć się przez całun zapomnienia. Z bólem przyszła choroba, ale maszyny o łagodnych palcach tarły go i gniotły, dopóki dreszcze i poty nie ustąpiły. Odwoziły go do jego pokoju na specjalnym krześle, kiedy zdał sobie sprawę, że trzyma coś w zaciśniętej dłoni — futrzaną zabawkę w żywych kolorach, podobną do skrzydlatego robaka. Odrzucił ją ze wstrętem. — Dobrze się czujesz? Zaskoczony radosnym głosem Franka Ironsmitha, Forester zobaczył go przy drzwiach swego pokoju. Matematyk uśmiechał się uprzejmie. Nie towarzyszyły mu żadne humanoidy. — Myślę, że tak. — Kiwając niepewnie, sprawdził chorą nogę. Bandaże usunięto, a opuchlizna zeszła. Kiedy ściągał mięśnie, nie czuł bólu. — Sądzę, że ze mną wszystko w porządku — powiedział. — Chociaż przed chwilą było mi bardzo niedobrze. — Reakcja — wymamrotał Ironsmith. — Po surowicy neutralizującej. — Ujmując rączki fotela na kółkach, wepchnął go do pokoju i niedbałym gestem polecił humanoidom, aby zamknęły rozsuwane drzwi i zostawiły ich sam na sam. — Poleciłem cię zbudzić — powiedział — ponieważ potrzebuję twej pomocy. Forester trochę się podniósł, aby wypróbować swe kolano, ale po usłyszeniu tych słów zamarł w bezruchu HUMANOIDY i obserwował Ironsmitha. Matematyk wyglądał bardziej dojrzale i na mniej skłonnego do sofizmatów. Jego wciąż szczera, przyjacielska, opalona twarz wyglądała bardziej stanowczo i silnie. Oczy wciąż były jasne i uczciwe, ale wzrok był teraz bardziej rzeczowy. Nawet ubranie miał inne, już nie obwisłe spodnie, ale luźny tweedowy garnitur, który sprawiał, że Iron-smith wydawał się wyższy i bardziej pewny siebie. Szary płaszcz, jak zauważył Forester, miał tradycyjne zapięcie na guziki, które człowiek mógł sam rozpiąć. — Czy znów masz jasną pamięć? — zapytał Iron-smith. — W takim razie, chcę, żebyś mi dopomógł zlokalizować Marka White'a i jego menażerię. — Skrzywił się z zatroskaniem. — Wciąż jeszcze ich nie wytropiliśmy, nawet po tylu miesiącach. Forester nie odpowiedział. — Mała Jane Carter była z tobą prawie godzinę, tu w Starmont. — Patrząc na niego przenikliwymi, szarymi oczyma, Ironsmith zaczął napełniać swą fajkę aromatycznym tytoniem. — Prawdopodobnie powiedziała ci, gdzie się ukrywają i jakie mają dokładnie plany. Nawet jeśli nie przekazała szczegółów, na pewno dostarczyła dostatecznie wielu wskazówek, które mogą być pomocne. Ciemne miejsce pod ziemią, wspomniał Forester, i dźwięk płynącej wody. Zacisnął wargi. — White może narobić wiele szkody — nalegał łagodnie Ironsmith. — Gdybym był na twoim miejscu, nie pomagałbym go ukrywać. Forester patrząc na fajkę poczuł chęć palenia. Jack Williamson — Jest to ważniejsze, niż myślisz. Wciąż nie mogę powiedzieć ci wiele więcej ponad to, co już wiesz, dopóki do nas nie dołączysz. Ale kazałem cię zbudzić w nadziei, że teraz zechcesz zobaczyć humanoidy takimi, jakimi są... — Niewinnymi maszynami! — przerwał mu ostro Forester. — Nie mogą być złe, ponieważ nie wbudowano w nie wolnej woli. Zbudowano je, aby uchronić człowieka od jego własnego, wrodzonego zła. Właśnie tym się cały czas zajmują i nie zrobią nam krzywdy, jeśli będziemy traktować je jak naszych rozkosznych, małych pomocników. — To wszystko prawda. — Ironsmith był pełen żalu. — Miałem nadzieję, że to zaakceptujesz. — Ale nie akceptuję — wyrzucił z siebie Forester. — Ponieważ te cholerne roboty są zbyt sprawne i zawsze posuwają się za daleko. Na czym mają zamiar skończyć? Narodziny nie są na pewno miłym doświadczeniem... myślę, że chciałyby trzymać nas w przytulnym cieple łona? — Zdaje się, że eksperymentują z ektogenezą, aby uniknąć niewygód porodu — przyznał gładko Ironsmith. — Ale przyszedłem tu porozmiawiać o czymś innym. Przyszedłem, żeby ubić z tobą interes. — Tak? — Potrzebujemy informacji, której, jak myślę, możesz nam dostarczyć. Potrzebujemy jej tak bardzo, że namówiłem humanoidy, żeby mi pozwoliły zaoferować ci jeszcze jedną szansę, jeśli tylko dowiedziesz swej dobrej woli pomagając nam złapać Marka Whi-te'a. Forester ze znużeniem odchylił się w fotelu. HUMANOIDY — Korzyści dla ciebie są znaczne — namawiał Iron-smith. — Możesz zatrzymać pamięć, dopilnuję tego, byś dostał odpowiednie stanowisko naukowe w jakimś aprobowanym przez humanoidy projekcie. Wkrótce będziesz mógł zasłużyć na wszystkie inne przywileje, jakich sobie zażyczysz. Czyż to nie lepsze niż euforid? Forester znów wyprostował się na siedzeniu, czujny i ostrożny. — Nie chcę tego więcej słuchać — wymamrotał ochryple. — Ale nie mogę ci nic powiedzieć. Jeżeli nie... — przygryzł wargę i wybuchnął — Kto jeszcze z tobą jest? Ironsmith uśmiechając się potrząsnął głową. — Przynajmniej muszę wiedzieć jedno — Forester badał uważnie jego szczerą twarz, drżąc wewnątrz. — Czy ty, albo jeden z twoich tajemniczych wspólników, z którymi grasz w szachy, usunęliście jakiś sprzęt z okolic tutejszej starej instalacji wojskowej? — To nie ma znaczenia. — Uprzejmy uśmiech Iron-smitha lekko się rozszerzył, ale jego niebieskie oczy świeciły chłodnym, niemym domysłem. Forester wzdrygnął się. — Jaka jest twoja odpowiedź? — Przyślij z powrotem swoje cholerne maszyny! Patrzył jak Ironsmith spokojnie pociąga fajkę i tłumił w sobie nieposłuszne uczucie pożądania tej zakazanej rozkoszy. — Nie wiem co z ciebie za człowiek... a nawet czy jesteś człowiekiem! — Czując jak jeżą mu się włosy na głowie, spróbował zniżyć głos. — Ale nie zwrócę się przeciwko ludzkości. — Miałem nadzieję, że usłyszę coś rozsądniejszego — Ironsmith prawie ze smutkiem potrząsnął rudawą czupryną. — Miałem nadzieję, że dowiedziałeś się do- Jack Williamson syć, Forester, aby stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością, ponieważ zaoferowaliśmy ci coś niezwykle korzystnego. Ale mamy inne sposoby dobrania się Whi-te'owi do skóry. — Jego ramiona niedostrzegalnie poruszyły się. — Ten człowiek jest raczej głupcem niż filozofem, a jego własne szaleństwo wyda go, wcześniej czy później. Mam nadzieję, że nastąpi to, zanim narobi on zbyt wielkich szkód. Jego łagodny głos przycichł, pełen natarczywej nadziei. — Aleja nie chciałbym cię porzucać, Forester. Nadal chcę, żebyś się rozmyślił, ponieważ możemy otworzyć przed tobą takie horyzonty, o jakich ci się nie śniło, i rozszerzyć twórcze granice, jakich sobie nigdy nie wyobrażałeś. Czy mi nie zaufasz, nawet jeśli nie ufasz humanoidom i nie masz zamiaru dołączyć do nas? — Zaufać ci? — z bólem przełykając ślinę, Forester próbował się zaśmiać. — Wynoś się! I Ironsmith odwrócił się do drzwi, które rozsunęły się tak nagle, jak gdyby był on jednym z robotów. Zerknął do tyłu, z dziwnym uśmieszkiem niby zakłopotanego współczucia i szybko wyszedł na zewnątrz. Weszły trzy humanoidy. Jeden z nich niósł strzykawkę. — Do usług, Clay Forester. — powiedział. — Działamy według Najwyższego Prawa, aby uczynić cię znów szczęśliwym. Dwóch innych poruszyło się z niewiarygodną szybkością, aby go złapać, zanim wygramolił się z fotela. Próbował wywinąć się, ale trzymały go czarne dłonie, delikatne i nie do pokonania. Patrzył na błyskawiczny ruch strzykawki, czekał... ale zastrzyk nie dosięgną! jego ramienia. HUMANOIDY W pierwszym momencie, w oszołomieniu, Forester pomyślał, że jego gorączkowe wyrywanie się jakoś poskutkowało i zdołał się wydostać ze stalowego uchwytu maszyn. Pomyślał, że w jakiś sposób wypadł z wyściełanego fotela... dopóki nie uświadomił sobie, że nie znajduje się już w willi w Starmont. Podnosząc się z zimnej powierzchni ubitego piasku, rozejrzał się półprzytomnie dookoła. — Och, doktorze Forester! — Zaskoczony, rozpoznał cienki, czysty głos małej Jane Carter. — Czy nie zrobiliśmy panu nic złego? Osłupiałym wzrokiem odnalazł najpierw ją, a potem Marka White'a, Szczęściarza Forda, Wielkiego Graystone^ i Asha Overstreeta. Stali rozstawieni wokół niego, przypatrując mu się uważnie. Twarze ich, dziwnie napięte, odprężały się z wolna. Ford wycierał ręce jaskrawą chusteczką. Stary Graystone pochylił czerwony nos w niezgrabnym powitalnym ukłonie. Overstreet skinął głową, mrugając krótkowzrocznymi oczyma. Mark White, krocząc majestatycznie, w tym samym co przedtem znoszonym srebrzystym płaszczu, z tymi samymi rozwianymi, ognistymi włosami i brodą, pośpieszył, aby pomóc mu się podnieść. — Więc dostaliśmy cię! — zadudnił miękko olbrzym. — Witamy w naszym azylu! Forester uchwycił ogromną dłoń White'a i niezgrabnie się podniósł, wciąż pamiętając o swej nodze. Rozejrzał się dokoła z chłodnym niedowierzaniem. Nad głową miał nierówną, naturalną kopułę z wyrzeźbione- Jack Williamson go wodą wapienia, inkrustowaną stalaktytami i lśniącymi kryształami kalcytu. Kopuła ze wszystkich stron obniżała się do twardego, czarnego piasku. Powietrze było zimne i wilgotne. Skądś dochodziło słabe szemranie płynącej wody. — Gdzie... — Musiał przełknąć ślinę. — Gdzie to jest? — Będziemy bezpieczniejsi, jeśli nie będziesz znał dokładnych współrzędnych — rzekł Mark White. — Ale ta jaskinia jest dobre kilkaset stóp pod ziemią. Szczęśliwe znalezisko Overstreeta. Jest tu bieżąca woda, dobra wentylacja i nie ma szczelin dostatecznie dużych dla mechanicznych intruzów. — Więc wy... Ja... — Teleportacja. — White skinął swą ogromną, kudłatą głową. — Nasze pierwsze niepowodzenie spowodował twój własny, podświadomy opór. Właśnie dlatego nie uprzedziliśmy cię tym razem, ale po prostu poczekaliśmy na chwilę, w której chciałeś uciec od humanoidów. — Oczywiście, chciałem! — Forester z wdzięcznością potrząsał dłońmi ludzi, którzy wyrwali go z tamtego więzienia. Nie byli już obdartymi nowicjuszami. Byli czyści, ogoleni i lepiej odżywieni. Nawet Overstreet nie wyglądał tak blado. — Obserwowaliśmy cię, Forester. — Dłoń White'a serdecznie spoczęła mu na ramieniu. — Cieszymy się, że nie sprzedałeś nas Ironsmithowi. — Gorycz sprawiła, że głos jedo stał się twardy. — Czy wiesz, że omal nie złapał nas na Smoczej Skale, nim zaczęliśmy podejrzewać zdradę. Chodź, pozwól że ci pokażę, jak zamierzamy go pokonać. HUMANOIDY Forester ostrożnie pokuśtykał za nim, by obejrzeć tę podziemną fortecę. Piaszczysta podłoga miała zaledwie pięćdziesiąt stóp średnicy. Pomieszczenia mieszkalne były zrobione w niskich, naturalnych wnękach pod krawędziami pobłyskującej kopuły. Mała Jane Carter pokazała mu z dumą malutki własny pokoik. W jeszcze innej inkrustowanej alkowie warczący generator dostarczał prądu do oświetlenia. — Sprowadziliście to całe wyposażenie? — wyszeptał Forester. — Używając teleportacji? — Nie można się tu dostać inaczej — zapewnił go White. — Ale jesteśmy w tym coraz lepsi, w miarę zdobywania praktyki. Obecnie naszą największą troską jest to, żeby nie zostawiać wskazówek dla Ironsmitha, naprowadzających na nasz ślad. Podłoga z twardej gliny w drugiej niskiej komnacie została wyrównana. Stał tam długi warsztat, zastawiony tyglami, małymi narzędziami elektrycznymi i ułożonymi w stos sztabami jakiegoś srebrzystego metalu. — Właśnie do tego potrzebujemy cię, Forester. — White, patetyczny w swoim wytartym płaszczu, wskazał teatralnym gestem na zwęglony i nadpalony kwasami warsztat. — Chcemy, abyś nam pomógł zbudować nowe przekaźniki do zmiany Najwyższego Prawa. Forester odwrócił się od małych pieców elektrycznych, drobnych wiertarek i tokarek, i przeniósł wzrok na stanowczego olbrzyma. Blask jego intensywnie niebieskich oczu mógł zdradzać fanatyzm, ale White wyglądał zbyt pewnie jak na niedołęgę. Był zbyt bystry i ostrożny, aby być głupcem. — Po prostu jego interpretację — dodał White. — Nie mam nic przeciwko słowom, które widnieją na tych 12 Humanoidy Jack Williamson żółtych tabliczkach: Służyć, Słuchać I Strzec Ludzi Od Złego. Kłopot polega na tym, że pierwsze przekaźniki, które skonstruował stary Warren Mansfield, interpretują te słowa zbyt szeroko. W zamyśleniu ważył na dłoni małą sztabke. — Myślę, że Ironsmith nazwałby mnie zbrodniczym anarchistą. Prawdopodobnie szydziłby z moich motywów równie złośliwie, jak walczy z moimi celami. Ale wartość, godność i prawa każdego pojedynczego człowieka to sens mojej filozofii, i sprawa, o którą walczę. Słyszałeś tę starą bzdurę, że dobrotliwy despotyzm jest najlepszą formą rządów. To musiała być teoria Mans-fielda, kiedy -budował humanoidy. Ale wyszły mu one tak dobrotliwe i tak despotyczne, że ta teoria zredukowana została do bardzo niewygodnego absurdu. Ale ja jestem egalitarystą. — Odłożył sztabę na miejsce z olbrzymią siłą. — Chcę zmodyfikować Najwyższe Prawo, aby zapewnić każdemu mężczyźnie i kobiecie te same prawa, jakimi cieszy się teraz Frank Ironsmith i podobni mu zdrajcy. Nawet wolność czynienia zła. Zrobił przerwę i niecierpliwie pogrzebał w stosie notatek i rysunków wetkniętych pod bryłę z białego metalu. W końcu znalazł starą kopertę. — To jest właśnie ta zmiana, którą chcę wbudować w tę siatkę przekaźnikową, aby ulepszyć Najwyższe Prawo. — Dudniącym głosem przeczytał nabazgrane na odwrocie koperty słowa: Ale My Humanoidy Nie Możemy Służyć Żadnemu Człowiekowi Ani Bronić Go Bez Jego Rozkazu, Gdyż Ludzie Muszą Być Wolni. — Jestem z wami — ramiona Forestera wyprostowały się. — Co jest do zrobienia? HUMANOIDY — Wszystko. — White włożył wystrzępioną kopertę z powrotem pod sztabę i chwycił dłoń Forestera w silny uścisk. — Muszę cię ostrzec, że porywamy się na zadanie prawie niemożliwe do wykonania. Mamy niedostateczne środki, bezlitosnych wrogów w rodzaju Ironsmitha i stoimy przed ryzykiem, którego nawet Overstreet nie potrafi dobrze ocenić. Dopóki cię tu nie było, nie mieliśmy w ogóle żadnej nadziei. Forester zapytał niespokojnie: — Czego się po mnie spodziewacie? — Po pierwsze, zanim zagłębimy się w planach na przyszłość, musisz się dowiedzieć, co już zrobiliśmy. Mówiłem ci już, że przez wiele lat pomagałem staremu Mansfieldowi w jego walce, by zniszczyć ten jego pechowy wytwór. I myślę, że naprawdę mogliśmy pokonać humanoidy, gdyby tylko wierzył w moje zdolności. Zadanie bowiem wymaga kombinacji przedsięwzięć fizycznych i parafizycznych. Rozumiesz, wymiana tych przekaźników jest oczywiście zadaniem inżynierii fizycznej. Ale Mansfield zbudował sieć tak. aby była ona zabezpieczona przed wszelką interwencją inżynierów, i zrobił to bardzo skutecznie. On i ja przekonaliśmy się o tym wielokrotnie. Żaden człowiek nie może zbliżyć się do Wing IV bardziej niż na odległość trzech lat świetlnych. Nie może... przy pomocy środków fizycznych. Ale Jane Carter tam była. Forester poszukał dziewczynki wzrokiem. Z początku towarzyszyła im w jaskini, a teraz spodziewał się, że zobaczy ją gdzieś, jak bawi się w piasku. Ale nie mógł jej znaleźć. Jack Williamson — Poszła po pallad — wyjaśnił White. — Potrzebujemy tego metalu, aby zbudować te przekaźniki, a Overstreet odkrył jego złoże osadowe na planecie, gdzie nigdy nie było ani ludzi, ani humanoidów. Samorodki są niemal czyste, mają tylko niewielkie ślady rodu i rutenu. — Taka mała dziewczynka! — wyszeptał Forester bezbarwnym głosem. — Wysłałeś ją samą na inną planetę? — Niezbędne ryzyko. — Oczy White'a zabłysły powagą. — Musimy mieć pallad, ale zmniejszamy ryzyko na tyle, na ile możemy. Overstreet obserwuje, aby ją ostrzec, kiedy pokażą się Ironsmith lub jego szczególni przyjaciele. Olbrzym znów podszedł do zagraconego warsztatu. — Ona dostarcza metalu — powiedział. — Twoim zadaniem jest budowa i zainstalowanie nowych przekaźników. Warren Mansfield mógłby to zrobić, gdyby razem ze mną przedostał się do wnętrza linii obronnych Wing IV. Będziesz musiał zająć jego miejsce. — Nie masz na myśli... — Forester zaczerpnął tchu, drżąc w przenikliwym chłodzie jaskini. — Nie możesz mieć na myśli... — Mam. — White z rozmysłem skinął głową. — Udzielimy ci wszelkiej pomocy do jakiej jesteśmy zdolni, ale to ty jesteś inżynierem rodomagnetykiem. Jesteś tym, który musi być wysłany na Wing IV, aby zmienić mózg humanoidów. Forester schwycił krawędź warsztatu, a potem usiadł na drewnianym stołku, aby odciążyć drżące kolana. Popatrzył na rudobrodego olbrzyma niemal z oskarżeniem. HUMANOIDY — Wiesz, że nie umiem się teleportować. — Nauczysz się — zadudnił ponuro White. — Będziesz musiał się nauczyć, jeśli masz kiedykolwiek zobaczyć światło dzienne. Między nami i powierzchnią ziemi jest tysiąc stóp litej skały i żadnego przejścia, w którym zmieściłby się człowiek. — Ale... — ja po prostu nie mogę... I Forester oniemiał, przytłoczony uczuciem klaustro-fobii. Wilgotne powietrze wydawało się bardzo ciężkie i nieruchome. Patrzył na wypełzającą ciemność, ukrytą w zwężających się zagłębieniach skał, gdzie nigdy nie docierało światło i słyszał szum wody płynącej przez szczeliny zbyt wąskie, aby przepuścić coś innego. Jaskinia była grobem, a on musiał w nim przebywać, dopóki nie nauczy się robić rzeczy niemożliwych. Zacisnął szczękające zęby i postanowił pomyśleć rozsądnie. Jeśli dostał się tu przez teleportację, to zdoła się również wydostać. Cienie w zagłębieniach trochę się wycofały, a on złapał oddech i zwrócił się do White'a. — Przepraszam, ale właśnie poczułem ciężar tej skały. Mam wrażenie, jakbym był zamknięty. — Wyprostował się niepewnie. — Zrobię, co będę mógł, ale wiesz, że poprzednio mi się nie udało. — Potrafisz to zrobić — powiedział spokojnie White. — Gdyż jesteś uczonym. Bo parafizyka jest nauką. To znaczy, że zaobserwowane zjawiska mogą być połączone hipotezą, objaśnione teorią i scalone przez prawo. To znaczy, że skutki można poddać analizie logicznej i przewidywać na podstawie doświadczenia, i sterować przyczynami. — Przyznaję, jest to trudna nauka. — White potrząsnął z żalem swą jasną czupryną. — Musi tak być, Jack Williamson ponieważ narzędzie badania jest również jego podmiotem. Skalpelowi nie jest łatwo samemu się rozciąć. W ciągu wielu lat znalazłem więcej nowych pytań niż satysfakcjonujących odpowiedzi. Na przykład: czym jest umysł? Potężne ramiona White'a uniosły się ciężko, a jego wzrok powędrował przez niski łuk lśniącego kalcytu w głąb ciemnej alei. Forester wiedział, że to jeszcze jeden ślepy korytarz, kończący się fizyczną barierą gołej skały, lecz teraz wyszła z niego Jane Carter. Dziecko przez chwilę stało mrugając, jakby oślepione przez kryształowe lśnienie jaskini, a następnie podbiegło po czarnym piasku do White'a. Forester zobaczył, jak na zniszczonym kołnierzu jej futerka i na jej czarnych włosach tworzy się nagle pylisty szron. Sina i drżąca z zimna podała White'owi ciężką skórzaną torebkę. Białe samorodki, które wysypała na szalę wagi, natychmiast pokryły się piórami lodu, a smugi skondensowanej pary wodnej spłynęły z szali rozprzestrzeniając się po stole warsztatu. Forester zamrugał na widok urwisa, który stojąc na piasku poruszał nagimi palcami u nóg, i patrzył na White'a wielkimi, pełnymi uwielbienia oczami. — Czy muszę wracać? — Nie, myślę, że to wszystko, czego potrzebujemy. — White patrząc na mroźną górkę na szali, uśmiechnął się ciepło przez swą płomienną brodę. — Sprawiłaś się wspaniale, a teraz Graystone czeka na ciebie z gorącą zupą. — Och, dziękuję! Tak się cieszę, że nie muszę wracać, ponieważ jest tam tak okropnie zimno. Uszczęśliwiona pobiegła do kryształowej alkowy, gdzie garnek Graystone'a grzał się na małym piecyku HUMANOIDY elektrycznym. Forester stał oniemiały i zdrętwiały ze zdumienia, kiedy patrzył na pylisty szron na jej futerku i włosach. — Tam jest zimno — dobiegł go głos White'a. — To bogate żwirowisko musiało powstać bardzo dawno, ponieważ, obecnie na planecie nie ma już erozji. Planeta zgubiła swoją gwiazdę, która musiała ją kiedyś ogrzewać i jest zbyt zimna, żeby posiadać gazową atmosferę czy ciekłą wodę. Temperatura tam jest bardzo bliska zera bezwzględnego. Forester zadrżał. — Masz na myśli to, że Jane może deptać wszystkie prawa przyrody? — Nie — powiedział White. — Nauczyła się tylko stosować prawa przyrody dotyczące parafizyki, myślę, że podświadomie. Ona po prostu dostosowuje się. Z początku ciągle drżała z zimna i na Smoczej Skale, i nawet tutaj, gdy przybyliśmy, aż dostatecznie poznała naszą nową wiedzę o umyśle i nauczyła się rozgrzewać. — Ale — wydyszał Forester — w jaki sposób? — Ona nie może tego objaśnić. Chciałbym to wiedzieć, ale przypuszczam, że rozwinęła zdolność do nieświadomego sterowania paraflzycznego drganiem cieplnym cząsteczek oraz cząsteczkowym przepływem parowania. Nic innego nie mogłoby zapobiec utracie przez jej ciało ciepła, wody i tlenu na tej zimnej planecie. Myślę, że może nawet rozłożyć dwutlenek węgla, aby odnowić tlen w swojej krwi. Jakkolwiek ona to robi — może żyć dosyć długo w absolutnej próżni. Jakiś chłód dotknął pleców Forestera. — Czy jesteś pewien, że ona jest... człowiekiem? — Zadyszał niespokojnie. — Nie jakimś mutantem? Jack Williamson — Jest człowiekiem! — zadudnił gwałtownie olbrzym. — Wiem to. Mimo moich niepowodzeń wiem, że zdolności psychofizyczne są tak stare jak życie. Może są samym życiem! Wiem, że rodzą się w umyśle każdego człowieka. Są tam nie używane talenty, większe od talentów Jane, w zasięgu naszych niuświadomio-nych możliwości. — W jego donośnym głosie dało się słyszeć rozpacz. — Wiem o tym... a jednak nigdy nie udało mi się doścignąć sekretu świadomego sterowania. Może istnieje jakaś bariera, której nie mogę dostrzec... coś może równie oczywistego jak to... White z niecierpliwością podniósł cenną białą sztabę i z hałasem położył ją z powrotem na stole. Forester zobaczył, jak nieprzejednana nienawiść posępnym ogniem płonie w jego wzroku. Ale sama nienawiść, nawet w takiej wulkanicznej wspaniałości, nie zatrzyma nigdy humanoidów. Forester, już spokojny, powrócił do omawiania szczegółów czekającego go zadania, wskazując na piętrzące się trudności. Przypuśćmy, że uda im się przejść wszystkie znane i nieznane linie obronne skutecznych humanoidów i dotrą do Wing IV? Przypuśćmy, że nawet w jakiś sposób uzyskają swobodny dostęp do połączonych przekaźników, które tworzą mózg ostatecznej maszyny Warrena Mansfielda? Forester wiedział, że nawet jeśli to wszystko im się uda, to i tak są skazani na niepowodzenie. HUMANOIDY — Te sieci nie są takie całkiem proste. — Uśmiechnął się krzywo do White'a. — Nawet te prymitywne małe urządzenia, które zaprojektowałem do pocisków rodomagnetycznych, są dość skomplikowane. — Widziałem przekaźniki, gdy Mansfield je robił — zaprotestował White z nadzieją w głosie. — Nie wyglądają na bardzo skomplikowane. I zarówno do pańskich jak i jego przekaźników ma zastosowanie ta sama dziedzina wiedzy. Mansfield nazywał ją cybernetyką. — Tym niemniej nie jest to zupełnie proste. Nie wtedy, kiedy ma się do czynienia z sieciami rodomag-netycznymi. To prawda, że pojedynczy przekaźnik wygląda prosto. Nie ma drutów, części ruchomych, ani lamp elektronowych. Właśnie ta skondensowana prostota sprawiła, że humanoidy są w ogóle możliwe. Ale działanie nie jest tak proste jak sam mechanizm, ponieważ sieć rodomagnetyczna myśli w inny sposób niż coś elekromagnetycznego. White niecierpliwie skrzywił się. — Zwykły przekaźnik elektromagnetyczny ma tylko dwie pozycje — wyjaśnił Forester. — Włączony i wyłączony. Lampy elektronowe działają na tej samej zasadzie — jedna lampa selektronowa może zastąpić tysiące przekaźników, ale każde wyjście jest albo Wt, albo Wył. Innymi słowy, jej pamięć jest ograniczona do cyfr dwójkowego zapisu pozycyjnego: zera i jedynki. Wiemy wprawdzie, że każda liczba da się zapisać cyframi dwójkowymi, każde słowo może zostać w tym systemie zakodowane, a każda myśl może być wyrażona, jest to jednak system nieporęczny. Nieporęczny, chociaż jest on używany przez dziesięć miliardów komórek, czy coś Jack Williamson koło tego, w ludzkim mózgu, który jest też elektromagnetyczny. — Ale sieci rodomagnetyczne nie są binarne? — Na tym właśnie polega różnica — odrzekł Fore-ster. — Każdy przekaźnik, który nazywamy tak tylko przez analogię z przekaźnikiem elektromagnetycznym czy neuronem, każdy przekaźnik funkcjonuje korzystając z prawie nieskończonego kompleksu zmiennych pól i polaryzacji. Te kompleksy są tworzone przez sterującą wiązkę promieni, kiedy przekaźniki się uczą, a potem, kiedy rezonują pod wpływem wiązki odczytującej, są wykorzystywane jako pamięć. Widzisz różnicę? Zwykły przekaźnik można nauczyć tylko zera i jedynki. Lampy elektronowe można zbudować tak, żeby przechowywały kilka tysięcy zer i jedynek. Ale przekaźnik rodomagnetyczny, o wiele prostszy, mniejszy i szybszy, nie jest ograniczony do zer i jedynek. Przy nieskończonej liczbie możliwych kombinacji jego węzłów i typów jego rezonansu, pojedynczy przekaźnik może zapamiętać bardzo wielką liczbę najbardziej złożonych zmiennych. Ten ogromny zakres oraz giętkość zwiększają jego możliwości o zupełnie nowy wymiar. — Doskonale — zadudnił White. — Widzę, że jesteś ekspertem, jakiego potrzebowaliśmy. — Nie jestem ekspertem. — Forester potrząsnął głową. — Próbuję tylko ci objaśnić, jak mało wiem i jak złożona jest cybernetyka rodomagnetyczna. Zdajesz sobie sprawę, że myślenie to coś więcej niż pamięć. Musi istnieć jeszcze złożony mechanizm określający cele, decyzje i działania. Był złożony nawet w moich własnych urządzeniach, do sterowania jednym pociskiem. Wyobraź sobie złożoność mózgu zbudowanego HUMANOIDY po to, żeby sterować miliardami jednostek na każdej z wielu tysięcy planet! — Poradzisz sobie — zagrzmiał olbrzym. — Mimo wszystko nie przebudowujemy całej sieci, ale robimy drobną modyfikację jej celów. Weźmy się do roboty. — Jak? — Forester zamrugał niespokojnie. — Ten Mansfield żył i pracował w świecie, który oddziela ode mnie dwieście lat świetlnych przestrzeni i tysiące lat niezależnego rozwoju. Mówił innym językiem. Na pewno używał innych narzędzi i systemów pomiarowych. Prawdopodobnie robił obliczenia używając innej matematyki. Najprostsze przekaźniki w jego sieci będą dla mnie zupełnie obce, nawet jeśli same humanoidy nie przebudowały jej już na coś tak złożonego, że sam Mansfield by tego nie zrozumiał. — Wiem, że to będzie trudne. — Mark White nachmurzył się. — Ale my możemy ci pomóc. Ja znam język Mansfielda i próbowałem zrozumieć tę sieć od czasu, kiedy po raz pierwszy mi ją objaśniał. Kazałem Overstreetowi obserwować, w jaki sposób ona działa, a Graystone próbuje odcyfrować jej sposób myślenia, chociaż bez większego sukcesu. A Jane Carter tam była. Forester kiwnął z powątpiewaniem i popatrzył na trzaskające kryształy szronu, wciąż rosnące na tym małym wzgórku z samorodków palladu i na zimną, białą parę spływającą z szali. Wiedział, że grupa White^ ma wspaniałe możliwości, ale możliwości humanoi-dów były równie wspaniałe. — Wysłałem ją do warsztatu, gdzie Warren Mansfield zbudował pierwsze sekcje sieci do sterowania Jack Williamson swoich pierwszych, ręcznie wykonanych jednostek — kontynuował White. — Okazało się, że warsztat jest nienaruszony. Widocznie Mansfield wbudował huma-noidom jakiś nakaz, żeby trzymały się z dala. Sejf w jego starym gabinecie był wciąż wypełniony notatkami, rysunkami i prototypami, a Jane zabrała wszystko, co może ci się przydać. — Niech spojrzę. — Z bałaganu na stole White wydostał stos pożółkłych notatników i rulon wyblakłych rysunków technicznych. Forester patrzył z obawą, jak wyciąga stojaki z plastikowymi tacami wypełnionymi drobnymi wypraskami, odlewami i innymi wyrobami ze srebrzystego palladu. Z nadzieją otworzył jedną z książek, ale zawiedziony zmarszczył czoło, kiedy zobaczył niejasne hieroglify. — Nie jest tak źle, jak się wydaje — zadudnił miękko olbrzym. — Pamiętaj, że pracowałem z Mansfiel-dem przez wiele lat. Mogę przetłumaczyć to wszystko dla ciebie, nawet jeśli większość z tej matematyki jest dla mnie niedostępna. — Wskazał na długi stół. — Wszystkie narzędzia, których Mansfield używał w tym warsztacie, są tu zduplikowane. Wzięliśmy je głównie z nowych złomowisk, gdzie humanoidy składują skonfiskowane maszyny. Urządzenia zbyt niebezpieczne, aby ludzie ich używali! Wyraz lekkiego rozbawienia przez chwilę pojawił się na jego twarzy. Potem rzeczowo kontynuował: — Sekcje naszej sieci zbudujemy tutaj. Tylko żeby zawierały naszą poprawioną interpretację Najwyższego Prawa. Kiedy będą wykonane, Jane i ty musicie udać się na Wing IV. Wszystko co macie zrobić, to wyjąć stare, mansfieldowskie sekcje, te właśnie, które sprawi- HUMANOIDY ły, że humanoidy są tak niszcząco sumienne, i doczepić nowe sekcje. — Wiec to wszystko? — Forester niepewnymi palcami przerzucał stos zakurzonych rysunków. Potem nachylił się, aby przyjrzeć się jeszcze jednej tacy z drobnymi wyrobami. — Czy Mansfield nie próbował kiedyś zmienić tych przekaźników? — zapytał ochryple. — I czy humanoidy mu nie przeszkodziły? — Mansfield nie używał psychofizyki — zaprzeczył spokojnie White. — I wydaje mi się, że własną ślepotę na tę dziedzinę wiedzy wbudował w humanoidy, ponieważ one nie nauczyły się, jak radzić sobie z nią, przynajmniej dotychczas. Nie udało im się odkryć Jane, kiedy zwiedzała warsztat. Wydaje mi się, że będziesz miał czas na zmianę przekaźników, zanim zostaniesz odkryty. — Są szybkie — przypomniał mu Forester. — Ale ślepe — odrzekł White. — Dosłownie ślepe. W każdym innym miejscu ich rodomagnetyczne zmysły są znacznie szybsze i ostrzejsze od ludzkiego wzroku i słuchu, ale tam, wewnątrz sieci rodomagnetycznej, intensywne pola rodomagnetyczne interferują ze słabszymi polami czujników indywidualnych jednostek. Przynajmniej tak mówił mi Mansfield. Przy odrobinie szczęścia wykonasz tę pracę, zanim się zorientują, że jesteś tam. Forester nałożył lupę zegarmistrzowską i pogrzebał ostro zakończonymi szczypczykami w mikroskopijnych śrubkach leżących na tacy. Palce jego były wciąż niezręczne i niepewne. Słuchał z powątpiewaniem. — To w gruncie rzeczy jest operacja na mózgu. Podobnie jak ludzki mózg, sieć nie ma organów czucio- Jack Williamson wych w środku. Wydaje mi się, że możesz wykonać tę operację bez niepokojenia pacjenta, jeśli będziemy gotowi na czas. Obawiam się jednak, że nasz czas się kończy, ponieważ Overstreet widzi, że humanoidy budują coś nowego, tam, na Wing IV. — Jak to? — Forester podniósł wzrok. — Co to jest? — Boję się nawet o tym myśleć — White skulił się w swoim srebrnym płaszczu, jakby oczekiwał czegoś z lękiem. — Nie dowiedzieliśmy się, co to jest. Over- street mówi, że będzie to równie wielkie jak sieć. Widzi podziemne poziomy, pełne konwerterów masy, gotowych do wlania energii w baterie olbrzymich urządzeń, jakby transformatorów, zrobionych przeważnie z platyny. Mówi, że ponad poziomem gruntu humanoidy wznoszą olbrzymią kopułę z jakiegoś nowego syntety-ku, aby przykryć coś jeszcze innego. — Co to jest, to coś innego? — Widocznie druga sieć. Overstreet nie może dostrzec, co jest w środku, co samo w sobie jest bardzo niepokojące, ale widzi humanoidy wytwarzające nowe przekaźniki, transportowane do wnętrza, tak jakby do montażu. — Może maszyny powiększają swój mózg. — Robią to cały czas, po prostu dodając nowe sekcje do starych, ale to jest coś innego. Na przykład, przekaźniki transportowane pod kopułę są robione głównie z platyny i ze stopów osmoirydowych, a nie z palladu. Nie wiem, co to jest. — Czy Jane nie mogłaby się dowiedzieć. — Zaryzykowałem posłanie jej tam. — Na twarzy White'a, ponad wspaniałą rudą brodą, malował się wy- HUMANOIDY raz głębokiego zaniepokojenia. — Napotkała barierę, która nie pozwalała jej przedostać się do wnętrza. Nie może opisać tej przeszkody, ale myślę, że nie jest ona fizyczna. Myślę, że humanoidy odkryły tę swoją wbudowaną ślepotę i zaczęły dla swoich celów prowadzić badania psychofizyczne. Co oznacza, że musimy zabrać się do pracy! Tak też zrobili. Forester słuchał natrętnego szeptu ciemnej wody płynącej kanalikami zbyt wąskimi dla człowieka i czuł ogrom ciężaru inkrustowanego kalcy- tami sklepienia. Zabrał się do zgłębiania praw pseudonauki White'a i za rozwiązywanie jej paradoksalnych sprzeczności. Badał zdumiewającą sztukę starego Gray-stone'a i zdolności telekinetyczne małego Forda. Analizował dalekie wizje krótkowzrocznych oczu Overstree-ta i doskonałą szybkość stóp Jane Carter. Początkowo żywił nawet nadzieję, że odkrycia Whi-te'a jakoś sięgną poza rewelacje rodomagnetyzmu, odsłonią prima materia, za którą się tak daremnie uganiał, wyjaśnią ostatecznie wszechświat. Jednak ten nieuchwytny fundamentalny fakt znów mu się wymknął, w ostatniej chwili, tak jak wówczas, gdy Ironsmith wykrył nieokreśloność symbolu r. Nie udało mu się zlikwidować luk i usunąć sprzeczności, ale raz jeszcze nauczył się czegoś. Przyglądając się jak Jane Carter wyfruwa z tej zamkniętej jaskini i do niej wraca, aby przynieść jakieś potrzebne narzędzie, odkryte przez wróżebne wizje Overstreeta, jeszcze bardziej doceniał jej umiejętności. Powoli ukształtował racjonalną teorię i powiązał ją z rzeczywistością, którą znał. Jack Williamson — To ma sens — powiedział wreszcie z nadzieją White'owi. — Wszystkie te psychofizyczne sztuczki wydawały się niemożliwe, ale teraz widzę, jak mogą one pasować do dawnej nauki — fizyki kwantowej. Weźmy teleportację — to może być po prostu sprawa prawdopodobieństw oddziaływań wymiany. Olbrzym spojrzał czujnie, przerywając pracę przy warsztacie. — Znasz teorię oddziaływań wymiany? W każdym razie idea wynikła z faktu, że wszystkie elektrony i wszystkie inne podobne cząsteczki atomowe są zupełnie identyczne. Matematycznie, każdy ruch elektronu można traktować po prostu jako wymianę tożsamości z innym, a wygląda na to, że taki opis matematyczny odzwierciedla rzeczywistość. Wydaje się, że w każdym atomie mamy do czynienia z rytmicznym pulsowaniem tożsamości pomiędzy elektronami i innymi podobnymi cząsteczkami — falami. I siły tych nieustannych wymian, jak większość zjawisk atomowych, są określone przez prawdopodobieństwo. — Ale co to ma wspólnego z teleportacją? Patrząc na zamknięte, jakby oszronione kalcytem ściany krypty, Forester poczuł na plecach dotyk czegoś lodowatego. Porażało go i zadziwiało to, że aktem umysłu można otworzyć tę zwartą skałę. Ale przecież był tutaj i widział, jak Jane Carter przychodzi i odchodzi, a teraz wydawało mu się, że odkrył sposób, w jaki to robi. — Ta wymiana sił nie zajmuje czasu. Ma ona swoje miejsce w teorii rodomagnetyzmu — powiedział. — I nie jest ona ograniczona do odległości subatomo-wych. To tylko kwestia malejącego prawdopodobieństwa, gdyż każda cząsteczka atomowa może być roz- HUMANOIDY patrywana jako jedynie strzałka w modelu fali stojącej — fali prawdopodobieństwa, jeśli wolisz — która przenika cały wszechświat. — To jest odpowiedź! — wciągnął łapczywie powietrze. — Myślę, że kiedy Jane udaje się na te zimną planetę, nie mamy do czynienia z rzeczywistym ruchem materii, a tylko z momentalnym przesunięciem tożsamości. — Kiwnął głową, zadowolony z tego wyjaśnienia. — Nie mogę jeszcze opisać dokładnie ścisłego mechanizmu prawdopodobieństw atomowych, a Jane już udowodniła, że może zdetonować niestabilne atomy potasu. Może teleportacja jest równie łatwa. — Bez wątpienia! — White uśmiechnął się przelotnie, ale później znów nachmurzył się i zamyślił. — Pracowałem, przyjmując, że fizyczny czas i fizyczna przestrzeń nie są rzeczywiste, lecz są tylko złudzeniem... — Nie są fundamentalne — zgodził się Forester. — Ale jestem pewien, że są czymś więcej niż tylko złudzeniem. W świetle rodomagnetyzmu wydaje się, że czasoprzestrzeń jest jakby uboczną własnością elektromagnetycznych składników energii w tych złożonych obiektach, które jawią się nam jako cząsteczki i fale. A oddziaływania wymiany są jakby rodzajem rodo-magnetycznego mostu przez przestrzeń. Zamrugał na White'a podniecony i pełen nadziei. — Tak więc chyba mamy ją, tę mechanikę teleporta-cji! To nie transfer rzeczywistych substancji, lecz raczej wymiana tożsamości wywołana sterowanym prawdopodobieństwem. To pozwala nam ominąć stare elektromagnetyczne problemy bezwładności i natychmiastowego przyśpieszenia, które powodowały, że teleporta- cla tak kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. HumanoKh Jack Williamson — Całkiem możliwe. — Olbrzym kiwnął głową wciąż nachmurzony. — Prawdopodobnie masz racje. Ale w dalszym ciągu nie znasz pełnej odpowiedzi. Co to jest rzeczywiście ta siła umysłu? Jak ona działa i jak steruje prawdopodobieństwem? W każdym razie, co to jest prawdopodobieństwo? Jakie są równania matematyczne psychofizyki? Jej prawa? Jej ograniczenia? Forester ponownie potrząsnął głową z zakłopotaniem. Dostrzegł, że te niesprawdzone hipotezy są tylko iskierkami w ciemności. White zawsze znajdował więcej pytań niż odpowiedzi, a ostateczna prawda leżała gdzieś daleko przed nimi. Jednak ta słaba iluminacja odtworzyła jego wiarę w jakieś pojedyncze podstawowe prawo, stojące za wszystkimi niejasnymi faktami obserwowanej rzeczywistości. Poczucie to dodało mu otuchy w dążeniu do bliższego celu, na dalekiej Wing IV. Kiedy doszedł do badania geometrii tej sieci, aby znaleźć przekaźniki, które muszą być zmienione, White kazał mu zabrać pożółkłe plany i rysunki Warrena Mansfielda do jednej z niskich pieczar. Siedział tam Ash Oyerstreet. Owinięty w koc, wpatrywał się mętnymi oczami w dal, za koronkowy ażur kalcytu na ścianach. — Widzę centralną sieć — wyszeptał jasnowidz. — Nie została zablokowana, tak jak to, co budują maszyny pod nową kopułą. — Wziął rysunki w swe pulchne ręce, patrząc tak, jakby jego przyćmione oczy ledwo mogły je dostrzec. — Tutaj jest warsztat starego Mansfielda, dokąd wysłaliśmy Jane po plany. — Bladym palcem dotknął rysunku. — A tutaj, dokładnie w środku przejścia z warsztatu, znajdują się przekaźniki, które zbudował sam Mansfield, aby sterować swoją pierwszą, HUMANOIDY ręcznie wykonaną jednostką. Ta jednostka wykonała następne, a nowe humanoidy wciąż dodawały nowe przekaźniki, ale pierwsze sekcje są tam nadal. Oversteet znów skierował w dal wzrok, który za grubymi soczewkami wydawał się mętny. — Wciąż mogę rozróżnić cyfry namalowane przez Mansfielda dla identyfikacji sekcji. Pierwsze trzy sekcje — ta, ta i ta — zawierają Najwyższe Prawo. — Jego tłusty palec przesunął się dalej po wystrzępionym planie. — Następne dwie, o numerach cztery i pięć, są sekcjami zawierającymi interpretację. Właśnie tutaj Mansfield popełnił straszny błąd z powodu chorobliwego strachu przed wojną i przekonania, że ludzie muszą być chronieni przed sobą nawzajem, nawet wbrew swojej woli. I właśnie te dwie sekcje musicie zmienić. Trudząc się przy warsztacie, w tej zamkniętej przed zmianami nocy i dni jaskini, Forester stracił poczucie czasu. White pokonał sen. Forester nie mógł w pełni zrozumieć zastosowanej metody. Czasami znużenie prawie go przytłaczało. Ale pod surowymi rządami White'a udzieliła mu się część jego witalności i nie miał czasu na sen. Ręce od gorącego metalu pokryły się bąblami, oczy bolały od wpatrywania się w drobne elementy, a kark drętwiał od pochylania się. Jego chore kolano na-puchło i ćmiło. Ale wciąż pracował, a zmęczenie odchodziło. Na szczęście niestrawniość nie doskwierała mu już, tak że mógł z apetytem spożywać posiłki. White serdecznie go zapewniał, że opanowuje psycho-fizykę. Srebrzyste sztaby cennego palladu były topione, odlewane i obrabiane, walcowane, zgniatane i wyciąga- Jack Williamson ne. Niebezpieczne automatyczne maszyny, zabrane z nowych złomowisk, gniotły i spawały delikatne elementy. White, Ford i Graystone pracowali przy warsztacie montując nowe przekaźniki, a Forester umieszczał je w dwóch sekcjach do zamiany. Czas jak gdyby zawisł w powietrzu w tej głębokiej jaskini, maszyny na Wing IV wciąż pracowały, aż nadszedł moment, kiedy Ash Overstreet wyszedł z kąta, gdzie prowadził obserwacje, i niemal przepraszająco dotknął ramienia Forestera. — Przepraszam, ale widzę kłopoty. — Jego ochrypły głos był zmartwiony. — Nie widzę wyraźnie i wciąż nie wiem dlaczego. Ale mam poczucie, że to, co humanoi-dy budują pod tą nową kopułą, jest prawie skończone. Wciąż jest bariera dookoła niej, tak daleko jak sięgam w przyszłość, ale myślę, że tam jest coś wymierzonego przeciw nam. — Za grubymi szkłami jego pełen zastanowienia wzrok wydawał się mętny, przyćmiony i dziwny. — Myślę, że powinniśmy zrobić, co tylko jesteśmy w stanie i to natychmiast. Jeśli jesteście gotowi. Forester sprawdził ostatni przekaźnik i dokręcił maleńką śrubkę. Odkładając swoje narzędzia i lupę przyznał niechętnie, że jest gotów. Czas nadszedł. Sekcje przeznaczone do wymiany były skończone i Forester powiedział, że jest gotów. Obserwował zniknęcia i powroty małej Jane Carter i udało mu się wyjaśnić oszałamiający cud teleportacji racjo- HUMANOIDY nalną teorią oddziaływań wymiany. Ale do Wing IV było dwieście lat świetlnych. Na stole warsztatu leżały dwie podłużne sekcje —w lśniących, prostokątnych pudełkach z palladu. Fore-stera stojącego razem z Jane i White'em przy warsztacie, przeszedł nagły dreszcz, kiedy uświadomił sobie tę fantastyczną odległość. Tysiąc dwieście bilionów mil! To było kilkakrotnie dalej niż odległość, z której nieuzbrojone ludzkie oko może zauważyć blask przeciętnego słońca. Ogrom tej odległości przywrócił jego dawne wątpliwości. Kalcytowe ściany ponownie się zwarły. Ciemna woda jak gdyby szydziła z niego, szemrząc w przejściach, przez które żaden człowiek nie mógłby się przecisnąć. Czuł się zduszony gęstym, stojącym powietrzem i zmiażdżony bezlitosnym ciężarem skał ponad głową. Żołądek mu dygotał, a jego uszkodzone kolano znów osłabło. Z zakurzonych, zapomnianych laboratoriów, z mrocznych obserwatoriów, jak duchy powyłaziły skostniałe teorie. Tego nie można dokonać, wrzeszczały jego stare przyzwyczajenia. Żaden człowiek nie mógł przekroczyć tysiąca dwustu bilionów mil po prostu tak, jakby ta przerażająca przepaść była zaledwie linią narysowaną na podłodze. — Nie uda mi się tego zrobić. — Odwrócił się od lśniących, jakby przynaglających, gotowych sekcji, od tych dwóch długich pudeł z palladu, zawierających ostatnią nadzieję ludzkości. — To po prostu za daleko! — Wycierając swe zimne czoło, przenosił wzrok ze zniecierpliwionego olbrzyma na poważnookie dziecko. — Może... może moglibyśmy spróbować krótszych skoków, tylko przez jaskinię, dopóki nie oswoję się z tym. Jack Williamson — Nonsens! — zadudnił White. — Oczywiście, że to ci się uda. Przypomnij sobie swoją własną teorię. Ten balkon na Wing IV, tuż przy wejściu do starego warsztatu Warrena Mansfielda jest tak od nas oddalony — według geometrii parafizyki — jak ja od ciebie. I Over-street mówi, że musimy uderzać. — Wskazał z niecierpliwością na długie, nowe sekcje, a jego niebieskie oczy pałały żywą nienawiścią. — Więc naprzód. Jane pomoże... jeżeli tylko trochę osłabisz swój podświadomy opór. Forester utkwił wzrok w dziecku, próbując opanować drżenie. — Pokażę panu, doktorze Forester. — Wyciągnęła małą brudną rączkę, a w jej oczach lśnił zapał. — Teraz, chodźmy! Znał już sposób. Złapał iskrę jej odwagi i zaufał jej. Poprowadziła go i nawet nie musieli przekraczać żadnej linii. Nie poczuł w ogóle żadnego ruchu... byli już tam, na balkonie. — Widzi pan! — wyszeptała. — To wcale nie było trudne. Ścisnął jej drobne palce z niemą wdzięcznością, a potem bezmyślnie rozejrzał się. Wąska, metalowa platforma wychodziła ze ściany pobłyskującej szarą barwą utlenionego aluminium. Ściana bez okien ciągnęła się ogromnie daleko w obie strony, na prawo i na lewo od nich. Wznosiła się nad nimi bez końca. Opadała pod nimi monotonnym metalowym urwiskiem, tak głęboko, że stracił oddech, kiedy spróbował spojrzeć w dół. Zobaczył wąskie drzwi na końcu balkonu, które miały ich wpuścić przez stary warsztat w głąb sieci. HUMANOIDY Z nabożnym lękiem skierował wzrok ku górze. Ogrom tej wieży go oszołomił. Wiedział, że oryginalny poziom gruntu musiał się znajdować w pobliżu tej wyniesionej platformy, a oryginalny warsztat Mansfielda mógł się mieścić tylko w jakiejś prymitywnej, tymczasowej budowli. Ten błądzący idealista przebywał początkowo na dobrowolnym wygnaniu zupełnie sam. Sam, na szczątkach kontynentu zniszczonego przez wojnę rodomag-netyczną. Skazał się na wygnanie, aby zbudować swe nowe maszyny, które na zawsze zlikwidują wojnę. Ale osiemdziesiąt lat władzy humanoidów zmieniło Wing IV. Forester drżał z paraliżującego lęku patrząc w dół, za niską, szarą poręcz. Cień tej ogromnej, samotnej wieży ścielił się przed nim ciemny i rozległy, jakby nie kończąca się plama przecinająca dziwacznie płaską równinę, gdzie góry musiały być zrównane z ziemią. Teraz bowiem, aż do szarego, zachmurzonego horyzontu, widział tylko jeden bezkresny kosmoport, pełen startujących i lądujących statków kosmicznych. Wiedział, że wszystkie te długie, czarne okręty muszą być tak ogromne, jak te, które przyniosły inwazję humanoidów na jego własny świat. Jednak z tej odległości wydawały się drobne i tłumne, jak rojące się czarne owady. Kilka potężnych statków, opuszczając się na powierzchnię tego bezkresnego lądowiska, usiadło na tyle blisko, że mógł dostrzec zsypy, z których ciekły strumienie rudy. Metal na nowe humanoidy, pomyślał. Inny statek był załadowywany i Forester widział maszerujące po trapach armie małych czarnych robotów. Przypuszczał, że są one gotowe, aby uspokoić wszystkie kłótnie znękanego świata miażdżącą dobroczynnością Najwyższego Prawa. Jack Williamson Większość jednak z tych ogromnych statków spływała w dół, w szerokie czarne szyby rozstawione regularnie na lądowisku lub wynurzała się z innych szybów, jak gdyby ich doki były gdzieś głęboko poniżej. Uprzytomnił sobie, że cała planeta musiała stać się ożywionym labiryntem szybów i platform lądowisko wy ch, kontenerów z rudą i hut, odlewni i montażowni. Była to czarna, metalowa matryca niewyobrażalnej maszyny Mansfielda, kolebka wszystkich humanoidów. Forester drżał i z pokorą cofnął się od poręczy. Jane Carter cicha i przestraszona kuliła się przy jego nogach. Jane przed chwilą dumnie się uśmiechała wskazując mu drogę, ale teraz jej ogromne oczy zrobiły się poważne i ociągała się, kiedy spróbował ją poprowadzić ku wąskim drzwiom. — Niech pan poczeka — zaszeptała. — Pan White chce, żeby pan to obejrzał. — Wskazała niespokojnie w szarą dal tej zmechanizowanej planety. — Mówi, że jest pan inżynierem i może zdoła mu pan powiedzieć, co to jest. Forester spojrzał we wskazanym przez nią kierunku i zobaczył nową kopułę, którą budowały humanoidy. Niejasno rysowała się w oddali. Była wyższa niż szersza, ciemnoczerwona. Opleciona dookoła pajęczą siecią rusztowań wznosiła się samotnie i nie mógł ocenić jej rozmiarów, dopóki nie dostrzegł startującego na jej tle statku międzygwiezdnego. Statek pełznął jakby po jej purpurowej twarzy, jak drobny czarny owad. Forester pojął wtedy, że wieża jest niewyobrażalnie olbrzymia. — Próbowałam wejść do środka, ale jakoś nie mogłam. — Jej głos był stłumiony i pełen obawy. — Nawet pan Overstreet nie może nic zobaczyć w środku, HUMANOIDY ale myśli, że to może być coś, co będzie użyte przeciw nam. Forester próbował studiować tę oddaloną, czerwoną kopułę. Czyżby humanoidy próbowały się ulepszyć przy pomocy nowej sieci przekaźników z platyny, lepszej niż ten palladowy mózg zaprojektowany przez Warrena Mansfielda? Nie wydawało się to możliwe — one były już i tak za bardzo doskonałe. — Powiedz panu White'owi, że nie wiem, co to jest. — Lekki wiatr owiał mu twarz, a oczy zabolały go od gryzącego dymu i oparów chemicznych. Był to oddech maszyny. Atak kaszlu przeszkodził mu w mówieniu. Po chwili kontynuował. — Kształt mi nic nie mówi, a platyna nie wykazuje przewagi nad żelazem w urządzeniach rodomagnetycznych. Więc nie może to być nic rodomagnetycznego. — Ale to coś złego. — Uczuł jak jej mała dłoń drży, a potem ciągnie go w kierunku tych drzwi z utlenionio-nego aluminium. — Pan White mówi, że musimy się teraz pośpieszyć. Pan Overstreet widzi kłopoty, które na nas czekają, tylko nie widzi, co to takiego, bo tamto stale zagradza drogę. Wskazała z lękiem na daleką, czerwoną kopułę. Forester poszedł za nią do wąskich, metalowych drzwi. To dziwne, w tym świecie bez ludzi, drzwi miały klamkę zrobioną tak, by pasowała do ludzkiej dłoni. Klamka poddała się, gdy ją nacisnął. Krótki hol o ścianach słabo żarzących się szarą, świecącą farbą, zaprowadził ich do starego pokoju, gdzie zrobiono pierwszego huma-noida. — Niech pan poczeka. — Czuł jak jej mała dłoń zaciska się. — Pan White mówi, żeby zaczekać — Jack Williamson wydyszała. — Pan Overstreet pilnuje sekcji, które musimy zmienić, i widzi teraz jedną z czarnych maszyn, jak pracuje obok. Musimy pozostać tutaj, aż ona odejdzie. Forester czekając w napięciu z nadzieją i strachem, rozglądał się z zainteresowaniem po scenie, gdzie stary Mansfield zrobił swój potworny błąd. Zimne matowe światło farby padało na porysowane drewniane biurko, na zużyte obrotowe krzesło, na stół kreślarski z przysuniętym wysokim stołkiem, na prymitywny regał wypełniony książkami technicznymi w wyblakłych oprawach, na zagracone stoły robocze i rdzewiejące narzędzia. Kilka zbutwiałych koców wciąż leżało zwiniętych na koi, gdzie musiał sypiać, a mały stolik, zrobiony prymitywnie ze skrzynek, był wciąż zastawiony brudnymi talerzami i zardzewiałymi puszkami. Stało też na nim wyblakłe pudełko, które było chyba wypełnione jakąś kaszą. Miało się wrażenie, jakby Mansfield przerywał swoje fatalne zajęcie tylko z niechęcią, aby załatwić kilka podstawowych potrzeb życiowych. Pokój wypełniała kilkuletnia stęchlizna i wygodny bałagan, na który porządne humanoidy nigdy by nie pozwoliły. Forester poruszony i zasmucony tymi wszystkimi dowodami ascezy i niewinności Mansfielda, odwrócił się powoli i obserwował drzwi wewnętrzne. Drobna, zimna i niespokojna dłoń Jane Carter spoczywała w jego dłoni. — Najpierw musimy odszukać tamte dwie sekcje: numer cztery i numer pięć. — Jego umysł robił powtórkę z czynności, które należy przedsięwziąć, aby odwrócić tamtą niezamierzoną zbrodnię. — Musisz trzymać wartę, jak je będę odłączał, a potem przynieś mi nowe HUMANOIDY sekcje z jaskini. Włączę je, a ty musisz zatrzymać każdego humanoida, który nas odkryje. Słuchając skinęła głową. To nie zajmie im więcej niż jeszcze pięć minut: uzupełnić Najwyższe Prawo kartą praw człowieka i uwolnić wiele tysięcy światów od przytłaczającej uprzejmości. Pod warunkiem, że ludzkość nie popełni ponownie jakiegoś strasznego błędu. Serce Foresterowi zaczęło mocno bić, gdy Jane Carter zacisnęła swe lodowate palce w jego dłoni i wskazała bezgłośnie na wewnętrzne drzwi. Te drzwi również miały klamkę, nie zaś ukryty przekaźnik. Otworzył je ostrożnie... i bardzo szybko zamknął. Zobaczył bowiem sieć. Jej niezliczone miliardy drobnych przekaźników palladowych były połączone synapsami rodomagnetycznymi w sekcje, takie jak te dwie, które zbudował. Sekcje były ułożone w długie panele, wszystko połączone wijącą się dżunglą rozgałęziających się falowodów z białego palladu. Panele zamontowano na szkielecie z masywnych kolumn i prętów. Sieć wydawała się nie mieć końca. Humanoidy nie potrzebowały światła i większość tej olbrzymiej przestrzeni w wieży była ciemna. Jednakże na tym oryginalnym poziomie, który zaprojektował i od którego zaczął pracę osobiście Warren Mansfield, przody paneli i wąskie przejścia kontrolne były wykończone szarą, świecącą farbą, której przyćmiony blask sięgał daleko w mrok — w górę, w dół i na boki. Komórki tego precyzyjnego mózgu i tej bezbłędnej pamięci tworzyły nie kończące się cieniste aleje, wznosiły się warstwa po warstwie, daleko jak tylko można było sięgnąć wzrokiem, i opadał w dół, nie kończącą się Jack Williamson warstwą pod nie kończącą się warstwą, w otchłań szemrzącej ciemności. — Z czym są trudności? — zapytała trwożnie Jane. To były humanoidy. Widział tuziny drobno wyglądających robotów, poruszających się szybko i skutecznie po pajęczynie wąskich przejść naciągniętej nad ciemną otchłanią między rzędami paneli. Najbliższy na wąskiej kładce, oddalonej o mniej niż pięćdziesiąt metrów, był ku nim zwrócony i groza jego jasnych stalowych oczu wstrząsnęła Foresterem. Oparł się o zamknięte drzwi, nie mogąc wymówić słowa. — Ale on pana nie widział, doktorze Forester — szeptała Jane, pokonując swój własny strach. — One nie mogą naprawdę widzieć, wie pan, a pan White mówi, że nie mogą nas wyczuć, tu w wieży, kiedy są dalej niż na dziesięć kroków. On mówi, że ten robot tylko pracuje z innymi, czyszcząc i opiekując się siecią. — Przepraszam. — Posunął się z drżeniem i otworzył drzwi. — Po prostu zapomniałem, że są ślepe. Wypełzli cicho do obszernej komory mózgu. Foreste-rowi wydawało się, że czuje pod tą bezdźwięczną ciszą pulsację niewyobrażalnych mocy, rzeki energii rodo- magnetycznej, które wypływały z tego miejsca, aby napędzać i sterować te biliony robotów obsługujących wszystkie światy, które kiedyś należały do ludzi. Szedł po wąskiej, źle oświetlonej kładce, bez poręczy — kładka była zbudowana dla idealnych maszyn, które nigdy się nie ślizgały i nie potykały — i badał szare, żarzące się przody paneli. I znalazł numery, które stary Mansfield wymalował na sekcjach osiemdziesiąt lat temu. Nagryzmolone jedynie po to, by rozpoznać je w warsztacie, były obecnie wyblakłe HUMANOIDY i łuszczyły się na gładkich, palladowych osłonach. Ale ciągle były czytelne. Pierwsze trzy sekcje zajmowało Najwyższe Prawo. Trzy długie, srebrzystoszare pudła, trochę mniejsze niż trzy trumny. Wolność i przyszłość ludzkości, myślał Forester, leżały w nich pogrzebane przez osiemdziesiąt lat, zamordowane przez błędne dążenie Mansfielda do zachowania sterylnego pokoju. Minął je i podpełznął do tych poza nimi, a ciche dziecko stale mocno trzymało się jego ręki. Próbował ignorować ślepe maszyny przed nim i zapomnieć o przepaści pod spodem, nachylił się, aby odczytać wyblakłe numery. Cztery] Przez chwilę nie mógł oddychać. Czuł, jak gdyby wąska kładka zakołysała się pod nim i musiał uchwycić rozpaczliwie za kryzę najbliższego masywnego pręta. Ale odzyskał równowagę i zmagał się rozpaczliwie z zamkiem małej skórzanej teczki z narzędziami, które przyniósł, aby zmienić połączenia. Nagle poczuł, jak Jane szarpie go za rękę. Obrócił się i zobaczył, że wskazuje na najbliższego czarnego robota. Robot zajęty był wciąż usuwaniem niewidzialnego kurzu z przodów paneli, przy pomocy czegoś w rodzaju małego, cichego odkurzacza i systematycznie posuwał się w ich kierunku. Forester uświadomił sobie, że nie ma czasu, aby się bać. Znalazł szczypce, podniósł pokrywę sekcji czwartej i zaczął szybko odłączać elastyczne falowody, łączące tę sekcję z resztą mózgu. — Och... Krzyk Jane Carter był niskim i stłumionym jękiem bólu. Puściła jego palce, ale z początku nie wiedział, co się stało. Myślał, że spadła z kładki, ale zobaczył ją, jak Jack Williamson cofa się po kładce w milczeniu, oddalając się od niego. Potem pomyślał, że najbliższy humanoid musiał ich odkryć. Upuszczone przez niego szczypce upadły z przerażającym łoskotem na metalowe pudło. Prawie stracił równowagę i obtarł kostki palców na ostrym brzegu pokrywy sekcji, gdy usiłował się czegoś złapać. Tamta skrzętna maszyna ciągle się przybliżała, odkurzając panele, ale Forester zorientował się, że jeszcze ich nie odkryła. Spojrzał znów na Jane, próbując zrozumieć, co ją zaniepokoiło. Stała bez ruchu, wyprostowana na wąskiej kładce, jak odpoczywający robot. Jej wychudzona twarz była biała jak śnieg, a jej rozwarte oczy wpatrywały się w drzwi, którymi weszli. Forester ściskając dla równowagi kryzę wielkiego pręta, obrócił się trwożnie do drzwi. Były wciąż zamknięte. W tym martwym gąszczu, pełnym niewyobrażalnych energii, nie słyszał zupełnie nic. Spojrzał znów bezradnie na tamtego pracowitego humanoida, kiedy pierwsze słabe skrzypnięcie otwieranych drzwi sprawiło, że natychmiast się odwrócił. W drzwiach ukazał się mężczyzna i zaczął iść ku niemu po kładkach pewnym krokiem. — Nie rób tego, Forester. Słaba ulga, którą czuł przez chwilę została zniszczona silnym poczuciem strachu. Wiedział bowiem, że ten czysty, miły głos niosący się niepokojącym echem HUMANOIDY przez ciemne korytarze należał do człowieka straszliwszego niż jakikolwiek humanoid. Frank Ironsmith zbliżał się po kładkach, nonszalancko lekceważąc ryzyko upadku. — Forester, ty niedołężny głupcze! — Jego głos, teraz cichszy i opanowany, nie wyrażał nienawiści ani gniewu lecz jedynie zdziwiony, nieskończenie głęboki żal. Jego szczupła, chłopięca, opalona twarz przybrała surowy wyraz, kiedy spojrzał na sztywne, patrzące w przestrzeń dziecko stojące za Foresterem. Oczy Iron- smitha były pełne zranionego smutku. — Patrz, co zrobiłeś! Forester wstrząśnięty i ze zbolałym sercem stał przez moment na kołyszącym się trapie przeznaczonym dla maszyn. Pragnął, choć bez cienia nadziei, żeby ten jego przeciwnik był jeszcze jednym robotem, który może być zatrzymany przez Jane Carter. Walcząc z nagłym zawrotem głowy, zacisnął mocniej spoconą dłoń na pręcie. Wydawało mu się, że ciche moce rodomecha-nicznego mózgu wirują wkoło niego jak niesłyszalny huragan. — Próbowałem cię ostrzec, Forester. Ledwie słyszał tę smutną wymówkę. Spoglądał z niedowierzaniem na Ironsmitha, który przecież powinien wciąż leniwie spędzać swe bezużyteczne życie tam, w Starmont. Powinien teraz czytać starożytne książki, grać w tajemnicze szachy i jeździć na swym zardzewiałym rowerze. Ale ten przerażający intruz nie był tym chudym, nieopierzonym chłopakiem z sekcji obliczeniowej, trwoniącym swój wielki talent na fantastyczne nowe geometrie. Mógłby równie dobrze rozwązywać krzyżówki. Wciąż chłopięcy, wyglądał jednak dojrzalej, Jack Williamson był bardziej opalony i szczuplejszy, bardziej rzeczowy i stanowczy. — Myślałem, że Mark White cię odwiedzi, ale... Forester przerwał to łagodne, pełne wyrzutu zdanie. Stał z pustymi rękami, ponieważ szczypce upuścił w pierwszym przestrachu, ale teraz, kiedy dotarł do najżywotniejszej części monstrualnego dzieła Mansfiel-da, nie miał zamiaru dać się zatrzymać. Zdecydowanie zacisnął pięści, a nagła wściekłość dodała mocy jego gwałtownemu atakowi. Forester rzucając się naprzód, zapomniał o swoim onieśmielającym strachu przed rozległymi przestrzeniami, jakie zajmował mechaniczny mózg pod nim w dole, i o okropnościach, jakie niosły ślepe roboty za jego plecami. Pamiętał tylko przenikliwe argumenty Iron-smitha wytoczone w obronie humanoidów, jego niesprawiedliwą wolność, jego zdradzieckie polowanie na White'a. Próbował ciosem zrzucić zdrajcę z tego pozbawionego poręczy przejścia, ale Ironsmith zrobił unik. — To ci nic nie pomoże, Forester. Ironsmith uśmiechając się przepraszająco, złapał go za drżący przegub. Równie szybki i silny jak huma-noid, matematyk wykręcił rękę Forestera do góry i w tył i przycisnął go do szarych ścianek paneli. Forester dyszał, szarpał się i próbował znów uderzyć, ale uraził chore kolano. Pulsujący ból ochłodził jego wściekłość. — Nie nadajesz się do walki. — W cichym, spokojnym głosie Ironsmitha nie dźwięczała uraza, a tylko łagodny żal. — Lepiej będzie jak dasz spokój. HUMANOIDY Jeszcze nie! Forester potrząsnął głową, żeby usunąć zamroczenie bólem. Wykręcał się w bezlitosnym uchwycie Ironsmitha, próbując wyzwolić rękę. Przeniósł ciężar ciała na drugą nogę dla odciążenia drżącego kolana. Rzucił za siebie rozpaczliwe spojrzenie i na tej niebezpiecznej kładce zobaczył Jane Carter. Ciągle stała spokojna i blada z przestrachu, ale wiedział jaką dysponuje straszliwą mocą. — Jane! — walcząc z bólem odzyskał swój głos. — Zatrzymaj go! Ironsmith znów wykręcał mu rękę do tyłu, z bezlitosną skutecznością maszyny. Forester aż zatoczył się od rozdzierającego bólu , ale znów wzmogła się w nim fala nienawiści. Była silniejsza niż ból. Oblany zimnym potem, z trudem łyknął powietrze i wy dyszał: — Zatrzymaj go, Jane! Możesz to zrobić... tak jak zatrzymałaś te maszyny. Ma potas w swym ciele. Nie w paciorkach, ale wszędzie. Pan White pomoże ci go znaleźć... wiesz, jak rozbić atomy. — Fale ostrego bólu spychały go na świecące panele, ale wciąż szeptał cicho: — Po prostu znajdź atomy K-40... zdetonuj je w jego krwi! Ale mała dziewczynka potrząsnęła głową. Jej ruchy były sztywne i nieznaczne. Sine wargi wydawały się drżeć, ale potem znów zamarła bez ruchu, jak nie pracujący humanoid. Z jej wychudzonej twarzy zniknę-ły wszystkie barwy, a jej wielkie czarne oczy wyglądały tak ślepo, jak lśniące, stalowe oczy robotów. A Ironsmithowi nic się nie stało. Wybuch nawet drobnego ułamka niestabilnych atomów potasu w jego krwi byłby go momentalnie zabił. Humanoidy Jack Williamson Jednak Ironsmith nie zmienił nawet spokojnego, współczującego wyrazu twarzy. Forester oszołomiony klęską poddał się bólowi. Przerwał swoją bezskuteczną szamotaninę i Ironsmith litościwie poluzował chwyt na jego ręce. Bolące kolano nagle puściło, a on zatoczył się na kładce, próbując gorączkowo uchwycić się czegokolwiek, aż Ironsmith sięgnął, żeby mu pomóc. Przylgnął znów do pręta i usłyszał głos Jane Carter. — Do usług, Clay Forester. — Cofnął się od niej przestraszony, gdyż teraz jej cienki sopran zabrzmiał jękliwą, bezbarwną melodią. Był jak głos humanoida. — Słyszeliśmy pańską niemądrą prośbę — brzęczał nowy głos — ale nie możemy uszkodzić pana Ironsmi-tha. To właśnie pana trzeba zatrzymć, ponieważ pan Ironsmith był wierny Układowi i lojalnie bronił naszych przekaźników przed nieszczęsną próbą zmiany Najwyższego Prawa. I stała znów przerażająco spokojnie. Nawet jej ludzki strach został jakoś uspokojony, do jej drobnej twarzyczki był przylepiony dziwny, blady i senny uśmiech, na widok którego Foresterowi zrobiło się niedobrze. W uśmiechu tym odbijał się pogodny spokój humanoida, bez uczuć i bez życia. Był mechaniczny. Forester odwrócił się skonsternowany i wychrypiał oskarżające do Ironsmitha: — Coście jej zrobili? — To nie ja. — Ironsmith potrząsnął rudawą głową. — Chociaż to straszna rzecz. — Jego chłodne, szare oczy spoczęły na zesztywniałym dziecku i Forester dojrzał w nich pełen litości szok. — Humanoidy nie są jeszcze gotowe, aby radzić sobie z takimi przeciwnikami w humanitarny sposób. Obawiam się, że HUMANOIDY będzie musiała być zniszczona. Ale to ty ponosisz za to winę. — Ja? — zadrżał z gniewu Forester. — W jaki sposób? — Chodź ze mną, jeśli naprawdę chcesz o tym rozmawiać. — Rzucając znowu smutne spojrzenie na dziewczynkę, wskazał w kierunku drzwi. — Nie możemy tu zostać. Odwrócił się, jakby z wyrafinowaną pogardą, a Forester pokuśtykał za nim po długich, wąskich kładkach i z ulgą chwycił klamkę u drzwi. Forester oglądając się dostrzegł z goryczą, jak drobni konserwatorzy mózgu już śpieszą, aby sprawdzić i naprawić uszkodzone przez niego połączenia. Z poczuciem klęski, znużony, pokuśtykał do zardzewiałego krzesła obrotowego starego Mansfielda i siadł na nim, aby ulżyć pulsującemu bólem kolanu. Mała Jane Carter wślizgnęła się za nim z pewną gracją humanoida. Stanęła przy poobijanym biurku, w bezruchu, jak każda zatrzymana maszyna, wciąż się uśmiechając. Jej nieruchoma twarz była wychudzona i bezkrwista, a jej oczy rozszerzyły się w wielkie zbiorniki cienia, ślepe i bez życia. Forester odwrócił od niej wzrok, wytarł twarz i próbował przełknąć przerażenie tkwiące mu w gardle. Mrugał z niedowierzaniem na Ironsmitha. — Dlaczego? — zawołał ochryple. — Dlaczego to moja wina? Matematyk chodził niespokojnie po tym szaro oświetlonym, pachnącym stęchlizną pokoju. Spojrzał na wyblakłe grzbiety fachowych książek, leniwie pokręcił głowicą stołowej tokarki, z zaciekawieniem po wciskał Jack Williamson sztywne ze starości klawisze drobnej przenośnej maszyny liczącej — musiał to być cybernetyczny przodek samych humanoidów. Kurz wzbijał się małymi obłoczkami spod jego butów i pokrywał jego szary garnitur, kiedy ocierał się o stoły warsztatowe i kreślarskie. Wcisnął ręce głęboko do kieszeni i odwrócił się w końcu do Forestera, powoli, w skupieniu marszcząc czoło. — Humanoidy muszą pilnować sieci. — Jego głos był łagodny i przyjacielski, jak gdyby Forester nigdy nie wzywał Jane Carter do zdetonowania potasu w jego krwi. — Warren Mansfield wbudował w nie tę zasadę. Kiedy jacyś niedołężni głupcy, w rodzaju ciebie i Marka White'a, atakują Najwyższe Prawo bronią parafi-zyczną, są zmuszone rozwijać parafizyczne środki obronne. — One? — Forester starał się nie patrzeć na nieruchome dziecko. — Czy ty? Ironsmith stał w milczeniu, obserwując Jane szarymi, zatroskanymi oczami, aż nagły poryw gniewu wyrwał Forestera z zakurzonego krzesła. Kolano znów go zabolało i musiał uchwycić się rogu biurka. — Więc nie zaprzeczasz? — Splunął na podłogę. — Domyśliłem się prawdy już dawno, kiedy zacząłeś wymyślać te twoje wyszukane argumenciki, aby zaakceptować maszyny i kiedy tak cię dobrze opłacali. Ty zdrajco! — Łapiąc powietrze potrząsnął swą słabą pięścią. — Ale sądzę, że teraz nie możesz temu zaprzeczyć. Nie teraz, kiedy jesteś właśnie tutaj, na Wing IV, unicestwiając ostatnią nadzieję wolności, której my, cała reszta, nie będziemy mieli już nigdy. Nie możesz HUMANOIDY zaprzeczyć, odkąd usłyszałem o tym Układzie, cokolwiek to jest, między tobą i tymi maszynami. — To prawda, że istnieje wzajemny pakt — Iron-smith uprzejmie skinął głową. — Niezbędna umowa, ponieważ humanoidy zostały stworzone bez żadnych zdolności psychofizycznych i nie są same twórcze. Były niezdolne do obrony Najwyższego Prawa przed atakami psychofizycznymi, bez ludzkiej pomocy zapewnianej przez Układ. — Tak myślałem! — Ale nie myślałeś dostatecznie. — Ironsmith pocierając swą szczupłą, opaloną twarz, przeszedł się znów po warsztacie i kiwnął głową, podjął poważną decyzję. — Bardzo utrudniłeś nam sprawy, Forester, ale wciąż chcę ci dać szansę dołączenia do nas. Forester patrzył ponuro na tego miłego i, wydawałoby się, uczciwego człowieka, który w tak niewiarygodny sposób zwrócił się przeciwko swojemu rodzajowi. — Dziękuję! — mruknął sardonicznie. — Nie mnie — Ironsmith potrząsnął głową. — Powinieneś podziękować komu innemu, komuś, kto pragnie wybaczyć ci większość twoich szaleństw i zaryzykować niezwykle dużo, aby ci pomóc. Podziękować Ruth, która była twoją żoną. — Ruth? Ale ona jest w Starmont, pod euforidem. — Była. — Ironsmith uśmiechnął się niewinnie. — Zostawiłeś ją tam z humanoidami. Ale ja zawsze ją lubiłem, przypuszczam, że bardziej niż ty kiedykolwiek, i zabrałem ją ze sobą, kiedy przyszło mi opuścić Starmont. Ma z powrotem swój umysł i pamięć, i jest z nami w Układzie. Chce, żebyś jak najszybciej do nas Jack Williamson dołączył. — Ironsmith zrobił pełną nadziei pauzę. — Co mam jej powiedzieć? — Więc jest z tobą? — Forestera przebiegł zimny dreszcz, a jego uszkodzone kolano zadrżało. Opierając się ciężko o biurko skinął głową z bolesnym zrozumieniem. Nigdy specjalnie nie lubił Ironsmitha, nawet przed inwazją humanoidów. Teraz stało się dla niego jasne, dlaczego. Zrozumiał też powód braku szczęścia Ruth, co humanoidy próbowały leczyć euforidem. Pustynne obserwatorium było izolowanym, zżytym małym światem i Forester uświadomił teraz sobie, że Ironsmith — wkradający się w łaski zdrajca — zbyt często przebywał z Ruth. W biurze i w bufecie, opowiadał z tą swoją leniwą erudycją o jakimś dziwnym kawałku zapomnianej historii lub o bezużytecznej filozofii, którą przełożył z martwych języków pierwszej planety. Na przyjęciach dla personelu i na kortach tenisowych zawsze na luzie, mógł snuć swe bezcelowo błyskotliwe paradoksy matematyczne, podczas gdy Forester zajmował się Projektem Piorun. Foresterowi zrobiło się gorąco, a w mózgu mu huczało. Ciało jego wstrząsane nienawiścią napięło się, ale kolano miał do niczego i wiedział, że nie może walczyć. Jego oczy odwróciły się od łagodnie nalegających oczu Ironsmitha i ponownie zobaczył Jane Carter. Patrzył na nią: ślepą, uśmiechającą się, nieruchomą, aż przejął go dreszcz. — Pójdę z wami. — Obrócił się ponownie do Ironsmitha. — Pod jednym warunkiem. — Więc dołączysz do nas. — Ironsmith stał się nagle uprzejmy. — Jesteś gotów uznać humanoidy za użyteczne maszyny, tak jak to jest rzeczywiście? I pomagać HUMANOIDY im bronić Najwyższego Prawa? — Wyciągnął żywą, opaloną dłoń, — Więc witaj, Forester. — Pod jednym warunkiem — powtórzył bezbarwnym głosem. — Jane Carter pójdzie ze mną jako wolny człowiek. — Przykro mi, ale nie może być o tym mowy — Ironsmith był pełen łagodnego żalu. — Ciebie możemy uratować, ale ona używała sił psychofizycznych przeciwko humanoidom i obawiam się, że nie możemy nic dla niej zrobić. — W takim razie nic nie możecie zrobić dla mnie. — Jeśli tak stawiasz sprawę... — Ironsmith rozsądnie skinął głową. — Ruth będzie urażona, ale myślę, że humanoidy będą potrzebowały jeszcze świnek morskich, żeby wypróbować swe nowe przekaźniki. Spojrzał na Jane Carter. — Do usług, panie Ironsmith. — Mówiła do niego wysokim, nieludzkim, pojękującym tonem. — Ponieważ Clay Forester odmawia wejścia do Układu, musimy trzymać go pod naszą opieką, z powodu jego niebezpiecznej wiedzy o rodomagnetyźmie. — W porządku — warknął do Ironsmitha. — Niech mnie zabiją. Dziwny dziecięcy głos odpowiedział: — Natychmiastowe zniszczenie pana nie jest konieczne, ponieważ nie wykazał pan własnych, niezależnych zdolności paramechanicznych. Zza Jane, przez drzwi balkonowe weszły dwa identyczne humanoidy. Piękne, z przepływającymi błyskami brązu i błękitu, podpłynęły cicho do łokci Forestera. — Do usług, proszę pana — powiedziało dziecko. — Proszę z nami. Jack Williamson Gładko, jak każdy humanoid, poszła ku balkonowi. Forester idąc za nią pomiędzy swymi strażnikami, dwukrotnie się obejrzał. Za pierwszym razem Iron-smith stał nadal obok biurka, wysoki, młody i surowy, patrząc na niego z wyrazem beznamiętnego żalu. Kiedy spojrzał ponownie, zakurzony warsztat był cichy i pusty. Mała łódź rodomagnetyczna oczekiwała ich na zewnątrz. Unosiła się cicho ponad niską aluminiową poręczą wąskiego balkonu. Jej gładki, owalny kadłub odbijał szarą ogromną wieżę, mroczne zadymione niebo i ciemną płaszczyznę bezkresnego, ożywionego kos-moportu, wszystko w połyskujących zniekształceniach. Zniknięcie Ironsmitha sprawiło, że Foresterowi włos jeżył się na głowie. Odrętwiały wsiadł bezmyślnie do łodzi, mając po bokach swoich strażników. Zawładnęło nim przeświadczenie, że leniwy urzędnik ze Starmont musiał się jakoś nauczyć, dla własnego użytku, sterowania prawdopodobieństwami oddziaływań wymiany. Sprawna jak każdy robot, Jane Carter przeskoczyła zręcznie przez poręcz na pokład oczekującego ich statku. Dwaj strażnicy Forestera pomogli mu wejść na pokład i mały statek bezgłośnie wzbił się w powietrze. Patrząc przez półprzeźroczysty kadłub, Forester widział, jak przysłonięta dymem powierzenia tego bezkresnego kosmoportu opada i rozszerza się. I zobaczył dokąd lecą. HUMANOIDY Jego uszkodzone kolano znów zadrżało i dwie uważne maszyny przysunęły się bliżej do niego, łagodnie pytając, czy nie zechciałby usiąść. Ale nie usiadł. Stał pomiędzy nimi, ledwie ważąc się odetchnąć. Patrzył, jak wyrasta czerwona linia nie dokończonej kopuły. Widział, że wciąż są przy niej rusztowania, ciemny metalowy welon przysłaniający matowy blask kopuły. W końcu, gdy łódź opadła, dostrzegł na platformach krzątające się maszyny. Wyglądały, jakby były jedynie ledwo widocznymi owadami. Forester pomyślał, że ich praca jest prawie ukończona. — Do usług, proszę pana — zabrzęczał jeden z jego strażników. — Co pana teraz niepokoi? — Właśnie dociera to do mnie! — Mały stateczek przechylił się podchodząc do lądowania, a on próbował chronić swe kolano. — Zaczynam rozumieć, do czego przeznaczona jest ta okropna rzecz. Kiedy pokład znowu się podniósł, Forester ugiął się na swej bolącej nodze i humanoidy pośpieszyły, aby go podeprzeć. Niecierpliwie okładał je pięściami, ale one podtrzymywały go, dopóki łódź nie wylądowała obok długiego budynku bez okien. Z tyłu wyłaniała się szkarłatna kopuła, ozdobiona czarnym rusztowaniem, ogromna jak wschodzący, dziwny księżyc. Forester na jej widok wzdrygnął się. — Teraz myślę, że widzę całą prawdę — wychrypiał do strażników. — Myślę, że te platynowe przekaźniki są parafizyczne. Myślę, że Ironsmith i jego banda renegatów nauczyli was, jak generować energię parafizycz-ną i pomogli wam zbudować tę nową sieć. — Głos jego stawał się coraz bardziej zachrypnięty. — I myślę, że jest ona przeznaczona do sterowania ludźmi. Jack Williamson — To jest częściowo prawda, proszę pana. Zamyślone oczy Forestera zwróciły się na Jane Car-ter. Jej sztywne ciało straciło nagle swoją absolutną nieruchomość i przysunęła się do niego z szybkim, mechanicznym wdziękiem. — Przekaźniki muszą być wzbudzone siłami para-mechanicznymi, a sieć rzeczywiście została zbudowana, by sterować umysłami i ciałami ludzi. Ale nasz cel, do którego jej używamy, nie jest zły, bynajmniej. Jej słodkomelodyjny, cienki, wyraźny głos nie miał w sobie nic ludzkiego. — Powinien pan wiedzieć, że jedyną naszą funkcją jest zapewnianie możliwie największego szczęścia wszystkim ludziom, pod wskazaniami Najwyższego Prawa. W przeszłości czasami nam się nie udawało. Kilkoro nieszczęśliwych indywiduów rozwinęło w sobie zdolności paramechaniczne, które pozwoliły im uciec od naszej opieki i narazić na niebezpieczeństwo całą naszą służbę. Ale nowa sieć jest przeznaczona do rządzenia nimi. Użyjemy jej i spowodujemy, że wszyscy ludzie, wszędzie, będą robili tylko to, co jest dobre. Forester stał odrętwiały i cichy. — U ludzi występuje potrzeba takiego kierowania — brzęczało zmechanizowane dziecko. — Większość ludzi nie potrafi naprawdę sterować funkcjonowaniem własnych ciał lub nawet rozumieć funkcje swych własnych umysłów. Nasze zadanie polega na tym, żeby strzec ludzi przed skutkami ich własnej ignorancji, szaleństwa i występku. Nie może pan nazwać tego złem. Forester przełykając z trudem ślinę, nie mógł zdobyć się na odpowiedź. HUMANOIDY — Teraz niech pan idzie. — Drzwi statku rozsunęły się. — Oto nasze nowe laboratorium paramechaniczne. Oba humanoidy pomogły mu ostrożnie zejść z pokładu. Drżąc w cieniu olbrzymiej, czerwonej kopuły, pokuśtykał sztywno za dziewczynką. Obserwując jej dziwny nowy wdzięk, mógł wyobrazić sobie wszystkich ludzi ruszających się jak marionetki na niewidzialnych sznurkach sterowanych siecią. Mógł wyrobić sobie pojęcie o ostatecznym despotyzmie altruistycznej idei Warrena Mansfielda. Idei absolutnie dobroczynnej i absolutnie nie do przyjęcia. Wyprostował z wściekłością wąskie ramiona, ale bezradnie powlókł się za dzieckiem. W rozległej, szarej ścianie bez okien, która rozpostarła się przed nimi, otworzyły się wąskie, szare drzwi. Za nimi była ciemna ogromna przestrzeń, w której Forester mógł rozróżnić pobłyskujące sylwetki dziwnych maszyn. Gwałtowny strach spętał mu nogi... nie chciał zostać świnką morską. — Nie musi się pan bać o siebie. — Strażnicy musieli dostrzec jego wahanie. — Ani troskać się o Jane Carter. Bardzo uważamy, aby przeprowadzając nasze badania paramechaniczne na ludzkim materiale doświadczalnym nie spowodować jakiegoś bólu, ani niepotrzebnych uszkodzeń ciała. Zawsze wywołujemy kompletne zawieszenie świadomości u indywiduów pod kontrolą paramechaniczną. Forester nie chciał, aby otwierano mu umysł, nawet najbardziej skutecznymi metodami. Nie zatrzymał się, dopóki nie podeszły dwie maszyny, które złapały go za drżące ręce i z niemal czułą zręcznością rzuciły go do przodu, do cienistej jaskini laboratorium badawczego. Jack Williamson Humanoidy nie potrzebowały światła i jedyne oświetlenie przenikało przez pręty niekończącego się rzędu klatek zbudowanych u stóp jednej z wysokich ścian. Kiedyś już widział bardzo podobne klatki. Były to klatki zwierząt doświadczalnych dla eksperymentów biologicznych. Na pierwszy rzut oka klatki wyglądały na bardzo małe w tej ogromnej przestrzeni, tak że przez chwilę zastanawiał się, dla jakich zwierząt je zbudowano. Przyćmione światło z klatek oświetlało fragment podłogi i rozpraszało się gdzieś w górze, nie dochodząc do sufitu. Tu i ówdzie widać w nim było zarysy ciemnego kadłuba jakiegoś olbrzymiego mechanizmu o nieznanym przeznaczeniu, jakieś połyskujące powierzchnie metaliczne lub gładki korpus śpieszącego gdzieś huma- noida. Po chwili Forester uświadomił sobie ogrom całości i zrozumiał, że klatki były dostatecznie duże, żeby mógł się w nich pomieścić człowiek. Próbował znów zatrzymać się, ale dwie uważne maszyny bez wysiłku poniosły go dalej. Drzwi jednej z klatek, całe z metalowych prętów, uniosły się, aby go wpuścić i maszyny umieściły go łagodnie w środku. Jedna z maszyn została z nim w klatce. — Musi pan tu poczekać — powiedziała — dopóki dodatkowe sekcje nowej sieci nie będą przygotowane do sprawdzenia. Tymczasem, może pan zażądać wygód, jakich pan tylko chce. Ukryte przekaźniki zamknęły za nim drzwi. Jego czarny strażnik nagle znieruchomiał. Poblask ścian odbijał się słabo na jego szczupłym, silikonowym korpusie. Forester mamrocząc ironiczne podziękowania, rozejrzał się po klatce. Znalazł koję, stół i krzesło oraz małą łazienkę za następnymi drzwiami. Ścianki działo- HUMANOIDY we odgradzały inne cele, a przytłaczająca, gęsta ciemność przedostawała się przez kraty. Zimne powietrze zawierało antyseptyczną gorycz, która go dławiła, a szare ściany zamykające się wokół niego, wywoływały klaustrofobię. — Nie ma pan powodu do obaw — doszedł go złoty, monotonny głos strażnika. — Nie będzie pan w ogóle nic czuł. Obserwował jego ślepą pogodność i usiłował nie drżeć. — Jako bardzo wybitny fizyk, powinien być pan zainteresowany naszymi badaniami i zadowolony z roli, jaką pan w nich pełni, proszę pana — ciągnęła żywo maszyna. — Kierujemy się metodyką pańskiej nauki. Podstawą naszej pracy jest proste założenie: jeżeli siły paramechaniczne mogą mieć efekt mechaniczny, to przy pomocy mechanicznych środków można także generować siły paramechaniczne. Próbował słuchać. Siedział zziębnięty i chory na twardej, wąskiej koi i próbował oddychać gorzkim powietrzem. Próbował odepchnąć duszącą ciemność. Tarł swoje opuchnięte kolano i starał się zrozumieć. — Udowodniliśmy to podstawowe założenie — mruczał humanoid. — Z pomocą kilku dobrych ludzi, zaprojektowaliśmy narzędzia do wykrywania i analizy energii paramechanicznych. Kilku złych ludzi także pomogło, jednak bez własnej woli, w charakterze obiektów doświadczalnych. Forester drżąc na koi zastanawiał się, co się stało z małą Jane Carter. Stracił ją z oczu w ciemności, kiedy szamotał się ze strażnikami i nie udało mu się zajrzeć do innych klatek. Nie mógł jej teraz dostrzec. Jack Williamson — Jako uczony zrozumie pan nasze metody — kontynuowała maszyna. — Nasze ludzkie obiekty, pod ścisłą kontrolą, są zmuszane, aby przejawiały siły para- mechaniczne. My staramy się zmierzyć te siły, zbadać ich mechanizm i pochodzenie, i w końcu odtworzyć je przy pomocy środków mechanicznych. Forester czuł się poniżony. Osunął się przy zimnej ściance i obserwował czujną maszynę. Masował kolano. Myślą trzymał się jednej nikłej niteczki nadziei. — Końcowym wynikiem tego badania będzie udoskonalona sieć paramechaniczna. Każde ludzkie ciało, pod jej kierownictwem, będzie sterowane znacznie skuteczniej, niż byłoby to kiedykolwiek możliwe przy sterowaniu przez wolne i niepewne procesy biochemiczne w ludzkim mózgu. Sieć będzie mogła sterować ludźmi tak, aby zapobiec wszystkim wypadkom, spowodowanym ich niezręcznością i słabością. Będzie mogła stymulować regenerację utraconych lub uszkodzonych członków i poprawiać ich wadliwe funkcjonowanie, co tak często pogarsza stan słabych ludzkich ciał i umysłów. Będzie mogła nawet naprawić degenerację spowodowaną upływem czasu, co sprawi, że ludzie będą niemal równie trwali, jak nasze własne jednostki. Forester wzdrygnął się patrząc na jasne, stalowe oczy maszyny, trzymając się kurczowo swej jedynej niteczki nadziei. — Więc widzi pan, że nasze metody są zdrowe, a nasz cel jest dobry — maszyna skończyła pogodnie. — Widzi pan, że nie ma powodu do jakiegoś osobistego lęku, a pańskie umiłowanie prawdy naukowej spowoduje, że odegra pan chętnie swoją małą, niezbędną rolę w tym wielkim humanitarnym przedsięwzięciu. HUMANOIDY Humanoid zastygł w doskonałym bezruchu, kiedy skończył swoją złotą melodie. Forester siedział przed nim, na niewygodnej koi, masując kolano i podsycając swą nadzieję. Rozpaczliwie trzymał się wspomnienia tej zamkniętej wapiennej jaskini, dokąd nie mógł się dostać żaden humanoid. Mark White musiał być tam wciąż niepokonany, trudząc się ze swymi adeptami, aby zmienić ich kapryśne moce psychofizyczne w wojującą naukę umysłu. Może... Zaparło mu dech i słaba iskierka beznadziejnej nadziei stała się czymś potężnym. Dostrzegł ogromną rudobrodą figurę wyłaniającą się z ciemności. Figurę ciągle majestatyczną w wystrzępionym, srebrzystym płaszczu. — Mark! — Zerwał się na nogi, kolano ponownie miał mocne. — Mark White! — Wyskoczył obok znieruchomiałego strażnika, potrząsał masywnymi, zimnymi sztabami krat. — Mark, jestem tutaj! Ale wysoka figura zignorowała jego wołanie. Kroczyła wciąż dalej i cała nadzieja odeszła razem z nią. Kolano ugięło się pod Foresterem. Słabo uchwycił się sztab, ponieważ to co ujrzał, to była twarz maszerującej rzeczy, dziwnie sztywna i blada. Widział oczy: wielkie ciemne i puste. Płonąca w nich przedtem nienawiść została nareszcie ugaszona. I widział spojrzenie ponad tą wspaniałą brodą i uśmiech, który przybył z jakiegoś odległego miejsca zapomnienia, zagubiony poza wszelkimi uczuciami. Patrzył wstrząśnięty w kierunku kroczącego stworzenia, dopóki nie zniknęło w ciemnościach. Nawet jego ruchy, uświadomił to sobie ze zgrozą, nie miały nic wspólnego z Markiem White'em. Jego marszowy Jack Williamson chód był zbyt szybki, zbyt pewny i zbyt cichy. Tak jak Jane Carter, stało się mechanicznym pajacykiem sieci. I nie było samo. Inni wymaszerowali za nim z mroku. Wciąż wysoki i chudy, stary Graystone nie był już niezręczny, a jego nos nie był już czerwony. Overstreet, mimo swego tłustego korpusu, poruszał się lekko jak dziecko. Już nie nerwowy, mały Szczęściarz Ford wyszedł płynąc z szybkim mechanicznym wdziękiem. Forester nie mógł wydobyć głosu, żeby znów zawołać, a żaden z nich nie był świadom jego obecności, gdyż w tych, którymi sterowały paramechaniczne przekaźniki cała świadomość była zawieszona. Oczy wszystkich miały ślepe, rozszerzone źrenice, a ich twarze uśmiechały się w nieświadomym zapomnieniu. — Do usług, proszę pana. — Wzdrygnął się, kiedy strażnik dotknął jego ramienia. — Ci nieszczęśliwi ludzie nie powodują teraz żadnych kłopotów, a pan tylko męczy swe kolano zbyt długim staniem. Powinien pan pozwolić, byśmy pana wykąpali i wymasowali panu kolano. A potem powinien pan iść spać. Forester odsunął od siebie mamroczące ciemności i świadomość potwornej klęski. Kuśtykając posłusznie do wąskiej łazienki za klatką, kiwnął w kierunku, w którym zniknęły uśmiechające się automaty i spytał apatycznie: — Jak żeście ich złapali? HUMANOIDY — Przez Jane Carter — odpowiedziała maszyna. — Schowali się przed nami w jaskini, która nie miała fizycznego wejścia, ale dosięgnęliśmy ich umysłem dziecka i schwytaliśmy ich paramechanicznymi impulsami uruchomionych sekcji testowych nowej siatki. Sterowaliśmy ich własnymi zdolnościami paramechanicznymi, aby ich tu dostarczyć. Forester potknął sią na bolącym kolanie i musiał pozwolić, by robot go podtrzymał: — Niech pan pozwoli się sobą zająć. Słyszał jego brzęczenie jak przez mgłę. — Pańskie sekcje testowe sieci będą wkrótce uruchomione, więc możemy spróbować użyć ich do naprawy uszkodzonych ścięgien. Kuśtykał bezsilnie obok maszyny i pozwolił, aby położyła go do łóżka. Leżał na wąskiej koi, próbując zapomnieć o świecących sztabach i swej ostatecznej klęsce. Zamknął oczy, by nie widzieć tej nieznośnej opiekuńczości i próbował rozwiązać zagadkę. Wiedział, że z jego rozważań nie będzie już pożytku, ale był uczonym. Stare nawyki i dyscyplina abstrakcyjnego myślenia wciąż działały, mimo że wszystkie plany życiowe i sens jego życia zostały zmiażdżone. Jego obolały umysł wyłączył się teraz i szukał ulgi w starej grze dopasowania razem faktów i formowania nowych wzorców prawdy. Projekt Piorun nigdy nie zostawił mu ani spokoju ducha, ani wolności na tyle, by mógł rozwinąć wszystkie teoretyczne implikacje swoich pierwszych, podstawowych odkryć w rodomagnetyce. Teraz, w tym rozpaczliwym odprężeniu, jego umysł odwrócił się od rzeczy praktycznych, by zająć się tym odsuniętym niegdyś wyzwaniem. 15 Humanoidy Jack Williamson Humanoidy nie zawojowały jeszcze królestwa czystej myśli, ani nie zamknęły go przed ludźmi. Leżąc na koi podjął najstarsze z naukowych poszukiwań: starożytne poszukiwanie fundamentalnego faktu wszechrzeczy i praw rządzących jego różnorakimi przejawami, poszukiwanie prima materia i kamienia filozoficznego. Elektromagnetyzm, mimo swoich ambitnych osiągnięć w rozbijaniu i budowaniu atomów i wydobywaniu ich energii, nigdy nie stworzył dokładnego obrazu budowy atomu. Mimo swojej potęgi, ta stara nauka o żelazie nigdy nie wyjaśniła wiążących sił jądrowych — tego niewiarygodnego czegoś, nie będącego żadną siłę elektromagnetyczną, czegoś co poskramiało odpychania elektrostatyczne w nierozbitych atomach. Kiedyś wydawało mu się, że zobaczył tę inną energię, ujawnioną dawno temu w świetle supernowej. Jeśli przestrzeń i czas były, jak sugerowały to zjawiska jego nowej wiedzy, jedynie efektami elektromagnetycznymi, to z tego wynikało, że kwantowa natura wszystkich rodzajów energii elektromagnetycznej musi mieć jakieś odzwierciedlenie w strukturze czasoprzestrzeni. Czasoprzestrzeń musi istnieć, myślał, w drobnych, niewidzialnych jednostkach. I rozmiary takich niepodzielnych jednostek czasoprzestrzeni, jak wnioskował, nakładają określone dolne granice na działanie takich sił elektromagnetycznych jak odpychanie się dodatnio naładowanych cząstek w jądrze atomowym. Wszystkie bowiem takie siły z ich skończonymi prędkościami przenoszenia się, muszą mieć czas i przestrzeń, by działać. I dlatego muszą znikać dla tych małych, prawie infinitezymal-nych rozmiarów, dla których czas, a nawet odległość zanikały. HUMANOIDY Jeśli z modelu usunęło się samą czasoprzestrzeń, której potrzebowały rozsadzające siły atomowe, by mogły zadziałać, to również można było usunąć istnienie jakiejś rzeczywistej siły wiążącej... prawie można było. I Forester myślał, że znalazł niezbędną pozostałość, wyrażoną jako funkcja jego stałej r. Bo siły rodomag-netyczne, istniejąc oddzielnie od elektromagnetycznego czasu i przestrzeni, nie były związane ograniczeniami elektromagnetycznego kwantu. Bezczasowe i ciągłe, musiały stale działać wewnątrz atomu, nawet na tych odległościach, tak drobnych, że przestrzeń i czas rozpadały się same na paradoksalne kwanty, że inne siły znikały, a ruch stracił swe znaczenie. Niektóre z takich sił łą czących były z pewnością niezbędne, aby wiązać razem wszystkie jednostki atomowej przestrzeni i atomowego czasu w jeden ciągły wszechświat. Widmo supernowej pokazało mu działanie rzeczywistego składnika rodomagnetycznego w materii, składnika niezbędnego do subtelnej równowagi przeciwnie skierowanych sił — zarówno w słońcach, jak i w atomach. R było jego symbolem stałej wzajemnej równoważności, z pomocą której miał nadzieję połączyć bliźniacze systemy energii: rodomagnetyczny i elektromagnetyczny, wyrażającej ich podstawową naturę i wzajemny stosunek. Użył tego symbolu, aby napisać równanie, które wydawało się jednoczyć dwie nauki w ostateczny fakt, którego poszukiwał — do chwili gdy młody Iron-smith, tak niedbale i beztrosko udowodnił, że rzekoma prima materia jest jeszcze jedną iluzją. Rodomagnetyka, podobnie jak starsza nauka oparta na pierwszej triadzie atomowej, również zawiodła. Forester poniósł światło trochę dalej, ale rozległe obszary Jack Williamson ciemności pozostały. Zdetonował materię przy pomocy swej nowej, częściowej wiedzy, tak jak ludzie, z jeszcze nawet mniejszą wiedzą, rozbijali atomy, ale obu gałązi wiedzy wciąż nie wystarczyło, aby wyjaśnić, dlaczego wszystkie atomy nie rozpadły się od razu, a cała materia nie wybuchła. Wciąż istniały stabilne atomy, co dowodziło obecności jakiegoś trzeciego składnika, działającego i zapobiegającego spontanicznemu rozpadowi i rozpuszczeniu się w swobodną energię wszystkich substancji. Te zjawiska powinny zachodzić pod wpływem niszczących sił dwóch składników, które znał. Ale r go zawiodło. Niewiadoma siła nie chciała się podporządkować ustalonym prawom obu nauk, a jej rzeczywista natura ciągle mu się wymykała. Ale, może jeśli by... Forester westchnął głębiej, przypominając sobie, że układ okresowy zawierał jeszcze jedną triadę — złożoną z trzech cennych ciężkich metali: platyny, osmu i irydu. Z tych samych pierwiastków humanoidy budowały te swoje straszne przekaźniki! Czy możliwe, żeby ta potrójna grupa okazała się jeszcze jednym wygodnym kluczem, gotowym do otworzenia jeszcze jednego rodzaju energii? Podobne pobudzające idee nawiedziły go ongiś w Starmont, owej pamiętnej nocy, kiedy po raz pierwszy ogarnął istotę straszliwego daru rodowej triady. Był zmuszony odrzucić je wtedy, jako możliwości jedynie abstrakcyjne. Możliwości tak niedostępne i tak daleko poza jego zasięgiem, tak jak teoria elektromagnetyzmu byłaby poza zasięgiem spostrzegawczego dzikusa, który patrzy na pływającą stalową igłę wskazującą północ. Projekt Piorun nie pozostawiał mu wól- HUMANOIDY nego czasu na mgliste spekulacje. Teraz jednak krótki czas, jaki mu pozostał, nie nadawał się na nic innego. Poza tym nowe informacje o tych platynowych przekaźnikach wpłynęły na to, że w jego umyśle zarysował się pewien wzór. Wzór ten czekał na te idee, aby go dopełniły. Ta nowa myśl szybko wprawiła go w stan podniecenia. Próbował jednak nie wykonywać żadnych niespokojnych ruchów. Bał się spojrzeć na swego strażnika lub nawet pozwolić sobie na zmianę rytmu oddechu. Próbował zanalizować i zademonstrować tę zapierającą dech koncepcję w laboratorium, do którego nie wdarł się jeszcze nikt — laboratorium własnego umysłu. Przyszło mu na myśl, że ciężkie pierwiastki triady platynowej byłyby rzeczywiście logicznym kluczem do tego nieznanego składnika energetycznego. Bowiem w ciężkich atomach niszczące siły elektro- i rodomagnetycz-ne muszą w oczywisty sposób wymagać znacznie większego natężenia energii stabilizującej, aby je zrównoważyć i powstrzymać. I tylko ostateczny znak czynnika wiążącego w najcięższych atomach pozwalał na dokonanie rozbicia atomów takiego pierwiastka jak uran. Leżał bardzo spokojnie. Używał tylko mózgu, poszukując po omacku natury i praw tej nieznanej energii. Odczuł podświadomy żal, że nie ma do pomocy Franka Ironsmitha z jego sekcją obliczeniową. Ponieważ oddziaływania elektromagnetyczne zmieniały się z drugą potęgą odległości, a rodomagnetyczne z pierwszą, wydało mu się logiczne, że ten trzeci rodzaj energii będzie niezmiennikiem odległości. Podobnie rozumując: jeśli prędkość elektromagnetycznego światła była skończona Jack Williamson w czasie, a szybkość energii rodomagnetycznych nieskończona, to oddziaływania sił platynomagnetycznych mogły jakoś przekraczać czas. I, jeśli te dwie niezdarne hipotezy były prawdziwe... Wstrzymał znów oddech i nie mógł zapobiec ze-sztywnieniu swego ciała na koi. Przecież Ash Overstreet mógł zajrzeć w przyszłość i przeszłość, a dziwne zdolności Szczęściarza Forda i Jane Carter nie były ograniczone odległością. Drżał, gdy nagle zrozumiał rolę przekaźników platynowych w nowej sieci. Dostrzegł, czym był w istocie nieznany komponent. To była... to po prostu musiała być energia psychofizyczna! — Co pana trapi? — zapytał stażnik. — Czy jest pan ciągle nieszczęśliwy? — Nic takiego. — Wymamrotał te słowa, ostrożnie odwracając się na koi, aby ukryć twarz przed maszyną. Znów oddychał swobodnie i rozluźniał kończyny, próbując nadać sobie po prostu wygląd człowieka w niespokojnym śnie. — A teraz mam zamiar być bardzo szczęśliwy. Był szczęśliwy. Ten przebłysk intuicji był potężną iluminacją, wyjaśniającą wiele rzeczy. Likwidowała luki w pseudonauce Marka White'a i zmiatała kłopotliwe sprzeczności. Rzeczywiście wyjaśniała i talent Jane Carter, i zdolności Szczęściarza Forda, i szukającą percepcję Overstreeta. Co więcej, dawała znacznie pełniejszą odpowiedź niż wątpliwe przypuszczenia skrywające się pod ogólnikowym nieznanym, z których próbował kiedyś stworzyć tę hipotezę oddziaływań wymiany, hipotezę umysłu i prawdopodobieństw. Leżał spokojnie, znów odprężony. Zapomniał o czujnej maszynie za jego plecami. Zapomniał o sztabach, HUMANOIDY bolącym kolanie i tym, że życie było jedną długą porażką. Żałując, że Ironsmith nie może sprawdzić jego spekulacji, rozpoczął przepełnioną nabożnym lękiem eksplorację wszechświata, rozświetlonego przez to potężne, nagłe światło idei. To nie nadzieja przynaglała go do tych badań — przynajmniej nie świadoma nadzieja — ponieważ sądził, że nie ma już żadnych szans. Poddał swoje ciało maszynom i zaprzestał wszelkiego oporu. Zrezygnowany czekał na swój los, po prostu skierował swą inteligencję na znajome ścieżki nauki, a teraz jego umysł zaczynał triumfalnie przemierzać atomy i galaktyki. Osiągnął najstarszy cel alchemii i nauki. Bajkowa prima materia, kiedy w końcu ją uchwycił, okazała się być bardzo prostym równaniem, tak oczywistym, że pomyślał, iż powinien je znaleźć już dawno temu. Stwierdzało ono tylko związek i równoważność energii elektromagnetycznej, rodomagnetycznej i psychofizycznej, tak jak występują one w najprostszy sposób w stabilnym atomie. Odkrywało wszystkie trzy różne aspekty tej jedynej podstawowej wielkości, wielkości, której nauka zawsze poszukiwała. Czyste matematyczne piękno równania sprawiło Fo-resterowi żarliwą przyjemność, gdyż jedność była całkowita. Wyrazy równania opisywały podstawowy materiał przyrody: ani elektromagnetyczny, ani rodo-magnetyczny czy psychofizyczny — ale wszystkie trzy naraz — kamień węgielny uporządkowanej wspaniałości wszechświata. Teraz w końcu, zbyt późno, aby to miało jakiekolwiek znaczenie, zobaczył obraz całościowy. Jack Williamson Przyszło mu na myśl, że alchemicy z historycznych dzieł Irosmitha przyjmując rtęć za swoją prima materia i siarkę za swój kamień filozoficzny, kamień który przemieniał ją w żelazo, złoto lub miedź, byli tylko nieco dalej od prawdy niż ambitni myśliciele późniejszego wieku żelaza, którzy próbowali ustawić wszechświat w równowadze na jednej nodze. Rodomagnetyka, dodając drugą nogę, tylko nieznacznie poprawiła realność. Psychofizyka zaś, ten trzeci aspekt rzeczywistości, uzupełniła ten trójnóg prawdy. Forester dostrzegł, że przekształcenia i wyprowadzenia z tego równania równowagi wyjaśnią pochodzenie atomów i wszechświata, grawitację ciał i rozchodzenie się galaktyk, niejasne paradoksy czasu i naturę przestrzeni oraz, niewątpliwie, nawet narodziny i znaczenie samego życia i umysłu. Leżąc spokojnie na koi zatopił się w nieograniczoną wielkość tej koncepcji. Nie pamiętał o szarych ścianach klatki dokoła, ani o swoich niesypiających strażnikach, ani o nieprzyjemnym fakcie, że sam czekał na cios z innego projektu badawczego, dopóki humanoid nie dotknął jego ramienia. — Do usług, Clay Forester — powiedziała maszyna. — Teraz jesteśmy gotowi. Stał na dnie płaskiego, pokrytego żwirem, suchego łożyska strumienia. Po lewej stronie miał niskie ciemne skały, które uformowały się w miejscu, gdzie potok HUMANOIDY wciął się w wystające żebro granitowe. Jałowe, żwirowe pola rozciągały się daleko po prawej stronie, a za nimi widniały nagie, martwe wzgórza, rozłożone nisko obok szerokiej, płytkiej doliny dawnej rzeki. Była okropnie zimna noc. Wystarczyło spojrzeć na niebo, by przekonać się, że to nie Wing IV. Zniknął szary zmrok planety humanoi-dów, a niebo nad niskimi ciemnymi skałami i dalekimi czarnymi wzgórzami było martwe i całkowicie czarne, popstrzone tylko kilkoma drobnymi, owalnymi plamkami szarej mgły. Piętrząc się na tle ciemności, nad dnem tej martwej doliny, stał wysoki, nachylony słup białej wspaniałości, niewiarygodny deszcz diamentowych błysków zatrzymanych w bezruchu. Przez chwilę tylko patrzył osłupiały, drżąc z przeraźliwego chłodu. Stał bowiem boso na ostrym żwirze, odziany tylko w cienką piżamę, którą mu nałożyli mechaniczni strażnicy. Okrutne zimno zatykało mu oddech i parzyło skórę, a on stał bezmyślnie w oszołomieniu, aż poczuł pociągnięcie niespokojnej dłoni dziecka. — Och, doktorze Forester! — Jane Carter przycupnęła obok niego na obtoczonym przez rzekę żwirze. Już nie była tworem robotów. Jej ogromne przestraszone oczy znów widziały, a z twarzy zniknął pogodny, zimny uśmiech maszyny. — Tak mi zimno! — Drżąc przytuliła się do niego. — Proszę pana, niech pan mnie zabierze z tego zimna. — Ale jak mogę to zrobić, skoro nawet nie wiem, gdzie jesteśmy? — ogarniało go obezwładniające zdumienie. Odkrył, że nie może naprawdę mówić, ponieważ lodowata próżnia wyssała mu cały oddech. Gardło miał Jack Williamson suche, płuca mu płonęły, a wargi były zbyt sztywne, żeby się poruszać. Nie wydawał żadnych dźwięków i żadnych nie słyszał, gdyż to ciemne miejsce było całkowicie martwe. Jednak dziewczynka go rozumiała i nowa trwoga pojawiła się w jej oczach. — Nie wie pan? — Popatrzyła na niego krzywo, ponieważ chudą buzię ciągle miała zesztywniałą z bólu. Forester uświadomił sobie, że wcale nie słyszy jej rzeczywistego głosu. — Powinien pan wiedzieć — rzekła. — Ponieważ pan wziął mnie od czarnych maszyn i pan przeniósł nas oboje tutaj. Ja jedynie pokazałam panu, dokąd pójść. — Nie... to nie może być! — potrząsnął głową w oszołomieniu. — Przecież przed chwilą byłem w klatce, czekając, aż ten platynowy mózg mnie pochwyci. Nie pamiętam, żebym cokolwiek robił. Nawet nie miałem nadziei, że ucieknę, a już z pewnością nie wiem gdzie jesteśmy. — A ja to wiem. — Przysunęła się bliżej do niego. — To jest to zimne, dalekie miejsce, dokąd pan White posyłał mnie po samorodki palladu. Jak najszybciej wracałam stąd do jaskini, żeby nie zamarznąć, ale teraz nie możemy tam iść — czarne maszyny wyciągną nas stamtąd. — Jej palce były lodowate. — Proszę... Dokąd mamy pójść? Ale Forester milczał odrętwiały, zaczynając powoli zbierać myśli. Przypomniał sobie te oszronione samorodki osadowego palladu. Jane przynosiła je ze żwirowiska bezsłonecznej planety, oziębionej do zera bezwzględnego. Teraz zrozumiał znaczenie bezgwiezdnej ciemności i tego wysokiego łuku diamentowego pyłu za czarnymi i jałowymi wzgórzami. Bezlitosne, ciche zim- HUMANOIDY no zapadało w niego jeszcze przenikliwie]. Wiedział bowiem, że on i Jane zostali jakoś rzuceni na tę martwą planetę, zagubioną poza ich rodzimym gwiezdnym wszechświatem. Te drobne owalne plamki na tle martwej i pustej ciemności były innymi wyspowymi wszechświatami, oddalonymi ponad wszelkie wyobrażenia. A wysoki pióropusz — to był brzeg ich własnej galaktyki. Świecił światłem, które musiało opuścić wspaniałą mgłę słońc o tysiące stuleci przedtem, zanim pierwszy filozof ojczystej planety zamarzył o znalezieniu jedynej, wiecznej treści za wielorakim przepływem iluzorycznych form. — Jest tak strasznie zimno — łkało przestraszone dziecko. — Proszę, czy nie może pan zrobić... czegokolwiek? Ja już nie mogę trzymać nas tutaj dłużej przy życiu bez oddychania. I nie wiem, dokąd można bezpiecznie pójść. Proszę, czy nie może pan... Forester bezradnie potrząsnął głową. Ten zagubiony okruch świata musiał już długie miliardy lat dryfować przez ciemność pozagalaktyczną. Musiał upłynąć niewyobrażalny czas od epoki, gdy jakieś zagubione słońce ogrzewało czarne wzgórza i gdy wody omywały zmarznięty żwir. Ten świat był martwy. Żaden dzień nigdy nie przerwie czarno-srebrnej wspaniałości tej okrutnej, bezdźwięcznej nocy. Nic nie może tu żyć przez dłuższy czas. Był bezradny, osłabione kolano pulsowało bólem, a zimno żwiru paliło gołe stopy, jak coś bardzo gorącego. Patrząc na czarną srogość zwietrzałych skał, opuścił bez nadziei swe ramiona. W ogóle nic nie mogło żyć przy absolutnym zerze. — Nie, Jane, myślę, że to nie ja nas tutaj przeniosłem — delikatnie próbował nie powiększać jej strachu, Jack Williamson ale w oczach jej wyczytał, że wiedziała o jego wszechogarniającej trwodze. — Może zrobiły to humanoidy, przy pomocy swej nowej sieci. — Sama myśl o tym przyprawiła go o dreszcz zgrozy. — One używały nas jako zwierząt doświadczalnych, wiesz. Może chciały zobaczyć, jak utrzymujesz się tutaj przy życiu. Może będą chciały nas znów ściągnąć z powrotem, na chwilę zanim umrzemy, aby nas zachować dla jakiegoś innego doświadczenia. Stała wyprostowana i drobna w swoim skórzanym, zbyt obszernym płaszczu. Parzona przez zimny żwir, podnosiła szybko na przemian jedną bosą stopę, a potem drugą. Jej sztywne, zmarznięte włosy pokrywał biały nalot szronu. — Przepraszam pana, ale to pan zrobił. Pan walczył z tą nową mózgową maszyną, aby mnie od niej zabrać i pan teleportował nas obydwoje tutaj. — Jej ciemne oczy były błagalne. — Pan White powiedziałby, że jest pan strasznie w tym dobry, ale ciągle obawiam się, że umrzemy. Czy nie może pan znaleźć dla nas ciepłego miejsca, z powietrzem. — Nie umiem teleportować — utrzymywał ponuro. — Ani nic w tym rodzaju. Ale ty możesz dokądś pójść. — Odsunął od siebie jej wątłe ciało. — Lepiej mnie zostaw i poszukaj jakiegoś bezpiecznego miejsca. — Nie, proszę. Nie ma takiego miejsca! — Przywarła do niego rozpaczliwie. — Odebrał mnie pan maszynom, nawet jeśli pan tego nie pamięta. Wciąż jeszcze walczy pan z tą mózgową rzeczą, żeby mnie zatrzymać, choć wydaje się, że pan o tym nie wie. Tak więc musimy trzymać się razem, nie rozumie pan tego? HUMANOIDY — Będziemy trzymać się razem. — I razem umrzemy, pomyślał, kiwając głową z pełnym niepokoju potwierdzeniem. — Czy możesz mi powiedzieć, jak bronisz nas przed zimnem, tak żebym mógł jakoś pomóc? Tylko potrząsnęła głową, drżąc przy nim wyczerpana. Nie wiedziała jak, przynajmniej nie świadomie, a jej nieświadoma adaptacja psychofizyczna mogła ich trzymać przy życiu najwyżej jeszcze kilka minut. Jego zamglone i szczypiące oczy nie widziały, po upływie tego okresu, dla nich nadziei. Zimno przeniknęło go do głębi. Jego próżne płuca płonęły, a zesztywniałe palce ledwie wyczuwały słabe szarpnięcie małego ciała osuwającego się obok. Zapomniał o swym bólu i schylił się, aby ją podnieść. Jego uszkodzona noga wygięła się. Upadł i otarł sobie ręce na żwirze. Ledwie podniósł się znów na kolana. Uniósł dziecko z czułością i próbował osłonić je ramionami, gdyż nie wiedział, co może zrobić więcej. Czuł jej napięty wysiłek, gdy chroniła ich przed tą nieubłaganą pustką, ale nie widział żadnego sposobu, jak mógłby podzielić z nią to brzemię. Zdawała się wzdrygać i drżeć, jak gdyby jej życie i moc odeszły, i nagle zimno uderzyło ich z nowym impetem. Ogarnięty bezgranicznym bezradnym współczuciem, żałował, że nie wie, jak jej pomóc. — Drzwi! — Poruszyła się słabo w jego ramionach, próbując wskazać palcem. — Zobacz... tam! Wciąż klęcząc obrócił się z bólem i dostrzegł nad brzegiem nikły odblask starych skał. Jego słabnący wzrok odróżnił z trudem gładką krzywiznę przezroczystej kopuły, omywaną dalekimi promieniami odległej Jack Williamson galaktyki. Poniżej, na tle skał zobaczył płonące zielone światło. Sztywno potrząsnął głową i znowu spojrzał: nie mogło to być światło. Nic na tym świecie nie mogło ostać się przy życiu i używać latarni, i był absolutnie pewien, że tej kopuły tam przedtem nie było, kiedy zobaczył skały po raz pierwszy. Zamrugał i wytrzeszczył oczy nie ufając sobie samemu. Ale światło niewiarygodnie wciąż migotało na polerowanej, metalowej powierzchni za okrągłym otworem w ciemnych skałach. — Proszę! — łkała Jane. — Niech pan się pośpieszy... Nie zastanawiał się już dłużej. Podniósł się mozolnie na nogi i uniósł ją. Sztywniał z zimna, bolesny ryk narastał mu w uszach, ale chwiejnie skierował się z nią ku zielono oświetlonemu otworowi. Ostry żwir już nie ranił mu stóp i nawet ustał ból w kolanie, lecz prawie kompletne odrętwienie sprawiło, że się potknął. Upadł i znów podniósł się z trudem, z dzieckiem pojękującym mu w ramionach, i kuśtykał dalej, aż znów upadł. I znowu niósł ją dalej, aż w końcu, jakimś cudem ciągle żywy, przechylił się przez lśniący metalowy próg. Wewnątrz malutkiej komory płonęło zielone światło. Zorientował się, że musi to być śluza powietrzna. Jego załzawione i bolące oczy znalazły rząd przycisków. Jeden płonął bladozielonym światłem. Nacisnął go niezgrabnie palcem, pozbawionym już czucia i siły. Masywny zawór wysunął się i zamknął ich w środku. Powietrze piszcząc wdarło się do środka ciepłym i łagodnym huraganem. Napełnił swoje płonące płuca i odetchnął. Wzrok mu się zaczął przejaśniać, a ciśnie- HUMANOIDY nie ryczącej w uszach krwi powoli obniżało się. Zesz-tywniałe stopy zaczęły znów go boleć na miłym, dobrym cieple podłogi. Jane Carter była wciąż w jego ramionach, wiotka i cicha. Trzymając ją za cienki siny przegub, nie wyczuwał pulsu. Jej ciało było bardzo zimne, nawet dla jego zdrętwiałych dłoni, i pomyślał, że chyba jest martwa. Schylił się, aby położyć ją na ziemi, kiedy poczuł nagłe ciepło. Jakby jakaś siła psychokinetyczna, pomyślał, zadziałała na nią bezpośrednio i przyśpieszyła cząsteczkowy ruch cieplny. Zatrzęsła się konwulsyjnie i westchnęła przeciągle. Jej ciemne oczy, pełne absolutnego oddania, otworzyły się. Znowu widziała. — Och, dziękuję, doktorze Forester! — Teraz słyszał słodycz jej głosu, znów jej własnego. Zdawało się, że w pełni wróciła do siebie. Szybko wyślizgnęła się z jego ramion. Jej uśmiech był teraz ludzki, odprężony i zadowolony. — Myślę, że pan White by powiedział, że jest pan bardzo, bardzo dobry! Zaskoczony jej nagłym wyzdrowieniem, Forester, osłupiały, rozejrzał się wkoło. Każda pomoc czy schronienie dla nich, znalezione tutaj, na tej martwej, tułającej się przez ciemność planecie, wydawały się niewiarygodne i nieprawdopodobne. Teraz zaczynał, w tej dziwnie wygodnej przystani, zauważać rzeczy szczególne. Z pewnością nie miała ona miliarda lat. Czyste, ciepłe powietrze miało słaby zapach nowej farby. Przyciski sterujące zaworami były zrobione z przezroczystego syntetyku najnowszego gatunku. Wszystkie starannie opisane w języku Forestera. Do skrzynki mechanizmu sterującego była przymocowana Jack Williamson znajoma plakietka Acme Engineering Corporation, małej firmy kooperującej w dostawach części osprzętu dla neutronowych rur poszukiwawczych Projektu Czaty. Zdobył się na odwagę i żeby poeksperymentować, ostrożnie nacisnął przycisk oznaczony: Śluza wewnętrzna — otwarcie. Coś zabrzęczało w skrzynce. Błysnęło bursztynowe światło i zadźwięczał gong ostrzegawczy. I ciężki klin z polerowanej stali opuścił się, otwierając przed nimi drogę do schronu. Forester, drżąc ze zdumienia, wprowadził dziecko do środka. Szli w głąb skały szerokim korytarzem, badając ten zagadkowy azyl. Ściany korytarza były wyłożone gładko zespawanymi metalowymi płytami. Płyty pomalowano tym samym szarokremowym odcieniem, który Forester wybrał do własnego gabinetu, tam w Star-mont. Łagodne oświetlenie wpuszczonych w ścianę urządzeń fluorescencyjnych nosiły markę znajomej firmy United Electric. Po obu stronach tunelu znajdowały się rzędy drzwi zaopatrzonych w obracalne gałki. Forester otwierał te drzwi w miarę jak je mijali i oszołomiony patrzył na pomieszczenia za nimi. W pierwszym znajdowała się elektrownia z małym przetwornikiem wirnikowym, brzęczącym cicho obok rzędu transformatorów. Obok czekała jednostka zapasowa. Kiedy znalazł prądnicę, zaparło mu dech w piersiach. Ponieważ cała energia zdawała się pochodzić z jednego małego ogniwa, na którym widniała plakietka z napisem: Fundacja Badawcza Rodomagnetyzmu w Starmont. Forester zamrugał kiedy zobaczył ten szokująco nieprawdopodobny napis. Kiedyś, co prawda, marzył HUMANOIDY o założeniu niedochodowej fundacji rozwoju rodomag-netyzmu dla zastosowań pokojowych, ale ostre wymagania bezpieczeństwa wojskowego zabiły tę ideę, razem z wieloma innymi. Jeżeli ten projekt badawczy nigdy nawet nie istniał... Kuśtykał bezmyślnie dalej, szukając rozsądnego wytłumaczenia. Następnym pomieszczeniem była kuchnia, dziwnie podobna do kuchni Ruth w małym domku, zniszczonym przez humanoidy po zajęciu Starmont. Kuchenka elektryczna i lodówka o opływowych kształtach były tymi samymi białymi i połyskującymi modelami United Electric, a puszkowana i paczkowana żywność na półkach miała te same znajome, jaskrawe nalepki popularnych marek. Znalazł pokój dla siebie i mniejszy dla Jane. Na stoliku przy łóżku leżało kilkanaście jego ulubionych książek. Z lekkim rozczarowaniem stwierdził, że wśród nich nie było żadnej, której by jeszcze nie czytał. Łazienka była wyposażona w jego ulubione mydło i pastę do zębów, a maszynka do golenia na półce niewiarygodnie przypominała jego własną. W drugim końcu tunelu wąskie schody prowadziły na górę. Weszli na nie z zapartym tchem i znaleźli się w kryształowej kopule, którą widzieli z zewnątrz. Z uczuciem respektu i zakłopotania, stał patrząc na martwy krajobraz za zakrzywionymi ścianami. Na zewnątrz nic się nie zmieniło. Okrutne niebo było czarne i niezwykłe. Wysoka krzywa galaktyki stała, jak nachylony pióropusz srebrnego pyłu, za tą martwą doliną, gdzie już od niewyobrażalnie zamierzchłych czasów nie było nic żywego. Blade światło pióropusza, słabe i zimne, padało na nagie skały i na niskie, zero- 16 Humanoidy Jack Williamson dowane wzgórza za polami żwiru, niegdyś omywanymi przez wodę. Stojąc w środku pod szczytem tej niewiarygodnej kopuły, opierając się na małym stoliku, aby odciążyć swe zmęczone kolano, Forester długo i tępo patrzył na ten wspaniały łuk ze srebrnej mgły i diamentowego pyłu. Przejmujące zimno i samotność tej zabójczej nocy znów go ogarnęły i zadrżał. Jane Carter złapała go za rękę i zaszeptała niespokojnie: — Czy to coś bardzo złego? — Nic złego. — Z największą pewnością siebie, na jaką mógł się zdobyć, uśmiechnął się spoglądając na jej zatrwożoną twarzyczkę. — Po prostu nic nie rozumiem. Nie wiem, jak się tu dostaliśmy, tak daleko od domu, że wszystkie gwiazdy, jakie ludzie kiedykolwiek poznali, zagubiły się w tamtym oto obłoku. Jestem pewien, że niczego nie robiłem. — Ależ zrobił pan — przerwała mu łagodnie. — Bardzo przepraszam, ale to naprawdę pan zrobił. — Może to był Mark Wbite. — Spoglądając znów w górę, na ten oddalony pióropusz z mgły, który był miliardem gwiazd, zignorował jej nieśmiały protest. — Może mimo wszystko udało się mu jakoś pokonać maszyny! — Ta podniecająca możliwość sprawiła, że podniósł głos. — Może przygotował dawniej to miejsce i jakoś wyrwał się spod tej sieci na dostatecznie długo, żeby nas tu teleportować. Potrząsnęła głową. — Ale to nie był pan White. — Skąd wiesz? — Znów zadrżał, na myśl o potwornym mrozie, który czyhał na zewnątrz kopuły. — Ktoś z naszego świata musiał to zbudować, i to całkiem niedawno. — Podniósł brwi widząc jej bezgłośne zdu- HUMANOIDY mienie i opuścił bezradnie ramiona. — Po prostu tego nie pojmuję! Wszystko takie... takie znajome! Książki, które lubię. Mój gatunek pasty do zębów. Nawet butelka proszków, które biorę na niestrawność z nazwiskiem doktora Pitchera i właściwym numerem recepty! — Ale nie pamięta pan? — Jane zmarszczyła czoło, tak zdumiona jak on sam. — Nie wie pan? Potrząsnął głową. — To dziwne, że pan nie wie — powiedziała miękko — gdyż to właśnie pan to wszystko zrobił. Pan odebrał mnie maszynie mózgowej, która ciągle jeszcze ma pana White'a i jego biednych ludzi. Ja tylko pokazałam panu dokąd iść, daleko od czarnych rzeczy. Otworzył usta i nie znalazł słów. — Czy naprawdę pan nie pamięta? — Jej słaby głosik był stłumiony zdziwieniem. — Nie pamięta pan jak pan walczył z maszyną mózgową? I jak zrobił pan to ciepłe miejsce dla nas, kiedy próbowałam powstrzymać zimno? — Wskazała na pustą dolinę, a w jej ciemnych oczach znów pojawiła się trwoga. — I jak mi pan pomógł, tutaj, przy drzwiach, kiedy miałam za chwilę umrzeć? — Zdziwienie odmalowało się na jej twarzy. — To szkoda, że pan nie pamięta — szepnęła cicho. — Ponieważ mógłby być pan strasznie dobry w psychofizyce. Forester spojrzał na swoje dłonie i zacisnął je z niedowierzaniem. Były małe i twarde. Zawsze uważał, że są wrażliwe i sprawne, dopóki nie zobaczył precyzyjnych kończyn humanoidów, pięknych, ze smu- Jack Williamson gami świateł na gładko odlanym tworzywie silikonowym, i potężnych od przekazywanej energii. Dłonie miał niezgrabne i obolałe z zimna, a kostki palców pokryte były czarnymi strupami w miejscach, gdzie otarł je w wieży na Wing IV. — Ale pan w ogóle nie używał swoich rąk. — Jane Carter jakby czytała jego błądzące po omacku, pełne zwątpienia myśli. — Zrobił to pan swym umysłem. Jak mógł pan zapomnieć? Forester z zakłopotaniem, rozejrzał się znów po niewielkiej kopule. Mały stół oświetlony ocienioną lampą był taki sam, jakiego używał w Obserwatorium w Star- mont. Miał nawet znajomy, brązowy znak w miejscu, gdzie przez nieuwagę nadpalił go papierosem. Na stole, starannie ułożone były notatniki i zastrugane ołówki, suwak logarytmiczny i kilka podręczników technicznych. Jeden z nich, zawierający tablice współczynników rodomagnetycznych, był wydany przez Starmont Press. Napisał go dr Clay Forester. — To moje nazwisko! — Poczuł na karku nierzyje-mne mrowienie. — To są wartości, które wyprowadziłem, albo kazałem obliczyć Ironsmithowi. Ale książka się nigdy nie ukazała z powodu cenzury. Była tylko jedna kopia w maszynopisie, trzymana w sejfie. Nie rozumiem jak... — Głos zamarł mu ze zdziwienia, które ogarnęło go, gdy w pełni zdał sobie sprawę z tych wszystkich faktów. — Zrobił to pan swym umysłem — zapewniła poważnie Jane. — Zastosował pan parafizykę, w ten sam sposób, jak ja kiedyś zmieniałam atomy potasu, aby zatrzymać czarne maszyny. Tylko myślę, że pan może zmienić każdy atom tak, żeby stał się energią, a potem HUMANOIDY z powrotem energię w dowolny atom. Pan zrobił to całe miejsce z tej skały, po prostu myśląc, jakie by pan chciał, żeby było. Forester stał bez słów, nie wierząc. — Widziałam, jak pan to robił — powiedziała Jane. — Patrzyłam, jak wycina pan dziurę w skale, jedynie umysłem, i zamienia skały w maszyny, powietrze, jedzenie i wszystko czego potrzebujemy. I strasznie się cieszę, że pan to zrobił. Byłam prawie martwa! Podszedł powoli do termostatu obok schodów, przy rejestratorze wentylatora. Był niezłą kopią termostatu z pokoju dziecinnego w Starmont, pokoju, którego z Ruth nigdy nie potrzebowali. Emalia na obudowie miała dokładnie tę samą poprzeczną rysę. — Sądzę, że masz rację. — Jego wąskie ramiona podniosły się niespokojnie. Ponieważ widzę, że wszystko jest jakoś skopiowane z mojego umysłu, z rzeczy, które znam lub idei, które miałem w głowie. Ale nie rozumiem jak. — Potrząsnął głową ze zwątpieniem. — Po prostu nie było na to czasu. Nie było go dosyć na coś takiego jak to. Przecież całe to miejsce po prostu się pojawiło... momentalnie! — Chyba pan nie pamięta. — Westchnęła zmieszana. — Mnie wydawało się to strasznie długo, czekać tam w tym zimnie i obserwować skały, gdy je pan zmieniał. Jego strapione spojrzenie powędrowało do bezwietrznego świata na zewnątrz kopuły i coś dotknęło jego pleców chłodem tak przejmującym, jak to zimne światło padające z odległej galaktyki. Znał przecież naukę transmutacji. Kiedy przeprowadzał inspekcję przemysłowych reaktorów jądrowych dla Komitetu Obrony, widział budzące lęk pokazy. Drobną próbkę Jack Williamson sodu, platyny czy glinu wkładano ostrożnie do gorącego reaktora przez otwór w osłonie ołowiowo-betono-wej. Po chwili wyjmowano ją znowu, jako mieszaninę zabójczych izotopów, wśród których dokładna analiza wykrywała ślady wyprodukowanych przez człowieka magnezu, krzemu lub złota. Znał możliwości przemian jądrowych, dzięki którym szalone energie reaktora niszczyły i przebudowywały jednostki atomowe — protony, elektrony i neutrony, na atomy innych pierwiastków. Był to dla niego chleb z masłem. Ale to tutaj — to było coś innego! Zimny granit szybko rozpuszczający się od jakiegoś nieznanego, umysłowego rozpuszczalnika i zmieniający się w dopasowane płyty mocno zespawanej stali, podpierane grubą warstwą izolującego włókna szklanego! Granit zmieniający się w zapieczętowane butle sprężonego tlenu, łącznie z reduktorami! Granit zmieniający się w puszki zielonego groszku i ich jaskrawe etykiety, i w to zdumiewające rodomagnetyczne ogniwo, i w ten suwak logarytmiczny w jego drżącej dłoni... materia uformowana myślą! Nie znał praw rządzących tym wszystkim. Sceptyczna połowa jego mózgu pragnęła odrzucić dowody. Jednak żadna niewiara nie zmniejszała komfortu tej namacalnej, przezroczystej muszli, odpierającej bezpo-wietrzną pustkę i zimno. Kopuła była tutaj i jej trójwymiarowe istnienie dodawało mu bodźca, by szukać wyjaśnienia. Teoria oddziaływań wymiany, ta koncepcja nieprzerwanej pulsacji tożsamości między cząsteczką atomową i każdą z jej niezliczonych bliźniaczych sióstr, może być pomocna, myślał. Każda cząsteczka traktowana HUMANOIDY jako fala prawdopodobieństwa istniała wszędzie. Ten fakt sugerował prowizoryczną odpowiedź na zagadkę teleportacji, a teraz zobaczył, że inne równie oszałamiające cuda też z niego wynikały. Nawet umysłowa kreacja tego dziwnego schronienia. Wszystkie własności chemiczne i fizyczne materii były w oczywisty sposób określone przez szczególne wzorce tożsamości atomowej. Każda zmiana wzorca byłaby również zmianą własności — transmutacją. A wszystkie istniejące wzorce były niczym więcej niż funkcjami prawdopodobieństwa oddziaływań wymiany. Prawdopodobieństwo! Samo w sobie nie rozwiązana zagadka, musi też być wyjaśnieniem. Jane Carter dowiodła wiele razy, że jej umysł może rządzić prawdopodobieństwem detonując niestabilne atomy lub zmieniając jej miejsce w przestrzeni. A Szczęściarz Ford przeprowadził prostszą demonstrację, przypomniał sobie Forester, dawno temu, na Smoczej Skale, używając tylko dwóch kostek. Tam gdzieś musi leżeć prawda. Forestera podtrzymywał na duchu ten chwilowy przebłysk intuicji... dopóki jego krótka iluminacja nie zbladła. Pozostające bez odpowiedzi pytania Marka White'a wróciły znowu i dręczyły go. Jaka była materia mózgu? Jak może on schwycić cokolwiek, choćby prawdopodobieństwo? Jakie były prawa i ograniczenia? Zakłopotany oglądał cudowny suwak w swym ręku i w oszołomieniu potakująco kiwał głową. Części suwaka łatwo się przesuwały i były tam cztery specjalne skale. Przypomniał sobie, że kiedyś zamarzyły mu się takie skale na suwaku do rozwiązywania zagadnień z rodomagne- tyzmu.