Wilczy trop - Patricia Briggs
Szczegóły |
Tytuł |
Wilczy trop - Patricia Briggs |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wilczy trop - Patricia Briggs PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilczy trop - Patricia Briggs PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wilczy trop - Patricia Briggs - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
SERIA ALFA & OMEGA
Część 1
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Część 2
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Strona 3
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 4
Strona 5
Strona 6
SERIA ALFA & OMEGA
1. Wilczy trop
2. Hunting ground
3. Fair Game
4. Dead Heat
5. Burn Bright
6. Wild Sign
Strona 7
Strona 8
Strona 9
1
Z
imny wiatr przenikał do szpiku kości, od mrozu
zdrętwiały jej palce u stóp. Kiedyś złamie się w końcu
i kupi porządne buty – o ile nauczy się obywać bez
jedzenia.
Anna zaśmiała się do siebie, chowając nos w kołnierz kurtki.
Jeszcze tylko niecały kilometr do domu. To prawda, że jako
wilkołak była silniejsza i bardziej wytrzymała, także w ludzkiej
formie, ale dwunastogodzinna zmiana nawet jej dała się we
znaki. A można by sądzić, że w Święto Dziękczynienia ludzie
mają lepsze rzeczy do roboty niż przesiadywanie we włoskiej
knajpie.
Tim, właściciel restauracji Scorci (wbrew pozorom
Irlandczyk, choć to właśnie on robił najlepsze gnocchi w całym
Chicago), pozwolił jej wziąć dodatkowe zmiany pod warunkiem,
że nie przekroczy pięćdziesięciu godzin tygodniowo.
Największym bonusem tej pracy był darmowy posiłek podczas
każdej zmiany. Mimo to obawiała się, że będzie musiała wziąć
drugi etat, żeby pokryć wydatki. Życie wilkołaka, jak się
Strona 10
okazało, problematyczne samo w sobie, wymagało także
dużych nakładów finansowych.
Przekręciła klucz w bramie, wchodząc do holu. Nie znalazła
w skrzynce niczego na swoje nazwisko, zabrała więc gazetę
i korespondencję Kary, po czym wspięła się na trzecie piętro.
Kiedy weszła do mieszkania, Myszołów – syjam Kary – spojrzał
na nią, prychnął z obrzydzeniem i czmychnął za kanapę.
Od pół roku karmiła kota podczas nieobecności sąsiadki,
która z racji pracy w biurze turystycznym bardzo często
wyjeżdżała, a Myszołów nadal jej nie znosił. Siedząc
w kryjówce za kanapą, obrzucił ją stekiem przekleństw, tak jak
tylko syjamy to potrafią.
Westchnąwszy, odłożyła pocztę oraz gazetę na niewielki
stolik w jadalni, otworzyła puszkę z kocim jedzeniem
i postawiła obok miski z wodą. Usiadła przy stole i przymknęła
powieki. Wolałaby iść już do swojego mieszkania piętro wyżej,
ale musiała dopilnować, żeby kot zjadł. Gdyby go tak zostawiła,
rankiem zastałaby nietkniętą puszkę. Myszołów mógł jej
nienawidzić, ale jadł tylko przy kimś, nawet jeśli tym kimś był
wilkołak, któremu za grosz nie ufał.
Zwykle włączała telewizor i oglądała to, co aktualnie leciało,
ale dzisiaj była zbyt zmęczona, by sięgnąć po pilota. Dla zabicia
czasu postanowiła przejrzeć wiadomości, tym bardziej że od
dwóch miesięcy nie miała w ręku gazety.
Bez większego zainteresowania przesunęła wzrokiem po
nagłówkach na pierwszej stronie. Nie przestając psioczyć,
Myszołów wychynął zza kanapy i ruszył niechętnie do kuchni.
Przewróciła stronę, pozwalając kotu nabrać pewności, że
naprawdę czyta gazetę. Na widok zdjęcia młodego człowieka
Annie aż zaparło dech w piersiach. Portretowa fotografia
musiała pochodzić ze szkolnego albumu. Obok znajdowała się
podobna, przedstawiająca dziewczynę w tym samym wieku.
Strona 11
Ponad zdjęciami widniał tytuł: „Na miejscu zbrodni znaleziono
krew należącą do zaginionego nastolatka z Naperville”.
Z wypiekami na twarzy przeczytała wprowadzenie
umieszczone dla tych, którzy, podobnie jak ona, nie śledzili
wcześniejszych artykułów.
Dwa miesiące wcześniej zgłoszono zaginięcie Alana
MacKenziego Fraziera, który zniknął podczas szkolnej
potańcówki tej samej nocy, kiedy na terenie szkoły znaleziono
zwłoki jego dziewczyny. Nie dało się określić dokładnej
przyczyny śmierci uczennicy, ponieważ jej ciało rozszarpały
zwierzęta. Od kilku tygodni w tamtej okolicy grasowały
bezpańskie psy. Przedstawiciele władz nie ustalili, czy
zaginiony chłopak jest podejrzanym w tej sprawie. Wyniki
identyfikacji krwi przemawiały na korzyść hipotezy, że
występuje raczej w roli kolejnej ofiary.
Anna powiodła drżącymi palcami po zdjęciu Alana Fraziera.
Wiedziała, że coś jest nie tak. Wiedziała.
Poderwała się z krzesła i ignorując oburzone prychnięcie
Myszołowa, puściła strumień zimnej wody na nadgarstki, żeby
powstrzymać ogarniające ją uczucie mdłości. Biedny chłopak.
Wyczyszczenie puszki zajęło kotu całą godzinę. W tym czasie
Anna zdążyła nauczyć się artykułu na pamięć, a także podjąć
decyzję. W zasadzie od początku wiedziała, co musi zrobić,
jednakże potrzebowała godziny, aby zebrać się na odwagę
i przejść do działania. Jeśli nauczyła się czegoś w ciągu tych
trzech lat, od kiedy była wilkołakiem, to tego, że lepiej unikać
wzbudzania zainteresowania dominujących wilków swoją
osobą. A bezpośredni telefon z pewnością przykuje uwagę
Marroka, przywódcy wszystkich wilków w Ameryce Północnej.
Nie miała telefonu, skorzystała więc z tego u Kary. Czekała
jeszcze chwilę w nadziei, że ręce przestaną jej się trząść,
a oddech uspokoi, lecz kiedy ani jedno, ani drugie nie nastąpiło,
wybrała numer zapisany na pomiętej kartce.
Strona 12
Po trzech sygnałach zdała sobie sprawę, że godzina trzynasta
w Chicago niekoniecznie oznacza tę samą w Montanie, dokąd,
sądząc po kierunkowym, dzwoniła. Dwie czy trzy godziny
różnicy? Do przodu czy wstecz? Pospiesznie odłożyła
słuchawkę.
Zresztą co miałaby powiedzieć? Że widziała chłopaka,
niewątpliwie ofiarę wilkołaka, kilka tygodni po tym, jak zaginął,
i to w klatce w domu swojego Alfy? Że podejrzewa przywódcę
stada o zlecenie napadu?
Wystarczyło, żeby Leo wyjaśnił Marrokowi, że nie wiedział
nic o ataku, a chłopak przyszedł do niego później. A może
właśnie tak było? Może interpretowała to źle ze względu na
własne przeżycia?
Nie wiedziała nawet, czy Marrok miałby cokolwiek
przeciwko temu najgorszemu scenariuszowi. Może wilkołaki
mogły atakować kogo chciały bez żadnych konsekwencji? To
właśnie przytrafiło się Annie.
Odwróciła się od telefonu, a jej wzrok padł na zdjęcie
chłopaka. Wpatrywała się długo w jego twarz, a potem
ponownie wybrała numer. Marrok na pewno nie będzie
zachwycony, jeśli nie czym innym, to przynajmniej szumem,
jaki zrobił się wokół tej sprawy. Tym razem ktoś odebrał już po
pierwszym sygnale.
– Bran przy telefonie.
Nie brzmiał groźnie.
– Nazywam się Anna – rzekła, przeklinając się w duchu za
niemożność opanowania drżenia w głosie. Z gorzką tęsknotą
pomyślała o czasach, kiedy nie bała się własnego cienia. Kto by
pomyślał, że przemiana w wilkołaka obróci ją w tchórza... Teraz
jednak wiedziała, że potwory istnieją naprawdę.
Była zła, że nie potrafi wydusić z siebie słowa. Jeśli Leo dowie
się o tym telefonie, równie dobrze może oszczędzić wszystkim
Strona 13
zachodu i od razu strzelić sobie w łeb srebrną kulą, którą kupiła
kilka miesięcy temu.
– Dzwonisz z Chicago, Anno? – Zaskoczył ją śmiertelnie, ale
szybko zdała sobie sprawę, że pewnie ma w telefonie
identyfikację numerów. Nie robił wrażenia rozzłoszczonego, że
mu przeszkadza, a do tej pory tylko takie Alfy miała okazję
poznać. Może był asystentem albo innym pomocnikiem? Tak,
na pewno. W końcu prywatny numer Marroka nie mógł być tak
ogólnie dostępny.
Nadzieja, że to nie z samym Marrokiem rozmawia, dodała
Annie odwagi. Nawet Leo bał się głównego Alfy. Pominęła
odpowiedź na zadane pytanie, skoro była ona oczywista.
– Mam sprawę do Marroka, ale może ty potrafisz mi pomóc.
Zapadła chwila ciszy, a następnie usłyszała odrobinę smutny
głos Brana:
– Ja jestem Marrokiem, dziecko.
Wpadła w panikę, ale zanim zdążyła przeprosić i zakończyć
połączenie, odezwał się uspokajająco:
– Nie bój się, Anno. Nic się nie stało. Powiedz, z czym
dzwonisz.
Nabrała powietrza świadoma, że to ostatni moment na
zmianę decyzji, zignorowanie całej sprawy dla własnego
bezpieczeństwa.
Jednak opowiedziała mu o wszystkim. O artykule i o tym, że
widziała chłopaka u swojego Alfy, w klatce, gdzie trzymano
nowe wilki.
– Rozumiem – mruknął wilk na drugim końcu linii.
– Nie wiedziałam, że coś jest nie tak, dopóki nie przeczytałam
o tym w gazecie – tłumaczyła.
– Czy Leo wie, że widziałaś chłopaka?
– Tak. – Władzę na terenie Chicago podzieliły między siebie
dwa dominujące wilki. Nie zastanawiała się długo, skąd Bran
wie, o którego chodzi.
Strona 14
– Jak na to zareagował?
Anna z trudem przełknęła ślinę, usiłując odpędzić od siebie
wspomnienia o tym, co działo się później. Kiedy towarzyszka
Alfy zainterweniowała, Leo już w zasadzie przestał oddawać
Annę innym wilkom wedle swojego widzimisię, ale tego
wieczoru uznał, że czyn Justina zasługuje na nagrodę. Chyba
nie musiała objaśniać Marrokowi wszystkiego ze szczegółami?
Oszczędził jej upokorzenia, precyzując pytanie.
– Był zły, że widziałaś chłopaka?
– Nie. Był... zadowolony z tego, kto mu go dostarczył. – Twarz
Justina była umazana krwią, nadal cuchnął podnieceniem
łowami.
Leo wyglądał na tak samo zadowolonego, kiedy Justin
przyprowadził Annę. To Justin się wściekł, nie przypuszczał, że
okaże się uległą wilczycą. Uległość oznaczała umiejscowienie
Anny na samym dole hierarchii stada. Justin szybko doszedł do
wniosku, że popełnił błąd, przemieniając ją. Ona od początku
nie miała co do tego wątpliwości.
– Rozumiem.
Miała wrażenie, że naprawdę rozumie.
– Gdzie teraz jesteś, Anno?
– W mieszkaniu przyjaciółki.
– Wilkołaczycy?
– Nie. – Nagle zdała sobie sprawę, że Marrok może
podejrzewać ją o wyjawienie obcemu, kim naprawdę jest. To
było surowo zakazane. Pospieszyła z wyjaśnieniem: – Nie mam
telefonu. Moja sąsiadka wyjechała, a ja karmię jej kota.
Skorzystałam z jej telefonu.
– W porządku. Staraj się na razie trzymać z daleka od Leo
i swojego stada. Jeśli ktoś się dowie, że do mnie dzwoniłaś,
możesz mieć kłopoty.
Oględnie powiedziane.
– Dobrze.
Strona 15
– Tak się składa – ciągnął Marrok – że ostatnio doszły mnie
słuchy o pewnych problemach w Chicago.
Ogłuszona świadomością, że niepotrzebnie się narażała,
przestała na chwilę rejestrować, co mówi.
– ...w normalnych okolicznościach skontaktowałbym się
z najbliższym stadem, ale trudno uwierzyć, że drugi Alfa nie
wie o morderstwach na sąsiednim terytorium. Skoro Jaimie nie
skontaktował się ze mną, zakładam, że obaj są w to zamieszani,
w mniejszym czy większym stopniu.
– To nie Leo przemienia ludzi – przypomniała. – Tylko Justin,
jego Drugi.
– Ale to Alfa ponosi odpowiedzialność za swoje stado – odparł
Marrok chłodno. – Wysłałem tam swojego... detektywa.
Przylatuje do Chicago wieczorem. Jedź na lotnisko i czekaj tam
na niego.
W ten właśnie sposób Anna kilka godzin później znalazła się
na parkingu lotniskowym, naga, kuląc się pomiędzy
samochodami. Nie miała własnego auta ani pieniędzy na
taksówkę, ale na szczęście lotnisko znajdowało się tylko trzy
kilometry w linii prostej od jej mieszkania. Było już po północy,
a wilcza postać Anny ułatwiała sprawę ze względu na
niewielkie, jak na wilkołaka, gabaryty oraz smoliście czarną
sierść. Istniała spora szansa, że nawet jeśli ktoś ją zobaczy,
weźmie za bezpańskiego psa.
Robiło się coraz chłodniej. Zadrżała, naciągając podkoszulek,
który ze sobą przyniosła. W małym pakunku nie wystarczyło
miejsca na kurtkę. Zapakowała tylko to, co najpotrzebniejsze,
czyli dżinsy, buty i koszulkę.
Nie była wcześniej na lotnisku O’Hare, odnalezienie
terminalu zabrało jej więc trochę czasu. Kiedy dotarła na
miejsce, on już czekał.
Dopiero po odłożeniu słuchawki skojarzyła, że Marrok nie
opisał jej detektywa. Gryzła się tym całą drogę na lotnisko, jak
Strona 16
się okazało, całkiem niepotrzebnie. Pomyłka nie wchodziła
w tym wypadku w grę. Nawet na zatłoczonym terminalu ludzie
przystawali, żeby obrzucić go ukradkowym spojrzeniem, choć
szybko odwracali wzrok.
Indianie, choć stanowili w Chicago wyjątkowo nieliczną
społeczność, nie wzbudzali zazwyczaj swoim widokiem takiego
poruszenia. Prawdopodobnie żaden przechodzień, który na
niego popatrzył, nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego ten
człowiek przykuł jego uwagę – Anna wiedziała. Każdy
dominujący wilk miał to w sobie. Leo także, choć
nieporównywalnie słabsze.
Mężczyzna był wysoki, wyższy nawet od Leo, a jego
kruczoczarny warkocz kończył się poniżej skórzanego pasa.
Ciemne, sprawiające wrażenie nowych dżinsy kontrastowały ze
znoszonymi kowbojkami. Kiedy poruszył głową, światło lamp
odbiło się od złotych kolczyków. Dziwne, nie wyglądał bowiem
na typ mężczyzny, który przekłułby sobie uszy.
Młoda twarz o barwie drewna tekowego była płaska, szeroka,
nienaturalna w swej nieruchomej obojętności. Czarne oczy
prześlizgiwały się po tłumie, szukając czegoś. Zawiesił na Annie
wzrok tylko na moment, a intensywność doznania zaparła jej
dech w piersiach. Jego spojrzenie powędrowało dalej.
Charles nienawidził latania. Tym bardziej jeśli to nie on
pilotował maszynę. Do Salt Lake latał sam, ale lądowanie
małego jeta w Chicago zwróciłoby uwagę jego celu, a wolał
wziąć Leo z zaskoczenia. Poza tym odkąd zamknęli Meigs Field,
przestał latać do Chicago. Na O’Hare i Midway panował za duży
ruch.
Strona 17
Nienawidził też dużych miast. Zbyt wiele zapachów
szturmowało jego nos, w zgiełku automatycznie wyłapywał
urywki rozmów, jednak łatwo mógł przeoczyć szmer
podkradającego się od tyłu napastnika. Podczas wysiadania
ktoś na niego wpadł. Musiał przywołać całe opanowanie, żeby
nie oddać niezgrabiaszowi podwójnie. Nocny lot uchronił go
przed największym ruchem, mimo to było tu jak dla niego zbyt
wielu ludzi.
Nienawidził także telefonów komórkowych. Włączywszy
swój po lądowaniu, odebrał wiadomość od ojca. Teraz, zamiast
iść od razu do wypożyczalni samochodów i jechać do hotelu,
musiał odnaleźć jakąś kobietę i zostać z nią, żeby Leo i jego
wilki jej nie zabili. W dodatku znał tylko imię, najwyraźniej
Bran uznał za zbędne opisanie nieznajomej.
Zatrzymawszy się przy bramkach, rozglądał się, licząc, że
instynkt pozwoli mu zlokalizować kobietę. Wyczuwał
wilkołaka, ale wentylacja na lotnisku uniemożliwiała
określenie źródła zapachu. Początkowo jego wzrok
przyciągnęła dziewczyna o bardzo jasnej cerze, kręconych
włosach koloru whisky, przygaszona, stłamszona jak ktoś
regularnie bity. Robiła wrażenie zmęczonej, wyziębionej i była
zdecydowania za szczupła. Jej widok wzbudzał w Charlesie
rozdrażnienie, a ponieważ jego napięcie i tak sięgało już zenitu,
odwrócił od niej oczy.
Nieopodal stała kobieta w garsonce koloru brązowego,
stanowiącego echo jej czekoladowej skóry. Nie wyglądała mu na
Annę, ale postawą pasowała na kogoś, kto mógłby sprzeciwić
się swojemu Alfie i zadzwonić do Marroka. Poza tym wyraźnie
wypatrywała kogoś w tłumie. Już miał ku niej ruszyć, gdy naraz
wyraz jej twarzy zmienił się, jakby dostrzegła tego, na kogo
czekała. I nie był to Charles.
Zaczynał właśnie drugą rundę przeczesywania wzrokiem
ciżby, kiedy usłyszał cichy, niepewny głos:
Strona 18
– Czy przyleciał pan właśnie z Montany?
Źródłem głosu była bledziutka dziewczyna. Musiała podejść,
gdy patrzył w inną stronę, czego nie udałoby jej się zrobić,
gdyby nie to koszmarne lotnisko.
Cóż, przynajmniej mógł dać spokój poszukiwaniom.
Dziewczyna stała tak blisko, że nawet klimatyzacja nie
rozpraszała jej wilkołaczego zapachu. Jednak nie tylko nos
powiedział mu, że natknął się w tym wypadku na coś
wyjątkowo niespotykanego.
W pierwszej chwili wziął dziewczynę za uległego wilka.
Większość wilkołaków wykazywała mniejszą lub większą
skłonność do dominacji. Łagodni, słabi ludzie zwykle nie
przeżywali brutalnej transformacji w wilkołaka. W wyniku tego
uległe wilkołaki były prawdziwą rzadkością.
Szybko zdał sobie sprawę, że gwałtowna zmiana przyczyny
rozdrażnienia oraz nieodparta, irracjonalna potrzeba
chronienia jej przed tłumem oznacza coś więcej. Na pierwszy
rzut oka wielu mogło brać ją za uległą wilczycę – błędnie
jednak. Dziewczyna była Omegą.
Charles natychmiast pojął, że bez względu na to, co ma
załatwić w Chicago, zabije wszystkich, którzy doprowadzili ją
do takiego stanu.
Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Czuła, jak jego energia
ostrożnie ją bada, smakując niczym wąż swoją ofiarę. Czekała
na odpowiedź ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Nazywam się Charles Cornick – przedstawił się. – Jestem
synem Marroka. A ty pewnie jesteś Anna.
Skinęła głową.
– Przyjechałaś tu samochodem czy taksówką?
Strona 19
– Nie mam auta.
Mruknął coś pod nosem tak niewyraźnie, że nie zrozumiała.
– Masz prawo jazdy?
Przytaknęła.
– Świetnie.
Okazała się bardzo dobrym kierowcą, może nieco przesadnie
ostrożnym, co akurat wcale mu nie przeszkadzało, choć nie
powstrzymało też od uczepienia się rączki nad drzwiczkami.
Nie odezwała się, kiedy kazał jechać do jej mieszkania, ale nie
uszło jego uwadze przerażenie, z jakim przyjęła polecenie. Mógł
wyjaśnić, że ojciec zlecił mu jej ochronę, a do tego musiał być
blisko. Nie chciał straszyć Anny jeszcze bardziej, i tak była
zalękniona. Mógł zapewnić, że nie ma w planach nawiązywania
z nią kontaktu fizycznego, lecz nie chciał jej okłamywać. Siebie
również. Dlatego milczał.
Podczas drogi stan jego brata wilka przeszedł z wywołanego
podróżą i tłokiem rozdrażnienia w spokojne zadowolenie,
jakiego Charles nigdy dotąd nie doświadczył. Podobnie czuł się
w obecności dwóch innych Omeg, jakie spotkał w życiu, ale
tamte doznania nie były aż tak głębokie.
Tak musi się czuć prawdziwy człowiek.
Agresja i nieustanna czujność łowcy, zwykłe jego wilkowi,
ustąpiły przemożnemu pragnieniu zdobycia w Annie partnerki.
Coś takiego Charles przeżywał również po raz pierwszy.
Była ładna, choć trzeba by ją podkarmić i zatroszczyć się, aby
znikła ta nerwowa sztywność ramion. Wilk chciał posiąść ją
natychmiast, przypieczętować swoją własność. Jednak ludzka
natura nakazywała cierpliwość, wstrzymanie się z zalotami,
dopóki nie poznają się lepiej.
Strona 20
– Moje mieszkanie to nic specjalnego. – Podjęła wysiłek
przerwania niezręcznego milczenia. Po delikatnej chrypce
poznał, że ma sucho w ustach.
Bała się go. Jako wykonawca wyroków ojca przywykł do
wzbudzania lęku, ale nie sprawiało mu to przyjemności.
Oparł się o drzwi, chcąc dać Annie jak najwięcej przestrzeni,
i zapatrzył przed siebie, pozwalając spokojnie mu się przyjrzeć.
Nie odzywał się z nadzieją, że oswoi się z jego obecnością,
pomyślał jednak, że może to nie najlepsza droga do zdobycia jej
zaufania.
– Nie przejmuj się – powiedział. – Nie jestem wybredny. Poza
tym, i tak na pewno jest wygodniejsze niż wigwam, w którym
się wychowałem.
– Wigwam?
– W rzeczywistości jestem starszy, niż wyglądam. –
Uśmiechnął się lekko. – Dwieście lat temu wigwamy były dość
popularnym lokum w Montanie. – Jak większość wilkołaków,
nie lubił mówić o przeszłości, poczuł jednak, że gotów jest
zrobić gorsze rzeczy, aby ją uspokoić.
– Zapomniałam, że twój wygląd o niczym nie świadczy –
rzekła przepraszająco. Dostrzegł uśmiech, pomyślał, że nie boi
się już aż tak bardzo. – Wszystkie wilki z tutejszego stada są od
ciebie dużo młodsze.
– Nie aż tak – zaprzeczył, notując jednocześnie w duchu, że
powiedziała „tutejsze stado”, a nie „moje stado”. Leo miał jakieś
siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, ale jego żona była dużo
starsza, w każdym razie żyli już na tyle długo, że powinni
docenić dar posiadania Omegi w stadzie, zamiast sprowadzać ją
do roli poniżanego dziecka, które kuli się, gdy tylko ktoś na
dłużej zatrzyma na nim wzrok. – Trudno ocenić, ile wilkołak ma
naprawdę lat. Większość nie mówi o swojej przeszłości. I bez
nieustannego wspominania starych czasów niełatwo
przystosować się do teraźniejszych.