Walter Moers - Miasto Śniących Książek(1)

Szczegóły
Tytuł Walter Moers - Miasto Śniących Książek(1)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Walter Moers - Miasto Śniących Książek(1) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Walter Moers - Miasto Śniących Książek(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Walter Moers - Miasto Śniących Książek(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 WALTER MOERS Miasto śniących książek Powieść z Camonii autorstwa Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów Przekład z camońskiego i ilustracje Walter Moers Przekład z Waltera Moersa bez ilustracji: Katarzyna Bena Strona 2 Hildegunst Rzeźbiarz Mitów CZĘŚĆ PIERWSZA Strona 3 TESTAMENT DANCELOTA Strona 4 Strona 5 W głębokich, zimnych jaskiniach, Gdzie cienie łączą się z cieniami, Stare księgi stłoczone w marzeniach Śnią o czasach, gdy były drzewami. Tam, gdzie węgiel rodzi diament, Światło ni litość nie są znane, Panuje na owej ziemi Duch zwany Królem Cieni. 1 Ostrzeżenie Strona 6 T u rozpoczyna się historia. Opowiada ona o tym, jak wszedłem w posiadanie Krwawej księgi i zdobyłem Orma. Nie jest to opowieść dla ludzi o delikatnej skórze i słabych nerwach, którym to chciałbym polecić od razu odłożenie tej książki z powrotem na półkę i przejście do działu z literaturą dziecięcą. A kysz, a kysz, spadajcie beksy i wielbiciele herbaty rumiankowej, tchórze i mięczaki. Tu chodzi o opowieść o miejscu, w którym czytanie jest nadal prawdziwą przygodą! A przygodę zdefiniuję całkiem staromodnie według camońskiego słownika: „Śmiałe przedsięwzięcie wynikające z pobudek odkrywczych bądź lekkomyślności, z aspektami zagrożenia życia, nieprzewidywalnymi niebezpieczeństwami i czasami z tragicznym końcem”. Tak, opowiem wam o miejscu, w którym czytanie może doprowadzić do szaleństwa. Gdzie książki mogą zranić, otruć, a nawet zabić. Tylko ci, którzy dla lektury tej książki naprawdę gotowi są na tego rodzaju niebezpieczeństwa; ci, którzy chcą zaryzykować własne życie, aby stać się częścią mojej opowieści, powinni towarzyszyć mi do następnego akapitu. Wszystkim pozostałym gratuluję tchórzliwej, ale w gruncie rzeczy rozsądnej decyzji wycofania się. Wszystkiego dobrego, baby! Życzę wam długiego i śmiertelnie nudnego życia i macham wam tym zdaniem na pożegnanie! No! Po tym, jak zaraz na początku ograniczyłem grono moich czytelników do prawdopodobnie maleńkiej chorągwi śmiałków, chcę serdecznie powitać pozostałych – bądźcie pozdrowieni, moi dzielni przyjaciele, jesteście z tego samego drewna, z którego rzeźbi się przygody! Nie chcemy więc chyba tracić więcej czasu i niezwłocznie rozpoczynajmy wędrówkę. Udajemy się bowiem w podróż, antykwaryczną podróż do Księgogrodu, Miasta Śniących Książek. Zasznurujcie porządnie buty, czeka was długi kawał drogi poprzez skalisty, nierówny teren, potem poprzez monotonną Ziemię Traw, w której źdźbła rosną gęsto na wysokość bioder, a ostre są niczym noże. I w końcu w dół mroczną, krętą i niebezpieczną ścieżką, w dół w trzewia Ziemi. Nie potrafię przewidzieć, ilu z nas powróci z tej wyprawy. Mogę wam jedynie powiedzieć: Cokolwiek miałoby się wydarzyć – nie traćcie odwagi. I nie mówcie, że was nie ostrzegałem!! 2 Strona 7 Do Księgogrodu Strona 8 G dy idzie się w kierunku wschodnim, poprzez płaskowyż Duli w zachodniej Camonii, a falujące morza traw ma się w końcu za sobą, horyzont rozszerza się nagle dramatycznie. Można patrzeć bez końca przez ten płaski krajobraz, który w oddali przekształca się w Słodką Pustynię. Na tym dość skąpo zazielenionym pustkowiu, przy dobrej pogodzie i przejrzystym powietrzu, wędrowiec ujrzy plamę, która szybko będzie się powiększała, jeśli on nie przestanie maszerować w jej kierunku. Plama przybierze potem kanciaste kształty, wyłonią się ostre dachy, i w końcu okaże się ona owianym legendami miastem, noszącym nazwę Księgogrodu. Już z daleka czuć jego zapach. Pachnie starymi książkami. Tak, jakby otwarto drzwi gigantycznego antykwariatu; tak, jakby podniosła się z niego burza czystego książkowego kurzu i wraz ze zgnilizną miliona zbutwiałych foliałów wionęła nam w twarz. Są ludzie, którym nie odpowiada ten zapach, którzy już przy tym akapicie zarządzą odwrót, gdy tylko dotrze on do ich nosa. Trzeba przyznać – to nie jest przyjemny zapach, jest beznadziejnie nienowoczesny, ma związek z rozkładem i rozpadem, z przemijalnością i pleśnią, ale jest w nim i coś innego. Lekka nuta kwasu, przypominająca woń drzewek cytrusowych. Podniecający zapach starej skóry. Ostre, inteligentne perfumy czernidła drukarskiego. I w końcu, przede wszystkim, jest w nim uspokajający zapach drewna. Nie mówię tu o żywym drewnie, o żywicznych drzewach i świeżych igłach świerków, mówię o martwym, obdartym z kory, wybielonym, przemielonym, wymoczonym, sklejonym, walcowanym i pociętym drewnie – jednym słowem: o papierze. Och tak, moi żądni wiedzy przyjaciele, czujecie go teraz, ten zapach przypominający wam o zapomnianej wiedzy i starożytnych rzemieślniczych tradycjach. A teraz ledwie jesteście w stanie oprzeć się pragnieniu jak najszybszego otwarcia jednej z tych antykwarycznych ksiąg, nieprawdaż? Przyśpieszmy zatem nasz marsz! Z każdym krokiem w kierunku Księgogrodu czujemy, że zapach staje się intensywniejszy i bardziej nęcący. Coraz wyraźniej rozróżniamy szpiczaste dachy domów, setki, tysiące smukłych kominów wystrzeliwujących z dachów. Przyciemniają niebo swym oleistym dymem i dodają nowych aromatów wszechobecnemu zapachowi książek: świeżo zaparzonej kawy, pieczonego chleba, mięsa przyprawionego ziołami, skwierczącego nad węglem drzewnym. Nasze tempo znowu się podwaja; do palącej potrzeby otworzenia jednej z tych ksiąg dołącza pragnienie gorącej filiżanki cynamonowego kakao i kawałka piaskowej babki. Szybciej, szybciej!! W końcu docieramy do granicy miasta; zmęczeni, głodni, spragnieni, ciekawi i Strona 9 trochę rozczarowani. Nie ma żadnych zapierających dech w piersiach murów obronnych, żadnej bramy ze strażą – na przykład takiej w kształcie ogromnej książkowej okładki, otwierającej się ze skrzypnięciem na nasze pukanie. Nie, jest tylko parę wąskich uliczek, po których śpieszą Camończycy w różnorodnych formach swego jestestwa, wkraczając do miasta albo opuszczając je. A zazwyczaj robią to ze stosem książek pod pachą, niektórzy ciągną za sobą pełne ich wózki. Miasto jak każde inne, gdyby nie było tych wszystkich książek. A więc jesteśmy, moi odważni towarzysze drogi, na magicznej granicy Księgogrodu – to tu właśnie w tak mało spektakularny sposób zaczyna się miasto. Za chwilę przejdziemy przez jego niewidzialną granicę, przekroczymy ją i zgłębimy tajemnice miasta. Za chwilę. Wcześniej jednak chciałbym na moment przerwać i poinformować, dlaczego w ogóle udałem się w podróż tutaj. Każda podróż ma swój powód, a mój to nadmiar młodzieńczej lekkomyślności i pragnienie wyrwania się ze starych śmieci, chęć poznania życia i świata. Poza tym chciałem dopełnić przyrzeczenia, które złożyłem umierającemu, a przede wszystkim pragnąłem rozwikłać fascynującą tajemnicę. Ale po kolei, moi przyjaciele! 3 W Twierdzy Smoków Strona 10 G dy młody mieszkaniec Twierdzy Smoków[1] osiąga dojrzałość czytelniczą, rodzice przydzielają mu tak zwanego ojca poetyckiego. Jest to zazwyczaj ktoś z krewnych albo z bliskiego kręgu znajomych, kto od tego momentu odpowiada za pisarskie wychowanie młodego dinozaura. Ojciec poetycki uczy swego wychowanka czytania i pisania, wprowadza go w camońską poezję, poleca lektury i uczy warsztatu pisarskiego. Przepytuje go z wierszy i wzbogaca jego słownictwo – i tak dalej, i tak dalej, czyli dba o same nieodzowne rzeczy potrzebne do artystycznego rozwoju swego wychowanka. Moim ojcem poetyckim był Dancelot Tokarz Sylab. Podejmując się ojcostwa poetyckiego, miał już ponad osiemset lat, prastary kamień w Twierdzy Smoków, a zarazem wujek ze strony mojej matki. Wujek Dancelot był solidnym kowalem rymów bez większych ambicji. Uprawiał poezję na zamówienie, przede wszystkim elogia z okazji świąt, poza tym znany był z mów na okazje toastów i pogrzebów. Właściwie był bardziej czytelnikiem niż pisarzem, bardziej koneserem literatury niż jej twórcą. Zasiadał w niezliczonych gremiach przyznających nagrody, organizował konkursy poetyckie, był wolnym strzelcem jako lektor i autor widmo. Sam opublikował tylko jedną książkę – O rozkoszach ogrodu – w której to, w dość dobitnych słowach, opisał tłuste narośla na kalafiorach i filozoficzne implikacje kompostowania. Dancelot kochał swój ogród prawie tak bardzo jak literaturę i nigdy nie miał dość wyszukiwania paraleli między udomowioną przyrodą a poezją. Własnoręcznie zasadzony krzak truskawek miał dla niego taką samą wartość jak samodzielnie ułożony wiersz, liczenie rządków szparagów porównywał ze strukturą rymów, a kupę kompostu uważał za równą filozoficznemu esejowi. Musicie mi pozwolić, moi cierpliwi przyjaciele, zacytować krótki fragment z jego już dawno rozchwytanego dzieła – sposób, w jaki Dancelot przedstawił zwykły, niebieski kalafior odda o wiele bardziej żywy obraz jego osoby, niż ja bym to uczynił tysiącem słów: [1]  Przyp. od W.M.: Ten, kto choć niewiele zna się na camońskiej historii i literaturze, wie, że Twierdza Smoków to poprzecinana jaskiniami skała w Zachodniej Camonii, wznosząca się na płaskowyżu Duli niedaleko Loch Dziura. Skałę zasiedlają wyprostowane i mówiące smoki, wszystkie bez reszty poświęcone literaturze. Jak do tego doszło – niewiedzących proszę o poczytanie o tym w innych publikacjach. Patrz Od Twierdzy Smoków do Bloxbergu – połowa biografii Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów w: Osiołaś i Kretosia, jak i fragmenty stron 41-69 w: Rumo i cuda w ciemnościach. Dla dalszej lektury tej książki jest to w każdym razie bez znaczenia. Strona 11 Strona 12 Tresura kalafiora mocno zdumiewa. Poddaje się go zmianie kwiatostanu, a nie listowia. Ogrodnik wpaja baldachimowi kwiatowemu tymczasową otyłość. Jego niezliczone pąki kwiatowe stłoczone w zwartym parasolu tłuścieją wraz z ich łodygami w nieforemną masę niebieskawego tłuszczu roślinnego. Kalafior jest więc kwiatem ginącym we własnym tłuszczu jeszcze przed zakwitnięciem bądź mówiąc dokładniej: ginącą wielością kwiatów, zmarnowanym baldachem wiech. Jakim cudem ten utuczony twór wraz ze swymi opęczniałymi od tłuszczu jajnikami jest w stanie się rozmnażać? Także i on, zbaczając w nienaturalność, powraca później do natury. Ogrodnik nie daje mu oczywiście na to czasu, zbiera kalafior u szczytu jego zabłąkania, mianowicie w najwyższym i najsmaczniejszym stadium otłuszczenia, wtedy, gdy roślinny grubasek równy jest w smaku zrazikowi. Za to hodowca nasion zostawia w spokoju tę błękitną masę w kącie ogrodu, by powróciła do tego, co w niej najlepsze. Gdy po trzech tygodniach przychodzi ją obejrzeć, odnajduje, miast półtora kilograma roślinnego tłuszczu, przerzedzony krzak kwiatów otoczony brzęczeniem pszczół, błędnych ogników i chrupiących chrząszczy. Bladoniebieskie, wcześniej nienaturalnie utuczone łodyżki przeobraziły swą otyłość w długość, jako mięsiste szypułki unosząc teraz na swych końcach pewną ilość przerzedzonych, żółtych kwiatów. Tylko te nieliczne niespożyte pączki barwią się na niebiesko, nabrzmiewają, rozkwitają i pęcznieją nasionami. To niewielkie, dzielne stadko uczciwych i wiernych naturze ratuje przyszłość cechu kalafiorów. Tak, oto Dancelot Tokarz Sylab we własnej osobie. Związany z przyrodą, zakochany w języku, zawsze precyzyjny w obserwacjach, optymistyczny, odrobinę dziwaczny i nudny aż do bólu, jeśli chodzi o temat jego działalności literackiej, czyli o kalafior. Mam o nim tylko dobre wspomnienia, poza trzema miesiącami, w czasie których, po tym jak to podczas jednego z licznych oblężeń Twierdzy Smoków dostał w głowę kamiennym pociskiem z katapulty i był święcie przekonany, że jest szafą pełną brudnych okularów. Obawiałem się wówczas, że nigdy już nie powróci z tej krainy szaleństwa, ale wydobrzał jednak po kolejnym ciężkim ciosie w głowę. W czasie jego ostatniej grypy nie nastąpiło, niestety, równie cudowne ozdrowienie. Strona 13 4 Śmierć Dancelota Strona 14 G dy Dancelot w wieku ośmiuset osiemdziesięciu lat dokonywał właśnie swego długiego dinozaurzego żywota, liczyłem sobie ledwie siedemdziesiąt siedem wiosen i ani razu nie opuściłem jeszcze Twierdzy Smoków. Umarł na skutek właściwie niegroźnej grypowej infekcji, która nadwerężyła jego osłabiony system odpornościowy (wydarzenie, które zasadniczo pogłębiło moje wątpliwości co do niezawodności systemu odpornościowego). Tak więc siedziałem tego nieszczęsnego dnia przy łożu śmierci i notowałem poniższą rozmowę, ponieważ mój ojciec poetycki poprosił mnie o protokołowanie jego ostatnich słów. Nie, żeby był tak próżny, chcąc zachować dla potomnych swoje ostatnie westchnienia, ale dlatego że wierzył, iż jest to dla mnie jednorazowa okazja zdobycia autentycznego materiału w tej dość specyficznej gałęzi literackiej. Dokonał więc życia, wypełniając swe obowiązki ojca poetyckiego. Dancelot: Umieram, mój synu. Ja (tłumiąc łzy, oniemiały): Yhy… Dancelot: Jestem daleki od aprobowania tego z fatalistycznych pobudek albo filozoficznego dobrodziejstwa starości, ale muszę się jakoś z tym pogodzić. Każdy dostaje swoją beczkę, a moja była zazwyczaj dość pełna. (Zastanawiając się nad tym później, cieszę się, że użył porównania do pełnej beczki. Oznacza to, że uważał swoje życie za bogate i spełnione. Wiele się osiągnęło, jeśli życie przypomina nam pełną beczkę, a nie puste wiadro.) Dancelot: Słuchaj, mój chłopcze: Nie mam Ci zbyt wiele do zapisania, przynajmniej w znaczeniu materialnym. Sam to wiesz. Nie zostałem jednym z tych śmierdzących twierdzosmoczańskich pisarzy gromadzących honoraria w workach w piwnicy. Zostawiam ci mój ogród, ale wiem, że za nic masz warzywa. (To była prawda. Jako młody smok niewiele mogłem zrobić z peanami na cześć kalafiorów i hymnami do rabarbaru zawartymi w książce ogrodowej Dancelota i nie czyniłem z tego tajemnicy. Dopiero w późniejszych latach ziarno zasiane przez Dancelota zaczęło kiełkować i Strona 15 sam nawet założyłem własny ogród, hodowałem niebieskie kalafiory, a niektóre z mych inspiracji czerpałem wprost z udomowionej przyrody.) Dancelot: Jestem teraz całkiem goły… (Mimo powagi sytuacji nie byłem w stanie stłumić parsknięcia, ponieważ użycie słowa „goły” w jego stanie miało w sobie coś niezamierzenie śmiesznego, jak przypadkowe sięgnięcie do szuflady czarnego humoru, które zdecydowanie zostałoby podkreślone na czerwono przez Dancelota w moim manuskrypcie. Ale moje parsknięcie w chusteczkę mogło też ujść za dławione łzami wytarcie nosa.) Dancelot:…i dlatego nie mogę ci zostawić niczego wartościowego materialnie. (Kiwnąłem głową i pociągnąłem nosem, tym razem ze wzruszenia. Umierał i martwił się równocześnie o moją przyszłość. To było poruszające.) Dancelot: Ale posiadam coś, co jest zdecydowanie bardziej wartościowe niż wszystkie skarby Camonii. Przynajmniej dla pisarza. (Spojrzałem na niego oczami pełnymi łez.) Dancelot: Tak, można powiedzieć, że jest to prawdopodobnie najwartościowsza rzecz, jaką prócz Orma może w ciągu życia zdobyć pisarz. (Budował napięcie. Ja na jego miejscu starałbym się jak najszybciej pozbyć istotnych informacji w odpowiednim skrócie. Nachyliłem się.) Dancelot: Jestem w posiadaniu najwspanialszego tekstu w całej camońskiej literaturze. (No tak, pomyślałem. Albo zaczął majaczyć, albo chce mi zapisać swoją zakurzoną bibliotekę i gada o posiadanym przez siebie pierwszym wydaniu Rycerza Hempla, tego starocia w świńskiej skórze autorstwa Gryfiusa Strugacza Ód, którego on uważał za równie godnego Strona 16 naśladowania, co ja za nieczytelnego.) Ja: Co masz na myśli? Dancelot: Jakiś czas temu pewien młody camoński pisarz spoza Twierdzy Smoków przysłał mi swój rękopis. Z tradycyjnym wstydliwym blablabla, że to jedynie skromna próba, bojaźliwy krok w nieznane i tak dalej, i czy nie mógłbym mu powiedzieć, co o tym sądzę i że dziękuje z góry. Uznałem za swój obowiązek czytać wszystkie te niechciane, lecz nadesłane manuskrypty i mogę słusznie przypuszczać, że lektura ta kosztowała mnie sporą część życia i trochę nerwów. (Dancelot zakasłał niezdrowo.) Dancelot: Opowiadanie nie było długie, liczyło ledwie parę stron. Siedziałem właśnie przy śniadaniu, zrobiłem sobie filiżankę kawy i przeczytałem już do końca gazetę. Wziąłem więc zaraz ten tekst – każdego dnia dobry uczynek, wiesz, od razu przy śniadaniu, wtedy szybko masz to za sobą. Poprzez długoletnie doświadczenie byłem przygotowany na tradycyjny bełkot młodego pisarza zmagającego się ze stylem, gramatyką, zawodami miłosnymi i okrutnym światem. Westchnąłem więc i zabrałem się do lektury. (Dancelot westchnął rozdzierająco i nie wiedziałem, czy chodziło tu o naśladowanie tamtego westchnięcia, czy też miało to związek z jego rychłym zejściem.) Dancelot: Gdy mniej więcej po trzech godzinach znowu sięgnąłem po filiżankę, była wciąż pełna, a kawa zimna. Ale nie potrzebowałem trzech godzin na przeczytanie tego opowiadania, nawet nie pięciu minut. Resztę czasu musiałem spędzić bez ruchu z listem w ręku, w czymś w rodzaju szoku. Jego treść poraziła mnie z takim impetem, któremu dorównać mógłby jedynie pocisk z katapulty. (Na krótko zabłysło nieprzyjemnie wspomnienie czasów, kiedy to Dancelot uważał się za szafę pełną brudnych okularów. I wtedy, muszę Strona 17 się do tego przyznać, pomyślałem sobie coś niesłychanego. Ponieważ to, co w następnym momencie przemknęło mi przez głowę, brzmiało dosłownie w ten sposób: „Mam nadzieję, że nie wykituje teraz, zanim mi opowie, co było w tym cholernym liście”. Nie, nie pomyślałem: „Mam nadzieję, że nie umrze” albo „Musisz żyć ojcze poetycki! ”, albo coś w tym stylu, tylko właśnie to, co napisałem powyżej. Wstydzę się do dzisiejszego dnia, że pojawiło się tam słowo „wykitować”. Dancelot chwycił mój nadgarstek, podniósł się na łóżku i spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.) Dancelot: Ostatnie słowa umierającego – a chce ci on powiedzieć coś sensacyjnego! Zapamiętaj sobie ten chwyt artystyczny! Nikt nie będzie w stanie oderwać się od czytania! Nikt! (Dancelot umierał i w tym momencie nie było dla niego nic ważniejszego, niż nauczenie mnie tego chwytu dla jarmarcznych pisarzyn – było to zakończenie ojcostwa poetyckiego w najbardziej poruszającym wydaniu. Zaszlochałem wzruszony, a Dancelot rozluźnił swój uścisk i opadł z powrotem na poduszki.) Dancelot: Ta historia nie była długa, liczyła dziesięć stron napisanych ręcznie, ale nigdy, rozumiesz, nigdy w całym swoim życiu nie czytałem czegoś, choć w przybliżeniu tak doskonałego. (Dancelot był przez całe życie namiętnym czytelnikiem, prawdopodobnie najpilniejszym ze wszystkich Twierdzosmoczan, z tego też powodu stwierdzenie to było dla mnie ogromnie poruszające. Moja ciekawość osiągnęła nieludzkie rozmiary.) Ja: Co tam było napisane, Dancelocie, co? Dancelot: Słuchaj, mój chłopcze, nie mam już więcej czasu, żeby opowiedzieć ci tę historię. Znajdziesz ją w pierwszym wydaniu Rycerza Hempla, które pragnę ci zapisać razem z całą moją biblioteką. (Wiedziałem! Moje oczy znowu napełniły się łzami.) Strona 18 Dancelot: Wiem, że niespecjalnie lubisz tę knigę, ale mogę sobie wyobrazić, że któregoś dnia Strugacz Ód przypadnie ci do serca. To kwestia wieku. Zajrzyj do niej raz jeszcze przy okazji. (Przyrzekłem to, kiwając dzielnie głową.) Dancelot: Chcę ci powiedzieć, co następuje: Ta historia była napisana tak doskonale, tak bezbłędnie, że zmieniła radykalnie moje życie. Postanowiłem, że na zawsze porzucę pisanie, ponieważ nigdy nie napisałbym czegoś, nawet w przybliżeniu, tak perfekcyjnego. Gdybym nie przeczytał tego opowiadania, nadal żyłbym we własnym niejasnym wyobrażeniu o literaturze pięknej, mniej więcej w wydaniu Gryfiusa Strugacza Ód. Nigdy bym się nie dowiedział, jak naprawdę wygląda doskonała poezja. Ale teraz miałem ją w rękach. Rezygnowałem, ale rezygnowałem z radością. Nie odchodziłem w stan spoczynku z lenistwa albo strachu, czy też z innych przyziemnych przyczyn, tylko z pokory wobec prawdziwie artystycznego szlachectwa. Postanowiłem poświęcić swoje życie w służbie rzemieślniczym aspektom pisarstwa. Chciałem trzymać się rzeczy, które mogę przekazać. Wiesz przecież: kalafiory. (Dancelot zrobił długą pauzę. Myślałem już, że umarł, ale on po chwili kontynuował.) Dancelot: I wtedy popełniłem największy błąd w moim życiu. Napisałem list do tego młodego geniusza, w którym poleciłem mu udanie się z manuskryptem do Księgogrodu, aby znalazł tam wydawcę. (Dancelot westchnął ciężko raz jeszcze.) Dancelot: I to był koniec naszej korespondencji. Nigdy więcej już o nim nie usłyszałem. Prawdopodobnie udał się za moją radą w podróż do Księgogrodu i stało mu się coś po drodze, być może wpadł w ręce zbójców na gościńcu, albo złapały go demony zbożowe. Powinienem był śpieszyć do niego, roztoczyć opiekę nad nim i nad jego dziełem, a co ja zrobiłem? Wysłałem go do Księgogrodu, jaskini lwa, do miasta pełnego istot, które zbijają majątek na literaturze, ciułaczy i Strona 19 padlinożerców. Miasto pełne wydawców! Równie dobrze mogłem go wysłać, z dzwoneczkiem u szyi, do lasu pełnego wilkołaków. (Dancelot charczał, jakby płukał gardło krwią.) Dancelot: Mam nadzieję, że wszystkie błędy, które popełniłem przy nim, zrekompensowałem przy tobie. Wiem, że masz zadatki na to, by stać się kiedyś największym pisarzem w Camonii. Wiem, że zdobędziesz kiedyś Orma. A w osiągnięciu tego wszystkiego pomoże ci przeczytanie tego opowiadania. (Dancelot był wciąż oddany starej wierze w Orma, tajemniczą siłę przenikającą niektórych pisarzy w momentach najwyższego natchnienia. My, młodzi oświeceni pisarze, wyśmiewaliśmy te antyczne hokus-pokus, ale z respektu przed naszymi ojcami poetyckimi powstrzymywaliśmy się od cynicznych uwag o Ormie. Oczywiście nie wtedy, gdy byliśmy sami. Znam tysiące dowcipów o Ormie.) Ja: Zrobię to, Dancelocie. Dancelot: Ale nie poddaj się strachowi! Szok, który przeżyjesz, będzie straszliwy! Stracisz wszelką nadzieję, będziesz walczył z pragnieniem porzucenia kariery pisarskiej. Być może będziesz nawet myślał o samobójstwie. (Czy on już bredzi? Żaden tekst na świecie nie mógłby wpłynąć na mnie w taki sposób.) Dancelot: Musisz pokonać ten kryzys. Udaj się w podróż! Wędruj poprzez Camonię! Poszerzaj horyzonty! Poznaj świat! Kiedyś w końcu szok przekształci się w inspirację. Będziesz czuł pragnienie zmierzenia się z tą doskonałością. I osiągniesz to pewnego dnia, jeśli się nie poddasz. Masz w sobie, chłopcze, to coś, czego nie ma nikt inny w Twierdzy Ślepoków. (Twierdza Ślepoków? Dlaczego jego usta zaczęły drżeć?) Dancelot: Jest jeszcze jedna rzecz, chłopcze, którą musisz sobie Strona 20 zapamiętać: Nie chodzi wcale o to, jak zaczyna się opowiadanie. Ani też o to, jak się kończy. Ja: Więc o co? Dancelot: O to, co dzieje się pomiędzy. (Przez całe życie nie gadał takich banałów. Czyżby żegnał się też z rozumem?) Ja: Zapamiętam to sobie, Dancelocie. Dancelot: A właściwie, to dlaczego tu jest tak zimno? (Było wściekle gorąco, ponieważ mimo ogromnych letnich upałów rozpaliliśmy Dancelotowi w kominku wielki ogień. Spojrzał na mnie niewidzącym spojrzeniem, w którym odbijała się już triumfująca kostucha.) Dancelot: Tak cholernie zimno… Mógłby ktoś przymknąć drzwi od szafy? I co robi tam w kącie ten czarny pies? Dlaczego on tak na mnie patrzy? Dlaczego nosi okulary? Brudne okulary? (Spojrzałem do kąta, w którym jedyną żywą istotą był mały zielony pająk w sieci tuż pod sufitem. Dancelot odetchnął długo i ciężko, po czym na zawsze zamknął oczy.)