W slusznej sprawie - KATZENBACH JOHN

Szczegóły
Tytuł W slusznej sprawie - KATZENBACH JOHN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

W slusznej sprawie - KATZENBACH JOHN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie W slusznej sprawie - KATZENBACH JOHN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

W slusznej sprawie - KATZENBACH JOHN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KATZENBACH JOHN W slusznej sprawie (Just Cause) JOHN KATZENBACH Przeklad Wieslawa Cieplucha Anna Dunajska Pawel Clapak Dedykuje te ksiazke mojej MatceOraz pamieci trzech osob V. A. Eagle. W. A. Nixon i H. Simons Jestem szczegolnie wdzieczny za pomoc moim przyjaciolom: Joe Oglesby'emu z "The Miami Herald" i Athelii Knight z "The Washington Post". Ich trafne sugestie niezwykle pomogly w przygotowaniu niniejszej ksiazki. Oczywiscie niemozliwe byloby jej napisanie bez pomocy i wyrozumialosci mojej zony, Madeleine Blais oraz dzieci. Kto walczy z potworami, powinien uwazac, zeby nie stac sie przy tym jednym z nich. A gdy zagladasz w glebie, glebia zaglada w Ciebie. FRIEDRICH WILHELM NIETZSCHE Poza dobrem i ziem Pieklo jest wybrukowane dobrymi zamiarami, a nie zlymi. GEORGE BERNARD SHAW Maksymy dla rewolucjonistow Czesc pierwsza WIEZNIOWIE Gdy zdobywasz nagrode, ludzie opowiadaja ci dowcip: No to teraz juz znasz pierwsza linijke wlasnego nekrologu. Rozdzial pierwszy KOMENTATOR Tego ranka kiedy przyszedl list, Matthew Cowart obudzil sie w samotnosci w niemal zimowa pogode.Nad ranem zerwal sie jednostajny polnocny wiatr i wydawal sie odpychac nocna czern, mazac poranne niebo odcieniem brudnej szarosci zadajacej klam prawdziwemu wygladowi miasta. Gdy wyszedl z mieszkania na ulice, uslyszal szelest palmy, na ktora napieral wiatr i potrzasal nia, krzyzujac jej liscie jak miecze. Mocno skulil ramiona i pozalowal, ze nie wlozyl swetra pod marynarke. Co roku zdarzalo sie kilka takich porankow wypelnionych obietnica ponurego nieba i porywistych wiatrow. Natura zrobila sobie dowcip sprawiajac, ze turysci w Miami Beach narzekali i spacerowali po plazach odziani w swetry. W Malej Hawanie starsze kobiety wkladaly ciezkie welniane okrycia i przeklinaly wiatr zapominajac, ze latem nosily parasolki i przeklinaly upal. W Liberty City, w szczurzych norach i w szczelinach domow gwizdal wiatr. Rudery zmagaly sie z wichura i dygotaly rurami. Jednak wkrotce miasto mialo powrocic do swojej spoconej, lepkiej normalnosci. To potrwa z dzien, pomyslal, idac zwawym krokiem, moze dwa. Cieple powietrze odswiezy Poludnie i wszyscy szybko zapomnimy o zimnie. Matthew Cowart byl czlowiekiem, ktory w niefrasobliwy sposob podchodzil do zycia. Okolicznosci i pech pozbawily go wielu doswiadczen zblizajacego sie sredniego wieku; zwykly rozwod odsunal go od zony i dziecka, smierc zabrala rodzicow; przyjaciele poddali sie innemu rodzajowi bytu, okreslonemu przez rozwijajace sie kariery, czeredy malych dzieci, raty za samochody i splaty domow. Przez jakis czas niektorzy usilowali zapraszac go na imprezy i przyjecia, jednak wraz z narastaniem samotnosci, w ktorej najwyrazniej znajdowal zadowolenie, zaproszenia te stawaly sie coraz rzadsze, az w koncu ustaly. Jego zycie towarzyskie ograniczylo sie do jakiegos bankietu biurowego raz na jakis czas i do pogawedek w sklepie. Nie mial kochanki i fakt ten wprawial go w lekkie zaklopotanie. Mieszkal we wlasnym, skromnym mieszkaniu, w poteznym wiezowcu nad zatoka, zbudowanym w latach piecdziesiatych. Wstawil stare meble, regaly wypelnione powiesciami kryminalnymi i aktami prawdziwych zbrodni, uzupelnil to wszystko pospolitymi naczyniami, a na scianach powiesil kilka nie wbijajacych sie w pamiec, oprawionych reprodukcji. Czasami wydawalo mu sie, ze od chwili gdy zona zabrala ich corke, jego zycie pozbawione zostalo kolorow. Jego potrzeby zaspokajaly cwiczenia gimnastyczne - obowiazkowe dziesiec kilometrow biegu dziennie przez srodmiejski park i, od czasu do czasu, mecz koszykowki w YMCA; oraz praca w gazecie. Czul sie niezwykle wolny, ale jednoczesnie martwilo go w jakis sposob, ze nikomu nic nie jest winien. Wiatr wciaz dal silnie, szarpiac i wydymajac trzy flagi przed glownym wejsciem do "The Miami Journal". Zatrzymal sie na chwile i spojrzal na pozbawiony uczuc zolty prostokatny budynek. Na jednej ze scian ogromnymi, czerwonymi, neonowymi literami wypisana byla nazwa gazety. Bylo to znane miejsce, slawne z powodu swej drapieznosci i potegi. Z drugiej strony biuro wychodzilo na zatoke. Widac bylo wzburzona wode, ktora rozpryskiwala sie o nabrzeze, gdzie wyladowywano ogromne bele gazet. Kiedys, gdy siedzial sam w stolowce i jadl kanapke, zauwazyl brykajaca w jasnoblekitnej wodzie, nie dalej niz dziesiec metrow od doku zaladunkowego, rodzine manatow. Ich brunatne grzbiety wylanialy sie ponad powierzchnie i zanurzaly z powrotem pod falami. Rozejrzal sie, zeby podzielic sie z kims swoim odkryciem, ale nikogo nie bylo i kolejnych kilka dni spedzal w porze lunchu nie odrywajac oczu od falujacej niebieskozielonej tafli, w nadziei powtornego zauwazenia zwierzat. To wlasnie podobalo mu sie na Florydzie. Ten stan wydawal sie wyrwany jakiejs dzungli, ktora bez przerwy zagrazala przejeciem wszelkiej cywilizacji i wlaczeniem jej do swej pierwotnej enklawy. W gazecie ciagle ukazywaly sie wzmianki o czterometrowych aligatorach, ktore utknely na wjezdzie na miedzystanowa autostrade i zablokowaly ruch. Uwielbial te historie: bestia z zamierzchlych czasow w konfrontacji z bestia wspolczesna. Cowart wszedl szybko przez podwojne drzwi, ktore prowadzily do sali redakcyjnej "Journala", machajac po drodze reka do recepcjonistki skrytej czesciowo za konsola telefoniczna. Obok wejscia znajdowala sie sciana poswiecona tablicom pamiatkowym, dyplomom i nagrodom: parada Pulitzerow, Kennedych, Cabotow, Pylesow i innych, o niezwykle swiatowych nazwiskach. Zatrzymal sie przed rzedem skrzynek na listy, aby wyciagnac poranna poczte, szybko przekartkowal codzienne komunikaty i tuzin oswiadczen prasowych, stwierdzen politycznych oraz propozycji, kazdego dnia naplywajacych z reprezentacji Kongresu, biura burmistrza, biura okregu i z policji, informujacych o wydarzeniach, ktore wydawaly im sie warte zamieszczenia na lamach. Westchnal uswiadamiajac sobie, ile pieniedzy marnuje sie na te wszystkie jalowe wysilki. Ale jedna z kopert przyciagnela jego wzrok. Wyciagnal ja z pliku pozostalych. Byla cienka, biala. Na wierzchu mocnym, drukowanym pismem wypisane bylo jego nazwisko i adres. W narozniku widnial adres zwrotny, opatrzony numerem poczty w Starke, na Florydzie, w polnocnej czesci stanu. Natychmiast przyszlo mu na mysl wiezienie stanowe. Polozyl go na innych listach i udal sie w strone swojego gabinetu, kluczac pomiedzy biurkami zapelniajacymi pomieszczenie, klaniajac sie kilku reporterom, ktorzy przyszli wczesniej i juz pracowali przy telefonach. Pomachal do redaktora dzialu miejskiego, ktory siedzial posrodku pokoju z nogami na biurku i czytal ostatnie wydanie. Nastepnie przeszedl przez szereg drzwi na tylach sali redakcyjnej, opatrzonych napisem DZIAL WYDAWNICZY. Byl w polowie drogi, gdy obok uslyszal glos. -Ha, mlody Turek wczesnie przychodzi. Co cie tu sprowadza przed nadciagnieciem reszty ferajny? Denerwujesz sie klopotami w Bejrucie? Czy nie mozesz spac z powodu prezydenckiego programu odnowy gospodarczej? Cowart wystawil glowe za przepierzenie. -Dzien dobry, Will. Tak naprawde to chcialem po prostu wykorzystac bezplatna linie telefoniczna i zadzwonic do corki. Prawdziwie glebokie i bezuzyteczne zamartwianie pozostawie tobie. Will Martin rozesmial sie i odgarnal z oczu kosmyk siwych wlosow ruchem, ktory latwiej mozna by przypisac dziecku niz staruszkowi. -Idz. Wykorzystaj niezmierna hojnosc finansowa naszej ukochanej gazety. Jak skonczysz, to rzuc okiem na material w "Wiadomosciach Lokalnych". Wyglada na to, ze jeden z naszych strozow sprawiedliwosci w czarnych togach niezle zalatwil sprawe dla starego kumpla, ktorego zlapano najezdzie pod wplywem. Moze by sie nadalo jako material do jednej z twoich popularnych krucjat na temat zbrodni i kary. -Przejrze to - odparl Cowart. -Cholernie zimny ranek - zauwazyl Martin. - Jaki pozytek z mieszkania tutaj, skoro i tak marznie sie po drodze do pracy? Rownie dobrze moglaby to byc Alaska. -Moze by tak napisac material wystepujacy przeciwko pogodzie. I tak zawsze probujemy wplynac na wyroki niebios. Moze tym razem nam sie uda? -Masz racje - usmiechnal sie Martin. -A ty jestes najodpowiedniejszym do tego czlowiekiem - stwierdzil Cowart. -Zgadza sie - odparl Martin. - Mam duzo lepsze uklady z Wszechmogacym, bo nie nurzam sie w grzechu jak ty. To sie przydaje w takiej pracy. -To dlatego ze dolaczysz do niego znacznie wczesniej niz ja. Jego sasiad wybuchnal: -Dyskryminujesz ludzi z racji wieku - zaprotestowal, wygrazajac palcem. - I pewnie tez z racji plci, rasy i narodowosci, jak i wszelkich innych. Cowart rozesmial sie, podszedl do swojego biurka, rzucil na srodek stos korespondencji, a na wierzchu polozyl te jedna koperte. Siegnal po nia, a druga reka zaczal wykrecac numer swojej bylej zony. Pomyslal, ze jesli dopisze mu szczescie, to akurat beda w trakcie spozywania sniadania. Czekajac na polaczenie oswobodzil reke, przytrzymujac sluchawke przy uchu ramieniem. Gdy uslyszal sygnal dzwonka telefonu, otworzyl koperte i wyjal pojedyncza kartke zoltego papieru w linie. Szanowny Panie Cowart, Oczekuje obecnie kary smierci za zbrodnie, ktorej NIE POPELNILEM. -Halo? Odlozyl list. -Czesc, Sandy. Tu Matt. Chcialbym przez chwile porozmawiac z Becky. Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam. -Czesc, Matt. - Wyczul wahanie w jej glosie. - Nie. Tylko szykujemy sie juz do wyjscia. Tom musi byc wczesnie w sadzie, wiec zawiezie ja do szkoly i... - Przerwala na chwile, po czym ciagnela dalej: - Nie, w porzadku. I tak jest kilka spraw, o ktorych chcialam z toba porozmawiac. Ale musza niedlugo wyjsc, wiec postaraj sie nie gadac za dlugo. Zamknal oczy i pomyslal, jakie to bolesne nie moc uczestniczyc w codziennym zyciu wlasnej corki. Wyobrazil sobie mleko rozlane przy sniadaniu, czytanie ksiazek do poduszki, trzymanie za reke w czasie choroby, podziwianie obrazkow namalowanych w szkole. Stlumil rozczarowanie. -Jasne. Chcialem jej tylko powiedziec czesc. -Zawolam ja. Matthew Cowart uslyszal trzask sluchawki odkladanej na stol i w ciszy, ktora zapanowala, spojrzal na slowa: NIE POPELNILEM. Przypomnial sobie swoja zone w dzien, kiedy sie poznali w siedzibie gazety Uniwersytetu Michigan. Byla drobna, ale jej energia wydawala sie przeczyc rozmiarom. Studiowala projekt graficzny i pracowala na pol etatu, wykonujac rozklady i naglowki. Sleczala nad probkami stron odgarniajac z twarzy ciemne falujace wlosy i skupiala sie tak intensywnie, ze rzadko docieral do niej dzwonek telefonu. Nie reagowala na niesmaczne zarty, ktore rozbrzmiewaly w rozpasanej atmosferze sali redakcyjnej. Cenila sobie dokladnosc i porzadek, podchodzila do zycia jak kreslarz. Jako corka kapitana strazy pozarnej, ktory zginal wykonujac obowiazki sluzbowe, i nauczycielki szkoly podstawowej, pochodzaca z jakiegos miasta na Srodkowym Wschodzie, pozadala dobr doczesnych i laknela wygod. Wydala mu sie piekna. Oniesmielala go i zdziwil sie, gdy zgodzila sie pojsc z nim na randke. Zdziwil sie jeszcze bardziej, gdy po kilku randkach przespala sie z nim. On byl redaktorem sportowym, co ona uznawala za glupawe marnowanie czasu. W jej oczach sport sprowadzal sie do zmagan grupy mezczyzn o przerosnietych muskulaturach nad pilkami o roznych ksztaltach. Probowal ja rozmilowac w wydarzeniach sportowych, ale byla nieprzejednana. Po jakims czasie zaczal pracowac jako redaktor wiadomosci. Ich zwiazek stawal sie coraz trwalszy, a on coraz wytrwalej polowal na material. Uwielbial te nie konczace sie godziny, sledzenie rozwoju wydarzen, zniewolenie pisaniem. Twierdzila, ze bedzie slawny albo przynajmniej znany. Wyjechala z nim, gdy dostal od malej gazety ze Srodkowego Wschodu pierwsza propozycje pracy. Szesc lat pozniej wciaz byli razem. Tego samego dnia gdy powiedziala mu, ze jest w ciazy, otrzymal oferte pracy od "Journala". Mial zajac sie sprawami sadow kryminalnych. Ona spodziewala sie Becky. -Tatus? -Czesc, skarbie. -Czesc, tatusiu. Mama powiedziala, ze moge porozmawiac tylko chwilke. Musze isc do szkoly. -U was tez jest zimno, skarbie? Wloz plaszczyk. -Wloze. Tom kupil mi plaszczyk z pomaranczowym piratem, jak znaczek druzyny Bucksow. Wloze go. Poznalam tez niektorych graczy. Byli na pikniku, gdzie pomagalismy zebrac pieniadze na cele dobroczynne. -To wspaniale - odparl Matthew. Cholera, pomyslal. -Czy gracze futbolowi sa wazni, tatusiu? Rozesmial sie. -Na swoj sposob. -Tatusiu, czy cos nie tak? -Nie, skarbie. Dlaczego? -Na ogol nie dzwonisz rano. -Jak sie obudzilem, to strasznie za toba zatesknilem i chcialem tylko uslyszec twoj glos. -Ja tez za toba tesknie, tatusiu. Zabierzesz mnie znowu do Disney World? -Wiosna. Obiecuje. -Tatusiu, musze isc. Tom na mnie kiwa. Och, tatusiu, jeszcze cos. W drugiej klasie mamy specjalny klub, ktory sie nazywa klubem stu ksiazek. Jak sie przeczyta sto ksiazek, to daja nagrode. Wlasnie przeczytalam setna! -Wspaniale! Co dostalas? -Specjalna odznake i na koniec roku wyprawia mi przyjecie. -To swietnie. Jaka ksiazka podobala ci sie najbardziej? -To jasne. Ta, ktora mi przyslales: "Krnabrny smok". - Rozesmiala sie. - Przypomina mi ciebie. Zawtorowal jej smiechem. -Musze juz isc - powtorzyla. -Dobrze. Kocham cie i strasznie za toba tesknie. -Ja tez. Pa. -Pa - odpowiedzial, ale odeszla juz od telefonu. Minela kolejna glucha chwila, zanim jego byla zona podniosla sluchawke. Odezwal sie pierwszy. -Piknik na cele dobroczynne z udzialem graczy futbolu? Zawsze pragnal nienawidzic mezczyzny, ktory zajal jego miejsce; nienawidzic go za to, czym sie zajmuje, to znaczy radcostwo prawne, za to jak wyglada, czyli ze jest postawny i ma imponujaca klatke piersiowa, jak u czlowieka, ktory spedza przerwy na lunch podnoszac ciezary w ekskluzywnej silowni. Pragnal wyobrazac sobie, ze jego nastepca jest okrutny, ze jest samolubnym kochankiem, beznadziejnym ojczymem, ze nie jest w stanie utrzymac rodziny, ale zadna z tych rzeczy nie byla prawda. Wkrotce po tym, gdy jego byla zona zapowiedziala zamiar powtornego wyjscia za maz, Tom, nie mowiac jej o tym, przylecial do Miami, zeby sie z nim spotkac. Poszli sie napic i zjedli razem obiad. Cel tej wizyty byl niezbyt jasny, lecz po drugiej butelce wina prawnik oswiadczyl mu z prostolinijna szczeroscia, ze nie probuje go zastapic w oczach jego corki, ale skoro juz beda mieszkac razem, uczyni, co bedzie mogl, zeby jego tez pokochala. Cowart mu uwierzyl, poczul jakis dziwny rodzaj satysfakcji i ulgi, zamowil kolejna butelke wina i doszedl do wniosku, ze w pewien sposob lubi swojego nastepce. -To w zwiazku z firma prawnicza. Pomagaja sponsorowac w Tampa akcje Zjednoczonej Drogi. Stad sie wzieli gracze futbolu. Na Becky wywarlo to spore wrazenie, ale oczywiscie Tom nie powiedzial jej, ile meczow Bucksi wygrali w ostatnim roku. -I slusznie. -Tez tak mysle. W kazdym razie na pewno byli to najwieksi faceci, jakich kiedykolwiek widzialam - rozesmiala sie Sandy. Zanim zaczela mowic dalej, nastala chwila ciszy. -Co u ciebie? Co slychac w Miami? Rozesmial sie. -W Miami jest zimno, co doprowadza wszystkich do szalu. Wiesz, jak to jest, ludzie nie maja jesionek ani ogrzewania w domach. Wszyscy sie trzesa, odchodza od zmyslow i czekaja, az sie ociepli. Mnie to nie przeszkadza. Przystosowalem sie. -Czy nadal mecza cie koszmary senne? -Z rzadka. Niezbyt czesto. Panuje nad tym. Lekko mijal sie z prawda. Wiedzial, ze nie uwierzy, ale przyjmie do wiadomosci bez zadawania dalszych pytan. Przeszedl go silny dreszcz, gdy przypomnial sobie, jak nienawidzi nocy. -Mozesz sie leczyc. Gazeta zaplaci. -To starta czasu. Od miesiecy nic mnie nie nawiedzalo - sklamal odwazniej. Uslyszal jej westchnienie. -Cos nie tak? - spytal. -Coz - stwierdzila. - Chyba powinnam ci powiedziec. -Wiec powiedz. -Bedziemy mieli z Tomem dziecko. Becky juz nie bedzie sama. Zakrecilo mu sie lekko w glowie i przeszylo go kilka roznych mysli i odczuc. -Prosze, prosze. Moje gratulacje. -Dziekuje - mruknela jego byla zona. - Chyba nie rozumiesz. -Czego? -Becky stanie sie czescia rodziny. Bardziej niz do tej pory. -Tak? -Nie rozumiesz, prawda? Co sie stanie. To ty bedziesz ta osoba z zewnatrz. Tak mi sie niestety wydaje. Juz teraz nielatwy jest dla niej fakt, ze mieszkasz w drugim koncu stanu. Poczul sie, jakby ktos wymierzyl mu policzek. -To nie ja mieszkam w drugim koncu stanu. To ty. To ty sie wyprowadzilas. -Nie wracajmy do starych spraw - odparla Sandy. Po chwili ciagnela dalej: - W kazdym razie sytuacja ulegnie zmianie. -Nie rozumiem dlaczego... - zajaknal sie. -Uwierz mi - powiedziala. Z jej tonu wynikalo, ze znacznie wczesniej starannie przygotowala sobie mowe. - Bedzie spedzac z toba mniej czasu. Jestem tego pewna. Duzo o tym myslalam. -Tego nie bylo w umowie. -Umowe mozna zmienic. Wiesz o tym. -Nie sadze - odpowiedzial, a w jego glosie pojawilo sie pierwsze ostrze gniewu. -Coz - uciela krotko - nie pozwole dac sie wyprowadzic ta rozmowa z rownowagi. Zobaczymy. -Ale... -Matt, musze juz isc. Chcialam tylko, zebys o tym wiedzial. -Swietnie - odparl. - Stokrotne dzieki. -Pozniej o tym porozmawiamy, o ile w ogole jest o czym rozmawiac. Jasne, pomyslal, jak juz skonsultujesz sie z adwokatami i pracownikami opieki spolecznej i zupelnie spiszesz mnie na straty. Wiedzial, ze to nieprawda, ale nie potrafil odepchnac tej mysli. -Tym razem nie rozmawiamy o twoim zyciu - odezwala sie. - Juz nie. Tym razem chodzi o mnie. Odlozyla sluchawke. Mylisz sie, pomyslal. Rozejrzal sie po swoim gabinecie. Przez male okno dojrzal niebo roztaczajace nad srodmiesciem stalowa szarosc. Spojrzal na slowa widniejace przed nim: NIE POPELNILEM. Wszyscy jestesmy niewinni, pomyslal. To dowod na to, jak trudna jest niewinnosc. Nastepnie, probujac zapomniec o rozmowie, wzial list i zaczal czytac dalej: Czwartego maja 1987 roku wlasnie wrocilem do domu mojej babki w miasteczku Pachoula, w okregu Escambia. W tym czasie bylem studentem Uniwersytetu Rutgersa w Nowym Brunszwiku, w New Jersey, i konczylem wlasnie trzeci rok. Bylem u babki juz od kilku dni, gdy zostalem zabrany do biura szeryfa na przesluchanie w sprawie gwaltu i morderstwa, ktore popelniono kilka kilometrow od domu mojej babki. Ofiara byla biala. Ja jestem czarny. Naoczny swiadek widzial, jak zielony ford, podobny do mojego, odjezdzal z miejsca, w ktorym zniknela dziewczynka. Przez trzydziesci szesc godzin trzymano mnie bez jedzenia, picia i snu oraz mozliwosci porozumienia sie z prawnikiem. Kilkakrotnie zostalem pobity przez zastepcow szeryfa. Bili mnie ksiazkami telefonicznymi, gdyz te nie pozostawiaja sladow. Mowili, ze mnie zabija, a jeden z nich przystawil mi rewolwer do skroni i naciskal spust. Za kazdym pociagnieciem kurek uderzal w pusty bebenek. Na koniec powiedzieli mi, ze jesli sie przyznam, nic mi sie nie stanie. Bylem przerazony i wyczerpany, wiec sie przyznalem. Nie mialem pojecia o szczegolach, zapoznali mnie jedynie z ogolnym zarysem zbrodni i przyznalem sie. Po tym, jak sie ze mna obeszli, przyznalbym sie do wszystkiego. ALE NIC NIE ZROBILEM! Po kilku godzinach usilowalem cofnac moje oswiadczenie, jednak mi sie to nie udalo. Moj obronca z urzedu odwiedzil mnie przed rozprawa zaledwie trzykrotnie. Ponadto nie przeprowadzil dochodzenia, nie zwolal swiadkow, ktorzy potwierdziliby moja obecnosc w innym miejscu w momencie dokonania zbrodni, nie podwazyl nielegalnie zdobytego przyznania sie do winy. Lawa przysieglych, skladajaca sie wylacznie z bialych, wysluchala dowodow i, po godzinnej naradzie, uznala mnie winnym. Kolejna godzine zajelo im zaproponowanie kary smierci. Bialy sedzia poparl ten wyrok. Nazwal mnie bestia, ktora powinno sie wyprowadzic i zastrzelic.Od trzech lat przebywam w celi smierci. Pokladam ogromne nadzieje, ze sad oddali wyrok, ale to moze potrwac jeszcze wiele lat. Czy zechce mi Pan pomoc? Dowiedzialem sie od innych wiezniow, ze pisze Pan artykuly krytykujace kare smierci. Jestem niewinnym czlowiekiem, majacym w perspektywie najwyzszy wymiar kary z powodu rasistowskiego systemu, ktory zostal wykorzystany przeciwko mnie. W te sytuacje wpedzily mnie uprzedzenia, ignorancja i zlo. Prosze mi pomoc. Ponizej napisalem nazwiska mojego nowego prawnika i swiadkow. Wpisano pana nazwisko na liste osob dopuszczonych do odwiedzania mnie, gdyby zdecydowal sie pan przyjechac i ze mna porozmawiac. Jest jeszcze jedna rzecz. Nie tylko jestem niewinny postawionych mi zarzutow, ale znam nazwisko czlowieka, ktory popelnil te zbrodnie. Z nadzieja, ze mi Pan pomoze, Robert Earl Ferguson Numer 212009 Wiezienie Stanowe Florydy Starke, Floryda Kilka chwil zajelo Cowartowi przetrawienie listu. Przeczytal go kilkakrotnie, probujac uporzadkowac wrazenia. Czlowiek ten z cala pewnoscia wyrazal sie jasno, byl dobrze wyksztalcony i poslugiwal sie wyszukanym jezykiem, no i twierdzil, ze jest niewinny, ale w przypadku wiezniow, szczegolnie tych, na ktorych zapadl wyrok smierci, bylo to raczej regula niz wyjatkiem. Zawsze zastanawial sie, dlaczego wiekszosc ludzi, nawet jesli stoja w obliczu smierci, obstaje przy wizerunku niewinnosci. Prawda ta dotyczyla nawet najbardziej zatwardzialych psychopatow, wielokrotnych mordercow, dla ktorych zycie ludzkie znaczylo tak niewiele, ze zabic to bylo mniej wiecej tyle, co z kims porozmawiac. Jednak gdy dochodzilo do oskarzenia, chcieli zachowac otoczke niewinnosci, chyba ze udalo sie ich przekonac, iz przyznanie sie moze zlagodzic wyrok. Tak jakby dla nich slowo "niewinny" znaczylo cos innego; jakby strach, w obliczu ktorego sie znalezli, zmazywal ich wine. Ta mysl przypomniala mu oczy chlopca. Oczy pojawiajace sie w wielu nocnych koszmarach. Bylo wtedy pozno. Ranek przedzieral sie przez lepki upal lata w Miami, gdy ze snu wyrwal go telefon. Musial udac sie do domu oddalonego o dziesiec lub dwanascie przecznic od jego mieszkania. Redaktor naczelny, sterany praca, zaspanym glosem wyslal go na makabryczny spektakl. Wtedy pracowal jeszcze w dziale miejskim i zajmowal sie zadaniami ogolnymi, ktore na ogol sprowadzaly sie do zabojstw. Dotarl pod wskazany adres i przez godzine krazyl poza liniami policyjnymi, czekajac az cos sie wydarzy i wpatrujac sie poprzez ciemnosci w schludny, parterowy dom ranczerski, ze starannie utrzymanym trawnikiem i nowym BMW zaparkowanym na podjezdzie. Byl to sredniej klasy dom jakiegos nizszego ranga dyrektora i jego zony. Widzial wewnatrz technikow kryminalistyki, roznych detektywow oraz pracownikow personelu medycznego, ale nie mogl dostrzec, co zaszlo. Caly teren oswietlony byl pulsujacymi swiatlami kogutow policyjnych, rzucajacymi na wszystko krotkie, czerwone i niebieskie blyski. Swiatla wydawaly sie gestniec w wilgotnym powietrzu. Sasiedzi, wywabieni z domow, w zgodny sposob opisywali malzenstwo zamieszkujace dom: mili, uprzejmi, ale skryci. Wszyscy reporterzy znali te spiewke. O ofiarach zabojstw zawsze mowilo sie, ze byly skryte, niezaleznie od tego, czy byla to prawda, czy tez nie. Tak jakby sasiedzi chcieli nagle odciac sie od grozy, ktora pojawila sie jak grom z jasnego nieba. W koncu zauwazyl Vernona Hawkinsa, ktory wychodzil z domu bocznymi drzwiami. Stary detektyw umknal policyjnym reflektorom i kamerom telewizyjnym i oparl sie o drzewo, jakby byl zupelnie wyczerpany. Znal Hawkinsa od lat, spotykali sie przy wielu zdarzeniach. Ten doswiadczony detektyw zawsze darzyl Cowarta szczegolna sympatia, czesto dawal mu cynk, przekazywal poufne i objasnial tajne informacje; wtajemniczal reportera w niezwykle ponury zywot detektywa do spraw zabojstw. Cowart ukradkiem przeslizgnal sie pod zolta tasma policyjna i podszedl do detektywa. Ten zmarszczyl brwi, po czym wzruszyl ramionami i gestem dal mu znak, zeby usiadl. Detektyw zapalil papierosa. Przez chwile patrzyl na rozzarzona koncowke. -Takie sprawy to morderstwo - powiedzial smiejac sie ponuro. - Wykanczaja mnie. Kiedys ten proces byl powolny, ale sie starzeje, wiec znacznie przyspieszyl. -Czemu wiec nie rzucisz tego? - spytal Cowart. -Bo nigdy nie odkrylem nic innego, co oddalaloby ode mnie zapach smierci. Detektyw zaciagnal sie gleboko, a czerwony ognik oswietlil mu zmarszczki na twarzy. Po chwili milczenia odwrocil sie ku Cowartowi. -No wiec, Matty, co wyciagnelo cie w taka noc? Powinienes siedziec w domu z ta twoja ladniutka zona. -Przestan, Vernon. Detektyw usmiechnal sie i delikatnie oparl glowe o drzewo. -Skonczysz jak ja. Nie pozostanie ci nic oprocz walesania sie po miejscach zbrodni. -Daj mi spokoj, Vernon. Co tam sie stalo w srodku? Detektyw zasmial sie krotko. -Facet goly i martwy. Gardlo podciete w lozku. Kobieta gola i martwa. Gardlo podciete w lozku. Caly pieprzony dom uwalany krwia. -I co? -Podejrzany zatrzymany. -Kto? -Nastolatek. Dzieciak, ktory zwial z domu w Des Moines. Przywiezli go wieczorem. Zeby go znalezc, pojechali az do Fort Lauderdale. Lubili swawolne trojkaty. Problem w tym, ze gdy juz sie z chlopakiem zabawili, doszedl do wniosku, ze moze wyciagnac od nich troche wiecej niz sto dolarow. Wiesz, widzial samochod, dobra dzielnica i tak dalej. Poklocili sie. Wyciagnal staroswiecka brzytwe. Taka zabawka to wciaz niezla bron. Pierwsze ciecie przeszlo prosto przez zyle szyjna faceta... Detektyw pokazal to w nocnym powietrzu, zamaszyscie rozcinajac ciemnosc zwinnym ruchem nasladujacym siekanie. -... Facet schodzi, jakby go ktos zastrzelil. Wydaje zaledwie dwa chrapniecia i po wszystkim. Mial akurat dosc czasu, zeby zdac sobie sprawe, ze umiera. Nieprzyjemny sposob opuszczenia tego padolu. Zona oczywiscie zaczyna wrzeszczec, probuje uciekac. Dzieciak lapie ja wiec za wlosy, odchyla glowe do tylu i bingo. Blyskawiczna robota. Kobieta wydaje tylko jeszcze jeden pisk. Ale co za pech. Ten pisk wystarcza, zeby zaalarmowac sasiada, ktory nas tu sciagnal. Jakis cierpiacy na bezsennosc facet, ktory akurat przechadzal sie z psem. Zlapalismy dzieciaka, jak opuszczal dom przez frontowe drzwi. Ladowal do samochodu sprzet grajacy, telewizor, ubrania, wszystko co dalo sie wyniesc. Uwalane krwia. Popatrzyl na podworko i spytal glucho: -Matty? Jakie jest Pierwsze Prawo Ulicy wedlug Hawkinsa? Cowart usmiechnal sie w ciemnosci. Hawkins lubil cytowac maksymy. -Pierwsze Prawo, Vernon, brzmi: nigdy nie szukaj klopotow, bo jak bedzie trzeba, to same cie znajda. Detektyw przytaknal. -Slodki dzieciak. Maly slodki psychopata. Mowi, ze nie ma z tym nic wspolnego. -Chryste. -To wcale nie takie dziwne - ciagnal detektyw. - To znaczy, dzieciak prawdopodobnie za cale zdarzenie obarcza wina dyrektorka i jego zone. Gdyby nie probowali go orznac, wiesz, o co chodzi. -Ale... -Zadnych wyrzutow sumienia. Ani krzty wspolczucia czy jakichkolwiek ludzkich odruchow. Taki dzieciak. Opowiada mi o wszystkim, a potem mowi: "Nic nie zrobilem. Jestem niewinny. Chce prawnika". Stoimy tam, wszedzie wokol pelno krwi, a on mowi, ze nic nie zrobil. Pewnie dlatego ze dla niego to nic takiego. Tak sadze. Chryste... Zniechecony i zmeczony odchylil sie do tylu. -Wiesz, ile ma lat? Pietnascie. Skonczyl pietnascie w zeszlym miesiacu. Powinien siedziec w domu i martwic sie pryszczami, randkami i odrabianiem lekcji. Z pewnoscia spedzi mlodosc w pudle. Moge sie zalozyc o wlasny dom. - Detektyw zamknal oczy i westchnal: - "Nic nie zrobilem. Nic nie zrobilem". Jezu. - Wyciagnal reke. - Popatrz. Mam juz piecdziesiat dziewiec pieprzonych lat, wybieram sie na emeryture i myslalem, ze juz nic mnie nie zdziwi. Dlon drzala. Cowart widzial, jak sie trzesie w pulsujacym swietle policyjnych reflektorow. -Wiesz co - powiedzial Hawkins przygladajac sie swojej dloni - odechciewa mi sie juz tego wszystkiego. Chyba sam wolalbym dac sie zabic, niz wysluchac jeszcze jednej relacji jakiegos goscia, ktory rozprawia o takim strasznym czynie, jakby nie mial on zadnego znaczenia. Jakby nie pozbawil nikogo zycia, a zaledwie zgniotl papierek od cukierka i rzucil go na ulice. Jakby smiecil, a nie popelnial morderstwo z premedytacja. - Odwrocil sie do Cowarta. - Chcesz zobaczyc? -Jasne. Chodzmy - odpowiedzial nieco zbyt szybko. Hawkins przyjrzal mu sie uwaznie. -Nie badz taki pewien. Zawsze tak cholernie szybko chcesz ogladac. To nieladnie. Uwierz mi tym razem na slowo. -Nie - odparl Cowart. - To tez moja praca. Detektyw wzruszyl ramionami. -Wprowadze cie, ale musisz mi cos przyrzec. -Co takiego? -Zobaczysz, co zrobil, potem ci go pokaze. Zadnych pytan, tylko mozesz na niego patrzec; siedzi w kuchni, ale masz napisac w gazecie, ze nie jest chlopakiem pokrzywdzonym przez zycie. Rozumiesz? Ze nie jest to biedny dzieciak, kopany przez los. Taka bajke zacznie jego prawnik, jak tylko sie tu pojawi. Chce inaczej. Napisz, ze jest morderca z zimna krwia. Lodowato zimna. Nie chce, zeby znalazl sie ktos, kto kupi gazete, spojrzy na jego zdjecie i pomysli: "Jak taki mily dzieciak mogl zrobic cos takiego". -Tyle moge - zgodzil sie Cowart. -W porzadku. - Detektyw wzruszyl ramionami, podniosl sie i ruszyli w strone drzwi frontowych. Gdy juz mieli wejsc do srodka, detektyw odwrocil sie do Cowarta i zapytal: - Jestes pewien? Ci ludzie sa tacy jak ty czy ja. Nie zapomnisz tego widoku. Nigdy. -Chodzmy. -Matty, zaufaj raz staruszkowi. -Daj spokoj, Vernon. -W takim razie oto twoja nocna mara - oznajmil detektyw. Co do tego mial absolutna racje. Cowart pamietal, jak wpatrywal sie w dyrektora i jego zone. Bylo tyle krwi, ze wygladali niemal, jakby byli ubrani. Za kazdym razem, gdy rozblyskal flesz fotografa, ciala blyszczaly przez ulamek sekundy. Bez slowa poszedl za detektywem do kuchni. Chlopak siedzial tam, ubrany w dzinsy i w adidasy, z obnazonym rachitycznym torsem, za jedna reke przykuty do krzesla. Cialo pokrywaly mu smugi krwi, ale zupelnie sie nimi nie przejmowal i wolna reka niedbale palil papierosa. To sprawialo, ze wygladal jeszcze mlodziej, jak dziecko, ktore probuje nasladowac starszych, zachowywac sie swobodnie, zeby zaimponowac obecnym w pomieszczeniu policjantom. Cowart zauwazyl w jasnej czuprynie chlopaka krew zlepiajaca mu wlosy i smuge wyschnietej brazowej krwi na policzku. Dzieciak nawet jeszcze nie musial sie golic. Gdy Cowart i detektyw weszli do pomieszczenia, chlopak podniosl glowe. -Kto to jest? - spytal wskazujac broda Cowarta. Przez chwile wzrok Matta skrzyzowal sie ze spojrzeniem chlopaka. Jego oczy mialy gleboki niebieski kolor i wyzieralo z nich nieskonczone zlo, jakby wpatrywaly sie w miecz kata. -Jest reporterem "Journala" - odparl Hawkins. -Czesc, reporterze! - rzucil dzieciak usmiechajac sie znienacka. -Co? -Powiedz wszystkim, ze nic nie zrobilem - powiedzial. Po czym rozesmial sie w piskliwy, skrzeczacy sposob, ktory wdarl sie w umysl Cowarta i na zawsze pozostal mu w pamieci. Hawkins wyprowadzil go z pomieszczenia na dwor, gdzie spiesznie nadciagal swit. Cowart wrocil do biura i napisal artykul o mlodym dyrektorze, jego zonie i nastolatku. Opisal biala posciel, zmieta i pokryta brazowymi plamami krwi, czerwone slady krwi rozbryzganej na scianach jak makabreska Dalego. Opisal dzielnice, schludny dom i zaswiadczenie, oprawione w ramki i wiszace na scianie, potwierdzajace ukonczenie przez ofiare kursu zaawansowanej sprzedazy. Napisal o pragnieniach szarych ludzi i pokusie zakazanego seksu. Opisal deptak w Fort Lauderdale, gdzie co noc szwendaly sie dzieciaki, z kazda minuta obrastajac w doswiadczenia wykraczajace daleko poza ich wiek. I opisal wzrok chlopaka, umiejetnie eksponujac go w artykule, zgodnie z zyczeniem Hawkinsa. Zakonczyl artykul slowami chlopaka. Gdy wieczorem wrocil do domu niosac pod pacha egzemplarz porannego wydania, gdzie cala pierwsza strone zajmowal jego artykul, poczul wyczerpanie, ktore bylo czyms wiecej niz brakiem snu. Wslizgnal sie do lozka i przytulil do zony, mimo ze wiedzial, iz ma zamiar go opuscic. Trzasl sie, jakby mial grype, nie mogac znalezc w otaczajacym go swiecie ani krzty ciepla. Cowart potrzasnal glowa i rozejrzal po swoim gabinecie. Hawkins juz nie zyl. Gdy konczyl kariere, odbyla sie skromna uroczystosc. Dostal emeryture i rozedma wykonczyla go kaszlem. Cowart wzial udzial w uroczystosciach i klaskal, gdy szef policji wymienial zaslugi detektywa. Zwykl byl odwiedzac detektywa w jego malutkim mieszkaniu w Miami Beach, gdy tylko mogl. Bylo to surowe wnetrze, udekorowane starymi wycinkami z prasy zawierajacymi artykuly napisane przez Cowarta czy przez innych dziennikarzy. -Pamietaj o zasadach - przypominal mu Hawkins na koniec kazdej wizyty - a jesli nie mozesz zapamietac, co ci powiedzialem o ulicach, ustal sobie wlasne reguly i zyj zgodnie z nimi. Smiali sie. Pozniej jezdzil do szpitala tak czesto, jak tylko mogl, cichaczem wczesniej wymykajac sie z biura. Jezdzil do detektywa i opowiadali sobie rozne historie, az nadszedl ten ostatni raz, gdy dotarl tam i znalazl Hawkinsa bez przytomnosci, lezacego pod namiotem tlenowym i nie wiedzial, czy detektyw go slyszal, gdy wyszeptal jego imie, ani czy poczul, gdy wzial go za reke. Spedzil przy lozku detektywa bardzo dluga noc i nawet nie zauwazyl, kiedy zycie Hawkinsa ulecialo w ciemnosci. Potem poszedl na pogrzeb wraz z kilkoma starymi policjantami. Byla flaga, trumna, pare slow ksiedza. Hawkins nie mial zony. Nie mial dzieci. Nie bylo lez. Jedynie koszmarne wspomnienia spuszczane do grobu. Cowart zastanawial sie, czy gdy sam umrze, bedzie to wygladalo tak samo. Ciekawe, co sie stalo z tym dzieciakiem, pomyslal. Pewnie wyszedl z zakladu dla nieletnich i znowu szwenda sie po ulicach. Albo siedzi w celi smierci wraz z autorem listu. Albo juz nie zyje. Spojrzal na list. To powinno sie ukazac niejako artykul, ale jako wiadomosci codzienne. Powinien przekazac to komus z dzialu miejskiego, zeby sie tym zajeli. Ja juz sie tym nie param. Jestem komentatorem. Pisze z dystansem, jako czlonek rady, ktora glosuje, decyduje i zajmuje stanowisko, zamiast kierowac sie emocjami. Nie posluguje sie wlasnym nazwiskiem. Na wpol podniosl sie z krzesla, zeby tak wlasnie postapic, i zatrzymal sie. Niewinny czlowiek. We wszystkich przestepstwach i procesach, o ktorych pisal, probowal przypomniec sobie jakiegos prawdziwie niewinnego czlowieka. Widzial mase orzeczen o niewinnosci, oskarzen oddalonych z braku dowodow, przegranych spraw z powodu elokwencji obrony lub nieporadnosci oskarzycieli. Ale nie mogl sobie przypomniec nikogo naprawde niewinnego. Spytal kiedys Hawkinsa, czy kiedykolwiek zdarzylo mu sie aresztowac kogos takiego, a tamten wybuchnal smiechem. -Czlowieka, ktory naprawde tego nie zrobil? Na pewno wiele spraw spieprzylismy, na wolnosci zostalo sporo facetow, ktorzy powinni isc do pudla. Ale zamknac kogos, kto jest zupelnie niewinny? To najgorsze co mogloby sie zdarzyc. Nie wiem, czy moglbym zyc z czyms takim. O nie. To jest jedyny przypadek, jaki naprawde nie pozwolilby mi spac spokojnie. Wzial list do reki. NIE POPELNILEM. Zastanawial sie, czy ktos nie moze spac spokojnie z powodu Roberta Earla Fergusona. Poczul goraca struge podniecenia. Pomyslal, ze jesli to prawda... Nie dokonczyl mysli, ale szybko przelknal sline tlamszac nagly przyplyw ambicji. Cowart przypomnial sobie wywiad, czytany lata wczesniej, o starzejacym sie koszykarzu, ktory w koncu mial zakonczyc dlugotrwala kariere. Czlowiek ten opowiadal o swoich osiagnieciach i porazkach takim tonem, jakby darzyl je rodzajem jednakowego, powsciagliwego szacunku. Zapytano go, dlaczego w koncu zdecydowal sie odejsc, i zaczal mowic o rodzinie i dzieciach, o potrzebie odsuniecia od siebie gry z czasow dziecinnych i kontynuowania zycia. Potem zaczal mowic o swoich nogach, jakby nie byly po prostu czescia ciala, ale dobrymi, starymi przyjaciolmi. Powiedzial, ze juz nie potrafi tak skakac jak niegdys, ze gdy zbiera sie, zeby wystrzelic w strone kosza, miesnie nog, ktore niegdys wybijaly go z taka latwoscia, jecza ze starosci i bolu, blagajac, zeby przestal. I powiedzial, ze bez wspolpracy nog dalsza gra nie ma sensu. Po czym rozegral swoj ostatni mecz i bez wysilku zdobyl trzydziesci osiem punktow - biegal, zwodzil i doskakiwal ponad kosz, jak lata wczesniej. Jakby cialo dalo temu czlowiekowi jeszcze jedna mozliwosc pozostawienia u ludzi niewypowiedzianego wrazenia. Cowart uwazal, ze to samo dotyczy pracy reporterskiej; ze potrzeba do niej tej mlodosci, ktora nie wie co to zmeczenie, tej woli, ktora pozwala zapomniec o potrzebie snu, o glodzie, o milosci, i skupic sie wylacznie na sledzonym watku. Nogi niektorych reporterow niosly ich dalej i wyzej niz innych, ktorzy potrzebowali odpoczynku. Mimowolnie naprezyl miesnie nog. Kiedys sam takie mialem, pomyslal. Zanim przenioslem sie tutaj, zeby sie odciac od nocnych koszmarow, zeby nosic garnitury, zachowywac sie w odpowiedzialny sposob i starzec z wdziekiem. A teraz jestem rozwiedziony i moja byla zona chce wykrasc mi jedyna rzecz, jaka kiedykolwiek naprawde kochalem bez opamietania, i siedze tu ukrywajac sie przed rzeczywistoscia, komentujac wydarzenia, ktore na nikogo nie maja zadnego wplywu. Scisnal list w dloni. Niewinny, pomyslal. Zobaczymy. Biblioteka w "Journalu" stanowila dziwna kombinacje nowego ze starym. Znajdowala sie tuz za sala redakcyjna, za biurkami, przy ktorych siedzieli dziennikarze wiadomosci codziennych. Na tylach biblioteki staly rzedy dlugich, metalowych szafek na akta, gdzie przechowywano wycinki prasowe sprzed dziesiatkow lat. Kiedys kazdy numer gazety byl dzielony na wycinki i starannie katalogowany wedlug osob, tematow, miejsc i wydarzen. Obecnie wykorzystywano do tego skomplikowane komputery, wielkie terminale z duzymi ekranami. Bibliotekarze po prostu czytali kazdy artykul podkreslajac kluczowe nazwiska czy pojecia i przekazywali je do elektronicznych katalogow. Cowart wolal ten dawniejszy sposob. Lubil przekladac sterty drukowanych wycinkow, przebierac i wybierac to, co bylo mu potrzebne. To tak jakby dane mu bylo trzymac w dloni odrobine historii. W dzisiejszych czasach wszystko bylo wydajne, szybkie i bezduszne. Ilekroc korzystal z biblioteki, zawsze droczyl sie na ten temat z jej pracownikami. Gdy przekroczyl prog, zauwazyla go mloda kobieta. Miala przyciagajace wzrok blond wlosy, byla wysoka i szczupla. Nosila druciane okulary i czasami zerkala ponad gorna krawedzia oprawki. -Tylko tego nie mow, Matt. -Czego mam nie mowic? -Tego co zawsze mowisz. Ze wolisz stary sposob katalogowania. -Nie powiem. -To dobrze. -Bo sama to powiedzialas. -To sie nie liczy. - Mloda kobieta rozesmiala sie. Podniosla sie i podeszla do lady, przy ktorej stal. - W czym moge ci pomoc? -Bibliotekarko Lauro. Czy ktos kiedys juz cie ostrzegl, ze zepsujesz sobie wzrok, jesli przez caly dzien bedziesz sie wpatrywac w ekran komputera? -Wszyscy mi to mowia. -Moze podalbym ci nazwisko... -... a ja poczaruje komputer? -Robert Earl Ferguson. -Co jeszcze? -Wyrok smierci. Skazany jakies trzy lata temu, w okregu Escambia. -Dobra. Zobaczymy... - Zasiadla pewnie do komputera, wystukala nazwisko na klawiaturze i nacisnela klawisz. Cowart zobaczyl, ze z ekranu zniklo wszystko, poza jednym slowem migajacym w narozniku monitora: "Szukam". Potem maszyna jakby sie zadlawila i ukazalo sie kilka slow. -Co mowi? - spytal. -Podal kilka hasel. Poczekaj, sprawdze. - Bibliotekarka wcisnela jeszcze kilka klawiszy i na ekranie pojawil sie inny zestaw slow. Przeczytala naglowki: - Byly student skazany na kare smierci za zamordowanie dziewczynki; Apelacja w sprawie morderstwa na wsi oddalona; Sad Najwyzszy Florydy rozpatruje wyroki smierci. To wszystko. Trzy artykuly. Wszystkie z wydania ukazujacego sie na zachodnim wybrzezu stanu. Jedynie ostatni artykul, ktory zapewne byl podsumowaniem, ukazal sie w glownym wydaniu. -Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok smierci - powiedzial Cowart. - Wiesz, wydaje mi sie, ze dawniej dokladniej zajmowalismy sie kazda sprawa o morderstwo... -Teraz juz nie. -Kiedys zycie ludzkie bardziej sie liczylo. Bibliotekarka wzruszyla ramionami. -Kiedys gwaltowna smierc byla znacznie wieksza sensacja niz dzisiaj, a ty jestes o wiele za mlody, zeby mowic o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiate... - Usmiechnela sie, a Cowart zawtorowal jej smiechem. - W kazdym razie obecnie wyroki smierci chyba juz spowszednialy na Florydzie. Mamy teraz... - zawahala sie odchylajac glowe i przez chwile badawczym wzrokiem wpatrujac sie w sufit - okolo dwustu osob w celach smierci. Gubernator podpisuje co miesiac dwa wyroki. To nie znaczy, ze sie je wykonuje, ale... - Spojrzala na niego i usmiechnela sie. - Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubieglym roku napisales te artykuly. O tym, ze jestesmy cywilizowanym narodem, zgadza sie? - Potakujaco pokiwala ku niemu glowa. -Zgadza sie. Pamietam, ze mysla przewodnia bylo: Nie powinnismy legalizowac morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuly. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowalismy ponad piecdziesiat listow, ktore, jak by to powiedziec, zajmowaly stanowisko odmienne niz moje. Wydrukowalismy piecdziesiat, ale dostalismy chyba z piec kwadrylionow. Te najlagodniejsze sugerowaly, ze nalezaloby publicznie sciac mi glowe. Te ostrzejsze byly bardziej wymyslne. Bibliotekarka usmiechnela sie. -Nie cieszymy sie popularnoscia, co? Mam ci je wydrukowac? -Jakbys mogla. Wolalbym byc lubiany... Obdarzyla go usmiechem i odwrocila sie do komputera. Znowu poruszala palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczela drukowac artykuly, trzesac sie i warczac. -Prosze. Wpadles na jakis trop? -Moze - odparl Cowart. Wyjal arkusz papieru z komputera. - Facet twierdzi, ze nic nie zrobil. Mloda kobieta wybuchnela smiechem. -To ciekawa historia. I jaka oryginalna. - Odwrocila sie z powrotem w strone ekranu komputera, a Cowart wrocil do swojego gabinetu. W miare jak Cowart czytal artykuly, wydarzenia, ktore wtracily Roberta Earla Fergusona do celi smierci, zaczynaly przybierac konkretna forme i ksztalty. Materialow znalezionych w bibliotece nie bylo wiele, jednak wystarczajaco duzo, zeby w wyobrazni Cowarta stworzyl sie pewien obraz. Dowiedzial sie, ze ofiara byla jedenastoletnia dziewczynka i ze jej zwloki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzezach bagniska. Z latwoscia wyobrazil sobie ciemne, zielono-brazowe listowie kryjace cialo. Tkwila w nim pewna chorobliwa, saczaca sie i zasysajaca sila; odpowiednie miejsce na spotkanie smierci. Czytal dalej. Ofiara byla corka czlonka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ja, gdy wracala ze szkoly do domu... Cowart ujrzal rozlozysty parterowy budynek z wypalanej cegly, polozony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany byl w kolorze bladego rozu lub sluzbowej zieleni; barwy, ktorych nie sa w stanie rozjasnic nawet podekscytowane glosy dzieci cieszacych sie koncem szkolnych zajec. Wlasnie wtedy jedna z nauczycielek uczacych w mlodszych klasach widziala, jak dziewczynka wsiadala do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu mialaby wsiadac do samochodu nieznajomego czlowieka? Ta mysl przyprawila go o dreszcz i poczul nagly przyplyw obaw o bezpieczenstwo wlasnej corki. Szybko wmowil sobie, ze Becky nie postapilaby w taki sposob. Gdy dziewczynka nie powrocila do domu, wszczeto alarm. Cowart byl pewien, ze miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazala zdjecia dziewczynki w wieczornych wiadomosciach. Na zdjeciu miala zapewne wlosy zwiazane w kitke, byla usmiechnieta, a na zebach nosila aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjecie, zrobione z nadzieja na jasna przyszlosc, a wykorzystane bez skrupulow jako dowod rozpaczy. Ponad dobe pozniej policjanci przeszukujacy okolice odkryli zwloki dziecka. Wiadomosci prasowe pelne byly eufemizmow: "brutalny napad", "nieludzka zbrodnia", "zmasakrowane cialo". Dla Cowarta brzmialy one jak dziennikarska stenotypia, ktora nie mogla oddac ze szczegolami prawdziwej grozy, jaka to dziecko przezylo. Tworca artykulow uciekl sie do serii bezpiecznych frazesow. Pomyslal, ze to musiala byc okropna smierc. Ludzie chcieli dowiedziec sie, co naprawde zaszlo, chociaz nie do konca, gdyz dokladna znajomosc faktow rowniez im spedzilaby sen z powiek. Czytal dalej. Wywnioskowal, ze Ferguson byl pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowala go krotko po znalezieniu ciala ofiary, na podstawie podobienstwa samochodu. Przesluchano go - brak bylo wzmianki, ze przetrzymywano go bez mozliwosci skontaktowania sie z prawnikiem, czy tez ze go bito - i przyznal sie do winy. To zeznanie oraz zgodnosc grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawaly sie jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaz Cowart nie byl tego zupelnie pewien. Rozprawy sadowe przyciagnely sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegol, ktory wydawal sie malo znaczacy lub niepewny, gdy podawano go w wiadomosciach, w oczach przysieglych mogl urosnac do niezwyklych rozmiarow. Ferguson mial racje co do wyroku sedziego. Cytat "... bestia, ktora powinno sie wyprowadzic i zastrzelic" byl mocno podkreslony w artykule. Pomyslal, ze tego roku sedzia prawdopodobnie startowal do ponownych wyborow. Inne materialy z biblioteki dostarczyly dodatkowych informacji; przede wszystkim, ze pierwsza apelacja Fergusona, oparta na niewystarczajacej ilosci dowodow przeciwko niemu, zostala oddalona przez Pierwszy Okregowy Sad Apelacyjny. Mozna bylo sie spodziewac takiego obrotu wydarzen. Sprawa wciaz czekala do rozpatrzenia przez Sad Najwyzszy Florydy. Dla Cowarta bylo jasne, ze Ferguson nie wzial sie jeszcze na powaznie za sadowe przepychanki. Wciaz pozostalo mu do wykorzystania wiele mozliwosci odwolan od wyroku. Cowart usiadl przy biurku i probowal wyobrazic sobie, co zaszlo. Oczami wyobrazni ujrzal odludny teren gleboko w lasach Florydy. Wiedzial, ze byla to czesc stanu, ktora nie miala nic wspolnego z powszechnym wyobrazeniem o Florydzie; z wypucowanymi, usmiechnietymi twarzami obywateli klasy sredniej, ktorzy masowo naplywali do Orlando i do Disney World, ani z podchmielonymi piwem studentami, ktorzy w czasie wakacji udawali sie na plaze, ani z turystami, ktorzy z przyczepami kempingowymi jechali na Cape Canaveral, zeby zrobic kilka zdjec kosmodromu. Z cala pewnoscia taka Floryda nie miala nic wspolnego z kosmopolitycznym, wyluzowanym obrazem Miami, ktore uchodzilo za cos w rodzaju amerykanskiej Casablanki. Pomyslal sobie, ze w Pachouli, mimo ze byly to lata osiemdziesiate, jesli gwalci sie i zabija biala dziewczynke, i do tego robi to czarny mezczyzna, do glosu dochodzi Ameryka w swoim najbardziej pierwotnym wydaniu. Ameryka, o jakiej ludzie woleliby zapomniec. Czy to wlasnie przytrafilo sie Fergusonowi? Z cala pewnoscia istniala taka ewentualnosc. Cowart podniosl sluchawke, zeby zadzwonic do adwokata, ktory zajmowal sie apelacja Fergusona. Polaczenie sie z prawnikiem zajelo Cowartowi niemal cala reszte przedpoludnia. Gdy w koncu udalo mu sie je uzyskac, natychmiast uderzyl go jego poludniowy, lukrowaty akcent. -Panie Cowart, mowi Roy Black. Co tez sprawia, ze dziennikarz z Miami zainteresowal sie sprawami tutaj, w okregu Escambia? - Slowo "tutaj" wymawial "tutej". -Dziekuje, ze pan oddzwonil, panie Black. Interesuje mnie jeden z panskich klientow. Niejaki Robert Earl Ferguson. Prawnik rozesmial sie krotko. -Gdy moja pracownica przekazala mi wiadomosc od pana, cos mi podpowiedzialo, ze dzwonil pan w sprawie pana Fergusona. Czego chce sie pan dowiedziec? -Przede wszystkim prosze mi strescic jego sprawe. -Wszystkie akta sa w tej chwili w stanowym Sadzie Najwyzszym. Uwazamy, ze dowody przeciwko niemu nie sa wystarczajace do wydania wyroku. I sadzimy, ze sedzia nie powinien byl brac pod uwage jego przyznania sie do winy. Powinien pan je przeczytac. To chyba najlepiej sformulowany dokument tego typu, jaki kiedykolwiek widzialem. Brzmi, jakby zostal napisany przez samych policjantow w biurze szeryfa. A bez tego zeznania sprawa praktycznie nie istnieje. Jesli Robert Earl nie zezna tego, co chca, zeby zeznal, nie maja po co isc do sadu chocby na dwie minuty. Nawet do najgorszego, zasciankowego, rasistowskiego sadu na swiecie. -A dowody w postaci probek krwi? -Laboratorium w okregu Escambia jest dosc prymitywne; nie takie do jakich jestescie przyzwyczajeni tam, w Miami. Okreslili jedynie zasadnicza grupe krwi. Zero plus. Taka grupa wystepowala w nasieniu znalezionym u zmarlej i taka grupe ma Robert Earl. Oczywiscie taka sama grupe ma kilka tysiecy innych mezczyzn w tym okregu. Jednak jego obronca nie pokwapil sie, aby w tej sprawie przesluchac ludzi z dzialu medycznego. -A samochod? -Zielony ford z numerami z innego stanu. Nikt nie rozpoznal Roberta Earla i nikt nie mogl stwierdzic z cala pewnoscia, ze dziewczynka wsiadla do jego samochodu. Nie bylo to nic, co mozna by nazwac dowodem posrednim; do diabla, to zaledwie poszlaki. Powinny zostac wysmiane na rozprawie. -Nie byl pan jego adwokatem podczas rozprawy, zgadza sie? -Nie, prosze pana. Ten przywilej przypadl w udziale komus innemu. -Podwazyl pan solidnosc tamtego przedstawiciela prawa? -Jeszcze nie. Ale zrobie to. Chlopak studiujacy na trzecim roku wydzialu prawa Uniwersytetu Florydy poradzilby sobie z ta sprawa lepiej. Nawet uczen liceum poradzilby sobie lepiej. Wkurza mnie to. Nie moge sie doczekac, kiedy napisze to podwazenie. Jednak nie chce strzelac ze wszystkich dzial naraz. -Co pan przez to rozumie? -Panie Cowart - powiedzial wolno adwokat - czy wy tam wiecie, na czym polega przeprowadzanie apelacji w sprawie wyrokow smierci? Cala sprawa sprowadza sie do gryzienia jablka po malutkim kawalku. W ten sposob mozna to przeciagac latami. Ludzie zapominaja. Nalezy pozwolic, zeby czas popracowal troche na nasza korzysc. Nie wykorzystuje sie z miejsca najlepszych kart, bo natychmiast posadza chlopaka na goracym krzeselku, lapie pan? -Rozumiem - odparl