KATZENBACH JOHN W slusznej sprawie (Just Cause) JOHN KATZENBACH Przeklad Wieslawa Cieplucha Anna Dunajska Pawel Clapak Dedykuje te ksiazke mojej MatceOraz pamieci trzech osob V. A. Eagle. W. A. Nixon i H. Simons Jestem szczegolnie wdzieczny za pomoc moim przyjaciolom: Joe Oglesby'emu z "The Miami Herald" i Athelii Knight z "The Washington Post". Ich trafne sugestie niezwykle pomogly w przygotowaniu niniejszej ksiazki. Oczywiscie niemozliwe byloby jej napisanie bez pomocy i wyrozumialosci mojej zony, Madeleine Blais oraz dzieci. Kto walczy z potworami, powinien uwazac, zeby nie stac sie przy tym jednym z nich. A gdy zagladasz w glebie, glebia zaglada w Ciebie. FRIEDRICH WILHELM NIETZSCHE Poza dobrem i ziem Pieklo jest wybrukowane dobrymi zamiarami, a nie zlymi. GEORGE BERNARD SHAW Maksymy dla rewolucjonistow Czesc pierwsza WIEZNIOWIE Gdy zdobywasz nagrode, ludzie opowiadaja ci dowcip: No to teraz juz znasz pierwsza linijke wlasnego nekrologu. Rozdzial pierwszy KOMENTATOR Tego ranka kiedy przyszedl list, Matthew Cowart obudzil sie w samotnosci w niemal zimowa pogode.Nad ranem zerwal sie jednostajny polnocny wiatr i wydawal sie odpychac nocna czern, mazac poranne niebo odcieniem brudnej szarosci zadajacej klam prawdziwemu wygladowi miasta. Gdy wyszedl z mieszkania na ulice, uslyszal szelest palmy, na ktora napieral wiatr i potrzasal nia, krzyzujac jej liscie jak miecze. Mocno skulil ramiona i pozalowal, ze nie wlozyl swetra pod marynarke. Co roku zdarzalo sie kilka takich porankow wypelnionych obietnica ponurego nieba i porywistych wiatrow. Natura zrobila sobie dowcip sprawiajac, ze turysci w Miami Beach narzekali i spacerowali po plazach odziani w swetry. W Malej Hawanie starsze kobiety wkladaly ciezkie welniane okrycia i przeklinaly wiatr zapominajac, ze latem nosily parasolki i przeklinaly upal. W Liberty City, w szczurzych norach i w szczelinach domow gwizdal wiatr. Rudery zmagaly sie z wichura i dygotaly rurami. Jednak wkrotce miasto mialo powrocic do swojej spoconej, lepkiej normalnosci. To potrwa z dzien, pomyslal, idac zwawym krokiem, moze dwa. Cieple powietrze odswiezy Poludnie i wszyscy szybko zapomnimy o zimnie. Matthew Cowart byl czlowiekiem, ktory w niefrasobliwy sposob podchodzil do zycia. Okolicznosci i pech pozbawily go wielu doswiadczen zblizajacego sie sredniego wieku; zwykly rozwod odsunal go od zony i dziecka, smierc zabrala rodzicow; przyjaciele poddali sie innemu rodzajowi bytu, okreslonemu przez rozwijajace sie kariery, czeredy malych dzieci, raty za samochody i splaty domow. Przez jakis czas niektorzy usilowali zapraszac go na imprezy i przyjecia, jednak wraz z narastaniem samotnosci, w ktorej najwyrazniej znajdowal zadowolenie, zaproszenia te stawaly sie coraz rzadsze, az w koncu ustaly. Jego zycie towarzyskie ograniczylo sie do jakiegos bankietu biurowego raz na jakis czas i do pogawedek w sklepie. Nie mial kochanki i fakt ten wprawial go w lekkie zaklopotanie. Mieszkal we wlasnym, skromnym mieszkaniu, w poteznym wiezowcu nad zatoka, zbudowanym w latach piecdziesiatych. Wstawil stare meble, regaly wypelnione powiesciami kryminalnymi i aktami prawdziwych zbrodni, uzupelnil to wszystko pospolitymi naczyniami, a na scianach powiesil kilka nie wbijajacych sie w pamiec, oprawionych reprodukcji. Czasami wydawalo mu sie, ze od chwili gdy zona zabrala ich corke, jego zycie pozbawione zostalo kolorow. Jego potrzeby zaspokajaly cwiczenia gimnastyczne - obowiazkowe dziesiec kilometrow biegu dziennie przez srodmiejski park i, od czasu do czasu, mecz koszykowki w YMCA; oraz praca w gazecie. Czul sie niezwykle wolny, ale jednoczesnie martwilo go w jakis sposob, ze nikomu nic nie jest winien. Wiatr wciaz dal silnie, szarpiac i wydymajac trzy flagi przed glownym wejsciem do "The Miami Journal". Zatrzymal sie na chwile i spojrzal na pozbawiony uczuc zolty prostokatny budynek. Na jednej ze scian ogromnymi, czerwonymi, neonowymi literami wypisana byla nazwa gazety. Bylo to znane miejsce, slawne z powodu swej drapieznosci i potegi. Z drugiej strony biuro wychodzilo na zatoke. Widac bylo wzburzona wode, ktora rozpryskiwala sie o nabrzeze, gdzie wyladowywano ogromne bele gazet. Kiedys, gdy siedzial sam w stolowce i jadl kanapke, zauwazyl brykajaca w jasnoblekitnej wodzie, nie dalej niz dziesiec metrow od doku zaladunkowego, rodzine manatow. Ich brunatne grzbiety wylanialy sie ponad powierzchnie i zanurzaly z powrotem pod falami. Rozejrzal sie, zeby podzielic sie z kims swoim odkryciem, ale nikogo nie bylo i kolejnych kilka dni spedzal w porze lunchu nie odrywajac oczu od falujacej niebieskozielonej tafli, w nadziei powtornego zauwazenia zwierzat. To wlasnie podobalo mu sie na Florydzie. Ten stan wydawal sie wyrwany jakiejs dzungli, ktora bez przerwy zagrazala przejeciem wszelkiej cywilizacji i wlaczeniem jej do swej pierwotnej enklawy. W gazecie ciagle ukazywaly sie wzmianki o czterometrowych aligatorach, ktore utknely na wjezdzie na miedzystanowa autostrade i zablokowaly ruch. Uwielbial te historie: bestia z zamierzchlych czasow w konfrontacji z bestia wspolczesna. Cowart wszedl szybko przez podwojne drzwi, ktore prowadzily do sali redakcyjnej "Journala", machajac po drodze reka do recepcjonistki skrytej czesciowo za konsola telefoniczna. Obok wejscia znajdowala sie sciana poswiecona tablicom pamiatkowym, dyplomom i nagrodom: parada Pulitzerow, Kennedych, Cabotow, Pylesow i innych, o niezwykle swiatowych nazwiskach. Zatrzymal sie przed rzedem skrzynek na listy, aby wyciagnac poranna poczte, szybko przekartkowal codzienne komunikaty i tuzin oswiadczen prasowych, stwierdzen politycznych oraz propozycji, kazdego dnia naplywajacych z reprezentacji Kongresu, biura burmistrza, biura okregu i z policji, informujacych o wydarzeniach, ktore wydawaly im sie warte zamieszczenia na lamach. Westchnal uswiadamiajac sobie, ile pieniedzy marnuje sie na te wszystkie jalowe wysilki. Ale jedna z kopert przyciagnela jego wzrok. Wyciagnal ja z pliku pozostalych. Byla cienka, biala. Na wierzchu mocnym, drukowanym pismem wypisane bylo jego nazwisko i adres. W narozniku widnial adres zwrotny, opatrzony numerem poczty w Starke, na Florydzie, w polnocnej czesci stanu. Natychmiast przyszlo mu na mysl wiezienie stanowe. Polozyl go na innych listach i udal sie w strone swojego gabinetu, kluczac pomiedzy biurkami zapelniajacymi pomieszczenie, klaniajac sie kilku reporterom, ktorzy przyszli wczesniej i juz pracowali przy telefonach. Pomachal do redaktora dzialu miejskiego, ktory siedzial posrodku pokoju z nogami na biurku i czytal ostatnie wydanie. Nastepnie przeszedl przez szereg drzwi na tylach sali redakcyjnej, opatrzonych napisem DZIAL WYDAWNICZY. Byl w polowie drogi, gdy obok uslyszal glos. -Ha, mlody Turek wczesnie przychodzi. Co cie tu sprowadza przed nadciagnieciem reszty ferajny? Denerwujesz sie klopotami w Bejrucie? Czy nie mozesz spac z powodu prezydenckiego programu odnowy gospodarczej? Cowart wystawil glowe za przepierzenie. -Dzien dobry, Will. Tak naprawde to chcialem po prostu wykorzystac bezplatna linie telefoniczna i zadzwonic do corki. Prawdziwie glebokie i bezuzyteczne zamartwianie pozostawie tobie. Will Martin rozesmial sie i odgarnal z oczu kosmyk siwych wlosow ruchem, ktory latwiej mozna by przypisac dziecku niz staruszkowi. -Idz. Wykorzystaj niezmierna hojnosc finansowa naszej ukochanej gazety. Jak skonczysz, to rzuc okiem na material w "Wiadomosciach Lokalnych". Wyglada na to, ze jeden z naszych strozow sprawiedliwosci w czarnych togach niezle zalatwil sprawe dla starego kumpla, ktorego zlapano najezdzie pod wplywem. Moze by sie nadalo jako material do jednej z twoich popularnych krucjat na temat zbrodni i kary. -Przejrze to - odparl Cowart. -Cholernie zimny ranek - zauwazyl Martin. - Jaki pozytek z mieszkania tutaj, skoro i tak marznie sie po drodze do pracy? Rownie dobrze moglaby to byc Alaska. -Moze by tak napisac material wystepujacy przeciwko pogodzie. I tak zawsze probujemy wplynac na wyroki niebios. Moze tym razem nam sie uda? -Masz racje - usmiechnal sie Martin. -A ty jestes najodpowiedniejszym do tego czlowiekiem - stwierdzil Cowart. -Zgadza sie - odparl Martin. - Mam duzo lepsze uklady z Wszechmogacym, bo nie nurzam sie w grzechu jak ty. To sie przydaje w takiej pracy. -To dlatego ze dolaczysz do niego znacznie wczesniej niz ja. Jego sasiad wybuchnal: -Dyskryminujesz ludzi z racji wieku - zaprotestowal, wygrazajac palcem. - I pewnie tez z racji plci, rasy i narodowosci, jak i wszelkich innych. Cowart rozesmial sie, podszedl do swojego biurka, rzucil na srodek stos korespondencji, a na wierzchu polozyl te jedna koperte. Siegnal po nia, a druga reka zaczal wykrecac numer swojej bylej zony. Pomyslal, ze jesli dopisze mu szczescie, to akurat beda w trakcie spozywania sniadania. Czekajac na polaczenie oswobodzil reke, przytrzymujac sluchawke przy uchu ramieniem. Gdy uslyszal sygnal dzwonka telefonu, otworzyl koperte i wyjal pojedyncza kartke zoltego papieru w linie. Szanowny Panie Cowart, Oczekuje obecnie kary smierci za zbrodnie, ktorej NIE POPELNILEM. -Halo? Odlozyl list. -Czesc, Sandy. Tu Matt. Chcialbym przez chwile porozmawiac z Becky. Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam. -Czesc, Matt. - Wyczul wahanie w jej glosie. - Nie. Tylko szykujemy sie juz do wyjscia. Tom musi byc wczesnie w sadzie, wiec zawiezie ja do szkoly i... - Przerwala na chwile, po czym ciagnela dalej: - Nie, w porzadku. I tak jest kilka spraw, o ktorych chcialam z toba porozmawiac. Ale musza niedlugo wyjsc, wiec postaraj sie nie gadac za dlugo. Zamknal oczy i pomyslal, jakie to bolesne nie moc uczestniczyc w codziennym zyciu wlasnej corki. Wyobrazil sobie mleko rozlane przy sniadaniu, czytanie ksiazek do poduszki, trzymanie za reke w czasie choroby, podziwianie obrazkow namalowanych w szkole. Stlumil rozczarowanie. -Jasne. Chcialem jej tylko powiedziec czesc. -Zawolam ja. Matthew Cowart uslyszal trzask sluchawki odkladanej na stol i w ciszy, ktora zapanowala, spojrzal na slowa: NIE POPELNILEM. Przypomnial sobie swoja zone w dzien, kiedy sie poznali w siedzibie gazety Uniwersytetu Michigan. Byla drobna, ale jej energia wydawala sie przeczyc rozmiarom. Studiowala projekt graficzny i pracowala na pol etatu, wykonujac rozklady i naglowki. Sleczala nad probkami stron odgarniajac z twarzy ciemne falujace wlosy i skupiala sie tak intensywnie, ze rzadko docieral do niej dzwonek telefonu. Nie reagowala na niesmaczne zarty, ktore rozbrzmiewaly w rozpasanej atmosferze sali redakcyjnej. Cenila sobie dokladnosc i porzadek, podchodzila do zycia jak kreslarz. Jako corka kapitana strazy pozarnej, ktory zginal wykonujac obowiazki sluzbowe, i nauczycielki szkoly podstawowej, pochodzaca z jakiegos miasta na Srodkowym Wschodzie, pozadala dobr doczesnych i laknela wygod. Wydala mu sie piekna. Oniesmielala go i zdziwil sie, gdy zgodzila sie pojsc z nim na randke. Zdziwil sie jeszcze bardziej, gdy po kilku randkach przespala sie z nim. On byl redaktorem sportowym, co ona uznawala za glupawe marnowanie czasu. W jej oczach sport sprowadzal sie do zmagan grupy mezczyzn o przerosnietych muskulaturach nad pilkami o roznych ksztaltach. Probowal ja rozmilowac w wydarzeniach sportowych, ale byla nieprzejednana. Po jakims czasie zaczal pracowac jako redaktor wiadomosci. Ich zwiazek stawal sie coraz trwalszy, a on coraz wytrwalej polowal na material. Uwielbial te nie konczace sie godziny, sledzenie rozwoju wydarzen, zniewolenie pisaniem. Twierdzila, ze bedzie slawny albo przynajmniej znany. Wyjechala z nim, gdy dostal od malej gazety ze Srodkowego Wschodu pierwsza propozycje pracy. Szesc lat pozniej wciaz byli razem. Tego samego dnia gdy powiedziala mu, ze jest w ciazy, otrzymal oferte pracy od "Journala". Mial zajac sie sprawami sadow kryminalnych. Ona spodziewala sie Becky. -Tatus? -Czesc, skarbie. -Czesc, tatusiu. Mama powiedziala, ze moge porozmawiac tylko chwilke. Musze isc do szkoly. -U was tez jest zimno, skarbie? Wloz plaszczyk. -Wloze. Tom kupil mi plaszczyk z pomaranczowym piratem, jak znaczek druzyny Bucksow. Wloze go. Poznalam tez niektorych graczy. Byli na pikniku, gdzie pomagalismy zebrac pieniadze na cele dobroczynne. -To wspaniale - odparl Matthew. Cholera, pomyslal. -Czy gracze futbolowi sa wazni, tatusiu? Rozesmial sie. -Na swoj sposob. -Tatusiu, czy cos nie tak? -Nie, skarbie. Dlaczego? -Na ogol nie dzwonisz rano. -Jak sie obudzilem, to strasznie za toba zatesknilem i chcialem tylko uslyszec twoj glos. -Ja tez za toba tesknie, tatusiu. Zabierzesz mnie znowu do Disney World? -Wiosna. Obiecuje. -Tatusiu, musze isc. Tom na mnie kiwa. Och, tatusiu, jeszcze cos. W drugiej klasie mamy specjalny klub, ktory sie nazywa klubem stu ksiazek. Jak sie przeczyta sto ksiazek, to daja nagrode. Wlasnie przeczytalam setna! -Wspaniale! Co dostalas? -Specjalna odznake i na koniec roku wyprawia mi przyjecie. -To swietnie. Jaka ksiazka podobala ci sie najbardziej? -To jasne. Ta, ktora mi przyslales: "Krnabrny smok". - Rozesmiala sie. - Przypomina mi ciebie. Zawtorowal jej smiechem. -Musze juz isc - powtorzyla. -Dobrze. Kocham cie i strasznie za toba tesknie. -Ja tez. Pa. -Pa - odpowiedzial, ale odeszla juz od telefonu. Minela kolejna glucha chwila, zanim jego byla zona podniosla sluchawke. Odezwal sie pierwszy. -Piknik na cele dobroczynne z udzialem graczy futbolu? Zawsze pragnal nienawidzic mezczyzny, ktory zajal jego miejsce; nienawidzic go za to, czym sie zajmuje, to znaczy radcostwo prawne, za to jak wyglada, czyli ze jest postawny i ma imponujaca klatke piersiowa, jak u czlowieka, ktory spedza przerwy na lunch podnoszac ciezary w ekskluzywnej silowni. Pragnal wyobrazac sobie, ze jego nastepca jest okrutny, ze jest samolubnym kochankiem, beznadziejnym ojczymem, ze nie jest w stanie utrzymac rodziny, ale zadna z tych rzeczy nie byla prawda. Wkrotce po tym, gdy jego byla zona zapowiedziala zamiar powtornego wyjscia za maz, Tom, nie mowiac jej o tym, przylecial do Miami, zeby sie z nim spotkac. Poszli sie napic i zjedli razem obiad. Cel tej wizyty byl niezbyt jasny, lecz po drugiej butelce wina prawnik oswiadczyl mu z prostolinijna szczeroscia, ze nie probuje go zastapic w oczach jego corki, ale skoro juz beda mieszkac razem, uczyni, co bedzie mogl, zeby jego tez pokochala. Cowart mu uwierzyl, poczul jakis dziwny rodzaj satysfakcji i ulgi, zamowil kolejna butelke wina i doszedl do wniosku, ze w pewien sposob lubi swojego nastepce. -To w zwiazku z firma prawnicza. Pomagaja sponsorowac w Tampa akcje Zjednoczonej Drogi. Stad sie wzieli gracze futbolu. Na Becky wywarlo to spore wrazenie, ale oczywiscie Tom nie powiedzial jej, ile meczow Bucksi wygrali w ostatnim roku. -I slusznie. -Tez tak mysle. W kazdym razie na pewno byli to najwieksi faceci, jakich kiedykolwiek widzialam - rozesmiala sie Sandy. Zanim zaczela mowic dalej, nastala chwila ciszy. -Co u ciebie? Co slychac w Miami? Rozesmial sie. -W Miami jest zimno, co doprowadza wszystkich do szalu. Wiesz, jak to jest, ludzie nie maja jesionek ani ogrzewania w domach. Wszyscy sie trzesa, odchodza od zmyslow i czekaja, az sie ociepli. Mnie to nie przeszkadza. Przystosowalem sie. -Czy nadal mecza cie koszmary senne? -Z rzadka. Niezbyt czesto. Panuje nad tym. Lekko mijal sie z prawda. Wiedzial, ze nie uwierzy, ale przyjmie do wiadomosci bez zadawania dalszych pytan. Przeszedl go silny dreszcz, gdy przypomnial sobie, jak nienawidzi nocy. -Mozesz sie leczyc. Gazeta zaplaci. -To starta czasu. Od miesiecy nic mnie nie nawiedzalo - sklamal odwazniej. Uslyszal jej westchnienie. -Cos nie tak? - spytal. -Coz - stwierdzila. - Chyba powinnam ci powiedziec. -Wiec powiedz. -Bedziemy mieli z Tomem dziecko. Becky juz nie bedzie sama. Zakrecilo mu sie lekko w glowie i przeszylo go kilka roznych mysli i odczuc. -Prosze, prosze. Moje gratulacje. -Dziekuje - mruknela jego byla zona. - Chyba nie rozumiesz. -Czego? -Becky stanie sie czescia rodziny. Bardziej niz do tej pory. -Tak? -Nie rozumiesz, prawda? Co sie stanie. To ty bedziesz ta osoba z zewnatrz. Tak mi sie niestety wydaje. Juz teraz nielatwy jest dla niej fakt, ze mieszkasz w drugim koncu stanu. Poczul sie, jakby ktos wymierzyl mu policzek. -To nie ja mieszkam w drugim koncu stanu. To ty. To ty sie wyprowadzilas. -Nie wracajmy do starych spraw - odparla Sandy. Po chwili ciagnela dalej: - W kazdym razie sytuacja ulegnie zmianie. -Nie rozumiem dlaczego... - zajaknal sie. -Uwierz mi - powiedziala. Z jej tonu wynikalo, ze znacznie wczesniej starannie przygotowala sobie mowe. - Bedzie spedzac z toba mniej czasu. Jestem tego pewna. Duzo o tym myslalam. -Tego nie bylo w umowie. -Umowe mozna zmienic. Wiesz o tym. -Nie sadze - odpowiedzial, a w jego glosie pojawilo sie pierwsze ostrze gniewu. -Coz - uciela krotko - nie pozwole dac sie wyprowadzic ta rozmowa z rownowagi. Zobaczymy. -Ale... -Matt, musze juz isc. Chcialam tylko, zebys o tym wiedzial. -Swietnie - odparl. - Stokrotne dzieki. -Pozniej o tym porozmawiamy, o ile w ogole jest o czym rozmawiac. Jasne, pomyslal, jak juz skonsultujesz sie z adwokatami i pracownikami opieki spolecznej i zupelnie spiszesz mnie na straty. Wiedzial, ze to nieprawda, ale nie potrafil odepchnac tej mysli. -Tym razem nie rozmawiamy o twoim zyciu - odezwala sie. - Juz nie. Tym razem chodzi o mnie. Odlozyla sluchawke. Mylisz sie, pomyslal. Rozejrzal sie po swoim gabinecie. Przez male okno dojrzal niebo roztaczajace nad srodmiesciem stalowa szarosc. Spojrzal na slowa widniejace przed nim: NIE POPELNILEM. Wszyscy jestesmy niewinni, pomyslal. To dowod na to, jak trudna jest niewinnosc. Nastepnie, probujac zapomniec o rozmowie, wzial list i zaczal czytac dalej: Czwartego maja 1987 roku wlasnie wrocilem do domu mojej babki w miasteczku Pachoula, w okregu Escambia. W tym czasie bylem studentem Uniwersytetu Rutgersa w Nowym Brunszwiku, w New Jersey, i konczylem wlasnie trzeci rok. Bylem u babki juz od kilku dni, gdy zostalem zabrany do biura szeryfa na przesluchanie w sprawie gwaltu i morderstwa, ktore popelniono kilka kilometrow od domu mojej babki. Ofiara byla biala. Ja jestem czarny. Naoczny swiadek widzial, jak zielony ford, podobny do mojego, odjezdzal z miejsca, w ktorym zniknela dziewczynka. Przez trzydziesci szesc godzin trzymano mnie bez jedzenia, picia i snu oraz mozliwosci porozumienia sie z prawnikiem. Kilkakrotnie zostalem pobity przez zastepcow szeryfa. Bili mnie ksiazkami telefonicznymi, gdyz te nie pozostawiaja sladow. Mowili, ze mnie zabija, a jeden z nich przystawil mi rewolwer do skroni i naciskal spust. Za kazdym pociagnieciem kurek uderzal w pusty bebenek. Na koniec powiedzieli mi, ze jesli sie przyznam, nic mi sie nie stanie. Bylem przerazony i wyczerpany, wiec sie przyznalem. Nie mialem pojecia o szczegolach, zapoznali mnie jedynie z ogolnym zarysem zbrodni i przyznalem sie. Po tym, jak sie ze mna obeszli, przyznalbym sie do wszystkiego. ALE NIC NIE ZROBILEM! Po kilku godzinach usilowalem cofnac moje oswiadczenie, jednak mi sie to nie udalo. Moj obronca z urzedu odwiedzil mnie przed rozprawa zaledwie trzykrotnie. Ponadto nie przeprowadzil dochodzenia, nie zwolal swiadkow, ktorzy potwierdziliby moja obecnosc w innym miejscu w momencie dokonania zbrodni, nie podwazyl nielegalnie zdobytego przyznania sie do winy. Lawa przysieglych, skladajaca sie wylacznie z bialych, wysluchala dowodow i, po godzinnej naradzie, uznala mnie winnym. Kolejna godzine zajelo im zaproponowanie kary smierci. Bialy sedzia poparl ten wyrok. Nazwal mnie bestia, ktora powinno sie wyprowadzic i zastrzelic.Od trzech lat przebywam w celi smierci. Pokladam ogromne nadzieje, ze sad oddali wyrok, ale to moze potrwac jeszcze wiele lat. Czy zechce mi Pan pomoc? Dowiedzialem sie od innych wiezniow, ze pisze Pan artykuly krytykujace kare smierci. Jestem niewinnym czlowiekiem, majacym w perspektywie najwyzszy wymiar kary z powodu rasistowskiego systemu, ktory zostal wykorzystany przeciwko mnie. W te sytuacje wpedzily mnie uprzedzenia, ignorancja i zlo. Prosze mi pomoc. Ponizej napisalem nazwiska mojego nowego prawnika i swiadkow. Wpisano pana nazwisko na liste osob dopuszczonych do odwiedzania mnie, gdyby zdecydowal sie pan przyjechac i ze mna porozmawiac. Jest jeszcze jedna rzecz. Nie tylko jestem niewinny postawionych mi zarzutow, ale znam nazwisko czlowieka, ktory popelnil te zbrodnie. Z nadzieja, ze mi Pan pomoze, Robert Earl Ferguson Numer 212009 Wiezienie Stanowe Florydy Starke, Floryda Kilka chwil zajelo Cowartowi przetrawienie listu. Przeczytal go kilkakrotnie, probujac uporzadkowac wrazenia. Czlowiek ten z cala pewnoscia wyrazal sie jasno, byl dobrze wyksztalcony i poslugiwal sie wyszukanym jezykiem, no i twierdzil, ze jest niewinny, ale w przypadku wiezniow, szczegolnie tych, na ktorych zapadl wyrok smierci, bylo to raczej regula niz wyjatkiem. Zawsze zastanawial sie, dlaczego wiekszosc ludzi, nawet jesli stoja w obliczu smierci, obstaje przy wizerunku niewinnosci. Prawda ta dotyczyla nawet najbardziej zatwardzialych psychopatow, wielokrotnych mordercow, dla ktorych zycie ludzkie znaczylo tak niewiele, ze zabic to bylo mniej wiecej tyle, co z kims porozmawiac. Jednak gdy dochodzilo do oskarzenia, chcieli zachowac otoczke niewinnosci, chyba ze udalo sie ich przekonac, iz przyznanie sie moze zlagodzic wyrok. Tak jakby dla nich slowo "niewinny" znaczylo cos innego; jakby strach, w obliczu ktorego sie znalezli, zmazywal ich wine. Ta mysl przypomniala mu oczy chlopca. Oczy pojawiajace sie w wielu nocnych koszmarach. Bylo wtedy pozno. Ranek przedzieral sie przez lepki upal lata w Miami, gdy ze snu wyrwal go telefon. Musial udac sie do domu oddalonego o dziesiec lub dwanascie przecznic od jego mieszkania. Redaktor naczelny, sterany praca, zaspanym glosem wyslal go na makabryczny spektakl. Wtedy pracowal jeszcze w dziale miejskim i zajmowal sie zadaniami ogolnymi, ktore na ogol sprowadzaly sie do zabojstw. Dotarl pod wskazany adres i przez godzine krazyl poza liniami policyjnymi, czekajac az cos sie wydarzy i wpatrujac sie poprzez ciemnosci w schludny, parterowy dom ranczerski, ze starannie utrzymanym trawnikiem i nowym BMW zaparkowanym na podjezdzie. Byl to sredniej klasy dom jakiegos nizszego ranga dyrektora i jego zony. Widzial wewnatrz technikow kryminalistyki, roznych detektywow oraz pracownikow personelu medycznego, ale nie mogl dostrzec, co zaszlo. Caly teren oswietlony byl pulsujacymi swiatlami kogutow policyjnych, rzucajacymi na wszystko krotkie, czerwone i niebieskie blyski. Swiatla wydawaly sie gestniec w wilgotnym powietrzu. Sasiedzi, wywabieni z domow, w zgodny sposob opisywali malzenstwo zamieszkujace dom: mili, uprzejmi, ale skryci. Wszyscy reporterzy znali te spiewke. O ofiarach zabojstw zawsze mowilo sie, ze byly skryte, niezaleznie od tego, czy byla to prawda, czy tez nie. Tak jakby sasiedzi chcieli nagle odciac sie od grozy, ktora pojawila sie jak grom z jasnego nieba. W koncu zauwazyl Vernona Hawkinsa, ktory wychodzil z domu bocznymi drzwiami. Stary detektyw umknal policyjnym reflektorom i kamerom telewizyjnym i oparl sie o drzewo, jakby byl zupelnie wyczerpany. Znal Hawkinsa od lat, spotykali sie przy wielu zdarzeniach. Ten doswiadczony detektyw zawsze darzyl Cowarta szczegolna sympatia, czesto dawal mu cynk, przekazywal poufne i objasnial tajne informacje; wtajemniczal reportera w niezwykle ponury zywot detektywa do spraw zabojstw. Cowart ukradkiem przeslizgnal sie pod zolta tasma policyjna i podszedl do detektywa. Ten zmarszczyl brwi, po czym wzruszyl ramionami i gestem dal mu znak, zeby usiadl. Detektyw zapalil papierosa. Przez chwile patrzyl na rozzarzona koncowke. -Takie sprawy to morderstwo - powiedzial smiejac sie ponuro. - Wykanczaja mnie. Kiedys ten proces byl powolny, ale sie starzeje, wiec znacznie przyspieszyl. -Czemu wiec nie rzucisz tego? - spytal Cowart. -Bo nigdy nie odkrylem nic innego, co oddalaloby ode mnie zapach smierci. Detektyw zaciagnal sie gleboko, a czerwony ognik oswietlil mu zmarszczki na twarzy. Po chwili milczenia odwrocil sie ku Cowartowi. -No wiec, Matty, co wyciagnelo cie w taka noc? Powinienes siedziec w domu z ta twoja ladniutka zona. -Przestan, Vernon. Detektyw usmiechnal sie i delikatnie oparl glowe o drzewo. -Skonczysz jak ja. Nie pozostanie ci nic oprocz walesania sie po miejscach zbrodni. -Daj mi spokoj, Vernon. Co tam sie stalo w srodku? Detektyw zasmial sie krotko. -Facet goly i martwy. Gardlo podciete w lozku. Kobieta gola i martwa. Gardlo podciete w lozku. Caly pieprzony dom uwalany krwia. -I co? -Podejrzany zatrzymany. -Kto? -Nastolatek. Dzieciak, ktory zwial z domu w Des Moines. Przywiezli go wieczorem. Zeby go znalezc, pojechali az do Fort Lauderdale. Lubili swawolne trojkaty. Problem w tym, ze gdy juz sie z chlopakiem zabawili, doszedl do wniosku, ze moze wyciagnac od nich troche wiecej niz sto dolarow. Wiesz, widzial samochod, dobra dzielnica i tak dalej. Poklocili sie. Wyciagnal staroswiecka brzytwe. Taka zabawka to wciaz niezla bron. Pierwsze ciecie przeszlo prosto przez zyle szyjna faceta... Detektyw pokazal to w nocnym powietrzu, zamaszyscie rozcinajac ciemnosc zwinnym ruchem nasladujacym siekanie. -... Facet schodzi, jakby go ktos zastrzelil. Wydaje zaledwie dwa chrapniecia i po wszystkim. Mial akurat dosc czasu, zeby zdac sobie sprawe, ze umiera. Nieprzyjemny sposob opuszczenia tego padolu. Zona oczywiscie zaczyna wrzeszczec, probuje uciekac. Dzieciak lapie ja wiec za wlosy, odchyla glowe do tylu i bingo. Blyskawiczna robota. Kobieta wydaje tylko jeszcze jeden pisk. Ale co za pech. Ten pisk wystarcza, zeby zaalarmowac sasiada, ktory nas tu sciagnal. Jakis cierpiacy na bezsennosc facet, ktory akurat przechadzal sie z psem. Zlapalismy dzieciaka, jak opuszczal dom przez frontowe drzwi. Ladowal do samochodu sprzet grajacy, telewizor, ubrania, wszystko co dalo sie wyniesc. Uwalane krwia. Popatrzyl na podworko i spytal glucho: -Matty? Jakie jest Pierwsze Prawo Ulicy wedlug Hawkinsa? Cowart usmiechnal sie w ciemnosci. Hawkins lubil cytowac maksymy. -Pierwsze Prawo, Vernon, brzmi: nigdy nie szukaj klopotow, bo jak bedzie trzeba, to same cie znajda. Detektyw przytaknal. -Slodki dzieciak. Maly slodki psychopata. Mowi, ze nie ma z tym nic wspolnego. -Chryste. -To wcale nie takie dziwne - ciagnal detektyw. - To znaczy, dzieciak prawdopodobnie za cale zdarzenie obarcza wina dyrektorka i jego zone. Gdyby nie probowali go orznac, wiesz, o co chodzi. -Ale... -Zadnych wyrzutow sumienia. Ani krzty wspolczucia czy jakichkolwiek ludzkich odruchow. Taki dzieciak. Opowiada mi o wszystkim, a potem mowi: "Nic nie zrobilem. Jestem niewinny. Chce prawnika". Stoimy tam, wszedzie wokol pelno krwi, a on mowi, ze nic nie zrobil. Pewnie dlatego ze dla niego to nic takiego. Tak sadze. Chryste... Zniechecony i zmeczony odchylil sie do tylu. -Wiesz, ile ma lat? Pietnascie. Skonczyl pietnascie w zeszlym miesiacu. Powinien siedziec w domu i martwic sie pryszczami, randkami i odrabianiem lekcji. Z pewnoscia spedzi mlodosc w pudle. Moge sie zalozyc o wlasny dom. - Detektyw zamknal oczy i westchnal: - "Nic nie zrobilem. Nic nie zrobilem". Jezu. - Wyciagnal reke. - Popatrz. Mam juz piecdziesiat dziewiec pieprzonych lat, wybieram sie na emeryture i myslalem, ze juz nic mnie nie zdziwi. Dlon drzala. Cowart widzial, jak sie trzesie w pulsujacym swietle policyjnych reflektorow. -Wiesz co - powiedzial Hawkins przygladajac sie swojej dloni - odechciewa mi sie juz tego wszystkiego. Chyba sam wolalbym dac sie zabic, niz wysluchac jeszcze jednej relacji jakiegos goscia, ktory rozprawia o takim strasznym czynie, jakby nie mial on zadnego znaczenia. Jakby nie pozbawil nikogo zycia, a zaledwie zgniotl papierek od cukierka i rzucil go na ulice. Jakby smiecil, a nie popelnial morderstwo z premedytacja. - Odwrocil sie do Cowarta. - Chcesz zobaczyc? -Jasne. Chodzmy - odpowiedzial nieco zbyt szybko. Hawkins przyjrzal mu sie uwaznie. -Nie badz taki pewien. Zawsze tak cholernie szybko chcesz ogladac. To nieladnie. Uwierz mi tym razem na slowo. -Nie - odparl Cowart. - To tez moja praca. Detektyw wzruszyl ramionami. -Wprowadze cie, ale musisz mi cos przyrzec. -Co takiego? -Zobaczysz, co zrobil, potem ci go pokaze. Zadnych pytan, tylko mozesz na niego patrzec; siedzi w kuchni, ale masz napisac w gazecie, ze nie jest chlopakiem pokrzywdzonym przez zycie. Rozumiesz? Ze nie jest to biedny dzieciak, kopany przez los. Taka bajke zacznie jego prawnik, jak tylko sie tu pojawi. Chce inaczej. Napisz, ze jest morderca z zimna krwia. Lodowato zimna. Nie chce, zeby znalazl sie ktos, kto kupi gazete, spojrzy na jego zdjecie i pomysli: "Jak taki mily dzieciak mogl zrobic cos takiego". -Tyle moge - zgodzil sie Cowart. -W porzadku. - Detektyw wzruszyl ramionami, podniosl sie i ruszyli w strone drzwi frontowych. Gdy juz mieli wejsc do srodka, detektyw odwrocil sie do Cowarta i zapytal: - Jestes pewien? Ci ludzie sa tacy jak ty czy ja. Nie zapomnisz tego widoku. Nigdy. -Chodzmy. -Matty, zaufaj raz staruszkowi. -Daj spokoj, Vernon. -W takim razie oto twoja nocna mara - oznajmil detektyw. Co do tego mial absolutna racje. Cowart pamietal, jak wpatrywal sie w dyrektora i jego zone. Bylo tyle krwi, ze wygladali niemal, jakby byli ubrani. Za kazdym razem, gdy rozblyskal flesz fotografa, ciala blyszczaly przez ulamek sekundy. Bez slowa poszedl za detektywem do kuchni. Chlopak siedzial tam, ubrany w dzinsy i w adidasy, z obnazonym rachitycznym torsem, za jedna reke przykuty do krzesla. Cialo pokrywaly mu smugi krwi, ale zupelnie sie nimi nie przejmowal i wolna reka niedbale palil papierosa. To sprawialo, ze wygladal jeszcze mlodziej, jak dziecko, ktore probuje nasladowac starszych, zachowywac sie swobodnie, zeby zaimponowac obecnym w pomieszczeniu policjantom. Cowart zauwazyl w jasnej czuprynie chlopaka krew zlepiajaca mu wlosy i smuge wyschnietej brazowej krwi na policzku. Dzieciak nawet jeszcze nie musial sie golic. Gdy Cowart i detektyw weszli do pomieszczenia, chlopak podniosl glowe. -Kto to jest? - spytal wskazujac broda Cowarta. Przez chwile wzrok Matta skrzyzowal sie ze spojrzeniem chlopaka. Jego oczy mialy gleboki niebieski kolor i wyzieralo z nich nieskonczone zlo, jakby wpatrywaly sie w miecz kata. -Jest reporterem "Journala" - odparl Hawkins. -Czesc, reporterze! - rzucil dzieciak usmiechajac sie znienacka. -Co? -Powiedz wszystkim, ze nic nie zrobilem - powiedzial. Po czym rozesmial sie w piskliwy, skrzeczacy sposob, ktory wdarl sie w umysl Cowarta i na zawsze pozostal mu w pamieci. Hawkins wyprowadzil go z pomieszczenia na dwor, gdzie spiesznie nadciagal swit. Cowart wrocil do biura i napisal artykul o mlodym dyrektorze, jego zonie i nastolatku. Opisal biala posciel, zmieta i pokryta brazowymi plamami krwi, czerwone slady krwi rozbryzganej na scianach jak makabreska Dalego. Opisal dzielnice, schludny dom i zaswiadczenie, oprawione w ramki i wiszace na scianie, potwierdzajace ukonczenie przez ofiare kursu zaawansowanej sprzedazy. Napisal o pragnieniach szarych ludzi i pokusie zakazanego seksu. Opisal deptak w Fort Lauderdale, gdzie co noc szwendaly sie dzieciaki, z kazda minuta obrastajac w doswiadczenia wykraczajace daleko poza ich wiek. I opisal wzrok chlopaka, umiejetnie eksponujac go w artykule, zgodnie z zyczeniem Hawkinsa. Zakonczyl artykul slowami chlopaka. Gdy wieczorem wrocil do domu niosac pod pacha egzemplarz porannego wydania, gdzie cala pierwsza strone zajmowal jego artykul, poczul wyczerpanie, ktore bylo czyms wiecej niz brakiem snu. Wslizgnal sie do lozka i przytulil do zony, mimo ze wiedzial, iz ma zamiar go opuscic. Trzasl sie, jakby mial grype, nie mogac znalezc w otaczajacym go swiecie ani krzty ciepla. Cowart potrzasnal glowa i rozejrzal po swoim gabinecie. Hawkins juz nie zyl. Gdy konczyl kariere, odbyla sie skromna uroczystosc. Dostal emeryture i rozedma wykonczyla go kaszlem. Cowart wzial udzial w uroczystosciach i klaskal, gdy szef policji wymienial zaslugi detektywa. Zwykl byl odwiedzac detektywa w jego malutkim mieszkaniu w Miami Beach, gdy tylko mogl. Bylo to surowe wnetrze, udekorowane starymi wycinkami z prasy zawierajacymi artykuly napisane przez Cowarta czy przez innych dziennikarzy. -Pamietaj o zasadach - przypominal mu Hawkins na koniec kazdej wizyty - a jesli nie mozesz zapamietac, co ci powiedzialem o ulicach, ustal sobie wlasne reguly i zyj zgodnie z nimi. Smiali sie. Pozniej jezdzil do szpitala tak czesto, jak tylko mogl, cichaczem wczesniej wymykajac sie z biura. Jezdzil do detektywa i opowiadali sobie rozne historie, az nadszedl ten ostatni raz, gdy dotarl tam i znalazl Hawkinsa bez przytomnosci, lezacego pod namiotem tlenowym i nie wiedzial, czy detektyw go slyszal, gdy wyszeptal jego imie, ani czy poczul, gdy wzial go za reke. Spedzil przy lozku detektywa bardzo dluga noc i nawet nie zauwazyl, kiedy zycie Hawkinsa ulecialo w ciemnosci. Potem poszedl na pogrzeb wraz z kilkoma starymi policjantami. Byla flaga, trumna, pare slow ksiedza. Hawkins nie mial zony. Nie mial dzieci. Nie bylo lez. Jedynie koszmarne wspomnienia spuszczane do grobu. Cowart zastanawial sie, czy gdy sam umrze, bedzie to wygladalo tak samo. Ciekawe, co sie stalo z tym dzieciakiem, pomyslal. Pewnie wyszedl z zakladu dla nieletnich i znowu szwenda sie po ulicach. Albo siedzi w celi smierci wraz z autorem listu. Albo juz nie zyje. Spojrzal na list. To powinno sie ukazac niejako artykul, ale jako wiadomosci codzienne. Powinien przekazac to komus z dzialu miejskiego, zeby sie tym zajeli. Ja juz sie tym nie param. Jestem komentatorem. Pisze z dystansem, jako czlonek rady, ktora glosuje, decyduje i zajmuje stanowisko, zamiast kierowac sie emocjami. Nie posluguje sie wlasnym nazwiskiem. Na wpol podniosl sie z krzesla, zeby tak wlasnie postapic, i zatrzymal sie. Niewinny czlowiek. We wszystkich przestepstwach i procesach, o ktorych pisal, probowal przypomniec sobie jakiegos prawdziwie niewinnego czlowieka. Widzial mase orzeczen o niewinnosci, oskarzen oddalonych z braku dowodow, przegranych spraw z powodu elokwencji obrony lub nieporadnosci oskarzycieli. Ale nie mogl sobie przypomniec nikogo naprawde niewinnego. Spytal kiedys Hawkinsa, czy kiedykolwiek zdarzylo mu sie aresztowac kogos takiego, a tamten wybuchnal smiechem. -Czlowieka, ktory naprawde tego nie zrobil? Na pewno wiele spraw spieprzylismy, na wolnosci zostalo sporo facetow, ktorzy powinni isc do pudla. Ale zamknac kogos, kto jest zupelnie niewinny? To najgorsze co mogloby sie zdarzyc. Nie wiem, czy moglbym zyc z czyms takim. O nie. To jest jedyny przypadek, jaki naprawde nie pozwolilby mi spac spokojnie. Wzial list do reki. NIE POPELNILEM. Zastanawial sie, czy ktos nie moze spac spokojnie z powodu Roberta Earla Fergusona. Poczul goraca struge podniecenia. Pomyslal, ze jesli to prawda... Nie dokonczyl mysli, ale szybko przelknal sline tlamszac nagly przyplyw ambicji. Cowart przypomnial sobie wywiad, czytany lata wczesniej, o starzejacym sie koszykarzu, ktory w koncu mial zakonczyc dlugotrwala kariere. Czlowiek ten opowiadal o swoich osiagnieciach i porazkach takim tonem, jakby darzyl je rodzajem jednakowego, powsciagliwego szacunku. Zapytano go, dlaczego w koncu zdecydowal sie odejsc, i zaczal mowic o rodzinie i dzieciach, o potrzebie odsuniecia od siebie gry z czasow dziecinnych i kontynuowania zycia. Potem zaczal mowic o swoich nogach, jakby nie byly po prostu czescia ciala, ale dobrymi, starymi przyjaciolmi. Powiedzial, ze juz nie potrafi tak skakac jak niegdys, ze gdy zbiera sie, zeby wystrzelic w strone kosza, miesnie nog, ktore niegdys wybijaly go z taka latwoscia, jecza ze starosci i bolu, blagajac, zeby przestal. I powiedzial, ze bez wspolpracy nog dalsza gra nie ma sensu. Po czym rozegral swoj ostatni mecz i bez wysilku zdobyl trzydziesci osiem punktow - biegal, zwodzil i doskakiwal ponad kosz, jak lata wczesniej. Jakby cialo dalo temu czlowiekowi jeszcze jedna mozliwosc pozostawienia u ludzi niewypowiedzianego wrazenia. Cowart uwazal, ze to samo dotyczy pracy reporterskiej; ze potrzeba do niej tej mlodosci, ktora nie wie co to zmeczenie, tej woli, ktora pozwala zapomniec o potrzebie snu, o glodzie, o milosci, i skupic sie wylacznie na sledzonym watku. Nogi niektorych reporterow niosly ich dalej i wyzej niz innych, ktorzy potrzebowali odpoczynku. Mimowolnie naprezyl miesnie nog. Kiedys sam takie mialem, pomyslal. Zanim przenioslem sie tutaj, zeby sie odciac od nocnych koszmarow, zeby nosic garnitury, zachowywac sie w odpowiedzialny sposob i starzec z wdziekiem. A teraz jestem rozwiedziony i moja byla zona chce wykrasc mi jedyna rzecz, jaka kiedykolwiek naprawde kochalem bez opamietania, i siedze tu ukrywajac sie przed rzeczywistoscia, komentujac wydarzenia, ktore na nikogo nie maja zadnego wplywu. Scisnal list w dloni. Niewinny, pomyslal. Zobaczymy. Biblioteka w "Journalu" stanowila dziwna kombinacje nowego ze starym. Znajdowala sie tuz za sala redakcyjna, za biurkami, przy ktorych siedzieli dziennikarze wiadomosci codziennych. Na tylach biblioteki staly rzedy dlugich, metalowych szafek na akta, gdzie przechowywano wycinki prasowe sprzed dziesiatkow lat. Kiedys kazdy numer gazety byl dzielony na wycinki i starannie katalogowany wedlug osob, tematow, miejsc i wydarzen. Obecnie wykorzystywano do tego skomplikowane komputery, wielkie terminale z duzymi ekranami. Bibliotekarze po prostu czytali kazdy artykul podkreslajac kluczowe nazwiska czy pojecia i przekazywali je do elektronicznych katalogow. Cowart wolal ten dawniejszy sposob. Lubil przekladac sterty drukowanych wycinkow, przebierac i wybierac to, co bylo mu potrzebne. To tak jakby dane mu bylo trzymac w dloni odrobine historii. W dzisiejszych czasach wszystko bylo wydajne, szybkie i bezduszne. Ilekroc korzystal z biblioteki, zawsze droczyl sie na ten temat z jej pracownikami. Gdy przekroczyl prog, zauwazyla go mloda kobieta. Miala przyciagajace wzrok blond wlosy, byla wysoka i szczupla. Nosila druciane okulary i czasami zerkala ponad gorna krawedzia oprawki. -Tylko tego nie mow, Matt. -Czego mam nie mowic? -Tego co zawsze mowisz. Ze wolisz stary sposob katalogowania. -Nie powiem. -To dobrze. -Bo sama to powiedzialas. -To sie nie liczy. - Mloda kobieta rozesmiala sie. Podniosla sie i podeszla do lady, przy ktorej stal. - W czym moge ci pomoc? -Bibliotekarko Lauro. Czy ktos kiedys juz cie ostrzegl, ze zepsujesz sobie wzrok, jesli przez caly dzien bedziesz sie wpatrywac w ekran komputera? -Wszyscy mi to mowia. -Moze podalbym ci nazwisko... -... a ja poczaruje komputer? -Robert Earl Ferguson. -Co jeszcze? -Wyrok smierci. Skazany jakies trzy lata temu, w okregu Escambia. -Dobra. Zobaczymy... - Zasiadla pewnie do komputera, wystukala nazwisko na klawiaturze i nacisnela klawisz. Cowart zobaczyl, ze z ekranu zniklo wszystko, poza jednym slowem migajacym w narozniku monitora: "Szukam". Potem maszyna jakby sie zadlawila i ukazalo sie kilka slow. -Co mowi? - spytal. -Podal kilka hasel. Poczekaj, sprawdze. - Bibliotekarka wcisnela jeszcze kilka klawiszy i na ekranie pojawil sie inny zestaw slow. Przeczytala naglowki: - Byly student skazany na kare smierci za zamordowanie dziewczynki; Apelacja w sprawie morderstwa na wsi oddalona; Sad Najwyzszy Florydy rozpatruje wyroki smierci. To wszystko. Trzy artykuly. Wszystkie z wydania ukazujacego sie na zachodnim wybrzezu stanu. Jedynie ostatni artykul, ktory zapewne byl podsumowaniem, ukazal sie w glownym wydaniu. -Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok smierci - powiedzial Cowart. - Wiesz, wydaje mi sie, ze dawniej dokladniej zajmowalismy sie kazda sprawa o morderstwo... -Teraz juz nie. -Kiedys zycie ludzkie bardziej sie liczylo. Bibliotekarka wzruszyla ramionami. -Kiedys gwaltowna smierc byla znacznie wieksza sensacja niz dzisiaj, a ty jestes o wiele za mlody, zeby mowic o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiate... - Usmiechnela sie, a Cowart zawtorowal jej smiechem. - W kazdym razie obecnie wyroki smierci chyba juz spowszednialy na Florydzie. Mamy teraz... - zawahala sie odchylajac glowe i przez chwile badawczym wzrokiem wpatrujac sie w sufit - okolo dwustu osob w celach smierci. Gubernator podpisuje co miesiac dwa wyroki. To nie znaczy, ze sie je wykonuje, ale... - Spojrzala na niego i usmiechnela sie. - Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubieglym roku napisales te artykuly. O tym, ze jestesmy cywilizowanym narodem, zgadza sie? - Potakujaco pokiwala ku niemu glowa. -Zgadza sie. Pamietam, ze mysla przewodnia bylo: Nie powinnismy legalizowac morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuly. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowalismy ponad piecdziesiat listow, ktore, jak by to powiedziec, zajmowaly stanowisko odmienne niz moje. Wydrukowalismy piecdziesiat, ale dostalismy chyba z piec kwadrylionow. Te najlagodniejsze sugerowaly, ze nalezaloby publicznie sciac mi glowe. Te ostrzejsze byly bardziej wymyslne. Bibliotekarka usmiechnela sie. -Nie cieszymy sie popularnoscia, co? Mam ci je wydrukowac? -Jakbys mogla. Wolalbym byc lubiany... Obdarzyla go usmiechem i odwrocila sie do komputera. Znowu poruszala palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczela drukowac artykuly, trzesac sie i warczac. -Prosze. Wpadles na jakis trop? -Moze - odparl Cowart. Wyjal arkusz papieru z komputera. - Facet twierdzi, ze nic nie zrobil. Mloda kobieta wybuchnela smiechem. -To ciekawa historia. I jaka oryginalna. - Odwrocila sie z powrotem w strone ekranu komputera, a Cowart wrocil do swojego gabinetu. W miare jak Cowart czytal artykuly, wydarzenia, ktore wtracily Roberta Earla Fergusona do celi smierci, zaczynaly przybierac konkretna forme i ksztalty. Materialow znalezionych w bibliotece nie bylo wiele, jednak wystarczajaco duzo, zeby w wyobrazni Cowarta stworzyl sie pewien obraz. Dowiedzial sie, ze ofiara byla jedenastoletnia dziewczynka i ze jej zwloki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzezach bagniska. Z latwoscia wyobrazil sobie ciemne, zielono-brazowe listowie kryjace cialo. Tkwila w nim pewna chorobliwa, saczaca sie i zasysajaca sila; odpowiednie miejsce na spotkanie smierci. Czytal dalej. Ofiara byla corka czlonka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ja, gdy wracala ze szkoly do domu... Cowart ujrzal rozlozysty parterowy budynek z wypalanej cegly, polozony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany byl w kolorze bladego rozu lub sluzbowej zieleni; barwy, ktorych nie sa w stanie rozjasnic nawet podekscytowane glosy dzieci cieszacych sie koncem szkolnych zajec. Wlasnie wtedy jedna z nauczycielek uczacych w mlodszych klasach widziala, jak dziewczynka wsiadala do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu mialaby wsiadac do samochodu nieznajomego czlowieka? Ta mysl przyprawila go o dreszcz i poczul nagly przyplyw obaw o bezpieczenstwo wlasnej corki. Szybko wmowil sobie, ze Becky nie postapilaby w taki sposob. Gdy dziewczynka nie powrocila do domu, wszczeto alarm. Cowart byl pewien, ze miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazala zdjecia dziewczynki w wieczornych wiadomosciach. Na zdjeciu miala zapewne wlosy zwiazane w kitke, byla usmiechnieta, a na zebach nosila aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjecie, zrobione z nadzieja na jasna przyszlosc, a wykorzystane bez skrupulow jako dowod rozpaczy. Ponad dobe pozniej policjanci przeszukujacy okolice odkryli zwloki dziecka. Wiadomosci prasowe pelne byly eufemizmow: "brutalny napad", "nieludzka zbrodnia", "zmasakrowane cialo". Dla Cowarta brzmialy one jak dziennikarska stenotypia, ktora nie mogla oddac ze szczegolami prawdziwej grozy, jaka to dziecko przezylo. Tworca artykulow uciekl sie do serii bezpiecznych frazesow. Pomyslal, ze to musiala byc okropna smierc. Ludzie chcieli dowiedziec sie, co naprawde zaszlo, chociaz nie do konca, gdyz dokladna znajomosc faktow rowniez im spedzilaby sen z powiek. Czytal dalej. Wywnioskowal, ze Ferguson byl pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowala go krotko po znalezieniu ciala ofiary, na podstawie podobienstwa samochodu. Przesluchano go - brak bylo wzmianki, ze przetrzymywano go bez mozliwosci skontaktowania sie z prawnikiem, czy tez ze go bito - i przyznal sie do winy. To zeznanie oraz zgodnosc grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawaly sie jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaz Cowart nie byl tego zupelnie pewien. Rozprawy sadowe przyciagnely sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegol, ktory wydawal sie malo znaczacy lub niepewny, gdy podawano go w wiadomosciach, w oczach przysieglych mogl urosnac do niezwyklych rozmiarow. Ferguson mial racje co do wyroku sedziego. Cytat "... bestia, ktora powinno sie wyprowadzic i zastrzelic" byl mocno podkreslony w artykule. Pomyslal, ze tego roku sedzia prawdopodobnie startowal do ponownych wyborow. Inne materialy z biblioteki dostarczyly dodatkowych informacji; przede wszystkim, ze pierwsza apelacja Fergusona, oparta na niewystarczajacej ilosci dowodow przeciwko niemu, zostala oddalona przez Pierwszy Okregowy Sad Apelacyjny. Mozna bylo sie spodziewac takiego obrotu wydarzen. Sprawa wciaz czekala do rozpatrzenia przez Sad Najwyzszy Florydy. Dla Cowarta bylo jasne, ze Ferguson nie wzial sie jeszcze na powaznie za sadowe przepychanki. Wciaz pozostalo mu do wykorzystania wiele mozliwosci odwolan od wyroku. Cowart usiadl przy biurku i probowal wyobrazic sobie, co zaszlo. Oczami wyobrazni ujrzal odludny teren gleboko w lasach Florydy. Wiedzial, ze byla to czesc stanu, ktora nie miala nic wspolnego z powszechnym wyobrazeniem o Florydzie; z wypucowanymi, usmiechnietymi twarzami obywateli klasy sredniej, ktorzy masowo naplywali do Orlando i do Disney World, ani z podchmielonymi piwem studentami, ktorzy w czasie wakacji udawali sie na plaze, ani z turystami, ktorzy z przyczepami kempingowymi jechali na Cape Canaveral, zeby zrobic kilka zdjec kosmodromu. Z cala pewnoscia taka Floryda nie miala nic wspolnego z kosmopolitycznym, wyluzowanym obrazem Miami, ktore uchodzilo za cos w rodzaju amerykanskiej Casablanki. Pomyslal sobie, ze w Pachouli, mimo ze byly to lata osiemdziesiate, jesli gwalci sie i zabija biala dziewczynke, i do tego robi to czarny mezczyzna, do glosu dochodzi Ameryka w swoim najbardziej pierwotnym wydaniu. Ameryka, o jakiej ludzie woleliby zapomniec. Czy to wlasnie przytrafilo sie Fergusonowi? Z cala pewnoscia istniala taka ewentualnosc. Cowart podniosl sluchawke, zeby zadzwonic do adwokata, ktory zajmowal sie apelacja Fergusona. Polaczenie sie z prawnikiem zajelo Cowartowi niemal cala reszte przedpoludnia. Gdy w koncu udalo mu sie je uzyskac, natychmiast uderzyl go jego poludniowy, lukrowaty akcent. -Panie Cowart, mowi Roy Black. Co tez sprawia, ze dziennikarz z Miami zainteresowal sie sprawami tutaj, w okregu Escambia? - Slowo "tutaj" wymawial "tutej". -Dziekuje, ze pan oddzwonil, panie Black. Interesuje mnie jeden z panskich klientow. Niejaki Robert Earl Ferguson. Prawnik rozesmial sie krotko. -Gdy moja pracownica przekazala mi wiadomosc od pana, cos mi podpowiedzialo, ze dzwonil pan w sprawie pana Fergusona. Czego chce sie pan dowiedziec? -Przede wszystkim prosze mi strescic jego sprawe. -Wszystkie akta sa w tej chwili w stanowym Sadzie Najwyzszym. Uwazamy, ze dowody przeciwko niemu nie sa wystarczajace do wydania wyroku. I sadzimy, ze sedzia nie powinien byl brac pod uwage jego przyznania sie do winy. Powinien pan je przeczytac. To chyba najlepiej sformulowany dokument tego typu, jaki kiedykolwiek widzialem. Brzmi, jakby zostal napisany przez samych policjantow w biurze szeryfa. A bez tego zeznania sprawa praktycznie nie istnieje. Jesli Robert Earl nie zezna tego, co chca, zeby zeznal, nie maja po co isc do sadu chocby na dwie minuty. Nawet do najgorszego, zasciankowego, rasistowskiego sadu na swiecie. -A dowody w postaci probek krwi? -Laboratorium w okregu Escambia jest dosc prymitywne; nie takie do jakich jestescie przyzwyczajeni tam, w Miami. Okreslili jedynie zasadnicza grupe krwi. Zero plus. Taka grupa wystepowala w nasieniu znalezionym u zmarlej i taka grupe ma Robert Earl. Oczywiscie taka sama grupe ma kilka tysiecy innych mezczyzn w tym okregu. Jednak jego obronca nie pokwapil sie, aby w tej sprawie przesluchac ludzi z dzialu medycznego. -A samochod? -Zielony ford z numerami z innego stanu. Nikt nie rozpoznal Roberta Earla i nikt nie mogl stwierdzic z cala pewnoscia, ze dziewczynka wsiadla do jego samochodu. Nie bylo to nic, co mozna by nazwac dowodem posrednim; do diabla, to zaledwie poszlaki. Powinny zostac wysmiane na rozprawie. -Nie byl pan jego adwokatem podczas rozprawy, zgadza sie? -Nie, prosze pana. Ten przywilej przypadl w udziale komus innemu. -Podwazyl pan solidnosc tamtego przedstawiciela prawa? -Jeszcze nie. Ale zrobie to. Chlopak studiujacy na trzecim roku wydzialu prawa Uniwersytetu Florydy poradzilby sobie z ta sprawa lepiej. Nawet uczen liceum poradzilby sobie lepiej. Wkurza mnie to. Nie moge sie doczekac, kiedy napisze to podwazenie. Jednak nie chce strzelac ze wszystkich dzial naraz. -Co pan przez to rozumie? -Panie Cowart - powiedzial wolno adwokat - czy wy tam wiecie, na czym polega przeprowadzanie apelacji w sprawie wyrokow smierci? Cala sprawa sprowadza sie do gryzienia jablka po malutkim kawalku. W ten sposob mozna to przeciagac latami. Ludzie zapominaja. Nalezy pozwolic, zeby czas popracowal troche na nasza korzysc. Nie wykorzystuje sie z miejsca najlepszych kart, bo natychmiast posadza chlopaka na goracym krzeselku, lapie pan? -Rozumiem - odparl Cowart. - Ale powiedzmy, ze czlowiek, ktory siedzi, jest niewinny. -Tak panu powiedzial Robert Earl? -Tak. -Mnie tez tak powiedzial. -I co, panie Black, wierzy mu pan? -Hm, moze. Moze slysze to w wiekszosci przypadkow, gdy rozmawiam z kims, kto korzysta z goscinnosci stanu Floryda. Ale rozumie pan, panie Cowart, tak naprawde nie pozwalam sobie na luksus wnikania, czy moi klienci sa winni, czy nie. Musze sie skupic na prostym fakcie, ze zostali skazani na mocy prawa, a ja na mocy prawa musze to odkrecic. Jesli mi sie uda odkrecic zlo, coz, jak umre i pojde do nieba, ufam, ze powitaja mnie aniolowie grajacy na trabkach. Oczywiscie moze tak byc, ze czasami odkrecam dobro i zastepuje je zlem, wiec istnieje duza szansa, ze znajde sie w miejscu, gdzie mieszkancy nosza trojzeby i krotkie, ostro zakonczone ogonki. Taka juz jest natura prawa, prosze pana. Ale pan pracuje dla gazety. Gazety duzo bardziej niz ja przejmuja sie reakcja ogolu na dobro i zlo, na prawde i sprawiedliwosc. Gazeta ma tez diabelnie wiekszy wplyw na sedziego, ktory moze oglosic nowa rozprawe, albo na gubernatora i stanowa Rade Przebaczen, jesli lapie pan, o co mi chodzi. Moze moglby pan troszeczke zdzialac w sprawie Roberta Earla? -Moglbym. -Niech pan tam pojedzie i sie z nim spotka. Jest naprawde bystry i wygadany. - Black rozesmial sie. - Wyslawia sie o niebo lepiej niz ja. Chyba jest dosc inteligentny, zeby zostac prawnikiem. Na pewno jest znacznie bystrzejszy niz ten jego adwokat, ktorego mial na rozprawie, i ktory chyba spal, gdy jego klienta sadzali na krzeslo elektryczne. -Prosze mi opowiedziec o tym adwokacie. -Staruszek. Zajmowal sie sprawami od stu albo od dwustu lat. Pachoula to niewielki obszar. Wszyscy sie znaja. Schodza sie w sadzie okregu Escambia i robi sie atmosfera jak na bankiecie. Bankiet w sprawie morderstwa. Nie przepadaja za mna. -Nie dziwi mnie to. -Oczywiscie Roberta Earla tez nie darzyli szczegolna sympatia. Wyjechal na studia, i te rzeczy, i wrocil wielkim samochodem. Ludzie pewnie sie cieszyli, gdy go aresztowano. Oni nie sa do takich rzeczy przyzwyczajeni. Oczywiscie do morderstw na tle seksualnym tez nie. -Jak to miasteczko wyglada? - spytal Cowart. -Tak jak pewnie wyobraza je sobie chlopak z miasta, taki jak pan. Jest to miejsce, ktore gazety i izba handlowa lubia okreslac mianem Nowe Poludnie. To znaczy, ze nabrali po czesci nowej mentalnosci, a po czesci holduja starej. Ale nie jest tak zupelnie beznadziejnie. Inwestuja tam duzo dolarow w rozwoj. -Chyba wiem, co pan ma na mysli. -Niech pan tam pojedzie i sam sobie obejrzy - powiedzial adwokat. - Ale niech mi wolno bedzie cos panu doradzic: to, ze ktos tam wyslawia sie tak jak ja i wyglada jak postac z Williama Faulknera albo Flanery O'Connora, nie znaczy, ze powinien pan natychmiast przyjac, ze jest glupi. Bo oni glupi nie sa. -Zakodowalem sobie. Prawnik rozesmial sie. -Zaloze sie, ze nie przypuszczal pan, iz czytalem tych pisarzy. -Nawet mi do glowy nie przyszlo. -Przyjdzie panu, zanim pan zakonczy sprawe Roberta Earla. I niech pan postara sie zapamietac jeszcze jedna rzecz. Tamtejsi ludzie sa prawdopodobnie dosc zadowoleni, ze Robertowi Earlowi przytrafilo sie cos takiego. Niech pan wiec nie liczy na zyskanie tam wielu przyjaciol. Wy, ludzie prasy, chyba nazywacie ich "zrodlami". -Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju - powiedzial Cowart. - Twierdzi, ze wie, kto jest prawdziwym zabojca. -Ja nic o tym nie wiem. Moze i wie. Do diabla, to nawet calkiem prawdopodobne. Pachoula to mala dziura. Jedno wiem... - glos adwokata zmienil sie, stal sie mniej jowialny i przybral bezposredni ton, ktory zdziwil Cowarta -... wiem, ze ten czlowiek zostal bezpodstawnie skazany, i mam zamiar wyciagnac go z celi smierci, czy to zrobil, czy nie. Moze nie w tym roku i nie w tym sadzie. Ale na pewno kiedys w przyszlosci i w jakims innym sadzie. Wychowalem sie i spedzilem cale zycie posrod tych chlopcow, wsiokow, burakow, i nie oddam go tak latwo. Nie obchodzi mnie, czy on to zrobil, czy nie. -Ale jesli nie zrobil... -Coz, ktos te dziewczynke zabil. I chyba ktos bedzie musial za to zaplacic. -Mam mnostwo pytan - powiedzial Cowart. -Tak przypuszczam. To sprawa, przy ktorej nasuwa sie wiele pytan. Czasami tak juz jest. Proces, ktory ma wszystko wyjasnic, jeszcze bardziej wszystko gmatwa. Wydaje sie, ze to wlasnie przytrafilo sie Robertowi Earlowi. -Wiec sadzi pan, ze powinienem zbadac te sprawe. -Oczywiscie - odparl prawnik. Cowart wyczul usmiech po drugiej stronie linii telefonicznej. - Tak sadze. Nie wiem, czego sie pan doszuka, poza uprzedzeniami i prymitywnym sposobem myslenia. Moze bedzie pan w stanie pomoc oswobodzic niewinnego czlowieka. -A wiec pan uwaza, ze jest niewinny? -Tak powiedzialem? Mialem na mysli, ze powinien zostac uznany za niewinnego w sadzie. Wie pan, to wielka roznica. Rozdzial drugi SKAZANY NA SMIERC Cowart zatrzymal wynajety samochod na drodze dojazdowej prowadzacej do Stanowego Wiezienia Florydy i popatrzyl ponad polami na okazale budynki, w ktorych przebywala wiekszosc wiezniow z calego stanu, wymagajacych specjalnego nadzoru. Wlasciwie byly to dwa wiezienia przedzielone niewielka rzeczka: Zwiazkowy Zaklad Poprawczy po jednej stronie i Wiezienie Raidford po drugiej. Zobaczyl bydlo pasace sie w dali na pastwiskach i unoszace sie tumany kurzu w miejscach, gdzie grupy wiezniow pracowaly posrod pol uprawnych. W naroznikach umieszczone byly wieze straznicze i wydawalo mu sie, ze dostrzega blask broni wartownikow. Nie mial pojecia, w ktorym budynku znajdowala sie cela smierci i pokoj, gdzie trzymano stanowe krzeslo elektryczne, ale slyszal, ze pomieszczenia te sa oddzielone od glownego wiezienia. Zauwazyl czterometrowe, podwojne ogrodzenie z siatki, zwienczone petlami kolczastego drutu. Drut poblyskiwal w porannym sloncu. Cowart wysiadl i stanal obok samochodu. Na skraju drogi rosl szereg wysmuklych zielonych sosen, ktore oskarzycielskim gestem wskazywaly krysztalowo blekitne niebo. Chlodny powiew poruszyl galezie i, przedzierajac sie przez narastajaca wilgoc, owial czolo Cowarta.Nie mial zadnych trudnosci z przekonaniem Willa Martina i innych czlonkow rady wydawniczej, zeby dali mu wolna reke i pozwolili zajac sie okolicznosciami skazania Roberta Earla Fergusona, chociaz Martin nie omieszkal wyrazic swojego drwiacego sceptycyzmu, ktory Cowart zupelnie zignorowal. -Nie pamietasz Pittsa i Lee? - odrzekl Cowart. Freddie Pitts i Wilbert Lee zostali skazani na smierc za zamordowanie pracownika stacji benzynowej w polnocnej Florydzie. Obydwaj przyznali sie do zbrodni, ktorej nie popelnili. Uwolnienie ich zabralo jednemu z najbardziej znanych reporterow "Journala" kilka lat publikacji na ten temat. Dostal nagrode Pulitzera. W sali redakcyjnej "Journala" natychmiast opowiadano te historie kazdemu nowo przyjetemu reporterowi. -To bylo co innego. -Dlaczego? -To bylo w 1963. Rownie dobrze moglo byc w 1863. Swiat sie zmienil. -Tak sadzisz? A co powiesz o tym facecie z Teksasu, ktorego od kary smierci uwolnil filmowiec robiacy film dokumentalny? -To co innego. -Co w tym widzisz innego? Martin rozesmial sie. -Dobre pytanie. Jedz. Masz moje blogoslawienstwo. Znajdz na nie odpowiedz. I pamietaj, jak skonczysz te zabawe w reportera, zawsze mozesz wrocic do naszej wiezy z kosci sloniowej. - Popchnal Cowarta, jakby dawal mu sygnal do dzialania. Poinformowano redaktora dzialu miejskiego, ktory obiecal Cowartowi pomoc, gdyby takowej potrzebowal. Wyczul nute zazdrosci, ze ta sprawa wpadla w jego rece. Wiedzial, jaka ma przewage nad ekipa dzialu miejskiego. Po pierwsze, bedzie mogl pracowac sam; dzial miejski przydzielilby do tego zadania grupe ludzi. "Journal", podobnie jak wiele innych gazet czy stacji telewizyjnych, zatrudnial grupe dochodzeniowa pod jakas blyskotliwa nazwa, jak "Ekipa Sledcza" czy tez "Grupa I". Podeszliby do tego materialu z subtelnoscia szarzujacej armii. Poza tym Cowart nie mial narzuconego terminu, tak jak by to bylo w przypadku normalnego reportera z ekipy, i nie musial stawiac czola jakiemus kierownikowi dzialu miejskiego, ktory patrzylby mu na rece i wciaz sie dopytywal, jak dalece zaawansowana jest praca nad materialem. Nikt nie bedzie mu mowil, czego ma sie dowiedziec, jak to wykorzystac ani jak opisac. Lub odrzucic, jesli nie byla to prawda. Probowal przez chwile przytrzymac te ostatnia mysl, aby sie uodpornic na rozczarowanie, ale gdy pojechal droga i wjechal na teren wiezienia, poczul szybsze bicie serca. Przy drodze dojazdowej ustawiono rzad znakow, ktore informowaly przejezdzajacych, ze na tym terenie moga zostac poddani rewizji i ze naruszenie prawa, zakazujacego posiadania broni lub narkotykow, bedzie ukarane odsiadka. Minal brame, gdzie straznik w szarym ubraniu skonfrontowal jego dowod z lista i ponuro machnal dlonia, ze moze jechac. Zaparkowal w miejscu z tabliczka GOSCIE i wszedl do budynku administracji. Sekretarka zmieszala sie nieco, gdy sie jej przedstawil. Najwyrazniej zawieruszyla gdzies jego podanie o umozliwienie odwiedzin. Czekal cierpliwie przy biurku, podczas gdy ona, przepraszajac gwaltownie, przewracala w papierach, az w koncu udalo jej sie znalezc odpowiednie dokumenty. Nastepnie poproszono go, zeby poczekal w biurze obok, zaraz ktorys ze straznikow odeskortuje go do miejsca, gdzie bedzie mogl sie spotkac z Robertem Earlem Fergusonem. Po kilku minutach do pokoju wszedl starszy mezczyzna o przyproszonych siwizna wlosach, ostrzyzonych w stylu zolnierzy marynarki wojennej i o rownie wojskowej postawie. Mezczyzna zasalutowal Cowartowi ogromna, sekata dlonia. -Sierzant Rogers. Dzis pelnie obowiazki oficera dyzurnego w celi smierci. -Milo mi pana poznac. -Prosze wybaczyc, panie Cowart, ale jest jeszcze kilka formalnosci. -Jak na przyklad? -Musze pana przeszukac i sprawdzic panski magnetofon i teczke. Musi pan jeszcze podpisac oswiadczenie o zatrzymaniu pana jako zakladnika. -Co takiego? -To po prostu oswiadczenie mowiace, ze wchodzi pan na teren Wiezienia Florydy na wlasne zyczenie i ze gdyby podczas tej wizyty zostal pan wziety jako zakladnik, nie bedzie pan skarzyl stanu Floryda ani nie bedzie pan oczekiwal nadzwyczajnych wysilkow oswobodzenia pana. -Nadzwyczajnych wysilkow? Mezczyzna zasmial sie i przejechal dlonia po scietych najeza wlosach. -To znaczy, ze nie bedzie pan wymagal od nas, zebysmy ryzykowali wlasne tylki, zeby ocalic panski. Cowart usmiechnal sie i zrobil mine. -To chyba dla mnie kiepski interes. Sierzant Rogers rozpromienil sie. -Kiepski. To jasne, ze wiezienie to kiepski interes dla wszystkich, oprocz tych, ktorzy tu pracuja i na noc udaja sie do domu. Cowart wzial od sierzanta dokument i podpisal go zamaszystym zawijasem. -Coz - powiedzial, wciaz sie usmiechajac - nie powiem, zebyscie na wstepie napelniali mnie ufnoscia. -Och, nie ma sie pan o co martwic; nie w przypadku wizyty u Roberta Earla. On jest dzentelmenem i nie jest stukniety. - Mowiac to sierzant dokladnie przeszukiwal teczke Cowarta. Otworzyl rowniez magnetofon, zeby sprawdzic, co jest w srodku, i zdjal wieczko z kieszonki na baterie, zeby sie upewnic, ze sa one na swoim miejscu. - Co innego, gdyby chcial pan odwiedzic Williego Arthura albo Specsa Wilsona, to ci motocyklisci z Fort Lauderdale, ktorych nieco ponioslo podczas zabaw z dziewczyna zabrana autostopem; albo z Jose Salazarem, wie pan, zabil dwoch gliniarzy. Przenikneli do srodowiska handlarzy narkotykow. Wie pan, co im kazal zrobic, zanim ich wykonczyl? Sobie nawzajem? Pewnie sie pan domysla. To panu powinno dac przyklad, jak straszni moga stac sie ludzie, gdy tylko chca. Albo inni milusinscy, ktorych tutaj trzymamy. Wiekszosc tych najgorszych przybywa z poludnia, z panskiego miasta. Co wy tam robicie, ze ludzie sie bez przerwy zabijaja? -Sierzancie, gdybym potrafil odpowiedziec na to pytanie... Obydwaj sie usmiechneli. Sierzant Rogers odlozyl teczke Cowarta i gestem kazal mu podniesc rece do gory. -To na pewno niezle, gdy dopisuje tutaj poczucie humoru - powiedzial obmacujac dlonmi tulow Cowarta. Sprawnie przeszukal go do samego dolu. - W porzadku - oznajmil. - Musze panu w skrocie przedstawic regulamin. Bedziecie tylko we dwojke. Dla bezpieczenstwa pozostane w poblizu. Bede stal przed drzwiami. Gdyby potrzebowal pan pomocy, prosze zaczac krzyczec. To sie jednak nie wydarzy, bo tu nie chodzi o stuknietego wieznia. A co tam, uzyjemy apartamentu dyrektorskiego... -Czego? -Apartamentu dyrektorskiego. Tak nazywamy sale przesluchan przeznaczona dla tych, ktorzy sie najlepiej sprawuja. To zaledwie stol i krzesla, a wiec nic takiego. Mamy inne pomieszczenia, ktore zapewniaja wiecej bezpieczenstwa. Robert Earl nie bedzie mial zalozonych zadnych ogranicznikow. Nawet nie bedzie mial skutych nog. Ale nie wolno panu nic mu podawac. To znaczy, moze go pan poczestowac papierosem... -Nie bede go czestowal. -I dobrze. Bystry z pana facet. Moze pan od niego wziac papiery, jesli poda panu dokumenty. Ale gdyby to pan chcial mu cos wreczyc, bedzie to musialo przejsc przeze mnie. -Co mialbym mu wreczac? -Och, moze pilnik i pilke do metalu albo jakies mapy drogowe. Cowart wydal sie zaskoczony. -Zartuje tylko - powiedzial sierzant. - Tutaj oczywiscie na ten temat za czesto nie zartujemy. Na temat ucieczki. Wie pan, to jakos malo smieszne. Ale jest wiele sposobow, zeby uciec z wiezienia. Nawet z celi smierci. Wielu wiezniow sadzi, ze jedna z form sa rozmowy z reporterami. -Pomoc im uciec? -Pomoc im sie wydostac. Kazdy chce, zeby prasa zainteresowala sie jego przypadkiem. Wiezniom zawsze wydaje sie, ze za malo rozdmuchano ich sprawe. Mysla, ze moze jesli narobia dosc zamieszania, beda ponownie sadzeni. To sie czasami zdarza. Dlatego pracownicy wiezienia, jak ja, niemal nienawidza reporterow. Nienawidzimy widoku tych notesow, ekip telewizyjnych i reflektorow. Tylko nas draznia, wprowadzaja niepotrzebne zamieszanie. Ludziom sie wydaje, ze wiezniowie stwarzaja problemy z powodu utraty wolnosci. Nieprawda. Duzo gorsza rzecza jest rozbudzanie w nich nadziei, ktore potem nie sa spelniane. Dla was to tylko temat do artykulow. Dla facetow, ktorzy tu sa zamknieci, to kwestia zycia. Jesli uda im sie wymyslic jakas historyjke, odpowiednia historyjke, to sie stad wydostana. Pan i ja wiemy, ze nie zawsze tak jest. Rozczarowanie. Potezne, kipiace zloscia, frustrujace rozczarowanie. Przysparza ono wiecej problemow, niz sie panu wydaje. My tu lubimy rutyne. Zadnych smialych nadziei, zadnych marzen. Kazdy dzien taki sam jak poprzedni. Nie brzmi to zbyt ekscytujaco, ale gdy w wiezieniu robi sie ekscytujaco, to recze panu, ze nie chcialby pan tu wtedy byc. -Coz, przykro mi, ale chcialem tylko sprawdzic kilka faktow. -Z mojego doswiadczenia wynika, panie Cowart, ze nie ma takich rzeczy jak fakty, moze oprocz dwoch - faktu narodzin i faktu smierci. Ale nie ma zadnego problemu. Ja nie jestem taki zatwardzialy jak niektorzy tutaj. Nawet podoba mi sie, jak cos sie dzieje, oczywiscie w granicach rozsadku. Niech mu pan tylko nic nie daje. To by mu moglo tylko jeszcze bardziej obrzydzic zycie. -Bardziej niz cela smierci? -Musi pan zrozumiec, ze nawet w celi smierci jest wiele sposobow odsiadki. Od nas zalezy, czy jest im bardzo ciezko, czy troche mniej. Jak na razie z Robertem Earlem obchodzimy sie dosc delikatnie. Och, nadal codziennie przeszukujemy jego cele i robimy mu rewizje osobista po malym spotkanku, jak to dzisiejsze, ale moze wychodzic na podworko, dostaje ksiazki i tak dalej. Pewnie pan nie przypuszczal, ale nawet w wiezieniu jest pelno drobiazgow, ktorych pozbawienie sprawia, ze zycie jest znacznie bardziej przykre. -Nic dla niego nie mam. Ale byc moze on ma jakies papiery czy cos w tym rodzaju... -Z tym nie ma problemu. Nie przejmujemy sie za bardzo rzeczami przemycanymi poza teren wiezienia... - Sierzant znowu sie rozesmial. Mial tubalny smiech, ktory pasowal do jego prostolinijnej mowy. Najwyrazniej Rogers byl typem czlowieka, ktory, zaleznie od sytuacji, albo mogl bardzo pomoc, albo bardzo uprzykrzyc zycie. - Powinien mi pan tez powiedziec, ile to panu zajmie. -Nie wiem. -Ach, do diabla, mam caly ranek, wiec niech sie pan nie spieszy. Potem troche pana oprowadze po naszym przybytku. Widzial pan kiedys "pudlo"? -Nie. -Duzo sie mozna nauczyc. Sierzant podniosl sie. Byl barczystym, poteznym mezczyzna o postawie, ktora wskazywala, ze przeszedl w zyciu przez wiele trudnych sytuacji i zawsze skutecznie dawal sobie z nimi rade. -W pewnym sensie nadaje swiatu wlasciwe proporcje, jesli mnie pan rozumie. Cowart podazyl za nim przez drzwi, czujac sie jak karzel w porownaniu z poteznymi barami mezczyzny. Poprowadzono go przez szereg zamykanych drzwi i wykrywacz metalu, obslugiwany przez straznika, ktory, gdy przechodzili, usmiechnal sie szeroko do sierzanta. Doszli do centralnego punktu, gdzie zbiegalo sie kilka skrzydel ogromnego, zbudowanego w formie kola budynku instytucji. W tej chwili Cowart zdal sobie sprawe z odglosow wiezienia, nieustannej kakofonii podniesionych glosow, metalicznych stukotow i szczekow, gdy otwierano i po chwili zamykano drzwi i przekrecano zamki. Gdzies z radia wydobywala sie muzyka country. Odbiornik telewizyjny byl nastawiony na jakis tasiemcowy serial; do jego uszu docieraly glosy, a potem wszechobecna muzyka reklam. Odniosl wrazenie, ze otacza go ogromny ruch, jakby pochwycil go silny prad rzeki, ale oprocz sierzanta i dwoch innych straznikow, ktorzy trzymali warte w malej budce posrodku pomieszczenia, bylo niewielu ludzi. Zajrzal do budki i zauwazyl elektroniczna deske rozdzielcza informujaca, ktore drzwi sa otwarte, a ktore zamkniete. W naroznikach pod sufitem zamontowano kamery telewizyjne i monitory pokazywaly mrugajace, szare obrazy z kazdego korytarza cel. Cowart zauwazyl, ze podloga pokryta byla czysciutkim zoltym linoleum, zjasnialym od duzej liczby chodzacych po nim ludzi i bezustannych wysilkow pensjonariuszy wiezienia. Zobaczyl jakiegos mezczyzne, ubranego w niebieski dres, pilnie szorujacego naroznik brudnym, szarym mopem, bez konca czyszczac miejsce, ktore juz dawno bylo czyste. -To sa skrzydla Q, R i S - powiedzial sierzant. - Blok smierci. Cela smierci. Wlasciwie nalezaloby powiedziec: cele smierci. Do diabla, szczerze mowiac, to mamy tutaj nawet problem przepelnienia. O czyms to swiadczy, zgadza sie pan? Tam jest krzeslo. Wyglada jak inne czesci wiezienia, ale naprawde sie od nich rozni. Niech mi pan wierzy. Cowart przygladal sie waskim, wysokim korytarzom. Kondygnacje cel znajdowaly sie po lewej stronie, wznosily sie na wysokosc trzech pieter i z kazdej strony byly zakonczone schodami. W scianie, naprzeciwko cel, umieszczone byly trzy rzedy brudnych okien, ktore otwieraly sie, zeby wpuscic powietrze. Pomiedzy kladka, biegnaca po zewnetrznej stronie cel, i oknami znajdowala sie pusta przestrzen. Zdal sobie sprawe, ze ludzie zamknieci w celach mogli tam lezec i wpatrywac sie w niebo widoczne po drugiej stronie okien, odleglych o jakies dziesiec krokow, a jednoczesnie milion kilometrow. Zadrzal na te mysl. -Tam jest Robert Earl - powiedzial sierzant. Cowart odwrocil sie i zobaczyl, ze sierzant wskazuje mala okratowana klatke w najdalszym zakatku hali. Wewnatrz na zelaznej lawce siedzialo czterech mezczyzn i wpatrywalo sie w niego. Trzech z nich bylo ubranych w niebieskie dresy, jak sprzatacze. Jeden mezczyzna mial na sobie jaskrawo-pomaranczowa odziez. Czesciowo zaslaniali go pozostali mezczyzni. -Niedobrze jest nosic pomaranczowe ubranie - powiedzial sierzant cicho. - Oznacza ono, ze zegar odmierza ostatnie chwile zycia. Cowart ruszyl w strone klatki, ale sierzant powstrzymal go, gwaltownie lapiac za ramie. Poczul mocny uscisk jego palcow. -Nie w te strone. Pokoj widzen jest tam. Gdy przychodzi ktos z odwiedzajacych, przeszukujemy delikwenta i sporzadzamy liste wszystkiego, co posiada - papierow, ksiazek, wszystkiego. Potem prowadzimy go do tej izolatki. Przyprowadzimy go do pana. Pozniej, jak juz konczy sie wizyta, cala procedura sie powtarza. Trwa to cala wiecznosc, ale wzgledy bezpieczenstwa, rozumie pan. Wolimy czuc sie bezpiecznie. Cowart przytaknal i poprowadzono go do sali widzen. Byl to surowy pokoj, pomalowany na bialo, wyposazony w metalowy stolik stojacy na srodku i w dwa stare, obdrapane brazowe krzesla. Na jednej scianie widnialo lustro. Posrodku popielniczka. Nic wiecej. Wskazal lustro. -Lustrzana szyba? - zapytal. -Oczywiscie - odparl sierzant. - Przeszkadza to panu? -Nie. Hej, jest pan pewien, ze to jest wlasnie salon dyrektorski? - Odwrocil sie do sierzanta i usmiechnal sie. - My, chlopaki z miasta, jestesmy przyzwyczajeni do troche wiekszych wygod. Sierzant Rogers rozesmial sie. -Tak tez myslalem. Przykro mi, ale tak juz jest. -Jakos wytrzymam - powiedzial Cowart. - Dziekuje. Usiadl i czekal na Fergusona. Gdy ujrzal wieznia, jego pierwsze wrazenie bylo, ze jest to mlody czlowiek liczacy sobie okolo dwudziestu pieciu lat, o chlopiecej, delikatnej budowie ciala, ale posiadajacy pewna zwodnicza, niezlomna sile, ktora poczul w jego uscisku dloni. Robert Earl Ferguson mial podwiniete rekawy koszuli i widac bylo jego zylaste miesnie. Byl szczuply, waski w biodrach i w ramionach, jak dlugodystansowiec, a poruszal sie z niewymuszona elegancja sportowca. Mial baczne, szybkie, przeszywajace spojrzenie; Matthew Cowart odniosl wrazenie, ze w jednej chwili go zmierzyl, ocenil i zaklasyfikowal. -Dziekuje, ze pan przyjechal - powiedzial wiezien. -To nic wielkiego. -To bedzie cos wielkiego - odparl Ferguson ufnie. Mial sterte oficjalnych dokumentow, ktore rozlozyl na stoliku przed soba. Cowart zauwazyl spojrzenie wieznia rzucone sierzantowi Rogersowi, ktory skinal glowa, odwrocil sie i wyszedl, zamykajac drzwi z trzaskiem. Cowart usiadl, wyjal notes i dlugopis i umiescil magnetofon posrodku stolu. -Nie ma pan nic przeciwko temu? - zapytal. -Nie - odpowiedzial Ferguson. - To oczywiste. -Dlaczego pan do mnie napisal? - spytal Cowart. - Wie pan, czysta ciekawosc. Skad pan wzial moje nazwisko? Wiezien usmiechnal sie i odchylil na krzesle. Byl dziwnie zrelaksowany jak na moment, ktory mogl byc dla niego decydujacy. -W ubieglym roku wygral pan nagrode Stowarzyszenia Wieziennego Florydy za serie felietonow na temat kary smierci. Panskie nazwisko ukazalo sie w gazecie w Tallahassee. Przekazal mi je inny wiezien z celi smierci. Dodatkowa zaleta jest fakt, ze pracuje pan dla najwiekszej i najbardziej wplywowej gazety w calym stanie. -Dlaczego pan zwlekal ze skontaktowaniem sie ze mna? -Coz, szczerze mowiac, myslalem, ze sad apelacyjny odrzuci moj wyrok. Gdy tak sie nie stalo, wynajalem nowego adwokata. Wynajalem to moze niewlasciwe okreslenie. Postaralem sie o nowego adwokata i zaczalem ostrzej dzialac w sprawie mojego polozenia. Wie pan, panie Cowart, nawet gdy zostalem skazany i otrzymalem wyrok smierci, wciaz nie docieralo do mnie, ze to wszystko dzieje sie naprawde. To przypominalo jakis sen. Myslalem, ze lada chwila obudze sie i wroce do szkoly. Albo ze ktos przyjdzie i powie: "Hej, chwileczke. Nastapila straszliwa pomylka..."; jednak nieco sie mylilem. Nie zdawalem sobie sprawy, ze powinienem ostro walczyc o swoje zycie. Ze nie moge oczekiwac tego od systemu. Cowartowi przyszlo na mysl, ze bedzie to pierwszy cytat do jego artykulu. Wiezien pochylil sie do przodu, polozyl dlonie na stole, a nastepnie, rownie szybko, odchylil sie tak, zeby dla podkreslenia swych slow mogl uzywac rak do szybkiej, przemyslanej gestykulacji. Mowil cichym lecz zdecydowanym glosem, ktory z latwoscia niosl ciezar slow. Gdy mowil, wysuwal ramiona w przod, jakby popychala go sila wiary. Na skutek tego maly pokoj skurczyl sie wylacznie do rozmiarow wolnej przestrzeni pomiedzy reporterem i wiezniem, napelniajac scene czyms w rodzaju niezwykle goracej mocy. -Rozumie pan, wydawalo mi sie, ze wystarczy byc niewinnym. Myslalem, ze na tym to wszystko polega. Myslalem, ze nie musze podejmowac zadnych dzialan. Potem, gdy mnie tu zamknieto, troche sie nauczylem. Naprawde nauczylem. -Co pan przez to rozumie? -Ludzie w celach smierci maja nieoficjalny system przekazywania informacji o adwokatach, apelacjach, ulaskawieniach, co pan tylko zechce. Widzi pan, tam... - wskazal glowny budynek wiezienia - skazani rozmyslaja o tym, co beda robic, jak stad wyjda. Lub moze mysla o ucieczce. Zastanawiaja sie, jak odsiedza wyrok, i rozmyslaja, jak najlepiej sie urzadzic. Maja luksus snucia marzen o czyms, o przyszlosci, nawet jesli jest to przyszlosc za kratkami. Zawsze moga marzyc o wolnosci. I maja ten najwiekszy przywilej ze wszystkich mozliwych, przywilej niepewnosci. Nie wiedza, co zycie trzyma dla nich w zanadrzu. Z nami jest inaczej. Wiemy, jaki koniec nas czeka. Wiemy, ze nadejdzie dzien, kiedy wladze stanowe wysla nam do mozgu dwa i pol tysiaca wolt. Wiemy, ze mamy przed soba piec, moze dziesiec lat. To tak jakby przez caly czas u szyi wisial ogromny balast, ktory trzeba uniesc. Za kazdym razem, gdy mija kolejna minuta, mysli sie: "Czy zmarnowalem ten czas?" Za kazdym razem, gdy zapada noc, do glowy przychodzi mysl: "Minal kolejny dzien". Za kazdym razem, gdy nadchodzi kolejny dzien, ma sie poczucie utraty jednej nocy. Ten balast u szyi to skumulowanie wszystkich minionych chwil. Wszystkich zanikajacych marzen. Wiec nasze troski sa inne. Przez chwile obydwaj milczeli. Cowart slyszal swoj wlasny oddech, jakby przed chwila wbiegl po schodach. -Mowi pan jak filozof. -Wszyscy skazancy w celi smierci sa filozofami. Nawet ci szaleni, ktorzy bez przerwy wrzeszcza i wyja. Albo psychiczni, ktorzy ledwie sobie zdaja sprawe, co sie z nimi dzieje. Ale czuja ten balast. Ci, ktorzy maja nieco formalnego wyksztalcenia, potrafia to troche lepiej wyrazic. Ale wszyscy czujemy to samo. -Zmienil sie pan tutaj? -A kto by sie nie zmienil? Cowart przytaknal. -Gdy moja pierwsza apelacja nie przyniosla rezultatu, niektorzy z wiezniow, ktorzy siedzieli w celi smierci od pieciu, osmiu czy dziesieciu lat, zaczeli ze mna rozmawiac na temat mojej przyszlosci. Jestem mlodym czlowiekiem, panie Cowart, i nie chce jeszcze konczyc zycia. Wiec postaralem sie o lepszego adwokata i napisalem do pana list. Potrzebuje pana pomocy. -Za chwile do tego dojdziemy. - Cowart nie byl do konca pewien, jaka mial odgrywac role podczas tej rozmowy. Wiedzial, ze chce utrzymac pewien zawodowy dystans, ale nie wiedzial do jakiego stopnia. Zastanawial sie wczesniej, jak powinien sie zachowywac wobec wieznia, lecz nic mu nie przychodzilo do glowy. Czul sie troche glupawo, siedzac naprzeciwko czlowieka skazanego za morderstwo, w srodku wiezienia wypelnionego ludzmi, ktorzy popelnili najokropniejsze przestepstwa, i probujac grac twardziela. -Moze na poczatek opowie mi pan troche o sobie? Na przyklad, jak to sie dzieje, ze osoba z Pachouli mowi bez akcentu? Ferguson znowu sie rozesmial. -Jesli pan chce, moge mowic z akcentem. Mowim tak, kajdym chcem. Mogem gadoc jok Muzyn z najcorniejsego lasa, jakiego kajdyk pon slysol... - Ferguson usiadl wygodnie, jakby rozkladajac sie na krzesle, udajac faceta rozpartego w bujanym fotelu. Powolny ciag slow wydawal sie osladzac nieruchome powietrze malego pomieszczenia. Nagle gwaltownie pochylil sie do przodu i zmienil akcent. - Moge zasunac slangiem lebka z ulicy; taka gadane tez mam opanowana na amen. Kiedy chce. - Ta poza tez szybko zniknela i powrocil zdecydowany, powazny mezczyzna, z lokciami wspartymi na stole i mowiacy rownym, spokojnym glosem. - I potrafie wyslawiac sie jak osoba, ktora studiowala na uniwersytecie i byla na drodze do zrobienia dyplomu i, byc moze, podjecia pracy w biznesie. Bo taki tez bylem. Cowart byl zaskoczony tymi szybkimi zmianami. Wydawaly sie czyms wiecej niz jedynie modulacjami akcentu i tonu. Zmiany mowy byly podbudowane subtelnymi modyfikacjami gestykulacji i postawy, tak ze Robert Earl Ferguson stawal sie w kazdym calu uosobieniem srodowiska, ktore nasladowal. -Robi wrazenie - powiedzial Cowart. - Ma pan chyba niezly sluch. Ferguson przytaknal. -Te trzy akcenty sa odbiciem trzech czesci, z jakich sie skladam. Urodzilem sie w Newark, w stanie New Jersey. Moja mama byla sluzaca. Codziennie o szostej rano jezdzila do podmiejskich dzielnic bialych i do wieczora sprzatala ich domy. Dzien w dzien. Moj tata sluzyl w wojsku i sluch po nim zaginal, gdy mialem trzy albo cztery lata. Wlasciwie to nawet nie wzieli slubu. Gdy mialem siedem lat, mama umarla. Powiedzieli nam, ze to serce, ale tak naprawde to nigdy sie nie dowiedzialem. Po prostu pewnego dnia dostala dusznosci, poszla do kliniki i wiecej juz jej nie zobaczylismy. Odeslano mnie do Pachouli i wychowywalem sie u babki. Nie ma pan pojecia, co to znaczylo dla takiego malego dzieciaka. Wydostanie sie z tego getta do miejsca, gdzie rosna drzewa, plyna rzeki i jest czyste powietrze. Wydawalo mi sie, ze mieszkam w raju, mimo ze nie mielismy biezacej wody. To byly najlepsze lata mojego zycia. Chodzilem pieszo do szkoly. Czytalem w nocy przy swieczce. Jadalismy ryby, ktore lowilem w strumieniach. Jakbym mieszkal w jakiejs innej epoce. Wydawalo mi sie, ze nigdy stamtad nie wyjade, az babcia zachorowala. Przestraszyla sie, ze nie bedzie mogla sie mna nalezycie opiekowac, i wyslano mnie z powrotem do Newark, gdzie zamieszkalem z ciotka i jej nowo poslubionym mezem. Tam skonczylem szkole srednia i poszedlem na studia. Ale uwielbialem przyjezdzac do babci w odwiedziny. Gdy nadchodzily wakacje, cala noc jechalem autobusem do Atlanty, tam przesiadalem sie w inny, do Mobile i potem w lokalny do Pachouli. W miescie wydawalo mi sie, ze jestem nie na miejscu. Chyba czulem sie chlopakiem ze wsi. Nie za bardzo mi sie podobalo w Newark. Ferguson potrzasnal glowa i na twarzy pojawil mu sie dyskretny usmiech. -Te cholerne przejazdy autobusami - powiedzial cicho. - Przez nie zaczely sie wszystkie klopoty. -Co pan przez to rozumie? Ferguson nadal potrzasal glowa, ale odpowiedzial na pytanie. -Cala podroz zabierala niemal trzydziesci godzin. Najpierw po autostradzie, a potem przedzieranie sie przez wszystkie prowincjonalne miasteczka i wiejskie drogi. Podskakiwalem na wybojach, dawala mi sie lekko we znaki choroba lokomocyjna, potrzebowalem skorzystac z kibelka i bylem otoczony ludzmi, ktorym przydalaby sie kapiel. Biedakami, ktorzy nie mogli pozwolic sobie na bilet lotniczy. Nie za bardzo mi sie to podobalo. Wlasnie dlatego kupilem samochod. Uzywanego forda granade. Ciemnozielonego. Odkupilem go od innego studenta za tysiac dwiescie dolarow. Mial przejechane tylko sto tysiecy kilometrow. Cacko. Cholera! Uwielbialem jezdzic tym samochodem... Glos Fergusona byl gladki i odlegly. -Ale... -Ale gdybym nie mial tego samochodu, nigdy nie dobraliby sie do mnie ludzie szeryfa przeprowadzajacy sledztwo. -Niech mi pan o tym opowie. -Nie za bardzo jest o czym opowiadac. Tego popoludnia, gdy dokonano zabojstwa, siedzialem w domu z babcia. Zeznalaby to, gdyby komukolwiek przyszlo do glowy ja zapytac... -Czy jeszcze ktos pana widzial? Ktos spoza rodziny? -Hm, nikogo sobie nie przypominam. Bylismy tylko we dwojke. Jak pan ja odwiedzi, to zrozumie pan dlaczego. Jej dom to stara lepianka, oddalona od innych ruder. Potwornie uboga. -Niech pan mowi dalej. -Wkrotce po tym, jak znalezli cialo, do domu przyjechalo dwoch detektywow, ktorzy chcieli sie ze mna zobaczyc. Bylem przed domem, mylem samochod. Kurcze, tak lubilem, zeby sie blyszczal. Byl srodek dnia. Przyjechali i pytali mnie, co robilem dwa dni wczesniej. Zaczeli przygladac sie mnie i samochodowi nie sluchajac za bardzo, co mowie. -Jacy detektywi? -Brown i Wilcox. Znam obydwu tych skurwieli. Wiedzialem, ze mnie nienawidza. Powinienem byl wiedziec, ze nie nalezy im ufac. -Skad pan to wie? Dlaczego pana nienawidzili? -Pachoula to mala miejscowosc. Niektorzy chcieliby, zeby tak trwala bez zmian. Wiedzieli, ze mam przed soba przyszlosc. Wiedzieli, ze zostane kims. To im sie nie podobalo. Chyba nie podobala im sie moja postawa. -Niech pan mowi dalej. -Jak im opowiedzialem, stwierdzili, ze musza spisac zeznanie w miescie, wiec pojechalem bez slowa sprzeciwu. Chryste! Gdybym wtedy wiedzial tyle co teraz... Ale rozumie pan, panie Cowart, nie sadzilem, ze powinienem sie czegokolwiek obawiac. Do diabla, nawet za bardzo nie wiedzialem, po co mam skladac to zeznanie. Powiedzieli, ze chodzi o zaginiona osobe. Nie o zabojstwo. -I co? -Jak napisalem panu w liscie, przez nastepne trzydziesci szesc godzin nie ujrzalem swiatla dziennego. Wprowadzili mnie do malej salki jak ta, posadzili i spytali, czy chce adwokata. Wciaz nie wiedzialem, co sie dzieje, wiec powiedzialem, ze nie. Wreczyli mi formulke z prawami konstytucyjnymi i kazali ja podpisac. Alez bylem glupi! Powinienem byl wiedziec, ze gdy sadzaja czarnucha na krzesle w takiej salce, to jedyny sposob, zeby z niego ponownie wstac, to powiedziec im to, co chca uslyszec, niezaleznie od tego, czy sie to zrobilo, czy nie. Z glosu Fergusona zniknela cala zartobliwosc, a jej miejsce zajelo metaliczne ostrze gniewu, powstrzymywane z wielkim wysilkiem. Cowart czul, jak to opowiadanie go porwalo, jakby zmiotla go fala slow. -Brown byl dobrym gliniarzem. Wilcox zlym. Najstarsze przedstawienie swiata. - Ferguson niemal splunal z pogarda. -I co? -Usiadlem i zaczeli pytac mnie o to i owo; o dziewczynke, ktora zniknela. Wciaz im powtarzalem, ze nic nie wiem. A oni swoje. Caly dzien. Az do wieczora. Bez wytchnienia. Bez przerwy te same pytania, jakby moja odpowiedz "Nie" nic nie znaczyla. Nie przestawali. Zadnych wycieczek do lazienki. Zadnego jedzenia. Zadnego picia. Tylko bez konca te pytania. Wreszcie, nie wiem po ilu godzinach, zdenerwowali sie. Zaczeli na mnie ostro wrzeszczec, a nastepnie pamietam, jak Wilcox uderzyl mnie w policzek. Plask! Potem przyblizyl swoja twarz od mojej i powiedzial: "Moze teraz mnie w koncu posluchasz, chlopcze?" Ferguson spojrzal na Cowarta, jakby chcial sprawdzic, jakie wrazenie wywoluja jego slowa, i mowil dalej, glosem wypelnionym gorycza. -Oczywiscie posluchalem. Dalej na mnie wrzeszczal. Pamietam, myslalem, ze dostanie ataku serca albo zawalu czy czegos podobnego; taka mial czerwona twarz, jakby go cos opetalo. "Chce sie dowiedziec, co zrobiles tej dziewczynce!" Wrzeszczal. "Powiedz mi, co jej zrobiles!" Krzyczal caly czas, a Brown wyszedl z pokoju, wiec zostalem sam z tym szalencem. "Powiedz mi, czy najpierw ja pieprzyles, a potem zabiles, czy odwrotnie?" Ciagnal to godzinami. Ciagle powtarzalem: "Nie, nie, nie; co to znaczy? O czym mowisz?" Pokazal mi zdjecia dziewczynki i dalej pytal: "Dobrze bylo? Podobalo ci sie, jak walczy? Podobalo ci sie, jak piszczy? Podobalo ci sie, jak ja po raz pierwszy przejechales nozem? A jak ja przejechales po raz dwudziesty, podobalo ci sie?" I od nowa, i od nowa, calymi godzinami. Ferguson wzial gleboki oddech. -Co jakis czas robil sobie przerwe, zostawial mnie samego w tym pokoiku, przykutego do krzesla. Moze wychodzil sie zdrzemnac, zjesc cos. Najpierw wychodzil na piec minut, potem na pol godziny albo wiecej. Zostawil mnie raz na kilka godzin. Siedzialem tam zbyt przerazony i zbyt glupi, zeby probowac sie ratowac. W koncu chyba rozzloscily go moje odmowy przyznania sie, bo zaczal mnie bic. Zaczal od coraz czestszych uderzen w glowe i w plecy. Raz mnie postawil i zadal cios w brzuch. Caly sie trzaslem. Nie pozwolili mi nawet isc do kibla i sie zmoczylem. Nie wiedzialem, co robi, gdy wzial ksiazke telefoniczna i skrecil ja w rolke. Boze, jakby ktos mnie okladal kijem baseballowym. Upadlem na podloge. Cowart przytaknal. Slyszal o takiej metodzie. Hawkins opowiedzial mu o niej pewnego wieczora. Ksiazka telefoniczna miala sile skorzanej palki, ale papier nie rozcinal skory ani nie zostawial siniakow. -Wciaz nic nie chcialem powiedziec, wiec w koncu wyszedl. Wszedl Brown. Nie widzialem go od wielu godzin. Trzaslem sie, jeczalem i myslalem, ze umre w tym pokoju. Brown popatrzyl na mnie. Podniosl mnie z podlogi. Slodki jak cukierek. Boze, powiedzial, ze przeprasza za wszystko, co zrobil Wilcox. Powiedzial, ze wie, jak to boli; ze mi pomoze; ze przyniesie mi cos do jedzenia; ze przyniesie mi cole; ze przyniesie mi czyste ubranie i pozwoli isc do lazienki; wystarczy tylko, ze mu zaufam. Zaufam i powiem, co zrobilem tej dziewczynce. Nic mu nie powiedzialem, ale on wciaz swoje. Powiedzial: "Bobby Earl, chyba bardzo cie boli. Chyba bedziesz mial krwotok. Chyba niezwlocznie potrzebujesz lekarza. Powiedz mi tylko, co zrobiles, i zabierzemy cie prosto do szpitala". Powiedzialem, ze nic nie zrobilem, i rozzloscil sie. Wrzeszczal na mnie: "Wiemy, co zrobiles, tylko musisz nam to opowiedziec!" Potem wyjal bron. Nie byl to jego sluzbowy rewolwer noszony na biodrze, tylko mala trzydziestkaosemka, ktora mial ukryta w kaburze na kostce. Wtedy wszedl Wilcox, skul mi rece za plecami, zlapal za glowe i przytrzymal tak, ze patrzylem prosto w lufe tego malego rewolweru. Brown powiedzial: "Zacznij mowic". Ja mu na to: "Nic nie zrobilem!", a on pociagnal za spust. Boze! Wciaz widze ten palec opleciony wokol spustu i pociagajacy go wolno. Wydawalo mi sie, ze serce przestalo mi bic. Kurek uderzyl w pusta komore. Zaczalem plakac jak dziecko, mazac sie. Powiedzial: "Bobby Earl, tym razem miales duzo szczescia. Sadzisz, ze dzisiaj jest twoj szczesliwy dzien? Ile jest tutaj pustych splonek?" Znowu pociagnal za spust i znowu rozlegl sie suchy trzask. Zaklal: "Cholera! Chyba niewypal" i otworzyl rewolwer, wytrzasnal bebenek i wyjal maly pocisk. Przyjrzal mu sie uwaznie i powiedzial: "Do licha, popatrz tylko. Niewypal. Moze tym razem zadziala". I zobaczylem, jak wklada go z powrotem do rewolweru. Wycelowal bron prosto we mnie i uprzedzil: "Ostatnia szansa, czarnuchu". Tym razem mu uwierzylem i powiedzialem: "Zrobilem to, zrobilem to, zrobilem, co tylko chcecie". I to bylo przyznanie sie do winy. Matthew Cowart wzial gleboki oddech i staral sie jakos przeanalizowac to opowiadanie. Nagle poczul, ze w malej salce widzen brakuje powietrza, jakby sciany sie rozgrzaly i zaczely go dusic; jakby sie piekl w naglej spiekocie. -I co? - spytal. -I teraz jestem tutaj - odparl Ferguson. -Opowiedzial pan to swojemu adwokatowi? -Oczywiscie. Zwrocil mi uwage na sprawe oczywista: bylo dwoch funkcjonariuszy policji, a ja jeden. I byla sliczna, mala biala dziewczynka, ktora ktos zamordowal. Jak pan mysli, komu uwierza? Cowart przytaknal. -A dlaczego ja teraz mialbym panu wierzyc? -Nie wiem - odparl Ferguson ze zloscia w glosie. Przez chwile gniewnym wzrokiem patrzyl na Cowarta. - Moze poniewaz mowie prawde. -Czy poddalby sie pan testowi na prawdomownosc? -Poddalem sie juz takiemu testowi na prosbe adwokata. Tutaj mam jego wyniki. Ta przekleta maszyna stwierdzila: "brak wnioskow". Chyba bylem za bardzo rozdygotany, gdy mnie podlaczyli do tych wszystkich drutow. W niczym mi to nie pomoglo. Jesli pan chce, moge sie poddac testowi jeszcze raz. Nie wiem, czy to sie na cos przyda. Nie moze sluzyc jako dowod w sadzie. -Oczywiscie. Ale potrzebuje jakiegos potwierdzenia. -Jasne. Zdaje sobie z tego sprawe. Ale, do diabla, tak wlasnie bylo. -Jak moge to udowodnic, tak zeby mozna bylo te historie wydrukowac? Ferguson zastanawial sie przez chwile ze wzrokiem utkwionym w oczach Cowarta. Po kilku sekundach na napieta twarz skazanca przedarl sie niesmialy usmiech. -Rewolwer - powiedzial. - To moze byc dowodem. -W jaki sposob? -Pamietam, ze zanim wprowadzili mnie do tego malego pomieszczenia, ostentacyjnie odlozyli swoje rewolwery z kabur pod pachami do biurka. Pamietam, ze mial te zabawke ukryta pod spodniami. Jestem pewien, ze nie powie panu prawdy o tym rewolwerze, o ile go pan jakos do tego nie sprowokuje. Cowart skinal glowa. -Moze. Ponownie zamilkli. Cowart spuscil wzrok na magnetofon i przygladal sie, jak tasma nawija sie na szpule. -Dlaczego akurat pana wybrali? - spytal. -Pasowalem im. Akurat tam bylem. Jestem czarny. Dopasowali sobie zielony samochod. Mam taki sam rodzaj krwi. To oczywiscie odkryli pozniej. Po prostu bylem pod reka, a lokalna spolecznosc niemal oszalala. Mam na mysli biala spolecznosc. Chcieli kogos dostac i dostali mnie. Ktoz by sie mogl nadawac lepiej? -To faktycznie bardzo przekonujacy wywod. Oczy Fergusona rozblysnely chwilowym gniewem i Cowart zauwazyl, jak zaciska dlon w piesc. Patrzyl, jak wiezien walczy ze soba i opanowuje sie. -Zawsze mnie tam nienawidzili. Bo nie bylem tepym, zacofanym czarnuchem, do jakich byli przyzwyczajeni. Nie mogli mnie zniesc, poniewaz poszedlem na studia. Nie mogli pogodzic sie z faktem, ze nieobce mi jest wielkie miasto. Znali mnie i nienawidzili. Za to kim jestem i za to kim moglem byc. Cowart zaczal zadawac pytanie, ale Ferguson wyprostowal obie rece chwytajac za brzeg stolu, zeby utrzymac rownowage. Ledwo mogl opanowac glos i Cowart poczul, jak splywa na niego gniew tego mezczyzny. Widzial, jak napiely sie sciegna na szyi wieznia. Twarz mu poczerwieniala, glos utracil spokoj i drzal od emocji. Cowart widzial, jak Ferguson ciezko walczy sam z soba, jakby mial sie zalamac pod ciezarem wspomnien. Na mgnienie Cowartowi przyszlo na mysl, jakie by to bylo uczucie stawic czolo tej furii. -Niech pan tam jedzie. Niech pan obejrzy sobie Pachoule. Okreg Escambia. To prosto na poludnie z Alabamy, nie wiecej niz godzina jazdy. Piecdziesiat lat temu po prostu by mnie powiesili na najblizszym drzewie. Ubrani by byli w biale ubrania i biale spiczaste czapki i niesliby plonace krzyze. Czasy sie zmienily - mowil zgorzknialym glosem - ale nie tak znowu bardzo. Teraz ograniczaja ich rozne dobrodziejstwa i pulapki cywilizacji. Mialem proces, tak jest. Dostalem adwokata, tak jest. Lawe przysieglych, w ktorej zasiadali moi ziomkowie, tak jest. Moglem cieszyc sie swoimi prawami, gwarantowanymi przez konstytucje, tak jest. Po co to, skoro stare lincze byly takie proste i zgodne z prawem? - Glos Fergusona drzal z podniecenia. - Niech pan tam jedzie, Panie Bialy Reporterze, i niech pan troche popyta, a sam pan zobaczy. Wydaje sie panu, ze to lata dziewiecdziesiate dwudziestego wieku? Dowie sie pan, ze sprawy tak szybko sie nie zmieniaja. Zobaczy pan. Usiadl wygodnie na krzesle i gniewnie wpatrywal sie w Cowarta. Odglosy wiezienia wydawaly sie odlegle, jakby dzielily ich kilometry od scian, korytarzy i cel. Cowart nagle zdal sobie sprawe, jak niewielkie bylo pomieszczenie, w ktorym siedzieli. To bedzie material o malych pomieszczeniach, pomyslal. Czul nienawisc plynaca od wieznia ogromnymi falami, nie konczacy sie potok bezsilnosci i rozpaczy, i czul, jak sam wpada w jego nurt. Ferguson nadal wpatrywal sie w Cowarta spoza stolu, jakby zastanawiajac sie nad dalszymi slowami. -No i co pan na to, panie Cowart? Mysli pan, ze sprawy wygladalyby tak samo w Pachoula jak w Miami? -Nie. -Zeby pan wiedzial, ze nie. Wie pan, co w tym wszystkim jest najsmieszniejsze? Gdybym popelnil to przestepstwo - nie popelnilem go, ale gdybym - i gdyby to mialo miejsce w Miami? Zdaje pan sobie zapewne sprawe, co by zrobili z takimi marnymi dowodami przeciwko mnie? Zaproponowano by mi przyznanie sie do zabojstwa drugiego stopnia i dostalbym od pieciu lat do dozywocia. Moze odsiedzialbym ze cztery. I to tylko w wypadku gdyby moj obronca z urzedu nie umorzyl calej sprawy. Przy czym pewnie by umorzyl. Nie bylem notowany. Bylem studentem. Mialem przed soba przyszlosc. Nie mieli dowodow. Co pan sadzi, panie Cowart, jak by to wszystko sie potoczylo w Miami? -W Miami, chyba ma pan racje. Odsiadka, to pewne. -W Pachoula, smierc. To pewne. -Taki jest system. -Do diabla z systemem. Do diabla z nim. I jeszcze jedno; nie zrobilem tego. Nie popelnilem tego przekletego przestepstwa. Moze nie jestem idealny. W Newark wdalem sie w kilka burd jako nastolatek. Tak samo w Pachouli. Moze pan to sprawdzic. Ale, do cholery, nie zabilem tej dziewczynki. Ferguson przerwal na moment. -Wiem za to, kto ja zabil. Przez chwile obydwaj sie nie odzywali. -Pomowmy o tym - zaproponowal Cowart. - Kto i jak? Ferguson odchylil sie razem z krzeslem. Cowart zauwazyl na twarzy wieznia usmieszek; nie usmiech, nie cos co poprzedza smiech, ale okrutny grymas. Poczul, ze cos sie zmienilo w pokoju; zmniejszylo sie napiecie gniewu. Ferguson zmienil sie w ciagu tych kilku sekund rownie sprawnie jak wczesniej, gdy zmienial akcenty. -Tego jeszcze nie moge panu powiedziec - oznajmil. -Gowno prawda - odparl Cowart, dopuszczajac do glosu nute niezadowolenia. - Niech pan nie bedzie tchorzem. Ferguson potrzasnal glowa. -Powiem panu - powiedzial - ale dopiero wtedy, gdy pan uwierzy. -Co to za zabawa? Ferguson pochylil sie do przodu, zawezajac przestrzen pomiedzy nimi. Zmierzyl Cowarta spokojnym, przerazajacym wzrokiem. -To nie jest zadna pieprzona zabawa - powiedzial cicho. - To jest moje pieprzone zycie. Chca mi je odebrac, a to jest moja najlepsza karta. Niech mnie pan nie zmusza, zebym ja wylozyl, zanim bede do tego gotow. Cowart nie odpowiedzial. -Niech pan jedzie i obejrzy to, o czym panu mowilem. A wtedy, gdy pan uwierzy, ze jestem niewinny, gdy pan zrozumie, ze te skurwysyny mnie wrobily, powiem panu. Kiedy zdesperowany czlowiek proponuje ci zabawe, powiedzial kiedys Hawkins, lepiej grac zgodnie z jego zasadami. Cowart skinal glowa. Obydwaj nie odzywali sie. Ferguson wlepil oczy w Cowarta i czekal na odpowiedz. Zaden z nich sie nie poruszyl, jakby byli ze soba spetani. Cowart zdal sobie sprawe, ze nie ma wyboru, ze stanal przed dziennikarskim dylematem: wysluchal opowiesci o zle i okrucienstwie. Zostal zmuszony do odkrycia prawdy. Nie mogl juz zrezygnowac z tego materialu. -A wiec, panie Cowart - powiedzial Ferguson - taka jest moja historia. Pomoze mi pan? Cowart pomyslal o tysiacach slow, jakie napisal o smierci i umieraniu, o przeroznych zdarzeniach wypelnionych bolem i udreka, z ktorymi sie zetknal i ktore pozostawily za soba drobniutkie urazy, a te z kolei przemienily sie w nocne mary. Napisal tyle felietonow, ale nigdy nikomu nie pomogly one w rozpaczy. Z cala pewnoscia nigdy nie ocalily zycia. -Zrobie, co bede mogl - odparl. Rozdzial trzeci PACHOULA Okreg Escambia jest polozony na uboczu, daleko w polnocno-zachodnim krancu Florydy, i z dwoch stron przylega do stanu Alabama. Kulturalnie zwiazany jest ze stanami lezacymi bezposrednio na polnoc. Niegdys byly to przede wszystkim tereny wiejskie, z wieloma skromnymi farmami, ktore zielenily sie na pagorkach, pooddzielane od siebie gestwinami karlowatej sosny oraz powyginanymi i poskrecanymi pnaczami dorodnych wierzb i winorosli. Jednak w ostatnich latach, tak jak cala reszta Poludnia, okreg ten przezywal boom budowlany. Przeksztalcano te, niegdys wiejskie tereny, podmiejskie dzielnice. A wszystko za sprawa rozwoju glownego miasta, portu Pensacola, ktory rozrastal sie, zapelniajac niegdysiejsze otwarte przestrzenie kompleksami handlowymi i dzielnicami mieszkaniowymi. Jednoczesnie jednak zachowaly sie tutaj tereny bagienne, podobne do tych w Mobile, ktore zreszta nie jest odlegle, jesli pojechac autostrada miedzystanowa, oraz slonowodne tereny przyplywowe na Wybrzezu Zatokowym. Jak w wielu miejscach gleboko na Poludniu, panuje tam sprzeczna atmosfera dobrze pamietanej biedy i nowej dumy; wrazenie skostnialego miejsca, ozywianego przez pokolenia, ktore doszly do wniosku, ze zycie na tym kawalku ziemi moze nie zawsze jest latwe, ale w kazdym razie lepsze niz gdziekolwiek indziej.Wieczorny przelot lokalnymi liniami na male lotnisko byl przerazajaca seria podskokow i zawirowan, od ktorych krecilo w brzuchu. Samolot lecial wzdluz ogromnych, szarych burzowych chmur, ktore wydawaly sie bronic przed wtargnieciem w nie dwusilnikowej maszyny. Kabine pasazerska na przemian wypelnialy smugi naglego swiatla i cienia, w miare jak samolot wlatywal w chmury i je opuszczal, oraz czerwone ostrza slonca gasnacego szybko nad Zatoka Meksykanska. Cowart wsluchiwal sie w warkot silnikow zmagajacych sie z wiatrem; ich szum wzmagal sie i slabl jak oddech sprintera. Kolysal sie, spowity kokonem samolotu, i rozmyslal o czlowieku z celi smierci i o tym, co zastanie w Pachoula. Ferguson rozpetal w nim wewnetrzna wojne. Cowart wrocil ze spotkania z wiezniem wmawiajac sobie, ze pozostal obiektywny, ze wysluchal wszystkiego i jednakowo rozwazyl kazde slowo. Ale jednoczesnie, wpatrujac sie w kropelki wody pelznace po szybie w oknie samolotu, zdawal sobie sprawe, ze nie jechalby do Pachouli, gdyby sie spodziewal, ze ta historia nie bedzie miala dalszego ciagu. Maly samolot cial niebo, a on zacisnal piesci na kolanach; w uszach wciaz dzwieczal mu glos Fergusona, wciaz czul lodowaty gniew tego czlowieka. Nagle pomyslal o dziewczynce. Jedenascie lat. To nie jest odpowiedni wiek, zeby umierac. O tym tez powinien pamietac. Samolot wyladowal posrod szalejacej burzy i wyhamowal na pasie startowym. Cowart dojrzal przez okno szpaler zielonych drzew na obrzezach lotniska, odcinajacych sie czernia na tle nieba. Wynajetym samochodem pojechal poprzez zapadajaca ciemnosc do zajazdu Admiral Benbow, tuz przy autostradzie, na przedmiesciach Pachoula. Gdy juz obejrzal skromny, niezwykle schludny pokoj, zszedl do baru motelowego, usiadl pomiedzy dwoma komiwojazerami i zamowil piwo u mlodej kobiety. Miala mysio-brazowe wlosy, ktore omiataly jej oblicze, wyostrzajac rysy, tak ze gdy robila sroga mine, cala twarz wydawala sie podazac za ruchem ust; byla w niej oschla bezwzglednosc - skutek serwowania zbyt wielu drinkow zbyt wielu komiwojazerom i odrzucania zbyt wielu propozycji skladanych przez facetow o trzesacych sie dloniach zacisnietych na szklance scotcha lub piwa imbirowego. Nalewajac piwo z beczki, przez caly czas badawczo przypatrywala sie Cowartowi, a mimo to wyczula moment, kiedy piana juz niemal przelewala sie ponad sciankami szklanki. -Pan nie stad, nie? Potrzasnal glowa. -Prosze nie mowic - powiedziala. - Lubie zgadywac. Niech pan tylko powie: "Deszcz w Hiszpanii pada glownie na rowninach". Rozesmial sie i powtorzyl zdanie. Usmiechnela sie do niego, zachowujac sie z odrobine mniejsza rezerwa. -Z Mobile ani z Montgomery nie, to pewne. Z Nowego Orleanu ani Tallahassee tez nie. Zostaja dwa miejsca: albo Miami, albo Atlanta; ale jesli Atlanta, to sie pan tam nie urodzil, tylko gdzie indziej, na przyklad w Nowym Jorku, a w Atlancie tylko pan mieszkal przez jakis czas. -Blisko - odparl. - Miami. Zmierzyla go wzrokiem dokladnie, zadowolona z siebie. -Niechze sie przyjrze - powiedziala. - Calkiem niezly garnitur, ale dosc konserwatywny, moglby go nosic prawnik... - Wychylila sie zza baru i potarla klape marynarki pomiedzy kciukiem i palcem wskazujacym. - Niezly. Nie jak ci ksiazeta odziani w bistor, co to przyjezdzaja tu bez przerwy i sprzedaja dodatki witaminowe dla bydla. Ale wlosy troche za dlugie nad uszami i zaczynaja pojawiac sie pierwsze pasma siwizny. Wiec troche pan za stary, ile, jakies trzydziesci piec?... zeby zajmowac sie handlem obwoznym. Gdyby byl pan prawnikiem w tym wieku, to z cala pewnoscia mialby pan jakiegos asystenta, golowasa zaraz po szkole, ktorego by pan tu wyslal w podroz sluzbowa, zamiast przyjezdzac samemu. Nie wyglada mi pan na gliniarza, jakos inaczej panu patrzy z oczu; na agenta nieruchomosci i na biznesmena rowniez nie. Nie wyglada pan tez na handlowca, jak ci faceci. No to co moze sprowadzac tutaj z Miami takiego goscia jak pan? Ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do glowy, to ze moze jest pan dziennikarzem, ktory poluje tu na jakis material. Rozesmial sie. -Bingo. I mam trzydziesci siedem lat. Odwrocila sie, zeby nalac kolejna szklanke piwa, ktora postawila przed innym gosciem, i wrocila do Cowarta. -Jest pan przejazdem? Nie wiem, jaki temat moglby pana tu przywiesc. Za duzo sie tu nie dzieje, jesli pan tego jeszcze nie zauwazyl. Cowart zawahal sie, zastanawiajac, czy powinien trzymac jezyk za zebami, czy nie. Nastepnie wzruszyl ramionami i pomyslal, ze skoro w ciagu dwoch minut domyslila sie, kim jest, nic nie da sie utrzymac w sekrecie, gdy zacznie rozmawiac z miejscowymi gliniarzami i prawnikami. -Sprawa morderstwa - powiedzial. Skinela glowa. -Tak sie spodziewalam. Zaciekawil mnie pan. Co to za historia? Do licha, nie moge sobie przypomniec ostatniego morderstwa, jakie sie tutaj wydarzylo. Co innego w Mobile albo w Pensacola. Chodzi panu o tych handlarzy narkotykow? Jezu, ludzie mowia, ze kokaina naplywa tutaj z calej zatoki; tonami; co noc. Czasami przyjezdzaja tu ludzie mowiacy po hiszpansku. W zeszlym tygodniu przyjechalo trzech facetow, wszyscy mieli modne garnitury i te male piszczace aparaciki przy paskach. Rozsiedli sie, jakby to miejsce do nich nalezalo, i zamowili butelke szampana przed obiadem. Musialam wyslac po nia chlopaka do sklepu monopolowego. Nietrudno bylo sie domyslic, co tak oblewaja. -Nie, nie chodzi o narkotyki - rzekl Cowart. - Od jak dawna pani tu jest? -Od kilku lat. Przyjechalam do Pachouli z mezem, ktory byl lotnikiem. Nadal lata, chociaz juz nie jest moim mezem, a ja tkwie tutaj, na ziemi. -Pamieta pani sprawe sprzed jakichs trzech lat; dziewczynka o nazwisku Joanie Shriver? Przypuszczalnie zamordowal ja facet, ktory nazywal sie Robert Earl Ferguson? -Ta mala dziewczynka, ktora znalezli kolo Bagniska Millera? -Wlasnie. -Pamietam. To sie stalo dokladnie wtedy, gdy przyjechalam tutaj ze swoim mezem; niechby go szlag trafil. To byl pierwszy tydzien, jak prowadzilam ten bar. - Rozesmiala sie krotko. - Do diabla, myslalam, ze ta cholerna praca zawsze bedzie taka ekscytujaca. Ludzie naprawde sie przejeli ta dziewczynka. Przyjezdzali dziennikarze z Tallahassee i telewizja az z Atlanty. Wlasnie wtedy nauczylam sie rozrozniac takich gosci jak pan. Wiekszosc zatrzymywala sie tutaj. Tak naprawde to poza tym zajazdem nie ma juz gdzie. Zanim oswiadczyli, ze zlapali chlopaka, ktory ja zabil, przez pare dni bylo niezle zamieszanie. Ale to juz bylo dawno. Nie spoznil sie pan troche? -Niedawno sie o tym dowiedzialem. -Ale ten chlopak siedzi w wiezieniu. Ma wyrok smierci. -Istnieje kilka watpliwosci, w jaki sposob sie tam znalazl. Nie wszystko jest do konca wyjasnione. Kobieta odchylila glowe do tylu i rozesmiala sie. -Zaloze sie, ze to nie ma specjalnego znaczenia. Powodzenia, czlowieku z Miami. Po czym odwrocila sie, zeby obsluzyc nastepnego klienta, zostawiajac Cowarta sam na sam ze szklanka piwa. Juz nie wrocila. Ranek wstal rzeski i przejrzysty. Wydawalo sie, ze poranne slonce doklada wszelkich staran, aby wysuszyc co do jednej wszystkie kaluze pozostajace na ulicach po wczorajszym deszczu. Stopniowo narastal upal dnia, mieszajac sie z uciazliwa wilgotnoscia. Gdy Cowart szedl z motelu do swego wynajetego samochodu, a potem gdy jechal ulicami Pachouli, czul, jak koszula przylepia mu sie do plecow. Miasteczko wydawalo sie trwala osada; polozone na plaskim kawalku terenu opodal autostrady, sluzylo jako rodzaj spoiwa laczacego ja z rozciagajacymi sie wokol polami uprawnymi. Bylo wysuniete nieco zbyt daleko na polnoc, zeby mozna bylo tu z dobrym skutkiem uprawiac sady pomaranczowe, ale minal po drodze kilka gospodarstw, gdzie drzewka rosly rownymi rzedami, oraz inne, gdzie na pastwiskach paslo sie bydlo. Domyslil sie, ze wjezdza do miasteczka od jego zamoznej strony; zabudowania byly parterowe, z brunatnej lub czerwonej cegly; wszechobecne domy ranczerskie, bedace symbolem pewnego statusu. Na wszystkich znajdowaly sie wielkie anteny telewizyjne. Na niektorych podworkach ustawione byly nawet anteny satelitarne. Gdy zblizal sie do Pachouli, na poboczach pojawily sie sklepiki i stacje benzynowe. Minal z boku niewielkie centrum handlowe z okazalym sklepem spozywczym, pizzerie i restauracje. Zauwazyl, ze rowniez poza glowna ulica w strone miasta rozciagaly sie domy mieszkalne, tez jednorodzinne, zadbane, dobrze utrzymane - swiadectwo solidnosci i umiarkowanego sukcesu. Centrum miasteczka zajmowalo zaledwie trzy przecznice i znajdowalo sie tam kino, pare biur, jeszcze kilka sklepow i dwa sygnalizatory ze swiatlami ulicznymi. Ulice byly czyste i zastanawial sie, czy tak wymiotla je burza poprzedniej nocy, czy tez byla to zasluga miejscowej spolecznosci. Przejechal przez miasteczko, wjechal na niewielka, waska droge i zaczal oddalac sie od sklepow zelaznych, magazynow z czesciami samochodowymi i restauracji szybkiej obslugi. Odniosl wrazenie, ze zaszla pewna zmiana w kolorycie otaczajacego go krajobrazu; soczysta zielen, ktora widzial chwile wczesniej, ustapila miejsca brunatnym prazkom ugorow. Droga stala sie wyboista, a domy, ktore sie teraz przy niej pojawily, byly drewniane, chylily sie od starosci i wszystkie pomalowano na wyblakly jasny kolor. Szosa wslizgnela sie pomiedzy szpaler drzew i spowila Cowarta ciemnoscia. Rozproszone swiatlo przesaczalo sie przez galezie wierzb i sosen, ktore utrudnialy widocznosc. Niemal przeoczyl szutrowa droge odchodzaca w lewo. Opony stracily przyczepnosc na blocie i zanim znowu jej nabraly, zaczal podskakiwac na wyboistej drodze. Prowadzila wzdluz dlugiego zywoplotu. Od czasu do czasu udawalo mu sie dostrzec ponad nim niewielkie gospodarstwa. Zwolnil i minal trzy drewniane szopy, przytulone do siebie na skraju drogi. Gdy przejezdzal powoli, przygladal mu sie stary czarny mezczyzna. Spojrzal na licznik i przejechal jeszcze kilometr do nastepnej rudery usadowionej przy drodze. Zatrzymal sie przed nia i wysiadl z samochodu. Rudera miala z przodu ganek, na ktorym stal jeden bujany fotel. Z boku byl maly kojec dla drobiu, gdzie kurczeta grzebaly w ziemi. Droga konczyla sie na podworku przed domem. Stal tu zaparkowany stary chevrolet kombi z podniesiona maska. Panowal potezny, obezwladniajacy upal. Cowart uslyszal w oddali szczekanie psa. Zyzna, brunatna gleba podworka przed domem byla udeptana na tyle mocno, ze udalo jej sie przetrwac burze poprzedniego wieczora. Odwrocil sie i zobaczyl, ze chalupa wychodzi na rozlegle pole, obramowane ciemnym lasem. Zawahal sie, po czym podszedl do frontowego ganku. Kiedy postawil stope na pierwszym stopniu, uslyszal ze srodka glos. -Widze cie. Czego chcesz? Zatrzymal sie i odpowiedzial: -Szukam pani Emmy Mae Ferguson. -A po co ci ona? -Chce z nia porozmawiac. -To mi nic nie mowi. Po co ci ona? -Chce porozmawiac o jej wnuczku. Drzwi frontowe, ktore w polowie skladaly sie z siatki odchodzacej od popekanej ramy, uchylily sie lekko. Wyszla stara Murzynka o siwych wlosach, sciagnietych mocno z tylu glowy. Byla drobnej, ale mocnej budowy i poruszala sie wolno, jednak w zdecydowany sposob, ktory zdawal sie swiadczyc, iz wiek i slabe kosci to po prostu drobna niedogodnosc. -Z policji? -Nie. Nazywam sie Matthew Cowart. Z "Miami Journal". Jestem dziennikarzem. -Kto cie przyslal? -Nikt mnie nie przyslal. Po prostu przyjechalem. Czy pani Ferguson? -Moze. -Pani Ferguson, bardzo prosze, chcialbym porozmawiac o Robercie Earlu. -To dobry chlopak, a oni mi go zabrali. -Tak, wiem. Probuje pomoc. -Jak mozesz pomoc? Czys ty prawnik? Prawnicy juz dosc zrobili krzywdy mojemu chlopakowi. -Nie, prosze pani. Bardzo prosze, czy moglibysmy usiasc i porozmawiac przez kilka minut? Chce jedynie pomoc pani wnukowi, nic wiecej. Prosil mnie, zebym tu przyjechal i z pania porozmawial. -Widziales sie z moim chlopakiem? -Tak. -Jak mu tam jest? -Chyba niezle. Jest rozgoryczony, ale chyba mu niezle. -Bobby Earl byl dobrym dzieciakiem. Bardzo dobrym dzieckiem. -Wiem. Prosze. -Zgoda, Panie Dziennikarzu. Usiade i poslucham. Czego chcesz sie dowiedziec? - Staruszka skinela glowa w strone bujanego fotela i podazyla ostroznie ku niemu. Gestem wskazala najwyzszy stopien ganku i Matthew Cowart usadowil sie na nim, niemal u jej stop. -Wiec, prosze pani, musze sie dowiedziec czegos o wydarzeniach sprzed niemal trzech lat. Musze wiedziec, co Robert Earl robil tego dnia, gdy zniknela ta mala dziewczynka, dzien po tym i jeszcze jeden dzien pozniej, gdy go zaaresztowano. Pamieta pani te dni? Parsknela pogardliwie. -Panie Dziennikarzu, moze jestem stara, ale glupia nie jestem. Moze wzrok mi juz tak nie dopisuje jak za dawnych czasow, ale pamiec mam dobra. I jak, na Boga, kiedykolwiek moglabym zapomniec te dni, po tym wszystkim co sie wtedy stalo? -Wlasnie dlatego tu jestem. Przyjrzala mu sie z ukosa poprzez cien spowijajacy ganek. -Na pewno przyjechales tu, zeby pomoc Bobbiemu Earlowi? -Tak, prosze pani. Najlepiej jak bede mogl. -Jak mu chcesz pomoc? Co takiego mozesz zrobic, czego nie moze prawnik o cietym jezyku? -Napisac artykul do gazety. -W gazetach napisali juz pelno artykulow o Bobbym Earlu. Z tego co wiem, to najbardziej mu pomogli w dostaniu sie do celi smierci. -Tym razem chyba bedzie inaczej. -Niby dlaczego? Nie mial na to pytanie przygotowanej odpowiedzi. Po chwili odrzekl: -Musi pani zrozumiec, pani Ferguson, ze juz bardziej pogorszyc sprawy nie moge. A jesli mam pomoc, potrzebuje odpowiedzi na kilka pytan. Staruszka znowu sie do niego usmiechnela. -Racja. Dobrze, Panie Dziennikarzu. Pytaj. -Tego dnia gdy zamordowano te dziewczynke... -Byl tutaj, ze mna. Caly dzien. Wychodzil tylko rano, zlowic pare ryb. Okonie. Pamietam, bo usmazyl je tego wieczoru na kolacje. -Jest pani pewna? -Oczywiscie, ze jestem pewna. Gdziezby jeszcze mial pojsc? -Mial przeciez samochod. -Slyszalabym, gdyby go zapalil i odjechal. Glucha nie jestem. Tamtego dnia nigdzie nie jechal. -Powiedziala to pani policji? -Jasne. -I co? -Nie uwierzyli mi. Powiedzieli: "Emma Mae, jestes pewna, ze sie gdzies nie wypuscil po poludniu? Jestes pewna, ze caly czas mialas go na oku? Moze sie zdrzemnelas albo co?" Ale wcale sie nie zdrzemnelam i tak im powiedzialam. To oni mi na to, ze gadam bzdury, rozzloscili sie i sobie poszli. Wiecej ich nie widzialam. -A adwokat Roberta Earla? -Zadawal te same glupie pytania. I dostawal takie same odpowiedzi. On tez mi nie wierzyl ani krzty. Powiedzial, ze mam duzo powodow, zeby klamac, zeby poreczyc za chlopaka. I prawda. To byl chlopak mojej drogiej corki i mocno go kochalam. Nawet jak wyjechal do New Jersey i potem wrocil, zahartowany przez ulice, i mowil uliczna gwara, i taki pewny siebie, ciagle mocno go kochalam. I zebys pan wiedzial, niezle mu sie powodzilo. Byl moim studenciakiem. Wyobrazasz pan sobie, Panie Bialy Dziennikarzu? Rozejrzyj no sie pan. Sadzisz pan, ze wielu z nas idzie na studia? Ze wielu dochodzi do czegos? Jak ci sie wydaje, ilu? Prychnela znowu i oczekiwala na odpowiedz, ktorej nie udzielil. Po chwili ciagnela: -Taka byla prawda. Moj chlopak. Moj najlepszy chlopak. Moja duma. Jasne, ze dla niego bym sklamala. Ale nie klamalam. Wierze w Chrystusa, ale zeby ocalic mojego chlopaka, poszlabym do samego diabla i naplula mu w oczy. Tylko ze nigdy nie mialam takiej szansy, bo nigdy mi nie uwierzyli; o nie. -Wiec jaka jest prawda? -Byl ze mna. -A nastepnego dnia? -Byl ze mna. -A jak przyjechala policja? -Byl przed domem i pucowal ten swoj samochod. Nie pyskowal im. Zadnych klopotow. Mowil tylko "tak, prosze pana" i "nie, prosze pana". I widzisz pan, do czego go to doprowadzilo? -Chyba sie pani zezloscila. Drobna kobieta pochylila sie do przodu, jej cialo zesztywnialo od emocji. Mocno uderzyla dlonmi w porecze bujanego fotela i odglos ten rozlegl sie echem w przejrzystym porannym powietrzu, jak dwa wystrzaly z pistoletu. -Zezloscilam. Pytasz mnie pan, czy sie zezloscilam? Odebrali mi chlopaka i gdzies wyslali, zeby go zabic. Slow mi brak, zeby powiedziec, jak sie zezloscilam. Nie ma we mnie tyle zla, zeby powiedziec, co naprawde czuje. Wstala z fotela i ruszyla z powrotem do domu. -Nic we mnie nie pozostalo oprocz nienawisci i gorzkiej pustki, Panie Dziennikarzu. Mozesz pan to napisac. Zniknela w cieniu rudery, trzaskajac za soba drzwiami i pozostawiajac Matthew Cowarta notujacego jej slowa skrzetnie w notesie. Gdy dotarl do szkoly, bylo poludnie. Wygladala tak, jak ja sobie wyobrazal - solidny, nudny budynek z brunatnej cegly, z amerykanska flaga zwisajaca bezwladnie w wilgotnym powietrzu. Z boku staly zaparkowane zolte autobusy szkolne i bylo boisko, z hustawkami i koszami do koszykowki, przykryte spora warstwa kurzu. Zostawil samochod i zblizal sie do szkoly, czujac jak glosy dzieci wzbieraja na sile i prowadza go przed siebie. Byla przerwa obiadowa i za podwojnymi drzwiami panowalo pewne poruszenie. Tupot dzieciecych stop, szelest torebek i trzaskanie pudelek z lunchem, poszum rozmow. Sciany szkoly przybrane byly pracami dzieci; wystawki z kolorowymi plamami w roznych ksztaltach i niewielkimi podpisami objasniajacymi, co te prace przedstawiaja. Przez chwile przygladal sie obrazkom i przypomnialy mu sie wszystkie rysunki i wycinanki z kolorowego papieru, ktore dostawal zawsze w listach od corki, i ktorymi udekorowal biuro. Poszedl dalej, udajac sie poprzez hall w strone drzwi z napisem SEKRETARIAT. Gdy juz do nich dochodzil, otworzyly sie i wyszly dwie dziewczynki, chichoczac z jakiegos sobie tylko znanego powodu. Jedna byla czarna, druga biala. Patrzyl, jak zniknely w glebi korytarza. Zauwazyl na scianie niewielkie zdjecie w ramkach i podszedl do niego, zeby sie przyjrzec. Bylo to zdjecie malej dziewczynki. Miala blond wlosy, piegi i szeroki usmiech, odslaniajacy zeby z aparatem ortodontycznym. Byla ubrana w czysta biala bluzke, a na szyi miala zloty lancuszek. Zdolal odczytac jej imie, Joanie, wygrawerowane cienkimi literami na blaszce posrodku lancuszka. Pod zdjeciem umieszczona byla niewielka tabliczka. Widnial na niej napis: JOANIE SHRIVER 1976-1987 Nasza Przyjaciolka i ukochana Kolezanka z klasy.Zawsze bedzie jej nam brakowalo. Dolaczyl zdjecie wiszace na scianie do wszystkich innych czynionych spostrzezen. Po czym odwrocil sie i wszedl do sekretariatu szkoly. Zza biurka spojrzala na niego kobieta w srednim wieku, o nieco stropionym wygladzie. -Czy moge panu w czyms pomoc? -Tak. Szukam Amy Kaplan. -Przed chwila tu byla. Czy spodziewa sie pana? -Rozmawialem z nia wczesniej telefonicznie. Nazywam sie Cowart. Jestem z Miami. -Jest pan dziennikarzem? Przytaknal. -Mowila, ze ma pan przyjechac. Sprobuje jej poszukac. - W glosie kobiety brzmiala jakas nuta goryczy. Nie usmiechnela sie do Cowarta. Wstala i przeszla przez sekretariat, znikajac na chwile w pokoju nauczycielskim i pojawiajac sie ponownie z mloda kobieta. Cowart ocenil, ze byla ladna; miala szczera, usmiechnieta twarz i kasztanowe wlosy odgarniete do tylu. -Ja jestem Amy Kaplan, panie Cowart. Uscisneli sobie dlonie. -Przepraszam, ze przeszkadzam pani w lunchu. Potrzasnela glowa. -To chyba najlepsza pora. Jednak, jak juz wspomnialam przez telefon, nie bardzo wiem, w czym moge panu pomoc. -Chodzi o samochod - powiedzial. - I co pani widziala. -Wie pan, najlepiej chyba bedzie, jak panu pokaze, gdzie wtedy stalam. Tam bede mogla wszystko wyjasnic. W milczeniu wyszli na zewnatrz. Mloda nauczycielka stanela przed szkola i odwrocila sie, wskazujac droge. -Widzi pan, zawsze stoi tutaj jakis nauczyciel i pilnuje dzieci po zakonczeniu zajec. Kiedys przede wszystkim po to, zeby chlopcy nie wdawali sie w bojki, a dziewczynki zeby szly prosto do domu, zamiast wloczyc sie i plotkowac. Dzieciaki to strasznie lubia, wie pan. Teraz oczywiscie mamy jeszcze dodatkowy powod, zeby tu stac. Spojrzala na niego i przez chwile mierzyla go wzrokiem. Podjela dalej: -... W kazdym razie tego popoludnia gdy zniknela Joanie, juz prawie wszyscy poszli do domu i mialam wlasnie wejsc z powrotem do budynku, gdy dostrzeglam ja tam, kolo tej wielkiej wierzby... - Wskazala w strone drogi, na miejsce odlegle jakies piecdziesiat metrow. Nastepnie przylozyla dlon do ust i zawahala sie. -O Boze - powiedziala. -Przykro mi - powiedzial Cowart. Przygladal sie, jak mloda kobieta wpatruje sie w to miejsce obok drogi, jakby widziala to wszystko jeszcze raz; w tej wlasnie chwili, w pamieci. Zauwazyl, ze lekko zadrzala jej warga, ale potrzasnela glowa, zeby mu dac znac, iz nic jej nie jest. -Wszystko w porzadku. Bylam mloda. To byl moj pierwszy rok. Pamietam, ze mnie spostrzegla, odwrocila sie i pomachala, stad wiedzialam, ze to ona. - Zdecydowany ton jej glosu jakby troche zmiekl w upale. -I co? -Przeszla tam, w cieniu, tuz obok zielonego samochodu. Widzialam, jak sie odwrocila, pewnie dlatego ze ktos cos do niej powiedzial, po czym otworzyly sie drzwi i wsiadla do srodka. Samochod odjechal. Mloda kobieta wziela gleboki oddech. -Po prostu wsiadla do srodka. Cholera - zaklela szeptem do siebie. - Po prostu wsiadla, panie Cowart, jakby nic na swiecie jej nie obchodzilo. Czasami wciaz ja widze w wyobrazni. Jak do mnie macha. Nienawidze tych zwidow. Cowart pomyslal sobie o swoich wlasnych koszmarach sennych i chcial odwrocic sie do tej mlodej kobiety i powiedziec jej, ze on tez nie sypia nocami. Jednak nie zrobil tego. -To mi nigdy nie dawalo spokoju - ciagnela dalej Amy Kaplan. - To znaczy, gdyby chociaz ja ktos zlapal, gdyby sie szamotala albo wolala o pomoc, czy cokolwiek... - glos kobiety zalamal sie z emocji -... moze bym cos zrobila. Zaczelabym krzyczec, moze bym za nia pobiegla. Moze moglabym o nia walczyc, czy zrobic cos. Nie wiem. Cokolwiek. Ale to bylo spokojne, majowe popoludnie. I bylo tak goraco, ze chcialam juz wracac do budynku, wiec dokladnie sie nie przygladalam. Cowart patrzyl na ulice, mierzac odleglosci. -To sie dzialo w cieniu? -Tak. -Ale jest pani pewna, ze samochod byl zielony? Ciemnozielony? -Tak. -Nie czarny? -Mowi pan jak detektywi albo adwokaci. Oczywiscie, ze mogl byc czarny. Ale serce i pamiec mowia mi ciemnozielony. -Nie widziala pani reki, ktora otwierala drzwi od srodka? Zawahala sie. -To dobre pytanie. O to nie pytali. Pytali, czy widzialam kierowce. Musial sie pochylic na siedzeniu, zeby otworzyc drzwi. Nie widzialam go... - Walczyla z dawno widzianymi obrazami. - Nie. Nie widzialam zadnej reki. Widzialam tylko, jak otworzyly sie drzwi. -A tablice rejestracyjne? -Wie pan, tablice z Florydy maja dookola taki pomaranczowy pasek na bialym tle. Jedyne, co naprawde zauwazylam, to ze te tablice byly ciemniejsze i nie byly stad. -Kiedy pani pokazano samochod Roberta Earla Fergusona? -Pokazali mi tylko zdjecie, kilka dni pozniej. -Nigdy nie widziala pani samochodu? -Nic takiego sobie nie przypominam. Tylko tego dnia kiedy zniknela. -Niech mi pani opisze to zdjecie. -Bylo ich kilka, jakby byly wykonane aparatem od razu wywolujacym zdjecia. -Jakie ujecia? -Co prosze? -Pod jakim katem robili zdjecia? -Ach, rozumiem. Byly robione z boku. -Ale pani widziala samochod od tylu. -Zgadza sie. Ale kolor pasowal. I ksztalt tez. I... -I co? -Nic. -Na pewno widziala pani swiatla stopu, gdy samochod odjezdzal. Gdy kierowca wlaczal bieg, swiatla stopu musialy sie zaswiecic. Czy przypomnialaby sobie pani, jakiego byly ksztaltu? -Nie wiem. O to mnie nie pytali. -A o co pytali? -Nie za wiele. Nie policja. I nie podczas rozprawy. Taka bylam zdenerwowana, jak szlam skladac zeznania, ale to wszystko trwalo zaledwie kilka sekund. -A przesluchanie? -Spytal mnie tylko, tak jak pan, czy jestem pewna co do koloru. Powiedzialam, ze moge sie mylic, chociaz jestem dosc pewna. To go chyba zadowolilo i o nic wiecej nie pytal. Cowart znowu spojrzal na droge i na mloda kobiete. Wydawala sie pograzona we wspomnieniach; wzrok miala utkwiony w przestrzeni daleko przed nim. -Sadzi pani, ze on to zrobil? Zaczerpnela powietrza i myslala przez chwile. -Zostal skazany. -Ale co pani mysli? Wziela gleboki oddech. -Nigdy nie dawalo mi spokoju, ze po prostu wsiadla do samochodu. Wydawala sie nie zastanawiac ani chwili. Skoro go nie znala, to dlaczego mialaby tak postapic? Nie widze zadnego powodu. Probujemy uczyc nasze dzieci, zeby byly rozwazne i roztropne, panie Cowart. Mamy lekcje poswiecone bezpieczenstwu. Ze nigdy nie nalezy ufac nieznajomym. Nawet tutaj, w Pachoula, chociaz moze trudno panu w to uwierzyc. Nie jestesmy az tak zacofani, jak sie pewnie panu wydaje. Przyjezdza tu wielu ludzi z miasta, tak jak ja. Mieszkaja tez tutaj ludzie, profesjonalisci, ktorzy dojezdzaja do pracy do Pensacola albo do Mobile, poniewaz to spokojna, bezpieczna miejscowosc. Ale wpajamy dzieciom zasady bezpieczenstwa. Ucza sie tego. Wiec nigdy tego nie moglam pojac. To dla mnie nigdy nie mialo sensu, ze ot tak, wsiadla do tego samochodu. Przytaknal. -O to tez chcialem pania zapytac - powiedzial. Odwrocila sie gniewnie w jego strone. -Przede wszystkim zapytalabym o to cholernego Roberta Earla Fergusona. Nie odpowiedzial i po chwili napiecie z niej opadlo. -Przepraszam, ze tak na pana naskoczylam. Wszyscy obarczamy sie wina. Wszyscy w szkole. Nawet pan sobie nie zdaje sprawy, co sie dzialo z innymi dziecmi. Dzieciaki baly sie chodzic do szkoly. Gdy juz przychodzily, byly zbyt przestraszone, zeby sluchac. W domu nie mogly spac. A gdy juz zasnely, snily im sie koszmary. Dostawaly napadow zlego humoru. Moczyly sie w nocy. Nagle wpadaly w gniew lub wybuchaly placzem. Dzieci o trudnym charakterze stawaly sie jeszcze gorsze. Dzieci, ktore zawsze byly zamkniete w sobie i wyobcowane, stawaly sie takie jeszcze bardziej. Zwyczajne dzieci, ktore nie sprawialy nigdy klopotu, nagle zaczely przysparzac problemow. Organizowalismy w szkole zebrania. Sciagalismy psychologow z uniwersytetow, zeby pomogli tym dzieciom. To bylo straszne. To zawsze bedzie straszne. - Rozejrzala sie wokol siebie. - Nie wiem, ale mam wrazenie, ze tego dnia cos tutaj peklo i nikt naprawde nie wie, czy kiedykolwiek da sie to naprawic. Przez chwile milczeli. W koncu zapytala: -Czy pomoglam? -Oczywiscie. Czy moglbym zadac pani jeszcze jedno pytanie? - spytal. - I byc moze bede jeszcze chcial z pania porozmawiac, jak juz przeprowadze rozmowy z innymi osobami zwiazanymi z ta sprawa. Chocby z policjantami. -Nie ma sprawy - odparla. - Wie pan, gdzie mnie znalezc. Niech pan strzela. Usmiechnal sie. -Niech mi pani powie, co takiego przyszlo pani na mysl kilka minut temu, jak rozmawialismy o zdjeciach samochodu i nagle pani przerwala. Zatrzymala sie i zmarszczyla brwi. -Nic - odrzekla. Spojrzal na nia. -Dobrze, pewna rzecz. -Tak? -Kiedy policjanci pokazali mi zdjecia, powiedzieli, ze ujeli zabojce. Ze przyznal sie do winy i w ogole. Powiedzieli, ze rozpoznanie przeze mnie samochodu to zwykla formalnosc. Zdalam sobie sprawe z tego, jakie to wazne, dopiero kilka miesiecy pozniej, tuz przed procesem. Wie pan, zawsze lezalo mi to na zoladku. Pokazali mi zdjecia, powiedzieli: "To jest samochod zabojcy, czy tak?", a ja na nie spojrzalam i odparlam: "Oczywiscie". Jakos nigdy nie dawalo mi spokoju, ze to wszystko odbylo sie w taki sposob. Cowart sie nie odezwal, ale pomyslal sobie: Mnie tez to nie daje spokoju. Artykul prasowy jest zbiorem chwil ujetych w cytatach, w spojrzeniach osob, w kroju ich ubran. W slowach kumuluja sie drobne obserwacje dziennikarza; co widzi, co slyszy. Wspiera go przeszlosc; potezna opoka detalu. Cowart zdawal sobie sprawe, ze musi zgromadzic wiecej faktow, i spedzil popoludnie na czytaniu wycinkow prasowych w bibliotece gazety "The Pensacola News". Pomoglo mu to zrozumiec to swoiste szalenstwo, jakie ogarnelo miasteczko po tym, gdy matka dziewczynki zadzwonila na policje, zeby powiadomic, ze corka nie wrocila ze szkoly do domu. Nastapila malomiasteczkowa eksplozja troski. W Miami policja powiedzialaby matce, ze przez dwadziescia cztery godziny nic nie moga zrobic. Przyjeliby, ze dziewczynka uciekla z domu, poniewaz byla bita albo napastowana seksualnie przez ojczyma, albo po prostu chciala znalezc sie w ramionach chlopaka, pokazujac sie w okolicach szkoly w jego nowym czarnym pontiacu firebird. Ale nie w Pachouli. Miejscowa policja natychmiast zaczela przeczesywac ulice w poszukiwaniu dziewczynki. Krazyli po bocznych drogach za miastem, z glosnikami, przez ktore wykrzykiwali jej imie. Do pomocy wlaczyla sie straz pozarna, syreny wyly posrod spokojnego, majowego wieczoru. - We wszystkich domach rozdzwonily sie telefony. Wiadomosc rozprzestrzeniala sie z alarmujaca predkoscia po wszystkich ulicach. Zebraly sie male grupy rodzicow i zaczely przeczesywac podworka w poszukiwaniu malej Joanie Shriver. Postawiono w stan gotowosci harcerzy. Ludzie wczesniej wyszli z pracy, zeby dolaczyc do poszukiwan. Zanim zaczal zapadac dlugi, poznowiosenny wieczor, musialo to wygladac, jakby cale miasteczko wyleglo na ulice w poszukiwaniu dziecka. Oczywiscie wtedy juz nie zyla, pomyslal. Nie zyla od chwili, gdy wsiadla do tego samochodu. Poszukiwania trwaly dalej, za pomoca reflektorow i smiglowca, sprowadzonego tej nocy z koszar policji stanowej kolo Pensacola. Warczal, furkotal wirnikami, a jego reflektory przeczesywaly ciemnosc jeszcze po polnocy. Z nastaniem switu wprowadzono do akcji psy goncze i poszukiwania przybraly na mocy. Do poludnia cale miasteczko sie zgromadzilo, jak armia przygotowujaca sie do dlugiego marszu, a wszystko dokumentowane bylo przez kamery telewizyjne i dziennikarzy prasowych. Cialo dziewczynki zostalo odkryte poznym popoludniem przez dwoch strazakow gorliwie przeszukujacych skraj bagniska, chodzacych po zasysajacym blocie w kaloszach siegajacych do bioder, odganiajacych komary i wykrzykujacych imie dziewczynki. Jeden z nich zauwazyl w ostatnich promieniach swiatla poblask blond wlosow na brzegu wody. Cowart wyobrazil sobie, ze wiadomosc musiala rozjuszyc miasto odpowiednio do tego, jak potraktowane bylo cialo dziewczynki. Zdal sobie sprawe z dwoch rzeczy: ze osoba, ktora zostala wybrana na przesluchanie w sprawie smierci Joanie Shriver, wkroczyla w sam srodek tej burzy, i ze presja wywarta na policjantow, iz musza zlapac zabojce, byla ogromna. Moze tak ogromna, ze nie dawala sie zniesc. Hamilton Burns byl niskim, rumianym mezczyzna o siwych wlosach. Jego glos, jak inne glosy w Pachouli, zabarwiony byl rytmiczna gwara Poludnia. Dzien chylil sie ku zachodowi. Hawkins, dajac Cowartowi znak, zeby zajal miejsce w czerwonym, ponad miare wypchanym skorzanym fotelu, wspomnial cos o "sloncu, ktore znajduje sie nad nokiem rei", z dolnej szuflady biurka wyczarowal butelke i nalal sobie szklanke burbona. Cowart potrzasnal glowa, gdy wysunal butelke w jego strone. -Potrzeba troche lodu - powiedzial Burns i podszedl do naroznika niewielkiego biura, gdzie czesc drogocennej powierzchni zajmowala mala lodowka, zawalona wysokimi stertami akt sadowych. Cowart zauwazyl, ze Burns utyka przy chodzeniu. Rozejrzal sie po biurze. Bylo pokryte drewniana boazeria, a jedna sciane zapelnialy ksiazki prawnicze. Wisialo kilka dyplomow oprawionych w ramki oraz swiadectwo miejscowego klubu Kawalerow Kolumba. Bylo tez kilka zdjec pokazujacych usmiechnietego Hamiltona Burnsa, ramie w ramie z gubernatorem i innymi politykami. Prawnik pociagnal solidnie ze szklanki, oparl sie wygodnie, krecac na krzesle za biurkiem naprzeciwko Cowarta, i rzekl: -Wiec chcecie sie dowiedziec o Robercie Earlu Fergusonie. Co wam moge powiedziec? Moim zdaniem bedzie skladal apelacje o ponowny proces, szczegolnie ze jego sprawa zajmuje sie ten stary sukinsyn, Roy Black. -Na jakiej podstawie? -Jak to? To cholerne przyznanie sie do winy, a coz by innego? Sedzia powinien byl tego za cholere nie brac pod uwage. -Dojdziemy do tego. Moze pan zaczac od opowiedzenia mi, jak to sie stalo, ze ta sprawa trafila w pana rece? -Och, zlecenie z sadu. Dzwoni do mnie sedzia i pyta, czy zajme sie ta sprawa. Normalni obroncy z urzedu byli zawaleni innymi zajeciami, jak zwykle. Poza tym dla nich to byla troche zbyt powazna sprawa. Publika domagala sie glowy tego chlopaka. Nie sadze, zeby mieli najmniejsza ochote zajac sie sprawa Fergusona. Nie, prosze pana, w zadnym wypadku. -I pan sie nia zajal? -Jak dzwoni sedzia, to sie nie odmawia. Do diabla, wiekszosc prowadzonych przeze mnie spraw to zlecenia z sadu. Nie moglem odrzucic wlasnie tego. -Potem wystawil pan sadowi rachunek na dwadziescia tysiecy dolarow. -Obrona zabojcy pochlania duzo czasu. -Przy stawce sto dolarow za godzine? -Do diabla, jeszcze stracilem na tym interesie. Na dzwony piekielne, cale tygodnie to trwalo, zanim ktokolwiek z tego miasteczka sie do mnie ponownie odezwal. Ludzie zachowywali sie, jakbym byl jakims pariasem. Judaszem. Wszystko dlatego ze reprezentowalem tego chlopaka. Jak szedlem ulica, nie bylo juz "dzien dobry, panie Burns", "milego dnia, panie Buras". Ludzie przechodzili na druga strone, zeby ze mna nie rozmawiac. To mala miescina. Niech sam pan sobie policzy, ile stracilem na sprawach, ktore przejeli inni adwokaci, dlatego ze reprezentowalem Bobby'ego Earla. Niech sam pan sobie policzy, zanim zacznie mnie pan krytykowac. Adwokat sprawial wrazenie rozzalonego. Cowart pomyslal, ze moze wydaje mu sie, iz to on zostal skazany, a nie Ferguson. -Czy kiedykolwiek wczesniej zajmowal sie pan sprawa zabojstwa? -Pare razy. -Czy chodzilo o wyrok smierci? -Nie. W wiekszosci byly to awantury rodzinne. Wie pan, maz i zona zaczynaja sie klocic i w koncu ktores sie decyduje podkreslic swoje racje za pomoca pistoletu... - Rozesmial sie. - To raczej zabojstwo w afekcie, w najgorszym wypadku zabojstwo drugiego stopnia. Zajmuje sie czesto sprawami pozbawienia zycia w wyniku kolizji samochodowych i podobnymi. Syn radnego upija sie i rozwala samochod. Ale do licha, obrona kogos oskarzonego o nieprawidlowe przechodzenie przez ulice i obrona oskarzonego o zabojstwo to na dobra sprawe to samo. Trzeba zrobic, co nalezy. -Rozumiem - powiedzial Cowart, piszac szybko w notesie i przez chwile unikajac wzroku prawnika. - Prosze mi opowiedziec o obronie. -Nie ma znowu az tak duzo do opowiadania. Wnioslem o zmiane miejsca rozprawy. Wniosek odrzucono. Wnioslem o wylaczenie z akt przyznania sie do winy. Wniosek odrzucono. Udalem sie do Bobby'ego Earla i powiedzialem mu: "Chlopcze, musimy sie przyznac. Zabojstwo pierwszego stopnia. Daj sie wsadzic, dostaniesz dwadziescia piec lat bez mozliwosci skrocenia wyroku. Zachowasz zycie". W ten sposob zostaloby chlopakowi jeszcze sporo zycia po wyjsciu. Chlopak na to: "Mowy nie ma". Uparty. Jego stosunek do mnie mozna by oddac krotko - pieprz sie. Ciagle powtarzal: "Ja tego nie zrobilem". Wiec jakie jeszcze mialem wyjscie? Probowalem zebrac lawe przysieglych, ktora nie bylaby uprzedzona. Udalo mi sie. Sprawa ciagnela sie dalej. Podawalem w watpliwosc dowody, az skonczyly mi sie pomysly. Przegralismy. Co tu jest do opowiadania? -Jak to sie stalo, ze nie powolal pan jego babki, ktora zapewniala mu alibi? -Nikt by jej nie uwierzyl. Widzial pan te stara siekiere? Jedyne co wie, to ze jej wnuczek jest chodzacym idealem i nie skrzywdzilby muchy. Oczywiscie ona jest jedyna, ktora w to wierzy. Jakby weszla na podium i zaczela klamac, byloby jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. -Nie wiem, jak mogloby byc jeszcze gorzej, niz bylo. -Coz, to spozniona refleksja, panie Cowart, i sam pan o tym wie. -Przypuscmy, ze mowila prawde? -Moze i tak. To sprawa sedziego. -A samochod? -Ta cholerna nauczycielka powiedziala, ze nawet mogl byc innego koloru. Cholera. Powiedziala to przed sadem. Nie wiem, dlaczego przysiegli nie wzieli tego pod uwage. -Czy wiedzial pan, ze policjanci najpierw powiedzieli jej, ze Ferguson sie przyznal, a potem pokazali zdjecia jego samochodu? -Co takiego? Nie. Nie powiedziala tego, gdy ja wezwalem do zlozenia zeznan. -Mnie powiedziala. -Niech mnie szlag trafi. Prawnik nalal sobie kolejnego drinka i upil potezny lyk. Ciebie nie trafi, pomyslal Cowart. Ale trafi Fergusona. -A co z dowodami krwi? -Grupa zero plus. Zaloze sie, ze pasuje do polowy facetow w tym okregu. Przesluchalem technikow i dopytywalem sie, dlaczego nie zbadali dokladniej podstawy enzymow, nie przeprowadzili jakichs obserwacji genetycznych czy jakiegos innego zmyslnego gowna. Oczywiscie znalem odpowiedz; mieli kogos, kto pasowal, i nie chcieli robic nic, co mogloby im to popsuc. Do diabla, tak po prostu pasowalo. I jeszcze Robert Earl; siedzial tam na rozprawie, z opuszczonym wzrokiem i mina winowajcy. Wydawal sie winny jak sam grzech. To nie pomagalo. -A przyznanie sie do winy? -Nie powinno byc brane pod uwage w sadzie. Wydaje mi sie, ze zmusili do niego tego chlopaka. Tak mysle. Ale do diabla, skoro juz istnialo, to przepelnilo kielich, jesli rozumie pan moje slowa. Zaden przysiegly nie jest w stanie nie brac pod uwage wlasnych slow tego chlopaka. Za kazdym razem jak go pytali: "Zrobiles to, czy zrobiles tamto?", on odpowiadal: "Tak, prosze pana". "Tak, prosze pana". "Tak prosze pana". Te wszystkie "tak, prosze pana". Za duzo z tym nie dalo sie zrobic. Tylko tyle. Probowalem, probowalem co moglem. Podawalem w watpliwosc dowody. Twierdzilem, ze brak jest dowodow kluczowych. Pytalem tych przysieglych: "Gdzie jest bron, ktora dokonano zabojstwa?" Cos, co bez watpliwosci wskazywaloby na Roberta Earla. Mowilem, ze nie mozna kogos zabic i nie miec na sobie zadnych sladow. A on nie mial. Bronilem go na wszystkie strony. Przysiegam to panu. Tylko ze to sie na nic, do cholery, nie zdalo. Przygladalem sie tym ludziom siedzacym w lawie i od razu wiedzialem, ze to zadna roznica, co mowie. Jedyne, co do nich docieralo, to cholerne przyznanie sie do winy. Jego wlasne slowa po prostu przygladaly mu sie z akt. "Tak, prosze pana. Tak, prosze pana. Tak, prosze pana". Sam sie posadzil na to krzeslo elektryczne, wlasnie sam, jakby siadal sobie na krzeselku przy stole obiadowym. Ludzie tutaj bardzo sie przejeli tym, co przydarzylo sie tej dziewczynce, i chcieli z tym skonczyc raz na zawsze, jak najszybciej, zeby znowu mogli zyc tak jak zwykle. I nie znalazlby pan w tym miasteczku dwoch osob, ktore by wstaly i powiedzialy o tym chlopaku cos dobrego. Cokolwiek, wie pan, cos o jego charakterze i tak dalej. Nie, prosze pana, nikt go nie lubil. Nawet czarni. Nie twierdze, ze nie mialy tutaj miejsca uprzedzenia rasowe... -Lawa przysieglych skladala sie wylacznie z bialych. Nie mozna bylo znalezc ani jednego Murzyna, ktory by sie do niej nadawal? -Probowalem, prosze pana. Probowalem. Oskarzenie stanowczo odrzucalo wszystkie propozycje. -Nie wysunal pan sprzeciwu? -Sprzeciw zostal oddalony. Moze to sie uda podczas apelacji. -Nie lezy to panu na sumieniu? -Niby dlaczego? -Z tego, co pan mowi, wynika, ze Ferguson nie mial sprawiedliwego procesu i ze moze byc niewinny. A oczekuje na egzekucje. Prawnik wzruszyl ramionami. -Nie wiem - powiedzial powoli. - Tak, proces, coz, racja. Ale niewinny? Do diabla, to jego wlasne slowa. To cholerne przyznanie sie do winy. -Ale powiedzial pan, ze wierzy, iz go zmuszono do podpisania tego zeznania. -Wierze, ale... -Ale co? -Jestem staromodny. Wierze, ze jesli czegos nie zrobiles, to nie ma na swiecie takiej rzeczy, ktora ci kaze powiedziec, ze to zrobiles. To mi nie daje spokoju. -Oczywiscie - odparl Cowart zimno. - Prawo jest naszpikowane przykladami wymuszonych i ustawianych zeznan, prawda? -Zgadza sie. -Sa ich setki, tysiace. -Zgadza sie. Prawnik odwrocil wzrok, twarz mu sie zaczerwienila. -Tak sadze. Oczywiscie teraz, gdy Roy Black zajal sie sprawa i jak pan jest tutaj; moze pan napisze cos, co potrzasnie tym sedzia, albo cos, co wpadnie w oko gubernatorowi; coz, prawda zawsze w jakis sposob wychodzi na wierzch. -Wychodzi na wierzch? -Tak jest zawsze. Nawet w wypadku sprawiedliwosci. Troche to trwa. -Coz, za pierwszym razem nie wygladalo, zeby mial jakies szanse. -Pyta mnie pan o zdanie? -Tak. -Nie, prosze pana. Zadnych szans. Szczegolnie ze to ty zajmowales sie jego sprawa, pomyslal Cowart. Bardziej przejmowales sie swoja opinia w Pachouli niz skazaniem kogos na smierc. Prawnik odchylil sie w fotelu i nerwowo obracal w dloni szklanke z drinkiem, tak ze slychac bylo chlupot lodu i burbona. Noc zalala miasteczko jak niezmierzone czarne odmety. Cowart szedl powoli ulicami, przesuwajac sie pod dziwnymi swiatlami rzucanymi przez latarnie i przez oswietlone wystawy sklepowe. Jednak te momenty jasnosci byly rzadkie; wydawalo sie, ze wraz z zachodem slonca Pachoula calkowicie oddaje sie ciemnosci. W powietrzu unosila sie wiejska swiezosc, namacalny spokoj. Slyszal wlasne kroki na chodniku. Tej nocy mial trudnosci z zasnieciem. Motelowe dzwieki - donosny pijacki glos, skrzypiace lozko w sasiednim pokoju, trzask drzwi, odglosy maszyny do lodu i napojow - te wszystkie dzwieki wdzieraly mu sie do wyobrazni i przeszkadzaly w posortowaniu tego, czego sie dowiedzial i co widzial. Dobrze po polnocy ogarnal go w koncu sen, ale byl to nedzny wypoczynek. We snie powoli prowadzil samochod poprzez oswietlone rozruchami ulice Miami. Swiatla plonacych budynkow piescily auto i rzucaly przed nim cienie. Jechal powoli, manewrujac ostroznie, zeby ominac potluczone szklo i gruz na drodze; caly czas swiadomy, ze zbliza sie do centrum zamieszek, ale zdajac sobie sprawe, ze ma obowiazek przyjrzenia sie im i opisania ich. Gdy zatrzymal samochod za rogiem, dostrzegl ten wysniony tlum, tanczacy, pladrujacy, podazajacy ku niemu poprzez migoczace swiatlo ognia. Widzial wrzeszczacych ludzi i wydawalo mu sie, ze wykrzykuja jego imie. Nagle w samochodzie obok zapiszczal przepelniony przerazeniem, przeszywajacy glos. Odwrocil sie i zobaczyl, ze to ta zamordowana dziewczynka. Zanim zdazyl zapytac, co tam robi, samochod zostal otoczony. Zobaczyl twarz Roberta Earla Fergusona i poczul, jak dziesiatki dloni wyciagaja go zza kierownicy i bujaja samochodem w przod i w tyl, jakby byl to statek zagubiony na morzu podczas huraganu. Dojrzal, ze wyciagaja dziewczynke z samochodu i gdy wyslizgnela sie z jego zdesperowanych, zacisnietych rak, jej twarz zmienila sie w straszny sposob i uslyszal slowa: "Tatusiu, ratuj!" Obudzil sie, z trudem lapiac oddech. Zwlokl sie z lozka, wypil szklanke wody i przejrzal sie w lustrze w lazience, jakby szukal jakichs widocznych ran, dostrzegl jednak tylko krople potu przyklejajace mu wlosy do czola. Wrocil do pokoju, usiadl przy oknie i ogarnely go wspomnienia. Jakies szesc lat temu widzial, jak szalenczy tlum wyciagnal z furgonetki dwoch nastoletnich chlopcow. Byli biali, a napastnicy czarni. Chlopcy niechcacy zapuscili sie w strefe zamieszek, zgubili sie, probowali uciec, zaglebiajac sie jeszcze glebiej w rejon bijatyki. Chcialbym, zeby to byl sen, pomyslal. Zaluje, ze tam wtedy bylem. Tlum zaciesnil sie wokol krzyczacych chlopakow, popychajac i poszturchujac ich, podrzucajac, az w koncu obydwaj znikneli pod oblezeniem kopiacych stop i okladajacych piesci, potrzaskani kamieniami, ostrzelani z pistoletow. Stal o przecznice dalej, za daleko, zeby byc pomocnym swiadkiem dla policji, ale wystarczajaco blisko, zeby nigdy nie zapomniec tego widoku. Ukrywal sie pod oslona plonacego budynku, obok fotografa, ktory caly czas trzaskal zdjecia i przeklinal, ze nie ma teleobiektywu. Przeczekali rozgrywajaca sie przed nimi smierc i w koncu ujrzeli dwa zmasakrowane ciala porzucone na ulicy. Gdy tlum juz skonczyl i udal sie w inna strone, zaczal biec z powrotem do samochodu, probujac uniknac podobnego losu i wiedzial, ze nigdy nie ucieknie przed tym widokiem. Tej nocy zginelo wielu ludzi. Przypomnial sobie, jak pisal reportaz w sali redakcyjnej, rownie bezradny jak ci dwaj chlopcy, ktorych smierc widzial, osaczony przez wyobraznie wylewajaca sie z niego na papier. Ale przynajmniej nie umarlem, pomyslal. Jedynie moja mala czastka. Zadrzal znowu, zamienil drzenie we wzruszenie ramionami i wstal, naciagajac i rozluzniajac miesnie, jakby chcial sie orzezwic. Musisz byc czujny, przestrzegl sam siebie. Dzisiaj porozmawia z tymi dwoma detektywami. Zastanawial sie, co mu powiedza. I czy bedzie mogl w to uwierzyc, chociaz czesciowo. Nastepnie wszedl pod prysznic, jakby plynace po skorze strumienie wody mogly wymyc rowniez jego wspomnienia. Rozdzial czwarty DETEKTYWI Sekretarka w biurze przestepstw kryminalnych Departamentu Szeryfa Okregu Escambia wskazala Matthew Cowartowi sfatygowana kanape z imitacji skory i kazala mu tam zaczekac, podczas gdy kontaktowala sie z dwoma detektywami. Byla mloda kobieta i raczej ladna, ale twarz miala zmacona sroga nuda, a wlosy sciagniete mocno do tylu, co bylo pasujacym dodatkiem do jej sztywnych ramion, skrytych pod nudnym brazem policyjnego munduru. Podziekowal jej i usiadl. Kobieta wykrecila numer i rozmawiala przyciszonym glosem, tak ze nie slyszal, co mowi.-Ktos tu zaraz przyjdzie - oznajmila mu, gdy odlozyla sluchawke. Odwrocila sie i przegladala jakies papiery na biurku, rozmyslnie go ignorujac. A wiec, pomyslal, wszyscy wiedza, po co tutaj przyjechalem. Dzial zabojstw znajdowal sie w nowym budynku, przyleglym do aresztu okregowego. Panowala w nim taka nowoczesna cisza; halasy niknely w grubym brazowym dywanie i byly tlumione sztywnymi bialymi przepierzeniami, oddzielajacymi biurka detektywow od poczekalni, w ktorej pozostawiono Cowarta. Staral sie skoncentrowac na czekajacej go rozmowie, ale jego mysli krazyly gdzie indziej. Ta cisza wplywala rozpraszajaco. Zaczal myslec o swoim domu. Jego ojciec byl kierownikiem wydawniczym malego dziennika, w sredniej wielkosci miescie w Nowej Anglii; w miasteczku przemyslowym, ktore rozroslo sie do powazniejszych rozmiarow dzieki trafnym inwestycjom wielkich korporacji, to one spowodowaly naplyw pieniedzy i ludzi, oraz pewna niezaprzeczalna oryginalnosc miejscowej architektury. Byl zamknietym w sobie mezczyzna. Ciezko pracowal, wychodzil z domu przed switem i wracal po zmierzchu. Ubieral sie w proste, granatowe lub szare garnitury, ktore wydawaly sie zwisac na jego ascetycznym, szczuplym ciele; kanciasty mezczyzna o ostrych rysach, niechetnie sie usmiechajacy, o palcach poplamionych nikotyna i farba drukarska. Jego ojciec byl przede wszystkim nawiedzony nigdy nie konczacymi sie wzlotami i upadkami, szczegolami i dramatami dziennika. Najbardziej podniecalo go gromadzenie wiadomosci, tworzenie materialu, szczegolnie takiego, ktory trafial na pierwsza strone i przyciagal uwage. Aberracje, zlo, niegodziwosc - wtedy sztywnosc opuszczala ojca i wchodzilo w niego jakies nerwowe, wyczerpujace podniecenie, jakby byl tancerzem, ktory po wielu latach ciszy uslyszal muzyke. W takich chwilach jego ojciec zachowywal sie jak terier, gotow rzucic sie na cos i zagryzc mocno zeby, zapamietujac sie w tym bez reszty. Czy bardzo sie roznie? - zastanawial sie. Nie bardzo. Zona zwykla go nazywac romantykiem, jakby to bylo obrazliwe. Bledny rycerz. Podniosl wzrok i spostrzegl mezczyzne wchodzacego do poczekalni. Ale z sercem brytana, pomyslal. -Pan jest Cowart? - spytal mezczyzna w dosc przyjacielski sposob. Cowart wstal. -Zgadza sie. -Nazywam sie Bruce Wilcox - mezczyzna wyciagnal dlon. - Prosze, potrwa kilka minut, zanim wroci porucznik Brown. Mozemy tutaj porozmawiac. Detektyw poprowadzil Cowarta przez mrowie biurek do oszklonego gabinetu w rogu; jego okna wychodzily na stanowiska pracy. Na drzwiach widnial napis: PORUCZNIK T.H. BROWN, WYDZIAL ZABOJSTW. Wilcox zamknal drzwi i usadowil sie za wielkim szarym biurkiem, wskazujac Cowartowi miejsce naprzeciwko. -Dzis rano mielismy niewielki wypadek lotniczy - zaczal, przekladajac jakies dokumenty na biurku. - Maly piper cub podczas zajec szkoleniowych spadl na skraju bagniska. Tanny musial tam pojechac i dopilnowac wydobycia pilota i ucznia. Niewdzieczna robota. Najpierw trzeba przebrnac przez to cale bloto, zeby dostac sie do samolotu. Potem wyciagnac zaloge. Podobno byl pozar. Czy mial pan kiedys do czynienia ze spalonym cialem? Boze, to dopiero miazga. Prawdziwa miazga. Detektyw potrzasnal glowa wyraznie zadowolony, ze udalo mu sie uniknac tej roboty. Cowart przyjrzal sie detektywowi. Byl krepym, niskim mezczyzna o dlugich, ale zaczesanych do tylu wlosach i swobodnym sposobie bycia; mial prawdopodobnie okolo trzydziestki. Wilcox zdjal sportowa kurtke - przyozdobiona krzykliwym wzorem w czerwone kwadraty - i przewiesil ja przez oparcie. Kolysal sie na krzesle, jak czlowiek, ktory ma ochote polozyc nogi na biurku. Cowart ujrzal szerokie bary i mocne ramiona, ktore bardziej pasowalyby do znacznie wyzszego mezczyzny. -...W kazdym razie - kontynuowal detektyw - wyciaganie cial to jedna z nieprzyjemnych stron tego zawodu. Na ogol to ja dostaje takie zadania... - Wyciagnal ramie i napial miesnie. - W szkole cwiczylem zapasy i jestem niewysoki, wiec potrafie sie wslizgnac w miejsce o polowe mniejsze niz inni faceci. Pewnie w Miami maja technikow, ekipy ratownicze i tym podobne, ktore zajmuja sie trupami. Tutaj to nam przypada w udziale. Jak ktos umrze, sprawa nalezy do nas. Najpierw ustalamy, czy to bylo morderstwo, czy nie. Oczywiscie to nie takie trudne, gdy przed toba lezy na ziemi roztrzaskany, dymiacy samolot. Potem ich odsylamy do kostnicy. -No i jak sie kreci interes? - spytal Cowart. -Smierc zawsze wyrabia norme - odparl detektyw. Rozesmial sie krotko. - Zadnych opoznien. Zadnych urlopow. Zadnych przestojow. Caly czas rownomierna praca. Do diabla, powinni stworzyc zwiazki zawodowe wylacznie dla detektywow do spraw zabojstw. Zawsze gdzies ktos umiera. -A co z morderstwami? Tutaj... -Pewnie pan slyszal, ze borykamy sie tu na Wybrzezu Zatokowym z problemem narkotykow. Czy ladnie to ujalem? Problem narkotykow. Brzmi dosyc niewinnie. Moim zdaniem to raczej narkotykowy huragan. W kazdym razie, bez watpienia przysparza nam troche dodatkowej pracy. -To cos nowego. -Racja. Od kilku lat. -A poza handlem narkotykami? -Klotnie rodzinne. Pozbawienie zycia w wyniku katastrof samochodowych. Od czasu do czasu jacys poczciwi staruszkowie postrzelaja sie lub pokluja nozem przy kartach albo o kobiety czy o walki psow. W Pensacola mamy troche wielkomiejskich problemow. Szczegolnie z rekrutami. Wie pan, bojki w barach. Niezle kwitnie tam prostytucja, a to tez prowadzi do walk na noze i strzelanin. Noze sprezynowe i male pistolety, kaliber trzydziesci dwa, z kolba z macicy perlowej. Tego pewnie sie pan spodziewal, jak sadze. Nic nadzwyczajnego. -A Joanie Shriver? Detektyw przerwal i namyslil sie, zanim odpowiedzial. -To bylo cos innego. -Dlaczego? -Po prostu to bylo cos innego. To bylo... - Zawahal sie, zacisnal nagle dlon w piesc i zamachal nia przed soba w powietrzu. - Wszyscy to czuli. To bylo... - Znowu przerwal i wzial gleboko wdech. - Powinnismy poczekac na Tanny'ego Browna. Tak naprawde to byla jego sprawa. -Wydawalo mi sie, ze ma na imie Theodore. -Bo ma. Tanny to jego przezwisko. Przed nim byl jego tata. Jego tata prowadzil dodatkowo farbiarnie skor. Zawsze mial na dloniach i rekach czerwony barwnik, wie pan, tanine. Tanny pracowal u niego przez cala szkole srednia i potem, gdy przyjezdzal z uniwersytetu na wakacje. Wtedy przylgnelo do niego to przezwisko. Chyba nikt oprocz jego mamy nigdy nie zwracal sie do niego Theodore. - Wilcox wymawial to imie Seeodoor. -Obydwaj jestescie miejscowi. Mam na mysli... -Wiem, co pan ma na mysli. Jasne, ale Tanny jest ode mnie dziesiec lat starszy. Wychowal sie w Pachouli. Chodzil do liceum. Byl wtedy niezlym sportowcem. Wyjechal na Uniwersytet Stanowy Florydy i gral tam w druzynie futbolowej, ale skonczyl taplajac sie w dzungli w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Wrocil do domu z kilkoma orderami, skonczyl szkole i dostal prace w policji. Ja bylem milosnikiem marynarki wojennej. Moj tata przez lata byl wyzszym oficerem strazy przybrzeznej. Po szkole sredniej po prostu sie obijalem. Przez krotki czas uczylem sie w szkole pomaturalnej. W koncu zdalem egzaminy do akademii policyjnej i tam zostalem. To moj tata pokierowal mnie do pracy w policji. -Od jak dawna pracuje pan w wydziale zabojstw? -Ja? Od jakichs trzech lat. Tanny pracuje tu dluzej. -Podoba sie panu? -To cos innego. Duzo ciekawsze niz jezdzenie wozem patrolowym. Trzeba pracowac glowa. - Postukal sie w czolo. -A Joanie Shriver? Detektyw skulil barki, jakby chcial sie w nich skryc. -To byla moja pierwsza prawdziwa sprawa. Wie pan, wiekszosc morderstw, jakie tutaj mamy, to morderstwa podmiotowe. Tak je nazywamy. Przyjezdza sie na miejsce i zabojca stoi tuz obok ofiary... To byla prawda. Cowart przypomnial sobie, jak Vernon Hawkins mowil, ze kiedy przyjezdza na miejsce zabojstwa, zawsze najpierw rozglada sie za osoba, ktora nie placze, ale stoi z szeroko otwartymi oczami, w stanie szoku, oszolomiona. To zabojca. -... Czy teraz te zabojstwa w zwiazku z narkotykami. Ale to na ogol tylko zbieranie trupow. Wie pan, jak na to mowia w biurze adwokata stanowego? Zbrodnicze odpadki. Naprawde nikt nie oczekuje wytoczenia sprawy o zabojstwo na podstawie ciala znalezionego w wodzie, po trzech dniach moczenia sie; ciala, przy ktorym nie ma dokumentow tozsamosci i ktoremu, jak rybki zrobia swoje, nie pozostaje zbyt wiele z twarzy. Jedna rana postrzalowa z tylu glowy. Drogie dzinsy i zlote lancuchy. Nie, takich po prostu oznacza sie metka i wsadza do plastikowego worka. Ale mala Joanie, rany, ona miala twarz. Ona nie byla jakims kolumbijskim, anonimowym handlarzem narkotykami. To bylo cos innego. Przerwal i zastanawial sie. Potem dodal: -Ona byla jakby mala siostrzyczka nas wszystkich. Detektyw Wilcox chcial jeszcze cos powiedziec, kiedy zadzwonil telefon na biurku. Odebral go, wymamrotal kilka slow powitania, posluchal i oddal sluchawke Cowartowi. -To szef. Chce z panem mowic. -Tak? -Pan Cowart? - Uslyszal powolny, odlegly, rowny, gleboki glos, nie zdradzajacy zadnych poludniowych nalecialosci, do ktorych juz zaczynal sie przyzwyczajac. - Tu porucznik Brown. Bede musial jeszcze troche zostac tutaj, na miejscu katastrofy lotniczej. -Czy jest jakis problem? Mezczyzna wybuchnal krotkim, gorzkim smiechem. -To chyba zalezy od punktu widzenia. Nic, czego nie mozna by sie spodziewac przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej glebokosci bagnie, dwoch rozhisteryzowanych zon, wscieklego wlasciciela szkoly pilotazu i dwoch straznikow parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadl w samym srodku rezerwatu ptakow. -Coz, z przyjemnoscia zaczekam... Detektyw przerwal: -Mysle, ze bedzie rozsadniej, jesli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono cialo Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, ktore, mam nadzieje, pomoga panu w napisaniu panskiego artykulu. Zanim skonczycie, ja juz bede mogl stad wyjechac i bedziemy mogli swobodnie porozmawiac o Robercie Earlu Fergusonie i popelnionej przez niego zbrodni. Cowart wsluchiwal sie w ten szybki, stanowczy glos. Porucznik mowil jak czlowiek, ktory potrafi zamienic porade w rozkaz jedynie dzieki obnizeniu tonu glosu. -Tak bedzie dobrze. - Cowart oddal sluchawke z powrotem detektywowi Wilcoxowi, ktory przez chwile sluchal i odpowiedzial: -Jestes pewien, ze go oczekuja? Nie chcialbym... - Po czym zaczal kiwac glowa ze zrozumieniem, jakby rozmowca go widzial. Odlozyl sluchawke. -W porzadku - powiedzial. - Czas na wielka wycieczke. Ma pan w hotelu jakies buty z cholewami i dzinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie. Cowart przytaknal i podazyl za niskim detektywem, ktory kolysal sie, idac wzdluz korytarza, jakby rozpieral go jakis szelmowski entuzjazm. Jechali w ostrym porannym sloncu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkrecil okno i wpuscil do srodka powiew cieplego powietrza. Nucil sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpol spiewal jakies placzliwe teksty: "Mamy nie wychowuja swoich dzieci, zeby wyrosly na detektywow do spraw zabojstw..." i szczerzyl zeby do Cowarta. Dziennikarz przygladal sie krajobrazowi i czul niepokoj. Oczekiwal od detektywa gniewu, wybuchu wrogosci i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechal. Jego obecnosc mogla oznaczac dla nich jedynie klopoty - szczegolnie jesliby napisal, ze torturowali Fergusona, zeby uzyskac przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucil. -Niech no mi pan powie - spytal w koncu Wilcox, prowadzac samochod wzdluz zacienionej ulicy - co pan sadzi o Bobbym Earlu? Byl pan w Starke, zgadza sie? -Opowiedzial mi ciekawa historie. -W to nie watpie. Ale co pan na jego temat sadzi? -Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. - Cowart wiedzial, ze to bylo klamstwo, nie byl tylko pewien w jakim stopniu. -Ja go rozgryzlem po pierwszych pieciu sekundach. Jak tylko go zobaczylem. -On tez tak twierdzi. Detektyw zasmial sie krotkim smiechem. -Oczywiscie. Ale zaloze sie, ze nie twierdzi, iz mam racje, co? -Nie. -Tak tez mi sie wydawalo. W kazdym razie, jak mu tam leci? -Wydaje sie, ze niezle. Jest rozgoryczony - odparl Cowart. -Tak sadzilem. Jak wyglada? -Nie jest szalencem, jesli o to panu chodzi. Detektyw rozesmial sie. -Nie, nie przypuszczalbym, zeby Bobby Earl mogl zwariowac. Nawet w celi smierci. Zawsze byl sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszyl sie az do konca, gdy ten sedzia oswiadczyl mu, gdzie skonczy. Wilcox wydawal sie myslec przez chwile i potrzasnal glowa na nagle wspomnienie. -Wie pan, panie Cowart, zachowywal sie tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechalismy. Ani mrugnal, ani mruknal, do czasu az w koncu opowiedzial nam wszystko, co zaszlo. A jak juz zaczal spowiedz, to poszlo gladko. Same fakty, Chryste. To brzmialo, jakby mowil o czyms tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wrocilem do domu i tak sie upilem, ze Tanny musial przyjechac i polozyc mnie do lozka. Przerazil mnie. -Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie sie do winy - powiedzial Cowart. -Tak tez sadze. Wy, dziennikarze, zawsze jestescie dokladni. - Rozesmial sie. - Coz, bedzie pan musial zaczekac na Tanny'ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim. Na pewno mi opowiecie, pomyslal Cowart. -Ale przerazil pana? - zapytal. -Nie tyle on, ile swiadomosc, do czego jest zdolny. Detektyw nie wdawal sie w szczegoly. Zaparkowal samochod za rogiem i Cowart zauwazyl, ze podjechali do szkoly, gdzie nastapilo uprowadzenie. -Zaczniemy tutaj - powiedzial Wilcox. Zatrzymal samochod pod ciemna wierzba. - Tutaj wsiadla. Niech pan sie przyjrzy uwaznie. Szybko pojechal przed siebie, skrecil w prawo z duza predkoscia, nastepnie pospieszny skret w lewo; jechal wzdluz ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiedzy krzakami i sosnami. -Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, wiec nie ma zadnych powodow do obaw. Jestesmy juz jednak poza zasiegiem wzroku kogokolwiek ze szkoly. Teraz niech pan patrzy. Zatrzymal samochod na znaku stop przy skrzyzowaniu w ksztalcie litery Y. Wzdluz jednej z ulic staly domy, ale w wiekszych odleglosciach od siebie. Z drugiej strony skrzyzowania, przy drodze, znajdowalo sie kilka rozlatujacych sie ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chylaca sie ku ziemi brazowa stodola na skraju tworzacej tunel gestwiny lasu i zawilych bagnisk. -Ona chciala jechac ta droga - powiedzial detektyw, wskazujac w strone domow. - On pojechal ta. Moim zdaniem tutaj uderzyl ja po raz pierwszy... - Detektyw zwinal dlon w piesc i uczynil nia w strone Cowarta ruch nasladujacy cios. - Jest silny; silny jak kon. Moze nie wyglada na wielkiego chlopa, ale jest wystarczajaco duzy, zeby poradzic sobie z mala, jedenastoletnia dziewczynka. Musialo ja to piekielnie zaskoczyc. Zwalilo ja z nog, upadla na podloge... W tym momencie zniknela cala wyluzowana jowialnosc, jaka do tej pory cechowala zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylil sie i zlapal Cowarta za ramie. Tym samym ruchem wcisnal pedal gazu i samochod wystrzelil do przodu, przez moment buksujac w luznym zuzlu i piasku. Palce detektywa wpijaly sie Cowartowi w miesnie, ciagnac go na boki, tak ze nie mogl utrzymac rownowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadzil samochod w strone drogi rozwidlajacej sie w lewo od skrzyzowania. Cowart krzyknal, chrapliwe polaczenie zaskoczenia i strachu, i probowal przytrzymac sie oparcia w dziko podskakujacym pojezdzie. Samochodem zarzucilo, gdy wjezdzal za rog, i Cowartem cisnelo o drzwi. Uscisk detektywa wzmocnil sie. On tez krzyczal; wyrzucal z siebie slowa bez sensu, twarz mial czerwona od wysilku. W kilka sekund mineli rudery, podskakujac na dziurawej drodze i pograzyli sie w chlodnych cieniach rzucanych przez otaczajacy ich las. Samochod gnal do przodu, a ciemne drzewa wydawaly sie na nich naskakiwac. Szybkosc przyprawiala o zawrot glowy. Silnik falowal i wyl, i Cowart zamarl, oczekujac, ze zaraz zderzy sie ze smiercia. -Krzycz! - detektyw rozkazal ostro. -Co? -Dalej, krzycz! - wrzasnal. - Krzycz o pomoc, do cholery! Cowart popatrzyl na czerwona twarz i szalone oczy detektywa. Glosy obydwu mezczyzn byly podniesione, zeby przekrzyczec halas rozpedzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie. -Przestan! - krzyknal Cowart. - Co, do cholery, robisz? - Cienie i galezie migaly mu przed oczami, wyskakujac z poboczy drogi jak stada atakujacych bestii. - Stop, do cholery, stop! Nagle Wilcox puscil go, zlapal kierownice dwiema rekami i jednoczesnie nacisnal na hamulce. Cowart wyciagnal rece, probujac sie uchronic przed wpadnieciem na przednia szybe, a samochod piszczal i tanczyl, az sie zatrzymal. -Tak bylo - powiedzial detektyw. Oddychal szybko. Rece mu drzaly. -Co tez, u diabla?! - wrzasnal Cowart. - Chce pan nas obu zabic?!! Detektyw nie odpowiedzial. Po prostu odchylil glowe do tylu i szybko wciagal powietrze, jakby usilowal odzyskac kontrole, ktora stracil na skutek tej szalenczej jazdy; nagle odwrocil sie do Cowarta i wpil w niego male, zmruzone oczy. -Spokojnie, Panie Dziennikarzu - rzekl wolno. - Niech pan sie rozejrzy. -Jezu, po co to przedstawienie? -Zeby pokazac panu, jak bylo naprawde. Cowart wzial gleboki oddech. -Przez te szalona jazde i probe zabicia nas? -Nie - detektyw usmiechnal sie i zajasnialy jego rowne biale zeby. - Po prostu pokazalem panu, jak latwo bylo Fergusonowi zabrac to male dziecko z cywilizacji do tej pieprzonej dzungli. Niech pan sie rozejrzy. Sadzi pan, ze ktos uslyszy, jak bedzie pan wolal o pomoc? Kto tu przyjdzie i panu pomoze? Niech pan popatrzy, gdzie sie pan znalazl, panie Cowart. Co pan widzi? Cowart wyjrzal przez okno; zobaczyl ciemne bagnisko i las rozciagajacy sie wokol niego jak woal. -Widzi pan kogos, kto moglby panu pomoc? -Nikogo. -Widzi pan kogos, kto moglby pomoc malej jedenastoletniej dziewczynce? -Nikogo. -Widzi pan, gdzie sie pan znalazl? W piekle. Piec minut drogi. Tylko tyle. I znika cala cywilizacja. Tutaj jest pieprzona dzungla. Rozumie pan? -Rozumiem. -Chcialem po prostu, zeby pan to zobaczyl oczami Joanie Shriver. -Rozumiem. -W porzadku - powiedzial detektyw i znowu sie usmiechnal. - Wlasnie tak szybko to sie stalo. Potem zabral ja jeszcze dalej. Chodzmy. Wilcox wysiadl z samochodu i podszedl do bagaznika. Wyjal dwie pary szerokich nieprzemakalnych spodni z brazowej gumy i rzucil jedna Cowartowi. -To bedzie musialo wystarczyc. Cowart zaczal wciagac spodnie. Wykonujac te czynnosc, spojrzal w dol. Pochylil sie gwaltownie i dotknal ziemi. Nastepnie poszedl na tyl wozu policyjnego i stanal obok detektywa. Wzial gleboki oddech, usmiechajac sie do siebie. W porzadku, pomyslal, pobawimy sie troszke. -Slady opon - powiedzial krotko, wskazujac palcem ziemie. -Co takiego? -Pieprzone slady opon. Niech pan sie przypatrzy tej glebie. Jesli ja tu przywiozl, bylyby slady opon. Mozna by je dopasowac do tych z jego samochodu. Czy moze wy, kowboje, nie znacie takich sztuczek? Wilcox usmiechnal sie i nie polknal haczyka. -To byl maj. Ziemia wtedy zmienia sie w popiol. -Nie pod taka gestwina. Detektyw przerwal i przygladal sie reporterowi. Nagle rozesmial sie, a grymas usmiechu wykrzywil mu twarz. -Nie jest pan glupi, prawda? Cowart nie odpowiedzial. -Miejscowi dziennikarze nie byli tacy sprytni. O nie. -Niech mi pan nie prawi komplementow. Dlaczego nie zbadal pan odciskow opon? -Poniewaz po calym tym terenie jezdzily bez przerwy ekipy ratownicze i pieprzone grupy poszukiwawcze. To na poczatku byl nasz najwiekszy problem. Jak tylko rozniosla sie wiadomosc, ze ja znaleziono, wszyscy sie tu zlazili. Doslownie wszyscy. I na amen stratowali miejsce zbrodni. Zanim dotarlem tu z Tannym, narobili pieprzonego balaganu. Strazacy, kierowcy karetek pogotowia, harcerze, Chryste, wszystko co zywe. Zadnej kontroli. Nikt niczego nie zabezpieczyl. Wiec nawet powiedzmy, ze znalezlismy slad opony. Ze wzielismy odcisk. Jakis kawalek podartego materialu na krzaku jezyny, cokolwiek. W zaden sposob nie mozna by tego do niczego dopasowac. Zanim tam dojechalismy, a do licha, jechalismy najszybciej, jak sie dalo, w tym miejscu byl juz wielki tlum. Do diabla, nawet ruszyli jej cialo z miejsca zbrodni; wyciagneli ja na brzeg. Detektyw zastanawial sie przez chwile. -Wlasciwie nie mozna miec do nich pretensji - kontynuowal. - Ludzie oszaleli na punkcie tej dziewczynki. To nie byloby po chrzescijansku zostawic ja w tym bagnie, zeby ja podgryzaly drapiezne zolwie. Chrzescijanstwo nie mialo nic do tego, pomyslal Cowart. To wszystko bylo poganskie. -Wiec spieprzyli sprawe? -Tak. - Detektyw spojrzal na niego. - Nie chce tego widziec w artykule. To znaczy, moze pan dac do zrozumienia, ze miejsce zbrodni bylo wielkim balaganem. Ale nie zycze sobie, zeby bylo napisane: "Detektyw Wilcox powiedzial, ze miejsce zbrodni zostalo spieprzone"... chociaz tak, bylo spieprzone. Cowart przygladal sie, jak detektyw wciaga gumowe spodnie. Przypomnial sobie inna maksyme Hawkinsa: Jak sie dobrze przyjrzysz, to miejsce zbrodni powie ci wszystko. Ale Wilcox i Brown zostali pozbawieni miejsca zbrodni. Nie mieli zadnych dowodow, ktore nie bylyby naruszone. Wiec musieli pozyskac inna rzecz, ktora pozwolilaby przedstawic sprawe w sadzie: przyznanie sie do winy. Detektyw zaciagnal paski i pomachal do Cowarta. -Dalej, chlopcze z miasta. Pokaze panu wspaniale miejsce do umierania. Ruszyl w strona lasu. Gdy szedl, niskie krzaki szelescily, ocierajac sie o gumowe spodnie. Miejsce, w ktorym zmarla Joanie Shriver, bylo ciemne i otoczone platanina pnaczy i pedow; na gorze zwieszaly sie galezie odgradzajace slonce i tworzace naturalna pieczare. Byl tam maly pagorek wznoszacy sie moze na jakies trzy metry nad bagniskiem, ktore poblyskiwalo czarna woda i blotem ciagnacymi sie od lasu. Dlonie i twarz Cowarta byly podrapane od odgarniania ciernistych galezi. Odeszli zaledwie o piecdziesiat metrow od samochodu, ale byla to uciazliwa wedrowka. Spocil sie mocno; pot splywal mu do oczu i draznil je. Gdy zatrzymali sie na malej polance, pomyslal sobie, ze to wszystko jest przerazajace. Przez drobna, straszna chwile wyobrazil sobie tutaj wlasna corke i az zaparlo mu dech. Przygladal sie detektywowi i mowil do siebie: Znajdz trudne pytanie. Cos, co zlamie te pewnosc siebie, w ktora wyposaza go jego wyobraznia. -Jak mogl przez cos takiego przeciagnac dzieciaka, ktory kopal i wrzeszczal? - spytal powoli. -Domyslamy sie, ze byla nieprzytomna. Bezwladny balast. -Jak to? -Nie miala na ramionach ani na dloniach zadnych ran, ktore powstalyby w wyniku samoobrony... - Wyciagnal rece i skrzyzowal je przed twarza pokazujac, jak sie to wedlug niego odbylo. - Jakby bronila sie przed ciosami nozem. Nie bylo zadnych znakow, ze w ogole sie bronila. Chociazby strzepy skory pod paznokciami. Miala dosc duza rane z boku glowy. Lekarz sadowy doszedl do wniosku, ze stracila przytomnosc stosunkowo wczesnie. Chyba lepiej dla niej. Przynajmniej nie wiedziala, jaka krzywda jej sie dzieje. Wilcox podszedl do pnia drzewa i wskazal w dol. -Tutaj znalezlismy jej ubranie. To dziwne, ale bylo ladnie i rowniutko zlozone. Odsunal sie o kilka krokow i stanal z powrotem na srodku polanki. Spojrzal w gore, jakby probowal ujrzec niebo przez pokrywe roslin, potrzasnal glowa i kiwnal na Cowarta. -Tutaj znalezlismy glowne slady krwi. Dokladnie w tym miejscu ja zabil. -Jak to sie stalo, ze nie znaleziono nigdy narzedzia zbrodni? Detektyw wzruszyl ramionami. -Niech sie pan rozejrzy. Przeszukalismy caly teren. Uzywalismy wykrywacza metalu. Nic. Albo wyrzucil to gdzie indziej, albo nie mam pojecia, co sie z tym stalo. Niech pan spojrzy, mozna podejsc na brzeg bagniska, wziac noz i wetknac go prosto w bloto na dwadziescia piec, trzydziesci centymetrow i juz nigdy mozemy go nie znalezc. Chyba ze przypadkiem nadepnie pan na niego. Detektyw szedl dalej przez polanke. -Tutaj wiodl slad znaczony krwia. Sekcja wykazala, ze gwaltu dokonano przed zgonem. Okolo polowy ran rowniez. Jednak kilka zadano posmiertnie, jakby sie wsciekl, ze umarla, i cial, i klul na oslep. W kazdym razie, jak skonczyl, przyciagnal ja tutaj i wrzucil do wody. Wskazal brzeg bagniska. -Wepchnal ja tutaj, pod korzenie. Nie bylo jej widac, az sie na nie nie nastapilo. Przykryl ja luznymi fragmentami roslin. Mielismy szczescie, ze tak szybko ja znalezlismy. Do licha, mielismy szczescie, ze w ogole ja znalezlismy. Chlopcy przeszliby tuz obok niej, tylko ze jednemu akurat spadl kapelusz, bo zawadzil o niska galaz. Dojrzal ja tam, jak po niego siegal. Prawdziwy slepy lut glupiego szczescia. -A co z jego ubraniem; czyz nie zostalyby jakies slady? Krew albo wlosy czy cos w tym rodzaju? -Po tym, jak przyznal sie do winy, dosc dokladnie przeszukalismy dom. Ale nic nie znalezlismy. -To samo z samochodem. Musialo cos byc. -Jak pojechalismy po tego sukinsyna, wlasnie konczyl polerowac samochod. Naprawde porzadnie go wyczyscil. Po stronie pasazera wycial kawalek dywanika, ale jakby nie bylo go tam od dawna. W kazdym razie ten cholerny samochod blyszczal jak fabrycznie nowy. Nic nie znalezlismy. - Detektyw potarl czolo i przyjrzal sie kroplom potu na palcach. - Nie mamy takich mozliwosci w zakresie medycyny sadowej jak chlopaki u was, w miescie. To nie znaczy, ze tkwimy w sredniowieczu, ale ekspertyzy laboratoryjne sa powolne i nie zawsze dokladne. Prawdziwy zawodowiec, ze spektrografem FBI, byc moze moglby cos tu znalezc. My nie moglismy. Staralismy sie jak najmocniej, ale nic z tego nie wyszlo. - Przerwal na chwile. - Wlasciwie znalezlismy jedna rzecz, ale w niczym nie pomogla. -Co takiego? -Pojedynczy wlos lonowy. Klopot polegal na tym, ze nie pasowal do Joanie Shriver. Do Fergusona tez nie nalezal. Cowart potrzasnal glowa. Upal go niemal dusil. -Skoro przyznal sie do winy, dlaczego nie powiedzial, gdzie znajduje sie ubranie? Dlaczego nie powiedzial, gdzie ukryl noz? Co za sens ma przyznanie sie, jesli nie wyjasnia wszystkich szczegolow? Wilcox wsciekle popatrzyl na Cowarta i poczerwienial. Zaczal cos mowic, ale stlumil slowa i pytanie zawislo bez odpowiedzi w nieruchomym, goracym powietrzu. -Chodzmy - powiedzial. Odwrocil sie i zaczal oddalac sie od miejsca zbrodni, nie patrzac, czy Cowart idzie za nim. - Musimy jeszcze dotrzec w jedno miejsce. Cowart ponownie sie rozejrzal. Chcial zakodowac to miejsce w pamieci. Odczuwajac mieszanine podniecenia i niesmaku, ruszyl za detektywem. Detektyw zatrzymal nie oznakowany samochod przed malym domkiem, przypominajacym inne domki przy tej ulicy. Byl to parterowy, bialy ceglany budynek, ze starannie przystrzyzonym trawnikiem i dobudowanym z boku garazem. Do domu wiodla wykladana czerwona kostka sciezka. Z tylu Cowart dostrzegl werande, obok ktorej stala czarna czasza rusztu. Wysoka sosna skrywala polowe domu przed sloncem, rzucajac wielki cien z przodu budynku. Nie mial pojecia, gdzie sie znajdowali ani dlaczego sie zatrzymali, wiec odwrocil wzrok od budynku i spojrzal na detektywa. -Panska kolejna rozmowa - powiedzial Wilcox. Od momentu gdy opuscili miejsce zbrodni, w ogole sie nie odzywal, a teraz do jego glosu wdarla sie jakas cierpka nuta. - Jesli jest pan na nia przygotowany. -Czyj to dom? - spytal Cowart niespokojnie. -Joanie Shriver. Cowart wzial gleboki oddech. -Tutaj... -Tutaj sie wybierala. Ale nigdy nie dotarla. - Spojrzal na zegarek. - Tanny powiedzial im, ze bedziemy przed jedenasta i jestesmy troche spoznieni, wiec lepiej sie pospieszmy. Chyba ze... -Chyba ze co? -Chyba ze nie chce pan przeprowadzac tej rozmowy. Cowart popatrzyl na detektywa, na dom i znowu na detektywa. -Rozumiem - powiedzial. - Chce sie pan przekonac, jak bardzo im wspolczuje, tak? Juz sie pan domyslil, ze dosc sceptycznie odnosze sie do winy Fergusona, wiec to ma byc czesc sprawdzianu, tak? Detektyw patrzyl w druga strone. -Tak? Wilcox z impetem odwrocil sie na fotelu i spojrzal na niego. -Nie zdazyl sie pan jeszcze przekonac, panie Cowart, ze to ten sukinsyn zabil te dziewczynke? Chce pan zobaczyc, co to naprawde znaczy, czy nie? -Na ogol sam planuje swoje rozmowy - odparl Cowart, bardziej pompatycznie niz zamierzal. -Wiec chce pan jechac? Wrocimy tu moze w bardziej odpowiednim czasie? Wyczul, ze tego wlasnie chce detektyw. Wilcox bardzo pragnal wszelkich powodow, zeby go znienawidzic, a ten na poczatek by mu wystarczyl. -Nie - odpowiedzial Cowart, otwierajac drzwi samochodu. - Porozmawiajmy z tymi ludzmi. Trzasnal drzwiczkami, przeszedl szybko po sciezce i zadzwonil dzwonkiem u drzwi, podczas gdy Wilcox podazyl za nim. Przez chwile slyszal jakies szmery, po czym drzwi sie otworzyly. Stanal twarza w twarz z kobieta w srednim wieku, ktora, sadzac po wygladzie, bez watpienia byla gospodynia domowa. Miala niewiele makijazu, ale widac bylo, ze poswiecila rano troche czasu, zeby ulozyc swoje jasnobrazowe wlosy. Otaczaly aureola jej twarz. Ubrana byla w prosta brunatna podomke i sandalki. Miala jasnoniebieskie oczy i przez chwile Cowart widzial w twarzy matki brode, policzki i nos Joanie. Spogladala na niego z zaskoczeniem. Powiedzial: -Pani Shriver? Jestem Matthew Cowart z "The Miami Journal". Chyba porucznik Brown uprzedzil pania... Przytaknela i przerwala mu: -Tak, tak, prosze wejsc, panie Cowart. Prosze mowic do mnie Betty. Tanny powiedzial mi, ze detektyw Wilcox przywiezie pana dzis rano. Wiemy, pisze pan artykul o Fergusonie. Prosze bardzo, moj maz tez jest, chcielibysmy z panem porozmawiac. W jej glosie brzmiala przyjemna swoboda, ktora nie potrafila zamaskowac zdenerwowania. Pomyslal, ze ostroznie dobiera slowa, zeby nie dac sie poniesc emocjom. Jednak im ustapi, pomyslal, idac za kobieta w glab domu. Matka zamordowanej dziewczynki zaprowadzila Cowarta przez maly korytarzyk do saloniku. Zdawal sobie sprawe, ze Wilcox idzie za nimi, ale zignorowal go. Gdy wszedl do pokoju, z odchylanego fotela podniosl sie otyly, lysiejacy pan z duzym brzuchem. Mezczyzna przez chwile zmagal sie, zeby wydostac sie z fotela, po czym podszedl, aby uscisnac Cowartowi dlon. -Nazywam sie George Shriver - powiedzial. - Ciesze sie, ze mamy taka okazje. Cowart skinal glowa i szybko rozejrzal sie wokol, probujac zakodowac w pamieci szczegoly. Pokoj, podobnie jak caly dom, byl schludny i nowoczesny. Meble byly proste, a na scianach wisialy kolorowe reprodukcje. Panowala w nim atmosfera pewnej przytulnej przypadkowosci, jakby kazdy przedmiot zostal zakupiony niezaleznie od pozostalych, przede wszystkim dlatego ze przypadl do gustu, a niekoniecznie dlatego ze pasowal do reszty. Ogolnie odnosilo sie wrazenie jakiegos nieladu powiazanego z ogromna wygoda. Jedna sciana zostala poswiecona fotografiom rodzinnym i tam powedrowal wzrok Cowarta. Posrodku sciany wisiala ta sama fotografia Joanie, ktora widzial w szkole, otoczona innymi zdjeciami. Zwrocil uwage na starszego brata i siostre oraz zwyczajowe portrety rodzinne. George Shriver podazyl za jego wzrokiem. -Dwojka starszych dzieci, George junior i Anne, studiuja w innym miescie. Obydwoje sa na Uniwersytecie Florydy. Pewnie woleliby byc tutaj - powiedzial. -Joanie byla najmlodsza - odezwala sie Betty Shriver. - Niedlugo miala isc do szkoly sredniej. - Kobiecie nagle zabraklo tchu, warga zaczela jej drzec. Cowart zauwazyl, jak zmaga sie ze soba i odwraca od fotografii. Jej maz wyciagnal potezna, gruba dlon i delikatnie zaprowadzil ja do kanapy, gdzie usiadla. Natychmiast jednak zerwala sie i powiedziala: -Panie Cowart, przepraszam, co z moimi manierami. Czy ma pan ochote napic sie czegos? -Z przyjemnoscia napije sie wody z lodem - odparl Cowart, odwracajac sie od zdjec i podchodzac do fotela. Kobieta na chwile wyszla. Cowart zadal George'owi Shriverowi banalne pytanie, takie, ktore, mial nadzieje, moglo rozproszyc ponura atmosfere panujaca w pokoju. -Jest pan radnym miejskim? -Bylem - odpowiedzial. - Teraz przesiaduje w sklepie. Jestem wlascicielem dwoch sklepow z artykulami metalowymi, jednego tutaj w Pachoula i jednego przy drodze do Pensacola. Daja mi dosc zajecia. Szczegolnie teraz, gdy czekamy wiosny. Przerwal na chwile i ciagnal dalej: -Byly radny miejski. Kiedys sie tym wszystkim interesowalem, ale wypadlem z obiegu, gdy Joanie od nas odeszla i spedzilismy tyle czasu w sadach, i tak dalej; to wszystko, po prostu, jakos sie od nas oddalilo i juz nigdy do tego nie wrocilem. Duzo sie dzialo. Gdybysmy nie mieli jeszcze dwojki, George'a juniora i Anne, chyba bysmy sie poddali. Nie wiem, co by sie z nami stalo. Pani Shriver wrocila i wreczyla Cowartowi szklanke wody z lodem. Zauwazyl, ze zajelo jej chwile wziecie sie w garsc. -Przepraszam, jesli ta rozmowa sprawia panstwu przykrosc - powiedzial. -Nie. Wolimy pokazac nasze uczucia, niz je ukrywac - odparl George Shriver. Usiadl na kanapie obok zony i otoczyl ja ramieniem. - Ten bol nigdy nie ustapi - westchnal. - Moze troche oslabl i nie jest tak przenikliwy, ze mysli sie tylko o nim. Ale najdrobniejsze sprawy przywodza go z powrotem. Czasami po prostu siedze w fotelu i gdzies daleko uslysze glos dziecka sasiadow, i przez chwile wydaje mi sie, ze to ona. A to boli, panie Cowart. To okropny bol. Albo czasami schodze rano na dol, zeby sobie zrobic kawy, siadam i wpatruje sie w te zdjecia, tak jak pan przed chwila. I jedyne, co mi przychodzi do glowy, to ze to sie nie stalo, ze Joanie zaraz wypadnie ze swojego pokoju, jak zawsze jasniejaca szczesciem i radoscia, pelna wigoru, zeby zaczac nowy dzien; takim wlasnie byla dzieckiem, prosze pana. Zlotym dzieckiem. W miare mowienia oczy poteznego mezczyzny napelnily sie lzami, ale jego glos byl nadal spokojny. -Troche czesciej niz kiedys chodze do kosciola; to daje odrobine pocieszenia. I rania mnie najwieksze blahostki, panie Cowart. Rok temu ogladalem w telewizji specjalny program o dzieciach, ktore umieraja z glodu w Etiopii. Przeciez to na drugim koncu swiata, a ja nie bylem nigdzie dalej niz w polnocnej Florydzie, chyba ze w czasach wojska. A teraz wysylam co miesiac pieniadze organizacjom niosacym pomoc. Tu setke, tam setke. Nie moglem zniesc tej mysli, ze jakies dzieci umra tylko dlatego, ze nie maja co jesc. To byla okropna mysl. Przypomnialo mi sie, jak bardzo kochalem swoje dziecko i jak mi je odebrano. Wiec chyba robie to dla niej. Chyba oszalalem. Siedze w sklepie, przegladam rachunki i przypomina mi sie, jak kiedys zostalem w pracy do wieczora, nie zdazylem na obiad z dziecmi i wrocilem do domu tak pozno, ze juz wszystkie spaly, moje najmlodsze przede wszystkim; i poszedlem do jej sypialni, zeby popatrzec, jak spi. Nienawidze tego wspomnienia, bo ominal mnie jeden z jej wybuchow smiechu, jeden z jej usmiechow, a tak ich bylo niewiele, ze sa dla nas bardzo cenne, prosze pana. Jak male brylanciki. George Shriver odchylil glowe i wpatrywal sie w sufit. Oddychal ciezko, pocil sie mocno, a jego biala koszula wznosila sie i opadala, w miare jak z trudem lapal oddech i walczyl ze wspomnieniami. Jego zona umilkla, ale oczy jej poczerwienialy i drzaly dlonie, ktore zlozyla na kolanach. -Nie jestesmy zadnymi szczegolnymi ludzmi, panie Cowart - zaczela powoli. - George ciezko pracowal i do czegos doszedl, po to, zeby dzieciom bylo latwiej. George junior zostanie inzynierem. Anne jest asem z chemii i nauk scislych. Ma szanse dostac sie na Akademie Medyczna. - Oczy kobiety rozblysly nagla duma. - Moze pan to sobie wyobrazic? Lekarz w naszej rodzinie. Pracowalismy ciezko, zeby oni mogli stac sie kims w zyciu. -Prosze mi powiedziec - poprosil Cowart ostroznie - co panstwo sadza o Fergusonie. Zapanowala niezwykle donosna cisza, podczas ktorej zbierali mysli. Betty Shriver zaczerpnela gleboki oddech, zanim udzielila odpowiedzi. -Czuje do niego nienawisc, ktora niepodobna jest opisac. Okropny, niechrzescijanski gniew, panie Cowart. Taka straszna, czarna furie, ktora nigdy nie wygasnie. George Shriver potrzasnal glowa. -Kiedys po prostu moglem go zabic z taka latwoscia, z jaka zabija sie komara siedzacego na rece. Nie jestem pewien, czy nadal zrobilbym to samo. Widzi pan, panie Cowart, mieszkamy tutaj posrod konserwatywnego spoleczenstwa. Ludzie chodza do kosciola. Salutuja na widok flagi. Modla sie przed jedzeniem i glosuja na republikanow, od czasu jak demokraci nie bardzo wiedza, o co im chodzi. Sadze, ze gdyby zatrzymal pan przypadkowo dziesiec osob u nas na ulicy, powiedzieliby: "Nie, nie wysylajcie go na krzeslo; przyslijcie go do nas, my sie nim zajmiemy". Piecdziesiat lat temu zostalby zlinczowany. Mniej niz piecdziesiat. Chyba czasy sie zmienily. Ale im wiecej czasu uplywa, wydaje mi sie, ze to my zostalismy skazani, a nie on. Mijaja miesiace. Mijaja lata. Pracuje dla niego zastep adwokatow, a my dowiadujemy sie o kolejnej apelacji, kolejnym przesluchaniu, kolejnym czyms jeszcze i to wszystko do nas wraca. Nawet nie pozwala nam sie o tym zapomniec. Nie zebysmy mogli zapomniec. Ale przynajmniej powinno nam sie dac szanse jakos z tym rozliczyc i zyc dalej resztka zycia, nawet jesli to zycie jest teraz tak zubozale. - Westchnal i potrzasnal glowa. - To tak jakbysmy zyli ramie w ramie z nim, w jednym wiezieniu. Po kilku sekundach Cowart zapytal: -Ale wiedza panstwo, co robie? -Tak, prosze pana - zarowno maz, jak i zona odparli cicho. -Prosze mi powiedziec, co panstwo wiedza - poprosil. Betty Shriver pochylila sie do przodu. -Wiemy, ze bada pan te sprawe. Sprawdza, czy nie zaszla jakas niesprawiedliwosc. Czy tak? -Chyba dokladniej nie mozna tego oddac. -A co wydaje sie panu niesprawiedliwe? - spytal George Shriver. Pytanie bylo zadane lagodnym, ciekawskim tonem; nie bylo w nim zlosci. -Wlasnie o to chcialem zapytac panstwa. Co panstwo sadza na temat procesu? -Sadze, ze skazano tego sukinsyna, to wlasnie... - Gwaltownie podniosl glos, jednak zona polozyla mu dlon na kolanie i wyraznie sie uspokoil. -Przez caly czas bylismy obecni na sali rozpraw, panie Cowart - powiedziala Betty Shriver. - Kazda minute. Widzielismy go tam. W jego oczach widac bylo jakis strach, prosze pana, jakis desperacki gniew skierowany do wszystkich. Mowiono mi, ze nienawidzil Pachouli i ze nienawidzil wszystkich jej mieszkancow, bez wyjatku, czarnych i bialych. Widac bylo te nienawisc za kazdym razem, gdy spojrzalo mu sie w oczy. Przysiegli chyba tez ja dostrzegli. -A dowody? -Spytali go, czy to zrobil, i przyznal sie. Kto by tak postapil, gdyby to nie byla prawda? Powiedzial, ze to zrobil. To jego wlasne slowa. Niech go pieklo pochlonie. Jego wlasne slowa. Znowu zapanowala cisza, az George Shriver dodal: -Oczywiscie, troche mnie niepokoilo, ze nie mieli przeciwko niemu czegos wiecej. Rozmawialismy na ten temat godzinami z Tannym i detektywem Wilcoxem. Tanny kilka wieczorow siedzial tam gdzie pan teraz. Wyjasnili nam, co zaszlo. Wytlumaczyli nam, ze ta sprawa ma dosc kiepskie podstawy. Zdarzylo sie kilka szczesliwych zbiegow okolicznosci, tak ze mozna go bylo postawic przed sadem. Do licha, mogli nigdy nawet nie znalezc Joanie - to tez bylo szczescie. Chcialbym, zeby mieli wiecej dowodow, tak, prosze pana. Chcialbym. Ale to, co mieli, wystarczylo. Mieli wlasne oswiadczenie tego chlopaka i to mi wystarcza. No wlasnie, pomyslal Cowart. Po chwili Betty Shriver spytala cicho: -Napisze pan artykul? Cowart przytaknal i usmiechnal sie. -Wciaz jeszcze nie jestem pewien, jaki to bedzie artykul. -Co sie stanie? -Nie wiem. Zrobila posepna mine. -On mu pomoze, prawda? -Tego nie wiem - powiedzial. -Ale krzywdy mu nie zrobi, racja? Znowu przytaknal. -Racja. W koncu siedzi w celi smierci. Co ma do stracenia? -Wolalabym, zeby tam zostal. - Wstala i dala mu znak, zeby poszedl za nia. Przeszli korytarzem do bocznego skrzydla domu. Zatrzymala sie przed jakimis drzwiami i polozyla dlon na klamce, nie naciskajac jej jednak. - Wolalabym, zeby tam zostal, az przyjdzie mu spotkac sie ze Stworzycielem. Wtedy bedzie musial poniesc prawdziwa odpowiedzialnosc za to, ze pozbawil nas naszej malej dziewczynki. Nie chce jego zycia, prosze pana, absolutnie nie. Nawet wiecej, nie chce jego smierci. Ale robi sie to, co trzeba, panie Cowart. Niech pan to sobie zapamieta. Otworzyla drzwi. Zajrzal do srodka i zobaczyl sypialnie dziewczynki. Tapeta byla bialo-rozowa, a lozko przykryte puszysta kapa. Dookola staly pluszowe zabawki o smutnych oczach, z sufitu zwieszaly sie dwa jaskrawe samochodziki. Na scianach widnialy zdjecia tancerek baletowych i plakat Mary Lou Retton, gimnastyczki. Stala tam rowniez biblioteczka wypelniona ksiazkami. Zauwazyl kilka tytulow: "Misty z Chincoteague", "Czarny Ksiaze" i "Mala kobietka". Bylo tez zabawne zdjecie Joanie Shriver, na ktorym miala niesamowity makijaz i byla ubrana jak wamp z szalonych lat dwudziestych, rozparty na blacie biurka. Obok zobaczyl szkatulke wypelniona po brzegi bizuteria kostiumowa. W rogu pokoju stal duzy dom dla lalek, wypelniony malymi figurkami, a przez porecz lozka przewieszone bylo rozowe boa. -Tak to wygladalo tego ranka, gdy nas opuscila na zawsze. Zawsze tak to pozostanie - powiedziala matka zamordowanej dziewczynki. Nagle odwrocila sie gwaltownie, oczy napelnily jej sie lzami, a z piersi wyrwal sie szloch. Przez chwile stala zwrocona twarza do sciany, ramiona jej falowaly. Nastepnie wyszla niepewnym krokiem, znikajac za innymi drzwiami, ktore zamknely sie, choc nie na tyle szczelnie, zeby zagluszyc bolesne lkanie wypelniajace dom. Cowart spojrzal z powrotem w strone saloniku i zobaczyl ojca Joanie, jak siedzial, wpatrujac sie tepo przed siebie, niezdolny do wykonania ruchu, a lzy plynely mu po policzkach. Chcial zamknac oczy, ale zamiast tego, sam nie wiedzial dlaczego, ogladal z jakas makabryczna fascynacja pokoj zamordowanej dziewczynki. Wszystkie nalezace do niej przedmioty, bibeloty i swiecidelka opetaly go i przez chwile nie mogl zlapac oddechu. Kazdy szloch matki wydawal sie zatykac jego wlasne pluca. Oderwal wzrok od pokoju, wiedzac, ze nigdy go nie zapomni, i dal znak glowa detektywowi Wilcoxowi. Przez chwile usilowal przeprosic George'a Shrivera i podziekowac mu, ale zorientowal sie, ze jego slowa byly rownie puste jak ich rozpacz. Wiec idac na palcach, jak jakis grabiezca dusz, skierowal sie do drzwi. Cowart siedzial, milczac, w biurze porucznika Browna. Detektyw Wilcox usiadl za biurkiem i przegladal potezna kartoteke z napisem SHRIVER, nie zwracajac uwagi na dziennikarza. Nie rozmawiali od momentu, kiedy opuscili dom. Cowart wyjrzal przez okno i zobaczyl duzy dab, wyginajacy sie pod naporem naglego powiewu; jego pokryte liscmi galezie poruszyly sie i powoli uspokoily. Wilcox wyrwal go z zadumy, gdy znalazl to, czego szukal i rzucil przed nim na stol biurowa koperte z zoltego papieru. -Prosze, zauwazylem, ze pogadal pan sobie troche do tego slicznego zdjecia Joanie Shriver, ktore wisialo w domu na scianie. Pomyslalem, ze moze chcialby pan popatrzec, jak wygladala, gdy Ferguson juz z nia skonczyl. W tonie detektywa nie bylo juz zadnego udawania. Kazde slowo wydawalo sie z trudem hamowac emocje. Bez odpowiedzi podniosl koperte i wysypal zdjecia. Pierwsze bylo najgorsze: Joanie Shriver lezala na stole w zakladzie medycyny sadowej, tuz przed rozpoczeciem sekcji. Bloto i krew wciaz przeslanialy jej buzie. Byla naga, jej dziewczece cialo przejawialo dopiero pierwsze oznaki doroslosci. Zauwazyl na torsie ciecia i rany klute, celowane w ledwo zaokraglone piersi. Brzuch i krocze rowniez bylo poklute jakimis dwunastoma ciosami nozem. Przygladal sie i zastanawial, czy nie zwymiotuje; przeniosl wzrok na twarz dziewczynki. Wydawala sie nabrzmiala, skora niemal zwisala luzno na skutek godzin przelezanych w bagnie. Pomyslal przez chwile o wielu zdjeciach, jakie widzial na dziesiatkach miejsc zbrodni, oraz setkach ujec z autopsji, prezentowanych na rozprawach, ktore sledzil. Spojrzal ponownie na szczatki Joanie Shriver i zauwazyl, iz mimo wszelkiego zla, jakie jej wyrzadzono, zachowala tozsamosc malej dziewczynki. Nawet po smierci cala wydawala sie zawarta w twarzy. To zabolalo go jeszcze bardziej. Przejrzal pozostale zdjecia, w wiekszosci ujecia z miejsca zbrodni, pokazujace, jak wygladala po wyciagnieciu jej z bagniska. Dostrzegl na nich rowniez potwierdzenie slow Bruce'a Wilcoxa. Wokol ciala widnialy dziesiatki odbitych w blocie sladow stop. Dokladniej przyjrzal sie fotografiom i dostrzegl wiecej oznak zatarcia sladow w miejscu zbrodni; podniosl wzrok, gdy uslyszal glos Wilcoxa. -Na Boga, Tanny, co ci zajelo tyle czasu? Wstal, odwrocil sie i jego wzrok padl na porucznika Theodore'a Browna. -Milo mi pana poznac, panie Cowart - powiedzial policjant, wyciagajac dlon. Cowart uscisnal ja, nie mogac znalezc odpowiednich slow. Natychmiast odnotowal wyglad zewnetrzny policjanta: Tanny Brown byl gigantycznym mezczyzna, wysokim na ponad dwa metry, o szerokich barach i dlugich, poteznych ramionach. Mial krotko przyciete wlosy i nosil okulary. Ale przede wszystkim byl czarny, jak gleboka barwa ciemnego onyksu. -Cos nie tak? - spytal Tanny Brown. -Nie - odparl Cowart. - Nie wiedzialem, ze jest pan czarny. -A co, wy, chlopcy z miasta, myslicie, ze my tu wszyscy jestesmy jak jakies biale herbatniczki, jak Wilcox? -Nie. Po prostu sie nie spodziewalem. Przepraszam. -Nic sie nie stalo. Wlasciwie - policjant mowil dalej swoim jednostajnym glosem bez zadnego akcentu - jestem przyzwyczajony do zdziwienia. Ale gdyby pan pojechal do Mobile, Montgomery albo Atlanty, spotkalby pan znacznie wiecej czarnych przyodzianych w mundury policyjne, niz sie panu zdaje. Czasy sie zmieniaja. Nawet policja, choc w to pewnie pan nie uwierzy. -Dlaczego? -Poniewaz - kontynuowal Brown mowiac jasno i przejrzyscie - jedynym powodem, dla ktorego pan tu jest, jest to, ze uwierzyl pan w te bzdury, ktorych naopowiadal panu ten sukinsyn morderca i jego adwokaci. Cowart nie odpowiedzial. Po prostu usiadl na krzesle i patrzyl, jak porucznik rozparl sie na miejscu, ktore wczesniej zajmowal Wilcox. Detektyw wzial rozkladane krzeselko i usiadl obok porucznika. -Wierzy pan w to? - spytal Brown niespodziewanie. -Dlaczego? Czy to dla pana wazne, zeby wiedziec, w co wierze? -To mogloby uproscic pare spraw. Moglby pan powiedziec: "Tak, wierze, ze przemoca wyciagneliscie od tego dzieciaka zeznanie", i nie mielibysmy za bardzo o czym mowic. Odpowiedzialbym: "Nie, to absurd"; moglby pan to zapisac w swoim notesiku i to by zamykalo sprawe. Napisalby pan swoj artykul i staloby sie, co by sie stalo. -A wiec nie upraszczajmy sprawy - odpowiedzial Cowart. -Tak tez sadzilem - odparl Brown. - Wiec czego chce sie pan dowiedziec? -Chce sie dowiedziec wszystkiego. Od samego poczatku. A szczegolnie chce sie dowiedziec, dlaczego aresztowal pan Fergusona, i chce sie dowiedziec, jak wygladalo przyznanie sie do winy. I prosze niczego nie pomijac. Czy nie tak wlasnie zwraca sie pan do osoby, ktora ma zlozyc zeznanie? Tanny Brown poprawil swe potezne cialo na krzesle i usmiechnal sie, bynajmniej nie z zadowolenia. -Tak, tak sie zwracam - odpowiedzial. Obrocil sie na krzesle, zastanawiajac sie i przez caly czas nie spuszczajac oka z Cowarta. - Robert Earl Ferguson znajdowal sie na czele listy najbardziej podejrzanych od momentu, kiedy znaleziono cialo dziewczynki. -Dlaczego? -Byl podejrzanym przy innych napadach. -Co? Tego wczesniej nie slyszalem. Jakich innych napadach? -Szesc gwaltow w okregu Santa Rosa i po drugiej strony granicy z Alabama, kolo Atmore i Bay Minette. -Jakie ma pan dowody, ze byl zamieszany w inne napady? Brown potrzasnal glowa. -Nie mam dowodow. Fizycznie najlepiej odpowiadal charakterystyce, jaka stworzylismy wspolnie z detektywami w tamtych okregach. I wszystkie gwalty zdarzyly sie w czasie, kiedy byl poza szkola, na wakacjach; odwiedzal te swoja stara babcie. -Tak, i co? -I tyle. Cowart przez chwile milczal. -Tylko tyle? Zadnych dowodow sledczych, ktore wiazalyby go w jakis sposob z tymi napadami? Chyba pokazal pan tym kobietom jego zdjecie. -Tak. Nikt go nie poznal. -A wlos, ktory znalazl pan w jego samochodzie - ten, ktory nie pasowal do Joanie Shriver - porownal go pan z wlosami ofiar w tych innych sprawach? -Tak. -I co? -Nie pasowal. -Czy sposob dokonania przestepstwa, w przypadku tych pozostalych napadow, byl taki sam jak w przypadku Joanie Shriver? -Nie. W kazdym z tych pozostalych przypadkow wystepowaly pewne podobienstwa, ale aspekty spraw byly rozne. W kilku wypadkach uzyto broni palnej, zeby zastraszyc ofiary, w innych noza. W przypadku kilku kobiet przestepca wysledzil je i wszedl do domu. Jedna akurat uprawiala jogging. Nie bylismy w stanie okreslic spojnego wzorca. -Czy ofiary byly biale? -Tak. -Czy byly mlode, jak Joanie Shriver? -Nie, wszystkie byly dorosle. Cowart zastanowil sie przez chwile, zanim zadal dalsze pytania. -Wie pan, poruczniku, jakie sa statystyki FBI dotyczace gwaltow dokonywanych przez czarnych na bialych? -Pan mi na pewno powie. Cowart kontynuowal: -Mniej niz cztery procent przypadkow w skali calego kraju. Jest to rzadkosc, mimo stereotypu i powszechnej paranoi. Ile mial pan w Pachouli przypadkow gwaltow dokonywanych przez czarnych na bialych, przed sprawa Roberta Earla Fergusona? -Nie przypominam sobie zadnego. I niech mi pan nie robi wykladow o stereotypach. - Brown zmierzyl Cowarta wzrokiem. Wilcox gniewnie poruszyl sie na krzesle. -Statystyki niczego nie dowodza - dodal cicho. -Nie? - zdziwil sie Cowart. - Dobrze. Wiec przebywal w domu na wakacjach. -Zgadza sie. -I nikt go za bardzo nie lubil. Takie sa moje spostrzezenia. -Dokladnie. Byl podlym sukinsynem. Patrzyl na innych z gory. Cowart przyjrzal sie policjantowi. -Zdaje pan sobie sprawe, jak to glupio brzmi? Nielubiany osobnik przyjezdza odwiedzic babke, a pan chce go posadzic o gwalt. Nic dziwnego, ze mu sie tu nie podobalo. Tanny Brown zaczal cos mowic ze zloscia, chcac udzielic odpowiedzi, ale przerwal. Przez kilka chwil wpatrywal sie w Cowarta, jakby chcial przewiercic go wzrokiem. W koncu odpowiedzial powoli: -Tak. Zdaje sobie sprawe, jak to glupio brzmi. Pewnie po prostu jestesmy tu glupi. - Oczy zwezily mu sie ostro. Nie masz na mnie zadnego haczyka, pomyslal. Cowart pochylil sie na krzesle i mowil spokojnym glosem pozbawionym emocji: -I to dlatego najpierw pan pojechal do domu jego babki, zeby go znalezc? -Tak, zgadza sie. Brown zaczal mowic cos jeszcze, lecz nieoczekiwanie zamknal usta. Cowart wyczuwal napiecie, jakie wytworzylo sie miedzy nimi, i wiedzial, co porucznik mial zamiar w tym momencie powiedziec. Dlatego odezwal sie do niego: -Bo mial pan takie przeczucie, tak? Szosty zmysl doswiadczonego policjanta. Podejrzenie, ktore musial pan zbadac. To wlasnie chcial pan powiedziec, tak? Brown spojrzal na niego z wsciekloscia. -Wlasnie. Tak. Dokladnie. - Przerwal, spojrzal na Wilcoxa i ponownie na Cowarta. - Bruce mowil mi, ze jest pan bystry - mruknal cicho - ale sam tez juz sie o tym przekonalem. Cowart zmierzyl porucznika takim samym chlodnym spojrzeniem, jakim tamten spogladal na niego. -Nie jestem bystry. Robie po prostu to, co pan by zrobil. -Nie, to nieprawda - odparl jadowicie Brown. - Ja bym nie probowal pomoc temu morderczemu sukinsynowi, ktory siedzi w celi smierci. Dziennikarz i policjant zamilkli. Po kilku chwilach Brown stwierdzil: -Ta rozmowa zmierza w niewlasciwym kierunku. -Zgadza sie, jesli ma mnie pan zamiar przekonac, ze Ferguson jest klamca. Brown wstal i zaczal spacerowac tam i z powrotem, myslac intensywnie. Poruszal sie z tlumiona energia, jak sprinter pochylony nad linia startu, czekajacy na wystrzal pistoletu startowego; jego miesnie poruszaly sie z latwoscia i przez caly czas sygnalizowaly Cowartowi, ze Brown nie jest osoba, ktora lubi mala przestrzen, niezaleznie czy jest ona ograniczona powierzchnia pomieszczenia, czy szczegolami. -Byl zly - powiedzial policjant. - Wiedzialem o tym od pierwszej chwili, jak go zobaczylem. Dlugo zanim zginela Joanie. Wiem, ze to zaden dowod, ale po prostu wiedzialem o tym. -Kiedy to bylo? -Rok przed dokonaniem morderstwa. Przylapalem go przed szkola. Siedzial w samochodzie i patrzyl, jak dzieciaki wychodza po lekcjach. -Co pan tam robil? -Odbieralem swoja corke. Wlasnie wtedy go przyuwazylem. Potem widzialem go jeszcze kilka razy. Za kazdym razem robil cos, co nie dawalo mi spokoju. Przebywal w niewlasciwym miejscu w niewlasciwym czasie. Albo jechal wolno ulica za jakas mloda kobieta. Nie tylko ja to zauwazylem. Kilku policjantow patrolowych z Pachoula donioslo mi o tym samym. Raz go przylapalismy, kolo polnocy, tuz za niewielkim domem mieszkalnym. Stal tam, nie wiadomo po co. Jak przejezdzal samochod patrolowy, probowal sie ukryc. Od razu cofnieto oskarzenie. Ale jednak... -Wciaz nie slysze o niczym, co przypominaloby dowod. -Do cholery! - glos porucznika po raz pierwszy wybuchl z cala sila. - Nie slyszy pan? Nie mielismy zadnych dowodow. Jedynie odnosilismy pewne wrazenia. Jak na przyklad wrazenie, ktore odnieslismy, gdy podjechalismy do domu Fergusona, a on pucowal ten swoj samochod i zdazyl juz wyciac kawal dywanika. Jak wtedy, gdy pierwsze slowa, jakie padly z jego ust brzmialy: "Nie zalatwilem tej dziewczyny", jeszcze zanim uslyszal pytanie. I jak siedzial w pokoju zeznan i smial sie, bo wiedzial, ze nic przeciw niemu nie mamy. Ale te wszystkie wrazenia skladaja sie na cos wiecej niz instynkt, bo w koncu zaczal mowic. I zeby pan wiedzial, ze te wszystkie wrazenia okazaly sie trafne, bo wreszcie przyznal sie do zabicia tej dziewczynki. -Wiec gdzie jest noz? Gdzie jest jego ubranie pokryte krwia i blotem? -Nie chcial nam powiedziec. -Czy opowiedzial wam, jak czatowal przy szkole? Jak zwabil dziewczynke do samochodu? Co jej powiedzial? Czy sie bronila? Co wam powiedzial?! -Tutaj, do cholery! Sam pan sobie przeczytaj! Porucznik Brown wydostal zszywke papieru z teczki na biurku i rzucil ja w strone Cowarta. Spojrzal na nia i zobaczyl, ze byl to maszynopis przyznania sie do winy, sporzadzony przez stenotypistke sadowa. Byl krotki, zaledwie trzy strony. Obydwaj detektywi zapoznali go z przyslugujacymi mu prawami, przede wszystkim z prawem do adwokata. Cytat przyslugujacych praw zajmowal wiecej niz cala strone zeznania. Spytali go, czy zrozumial swoje prawa, i powiedzial, ze tak. Pierwsze pytanie bylo sformulowane w tradycyjnym jezyku policyjnym: "Czy okolo godziny pietnastej czwartego maja 1987 roku, mial pan okazje przebywac przy zbiegu ulic Grand i Spring, to jest obok szkoly podstawowej imienia Kinga?" A Ferguson odpowiedzial krotko: "Tak". Nastepnie detektyw spytal go, czy widzial dziewczynke, zidentyfikowana pozniej jako Joanie Shriver, i znowu jego odpowiedz byla krotkim potwierdzeniem. Dalej pracowicie prowadzili cala procedure, za kazdym razem zadajac szczegolowe pytanie i otrzymujac twierdzaca odpowiedz, przy czym zadna z tych odpowiedzi nie byla okraszona najdrobniejszym chocby detalem. Gdy zadali mu pytanie dotyczace broni i innych kluczowych aspektow sprawy, odparl, ze nie pamieta. Ostatnie pytanie mialo na celu stwierdzenie dzialania z premedytacja. To wlasnie przez nie Ferguson dostal wyrok smierci. "Czy udal sie pan w to miejsce z zamiarem porwania i zabicia dziewczynki?" - a on znowu odpowiedzial krotkim, potwornym "Tak". Cowart pokrecil glowa. Ferguson nie powiedzial nic, oprocz powtarzania bez przerwy jednego slowa, "Tak". Odwrocil sie do Browna i Wilcoxa. -Wcale nie wyglada to na instruktazowe przyznanie sie do winy, prawda? Wilcox, ktory wiercil sie z powodu narastajacego zdenerwowania, w koncu zerwal sie z twarza poczerwieniala z gniewu i zaczal wywijac piescia przed dziennikarzem. -Czego, do diabla, pan chce? Do cholery, zalatwil te dziewczynke i jest to rownie pewne jak to, ze w tej chwili tu stoje. Po prostu nie chce pan wysluchac prawdy! -Prawdy? - Cowart pokrecil glowa i wydawalo sie, ze Wilcox eksploduje. Wyskoczyl zza biurka i zlapal Cowarta za marynarke, podrywajac go z krzesla. -Naprawde mnie rozzloscisz, dupku! Tego chyba nie pragniesz! Tanny Brown przerzucil ciezar swego poteznego ciala przez biurko, jedna reka zlapal detektywa i odciagnal go do tylu, latwo opanowujac mniejszego, korpulentnego mezczyzne; nie odezwal sie slowem, nawet gdy Wilcox spojrzal na swego przelozonego, wciaz jeszcze z trudem tlumiac gniew. Detektyw usilowal powiedziec cos do Browna, po czym odwrocil sie w strone Cowarta. W koncu dlawiac sie, z zacisnietymi piesciami wybiegl z gabinetu. Cowart wygladzil marynarke i usiadl z powrotem. Oddychal ciezko, czujac jak adrenalina pulsuje mu w uszach. Po kilku chwilach ciszy spojrzal na Browna. -Teraz pan mi powie, ze on nie uderzyl Fergusona, tak? Ze ani razu nie stracil panowania nad soba w ciagu trzydziestu szesciu godzin przesluchania? Porucznik zastanawial sie przez chwile, jakby przed udzieleniem odpowiedzi usilowal ocenic szkody spowodowane tym wybuchem. Nastepnie potrzasnal glowa. -Nie, prawda jest taka, ze stracil panowanie. Na poczatku, raz albo dwa, zanim zdazylem go powstrzymac. Uderzyl Fergusona w twarz. -Nie zadal mu ciosow w brzuch? -Tego nie widzialem. -A ksiazki telefoniczne? -Stary sposob - stwierdzil Brown smutno; jego glos stal sie bardziej cichy. - Nie. Mimo ze tak twierdzi pan Ferguson. Po raz pierwszy porucznik odwrocil sie i wyjrzal przez okno. Po jakiejs chwili powiedzial: -Panie Cowart, chyba nie uda mi sie panu wytlumaczyc. Smierc tej dziewczynki mocno dala nam sie we znaki i wciaz odczuwamy jej skutki... A najbardziej skupilo sie to na nas. Musielismy ten emocjonalny metlik uksztaltowac w normalna sprawe kryminalna. Wszystkich nas to trafilo. Nie bylismy dobrzy czy zli. Ale chcielismy, zeby ten morderca zostal zlapany. Nie spalem przez trzy doby. Nikt z nas nie spal. I zlapalismy go; siedzial sobie i sie usmiechal, jakby wszystko bylo w najlepszym porzadku. Wcale nie potepiam Bruce'a Wilcoxa, ze poniosly go nerwy. Wszyscy bylismy na skraju wyczerpania nerwowego. I nawet wtedy, jak zlozyl zeznanie - ma pan racje, przypomina wzorcowe przyznanie sie do winy z podrecznika policyjnego, ale tylko tyle moglismy wyciagnac od tego milczkowatego sukinsyna - nawet wtedy wszystko to bylo bardzo delikatne. To skazanie opiera sie na najbardziej kruchych podstawach. Wszyscy o tym wiemy. I nagle pan tu przyjezdza i zaczyna zadawac pytania, a kazde z tych pytan troszeczke podwaza te podstawy i wszystkim nam to dziala troche na nerwy. Prosze. Oto moje przeprosiny za zachowanie mojego wspolpracownika. I za wyslanie pana do Shriverow. Nie chce, zeby ten wyrok ulegl zmianie. Nie chce przegrac tej sprawy, bardziej niz jakiejkolwiek innej. Nie moglbym spojrzec w twarz ziomkom. Nie moglbym spojrzec w twarz wlasnej rodzinie. Chce, zeby ten czlowiek poniosl smierc za swoj czyn. Porucznik skonczyl i czekal na reakcje Cowarta. Dziennikarz dostrzegl nagle szanse i zdecydowal sie wykorzystac swoja przewage. -Jakie sa przepisy w waszym departamencie w kwestii wnoszenia broni do sali przesluchan? -Proste; nie wolno. Trzeba ja zostawic u dyzurnego sierzanta. Wszyscy gliniarze o tym wiedza. Dlaczego? -Czy moglby pan wstac na chwilke? Brown wzruszyl ramionami i wstal. -Teraz prosze odslonic kostki. Zdziwil sie i zawahal. -Nie rozumiem. -Niech pan spelni moja prosbe, poruczniku. Brown wpatrywal sie w niego gniewnie. -To chcial pan zobaczyc? - Podniosl noge i oparl but o biurko, jednoczesnie podciagajac nogawke spodni. Do lydki przymocowana mial mala kabure z brazowej skory, w ktora wetkniety byl rewolwer o kalibrze.38, z krotka lufa. Porucznik opuscil noge. -Nie wymierzyl pan tej broni w Fergusona i nie powiedzial, ze go zabije, jesli sie nie przyzna, czy tak? -Nie, absolutnie nie. - W glosie detektywa pojawilo sie chlodne poirytowanie. -I nigdy nie pociagal pan za spust tak, zeby iglica trafiala w pusta komore? -Nie. -Wiec skad wiedzial o tym rewolwerze, skoro mu go pan nie pokazywal? Brown wpatrywal sie w Cowarta ponad biurkiem, w oczach mial lodowata zlosc. -Rozmowa skonczona - powiedzial. Wskazal drzwi. -Myli sie pan - odparl Cowart, podnoszac sie z miejsca. - Dopiero sie zaczela. Rozdzial piaty PONOWNIE W CELI SMIERCI Dziennikarze wkraczaja niekiedy w pewna strefe, przestrzen - omijaja muszke i trafiaja w sam cel. Wszelkie inne sprawy codzienne zacieraja sie, a zebrany material zaczyna przybierac w wyobrazni konkretne ksztalty. Luki w fabule, niekompletne fakty, ktore nalezy uzupelnic, ukazuja sie w pelnym swietle; dziennikarz uzupelnia wszystkie elementy artykulu, jak grabarz rzucajacy na wieko trumny zgarniana lopata ziemie.Matthew Cowart dotarl do tej strefy. Niecierpliwie stukal palcami po pokrytym linoleum blacie stolu, czekajac, az sierzant Rogers przyprowadzi Fergusona do sali widzen. Podroz do Pachouli napelnila go energia pytan i odpowiedzi. Artykul juz na wpol powstal w jego umysle; nastapilo to w chwili, gdy Tanny Brown gniewnie przyznal, iz Wilcox uderzyl Fergusona. To niewinne przyznanie sie rozpostarlo cala panorame klamstw. Cowart nie wiedzial, co dokladnie zaszlo pomiedzy detektywami i ich ofiara, ale wiedzial, ze bylo wystarczajaco duzo pytan, aby uzasadnic jego artykul i prawdopodobnie, zeby ponownie rozpatrzyc sprawe. Teraz pragnal nowych skladnikow. Jesli Ferguson nie zabil dziewczynki, to kto to zrobil? Gdy Ferguson stanal w drzwiach z nie zapalonym papierosem wystajacym z ust i nareczem dokumentow sadowych, Cowart omal nie skoczyl na rowne nogi. Uscisneli sobie dlonie i Cowart przygladal sie, jak Ferguson sadowi sie na krzesle na przeciwko niego. -Bede na zewnatrz - powiedzial sierzant, zamykajac dziennikarza i skazanca w malym pomieszczeniu. Rozlegl sie trzask przekrecanego zamka. Wiezien usmiechal sie, nie z zadowoleniem, ale koltunsko i przez krotka chwile Cowart, porownujac usmiech, ktory widzial przed soba, z lodowata zloscia, jaka wyrazaly oczy Tanny'ego Browna, poczul niezdecydowanie. Po chwili to uczucie minelo, a Ferguson rzucil swoje akta na stol, ktory pod ich ciezarem wydal stlumiony loskot. -Wiedzialem, ze pan wroci - powiedzial Ferguson. - Wiedzialem, czego sie pan tam dowie. -I jak sie panu wydaje, czego sie dowiedzialem? -Ze mowilem prawde. Cowart zawahal sie i postanowil oslabic nieco pewnosc siebie wieznia. -Dowiedzialem sie, ze czesc z tego, co pan mowil, byla prawda. Ferguson natychmiast sie najezyl. -Co, do diabla, ma pan na mysli? Nie rozmawial pan z tymi gliniarzami? Nie widzial pan tego miasteczka wsiokow? Nie dotarlo do pana, co to za miescina? -Jeden z tych wsiowych gliniarzy jest czarny. Nie powiedzial mi pan o tym. -Co, mysli pan, ze dlatego iz ma ten sam kolor skory co ja, natychmiast jest w porzadku? Sadzi pan, ze to moj brat? Ze nie jest takim samym rasista, jak ten jego zasrany wspolpracownik? Gdzies pan byl, Panie Dziennikarzu? Tanny Brown jest gorszy niz jakikolwiek inny wsiowy szeryf. Przy nim wszyscy inni gliniarze z glebokiego Poludnia wygladaja jak grupa zranionych serduszek ze Zwiazku Chrzescijan. Jest bialy az po serce i dusze, i jedyna rzecz, jakiej nienawidzi bardziej niz siebie samego, to ludzie o takim samym kolorze skory. Niech pan o to popyta. Niech pan sie dowie, kto jest najwiekszym rzeznikiem w Pachouli. Ludzie panu powiedza, ze to ta swinia. Jestem pewien. Ferguson zerwal sie z krzesla. Chodzil po celi uderzajac piescia w otwarta dlon; ostre klasniecia podkreslaly jego slowa. -Nie rozmawial pan z tym starym prawnikiem, ktory mnie sprzedal? -Rozmawialem z nim. -Rozmawial pan z moja babka? -Tak. -Nie przejrzal pan akt? -Za duzo tego nie mieli. -Nie rozumie pan, dlaczego konieczne im bylo to przyznanie sie do winy? -Rozumiem. -Nie widzial pan tego rewolweru? -Widzialem. -Nie czytal pan tego zeznania? -Czytalem. -Pobily mnie te skurczysyny! -Przyznali, ze uderzyli pana raz albo dwa... -Raz albo dwa! Chryste! To dobre. Pewnie powiedzieli, ze bylo to cos w rodzaju milosnych poklepywan, co? Raczej male nieporozumienie niz pobicie, czy tak? -Tak z ich relacji wynikalo. -Skurwysyny! -Spokojnie... -Spokojnie! Niech mi pan powie, jak mam do tego podchodzic spokojnie? Te cholerne skurwysyny siedza tam sobie i wygaduja, co im sie podoba. A mnie pozostaja tylko mury i krzeslo w perspektywie. Ferguson podniosl glos i znowu otworzyl usta, ale zamilkl i zatrzymal sie gwaltownie na srodku pokoju. Spojrzal na Cowarta, jakby staral sie odzyskac spokoj, ktory tak nieoczekiwanie go opuscil. Wydawalo sie, ze starannie rozwaza, co ma powiedziec, zanim zaczal kontynuowac. -Wiedzial pan, panie Cowart, ze do dzisiaj rana mielismy szlaban? Wie pan, co to znaczy, prawda? - spytal Ferguson, wyraznie starajac sie stlumic podniecenie brzmiace w glosie. -Niech mi pan powie. -Gubernator podpisal nakaz wykonania kary smierci. Wszystkich nas trzyma sie w celach przez dwadziescia cztery godziny na dobe, az minie waznosc nakazu lub egzekucja zostanie przeprowadzona. -Co sie stalo tym razem? -Facet dostal jeszcze troche odroczenia. - Ferguson pokrecil glowa. - Ale balansuje na skraju przepasci. Wie pan, jak to sie wszystko odbywa. Najpierw sklada sie wszelkie apelacje w oparciu o sprawe. Potem przechodzi sie do powaznych zagadnien, jak zgodnosc kary smierci z Konstytucja. Albo uprzedzenia rasowe przysieglych. To ostatnie jest tutaj niezwykle popularne. Stara sie wybronic na tej podstawie. Probuje sie wymyslic cos nowego. Cos, na co nie wpadly jeszcze te wszystkie prawnicze umysly. A przez caly czas tik-tak, tik-tak. Czas ucieka. Ferguson podszedl z powrotem do krzesla, usiadl ostroznie i skrzyzowal rece na stole przed soba. -Wie pan, co sie dzieje z dusza, jak oglaszaja szlaban? Cala zamarza. Jest sie w pulapce i czuje sie kazde tykniecie tego zegara, jakby byl zainstalowany w sercu. Czujesz sie, jakbys to ty mial umrzec, bo wiesz, ze pewnego dnia przyjda i zarzadza szlaban, bo na nakazie wykonania wyroku smierci bedzie widnialo twoje nazwisko. To tak jakby cie zabijali, powoli, tak zeby krew kapala kropla po kropli, az wykrwawisz sie na smierc. Wtedy wszyscy w celach smierci dostaja szalu. Niech pan spyta sierzanta Rogersa, on panu powie. Najpierw rozlegaja sie gniewne wrzaski i krzyki, ale to trwa tylko kilka minut. Potem w celach smierci zapada cisza. Niemal slychac, jak ci faceci poca sie z przerazenia. Nagle cos sie zaczyna dziac, jakis drobny halas przerywa cisze i wszyscy znowu zaczynaja krzyczec, inni wrzeszcza. Jeden facet wrzeszczal przez dwanascie godzin, az umarl. Szlaban wyciska z czlowieka wszystkie zdrowe zmysly, pozostawia jedynie nienawisc i szalenstwo. Tylko to zostaje. A w koncu cie wyprowadzaja. Ostatnie zdanie Ferguson wypowiedzial bardzo cicho, po czym wstal i znowu zaczal chodzic po pokoju. -Wie pan, czego tak nienawidzilem w Pachouli? Jej spokoju ducha. Tego, jak byla przyjemna. Jak cholernie przyjemna i spokojna. - Ferguson zacisnal piesc. - Nienawidzilem tego, ze wszystko tam ma swoje miejsce i dziala bez zarzutu. Wszyscy sie znaja i dokladnie wiedza, co przyniesie im zycie. Wstaja rano. Ida do pracy. Tak, prosze pana, nie, prosze pana. Wracaja do domu. Pija drinka. Jedza obiad. Wlaczaja telewizor. Ida spac. Nastepnego dnia robia to samo. W piatek wieczorem ida na mecz. W sobote jada na piknik. W niedziele do kosciola. Nie ma zadnej roznicy, czy jest sie bialym czy czarnym, tyle ze biali kieruja, a czarni nosza toboly, jak wszedzie na Poludniu. I nie cierpialem, ze wszystkim z tym dobrze. Chryste, jak im bylo dobrze z tym schematem. Odliczali kolejne dni, takie same jak wczoraj, takie same jak jutro. Rok po roku. -A pan? -Ma pan racje. Ja do tego nie pasowalem. Bo pragnalem czegos innego. Chcialem do czegos dojsc. Moja babcia byla taka sama. Czarni w tamtej okolicy twierdzili, ze jest zawzieta stara baba, ktora zadziera nosa, co to nie ona, mimo ze mieszka w ubogiej chalupie bez biezacej wody, a z tylu ma zagrode na kurczaki. Ci, ktorzy to zauwazyli, tacy jak cholerny Tanny Brown, nie mogli zniesc jej dumy. Nie mogli sie pogodzic z tym, ze przed nikim nie chyli czola. Poznal ja pan. Czy zrobila na panu wrazenie osoby, ktora ustepuje miejsca na chodniku, zeby ktos mogl przejsc? -Nie. -Przez cale zycie walczyla. A gdy ja sie pojawilem i nie wpasowalem sie w ich schemat, po prostu sie do mnie dobrali. Chcial ciagnac dalej, ale Cowart mu przerwal. -W porzadku, Ferguson, dobrze. Powiedzmy, ze to wszystko prawda. I powiedzmy, ze napisze artykul. Kiepskie dowody. Niedokladne dochodzenie. Niekompetentny adwokat. Wymuszone zeznanie. To tylko polowa pana obietnicy. - Ferguson sluchal go teraz z pelnym skupieniem. - Chce nazwisko. Prawdziwego morderce, o ktorym pan wspomnial. Bez pieprzenia. -Jaka mam gwarancje... -Zadnej. Moj artykul, w ktorym przedstawiona bedzie moja relacja. -Tak, ale tu chodzi o moje zycie. Moze moja smierc. -Zadnej gwarancji. Ferguson usiadl i spojrzal na Cowarta. -Co pan naprawde o mnie wie? - spytal. Pytanie zdziwilo Cowarta. Co wie? -To co mi pan powiedzial. Co inni mi powiedzieli. -Wydaje sie panu, ze mnie pan zna? -Moze troche. Ferguson zrobil kpiaca mine. -Myli sie pan. - Zastanawial sie, jakby rozwazajac to, co przed chwila powiedzial. - Jestem taki, jakiego pan mnie widzi. Moze nie jestem idealem i moze powiedzialem cos, czego nie powinienem byl mowic, albo zrobilem cos, czego nie powinienem byl robic. Moze nie powinienem tak wkurzyc calego miasteczka, ze jak w miescie pojawil sie sprawca zamieszania, tylko ja przyszedlem im do glowy i nawet nie zdajac sobie z tego sprawy, pozwolili, zeby prawdziwy zabojca pojechal sobie spokojnie dalej. -Nie rozumiem. -Zrozumie pan. - Ferguson zamknal oczy. - Wiem, ze potrafie byc czasami przykry, ale czlowiek powinien byc taki, jaki jest, racja? -Chyba tak. -Widzi pan, tak wlasnie stalo sie w Pachouli. W miasteczku pojawil sie zloczynca. Zatrzymal sie na pare chwil i pozwolil, zeby to na mnie spadly wszystkie okruchy zla. - Rozesmial sie na widok wyrazu twarzy Cowarta. - Sprobuje inaczej. Niech pan sobie wyobrazi faceta, bardzo zlego faceta, ktory jedzie samochodem na poludnie i zjezdza z autostrady do Pachouli. Zatrzymuje sie tuz obok szkoly, pod drzewem, moze zeby zjesc hamburgera z frytkami. Zauwaza mloda dziewczyne. Udaje mu sie ja namowic, zeby wsiadla do samochodu, poniewaz ma dosc przyzwoity wyglad. Byl pan tam. Nic trudnego, zeby w ciagu kilku minut znalezc sie na bagnach, gdzie panuje jedynie cisza i spokoj. Zalatwia ja tam i jedzie dalej. Wyjezdza stamtad na zawsze i nie mysli o tym, co zrobil, dluzej niz przez minute czy dwie, a i to jedynie po to, zeby sobie przypomniec, jakie to bylo wspaniale uczucie pozbawic te dziewczynke zycia. -Niech pan mowi dalej. -Facet jedzie zygzakami na poludnie stanu. Rozrabia troche w Bay City. Troche w Tallahassee. W Orlando. W Lakeland. W Tampa. Az do Miami. Uczennica. Para turystow. Kelnerka w barze. Problem polega na tym, ze jak dociera do metropolii, jest zbyt nieostrozny i wpada. Wpada porzadnie, po sama szyje. Za morderstwo. Mowi to panu cos? -Zaczyna. Niech pan mowi dalej. -Sprawa ciagnie sie w sadzie przez kilka lat i w koncu facet laduje tutaj w celi smierci. I co sie tu okazuje? Dowcip wszech czasow. Najwiekszy zart, jaki sobie mozna wyobrazic. Facet siedzacy w celi obok czeka na wykonanie wyroku za przestepstwo, ktore on sam popelnil i prawie o nim zapomnial, bo bylo tyle innych, cholernych przestepstw, ze juz mu sie pomieszaly w glowie. Niemal peka ze smiechu. Tylko ze dla faceta z celi obok to wcale nie jest takie smieszne, mam racje? -Chce mi pan powiedziec, ze... -Tak, panie Cowart. Mezczyzna, ktory zabil Joanie Shriver, siedzi tutaj, w celi smierci. Slyszal pan o facecie, ktory nazywa sie Blair Sullivan? Cowart oddychal przerywanie. To nazwisko eksplodowalo mu w glowie jak pocisk. -Slyszalem. -Kazdy slyszal o Sullivanie, racja, Panie Dziennikarzu? -Racja. -To wlasnie on ja zalatwil. Cowart poczul, jak czerwienieje mu twarz. Chcial poluzowac krawat, wystawic glowe za jakies okno, stanac gdzies na wietrze, zrobic cokolwiek, co daloby mu troche powietrza. -Skad pan wie? -On mi to powiedzial! Wydawalo mu sie, ze to najlepszy dowcip, jaki slyszal. -Niech pan powtorzy dokladnie, co powiedzial. -Niedlugo po tym, jak go tu przyslali, wsadzili go do celi obok mojej. Wie pan, ze ma nie za bardzo pod kopula. Wybucha smiechem, mimo ze nikt nie opowiada zadnego dowcipu. Placze bez powodu, gada do siebie. Rozmawia z Bogiem. I ma taki cholerny, cichy glos przypominajacy syczenie, jak jakas zmija. To najbardziej walniety skurwysyn, jakiego znam. Tylko ze tak naprawde wcale nie jest walniety, tylko szczwany jak lis. W kazdym razie jakis tydzien czy dwa pozniej zaczelismy gadac i spytal mnie, za co siedze. Wiec powiedzialem mu prawde: ze czekam na smierc za przestepstwo, ktorego nie popelnilem. Zaczal sie podsmiewac i krztusic, i spytal mnie, za jakie przestepstwo. Wiec mu powiedzialem: "Za mala dziewczynke w Pachouli". A on na to: "Taka mala blondynke? Z aparatem ortodontycznym?" "Tak", mowie. Wtedy zaczal sie smiac, nie mogl przestac. "Na poczatku maja?", pyta. Ja mu na to: "Zgadza sie". A on: "Mala dziewczynka cala pocieta nozem i cialo wrzucone do rzeki?" "To tez sie zgadza", mowie, "ale skad ty tyle o tym wiesz?" A on chichocze, smieje sie, parska i kolysze, trzymajac za brzuch, takie to dla niego smieszne. I mowi: "Wiem, ze nie zalatwiles tej dziewczynki, bo to ja ja zalatwilem. Naprawde byla niezla". Mowi: "Czlowieku, jestes najbardziej upierdolonym gosciem na swiecie" i smieje sie bez konca. Gotow bylem go zabic na miejscu; zaczalem krzyczec i wrzeszczec, i szarpac kraty. Wpadl oddzial specjalny, w tych swoich kurtkach lotniczych z gumowymi palkami, i tymi helmami z plastikowym gownem przed oczami. Stlukli mi dupe i zaciagneli do izolatki. Wiesz pan, co to izolatka? Taka mala cela bez okna, tylko z wiadrem i cementowa prycza. Wrzucaja tam na golasa, az zaczniesz zachowywac sie porzadnie. Jak wyszedlem, przeniesli go juz na inne pietro. Gimnastyke mamy o roznych porach, wiec go juz nie widuje. Podobno naprawde zbzikowal. Czasami w nocy slysze, jak do mnie wola. "Bobby Earl!" Krzyczy takim ohydnym, cienkim glosem. "Bobby Earl! Dlaczego nie chcesz ze mna pogadaaaac?" I smieje sie, jak mu nie odwolam. Smieje sie bez konca. Cowarta przeszyl dreszcz. Potrzebowal chwili, zeby sie odprezyc i przetrawic opowiesc, ktora wlasnie uslyszal, ale nie bylo na to czasu. Byl uwieziony, skuty przez slowa, ktore padaly z ust Bobby'ego Earla Fergusona. -Jak moge to udowodnic? -Nie wiem, czlowieku! Udowadnianie nie nalezy do mnie! -Jak moge to potwierdzic? -Do cholery! Sierzant panu powie, ze musieli ode mnie odseparowac Sullivana. Ale nie wie dlaczego. Nikt nie wie dlaczego, oprocz pana, mnie i niego. -Ale nie moge... -Nie chce sluchac, co pan moze, a czego nie moze, Panie Dziennikarzu. Przez cale zycie ludzie mowia mi, czego nie moge. Nie mozesz byc tym, nie mozesz robic tego, nie mozesz miec tego, nie mozesz nawet tego pragnac. Tak w jednym slowie mozna strescic cale moje zycie. Juz nie chce tego sluchac. Cowart milczal. -Dobrze - odezwal sie - sprawdze... Ferguson odwrocil sie zwinnie, przysuwajac do niego swoja twarz; oczy mial naladowane wsciekloscia. -Masz pan racje. Sprawdz pan. Spytaj pan tego skurwysyna. Zobaczysz pan, do cholery, sam pan zobaczysz. Wiezien wstal gwaltownie, odpychajac sie od stolika. -Teraz juz pan wie. Co pan zrobi? Co moze pan zrobic? Niech pan idzie zadac jeszcze kilka cholernych pytan, ale niech sie pan, do cholery, upewni, ze mnie nie straca, zanim pan skonczy je zadawac. Podszedl do drzwi i zaczal w nie walic piesciami. Odglos wibrowal w malym pomieszczeniu jak wystrzaly z pistoletu. -Skonczylismy! Sierzancie Rogers! Do cholery! - Drzwi drzaly pod gwaltownymi atakami. Gdy straznik otworzyl je zamaszystym ruchem, Ferguson obdarzyl Cowarta jeszcze jednym spojrzeniem i powiedzial: - Chce wracac do swojej celi. Chce byc sam. Nie chce wiecej rozmawiac. Nie, prosze pana. Wyciagnal przed siebie dlonie i straznik zalozyl na nie kajdanki. Gdy zamknely mu sie z trzaskiem na nadgarstkach, jeszcze raz spojrzal na reportera. Jego wzrok, ostry, wypelniony wyzwaniem i oczekiwaniem, przewiercal na wylot. Po czym odwrocil sie i zniknal w drzwiach, zostawiajac Cowarta pograzonego w ciszy, z uczuciem jakby machal nogami tuz nad kipiela, w ktorej w kazdej chwili mogl sie pograzyc. Gdy juz byl odprowadzany z wiezienia, Cowart spytal sierzanta, gdzie jest Blair Sullivan. Sierzant Rogers machnal reka. -Sully? Jest w skrzydle Q. Caly dzien siedzi w celi, czyta Biblie i pisze listy. Pisze do kilku psychiatrow i do rodzin swoich ofiar. Wypisuje w ohydny sposob, co zrobil ich najblizszym. Nie wysylamy ich. Nie mowimy mu o tym, ale chyba sie domysla. - Sierzant potrzasnal glowa. - Temu chyba nie za dobrze sie uklada pod czapka. Ma tez prawdziwego bzika na punkcie Roberta Earla. Nawoluje go po imieniu, ubliza, czasami w srodku nocy. Czy Bobby Earl opowiedzial panu, ze probowal go zabic, jak mieli cele obok siebie? To bylo naprawde cos dziwnego. Poczatkowo sie ze soba zgadzali, rozmawiali przez kraty. I nagle Robert Earl po prostu oszalal; rzucal sie i wrzeszczal, i probowal dosiegnac Sullivana. Wlasciwie to byl jedyny raz, kiedy sprawil nam klopot. Wyladowal w izolatce na krotkie wakacje. Teraz sa umieszczeni na liscie separacyjnej. -Co to takiego? -To co pan slyszy. Nie wolno im sie ze soba kontaktowac pod zadnym pozorem. To taka lista, dzieki ktorej mozemy nie dopuszczac, zeby sie chlopaki nawzajem pozabijali, zanim panstwo samo bedzie mialo okazje to zrobic w majestacie prawa. -A gdybym tak chcial porozmawiac z Sullivanem? Sierzant pokrecil glowa. -Ten facet jest naprawde zly, panie Cowart. Do diabla, nawet ja sie go boje, a widzialem juz chyba kazdy rodzaj mordercy, jaki peta sie po tym swiecie. -Dlaczego? -Wie pan, trzymamy tu ludzi, ktorzy sa w stanie zabic i nawet sie nad tym nie zastanawiac; pozbawienie kogos zycia nic dla nich nie znaczy. Mamy tu szalencow, mordercow seksualnych, psychopatow, poszukiwaczy mocnych wrazen, platnych zabojcow i zamachowcow, kogo pan tylko chce. Ale Sullivan jest jakis inny. Nie wiem wlasciwie dlaczego. Pasuje do wszystkich tych kategorii, jak taka cholerna jaszczurka, co potrafi zmieniac kolory... -Kameleon? -Tak. Wlasnie. Tak jakby tkwily w nim wszystkie te odmiany i przez to dla zadnej nie jest charakterystyczny. - Sierzant Rogers przerwal. - Ten facet po prostu mnie przeraza. Nie moge powiedziec, ze jakos szczegolnie ciesze sie, gdy ktos laduje na krzesle, ale w przypadku tego skurczy syna nawet bym sie nie zawahal. Zreszta to juz niedlugo. -Jak to? Siedzi w celi smierci dopiero od roku czy cos kolo tego, nie myle sie? -Nie myli sie pan. Ale zrezygnowal ze wszystkich prawnikow, jak ten facet w Utah kilka lat temu. Wplynela samoistnie tylko jedna apelacja do rozstrzygniecia przez stanowy Sad Najwyzszy i twierdzi, ze jak to sie skonczy, to juz po nim. Mowi, ze nie moze sie doczekac, jak znajdzie sie w piekle, bo na powitanie rozwina przed nim czerwony dywan. -Sadzi pan, ze nie zmieni zdania? -Juz panu powiedzialem. On jest inny niz inni faceci. Nawet inny niz inni mordercy. Mysle, ze na pewno nie zmieni. Zycie czy smierc, dla niego to chyba wszystko jedno. Uwazam, ze bedzie sie po prostu smial, jak smieje sie zawsze, i rozsiadzie sie na krzesle, jakby to nie bylo nic takiego. -Musze z nim porozmawiac. -Nikt nie musi rozmawiac z tym gosciem. -Ja musze. Moze pan to zalatwic? Rogers zatrzymal sie i przyjrzal sie mu. -Czy to ma cos wspolnego z Bobbym Earlem? -Moze. Wzruszyl ramionami. -Coz, jedyne co moge zrobic, to go o to zapytac. Jesli sie zgodzi, zalatwie to. Jesli powie nie, nie ma odwolania. -W porzadku. -To nie bedzie jak spotkanie z Bobbym Earlem w saloniku dyrektorskim. Bedziemy musieli wykorzystac klatke. -Wszystko jedno. Tylko niech sie pan postara. -W porzadku, panie Cowart. Niech pan zadzwoni do mnie rano, postaram sie miec juz dla pana gotowa odpowiedz. Obydwaj wyszli w milczeniu przez brame wiezienia. Przez chwile stali w hallu przed drzwiami. Nastepnie Rogers wyszedl z Cowartem na swiatlo dzienne. Reporter zauwazyl, jak wartownik oslania reka oczy i patrzy na palace slonce na bladoblekitnym niebie. Sierzant stal wdychajac czyste powietrze; zamknal na chwile oczy, jakby probowal zrekompensowac swiezym powietrzem ograniczona przestrzen budynku. Nastepnie potrzasnal glowa i bez slowa wrocil do wiezienia. Cowart pomyslal, ze Ferguson mial racje. Kazdy slyszal nazwisko: Blair Sullivan. Floryda w jakis dziwny sposob wydaje mordercow niezwyklego kalibru; zlo, podobnie jak powyginane mangrowce, ktore rosna na nasaczonej slona woda, piaszczystej glebie nad oceanem, zapuszcza korzenie w ten stan i wgryza sie w glab. A ci, ktorzy stamtad nie pochodza, wydaja sie przyciagani z zatrwazajaca sila w strone Florydy, jakby wiedzeni jakims niezwyklym zakloceniem w prawach grawitacji ziemskiej, kontrolowanym przez przyplywy i straszne zadze ludzkie. Nadaje to temu stanowi cos w rodzaju powszechnego obycia ze zlem; zrezygnowana akceptacja szalenca, ktory otwiera ogien z karabinu maszynowego w barze szybkiej obslugi, czy nabrzmialych cial przemytnikow narkotykow w Everglades, ktore oblazlo robactwo. Zboczency, wariaci, platni mordercy, zabojcy motywowani szalenstwem, emocjami lub pozbawieni jakiegokolwiek powodu czy uczucia, wydaje sie, ze wszyscy jakos trafiaja na Floryde. Blair Sullivan tez jechal na poludnie. Przyznal sie do zabicia w drodze do Miami dwunastu osob. Ofiary byly czysto przypadkowe; po prostu osoby, ktore akurat znalazly sie w poblizu. Nocny stroz przydroznego motelu, kelnerka w kawiarni, ekspedient w malym sklepiku, para starszych turystow, ktorzy zmieniali kolo na poboczu drogi. To, co bylo tak przerazajacego w tych morderstwach, to ich zupelnie slepe wykonanie. Niektore ofiary zostaly obrabowane. Inne zgwalcone. Jeszcze inne zabite bez zadnych widocznych powodow, czy tez z jakiegos niezglebionego powodu; jak ekspedient na stacji benzynowej, ktory dostal strzal poprzez kabine ochronna, nie dlatego ze byl to napad rabunkowy, ale dlatego ze zbyt wolno rozmienial banknot dwudziestodolarowy. Sullivana aresztowano w Miami kilka minut po tym, jak rozprawil sie z mloda para, ktora calowala sie na nieuczeszczanej drodze. Dobrze sie z nimi zabawil, gdyz najpierw zwiazal nastoletniego chlopaka, zeby sobie popatrzyl, jak gwalci jego dziewczyne, a potem pozwolil dziewczynie obejrzec, jak podcina chlopakowi gardlo. Gdy dostrzegl go stanowy policjant konny patrolujacy teren, cial nozem cialo dziewczyny. "Mialem pecha", powiedzial Sullivan sedziemu, arogancki, bez cienia skruchy na wiesc o wyroku. "Jakbym byl troche szybszy, tego policjanta tez bym dostal". Cowart wykrecil u siebie w pokoju numer telefonu i po kilku chwilach polaczyl sie z dzialem miejskim "The Miami Journal". Poprosil z Edna McGee, reporterka, ktora zajmowala sie procesem i skazaniem Sullivana. Zanim podniosla sluchawke, przez chwile slychac bylo w telefonie muzyke. -Czesc, Edna. -Matty? Gdzie jestes? -W Starke, w jakims motelu za dwadziescia dolcow za noc; probuje dojsc z tym wszystkim do ladu. -Jak juz ci sie to uda, daj mi znac, dobrze? No i jak tam material? W calej sali redakcyjnej slychac plotki, ze trafiles na cos naprawde sensacyjnego. -Calkiem niezle. -Ten facet naprawde zabil dziewczynke, czy jak? -Nie wiem. Jest sporo niejasnosci. Gliniarze nawet przyznali sie, ze go pobili, zanim udalo im sie wyciagnac przyznanie do winy. Oczywiscie nie tak dotkliwie, jak on twierdzi, ale zawsze. -Powaznie? Niezle brzmi. Wiesz, nawet najbardziej niewinne wymuszenie powinno sprawic, ze sedzia odrzucilby to zeznanie. Jesli gliniarze przyznaja sie, ze klamali, chocby troche, uwazaj. -To wlasnie nie daje mi spokoju, Edna. Niby dlaczego mieliby przyznac sie, ze go bili? Na pewno w niczym im to nie pomoze. -Matty, wiesz tak samo dobrze jak ja, ze gliniarze to najbardziej kiepscy klamcy na swiecie. Jak tylko probuja klamac, natychmiast wpadaja w tarapaty. Wszystko obraca sie przeciw nim. Po prostu nie lezy to w ich naturze. I w koncu mowia prawde. Nie mozna rezygnowac, trzeba bez przerwy zadawac pytania. W koncu zawsze sie przyznaja. Dobra, co moge dla ciebie zrobic? -Blair Sullivan. -Sully? A to dopiero ciekawe. Co on ma z tym wszystkim wspolnego? -Jego nazwisko padlo w dosc dziwnej sytuacji. Nie za bardzo moge o tym rozmawiac. -Bez przesady. Powiedz mi. -Przestan, Edna. Jak tylko dowiem sie czegos na pewno, tobie powiem pierwszej. -Przysiegasz? -Oczywiscie. -Na co przysiegasz? -Edna. Daj spokoj. -No juz dobrze. Dobrze. Blair Sullivan. Sully. Jezu. Wiesz, ze mam dosc liberalne poglady, ale ten facet to cos niesamowitego. Wiesz, do czego zmusil te dziewczyne, zanim ja zabil? Nie umiescilam tego w felietonie. Nie moglam. Jak przysiegli to uslyszeli, jeden zwymiotowal w lozy. Musieli zrobic przerwe, zeby posprzatac. Jak juz obejrzala, jak jej chlopak wykrwawil sie na smierc, Sully zmusil ja, zeby sie schylila i... -Nie chce tego sluchac - przerwal Cowart. Kobieta po drugiej stronie zamilkla gwaltownie. Po chwili spytala: -To co chcesz wiedziec? -Mozesz powiedziec mi, jak przebiegala jego marszruta na poludnie? -Jasne. Dzienniki okreslily ja jako Wedrowke Smierci. Byla calkiem niezle poparta dowodami. Zaczal od zabicia swojej gospodyni w Luizjanie, pod Nowym Orleanem, potem prostytutki w Mobile, w Alabamie. Przyznal sie, ze zadzgal nozem jakiegos marynarza w Pensacola, jakiegos faceta, ktorego spotkal w barze dla pedalow, i rzucil jego zwloki na sterte smieci, potem... -Kiedy to bylo? -Mam to zapisane. Poczekaj, notatki sa w dolnej szufladzie. - Matthew Cowart uslyszal trzask sluchawki odkladanej na biurko i dotarly do niego odglosy otwieranych i zamykanych szuflad. - Znalazlam. Czekaj. Mam. Gdzies pod koniec kwietnia, najpozniej na poczatku maja, zaraz jak przekroczyl granice naszego Slonecznego Stanu. -I co potem? -Wciaz powoli posuwal sie na poludnie stanu. To nieprawdopodobne. Listy goncze w trzech stanach, rysopisy, ulotki FBI z jego zdjeciem, biuletyny komputerowe NCIC. I nikt go nie przyuwazyl. Przynajmniej nikt zywy. Do Miami dotarl pod koniec czerwca. Spranie tej calej krwi z ubran musialo mu zajac duzo czasu. -A co z samochodami? -Poslugiwal sie trzema, wszystkie kradzione. Chevroletem, merkurym i oldsmobilem. Po prostuje porzucal i nagrywal sobie cos nowego. Kradl tablice rejestracyjne i robil podobne numery. Zawsze wybieral malo charakterystyczne samochody, takie zupelnie nudne, nie zwracajace uwagi. Twierdzil tez, ze zawsze przestrzegal ograniczenia szybkosci. -Gdy wjechal na teren Florydy, jaki mial samochod? -Poczekaj. Sprawdze w notesie. Wiesz, ze jest jakis facet, z "Tampa Tribune", ktory chce napisac o nim ksiazke? Probowal sie z nim zobaczyc, ale Sully po prostu go wyrzucil. Slyszalam od oskarzycieli, ze nie chcial z nim gadac. Caly czas szukam. Zrezygnowal ze wszystkich prawnikow, wiedziales? Chyba sie pozegna z tym padolem przed koncem roku. Gubernator tak sie niecierpliwi, zeby podpisac na Sully'ego nakaz wykonania egzekucji, ze reka sama lgnie mu do piora. Mam; brazowy merkury monarch. -Nie ford? -Nie. Ale merkury jest prawie taki sam. Taka sama karoseria, taka sama linia. Latwo je pomylic. -Jasnobrazowy? -Nie, ciemny. Cowart gleboko wciagnal oddech. Pasuje, pomyslal. -No, Matty, powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? -Sprawdze pare rzeczy i ci powiem. -Zmiluj sie, Matty. Nie cierpie, jak czegos nie wiem. -Skontaktuje sie z toba. -Przyrzekasz? -Jasne. -Wiesz, ze teraz pojawi sie tu jeszcze wiecej plotek? -Wiem. Odlozyla sluchawke, zostawiajac Matthew Cowarta samemu sobie. Pokoj wokol niego wypelnil sie makabrycznymi pomyslami i przerazajacymi wyjasnieniami. Ford, a nie merkury. Zielony, a nie brazowy. Murzyn, a nie bialy. Ten czlowiek, a nie tamten. -Nie bardzo moge to pojac, ale masz pan szczescie, chlopie - powiedzial jowialnie sierzant Rogers glosem nie zdradzajacym zadnych sladow wczesnej godziny. -Jak to? -Pan Sullivan mowi, ze pana przyjmie. Niezle by sie wkurzyl facet z "Tampa", ktory tu byl w zeszlym tygodniu. Nie chcial go widziec. I ci wszyscy cholerni prawnicy, ktorzy usilowali sie dostac do Sullivana, tez by sie niezle wkurzyli. Ich tez nie chce widziec. Wlasciwie zgadza sie tylko na kilku psychiatrow, ktorych przysyla FBI. Wie pan, ci chlopcy badajacy seryjne morderstwa. I przypuszczam, ze powod jest prosty: zaden z tych cholernych prawnikow nie moze wystawic papierow, iz jest niepoczytalny i zeby sad przyjal jego apelacje. Mowilem panu, ze pan Sullivan to niesamowity facet? -Niech mnie piorun trzasnie - ucieszyl sie Cowart. -Nie, to na pewno jego trzasnie. Ale to nie nasza sprawa, mam racje? -Zaraz przyjade. -Niech pan sie nie spieszy. Prosze mi wybaczyc, ale jak przeprowadzamy Sullivana, podejmujemy pewne srodki ostroznosci. Przynajmniej od dziewieciu miesiecy, bo napadl na jednego ze straznikow pilnujacych prysznica i odgryzl mu ucho. Stwierdzil, ze mu smakowalo. Powiedzial, ze zjadlby mu cala glowe, gdybysmy go nie odciagneli. Taki wlasnie jest Sully. -Po co to zrobil? -Ten straznik powiedzial mu, ze zwariowal. Niby nic takiego. Tak jak pan by powiedzial swojej zonie: "Chyba zwariowalas, zeby kupowac te sukienke". Albo jakby pan powiedzial sam do siebie: "Chyba zwariowalem, zeby na czas placic podatek". Brzmi jak nic powaznego, prawda? Ale w przypadku Sullivana okazalo sie to cholernie niewlasciwym slowem. I bec! Juz siedzial na tym facecie i gryzl go jak jakis kundel. Ten facet, na ktorego sie rzucil, byl chyba ze dwa razy wiekszy od niego. Nie sprawilo mu to zadnej roznicy. Tarzali sie po podlodze, krew tryskala na wszystkie strony, a facet wrzeszczal przez caly czas: "Zlaz ze mnie, pieprzony skurwysynu!" Oczywiscie jedyna reakcja Sully'ego bylo to, ze natarl jeszcze mocniej. Musielismy go potraktowac palkami i pozwolic mu ochlonac przez kilka miesiecy w "norze". Moim zdaniem to jednak to slowo; od niego sie zaczelo. To tak jakby pociagnac za spust i gosc wypalil. Czegos mnie to nauczylo. Wszystkich tutaj czegos to nauczylo. Troche bardziej trzeba uwazac, jakich slow uzywamy. Wydaje mi sie, ze Sully bardzo zwraca uwage na slownictwo. - Rogers przerwal i w powietrzu przez chwile panowala cisza. - No to teraz ten - dodal. Towarzyszyl Cowartowi mlody straznik ubrany w szary mundur, nic nie mowiac prowadzil wzdluz bialego korytarza wypelnionego blaskiem swiatla slonecznego wpadajacego przez szereg wysokich okien umieszczonych poza czyimkolwiek zasiegiem. Swiatlo sprawialo, ze obraz otaczajacego swiata byl zamglony i niewyrazny. Po drodze reporter probowal zaczac jasno myslec. Wsluchiwal sie w stukot butow na wypolerowanej podlodze. Mial swoja wlasna technike wylaczania sie, gdy probowal nie myslec absolutnie o niczym; nie wyobrazac sobie majacej nastapic rozmowy, zapomniec o innych artykulach, jakie napisal, i o osobach, ktore znal; o wszystkim. Pragnal pozbyc sie wszelkich szczegolow tkwiacych w umysle i stac sie jak czysta bibula, wchlaniajaca kazdy dzwiek i obraz towarzyszace wydarzeniu, ktore mialo nastapic. Gdy szli wzdluz korytarza i mijali pare podwojnych, zamykanych na klucz drzwi, liczyl rozbrzmiewajace kroki straznika. Gdy doliczyl niemal setki, weszli do hallu ze schodami i podestami prowadzacymi na pietra, gdzie znajdowaly sie cele, strzezone przez dwoch straznikow zamknietych w oszklonej budce. W miejscu gdzie krzyzowaly sie wszystkie sciezki hallu, znajdowala sie druciana klatka. Posrodku klatki ustawiony byl jeden stol z szarej stali i dwie lawki. Sprzety byly przynitowane do podlogi. Po jednej stronie do brzegu stolu zamontowana byla metalowa obrecz. Przez jedyne istniejace wejscie wprowadzono Cowarta do klatki i dano znak, zeby zajal miejsce po przeciwnej stronie niz miejsce z obrecza. -Ten sukinsyn zaraz tu bedzie. Prosze poczekac - powiedzial straznik. Odwrocil sie i szybko wyszedl z klatki znikajac na schodach, a nastepnie na jednym z podestow. Za niedluga chwile rozleglo sie walenie do jednych z drzwi prowadzacych do hallu. Nastepnie przez interkom rozlegl sie glos: -Srodki bezpieczenstwa! Wchodzi piec osob! Rozlegl sie tepy odglos zwalniania elektronicznego zamka i Cowart ujrzal sierzanta Rogersa ubranego w kurtke bojowa i w kask, wprowadzajacego do hallu cala grupe. Pomaranczowy blezer wieznia przeslanialo dwoch straznikow po obu jego stronach i jeden z tylu. Zastep szybkim krokiem wszedl prosto do klatki. Blair Sullivan mial stopy i dlonie skute razem kajdanami. Otaczajacy go mezczyzni maszerowali z wojskowa dokladnoscia, rownomiernie stapajac cicho po podlodze, podczas gdy on na wpol kustykal pomiedzy nimi jak dziecko, ktore za wszelka cene probuje dotrzymac kroku paradzie z okazji Czwartego Lipca. Byl chudy jak szkielet, niewysoki, mial fioletowo-czerwone tatuaze, ktore wily sie po wyblaklej, bialej skorze obydwu przedramion, i czarna czupryne przyproszona siwizna. Ciemne oczy szybko kodowaly wszystko wokol - klatke, straznikow i Matthew Cowarta. Jedna powieka wydawala sie lekko drgac, jakby obydwie galki oczne pracowaly niezaleznie od siebie. Byla w nim jakas nonszalancja; w jego usmiechu, w niedbalej postawie, gdy sierzant ostroznie odpinal lancuch kajdan od stop wieznia... Niemal jakby sila woli potrafil sam zrzucic okowy. Straznicy, ktorzy pilnowali go po bokach, stali w pozycji bojowej z przygotowanymi palkami. Wiezien usmiechal sie do nich przyjacielsko-kpiacym usmiechem. Sierzant nastepnie przeciagnal lancuch przez obrecz na brzegu stolu i przymocowal go do poteznego, skorzanego pasa obejmujacego mezczyzne w talii. -Siadaj - rozkazal szorstko. Trzej straznicy szybko odstapili od wieznia, a on usiadl swobodnie na stalowej lawce. Skupil wzrok na oczach Cowarta. Na ustach wieznia wciaz majaczyl delikatny usmiech, ale oczy zwezily sie i przygladaly badawczo. -W porzadku - powiedzial znowu sierzant. - Moze byc. Wyprowadzil straznikow z klatki, zatrzymujac sie, zeby zamknac ja dokladnie. -Nie lubia mnie - powiedzial Blair Sullivan z westchnieniem. -Dlaczego? -Z powodow dietetycznych - odpowiedzial wybuchajac gwaltownym smiechem. Smiech w kilka sekund przeszedl w charkot, po czym zmienil sie w dzwiek przypominajacy kaszel. Sullivan wyjal z kieszeni koszuli paczke papierosow i pudelko drewnianych zapalek. Musial w tym celu pochylic sie w strone stolu i na wpol zgiac na lawce, gdy podpalal papierosa, gdyz zasieg ramion mial ograniczony lancuchem, ktorym przykute byly jego rece. -Oczywiscie wcale nie musza mnie lubic, zeby mnie zabic. Czy nie bedzie panu przeszkadzalo, jak zapale? - spytal Cowarta. -Nie, prosze bardzo. -Nie wydaje sie to panu troche smieszne? -Co? -Skazaniec palacy papierosa. Ludzie na calym swiecie tak cholernie staraja sie rzucic palenie, a w przypadku mieszkancow celi smierci palenie jednego papierosa za drugim jest sprawa naturalna. Do diabla, chyba jestesmy najlepszymi klientami RJ. Reynoldsa. Pewnie bysmy poddali sie kazdemu zlemu czy niebezpiecznemu nalogowi, gdyby tylko nam bylo wolno. Ale wolno nam jedynie palic. Nie, zeby ktorykolwiek z nas specjalnie przejmowal sie rakiem pluc, chociaz przypuszczam, ze gdyby ktorys sie mocno rozchorowal, tak naprawde porzadnie, smiertelnie, to wladze stanowe nie bylyby zbyt sklonne posadzic mu tylka na krzesle. Wladze stanowe, Cowart, sa wrazliwe na tym punkcie. Nie chca przeprowadzac egzekucji na nikim, kto jest chory na ciele lub umysle. O nie. Chca, zeby ludzie, ktorych smaza, byli w dobrej kondycji fizycznej i zdrowi umyslowo. Kilka lat temu w Teksasie bylo pelno zamieszania, gdy wladze stanowe chcialy usmiercic jakiegos biedaczyne, ktory dostal ataku serca, gdy podpisano decyzje o wykonaniu egzekucji. Zostala odlozona do czasu, az facet o wlasnych silach mogl udac sie na smierc. Nie chcieli go wwozic do komory na jakims wozku szpitalnym, o nie. To by obrazilo szlachetne uczucia ludzi o czystych sumieniach i dobrych sercach. Jest tez swietny przyklad jakiegos gangstera z Nowego Jorku z lat trzydziestych. Jak znalazl sie w celi smierci, zaczal jesc bez opamietania. Byl gruby, a tam tyl jeszcze bardziej. Byl grubszy i grubszy, i grubszy, i grubszy, i grubszy. Obzeral sie chlebem, ziemniakami i makaronem, az niemal wychodzily mu uszami. Wie pan, skrobia. Wymyslil sobie, ze uniknie krzesla tyjac tak, ze nie bedzie w stanie sie w nim zmiescic! Fantastyczne. Problem w tym, ze nie do konca mu sie udalo. Musieli go tam wcisnac, ale, do cholery, jakos sie wpasowal. Zakpil sam z siebie, czy jak? Kiedy juz z nim skonczyli, wygladal pewnie jak prosiak z rozna. Niech mi pan powie, gdzie w tym wszystkim logika? Co? Znowu sie zasmial. -Nie ma lepszego miejsca od celi smierci, zeby zaobserwowac wszelkie ironie losu. - Wpatrywal sie w Cowarta, a jego jedna powieka poruszala sie szybko. - Powiedz no mi, Cowart, ty tez jestes morderca? -Co? -To znaczy, czy kiedykolwiek pozbawiles kogos zycia? Moze w wojsku? Jestes w takim wieku, ze mogles byc w Wietnamie. Byles? Nie, chyba nie. Nie posiadasz tego nieobecnego spojrzenia, jakie maja weterani, kiedy ogarniaja ich wspomnienia. Ale moze roztrzaskales samochodem jakiegos nastolatka? Moze zabiles najlepszego kumpla albo swoja cizie w jakas sobotnia noc? A moze poprosiles lekarzy w jakims cholernym szpitalu, zeby odlaczyli starenka mame lub tate, gdy tak byli juz schorowani, ze tylko respirator mogl podtrzymac im zycie. Zrobiles cos takiego, Cowart? Kazales kiedys swojej zonie lub dziewczynie usunac ciaze? Moze nie chciales, zeby jakies noworodki przeszkadzaly ci w karierze. A moze jestes gdzies w gornych partiach tej listy, Cowart? Moze wziales ze dwie dzialki kokainy na jakiejs imprezie w Miami? Wiesz, ile trupow moglo pasc przy tej dostawie? Wybacz, ale tylko tak sobie zgaduje. No, Cowart, powiedz mi, tez jestes morderca? -Nie, nie sadze. Blair Sullivan parsknal. -Nieprawda. Kazdy jest morderca. Tylko trzeba dobrze poszukac. Zastosowac wystarczajaco szeroka definicje tego slowa. Nie byles nigdy w domu towarowym, gdzie jakas niedobra mamuska w lachmanach dopada swego dzieciaka i spuszcza mu manto w obecnosci wszystkich? Jak ci sie wydaje, co tam mialo miejsce? Przypatrz sie pan lodowatym oczom tego dzieciaka. Wlasnie rodzi sie przyszly morderca. Wiec dlaczego nie spojrzysz sam w siebie? Ty tez masz takie lodowate spojrzenie, Cowart. Tkwi to w tobie. Wystarczy na ciebie spojrzec. -To niezla sztuczka. -To nie sztuczka. To chyba taka specjalna zdolnosc. Wiesz, moze sie na tym poznac jedynie facet z tej samej branzy. Jestes oblepiony smiercia i umieraniem, Cowart, i wyraznie widze tego objawy. -Coz, tym razem sie mylisz. -Czyzby? Zobaczymy. Jeszcze sie przekonamy. Sullivan rozparl sie na metalowym krzesle, przyjmujac niedbala poze, ale przez caly czas jego wzrok wwiercal sie coraz glebiej w serce Cowarta. -Wiesz, to sie staje latwe. -Co sie staje latwe? -Zabijanie. -W jaki sposob? -Doswiadczenie. Szybko mozna sie nauczyc, jak ludzie umieraja. Niektorzy trudno, niektorzy latwo. Niektorzy walcza jak diably, inni poddaja sie w milczeniu. Niektorzy blagaja o darowanie zycia, inni pluja w twarz. Niektorzy placza, inni sie smieja. Niektorzy wzywaja matki, inni mowia, ze spotkaja sie z toba w piekle. Niektorzy kurczowo trzymaja sie zycia, inni oddaja je z latwoscia. Ale wszyscy koncza tak samo. Staja sie sztywni i zimni. Ty. Ja. Na koniec wszyscy sa tacy sami. -Moze na koniec. Ale ludzie docieraja do tego punktu na wiele roznych sposobow. Sullivan rozesmial sie. -Jasne. To spostrzezenie na miare celi smierci, Cowart. Tak wlasnie moglby powiedziec facet z celi po jakichs osmiu latach i setce apelacji, gdy czas ucieka bardzo szybko. Na rozne sposoby. Zaciagnal sie mocno papierosem i wypuscil dym w zastygle powietrze wiezienia. Przez chwile wzrok Blaira Sullivana sledzil smuge dymu, az rozwiala sie powoli. -Wszyscy jestesmy dymem, czyz nie? Jak juz przychodzi co do czego. Powiedzialem to tym psychiatrom, ale chyba nie wzieli sobie tego do serca. -Jakim psychiatrom? -Z FBI. Maja tam taki specjalny Wydzial Badania Osobowosci i probuja za wszelka cene zbadac, co jest przyczyna seryjnych morderstw, zeby jakos zapobiec temu szczegolnemu, amerykanskiemu sposobowi spedzania wolnego czasu... - Usmiechnal sie. - Oczywiscie nie odnosza jakichs szczegolnych sukcesow, poniewaz kazdy z nas ma inne powody. Ale to porzadni chlopcy. Lubia tu przyjezdzac i robia mi testy. Minnesocki Wielowymiarowy Inwentarz Osobowosci i testy Apercepcji Tematycznej, i testy Rorschacha, i testy IQ, i Bog jeden wie, nastepnym razem pewnie przeprowadza na mnie wstepne testy egzaminacyjne na jakies pieprzone studia. Lubia, jak opowiadam im o swojej mamusce i jak nienawidzilem tej starej ropuchy, a szczegolnie ojczyma. Bil mnie. Pral mnie porzadnie, jak tylko sie odezwalem. Uzywal do tego piesci, pasa, chuja. Bil mnie i pieprzyl, pieprzyl i bil. Jeden dzien to, drugi tamto, jak w zegarku. Jak ja go nienawidzilem! Strasznie. Ciagle go nienawidze. Maja teraz powyzej siedemdziesiatki i wciaz mieszkaja w malym ceglanym bungalowie na polnocy Keys, w ktorym na scianie wisi krucyfiks i kolorowy obraz Jezusa, i wydaje im sie, ze Zbawiciel wejdzie kiedys przez drzwi i poniesie ich do nieba. Jak slysza moje imie, robia znak krzyza i mowia: "Ten chlopak zawsze byl we wladaniu szatana", czy cos podobnego. Tych chlopaczkow z FBI to wszystko bardzo interesuje. Ty tez jestes tym zainteresowany, Cowart? Czy po prostu chcesz sie dowiedziec, dlaczego zabilem tych wszystkich ludzi, wliczajac tych, ktorych prawie nie znalem? -Tak. Zasmial sie chropowato. -Na to pytanie latwo jest odpowiedziec: Wracalem do domu i troche zboczylem ze szlaku. Mozna by rzec, cos mnie odciagnelo. Nigdy nie dotarlem do celu. Czy to brzmi sensownie? -Niezupelnie. Sullivan usmiechnal sie i przewrocil oczami. -Zycie jest pelne zagadek, prawda? -Skoro tak twierdzisz. -Wlasnie. Skoro tak twierdze. Oczywiscie jestes troche bardziej zainteresowany jakas jedna, drobna zagadka, mam racje, Cowart? Inni specjalnie cie nie interesuja, prawda? Nie po to tu przyjechales. -Nie. -Powiedz mi, dlaczego chcesz rozmawiac z takim zlym facetem jak ja? -Robert Earl Ferguson i Pachoula, Floryda. Blair Sullivan odchylil glowe do tylu i zawyl ostrym smiechem, ktory odbil sie echem od scian wiezienia. Cowart zobaczyl, jak kilku straznikow odwrocilo glowy, przyjrzeli im sie przez moment i wrocili do swoich zajec. -A to dopiero ciekawe tematy, Cowart. Wielce ciekawe. Ale bedziemy sie musieli zajac nimi za chwile. -Dobrze. Dlaczego? Blair Sullivan przechylil sie nad stolem, przysuwajac swoja twarz do twarzy Cowarta najblizej, jak tylko mogl. Lancuch, ktorym przywiazany byl do stolu, zadzwieczal i napial sie pod naglym naporem. Na szyi wieznia nabrzmiala zyla, a twarz nagle poczerwieniala. -Bo jeszcze mnie dobrze nie znasz. Nastepnie oparl sie szybko, siegajac po kolejnego papierosa, ktorego odpalil od niedopalka poprzedniego. -Opowiedz mi cos o sobie, Cowart, to moze porozmawiamy. Lubie wiedziec, z kim mam do czynienia. -Czego chcesz sie dowiedziec? -Masz zone? -Byla zone. Wiezien zagwizdal. -Dzieciaki? Matthew Cowart zawahal sie, po czym odpowiedzial: -Nie. -Klamczuch. Mieszkasz sam, czy masz dziewczyne? -Sam. -W mieszkaniu czy w domu? -W malym mieszkaniu. -Masz jakichs bliskich przyjaciol? Cowart znowu sie zawahal. -Oczywiscie. -Klamczuch. To juz drugi raz; licze. Co robisz wieczorami? -Odpoczywam. Czytam. Ogladam mecze. -Na ogol sam, co? -Dokladnie. Wiezien zamrugal powieka. -Masz klopoty ze spaniem? -Nie. -Klamca. Juz trzy razy. Powinienes sie wstydzic klamac przed skazancem. Tak jak Mateusz przed Jezusem, zanim zapial kur. Masz w nocy sny? -O co, do diabla... Blair Sullivan wyszeptal ostro: -Albo w to grasz, Cowart, albo wyjde stad bez odpowiedzi na zadne z trapiacych cie pytan. -Oczywiscie. Mam sny. Wszyscy maja sny. -O czym? -O takich jak ty - odpowiedzial gniewnie Cowart. Sullivan znowu sie rozesmial. -Punkt dla ciebie. - Odchylil sie na krzesle i przygladal sie Cowartowi. - Senne koszmary, co? O to chodzi, prawda? Senne koszmary. -Wlasnie - odparl Cowart. -To wlasnie probowalem powiedziec tym chlopaczkom z FBI, ale nie chcieli sluchac. Tyle jestesmy warci; dym i koszmary. Jedynie chodzimy, mowimy i przysparzamy temu swiatu nieco ciemnosci i strachu. Ewangelia wedlug Swietego Jana: "Jestes z ojca Szatana i zadze swego ojca wypelniac bedziesz. Od zarania byl morderca i nie otaczal sie prawda, jako ze prawdy w nim nie ma". Rozumiesz? Osmy werset. Moze jest stek wymyslnych naukowych slow, zeby to wszystko opisac, ale do diabla, to tylko taka medyczna paplanina, racja? -Chyba tak. -Wiesz co? Zeby byc dobrym morderca, trzeba byc wolnym czlowiekiem. Wolnym, Cowart. Nie zwiazanym z tym calym glupim gownem, ktorym wypelnione sa zywoty przecietnych ludzi. Wolnym czlowiekiem. Cowart nie odpowiedzial. -Powiem ci cos jeszcze; nie jest trudno zabijac ludzi. Mowilem im to. I potem tez sie o tym za duzo nie mysli. Ma sie za duzo rzeczy na glowie; trzeba pozbyc sie cial i broni, zmyc plamy krwi z rak i tak dalej. Do licha, po popelnieniu morderstwa jest masa roboty, trzeba glowkowac, co robic dalej i jak sie stamtad wydostac. -Skoro zabijanie jest latwe, to co jest trudne? Sullivan usmiechnal sie. -Dobre pytanie. Nigdy go nie zadali. - Zastanawial sie przez chwile, odwrociwszy twarz w strone sufitu. - Chyba najgorsze jest to, ze znalazlem sie w celi smierci i uswiadomilem sobie, ze nie zabilem ludzi, ktorych najbardziej pragnalem zabic. -Co masz na mysli? -Czy to nie jest zawsze najgorsza rzecz w zyciu, Cowart? Stracone okazje? Tego najbardziej nam zal. Przez to nie mozemy spac w nocy. -Wciaz nie rozumiem. Sullivan poprawil sie na krzesle, nachylajac sie ponownie w strone Cowarta, szepczac konspiracyjnym glosem: -Musisz zrozumiec. Jesli nie teraz, to kiedy indziej. Musisz to tez zapamietac, bo pewnego dnia okaze sie to wazne: Kogo Blair Sullivan nienawidzi najbardziej? Kto nie daje mu spokoju przez to, iz wie, ze zyja i maja sie dobrze? To bardzo wazne, zebys to zapamietal, Cowart. -Nie powiesz mi? -Nie, prosze pana. -Jezu Chryste... -Nie uzywaj imienia tego nadaremno! Jestem wrazliwy na takie rzeczy. -Chcialem tylko... Blair Sullivan znowu gwaltownie pochylil sie do przodu. -Czy sadzisz, ze te lancuchy bylyby mnie w stanie powstrzymac, gdybym chcial rozedrzec ci twarz? Czy myslisz, ze te slabe kratki bylyby w stanie mnie zatrzymac? Czy wydaje ci sie, ze nie moge zerwac sie, oswobodzic i rozerwac cie na strzepy i w sekunde spic twojej krwi, jakby to byla woda zycia? Cowart cofnal sie gwaltownie. -Jestem do tego zdolny. Wiec nie probuj mnie rozgniewac, Cowart. Patrzyl ponad stolem. -Nie jestem szalony i wierze w Chrystusa, choc najprawdopodobniej skoncze w piekle. Ale nie przeszkadza mi to, poniewaz moje zycie bylo pieklem, i smierc powinna byc taka sama. Blair Sullivan zamilkl. Nastepnie odchylil sie na metalowym siedzeniu i przybral ponownie swoj rozleniwiony, niemal obrazliwy ton. -Wiesz, Cowart, co mnie od ciebie oddziela? Nie lancuchy, kraty i cale to gowno, tylko jeden maly szczegol. Nie boje sie smierci. Smierc, wasza bron, nie jest mi straszna. Mozecie mnie posadzic na krzesle, wstrzyknac trucizne, postawic przed plutonem egzekucyjnym albo powiesic na szubienicy. Do diabla, mozecie mnie nawet rzucic lwom i pojde tam z modlitwa na ustach i oczekiwaniem na przyjscie drugiego swiata, gdzie pewnie narozrabiam tak samo jak tutaj. Wiesz, co w tym jest dziwnego, Cowart? -Co? -Bardziej przeraza mnie zycie tutaj, jak jakis cholerny potwor, niz smierc. Nie chce byc nakluwany i ogladany przez naukowcow, nie chce, zeby klocili sie o mnie i rozprawiali na moj temat prawnicy. Do diabla, nie chce, zebyscie o mnie pisali. Chce isc dalej. Dalej. -Dlatego zrezygnowales z prawnikow? Dlatego nie kwestionujesz wyroku? Wiezien wydal smiech przypominajacy szczekanie. -Oczywiscie. Do diabla, Cowart, spojrz na mnie. Co widzisz? -Morderce. -Wlasnie. - Sullivan usmiechnal sie. - Wlasnie. Zamordowalem tych ludzi. Gdyby mnie nie zlapali, zabilbym wiecej. Zabilbym tego policjanta konnego. Czlowieku, ten skurwysyn to dopiero mial szczescie. Mialem tylko noz i akurat uzywalem go, zeby sie troche pobawic ta dziewczyna. Zostawilem swoj cholerny pistolet w spodniach i akurat wtedy mnie dorwal. Wciaz nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zastrzelil i nie oszczedzil wszystkim tylu klopotow. Ale do diabla, wszystko zalatwil z klasa. Nie moge powiedziec slowa skargi. Mialem szanse. Nawet przeczytal mi, jakie mam prawa, gdy juz mi zalozyl kajdanki. Glos mu sie lamal i rece drzaly, i byl o wiele bardziej przejety niz ja. W kazdym razie slyszalem, ze dzieki temu, ze mnie aresztowal, zrobil prawdziwa kariere i jestem z tego poniekad dumny. Wiec o co mam walczyc? Mam dac jakims pieprzonym prawnikom pieprzone zajecie? Niech sie pierdola. Zycie wcale nie jest takie wspaniale, zeby mi na nim zalezalo. Obydwaj milczeli, zastanawiajac sie nad slowami, ktore zawisly w powietrzu klatki. -No, Cowart, masz pytanie? -Tak. Pachoula. -Przyjemne miasteczko. Bylem tam. Bardzo przyjazne. Ale to nie jest pytanie. -Co zaszlo w Pachouli? -Rozmawiales z Robertem Earlem Fergusonem. Napiszesz o nim artykul? O moim starym kumplu z sasiedniej celi? -Co zaszlo miedzy wami dwoma? -Pogadalismy sobie. To wszystko. Blair Sullivan usmiechnal sie nieznacznie, rozluznil, bawil sie odpowiedziami. Cowart mial ochote potrzasnac nim, wytrzasnac z niego prawde. Ale zamiast tego zadawal dalsze pytania. -O czym rozmawialiscie? -O jego niesprawiedliwym wyroku. Wiesz, ze gliniarze pobili tego chlopaka, zeby przyznal sie do winy? W moim przypadku wystarczylo, jak mi postawili coca-cole i gadalem jak najety. -O czym jeszcze? -Rozmawialismy o samochodach. Wyglada na to, ze mielismy podobne pojazdy. -I co? -Zbieg okolicznosci. Rozmawialismy nieco, ze bylismy w tym samym miejscu w tym samym czasie. To niezwykle, nie sadzisz? -Rzeczywiscie. -Rozmawialismy o tym miasteczku i o tym, co sprawilo, ze utracilo swoje, jakby, dziewictwo. - Sullivan znowu usmiechnal sie szeroko. - Dobrze powiedziane. Utracilo dziewictwo. Czy nie to wlasnie sie tam przytrafilo? Tej dziewczynce i miasteczku? -Czy zabiles te dziewczynke? Joanie Shriver? Czy ja zabiles? -Czy ja zabilem? - Blair Sullivan przewrocil oczami i usmiechnal sie. - Niech no sobie przypomne. Wiesz, Cowart, juz mi sie wszyscy zaczynaja gmatwac w pamieci... -Zabiles ja? -Do diabla, Cowart. Podniecasz sie i denerwujesz jak Bobby Earl. Tak sie zdenerwowal moim naturalnym procesem przypominania sobie, ze chcial mnie zabic. To cos niezwyklego, nawet jak na cele smierci. Nie sadzisz? -Zabiles ja? Blair Sullivan znowu pochylil sie na krzesle porzucajac jowialny, drazniacy ton i wyszeptal chrapliwym glosem: -Chcesz sie dowiedziec, co? - Oparl sie z powrotem, mierzac wzrokiem dziennikarza. - Powiedz mi cos, Cowart, dobrze? -Co? -Czules kiedys w dloniach sile zycia i smierci? Czy miales okazje poznac slodkie uczucie sily wiedzac, ze od ciebie zalezy czyjes zycie lub smierc? Calkowicie. Tylko i wylacznie. Zupelnie. Wszystko zalezy od ciebie. Czy znasz to uczucie, Cowart? -Nie. -To najlepszy narkotyk jaki istnieje. To jakbys wstrzykiwal sobie do duszy prad elektryczny. Nie ma nic lepszego niz swiadomosc, ze czyjes zycie nalezy do ciebie... Wyciagnal piesc, jakby trzymal owoc. Scisnal powietrze. Lancuch kajdanow zadzwonil po metalowej obreczy. -Powiem ci kilka rzeczy, Cowart. - Przerwal wpatrujac sie w dziennikarza. - Po pierwsze, przepelnia mnie poczucie wladzy. Wydawac by sie moglo, ze jestem ubezwlasnowolnionym wiezniem, skutym i zwiazanym, dzien i noc zamknietym w celi trzy na dwa metry, ale przepelnia mnie sila, ktora wykracza daleko poza te kraty. Bardzo daleko. Moge dosiegnac kazdej duszy, rownie latwo jakbym wykrecal numer telefonu. Nie ma nikogo, kto bylby poza moim zasiegiem, Cowart. Nikogo. Przerwal i zapytal: -Rozumiesz? Cowart przytaknal. -Po drugie, nie powiem ci, czy zabilem te dziewczynke, czy nie. Jakbym powiedzial ci prawde, wszystko staloby sie zbyt jasne. A poza tym dlaczego mialbys mi uwierzyc? Szczegolnie po tym wszystkim co napisano o mnie w gazetach. Czy mozna miec do mnie zaufanie? Jesli nie jest dla mnie trudne zabicie kogos, to jak trudne moze byc dla mnie klamanie? Cowart zaczal cos mowic. Jedno spojrzenie Sullivana zatrzymalo go z otwartymi ustami. -Chcesz sie czegos dowiedziec, Cowart? Rzucilem szkole w dziesiatej klasie, ale nigdy nie przestalem sie uczyc. Zaloze sie, ze jestem bardziej oczytany i lepiej wyksztalcony niz ty. Co czytujesz? "Time'a" i "Newsweeka". Moze recenzje ksiazek publikowane przez "New York Timesa"? Byc moze "Magazyn Sportowy", jak siedzisz na kiblu. A ja czytalem Freuda i Junga i wlasciwie wole ucznia od mistrza. Czytalem Szekspira, poezje elzbietanska i historie Stanow Zjednoczonych ze szczegolnym naciskiem na wojne secesyjna. Lubie rowniez powiesci, szczegolnie te wypelnione ironia, jak u Jamesa Joyce'a, Faulknera, Conrada czy Orwella. Lubie czytac klasykow. Troszke Dickensa i Prousta. Lubie Tukidydesa i opowiesci o wynioslosci Atenczykow; i Sofoklesa, bo opowiada o kazdym z nas. Wiezienie, Cowart, to wspaniale miejsce na lekture. Nikt ci nie mowi, co masz czytac, a czego nie. I masz nieograniczony czas. Moim zdaniem to duzo lepsze niz wiekszosc studiow uniwersyteckich. Oczywiscie w moim przypadku czas wcale nie jest nieograniczony, wiec obecnie zajmuje sie wylacznie Pismem Swietym. -I nic cie nie nauczylo o prawdzie i dobrodziejstwie? Blair Sullivan zaniosl sie smiechem, ktory echem rozniosl sie po klatce. -Podobasz mi sie, Cowart. Smieszny jestes. Wiesz, o czym jest Biblia? O oszustwach, zabijaniu, klamstwach, morderstwach, napadach, balwochwalstwie i podobnych rzeczach, ktore mieszcza sie, mozna by powiedziec, w mojej branzy. Wiezien przygladal sie Cowartowi. Usmiechnal sie nikczemnie. -Dobra, Cowart, zabawmy sie troche. -Zabawmy? -Tak. - Chichotal i charczal. - Jakies jedenascie kilometrow od miejsca gdzie zabito Joanie Shriver, jest skrzyzowanie. Droga lokalna numer piecdziesiat przecina tam szose stanowa sto dwadziescia. Sto metrow przed tym skrzyzowaniem znajduje sie niewielki row przebiegajacy pod szosa, tuz obok duzej grupy starych wierzb, ktore rosna lekko pochylo i w letni dzien rzucaja troche cienia na droge. Jesli zatrzymasz w tym miejscu samochod, zejdziesz na prawa strone tego rowu i siegniesz reka w dol pod krawedz, gdzie wystaje rura drenazowa i pomacasz dlonia pod stara, smierdzaca woda, ktora tamtedy przeplywa, moze cos znajdziesz. Cos waznego. Cos bardzo ciekawego. -Co? -Przestan, Cowart. Chyba nie sadzisz, ze popsuje niespodzianke? -Powiedzmy, ze tam pojade i znajde to cos, co wtedy? -Wtedy bedziesz w swoim artykule mogl zadac czytelnikom naprawde intrygujace pytanie, Cowart. -Jakie pytanie? -Skad Blair Sullivan wie, jak ten przedmiot dostal sie w to miejsce? -Ja... -To niezle pytanie, nieprawdaz? Skad on to wie? Sam bedziesz musial do tego dojsc, Cowart, bo juz nie bedziemy rozmawiac. Przynajmniej nie do chwili jak poczuje oddech Pani Smierci tuz za plecami. Blair Sullivan podniosl sie z miejsca i ryknal nagle: -Sierzancie! Juz skonczylem z ta swinia! Wezcie mi ja z oczu, zanim zezre jej leb! Usmiechnal sie do Cowarta szczekajac lancuchami, podczas gdy powietrze drzalo echem jego glosu i pospiesznym dzwiekiem krokow zblizajacych sie do klatki. Rozdzial szosty ROW Lekka bryza z poludnia przeplatala sie z narastajacym porannym upalem, popychala wielkie, szaro-biale chmury po ciemnoniebieskim niebie nad zatoka i otaczala idacego przez parking Cowarta wilgotnym powiewem. Cowart niosl torbe z para rekawic ogrodniczych i duza latarke-lampke, zakupione poprzedniego wieczoru w przydroznym sklepiku. Pospieszyl do samochodu myslac bezustannie o tym, co uslyszal od dwoch mezczyzn siedzacych w celi smierci, wierzac, ze odnajdzie brakujacy element ukladanki, jaka stworzyla sie w jego umysle. Nie zauwazyl detektywa, az niemal na niego wpadl.Tanny Brown opieral sie o samochod reportera i przeslaniajac dlonia oczy przed sloncem patrzyl, jak sie zbliza. -Spieszy sie pan gdzies? Cowart przystanal. -Ma pan niezlych informatorow. Przyjechalem dopiero wczoraj wieczorem. Tanny Brown skinal glowa. -Przyjmuje to za komplement. Niewiele jest rzeczy, o ktorych nie wiemy w takiej niewielkiej miescinie jak Pachoula. -Jest pan tego pewien? Detektyw nie polknal haczyka. -Moze lepiej bedzie, jesli nie przyjme tego za komplement - powiedzial powoli. - Jak dlugo planuje sie pan tu zatrzymac? Cowart zawahal sie, zanim udzielil odpowiedzi. -To brzmi jak dialog z jakiegos drugorzednego filmu. Detektyw zmarszczyl brwi. -Sprobuje inaczej. Dotarlo do mnie wczoraj wieczorem, ze zameldowal sie pan tutaj w motelu. Najwyrazniej brakuje panu jeszcze kilku odpowiedzi na pytania, w przeciwnym razie nie byloby tu pana. -Zgadza sie, - Jakie pytania? Cowart nie odpowiedzial. Zamiast tego przygladal sie, jak detektyw przestepuje z nogi na noge. Ogarnela go dziwna mysl: mimo ze byl jasny dzien, policjant w jakis sposob zaciemnial widzenie swiata, jakby zapadala noc. Wyczuwal u niego lekkie zdenerwowanie i jakas drobna, nie dajaca mu spokoju obawe. -Myslalem, ze juz pan zdecydowal co do Fergusona i nas. -Zle pan myslal. Detektyw usmiechnal sie i powoli pokrecil glowa, dajac Cowartowi do zrozumienia, iz wie, ze to nieprawda. -Zawziety z pana facet, prawda, panie Cowart? Nie powiedzial tego gniewnie ani zadziornie, ale lagodnie, jakby powodowala nim niejasna ciekawosc. -Nie wiem, co pan ma na mysli, poruczniku. -Mam na mysli, ze swita panu cos w glowie i nie poprzestanie pan, prawda? -Jesli chce pan przez to powiedziec, ze mam powazne watpliwosci co do winy Roberta Earla Fergusona, tak, to prawda. -Czy moge pana o cos zapytac, panie Cowart? -Prosze bardzo. Detektyw gleboko wciagnal powietrze, pochylil sie nad samochodem i powiedzial glosem niewiele glosniejszym od szeptu: -Widzial sie pan z nim. Rozmawial pan z nim. Stal pan tuz obok tego czlowieka i czul jego zapach. Jego dotyk. Co pan o nim sadzi? -Nie wiem. -Nie powie mi pan, ze skora panu troche nie scierpla i ze nie spocil sie pan lekko pod pachami, jak pan rozmawial z panem Fergusonem, mam racje? Czy tak sie reaguje, gdy sie rozmawia z niewinnym czlowiekiem? -Mowi pan tu o wrazeniach, a nie dowodach. -Wlasnie. Niech mi pan nie wmawia, ze pan nie odnosi zadnych wrazen. Co pan o nim sadzi? -Nie wiem. -Oczywiscie, ze pan wie. W tym momencie Cowart przypomnial sobie tatuaze na bladej skorze ramion Blaira Sullivana. Jakis pracowity artysta stworzyl dwa ozdobne, orientalne smoki, ktore wydawaly sie slizgac sie po skorze, falujac przy kazdym, najmniejszym nawet zgieciu sciegien. Smoki byly w wyblaklym czerwonym i niebieskim kolorze, ozdobione zielonymi luskami. Mialy wysuniete pazury i otwarte groznie szczeki, tak ze gdy Sullivan wyciagal rece, zeby cos lub kogos pochwycic, to samo czynily dwa smoki. Przyszedl mu nagle do glowy pomysl, zeby wycedzic nazwisko Sullivana i zobaczyc, jakie wrazenie zrobi na detektywie, ale byl to zbyt wazny trop, zeby go tak nieostroznie zmarnowac. Detektyw przygladajac sie dziennikarzowi pochylil sie do przodu i powiedzial wolno: -Widzial pan kiedys pare starych, zlych psow, panie Cowart? Wie pan, jak sie obwachuja, chodza w kolko, mierza wzajemnie wzrokiem? Zawsze zastanawialem sie, od czego to zalezy, ze te stare psy decyduja sie na walke. Czasami dociera do nich odpowiednia won i po prostu sie wycofuja, najwyzej pomerdaja troche ogonami i wracaja do swych psich spraw. Ale czasami, w mgnieniu oka, jeden z nich zawarczy i odsloni kly, i nagle obydwa rzucaja sie na siebie, jakby ich cholerne zycie zalezalo od tego, czy uda sie rozszarpac gardlo przeciwnikowi. - Przerwal na chwile. - Moze pan wie, panie Cowart. Dlaczego te psy czasami odchodza? A dlaczego czasami walcza? -Nie wiem. -Moze cos wyczuwaja? -Pewnie tak. Tanny Brown oparl sie plecami o samochod i zadarl glowe do slonca, wpatrujac sie w dryfujace chmury. Skierowal glos w strone bladoniebieskich polaci. -Wie pan, jak bylem malym chlopcem, to wydawalo mi sie, ze wszyscy biali sa w jakis sposob szczegolni. Bardzo latwo bylo tak sadzic. Jedyne co widzialem, to ze maja dobre prace, wspaniale samochody i ladne domy. Przez dlugi czas nienawidzilem bialych. Potem podroslem. Chodzilem z bialymi do szkoly. Poszedlem do wojska, walczylem ramie w ramie z bialymi. Zostalem policjantem, jednym z pierwszych czarnych gliniarzy w niemal zupelnie bialych oddzialach. W tej chwili jest w nich juz dwadziescia procent czarnych i ta liczba ciagle wzrasta. I wsadzam do wiezienia i bialych, i czarnych. I na kazdym z tych etapow czegos sie nauczylem. A wie pan, czego sie nauczylem? Ze zlo nie odroznia kolorow. Nie ma zadnego znaczenia, jaki ma sie kolor skory. Jesli ktos jest zly, to jest zly, niezaleznie od tego czy jest czarny, bialy, zielony, zolty, czerwony. Odwrocil wzrok od nieba. -Proste, prawda, panie Cowart? -Zbyt proste. -To pewnie dlatego ze w glebi serca jestem czlowiekiem ze wsi - odparl Tanny Brown. - Jestem jak ten stary pies. Wyczuwam odpowiednia won. Dwaj mezczyzni stali obok samochodu i przygladali sie sobie w milczeniu. Brown westchnal i pogladzil wielka dlonia swoje krotko przystrzyzone wlosy. -Wie pan, powinienem sie z tego wszystkiego smiac. -To znaczy z czego? -Dowie sie pan. Gdzie pan sie wybiera? -Na poszukiwanie skarbow. Detektyw usmiechnal sie. -Moge pojsc razem z panem? Brzmi to jak jakas zabawa, a mnie z pewnoscia przydaloby sie troche dzieciecej rozrywki, nie sadzi pan? Jak sie jest policjantem, nieczesto mozna sie posmiac niefrasobliwie, na ogol to wisielczy humor. Czy tez bede musial pana sledzic? Cowart zdal sobie sprawa, ze zeby nie wiadomo jak tego pragnal, nie umknie przed policjantem. Z latwoscia podjal decyzje. -Niech pan wsiada - powiedzial, wskazujac siedzenie obok kierowcy. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Cowart przygladal sie, jak autostrada ucieka za przednia szyba, a detektyw obserwowal mijane pola. Ta cisza byla nienaturalna i Cowart wiercil sie w fotelu, usilujac wyprostowac rece trzymane na kierownicy. Przyzwyczail sie, ze z latwoscia ocenia osobowosc i charakter, a w przypadku Tanny'ego Browna to mu sie nie udalo. Spogladal ukradkiem na detektywa, ktory sam zdawal sie pograzony w myslach. Cowart staral sie go ocenic, jak osoba bioraca udzial w aukcji, zanim zglosi swoja oferte. Mimo muskulatury i poteznej budowy Browna, bezowy mundur zwisal mu luzno na barkach i ramionach, jakby celowo o dwa numery za duzy, zeby zmniejszyc optycznie cialo. Choc dzien robil sie cieply, policjant mial krawat zawiazany ciasno pod kolnierzykiem bladoniebieskiej koszuli. Cowart rzucal ukradkowe spojrzenia znad kierownicy; widzial wiec, ze detektyw wyczyscil pare oprawionych w zlote druciane oprawki okularow i wlozyl je, co nadalo mu wyglad mola ksiazkowego i jeszcze mniej zgadzalo sie z jego postura. Nastepnie Brown wyjal niewielkie pioro i notes, i szybko zrobil kilka notatek, piszac jak zawodowy dziennikarz. Gdy skonczyl, schowal notes, pioro i okulary, i nadal wygladal przez okno. Podniosl nieznacznie reke, jakby wypychal na swiatlo dzienne jakis nowy pomysl i wskazal mijane pastwiska. -Dziesiec lat temu wszystko wygladalo zupelnie inaczej. A dwadziescia lat temu jeszcze inaczej. -Jak? -Widzi pan te stacje benzynowa? Sklep spozywczy Exxon Mini-Mart, gdzie mozna zrobic zakupy nie wysiadajac z samochodu, i sterowane komputerowo, automatyczne dystrybutory z elektronicznymi czytnikami? Przejechali obok stacji. -Tak. Co w niej dziwnego? -Piec lat temu nazywala sie Dixie Gas i jej wlascicielem byl facet, ktory w latach piecdziesiatych prawdopodobnie nalezal do Ku-Klux-Klanu. Dwa stare dystrybutory, flaga amerykanska wywieszona w oknie i tabliczka z napisem PRZYNETA IAMUNIC. Do diabla, facet mial szczescie, ze chociaz tyle potrafil napisac bez bledow, a i tak musial jeszcze skrocic jedno z tych slow. Ale jego stacja byla doskonale zlokalizowana. Sprzedal ja. Zarobil sporo pieniedzy. Na starosc chyba osiadl w jednym z tych malych domkow, ktore powstaja tu wokol i nazywaja sie Lisi Trakt, Okoniowy Strumien lub Pola Elizejskie. - Detektyw zasmial sie do siebie. - Podoba mi sie to. Jak przejde na emeryture, to bede chcial zamieszkac w miejscu, ktore nazywa sie Pola Elizejskie. Albo Pola Chwaly, to chyba bardziej odpowiednie dla gliniarza, co? Wojownicy wspolczesnego spoleczenstwa. Oczywiscie powinienem zginac z bronia w reku, prawda? -Jasne - odparl Cowart. Byl spiety. Detektyw zdawal sie wypelniac niewielkie wnetrze samochodu. - Duzo sie zmienilo? -Niech sie pan rozejrzy. Droga jest niezla, a to oznacza pieniadze z podatkow. To juz nie jest sprawa mamy i taty. Teraz wszedzie sa sklepy 7-Eleven, Winn-Dixie i Southland Corporation. Jak ktos chce przesmarowac samochod, idzie do korporacji. Jak ktos chce isc do dentysty, udaje sie do profesjonalnego stowarzyszenia. Jak ktos chce cos kupic, idzie do centrum handlowego. Do diabla, glowny napastnik w szkolnej druzynie baseballowej jest synem nauczyciela i jest czarny, a najlepszy obronca jest synem mechanika i jest bialy. Co pan na to? -Wydaje sie, ze nie za wiele sie zmienilo tam, gdzie mieszka babka Fergusona. -Nie, ma pan racje. Stare Poludnie. Bardzo biedne. Latem rozpalone. Zima zmarzniete. Piec na drewno, toaleta na zewnatrz i bose nogi drepczace po golej ziemi. Nie wszystko sie zmienilo, a to jedno z takich miejsc, ktore istnieje po to, zeby nam przypominac, ile jeszcze mamy do zrobienia. -Stacje benzynowe to jedno - powiedzial Cowart. - A co z wzajemnym stosunkiem ludzi do siebie? Brown rozesmial sie. -Te zmiany sa powolniejsze, prawda? Wszyscy wiwatuja, jak ten syn nauczyciela rzuca pilke, a chlopak mechanika lapie ja i dotyka ziemi zdobywajac punkt. Ale jakby ktorys z tych chlopakow zechcial umowic sie na randke z siostra tego drugiego, wiwaty chyba cholernie szybko by zamilkly... Przy panskim zawodzie nie jest to dla pana nic nowego, prawda? Dziennikarz przytaknal, nie bardzo wiedzac, czy Brown sie z nim drazni, obraza, czy mowi komplement. Przejechali obok jakiejs nowej dzielnicy wznoszonej na szerokim polu. Zolty buldozer wyrywal z korzeniami poszycie zielonego pola, odslaniajac swieza czerwonawa glebe. Wydawal dzwieki mielenia i kopania, natychmiast wypelniajac samochod odglosem ciezko pracujacej maszyny. Obok zaloga w kaskach i przepoconych koszulach ukladala deski i cegly. Dwaj mezczyzni w samochodzie nie odezwali sie, az mineli plac budowy. Wtedy Cowart zapytal: -A gdzie jest dzisiaj Wilcox? -Bruce? Ach, wczoraj wieczorem mielismy dwa smiertelne wypadki drogowe. Wyslalem go, zeby oficjalnie przyjrzal sie sekcji zwlok. To napawa czlowieka szacunkiem dla pasow bezpieczenstwa i kaze zastanowic sie nad jazda po pijanemu i nad tym, co sie dzieje, jak robotnicy budowlani, jak ci, ktorych wlasnie minelismy, dostaja wyplaty w czwartki. -Potrzebne mu takie lekcje? -Wszystkim nam sa potrzebne. To czesc szkolenia pracowniczego. -Tak jak jego temperament? -To tez nauczy sie kontrolowac. Mimo tego temperamentu jest bardzo uwaznym obserwatorem. I wnikliwym. Zdziwilby sie pan, jak doskonale radzi sobie z dowodami i z ludzmi. Bardzo rzadko pozwala tak sie poniesc emocjom. -Powinien tez byl nad nimi zapanowac w przypadku Fergusona. -Chyba jeszcze nie do konca pan zrozumial, jak wszyscy bylismy przejeci tym, co przydarzylo sie tej dziewczynce. -Nie o to chodzi i doskonale pan o tym wie. -Nie, wlasnie o to chodzi. Tylko pan nie chce tego wysluchac. Upomnienie detektywa uciszylo Cowarta. Po chwili jednak znowu zaczal. -Wie pan, co sie stanie, jak napisze, ze uderzyl Fergusona? -Wiem, co panu sie wydaje, ze sie stanie. -Bedzie powtornie sadzony. -Moze. Sadze, ze to mozliwe. -Zachowuje sie pan jak ktos, kto cos wie i nie chce powiedziec. -Nie, panie Cowart, zachowuje sie jak ktos, kto zna caly ten system. -Wedlug tego systemu nie wolno sila wyciagac zeznan od podejrzanego. -Czy to wlasnie zrobilismy? Wydaje mi sie, ze powiedzialem panu jedynie, ze Wilcox raz czy dwa klepnal Fergusona w twarz. Klepnal. Otwarta dlonia. To niewiele wiecej niz sposob przywrocenia mu uwagi. Czy wydaje sie panu, ze uzyskanie od mordercy przyznania sie do winy to jakas herbatka u cioci, przez caly czas przyjemna i zgodna z zasadami? Chryste. A poza tym przyznal sie dopiero niemal dobe pozniej. Jak ma sie tutaj powod do rezultatu? -Ferguson twierdzi co innego. -Pewnie twierdzi, ze przez caly czas znecalismy sie nad nim. -Tak. -Ze nie mial co jesc. Ze nie mial co pic. Ze nie pozwolilismy mu spac. Nieprzerwane fizyczne znecanie sie polaczone z pozbawieniem praw i zastraszeniem. Stare sposoby, ktore odnosily niezly skutek. Stosowano je w epoce kamienia lupanego. Tak twierdzi? -Mniej wiecej. Pan temu zaprzecza? Tanny Brown usmiechnal sie i skinal glowa. -Oczywiscie. Bylo zupelnie inaczej. Gdyby tak sie dzialo, wydostalibysmy z tego milczacego skurwysyna znacznie lepsza spowiedz. Dowiedzielibysmy sie, jak zwabil Joanie do samochodu, gdzie ukryl swoje ubranie i kawalek dywanika, i cala reszte tego gowna, ktorej nie chcial nam wyjawic. Cowarta znowu ogarnely watpliwosci. To, co mowil policjant, bylo prawda. Brown przerwal i zastanawial sie. Nastepnie dodal: -Prosze bardzo, to sie przyda do panskiego artykulu, prawda? Oficjalne zaprzeczenie. -Tak. -Ale nie powstrzyma to pana przed jego napisaniem? -Nie. -No coz. Wydaje mi sie, ze znacznie wygodniej dla pana jest wierzyc jemu. -Tego nie powiedzialem. -Nie? A dlaczego jego wersja jest bardziej wiarygodna niz to, co ja panu powiedzialem? -Nie czynie takich osadow. -O, jasne, ze nie. - Brown gwaltownie odwrocil sie na swoim fotelu i popatrzyl gniewnie na Cowarta. - To typowa wymowka reporterska, prawda? Gadka pod tytulem "Zamieszczam wszystkie wersje i pozwalam zdecydowac czytelnikom, komu maja wierzyc...", tak? Cowart, zdenerwowany, przytaknal. Detektyw rowniez skinal glowa i odwrocil wzrok do okna. Cowart, prowadzac samochod po szosie, zaglebil sie w ciszy. Zauwazyl, jak minal skrzyzowanie opisane przez Blaira Sullivana. Przygladal sie poboczu w poszukiwaniu grupy wierzb. -Czego pan szuka? - spytal Brown. -Wierzb i drenu, ktory przebiega pod szosa. Detektyw zmarszczyl brwi i przez chwile nie odpowiadal. -Jeszcze kawalek. Niech pan zwolni, pokaze panu. Wskazal przed siebie i Matthew Cowart ujrzal drzewa i kawalek terenu, gdzie mozna bylo sie zatrzymac. Zaparkowal samochod i wysiadl. -W porzadku - powiedzial detektyw. - Znalezlismy wierzby. Teraz czego szukamy? -Nie jestem pewien. -Panie Cowart, moze gdyby mogl pan nieco wybiegac myslami w przyszlosc... -Pod drenem. Kazal mi szukac pod drenem. -Kto kazal panu szukac pod drenem i czego? Reporter potrzasnal glowa. -Jeszcze nie. Najpierw popatrzmy. Detektyw skrzywil sie, ale ruszyl za nim. Matthew Cowart poszedl na skraj drogi i przygladal sie krawedzi olowiano-szarej, zardzewialej rury, ktora wystawala pomiedzy krzakami, kamieniami i mchem. Otaczala ja ogromna ilosc smieci: puszki po piwie, plastikowe butelki po napojach, wyblakle papiery, stary brudnobialy trampek i cuchnacy, na wpol zjedzony pojemnik po smazonym kurczaku. Z koncowki metalowego cylindra ciekla struzka czarnej, zabrudzonej wody. Zawahal sie, po czym zszedl na dol posrod kolczastych zarosli. Chaszcze czepialy sie jego ubrania, a pod stopami czul miekka od wilgoci ziemie. Detektyw szedl bez wahania za nim, natychmiast drac i blocac mundur. Nie zwracal na to uwagi. -Niech mi pan powie, to zawsze tak wyglada, czy... -Nie. Jak mocno pada, cale to miejsce napelnia sie cuchnacym bagnem i blotem. Mija dzien lub dwa, zanim znowu wyschnie. Tak w kolko. Cowart wlozyl rekawiczki. -Niech pan potrzyma latarke - powiedzial. Reporter przykleknal ostroznie i zaczal usuwac kamienie i ziemie, podczas gdy detektyw obok niego swiecil latarka pod skrajem drenu. -Panie Cowart, wie pan, co pan robi? Nie odpowiedzial, tylko nadal wybieral nieczystosci i rzucal je za siebie. -Moze gdyby mi pan powiedzial... Zauwazyl cos w promieniu latarki. Zaczal kopac szybciej. Detektyw spostrzegl, ze cos zauwazyl, i probowal zajrzec pod krawedz, zeby zobaczyc co to takiego. Matthew Cowart zdrapal troche lisci i blota. Zobaczyl rekojesc i chwycil ja. Pociagnal mocno. Przez chwile czul opor, jakby ziemia nie miala ochoty poddac sie bez walki, az w koncu udalo mu sie wyciagnac. Wstal gwaltownie, odwracajac sie do detektywa i wyciagajac reke. Wypelnilo go dzikie, satysfakcjonujace podniecenie. -Jakis noz - powiedzial powoli. Detektyw wpatrywal sie w przedmiot. -Pewnie jakies narzedzie zbrodni. Dziesieciocentymetrowe ostrze i rekojesc noza byly pokryte rdza i ziemia, czarne od starosci, i Cowart przestraszyl sie, ze bron rozleci mu sie w dloni. Tanny Brown spojrzal ostro na Matthew Cowarta, wyciagnal z kieszeni czysta chusteczke i wzial noz za koncowke, owijajac go delikatnie. -Ja to wezme - rzekl zdecydowanie. Umiescil noz w kieszeni munduru. -Za wiele z niego nie zostalo - powiedzial powoli z rozczarowaniem. - Sprawdzimy go w laboratorium, ale nie liczylbym na zbyt wiele. - Popatrzyl na dren, a potem w niebo. - Niech sie pan odsunie - ciagnal cicho. - Prosze niczego wiecej nie dotykac. Moze byc tu cos wartosciowego dla sledztwa i nie zycze sobie wiecej zacierania sladow. - Obdarzyl Cowarta dlugim, srogim spojrzeniem. - Jesli to miejsce ma cos wspolnego ze zbrodnia, to chce je nalezycie zabezpieczyc. -Wie pan, z czym ono ma cos wspolnego - odparl Cowart. Brown odsunal sie i potrzasnal glowa. -Ty sukinsynu - rzekl cicho, odwracajac sie gwaltownie i wdrapujac z powrotem po pochylosci do samochodu dziennikarza. Przez chwile stal na szosie, z zacisnietymi piesciami, skupiona twarza. Nagle, z szybkoscia, ktora zdawala sie ciac na strzepy spokojny poranek, kopnal w otwarte drzwi samochodu. Odglos uderzenia o metal zabrzmial echem posrod upalu i swiatla slonecznego, zanikajac powoli jak daleki wystrzal. Cowart siedzial sam w biurze policjanta i czekal. Patrzyl przez okno, jak na miasteczko splywa noc; nagly atak ciemnosci, ktora wydawala sie wysaczac z mrocznych katow i spod cienia drzew, opanowujac swiat. Zimowa szybkosc, w ktorej nie bylo nic z powolnie zanikajacego dnia. Caly dzien spedzil nad rowem. Obserwowal, jak zespol technikow kryminalistyki dokladnie badal dren w poszukiwaniu innych materialow dowodowych. Widzial, jak spakowali w torebki i opatrzyli metkami wszystkie pozostale smieci, probki gruntu i jakies nierozpoznawalne strzepy. Wiedzial, ze nic nie znajda, ale cierpliwie przeczekal poszukiwania. Poznym popoludniem wraz z Tannym Brownem pojechal z powrotem na posterunek policji, gdzie detektyw umiescil go w biurze, zeby poczekal na laboratoryjna ekspertyze noza. Miedzy dwoma mezczyznami panowalo milczenie. Cowart odwrocil sie do sciany gabinetu i przygladal oprawionej w ramki fotografii detektywa i jego rodziny, stojacych przed pobielanym kosciolem. Zona i dwie corki; jedna z warkoczami, aparatem ortodontycznym i beztroska, ktora przebijala nawet przez surowosc niedzielnej sukienki; druga, nastoletni podlotek o gladkiej skorze w mocno wykrochmalonej bialej bluzce. Detektyw i jego zona usmiechali sie spokojnie do obiektywu, starajac sie wygladac naturalnie. Nagle poczul ostre uklucie. Po rozwodzie wyrzucil wszystkie zdjecia, na ktorych widnial wraz z zona i corka. Zastanawial sie teraz dlaczego. Przygladal sie pobieznie pozostalym ozdobom na scianach. Wisiala tam seria plakietek w dowod uznania za wygranie dorocznych zawodow okregowych w strzelaniu z pistoletu, oprawiona w ramki pochwala od mera i rady miasteczka odnosnie do jego odwagi nie bardzo wiadomo z jakiej okazji. Oprawiony medal, Brazowa Gwiazda z jeszcze jedna pochwala. Obok wisialo zdjecie mlodszego i znacznie szczuplejszego Tanny'ego Browna w wojsku w Azji Poludniowo-Wschodniej. Drzwi za nim otworzyly sie i Cowart odwrocil glowe. Detektyw nie wyrazal zadnych emocji, mial kamienna twarz. -Hej - odezwal sie Cowart - za co pan dostal medal? -Co? Cowart wskazal na sciane. -A, to. Bylem sanitariuszem. Pluton znalazl sie w potrzasku i czterech gosci zostalo rannych. Wyszedlem z ukrycia i ich przyciagnalem, jednego po drugim. Nie bylo to nic takiego, tylko ze akurat tego dnia byl z nami reporter z "The Washington Post". Moj porucznik stwierdzil, ze tak narozrabial wprowadzajac nas w zasadzke, ze dobrze by bylo, gdyby to jakos naprawil, wiec wystapil o przyznanie mi medalu. To jest swiadectwo zlych wspomnien, jakie pozostaly temu gryzipiorkowi po czterech godzinach czolgania sie posrod pijawek z twarza wepchnieta w bagno, podczas gdy strzelali mu w dupsko. Pan tez tam byl? -Nie - odpowiedzial Cowart. - Mialem numer trzysta dwadziescia. Nigdy go nie wylosowali. Detektyw skinal glowa i gestem wskazal krzeslo. Sam rozparl sie z biurkiem. -Nic - powiedzial. -Odciski palcow? Krew? Cokolwiek? -Jeszcze nie. Chcemy go wyslac do laboratorium FBI i zobaczyc, co oni moga z tym zrobic. Maja bardziej wyszukany sprzet niz my. -Ale zupelnie nic? -Ekspert medyczny twierdzi, ze ostrze jest odpowiedniej wielkosci, zeby moglo spowodowac rany klute. Najglebsza rana miala taka sama glebokosc jak ostrze noza. To juz cos. Cowart wyciagnal notes i zaczal robic notatki. -Jest pan w stanie ustalic pochodzenie noza? -To tani, typowy noz za dziewietnascie dolarow i dziewiecdziesiat dziewiec centow, ktory mozna kupic w pierwszym lepszym sklepie z artykulami sportowymi. Sprobujemy, ale nie ma na nim numeru seryjnego ani nazwy producenta. - Zawahal sie i spojrzal na Cowarta. - Ale po co to? -Co? -Slyszal mnie pan. Czas przestac sie bawic. Kto panu powiedzial o nozu? Czy ten, kto zabil Joanie Shriver? Niech mi pan odpowie. Cowart zawahal sie. -Kaze mi pan o tym przeczytac w gazecie czy co? - Przez zmeczenie w glosie detektywa przedarl sie cierpki upor. -Jedno panu powiem: Robert Earl Ferguson nie mowil mi, gdzie szukac tego noza. -Chce mi pan zasugerowac, ze ktos inny powiedzial panu, gdzie szukac broni, ktora mogla byc uzyta do zamordowania Joanie Shriver? -Wlasnie tak. -Czy jest pan sklonny podzielic sie ta wiadomoscia? Matthew Cowart podniosl wzrok sponad notatek. -Najpierw niech pan mi cos powie, poruczniku. Jesli powiem panu, kto mi powiedzial o tym nozu, czy otworzy pan ponownie dochodzenie w sprawie tego morderstwa? Czy ma pan zamiar udac sie do adwokata stanowego? Stawic sie przed sedzia i oznajmic, ze sprawa musi zostac ponownie otwarta? Detektyw zawyl. -Nie moge obiecywac takich rzeczy, zanim sie czegos nie dowiem. Dalej, Cowart, niech mi pan powie. Cowart potrzasnal glowa. -Po prostu nie wiem, czy moge panu zaufac, poruczniku. To bardzo proste. W tej chwili Tanny Brown wygladal jak czlowiek, ktory zaraz eksploduje. -Wydawalo mi sie, ze jedna rzecz pan zrozumial - powiedzial niemal szeptem. -Co? -Ze do czasu az ten czlowiek za to zaplaci, sprawa Joanie Shriver nigdy nie zostala zamknieta. -I tu wlasnie pojawia sie pytanie. Kto zaplaci? -Wszyscy placimy. Kazdy z nas. Przez caly czas. - Mocno uderzyl piescia w stol. Dzwiek odbil sie echem w niewielkim pomieszczeniu. - Ma pan cos do powiedzenia, niechze wiec pan mowi! Matthew Cowart zastanowil sie porzadnie nad tym, co wie, a czego nie i odparl: -Blair Sullivan powiedzial mi, gdzie znalezc ten noz. To nazwisko zrobilo na policjancie przewidywane wrazenie. Najpierw przybral zdziwiona, a nastepnie zszokowana mine, jak gracz w baseball, ktory oczekuje, zeby odbic pilke, sledzi jej trajektorie lotu i widzi, jak znika poza boiskiem. -Sullivan? A co on ma z tym wspolnego? -Powinien pan wiedziec. Przejezdzal przez Pachoule w maju 1987 roku, zabijajac po drodze mase ludzi. -Wiem, ale... -I wiedzial, gdzie jest ten noz. Brown wpatrywal sie w niego kilka dlugich sekund. -Czy Sullivan powiedzial, ze zabil Joanie Shriver? -Nie, nie powiedzial. -Czy powiedzial, ze Ferguson nie zabil tej dziewczynki? -Nie wprost, ale... -Czy powiedzial cos wprost, co mogloby zaprzeczyc pierwotnym ustaleniom procesu? -Wiedzial o tym nozu. -Wiedzial o jakims nozu. Nie wiemy, czy to ten noz i bez przeprowadzenia ekspertyzy nie jest on niczym wiecej jak kawalkiem zardzewialego metalu. Panie Cowart, wie pan, ze Sullivan jest porzadnie stukniety. Czy dal panu cos, co chociaz w najmniejszym stopniu mozna by nazwac dowodem? Oczy Browna zwezily sie. Cowart widzial, jak szybko przetwarza informacje, rozwaza, analizuje, wyciaga wnioski. Pomyslal sobie, ze jest to ponad jego sily. Nie zechce przyznac sie do jakiejkolwiek mozliwosci popelnienia bledu. Ma swojego zabojce i jest zadowolony. -Nic wiecej. -Wiec to nie wystarczy, zeby ponownie otworzyc dochodzenie, ktore juz zakonczylo sie wyrokiem. -Nie? Dobrze. Niech sie pan przygotuje na lekture gazety. Wtedy zobaczymy, czy to nie wystarczy. Policjant popatrzyl z gniewem na Cowarta i wskazal mu drzwi. -Niech pan wyjdzie, panie Cowart. Niech pan natychmiast wyjdzie. Niech pan wsiada do swojego wynajetego samochodu i wraca do motelu. Niech pan spakuje torby. Pojedzie na lotnisko. Wsiadzie w samolot i wroci do swojego miasta. I niech pan nie wraca. Zrozumiano? Cowart zjezyl sie. Czul, jak narasta w nim gniew. -Czy pan mi grozi? Detektyw potrzasnal glowa. -Nie. Daje panu rade. -I co? -Niech ja pan przyjmie. Matthew Cowart podniosl sie z krzesla i dluzsza chwile przygladal sie detektywowi. Spojrzenia obydwu mezczyzn spiely sie ze soba. Wzrokowa proba sil. Kiedy detektyw w koncu odwrocil sie plecami, Cowart okrecil sie na piecie, wyszedl, zamknal ostro za soba drzwi i kroczac szybko posrod jasnych neonowych swiatel posterunku policji, jakby pchal przed soba jakas fale, patrzyl, jak policjanci w mundurach i detektywi schodza mu z drogi. Czul na plecach ich wzrok, gdy tak szedl korytarzami, uciszajac po drodze rozmowy. Kilkakrotnie slyszal za soba pare wymamrotanych slow, kilkakrotnie slyszal swoje nazwisko wypowiedziane z niechecia. Nie rozgladal sie, nie zmienial kroku. Samotnie zjechal winda i wyszedl przez szerokie, szklane drzwi na ulice. Tam sie odwrocil i spojrzal za siebie w strone gabinetu detektywa. Przez chwile dojrzal Tanny'ego Browna stojacego przy oknie i przygladajacego mu sie. Ich wzrok znow sie spotkal. Matthew Cowart nieznacznie pokrecil glowa; niemal niedostrzegalny ruch na boki. Zobaczyl, jak detektyw usuwa sie i znika z okna. Cowart stal przez chwile sztywno, dajac sie otoczyc nocy. Nastepnie ruszyl, idac najpierw powoli, ale szybko nabierajac tempa i przyspieszajac kroku, az po chwili kroczyl zwawo przez miasto, a gleboko w nim, paradujac wojskowym szykiem poprzez wyobraznie, zaczely zbierac sie slowa, ktore mialy stac sie jego artykulem. Rozdzial siodmy SLOWA Jednak gdy wracal do domu, narastajace zmeczenie sprawilo, ze zywi pozostali jedynie w jego notesie, a miejsce w wyobrazni zajeli zmarli.Bylo pozno, dobrze po polnocy, w przejrzysta noc Miami i niebo wygladalo jak nieskonczony obszar czerni pomalowany doskonalymi ruchami pedzla w nieskonczona ilosc mrugajacych gwiazd. Pragnal podzielic sie z kims swoim nadchodzacym sukcesem, ale zdal sobie sprawe, ze nie ma z kim. Wszyscy odeszli zabrani przez wiek, rozwod i zbyt wiele smierci. Najbardziej brakowalo mu rodzicow, ale ich nie bylo juz od dawna. Matka umarla, gdy byl jeszcze mlodym mezczyzna. Wygladala jak myszka. Byla szczupla i silna niczym lekkoatletka, co sprawialo, ze jej uscisk byl kanciasty i twardy, lecz kompensowal to jej miekki, gleboki glos, tak wspaniale brzmiacy, gdy opowiadala bajki. Urodzila sie w czasach, ktore zrobily z niej gospodynie domowa, i tak juz zostalo przez cale zycie; wychowala jego oraz jego braci i siostry, tkwiac w kregu pieluch, odzywek i zabkowania, ktore pozniej zmienily sie w odrapane kolana i wymyslne kontuzje, prace domowe, treningi koszykowki i od czasu do czasu nieuniknione zawody milosne wieku dojrzewania. Zmarla nagle, lecz spokojnie w poczatkach wieku starczego. Zlosliwy guz odbytnicy. Piec tygodni; niezwykla, rownomierna metamorfoza od zycia do smierci, zaznaczana codziennie zolknieciem skory i narastajaca slaboscia glosu i chodu. Ojciec zmarl wlasciwie wraz z nia, co trudno zrozumiec, bo od kiedy Cowart dorosl, wiedzial o burzliwych zdradach malzenskich ojca. Zawsze byly krotkotrwale, ale nie potrafil ich ukryc. Oceniajac z perspektywy, wydawaly sie znacznie mniej szkodliwe niz jego romans z gazeta, ktory pozbawial go czasu i wysysal z niego chec przebywania z rodzina. Wiec gdy po jej pogrzebie ojciec przez szesc miesiecy bezgranicznie oddawal sie pracy i na koniec oswiadczyl, ze przechodzi na wczesniejsza emeryture, zaskoczylo to wszystkie dzieci. Siostry i bracia odbywali dlugie rozmowy telefoniczne, zastanawiajac sie nad jego decyzja, zastanawiajac sie, co bedzie robil sam w wielkim i teraz zawsze opustoszalym, rozbrzmiewajacym echem domu na przedmiesciu, w otoczeniu mlodych rodzin, ktore jego obecnosc tam uwazaly za cos niezwyklego i prawdopodobnie lekko denerwujacego. Matthew Cowart byl najmlodszym z szostki - wyrosli na nauczycieli, prawnika, lekarza, artyste i, w jego przypadku, dziennikarza, rozproszyli sie po calych Stanach i zadne z nich nie bylo dosc blisko, zeby pomoc nagle zestarzalemu ojcu. Zadne z nich nie dostrzeglo sprawy oczywistej. Zastrzelil sie w rocznice slubu. Powinienem byl przewidziec, pomyslal. Powinienem byl zauwazyc, co sie swieci. Ojciec zadzwonil do niego wieczorem dwa dni wczesniej. Rozmawiali ostroznie, obco, o artykulach i pracy reporterskiej. Ojciec powiedzial: "Pamietaj, im nie zalezy na faktach. Zalezy im na prawdzie". Wczesniej rzadko mowil synowi takie rzeczy i gdy Cowart probowal namowic go, zeby ciagnal dalej, wycofal sie gburowato. Policja znalazla go siedzacego przy biurku, w jednej rece trzymal maly rewolwer, w skroni mial rane po pocisku, a na kolanach zdjecie zony. Cowart rozmawial pozniej z detektywami, zawsze dziennikarz, i wydobywal z nich opis sceny w najdrobniejszych szczegolach, ktore, raz uslyszane, na zawsze pozostaja w pamieci i odzieraja proces umierania z calego dramatyzmu: mial na sobie stare czerwone pantofle i niebieski garnitur oraz krawat w kwiaty, ktory kupil mu kiedys z okazji dawno zapomnianego Dnia Ojca; na biurku znajdowal sie biezacy numer gazety pokryty zapiskami robionymi czerwonym olowkiem, a obok dietetyczny napoj i na wpol zjedzona kanapka z serem. Pamietal o wypisaniu czeku dla gosposi i przykleil go tasma klejaca do swojej starej lampy bankierskiej z zielonym abazurem. Dookola krzesla walalo sie kilka pogniecionych kartek papieru, ktore rzucal bezladnie obok siebie i na ktorych widnialy zaczete, ale zaden nie skonczony, listy do dzieci. Gwiazdy migotaly ponad nim. Bylem najmlodszy, pomyslal. Jedyny, ktory poszedl w jego slady. Sadzilem, ze to nas zblizy. Sadzilem, ze bede w tym lepszy. Sadzilem, ze bedzie dumny. Albo zazdrosny. Zamiast tego odsunal sie jeszcze bardziej. Pomyslal o usmiechu matki. Przypominal mu go usmiech jego corki. I pozwolilem swojej zonie zabrac ja niemal bez zadnego sprzeciwu. Na te mysl poczul nagle ciemna pustke, ktora natychmiast zajelo koszmarne wspomnienie zdjec malej Joanie Shriver zrobionych w miejscu zbrodni. Opuscil glowe i patrzyl w glab ulicy. Daleko widzial bulwar blyszczacy zoltym swiatlem latarni i przesuwajacych sie swiatel przejezdzajacych samochodow. Odwrocil sie slyszac wycie syreny gdzies w oddali i wszedl do swojego bloku. Wjechal winda na gore, przeszedl przez korytarz i otworzyl drzwi swego mieszkania. Na chwile zawahal sie w przedpokoju, zapalil swiatla i rozejrzal sie wokol siebie. Ujrzal kawalerski nielad, ksiazki upchniete na polkach, oprawione plakaty na scianach, biurko zaslane papierami i czasopismami i przypiete nad nim notatki. Rozejrzal sie za czyms znanym, co by mu powiedzialo, ze jest w domu. Westchnal, zamknal za soba drzwi. Przystapil do rozpakowywania bagazu i pojscia spac. Caly nastepny dlugi tydzien spedzil przy telefonie, zbierajac dodatkowe informacje do swojego materialu. Przeprowadzil kilka niemilych rozmow telefonicznych z prokuratorami, ktorzy oskarzali Fergusona i nie zyczyli sobie kontaktow z zadnymi dziennikarzami. Byly tez dluzsze rozmowy telefoniczne z osobami, ktore zajmowaly sie sprawa Blaira Sullivana. Detektyw z Pensacoli potwierdzil obecnosc Sullivana w okregu Escambia, w czasie gdy zamordowano Joanie Shriver; na paragonie ze stacji benzynowej kolo Pachouli, gdzie Sullivan placil karta kredytowa, widniala data o dzien wczesniejsza niz dzien zamordowania dziewczynki. Prokuratorzy z Miami pokazali Cowartowi noz, jakiego uzywal Sullivan w chwili, gdy zostal aresztowany; byl to tani, malo charakterystyczny noz o dziesieciocentymetrowym ostrzu, podobny do tego, ktory znaleziono pod drenem, ale nie identyczny. Potrzymal ten noz w rece i pomyslal: Pasuje. Inne fragmenty lamiglowki rowniez zaczynaly pasowac. Rozmawial telefonicznie z wladzami Uniwersytetu Rutgersa i uzyskal dane o przecietnych wynikach studiow Fergusona. Byl sumiennym, nigdy nie wyrozniajacym sie studentem, takim, ktorego interesuje jedynie zaliczenie wszystkich przedmiotow, bez szczegolnego wybijania sie. Zarzadca domu akademickiego pamietal go jako cichego, zamknietego w sobie studenta nizszych lat; wydawal sie nie brac udzialu w zadnych imprezach czy zyciu towarzyskim. Samotnik, jak go okreslil, ktoremu wystarczalo wylacznie jego towarzystwo i ktory wkrotce po skonczeniu pierwszego roku przeniosl sie do wynajetego mieszkania. Cowart rozmawial rowniez z pedagogiem Fergusona z liceum, ten powiedzial mu w wiekszosci to samo, ale zaznaczyl, ze w Newark Ferguson mial znacznie lepsze stopnie. Zadna z tych osob nie byla mu w stanie podac nazwiska chocby jednego czlowieka, mogacego uchodzic za bliskiego przyjaciela skazanego. Zaczal postrzegac Fergusona jako chlopaka dryfujacego po powierzchni zycia, niepewnego siebie, niepewnego kim jest i dokad zmierza, czlowieka czekajacego, az cos mu sie przydarzy, kiedy spadla na niego najgorsza mozliwa rzecz. Postrzegal go nie tyle jako niewinnego, ale jako ofiare swojej wlasnej pasywnosci. Jako czlowieka, ktorego mozna wykorzystac. To mu pomoglo zrozumiec, co zaszlo w Pachouli. Przyszly mu na mysl przeciwienstwa wystepujace pomiedzy dwoma czarnymi mezczyznami, ktorzy stanowili trzon jego materialu; jednemu nie podobalo sie, ze musi jezdzic w tylnej czesci autobusu, drugi przedzieral sie przez linie ognia, zeby pomoc innym. Jeden studiowal na uczelni, drugi zostal policjantem. Pomyslal, ze Ferguson byl bez szans, gdy musial sie z mierzyc z sila osobowosci Tanny'ego Browna. Pod koniec tygodnia wrocil fotograf wyslany przez "Journal" na polnoc Florydy. Rozlozyl zrobione przez siebie zdjecia na biurku przed Cowartem. Bylo tam kolorowe ujecie Fergusona w celi, wpatrujacego sie w obiektyw poprzez kraty. Bylo zdjecie drenu, kilka ujec z Pachouli, zdjecie domu Shriverow, szkoly. Bylo kilka fotografii, ktore Cowart widzial na scianach w podstawowce. Bylo zdjecie Tanny'ego Browna i Bruce'a Wilcoxa, wychodzacych z biura do spraw zabojstw w okregu Escambia. -Jak ci sie udalo to zrobic? - spytal Cowart. -Siedzialam caly dzien na czatach i czekalam na nich. Nie powiem, zeby byli zachwyceni. Cowart przytaknal zadowolony, ze jego tam nie bylo. -A co z Sullym? -Nie zgodzil sie na zdjecie - odparl fotograf. - Ale mam jego dobre ujecie wykonane podczas procesu. Popatrz. - Wreczyl fotografie Cowartowi. Widnial na niej Blair Sullivan kroczacy wzdluz korytarza w sadzie, ze spetanymi nogami i rekami, trzymany za ramiona przez dwoch roslych policjantow. Robil do obiektywu szydercza mine, smiejac sie i grozac zarazem. -Nie rozumiem jednego - powiedzial fotograf. -Czego? -Jakbys zobaczyl, ze ten facet podchodzi do ciebie na ulicy, jestem pewien, ze zwialbys w druga strone. Na pewno nie wsiadlbys do jego samochodu. A Ferguson, do diabla, nawet jak patrzy na ciebie z gniewem, tez nie wyglada tak cholernie strasznie. To znaczy, jemu mogloby sie udac namowic mnie, zebym wsiadl do jego samochodu. -Nie rozumiesz - odparl Cowart. Podniosl zdjecie Sullivana. - Ten facet to psychopatyczny morderca. Bylby w stanie namowic cie do wszystkiego. Tu nie chodzi tylko o te dziewczynke. Pomysl o wszystkich innych jego ofiarach. Co powiesz na to stare malzenstwo, ktoremu pomogl zmieniac kolo? Pewnie jeszcze mu podziekowali, zanim ich zabil. Albo kelnerka. Poszla z nim, przypominasz sobie? Po prostu chciala sie troche zabawic. Myslala, ze ida na impreze. Nie sadzila, ze to morderca. A chlopak w sklepiku? Mial tuz pod kasa przycisk uruchamiajacy alarm. Ale go nie uruchomil. -Sadze, ze nie mial czasu. Cowart wzruszyl ramionami. -Ja w kazdym razie na pewno nie wsiadlbym do jego samochodu - powiedzial fotograf. -I slusznie. Juz bys nie zyl. Zajal cale swoje stare biurko na tylach sali redakcyjnej, rozkladajac wokol siebie wszystkie notatki i wpatrywal sie w ekran komputera. Przez krotka chwile, gdy ekran przed nim byl zupelnie pusty, poczul nagle zdenerwowanie. Minelo sporo czasu, od kiedy napisal ostatni felieton, i zastanawial sie, czy nadal posiada dawny kunszt. Szybko pomyslal: Na pewno sie uda - i pozwolil podnieceniu zepchnac na bok wszelkie watpliwosci. Zaczal od opisu dwoch mezczyzn zamknietych w celach; jak wygladali, jak sie wypowiadali. Pokrotce opisal, co widzial w Pachouli i zwrocil uwage czytelnika na potezne napiecie drzemiace w jednym z detektywow i gwaltowny wybuch gniewu drugiego. Slowa z latwoscia, rownomiernie, naplywaly mu do glowy. Nie myslal o niczym poza nimi. Trzy dni zajelo mu napisanie pierwszego artykulu, dwa, zeby stworzyc druga czesc. Jeden dzien spedzil poprawiajac styl, jeszcze jeden dodajac przypisy. Dwa kolejne dni sprawdzal tekst, linijka po linijce, wraz z redaktorem dzialu miejskiego. Nastepnego dnia z prawnikami - denerwujaca analiza kazdego slowa. Stal nad deska rozkladowa, gdy podejmowano decyzje o zamieszczeniu jego materialu na pierwszej stronie wydania niedzielnego. Glowny tytul brzmial: SPRAWA PELNA PYTAN. Podobal mu sie. Podtytul: DWAJ MEZCZYZNI, JEDNA ZBRODNIA I MORDERSTWO, O KTORYM WSZYSCY PAMIETAJA. Tez mu sie podobal. W nocy lezal w lozku nie mogac zasnac i rozmyslal: Mam. Udalo mi sie. Naprawde sie udalo. W sobote, w przeddzien ukazania sie artykulu, zadzwonil do Tanny'ego Browna. Detektyw byl w domu, a na posterunku nie chcieli podac mu jego zastrzezonego numeru. Poprosil sekretarke, zeby przekazala detektywowi, aby do niego oddzwonil, co tez uczynil godzine pozniej. -Cowart? Tanny Brown z tej strony. Myslalem, ze to juz koniec naszych rozmow. -Chcialem tylko dac panu szanse skomentowania materialu wykorzystanego w artykule. -Pewnie taka sama, jaka dal nam ten wasz cholerny fotograf? -Przepraszam za to. -Zastawil na nas pulapke. -Przepraszam. Brown zamilkl na chwile. -Przynajmniej mam nadzieje, ze nie wyszedlem na tym zdjeciu najgorzej. Czlowiek zawsze jest troche prozny - powiedzial. Cowart nie mogl sie zorientowac, czy detektyw zartuje, czy nie. -Calkiem niezle - odparl. - Jak fotografia z magazynu "Dragnet". -No to moze byc. Czego pan chce? -Chce pan dolaczyc jakis komentarz do artykulu, ktory jutro sie ukaze? -Jutro? O cholera. Chyba bede musial wczesnie wstac i isc do kiosku. To bedzie glosna sprawa? -Tak. -Pierwsza strona? Staniesz sie pan gwiazda, co, Cowart? Bedziesz slynny? -Tego nie wiem. Detektyw rozesmial sie kpiaco. -To jest atutowa karta Roberta Earla, tak? Mysli pan, ze to mu pomoze? Sadzi pan, ze wydobedzie go pan tym z celi smierci? -Nie wiem. Ale to bardzo ciekawy artykul. -Nie watpie. -Chcialem tylko dac panu mozliwosc zalaczenia oswiadczenia. -Powie mi pan w koncu, czym on jest? -Tak. Powiem. Teraz jest juz napisany. Glos Tanny'ego Browna umilkl na chwile w sluchawce. -Pewnie napisal pan o pobiciu go i te wszystkie bzdury? Ten kawalek o pistolecie, zgadza sie? - zapytal. -Jest tam opisana jego wersja. Jest rowniez napisane, co pan twierdzi. -Tylko ze nie za bardzo wyeksponowane, co? -Obydwie wersje sa wyeksponowane w jednakowym stopniu. Brown rozesmial sie. -Na pewno - powiedzial. -No wiec, czy chcialby pan dolaczyc bezposredni komentarz? -Podoba mi sie slowo "komentarz". Duzo wnosi, prawda? Jest ukladne i bezpieczne. Chce pan, zebym skomentowal tresc artykulu? - W jego glosie wyraznie brzmial sarkazm. -Tak. Chce, zeby mial pan taka mozliwosc. -Mam mozliwosc. Mozliwosc wykopania sobie glebszego grobowca - powiedzial detektyw. - Wpedzenia sie w jeszcze gorsze tarapaty niz te, w ktorych juz sie znajduje, tylko dlatego ze nie naopowiadalem panu steku klamstw. Oczywiscie. - Zlapal oddech i ciagnal dalej glosem niemal smutnym. - Moglem w ogole nie dopuscic pana do zadnych danych, ale nie zrobilem tego. Czy napisal pan to w swoim artykule? -Oczywiscie. Tanny Brown rozesmial sie krotkim, szyderczym smiechem. -Wiem, jak pan sobie wyobraza dalszy ciag tej sprawy. Ale jedno panu powiem. Myli sie pan. Niezmiernie sie pan myli. -Czy to chcial pan powiedziec? -Sprawy nigdy nie tocza sie tak gladko, czy tak po prostu, jak ludzie tego chca. Zawsze powstaje balagan. Zawsze padaja pytania. Zawsze pojawiaja sie watpliwosci. -Czy to wlasnie chcial pan powiedziec? -Nie, chcialem tylko, zeby pan to zrozumial. - Detektyw rozesmial sie nerwowo. - Ciagle jest pan twardziel, co, Cowart? Nie musi pan na to odpowiadac. Juz znam odpowiedz. - Minela dluzsza chwila. Cowart wsluchiwal sie w gleboki, zlowieszczy oddech po drugiej stronie sluchawki, zanim Tanny Brown w koncu sie odezwal slowami, grzmiacymi jak daleka burza. -Dobrze. Oto moj komentarz. Pierdol sie. I odlozyl sluchawke. Rozdzial osmy KOLEJNY LIST Z CELI SMIERCI Nie widzial sie z Fergusonem ani z nim nie rozmawial az do czasu rozprawy.To samo dotyczylo detektywow, ktorzy nie odpowiedzieli na zaden telefon przez kilka tygodni po ukazaniu sie artykulow. Jego prosby o aktualne informacje byly spelniane w zwiezlej formie przez prokuratorow, ktorzy probowali obmyslic jakas taktyke. Z drugiej strony adwokaci stanowi broniacy Fergusona byli bardzo wylewni, dzwonili do niego niemal codziennie i informowali o najnowszym rozwoju wydarzen, wprawiajac w ruch mechanizm przedkladania nowych wnioskow sedziemu, ktory przewodniczyl procesowi o zabojstwo wytoczonemu Fergusonowi. Kiedy material sie ukazal, Cowart wpadl w naturalny ped bedacy skutkiem zarzutow, ktore przedstawil, jakby ulewne strugi deszczu pchaly go po ulicy. Telewizja i prasa zaangazowaly sie w sprawe, rzucajac sie drapieznie na wszystkich ludzi, zdarzenia i miejsca, opowiadajac te fabule ciagle od nowa, przerabiajac ja na dziesiatki, zasadniczo nie rozniacych sie niczym od siebie sposobow. Dla wszystkich zainteresowanych byl to material zawierajacy kilka fascynujacych punktow - wymuszone zeznanie, zbulwersowane miasteczko, wciaz poruszone zabojstwem dziecka, nieprzystepni detektywi, i w koncu ta przerazajaca ironia: oto morderca moze spokojnie patrzec, jak ktos inny laduje na krzesle elektrycznym, tylko dlatego ze nie chce puscic pary z ust. Oczywiscie Blair Sullivan faktycznie nie puszczal pary z ust, odmawiajac wszelkich wywiadow, rozmow z reporterami, prawnikami, policja, a nawet ekipa programu "60 Minut". Wykonal tylko jedna rozmowe telefoniczna do Matta Cowarta, moze z dziesiec dni po ukazaniu sie artykulow. Dzwonil na koszt rozmowcy. Cowart siedzial przy biurku na tylach dzialu wydawniczego i czytal przedruk swojego artykulu w "The New York Timesie". (PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI W SPRAWIE O MORDERSTWO NA FLORYDZIE), kiedy zadzwonil telefon i glos telefonistki miedzymiastowej zapytal go, czy przyjmie na swoj koszt rozmowe telefoniczna z panem Sullivanem ze Starke na Florydzie. Najpierw sie zmieszal, nastepnie ogarnelo go elektryzujace podniecenie. Pochylil sie na krzesle i uslyszal znajomy, miekki nosowy ton sierzanta Rogersa z wiezienia. -Cowart, jest pan tam, chlopie? -Slucham, sierzancie. Tak? -Przyprowadzimy Sully'ego. Chce z wami porozmawiac. -Jak sie tam sprawy maja? Sierzant zasmial sie. -Do diabla, nie powinienem byl tu pana wpuszczac. Od czasu jak ukazaly sie panskie artykuly, roi sie tu jak w cholernym gniezdzie pszczol. Nagle wszyscy z celi smierci dzwonia do kazdego cholernego reportera w stanie, to pewne. A ci wszyscy cholerni reporterzy przyjezdzaja tutaj i domagaja sie wywiadow, oprowadzania po wiezieniu i co tylko moga, cholera, wymyslic. - Smiech sierzanta nadal huczal po drugiej stronie sluchawki. - Jest tutaj wiecej zamieszania niz wtedy, gdy wysiadly obydwa generatory, glowny i awaryjny, i wszyscy pensjonariusze mysleli, ze to zrzadzenie losu otwiera przed nimi drzwi. -Przykro mi, jesli przysporzylem panu klopotow... -Ach, do diabla, nic nie szkodzi. Ta codziennosc juz byla nudna, wie pan. Na pewno bedzie nam tu dosc trudno sobie poradzic, jak juz wszystko sie uspokoi. Bo sie uspokoi, wczesniej czy pozniej. -A jak tam Ferguson? -Bobby Earl? Udziela tylu wywiadow, ze sadze, ze powinni mu dac jego wlasny program telewizyjny, taki jak ma Johnny Carson albo ten facet Letterman. Cowart usmiechnal sie. -A Sully? Przez chwile panowala cisza, a nastepnie sierzant powiedzial cicho: -Z nikim nie chce o niczym rozmawiac. Nie tylko z dziennikarzami i psychiatrami. Adwokat Bobby'ego Earla byl tutaj z piec albo szesc razy. Przyjechali ci dwaj detektywi z Pachouli, ale tylko sie smial i plul im w twarz. Wezwania do stawienia sie przed sadem, grozby, obietnice, co pan tylko wymysli, nic nie odnosi skutku. Nie chce rozmawiac, szczegolnie na temat tej dziewczynki z Pachouli. Spiewa hymny, pisze pelno listow i uporczywie studiuje Biblie. Wypytuje mnie, jak sie maja sprawy, i informuje go o wszystkim, jak moge najlepiej, przynosze mu gazety, czasopisma i tak dalej. Co wieczor oglada telewizje, wiec wie, ze ci dwaj detektywi obrzucaja pana wszelkimi epitetami, jakie kiedykolwiek ktos wymyslil. I wysmiewa sie z tego wszystkiego. -Co pan o tym sadzi? -Mysle, ze dobrze sie bawi. Na swoj sposob. -To przerazajace. -Opowiadalem panu o tym facecie. -Wiec dlaczego chce ze mna rozmawiac? -Nie wiem. Wstal dzisiaj rano i spytal mnie, czy go z panem polacze. -Wiec niech go pan da do telefonu. Sierzant zakaszlal zmieszany. -To nie takie proste. Pamieta pan, ze podejmujemy specjalne srodki ostroznosci, jak przemieszczamy pana Sullivana. -Oczywiscie. Jak wyglada? -Tak samo jak wtedy gdy go pan widzial, moze troche bardziej podekscytowany. Otacza go jakas taka aura, jakby przybieral na wadze, chociaz nie przybiera, bo bardzo malo je. Tak jak mowilem, wydaje mi sie, ze niezle sie bawi. Jest bardzo ozywiony. -Aha, sierzancie, nie powiedzial mi pan, jaka jest panska opinia o tym artykule. -Nie? Wydaje mi sie bardzo ciekawy. -I co? -Coz, panie Cowart, musze powiedziec, ze jest pan dobrze obeznany z wiezieniami, szczegolnie z cela smierci i pewnie slyszal pan najprzedziwniejsze cholerne historie. Cowart, zanim zdazyl zadac nastepne pytanie, uslyszal w tle podniesione glosy i odglosy szurania. Sierzant powiedzial: -Wlasnie wchodzi. -Czy to poufna rozmowa? -Chce pan spytac, czy jest zalozony podsluch? Do diabla, nie mam pojecia. To linia, ktora udostepniamy przede wszystkim prawnikom, wiec chyba nie, bo narobiliby wokol tego mase smrodu. W kazdym razie juz tu jest, jeszcze chwileczke, musimy skuc mu rece. Zapadla chwilowa cisza. Cowart slyszal w oddali sierzanta, jak mowil: "Za ciasno, Sully?" I uslyszal odpowiedz wieznia: "Nie, w porzadku". Potem bylo slychac kilka dzwiekow niewiadomego pochodzenia i odglos zamykanych drzwi, az w koncu glos Blaira Sullivana. -Prosze, prosze, panie Cowart. Reporter o swiatowej slawie, jak sie mamy? -Doskonale, panie Sullivan. -To dobrze, to dobrze. No i co o tym sadzisz, Cowart? Nasz chloptas, Bobby Earl wyjdzie na wolnosc? Sadzisz, ze bozek szczescia wyciagnie go zza kratek, z cienia smierci, co? Myslisz, ze ostrza sprawiedliwosci zaczna sie teraz od niego oddalac? - Sullivan rozesmial sie chrapliwie. -Nie wiem. Jego adwokat wystapil do sadu, ktory go skazal, o nowa rozprawe... -I sadzisz, ze to sie uda? -Zobaczymy. Sullivan zakaszlal. -Racja. Masz racje. Obydwaj zamilkli. Po chwili Cowart spytal: -Wiec po co do mnie dzwonisz? -Poczekaj - odpowiedzial Sullivan. - Usiluje zapalic tego cholernego peta. To trudne, musze odlozyc sluchawke. - Rozlegl sie szczek i Cowart znowu uslyszal jego glos. - No, zrobione. O co pytales? -Po co dzwonisz? -Chcialem sie po prostu dowiedziec, jaki slynny sie stajesz. -Co? -Do diabla, Cowart, twoj material jest we wszystkich mediach. Przyciagnales powszechna uwage, nieprawdaz? Po prostu dzieki wepchnieciu lapy pod stary, brudny dren, zgadza sie? -Chyba tak. -Latwy sposob na slawe, co? -To nie ograniczalo sie tylko do tego. Sullivan znowu wybuchnal smiechem. -Oczywiscie, ze nie. Ale niezle sie prezentowales odpowiadajac na te wszystkie pytania w programie "Nocna Linia". Bardzo stanowczy i pewny siebie. -Ty nie chciales z nimi rozmawiac. -Nie. Postanowilem, ze lepiej jak ty i Bobby Earl bedziecie gadac. - Sullivan zawahal sie, po czym zagwizdal. - Oczywiscie zauwazylem, ze ci policjanci z Pachouli tez za bardzo nie chca gadac. Mam wrazenie, ze oni nie wierza Bobby'emu Earlowi. I tobie tez nie wierza. I jestem diablo pewien, ze mnie tez nie wierza. - Sullivan wybuchnal drwiacym rechotem. - To ci upor! Dopiero widac, jak niektorzy sa slepi na wszystko, co? Cowart nie odpowiedzial. -Czy nie zadalem pytania, Cowart? Czy cie o cos nie spytalem? - Blair Sullivan nagle ostro szepnal, zaskakujac go. -Tak - odrzekl spiesznie Cowart. - Niektorzy sa slepi na wszystko. Wiezien przerwal na chwile. -Powinnismy pomoc im zdjac klapki z oczu, czyz nie, Slawny Panie Reporterze? Wyprowadzic ich na swiatla droge, co ty na to? -Jak? - Cowart gwaltownie pochylil sie nad biurkiem. Czul, jak pot splywa mu spod ramion i laskocze w zebra. -Powiedzmy, ze jeszcze o czyms bym ci powiedzial. O czyms niezmiernie ciekawym. Cowart pochwycil olowek i sterte czystych kartek, zeby notowac. -Na przyklad o czym? -Zastanawiam sie. Nie ponaglaj mnie. -W porzadku. Nie spiesz sie. - Zaraz peknie bomba, pomyslal. -Dobrze byloby wiedziec, jak ta dziewczynka znalazla sie w samochodzie, prawda? To na pewno cie interesuje, mam racje, Cowart? -Jak? -Nie tak szybko. Mysle. W dzisiejszych czasach trzeba uwazac, co sie mowi. Nie chcialbym, zeby cos zostalo opacznie zrozumiane, jesli mnie rozumiesz. Wiesz, Cowart, ze tego dnia gdy zginela ta dziewczynka, byla urocza pogoda? Czy ustaliles, ze bylo goraco, ale jednoczesnie sucho, wial lekki wiaterek, ktory dawal troche ochlody, na gorze bylo wspaniale, blekitne niebo, a wokol kwitla masa kwiatow? Wymarzony dzien na umieranie. I wyobraz sobie, jak chlodno i przyjemnie musialo byc tam w cieniu na bagniskach. Moze ten gosc, ktory zabil mala Joanie - co za slodkie imie - polezal sobie potem i cieszyl sie, jak wspanialy byl ten dzien przez kilka minut? I staral sie ochlonac troche w chlodnym cieniu? -Bardzo chlodnym? Blair Sullivan zasmial sie ostro. -A niby skad mam to wiedziec, Cowart? Doprawdy... - Wciagnal ze swistem powietrze i gwizdal do sluchawki. - Pomysl tylko, ile jest spraw, o ktorych chcialyby sie dowiedziec te dwie gliniarskie swinie. Na przyklad o ubraniu i plamach z krwi, i dlaczego nie bylo odciskow palcow, wlosow, probek gruntu i tym podobnych. -Dlaczego? -Coz - odparl Sullivan chlodno - sadze, ze zabojca malej Joanie byl na tyle doswiadczony, iz wiedzial, ze potrzebne mu bedzie ubranie na zmiane. Tak zeby mogl jedno zdjac, to poplamione krwia i calym gownem, i gdzies sie go pozbyc. Prawdopodobnie myslal na tyle rozsadnie, ze mial w samochodzie kilka duzych plastikowych workow na smieci, w ktore mogl zawinac to pokrwawione ubranie, tak zeby nikt go nie widzial. Cowart poczul skurcz zoladka. Przypomnial sobie, ze detektyw z Miami powiedzial mu, ze w noc kiedy aresztowano Sullivana, w bagazniku jego samochodu znaleziono zapasowa odziez i rolke workow na smieci. Na chwile zamknal oczy i spytal: -Gdzie morderca wyrzucil ubranie? -Och, na przyklad do pojemnika na datki dla Armii Zbawienia. Wiesz, jeden jest ustawiony obok centrum handlowego kolo Pensacola. Ale to tylko w przypadku gdy nie bylo zbyt zapaprane. A jakby chcial byc bardzo ostrozny, mogl je wrzucic do jednego z tych wielkich pojemnikow na smieci, jak takie co to stoja na parkingach przy autostradzie. Jak przy zjezdzie na Willow Creek. Ten wielki. Oprozniaja go raz na tydzien i wszystko jedzie prosto na wysypisko. Nikt nigdy nie przyglada sie, co wyrzucaja. Zakopane pod tonami smieci. Nie do odszukania. -Czy tak wlasnie bylo? Sullivan nie odpowiedzial, tylko ciagnal dalej: -Zaloze sie, ze ci gliniarze, i ty tez, Cowart, i moze pograzeni w smutku mamusia i tatus tej dziewczynki szczegolnie chcieliby wiedziec, dlaczego w ogole ta dziewczynka wsiadla do samochodu, co? To by byla niezla informacja? Dlaczego tak sie stalo, co? -Powiedz dlaczego? Blair Sullivan zasyczal w sluchawce: -Wola Boga, Cowart. Przez chwile zapanowalo milczenie. -A moze szatana. Jak sadzisz, Cowart? Moze Bog wtedy mial zly dzien, wiec pozwolil swemu bylemu zastepcy numer jeden posiac troche zla, co? Cowart nie odpowiedzial. Wsluchiwal sie w szeptane slowa, ktore przelatywaly przez sluchawke i z impetem wpadaly mu do ucha. -Sadze, Cowart, ze ktokolwiek to byl, kto namowil te dziewczynke, zeby wsiadla do samochodu, powiedzial cos w rodzaju: "Kochanie, czy moglabys wskazac mi droge? Zgubilem sie i musze jakos znalezc droge". Czy to nie prawda Boza, Cowart? Ten mezczyzna w samochodzie, widze go rownie wyraznie jak wlasna dlon. Byl zagubiony, tak bardzo zagubiony. Ale tego dnia sie odnalazl, czyz nie? Sullivan odetchnal ostro, zanim podjal dalej: -A jak juz sciagnal uwage tej dziewczynki, co dalej powiedzial? Moze powiedzial: "Kochanie, podwioze cie do rogu, chcesz?" w bardzo szczery i naturalny sposob. - Znowu sie zawahal. - Szczery i naturalny. Zupelnie jak w sennym koszmarze. Wlasnie przed takim czlowiekiem dobrzy ludzie przestrzegaja dzieci, zeby sie wystrzegaly i trzymaly od niego z daleka. - Przerwal i dodal dyszac: - Ale ona nie posluchala, racja? -To wlasnie jej powiedziales? - zapytal Cowart niecierpliwie. -Czy mowilem, ze to jej powiedzialem? Czyzby? Nie, ja tylko powiedzialem, ze tak pewnie ktos do niej mowil. Ktos kto akurat tego dnia mial ochote kogos skrzywdzic i zamordowac, i dopisalo mu szczescie, ze spotkal te dziewczynke. Znowu sie zasmial. Kichnal. -Dlaczego to zrobiles? - spytal Cowart gwaltownie. -Czy powiedzialem, ze to zrobilem? - odparl Sullivan, chichoczac. -Nie, tylko draznisz mnie... -Wybacz mi, ze sie troche zabawiam. -Dlaczego nie powiesz prawdy? Dlaczego nie wystapisz publicznie i nie powiesz prawdy? -Co, i popsuje sobie cala zabawe? Cowart, nie masz pojecia, skad czlowiek w celi smierci czerpie swoje przyjemnosci. -Dopuszczajac, zeby usmazyli niewinnego czlowieka... -Czy to wlasnie robie? Czyz nie mamy poteznego systemu sprawiedliwosci, zeby sie tym zajal? Zeby sie upewnil, ze zaden niewinny nie dostaje czapy? -Wiesz, o czym mowie. -Wiem - odparl Sullivan cicho, groznie. - I gowno mnie to obchodzi. -Wiec po co do mnie zadzwoniles? Sullivan zamilkl po drugiej stronie sluchawki. Gdy znowu zabrzmial jego glos, byl cichy i zlowieszczy. -Bo chcialem, zebys wiedzial, jak bardzo zainteresowala mnie twoja kariera zawodowa, Cowart. -To... -Nie przerywaj mi! - Sullivan wycedzil te slowa. - Juz ci to mowilem! Gdy ja mowie, ty masz, do cholery, sluchac, Panie Reporterze. Zrozumiano? -Tak. -Bo chcialem ci cos powiedziec. -Co takiego? -Chcialem ci powiedziec, ze to jeszcze nie koniec. To sie dopiero zaczyna. -Co przez to rozumiesz? -Domysl sie. Cowart czekal. Po chwili Sullivan powiedzial: -Chyba kiedys jeszcze porozmawiamy. Lubie nasze pogawedki. Tyle sie na ich skutek dzieje. Ach, jeszcze jedno. -Co takiego? -Slyszales, ze Sad Najwyzszy Florydy ustalil moja samoistna apelacje na jesien? Lubia trzymac ludzi w oczekiwaniu. Moze sadza, ze zmienie zdanie albo co. Zdecyduje sie na wszystkie mozliwe apelacje i tak dalej. Moze wynajme jakies grube ryby, tak jak Bobby Earl i zaczne kwestionowac, czy usmazenie mi dupy jest zgodne z Konstytucja. To mi sie podoba. Podoba mi sie ich powazanie dla starego Sully'ego. - Przerwal na moment. - Ale nie wiemy jednego. Prawda, Panie Reporterze? -Czego? -Ze sie myla. Nie zmienilbym swojej decyzji, nawet gdyby sam Jezus zstapil z niebios i osobiscie uprzejmie mnie poprosil. Nagle odlozyl sluchawke. Cowart podniosl sie z krzesla. Poszedl do toalety, gdzie przez kilka minut polewal sobie nadgarstki zimna woda, usilujac pozbyc sie naglej goraczki, ktora go owladnela, i spowolnic bicie serca. Jego byla zona rowniez zadzwonila pewnego wieczoru, gdy mial juz wychodzic z pracy, dzien po tym jak wystapil w programie "Nocna Linia". -Matty? - powiedziala Sandy. - Widzielismy cie w telewizji. W jej glosie brzmialo w zwiazku z tym wydarzeniem jakies dziewczece podniecenie, ktore przypomnialo mu o lepszych czasach, gdy byli mlodzi, a ich zwiazek byl jeszcze swiezy. Zaskoczyl go telefon od niej, a jednoczesnie ucieszyl. Poczul cos w rodzaju falszywej skromnej satysfakcji. -Czesc, Sandy. Jak sie masz? -Och, niezle. Robie sie gruba. Ciagle jestem zmeczona. Pamietasz, jak to bylo. Nie za bardzo, pomyslal. Przypomnial sobie, ze gdy byla w ciazy, na ogol pracowal po czternascie godzin dziennie w redakcji dzialu miejskiego. -Jak ci sie podobalo? -To pewnie dla ciebie niezwykle ekscytujace. To byl fantastyczny material. -Caly czas jest. -Co sie stanie z tymi dwoma facetami? -Nie wiem. Sadze, ze Ferguson bedzie mial ponowny proces. Ten drugi... Przerwala mu. -Przerazil mnie. -To porzadnie szurniety czlowiek. -Co sie z nim stanie? -Jesli nie zacznie skladac apelacji, gubernator podpisze zgode na egzekucje, o ile tylko Sad Najwyzszy utrzyma wyrok w mocy. Raczej nie ma watpliwosci, ze tak sie stanie. -Kiedy to nastapi? -Nie wiem. Sad na ogol oglasza swoje decyzje kilka razy. Gdzies przed Nowym Rokiem. Bedzie tylko jedna linijka w calej masie innych decyzji: "Odnosnie do: Stan Floryda przeciwko Blairowi Sullivanowi. Werdykt i wyrok sadowy podtrzymany". Cala sprawa jest dosc bezkrwawa, do czasu jak do wiezienia nadchodzi rozporzadzenie gubernatora. Wiesz, pelno dokumentow, podpisow, oficjalnych pieczeci i tego rodzaju rzeczy, az w koncu komus przypada w udziale usmazenie faceta. Straznicy wiezienni nazywa jato odrobieniem zadania smierci. -Swiat chyba nic na tym nie straci, jak on juz zginie - powiedziala Sandy z nieznacznym drzeniem glosu. Cowart nie odpowiedzial. -A jesli nigdy nie przyzna sie do swojego czynu, co sie stanie z Fergusonem? -Nie wiem. Stan moze go ponownie sadzic. Moze zostac uniewinniony. Moze pozostac w celi smierci. Moze sie wydarzyc cala masa dziwnych rzeczy. -Jesli straca Sullivana, czy kiedykolwiek ktos dowie sie prawdy? -Dowie sie prawdy? Wydaje mi sie, ze juz znamy prawde. Prawda jest taka, ze Ferguson nie powinien siedziec w celi smierci. Ale zeby tej prawdy dowiesc? To calkiem inna sprawa. Naprawde trudna. -A co teraz bedzie z toba? -To co do tej pory. Bede zajmowal sie ta sprawa do konca. Potem bede znowu pisal felietony, az sie zestarzeje, powypadaja mi zeby i w koncu zdecyduja sie przerobic mnie na klej. Tak robia ze starymi konmi wyscigowymi i z felietonistami, wiedzialas? Rozesmiala sie. -Przestan. Dostaniesz Pulitzera. Usmiechnal sie. -Watpie - sklamal. -Tak, dostaniesz. Czuje to. Wtedy pewnie odstawia cie do stajni ogierow. -To by sie nazywalo miec szczescie. -Bedziesz je mial. Zobaczysz, ze dostaniesz. Zasluzyles na to. To byl niesamowity material. Jak w przypadku Pittsa i Lee. Uswiadomil sobie, ze ona rowniez pamietala tamta historie. -Tak. Wiesz, co sie stalo z tamtymi facetami, jak juz sedzia ponownie otworzyl sprawe? Znowu zostali skazani, przez rasistowska lawe przysieglych, rownie glupia jak ta pierwsza. Wydostali sie z celi smierci dopiero po uniewinnieniu przez gubernatora. Ludzie o nich zapomnieli. Zajelo im to dwanascie lat. -Ale sie wydostali, a ten facet dostal Pulitzera. Rozesmial sie. -Masz racje. -Ty tez dostaniesz. I nie zajmie ci to dwunastu lat. -Coz, zobaczymy. -Zostaniesz w "Journalu"? -Nie mam powodu stad odchodzic. -Och, przestan. A jak dostaniesz oferty od "Timesa" albo od "Posta"? -Zobaczymy. Oboje sie rozesmiali. Po chwili milczenia powiedziala: -Zawsze wiedzialam, ze pewnego dnia trafisz na odpowiedni material. Zawsze wiedzialam, ze pewnego dnia ci sie uda. -Co mam odpowiedziec? -Nic. Po prostu wiedzialam, ze ci sie uda. -A co z Becky? Poszla pozniej spac, zeby obejrzec mnie w "Nocnej Linii"? Sandy zawahala sie. -Nie. To o wiele za pozno dla niej... -Moglas to nagrac. -I uslyszalaby, o kim jej tatus rozmawia? O kims kto zamordowal mala dziewczynke? O malej dziewczynce, ktora zgwalcono, a potem uderzono nozem, ile, trzydziesci szesc razy? I wrzucono do bagna? Nie wydaje mi sie, zeby to byl najlepszy pomysl. Miala racje, choc mysl ta byla dla niego strasznie niemila. -Mimo wszystko zaluje, ze nie widziala. -Tutaj jest bezpiecznie - powiedziala Sandy. -Co? -Tutaj jest bezpiecznie. Tampa nie jest wielkim miastem. To znaczy, jest duze, ale jednoczesnie nie jest duze. Tempo zycia wydaje sie tu powolniejsze. I jest zupelnie inaczej niz w Miami. Nie musi wiedziec o malych dziewczynkach, ktore ludzie porywaja, gwalca i zakluwaja nozem na smierc. Przynajmniej jeszcze nie. Moze podrosnac, cieszyc sie dziecinstwem i nie musiec sie martwic przez caly czas. -To znaczy, ty nie musisz sie martwic przez caly czas. -Czy to zle? -Nie. -Wiesz, czego nie potrafie zrozumiec? Dlaczego wszystkim, ktorzy pracuja w gazecie, zawsze sie wydaje, ze zle rzeczy przytrafiaja sie tylko innym. -Wcale tak nie myslimy. -Na to wyglada. Nie chcial sie sprzeczac. -Moze. Zmusila sie do smiechu. -Przepraszam, ze na ciebie najechalam. Naprawde chcialam zadzwonic, zeby ci pogratulowac i powiedziec, ze bylam z ciebie dumna. -Dumna, ale rozwiedziona. Zawahala sie. -Tak. Ale wydawalo mi sie, ze po przyjacielsku. -Przepraszam. To bylo nieladne z mojej strony. -W porzadku. Znowu nastala cisza. -Kiedy mozemy porozmawiac o kolejnej wizycie Becky? -Nie wiem. Bede zajety tym materialem, az cos sie rozstrzygnie. Ale kiedy, nie wiem. -Zadzwonie do ciebie wobec tego. -Dobrze. -I jeszcze raz, gratulacje. -Dzieki. Odlozyl sluchawke i doszedl do wniosku, ze czasami jest glupcem, niezdolnym powiedziec, co chce, wyjawic, czego mu potrzeba. Zly sam na siebie uderzal piescia w biurko. Nastepnie podszedl do okna swojego gabinetu i spojrzal na miasto. Popoludniowy sznur pojazdow zmierzal w strone autostrady, jak niezliczone nerwy organizmu pulsujace pragnieniem udania sie do domu, do rodziny. Poczul, jak ogarnia go samotnosc. Miasto wygladalo jak upieczone pod rozgrzanym, blekitnym niebem, budynki o jasnych kolorach odbijaly sile slonca. Przygladal sie klebowisku samochodow na skrzyzowaniu, manewrujacych jak jakies agresywne, ziemskie robaki. Przyszlo mu na mysl, ze to niebezpieczne. Tu nie jest bezpiecznie. Dwaj kierowcy otworzyli do siebie ogien dwa dni wczesniej po drobnej stluczce, strzelajac zawziecie w samym srodku godzin szczytu; obydwaj byli uzbrojeni w niemal identyczne, kosztowne, dziewieciomilimetrowe polautomatyczne pistolety. Zaden z nich nie zostal ranny, ale przejezdzajacy obok nastolatek dostal rykoszetem w pluco i znajdowal sie w stanie krytycznym w miejscowym szpitalu. To byla typowa historia z Miami, produkt uboczny upalu i przeciwstawnych kultur oraz populacji, dla ktorej pistolety zdawaly sie nieodlaczna czescia stroju. Przypomnial sobie, jak opisywal niemal identyczne wydarzenie dwanascie lat temu. Przypomnial sobie ze dwanascie innych razy, gdy opisywano takie zdarzenie; tak czesto, ze to, co niegdys bylo artykulem na pierwszej stronie, obecnie zmienilo sie w szesc akapitow gdzies w srodku gazety. Pomyslal o corce i zastanowil sie: Dlaczego powinna wiedziec? Dlaczego powinna wiedziec o zle i o okropnych zadzach niektorych ludzi? Nie znal odpowiedzi na to pytanie. Z wejscia do sali rozpraw wypelzaly trzy grube czarne przewody telewizyjne. Kilku operatorow przygotowywalo do nagrywania magnetowidy w hallu, zbierajac material z jedynej kamery, na ktorej zainstalowanie zezwolono w sali rozpraw. Reporterzy prasowi i telewizyjni tloczyli sie w korytarzu; pracownicy telewizji troche modniej ubrani, lepiej uczesani i wyraznie czysciejsi niz ich konkurenci z gazet, ktorzy przyjeli odrobine niedbaly wyglad, aby wyraznie sie odrozniac. -Przybyli tlumnie - powiedzial idacy obok niego fotograf, manipulujac przy obiektywie na swojej leice. - Nikt nie chce przegapic tego baletu. Od ukazania sie artykulow minelo jakies dziesiec tygodni. Z powodu sprzeciwow i roznych manewrow dwukrotnie odkladano rozprawe. Na zewnatrz sadu silne slonce Florydy energicznie opiekalo ziemie. Wewnatrz nowoczesnego budynku bylo chlodno. Glosy niosly sie i odbijaly echem od wysokich sufitow, wiec ludzie rozmawiali na ogol szeptem, nawet gdy nie musieli. Obok szerokich brazowych drzwi do sali rozpraw znajdowala sie niewielka tabliczka wypisana zlotymi literami: SEDZIA SADU OKREGOWEGO HARLEY TRENCH. -To ten facet, ktory nazwal go dzika bestia? - spytal fotograf. -Wlasnie. -Wydaje mi sie, ze chyba nie cieszy go za bardzo widok tego wszystkiego. - Fotograf pomachal aparatem w strone tlumu reporterow i kamerzystow. -Mylisz sie. To rok wyborow. Bedzie bardzo zadowolony z takiej reklamy. -Ale tylko jesli podejmie wlasciwa decyzje. -Taka jakiej chce tlum. -Watpie, czy beda podobne. Cowart przytaknal. -Ja tez nie sadze. Ale nigdy nie wiadomo. Zaloze sie, ze siedzi teraz w swoim gabinecie, dzwoni do wszystkich miejscowych politykow stad do granicy Alabamy i probuje ustalic, co ma zrobic. Fotograf rozesmial sie. -A oni pewnie dzwonia do wszystkich pracownikow terenowych i probuja ustalic, co mu odpowiedziec. Co sadzisz, Matty? Uwazasz, ze go wypusci, czy nie? -Nie mam pojecia. W glebi korytarza ujrzal grupe odzianych w dzinsy mlodych ludzi, otaczajacych starszego, niskiego, czarnego mezczyzne, ubranego w garnitur. -Zrob im zdjecie - powiedzial do fotografa - oni sa z grupy dzialajacej przeciwko karze smierci i chca narobic troche halasu. -A gdzie Ku-Klux-Klan? -Pewnie gdzies tutaj. Juz nie sa tak doskonale zorganizowani, moze sie spoznia. Albo moze poszli pod niewlasciwy adres. -Moze pomylily im sie dni. Pewnie byli tutaj wczoraj, znudzili sie, zniechecili i poszli. Obydwaj sie zasmiali. -Ale tu bedzie zoo - powiedzial Cowart. Fotograf zatrzymal sie na chwile. -Tak. A oto tygrysy czyhajace na twoj ogon. Wskazal reka i Cowart dostrzegl Tanny'ego Browna i Bruce'a Wilcoxa opartych niedbale o sciane, probujacych pozostac poza zasiegiem kamerzystow. Zawahal sie, po czym powiedzial: -Moze w takim razie zajrzymy do kryjowki tygrysa. - I podszedl zwawo do dwoch mezczyzn. Bruce Wilcox odwrocil sie na piecie, witajac Cowarta plecami swojej sportowej marynarki. Ale Tanny Brown odsunal sie od sciany i skinal glowa w powsciagliwym pozdrowieniu. -Coz, panie Cowart. Z pewnoscia narobil pan nieco zamieszania. -Zdarza sie, poruczniku. -I jest pan zadowolony? -Po prostu wykonuje swoja prace. Tak jak pan. Tak jak Wilcox. Brown minal wzrokiem Cowarta i popatrzyl na fotografa. -Hej, ty! Nastepnym razem sprobuj zlapac moj prawy profil. Wygladam wtedy o dziesiec lat mlodziej i gdy dzieci to widza, ciesza sie znacznie bardziej. Uwazaja, ze zaczynam byc na to wszystko za stary. A to tylko pogarsza sprawe, wiec komu to potrzebne? Brown z usmiechem odwrocil sie lekko, zeby zademonstrowac fotografowi prawy policzek. -Widzisz? - powiedzial. - Duzo lepiej niz to stare posepne ujecie z zaskoczenia, ktore wtedy zrobiles. -Przepraszam za to. Policjant wzruszyl ramionami. -Kazdy pilnuje swojej dzialki. -Dlaczego nie odpowiadal pan na moje telefony? - spytal Cowart. -Nie mielismy juz wiecej o czym mowic. Cowart potrzasnal glowa. -A Blair Sullivan? -On tego nie zrobil - odparl Brown. -Skad moze pan byc tego taki pewien? -Nie moge. Jeszcze nie. Ale po prostu czuje, ze nie. To wszystko. -Myli sie pan - powiedzial cicho Cowart. - Jest motyw. Okazja. Powszechnie znane upodobania. Zna pan tego czlowieka. Nie moze pan sobie wyobrazic, ze to on popelnil te zbrodnie? A co z nozem w drenie? Porucznik znowu wzruszyl ramionami. -Moge sobie wyobrazic, ze on to zrobil. Oczywiscie. Ale to gowno znaczy. -Znowu instynkt, poruczniku? Tanny Brown rozesmial sie, zanim podjal dalej: -Nie mam zamiaru dalej z panem rozmawiac o podstawowych aspektach sprawy. - Mowil tonem czlowieka, ktory zeznawal setki razy, przed setkami sedziow. - Zobaczymy, co sie tam bedzie dzialo. - Wskazal sale rozpraw. - Potem moze porozmawiamy. Detektyw Wilcox odwrocil sie w tym momencie wpatrujac sie w Tanny'ego Browna. -Wtedy porozmawiasz! Wtedy! Nie wierze, ze chcesz poswiecic temu skurwielowi czas po tym, jak tak nas zrobil. Przez niego wyszlismy na... Porucznik podniosl dlon. -Nie mow, na co przez niego wyszlismy. Mam juz tego dosyc. - Odwrocil sie do Cowarta. - Jak juz sie skonczy to cyrkowe przedstawienie, niech sie pan ze mna skontaktuje. Znowu porozmawiamy. Ale jedna sprawa... -Jaka? -Pamieta pan ostatnia rzecz, jaka panu powiedzialem? -Oczywiscie - odparl Cowart - powiedzial mi pan, ze mam sie pierdolic. Tanny Brown usmiechnal sie. -Wlasnie - powiedzial cicho - i niech pan sie trzyma tej wskazowki. - Przerwal i dodal: - Tym razem dal sie pan zlapac, panie Cowart. Wilcox parsknal smiechem i poklepal kolege po plecach. Zrobil z piesci i palca wskazujacego pistolet, wycelowal w Cowarta i dramatycznie powiedzial: -Bum! Po czym dwaj detektywi odeszli w strone sali rozpraw, pozostawiajac Cowarta i fotografa w korytarzu. Robert Earl Ferguson wkroczyl do sali rozpraw w asyscie dwoch straznikow wieziennych w szarych mundurach, ubrany w nowy garnitur w cienkie paski i niosac zolty notes prawniczy. Cowart uslyszal, jak jakis inny dziennikarz wymamrotal: "Wyglada, jakby sie wybieral z powrotem na studia prawnicze", i obserwowal, jak Ferguson uscisnal dlon Royowi Blackowi i jego mlodemu asystentowi, rzucil jedno piorunujace spojrzenie w strone Browna i Wilcoxa, skinal glowa Cowartowi, po czym odwrocil sie i czekal na przybycie sedziego. Wkrotce kazano zebranym w sali sadowej wstac. Sedzia Harley Trench byl niskim, kraglym mezczyzna o srebrzysto-siwych wlosach z lysina na czubku glowy, przypominajaca tonsure mnicha. Otaczala go aura jakiejs urzedowosci, rutynowej obowiazkowosci, gdy sprawnie rozlozyl dokumenty na stole przed soba, po czym spojrzal na adwokatow, powoli wyjmujac spod togi pare okularow w drucianych oprawkach i umieszczajac je na nosie, co dalo mu wyglad tlustego kruka. -Dobrze. Czy mozemy juz zaczynac? - powiedzial szybko, wykonujac gest w strone Roya Blacka. Obronca wstal z miejsca. Byl wysoki i szczuply, a wlosy zawijaly mu sie w loki daleko ponizej kolnierzyka koszuli. Poruszal sie z przesadna teatralna maniera, gestykulujac w miare mowienia. Cowart pomyslal, ze nie uda mu sie zbytnio wzruszyc niskiego mezczyzny za stolem, ktorego marsowa mina poglebiala sie z kazdym slowem. -Znalezlismy sie tutaj, Wysoki Sadzie, na wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. Ten wniosek przybiera kilka form. Twierdzimy, ze w sprawie pojawily sie nowe dowody uniewinniajace; uwazamy, ze w chwili kiedy te nowe dowody uniewinniajace zostana przedstawione, przysiegli nie beda mieli innej mozliwosci, jak powrocic do werdyktu stwierdzajacego niewinnosc, jako ze nabiora powaznych watpliwosci, iz to pan Ferguson zabil Joanie Shriver. Twierdzimy rowniez, ze sad mylil sie biorac uprzednio pod uwage przyznanie sie do winy, ktore rzekomo zlozyl pan Ferguson. Adwokat odwrocil sie w strone detektywow, gdy wymawial slowo "rzekomo", przeciagajac je, napelniajac sarkazmem. -Czy to nie jest sprawa dla sadu apelacyjnego? - spytal z ozywieniem sedzia. -Nie, prosze Wysokiego Sadu. Opierajac sie na aktach Rivkind, trzysta dwadziescia Floryda dwanascie z 1978 roku, oraz dokumentu stan Floryda przeciw Starke, dwiescie jedenascie Floryda trzynascie z roku 1982, jak i innych, z szacunkiem prosimy o wziecie pod uwage, iz to wlasnie w tym sadzie nie zostaly przedstawione wszystkie dowody, kiedy Wysoki Sad wydawal orzeczenie... -Sprzeciw! Cowart zobaczyl, ze zerwal sie z miejsca zastepca adwokata stanowego. Byl mlodym mezczyzna przed trzydziestka, prawdopodobnie zaledwie kilka lat po ukonczeniu szkoly prawniczej. Mial na sobie trzyczesciowy bezowy garnitur i mowil urywanymi, krotkimi zdaniami. Krazylo sporo domyslow na temat faktu przydzielenia mu tej sprawy. Biorac pod uwage szeroki rozglos i zainteresowanie, powszechnie przypuszczano, ze adwokat stanowy okregu Escambia sam zajmie sie ta sprawa, aby poprzez prestiz uwypuklic opinie stanu. Gdy mlody adwokat pojawil sie sam, doswiadczeni reporterzy ze zrozumieniem pokiwali glowami. Nazywal sie Boylan i odmowil nawet podania Cowartowi godziny, o ktorej miala sie rozpoczac rozprawa. -Pan Black sugeruje, ze wladze stanowe zatrzymaly dla siebie posiadane informacje. Jest to absolutnie nieprawda. Wysoki Sadzie, to jest sprawa do rozstrzygniecia przez sad apelacyjny. -Wysoki Sadzie, czy moglbym skonczyc? -Prosze bardzo, panie Black. Sprzeciw oddalony. Boylan usiadl, a Black kontynuowal: -Twierdzimy, Wysoki Sadzie, ze wynik procesu bylby inny i ze stan, bez rzekomego przyznania sie pana Fergusona do winy, nie bylby w mocy prowadzic dalszego postepowania w tej sprawie. Co najgorsze, Wysoki Sadzie, gdyby zapoznano wowczas lawe przysieglych z prawda, obronca pana Fergusona mialby silny dowod do przedstawienia tam obecnym. -Rozumiem - odparl sedzia i podniosl dlon, aby uciszyc ewentualne dalsze wywody obrony. - Panie Boylan? -Wysoki Sadzie, stan twierdzi, ze to jest sprawa dla sadu apelacyjnego. Jesli chodzi o nowe dowody, prosze Wysokiego Sadu, oswiadczenia prasowe nie sa dowodami bonafide uznawanymi przez prawo. -Dlaczego nie? - spytal krotko sedzia, patrzac chmurnie na oskarzyciela. - Dlaczego takie oswiadczenia maja byc mniej istotne, o ile obrona dowiedzie, ze mialy one miejsce? Oczywiscie nie mam pojecia, jak maja zamiar tego dokonac, ale dlaczego nie mieliby miec mozliwosci sprobowania? -Utrzymujemy, Wysoki Sadzie, ze sa one jedynie pogloskami i nie powinno sie ich brac pod uwage. Sedzia potrzasnal glowa. -Jest cala masa wyjatkow od definicji pogloski, panie Boylan. Wie pan o tym. Byl pan w tym sadzie tydzien temu i zajmowal zupelnie przeciwne stanowisko. - Sedzia powiodl wzrokiem po zgromadzonych. - Wyslucham sprawy - powiedzial krotko. - Wprowadzic pierwszego swiadka. -To jest to - szepnal Cowart do fotografa. -Co? -Skoro poprowadzi rozprawe, to znaczy, ze juz zdecydowal. Fotograf wzruszyl ramionami. Wozny sadowy wstal i oznajmil: -Detektyw Bruce Wilcox. Gdy Wilcox byl zaprzysiegany, asystent adwokata stanowego wstal i powiedzial: -Wysoki Sadzie, na sali rozpraw widze obecnych innych swiadkow. Wydaje mi sie, ze powinno zostac zastosowane prawo odosobnienia swiadka. Sedzia skinal glowa i powiedzial: -Wszyscy swiadkowie proszeni sa o opuszczenie sali. Cowart zobaczyl, ze Tanny Brown wstaje i wychodzi z sali rozpraw. Powiodl oczami za detektywem kroczacym przejsciem pomiedzy rzedami krzesel. Za nim wyszedl nizszy mezczyzna, w ktorym Cowart rozpoznal asystenta lekarza sadowego. Ku swojemu zaskoczeniu zauwazyl tez urzednika z wiezienia stanowego, ktorego pamietal ze swoich wizyt w celi smierci. Gdy sie odwrocil, zobaczyl, ze prokurator wskazuje na niego. -Czy pan Cowart nie jest swiadkiem? -Tym razem nie - odpowiedzial Roy Black z lekkim usmiechem. Prokurator zaczal cos mowic i urwal. Sedzia pochylil sie do przodu i odezwal z lekka ozywionym, niedowierzajacym tonem: -Nie zamierza pan powolac pana Cowarta na swiadka? -Tym razem nie, prosze Wysokiego Sadu. Nie zamierzamy rowniez powolywac pana ani pani Shriver. Wykonal ruch w strone pierwszego rzedu, gdzie ze stoickim spokojem siedzieli rodzice zamordowanej dziewczynki, probujac patrzec przed siebie, probujac zignorowac kamery telewizyjne, ktore odwrocily sie w ich strone wraz ze spojrzeniami wszystkich widzow. Sedzia wzruszyl ramionami. -Prosze dalej - powiedzial. Obronca wszedl na podest dla mowcy i zawahal sie chwile, zanim zwrocil sie do detektywa Wilcoxa, ktory usiadl w lozy dla swiadkow, lekko pochylony do przodu, z dlonmi opartymi o barierke, jak czlowiek czekajacy na rozpoczecie wyscigu. Najpierw prawnik przygotowywal scene. Kazal detektywowi opisac okolicznosci towarzyszace aresztowaniu Fergusona. Zmusil detektywa do przyznania, ze Ferguson oddal sie w ich rece bez zadnego sprzeciwu. Zmusil go do przyznania, ze poczatkowo jedynym powiazaniem z Fergusonem bylo podobienstwo samochodow. W koncu spytal: -Wiec zostal aresztowany z powodu samochodu? -Nie, prosze pana. Wlasciwie nie zostal aresztowany do momentu, kiedy przyznal sie do popelnienia zbrodni. -Ale to zdarzylo sie jakis czas po tym, jak zostal zatrzymany? Ponad dwadziescia cztery godziny pozniej, czy tak? -Tak. -I sadzi pan, iz wiedzial, ze moze odejsc w dowolnym momencie przesluchania? -Nie zglosil checi odejscia. -Czy sadzi pan, ze byl swiadom tego, ze ma takie prawo? -Nie wiem, czy byl tego swiadom. -Porozmawiajmy o przesluchaniu. Czy przypomina pan sobie, jak pan zeznawal w tej sali podczas podobnej rozprawy trzy lata temu? -Tak. -Czy pamieta pan, jak pan Burns zapytal: "Czy uderzyl pan pana Fergusona w trakcie skladania zeznan?", a pan odpowiedzial: "Nie uderzylem". Czy to oswiadczenie bylo zgodne z prawda? -Tak. -Czy jest panu znana seria artykulow zwiazanych z ta sprawa, ktora pojawila sie kilka tygodni temu na lamach "The Miami Journal"? -Tak. -Chcialbym panu przeczytac jeden fragment. Cytuje: "Detektywi zaprzeczyli, ze pobili Fergusona w celu uzyskania przyznania sie do winy. Ale oswiadczyli, ze na poczatku przesluchania detektyw Wilcox klepnal go w twarz". Czy znany jest panu ten tekst prasowy? -Tak. -Czy jest on zgodny z prawda? -Tak. Roy Black, poirytowany nagle, zaczal chodzic po podium. -Co w takim razie jest prawda? Detektyw Wilcox odchylil sie do tylu i pozwolil sobie na przybranie niemal niewidocznego usmieszku. -Obydwa te twierdzenia sa prawda. Prawda jest, ze dwukrotnie klepnalem pana Fergusona na poczatku przesluchania. Otwarta dlonia. Lekko. Stalo sie tak, gdy obrzucil mnie niestosownymi epitetami i przez chwile nie moglem zapanowac nad swoim temperamentem, prosze pana. Ale od tego momentu do chwili zlozenia zeznania minely godziny. Niemal caly dzien. W ciagu tego czasu zartowalismy i rozmawialismy po przyjacielsku. Otrzymal pozywienie i mozliwosc odpoczynku. Nigdy nie wyrazil checi skontaktowania sie z adwokatem ani udania sie do domu. Mialem wrazenie, ze gdy sie przyznal, wyraznie mu ulzylo. Detektyw Wilcox rzucil spojrzenie w strone Fergusona, ktory mial nachmurzona mine, krecil przeczaco glowa i zapisywal cos w swoim notesie. Przez chwile jego wzrok spotkal sie ze wzrokiem Cowarta i usmiechnal sie. W dalszych pytaniach Blacka mozna bylo wyczuc zlosc. -Po tym jak go pan uderzyl, detektywie, co wedlug pana sadzil? Czy mysli pan, ze przypuszczal, iz nie jest aresztowany? Ze moze odejsc? Czy moze sadzil, ze zostanie bardziej pobity? -Nie wiem. -Jak sie zachowal po tym, jak go pan uderzyl? -Nabral wiecej szacunku. Nie wydawalo sie, zeby przykladal do tego jakas specjalna wage. -I co dalej? -Przeprosilem go na prosbe oficera przelozonego. -Jestem przekonany, ze patrzac na to z perspektywy celi smierci, te przeprosiny mialy ogromne znaczenie - stwierdzil prawnik kpiaco. -Sprzeciw! - Boylan podniosl sie powoli. -Wycofuje te uwage - odparl Black. -Dobrze - powiedzial sedzia. - Doskonale. - Wpatrywal sie intensywnie w obronce. -Nie mam wiecej pytan. -A stan? -Tak, prosze Wysokiego Sadu. Detektywie Wilcox, czy mial pan juz wczesniej okazje spisywac zeznania osob przyznajacych sie do popelnienia przestepstwa? -Tak. Wiele razy. -Ile z nich zostalo podwazone? -Zadne. -Sprzeciw! To nie ma znaczenia dla sprawy! -Sprzeciw podtrzymany. Prosze kontynuowac. -Jeszcze raz chcialem sie upewnic, powiedzial pan, ze pan Ferguson w koncu przyznal sie okolo dwadziescia cztery godziny po tym, jak zostal poproszony o zlozenie zeznania? -Zgadza sie. -A rzekome uderzenie mialo miejsce w... -Chyba w ciagu pierwszych pieciu minut. -Czy zostaly zastosowane przeciwko panu Fergusonowi jakies inne grozby fizyczne? -Zadne. -Grozby slowne? -Zadne. -Jakiekolwiek inne grozby? -Nie. -Dziekuje. - Prokurator usiadl. Wilcox wstal i przeszedl przez sale, przyjmujac srogi wyraz twarzy, az do momentu gdy minal kamery telewizyjne i znowu rozpromienil sie w usmiechu. Tanny Brown zeznawal nastepny. Powoli, bez zdenerwowania zajal miejsce, ze spokojna mina kogos, kto nieraz znajdowal sie w takiej sytuacji. Cowart przysluchiwal sie uwaznie, jak policjant objasnial trudnosci zwiazane ze sprawa i powiedzial sedziemu, ze samochod byl pierwszym i wlasciwie jedynym dowodem, na ktorym mogli sie oprzec. Powiedzial, ze gdy przybyli do chaty jego babki, Ferguson byl zdenerwowany, zniecierpliwiony i wykretny; wykonywal gwaltowne, ukradkowe ruchy i odmowil wyjasnienia, dlaczego tak pilnie myje samochod, czy tez zadowalajacego wyjasnienia, gdzie znajduje sie brakujacy fragment dywanika. Stwierdzil, ze to widoczne zdenerwowanie spowodowalo, iz nabral podejrzen, ze Ferguson cos ukrywa. Przyznal, ze Ferguson zostal dwukrotnie uderzony w twarz. Nic poza tym. Jego slowa brzmialy jak echo slow jego wspolpracownika: -Detektyw Wilcox dwukrotnie uderzyl podejrzanego otwarta dlonia. Lekko. Po tym wydarzeniu podejrzany przejawial wiecej szacunku. Jednak osobiscie go przeprosilem i nalegalem, aby detektyw Wilcox uczynil to samo. -Jaki byl skutek tych przeprosin? -Wydawalo sie, jakby podejrzany stal sie troche mniej spiety. Nie odnioslem wrazenia, zeby ten policzek mial dla pana Fergusona jakies wielkie znaczenie. -Z pewnoscia. Teraz ma on wieksze znaczenie, prawda, poruczniku? Tanny Brown zastanowil sie, zanim udzielil odpowiedzi na gniewnie zadane pytanie. -Zgadza sie. Teraz ma to znacznie wieksze znaczenie. -I oczywiscie podczas tego przesluchania ani razu nie wyciagnal pan rewolweru i nie wymierzyl w mojego klienta? -Nie, prosze pana. -Nigdy nie pociagnal pan za spust, przy pustym bebenku, i nie kazal mu przyznac sie do winy? -Nie, prosze pana. -Nigdy nie grozil mu pan utrata zycia? -Nie, prosze pana. -Wedlug pana, oswiadczenie, ktore zlozyl, bylo w pelni dobrowolne. -Tak. -Prosze wstac, panie poruczniku. -Slucham pana? -Prosze wstac i podejsc tutaj. Tanny Brown spelnil prosbe. Obronca podszedl i schwycil krzeslo zza swojego stolu. Prokurator wstal. -Prosze Wysokiego Sadu, nie widze celowosci tego zachowania. Sedzia pochylil sie do przodu. -Panie Black? -Prosze o chwile cierpliwosci... Sedzia spojrzal na kamere telewizyjna, ktora odwrocila sie w strone detektywa. -Dobrze. Ale prosze przejsc do rzeczy. -Prosze tutaj stanac, poruczniku. Tanny Brown stanal swobodnie posrodku sali, czekal z dlonmi splecionymi za plecami. Black odwrocil sie do Fergusona i skinal glowa. Wiezien wstal i szybkim krokiem wyszedl zza stolu obrony. Przez chwile stal obok porucznika, wystarczajaco dlugo, zeby wszyscy zobaczyli roznice w budowie obydwu mezczyzn. Nastepnie usiadl na krzesle. Efekt byl natychmiastowy: Tanny Brown wygladal przy nim jak olbrzym. -Gdy siedzial tam, skuty i pozostawiony samemu sobie, nie sadzi pan, ze obawial sie o swoje zycie? -Nie. -Nie? Dziekuje. Prosze wrocic na swoje miejsce. Cowart usmiechnal sie. Troche teatru dla prasy, pomyslal. Te zdjecia pojawia sie we wszystkich wiadomosciach wieczornych; wielki detektyw gorujacy nad drobnym, niskim czlowiekiem. Nie bedzie to mialo zadnego wplywu na decyzje sedziego, ale zdal sobie sprawe, ze Roy Black gra tutaj nie tylko przed nim. -Przejdzmy do czegos innego, poruczniku. -Dobrze. -Czy przypomina pan sobie sytuacje, gdy dostarczono panu noz, ktory zostal znaleziony pod drenem odplywowym dziesiec kilometrow od miejsca popelnienia zbrodni? -Tak. -W jaki sposob trafil do pana ten noz? -Znalazl go pan Cowart z "The Miami Journal". -A jaki wynik przynioslo zbadanie tego noza? -Grupa krwi byla zgodna z grupa krwi denatki. -Kto wykonal testy? -Laboratoria FBI. -I do jakiego wniosku pan doszedl? -Ze noz ten mogl byc bronia uzyta do dokonania morderstwa. Cowart pisal w szalonym tempie, inni reporterzy byli zajeci tym samym. -Czyj to byl noz, poruczniku? -Nie jestesmy tego w stanie okreslic. Nie bylo na nim odciskow palcow ani zadnych znakow charakterystycznych. -Skad wiec dziennikarz wiedzial, gdzie go szukac? -Nie mam pojecia. -Czy slyszal pan o czlowieku nazwiskiem Blair Sullivan? -Tak. Popelnil kilka morderstw. -Czy kiedykolwiek wystepowal jako podejrzany w tej sprawie? -Nie. -Czy obecnie wystepuje w takim charakterze? -Nie. -A czy przebywal w okregu Escambia, w czasie kiedy zamordowano Joanie Shriver? Tanny Brown zawahal sie, po czym odpowiedzial: -Tak. -Czy wie pan, ze to pan Sullivan powiedzial panu Cowartowi, gdzie szukac tego noza? -Przeczytalem o tym w artykule prasowym. Ale dla mnie to tylko jedna z wielu niekoniecznie wiarygodnych wiadomosci, jakie zamieszcza prasa. -Oczywiscie. Czy usilowal pan porozmawiac z panem Sullivanem w zwiazku z ta sprawa? -Tak. Odmowil wspolpracy. -W jaki sposob odmowil wspolpracy? -Smial sie z nas i nie chcial zlozyc zeznania. -Co dokladnie powiedzial, gdy odmowil zlozenia zeznania? I jak do tego doszlo? Tanny Brown zacisnal zeby i z wsciekloscia popatrzyl na adwokata. -Chyba zadalem panu pytanie, poruczniku. -Zwrocilismy sie do niego w jego celi w wiezieniu stanowym w Starke. Wraz z detektywem Wilcoxem powiedzielismy mu, po co tam przyjechalismy, i poinformowalismy go o przyslugujacych mu prawach. Pokazal nam tylna czesc ciala i powiedzial: "Odmawiam odpowiedzi na wasze pytania, gdyz moje wypowiedzi moga zostac wykorzystane przeciwko mnie". -Piata Poprawka do Konstytucji. -Tak, prosze pana. -Ile razy to powtorzyl? -Nie wiem. Kilkanascie. -Czy wypowiedzial te slowa normalnym tonem? Tanny Brown poruszyl sie na krzesle w lozy dla swiadka i pierwszy raz okazal zaklopotanie. Matthew Cowart przygladal mu sie uwaznie. Wiedzial, ze detektyw toczy ze soba wewnetrzna walke. -Nie, prosze pana. Nie powiedzial tego normalnym tonem. -A jakim, poruczniku? Tanny Brown sposepnial. -Zaspiewal. Najpierw na wesola nute, jak piosenke z przedszkola. A potem, jak opuszczalismy wiezienie, wydzieral sie, ile mial mocy w plucach. -Spiewal? -Tak - odpowiedzial Brown powoli, z wsciekloscia. - I smial sie. -Dziekuje, poruczniku. Gdy wielkolud schodzil z podium, zaciskal piesci i wszyscy zgromadzeni w sali widzieli, jak mial ze zlosci napiete miesnie szyi. Ale w goraczkowej atmosferze procesu pozostalo wyobrazenie mordercy zamknietego w celi i wyspiewujacego odmowe wspolpracy. Jak zamkniety w klatce ptak przedrzezniacz. Asystent lekarza sadowego szybko zlozyl zeznanie, przedstawiajac szczegoly dotyczace noza, ktore Brown wczesniej przedstawil w zarysie. Nastepnie nadeszla kolej Fergusona. Cowart zwrocil uwage na pewny siebie sposob, w jaki skazaniec przeszedl przez sale i zajal miejsce garbiac sie przy tym nieco, jakby chylil sie ku pytaniom zadawanym przez adwokata. Ferguson mowil przyciszonym glosem, odpowiadajac szybko, lecz spokojnie, jakby chcial zwracac na siebie jak najmniejsza uwage. Nie spieszyl sie i odpowiadal dokladnie. Swietnie przygotowany, pomyslal Cowart. Przypomnial sobie opis zachowania Fergusona podczas jego procesu; oczy rozbiegane jakby szukal miejsca, gdzie moglby sie skryc przed faktami, o ktorych mowili swiadkowie. Cowart stwierdzil, ze tym razem bylo zupelnie inaczej. Zapisal to w swoim notesie, zeby pozniej pamietac o tej odmianie. Sluchal, jak Brown sprawnie przeprowadzil Fergusona przez znana juz opowiesc o wymuszonym zeznaniu. Ferguson ponownie opowiedzial, jak go bito i straszono rewolwerem. Nastepnie opowiedzial, jak go umieszczono w celi smierci i w koncu jak w sasiedniej celi znalazl sie Blair Sullivan. -I co panu powiedzial Blair Sullivan? -Sprzeciw! Pytanie bezposrednie! - Glos prokuratora byl stanowczy i pewny siebie. -Sprzeciw utrzymany. -Dobrze - zgodzil sie bez oporu Black. - Czy odbyl pan rozmowe z panem Sullivanem? -Tak. -Jaki byl efekt tej rozmowy? -Bardzo sie zdenerwowalem i usilowalem go zaatakowac. Zostalismy umieszczeni w roznych blokach wiezienia. -Jakie dzialania podjal pan na skutek tej rozmowy? -Napisalem do pana Cowarta z "The Miami Journal". -I co pan mu w koncu powiedzial? -Powiedzialem mu, ze Blair Sullivan zabil Joanie Shriver. -Sprzeciw! -Na jakiej podstawie? Sedzia podniosl reke. -Wyslucham tego. Dlatego wlasnie tu jestesmy. - Skinal glowa w strone obroncy. Black przerwal na chwile, z na wpol otwartymi ustami, jakby ocenial ruch powietrza w sali; niemal jakby chcial wyczuc, jaki obrot przyjmuje sprawa. -Nie mam w tej chwili wiecej pytan. Mlody prokurator wyskoczyl na podium wyraznie rozgniewany. -Jaki ma pan dowod, ze to sie faktycznie wydarzylo? -Zaden. Wiem tylko, ze pan Cowart rozmawial z panem Sullivanem, po czym udalo mu sie odszukac noz. -Oczekuje pan, ze ten sad uwierzy, iz ktos wyznal panu w celi popelnienie morderstwa? -To juz sie zdarzalo nieraz. -To nie jest odpowiedz na pytanie. -Niczego nie oczekuje. -Kiedy przyznal sie pan do zabojstwa Joanie Shriver, mowil pan wtedy prawde, czy tak? -Nie. -Ale zeznawal pan pod przysiega, tak? -Tak. -I grozi panu za to przestepstwo kara smierci, tak? -Tak. -I bylby pan zdolny do klamstwa, zeby ratowac skore, czyz nie tak? Gdy to pytanie zawislo w powietrzu, Cowart zobaczyl, jak Ferguson szybko spojrzal na Blacka. Zobaczyl, jak grymas obroncy przeszedl w delikatny, pewny siebie usmiech, i dostrzegl, jak niezauwazalnie przytaknal w strone mezczyzny na podium. Wiedzieli, ze padnie takie pytanie, pomyslal. Ferguson gleboko wciagnal powietrze. -Bylby pan w stanie sklamac, zeby zachowac zycie, panie Ferguson, czy tak? -Tak - odparl powoli Ferguson. - Bylbym. -Dziekuje - powiedzial Boylan, podnoszac sterte papierow. -Ale nie klamie - dodal Ferguson, w momencie gdy prokurator odwracal sie w strone swojego miejsca, co sprawilo, ze zatrzymal sie niezgrabnie. -Nie klamie pan w tej chwili? -Zgadza sie. -Mimo ze zalezy od tego pana zycie? -Moje zycie zalezy od prawdy, panie Boylan - odparl Ferguson. Prokurator ruszyl gniewnie, jakby mial zamiar rzucic sie na wieznia i opanowal sie dopiero w ostatniej chwili. -Oczywiscie, ze tak - odpowiedzial kpiaco. - Nie mam wiecej pytan. Zapanowala chwilowa cisza, podczas gdy Ferguson wracal na swoje miejsce za stolem obrony. -Czy jeszcze cos, panie Black? - spytal sedzia. -Tak. Ostatni swiadek. Wzywam do zlozenia zeznan pana Normana Simsa. Za kilka chwil przez sale przeszedl malutki mezczyzna o piaskowych wlosach, ubrany w zle skrojony brazowy garnitur, w okularach na nosie. Zajal miejsce w lozy dla swiadka. Black niemal wskoczyl na podium. -Panie Sims, czy zechce sie pan przedstawic sadowi? -Nazywam sie Norman Sims. Jestem mlodszym nadzorca w wiezieniu stanowym Starke. -Jakie pelni pan tam obowiazki? Mezczyzna zawahal sie. Mowil powoli, z lekkim akcentem. -Czy mam wymienic wszystko, co robie? Black potrzasnal glowa. -Przepraszam, panie Sims. Niechze to ujme inaczej: Czy do pana obowiazkow nalezy przegladanie i cenzura poczty, ktora przychodzi do pensjonariuszy celi smierci i jest przez nich wysylana? -Nie lubie tego slowa... -Cenzor? -Wlasnie. Przegladam korespondencje. Od czasu do czasu mamy powody, zeby cos zatrzymac. Na ogol jest to kontrabanda. Nikogo natomiast nie powstrzymuje od pisania tego, co chce napisac. -Ale w przypadku pana Blaira Sullivana... -To szczegolny przypadek, prosze pana. -Co on robi? -Pisze wstretne listy do rodzin swoich ofiar. -Co pan robi z tymi listami? -Przy okazji kazdego listu probowalem skontaktowac sie z rodzina, do ktorej byl adresowany. Informuje ich o listach i pytam, czy zycza sobie je otrzymac. Nadmieniam, co w nich jest zawarte. Wiekszosc nie zyczy sobie ich ogladac. -Bardzo dobrze. Nawet swietnie. Czy pan Sullivan wie, ze zatrzymuje pan jego korespondencje? -Nie wiem. Prawdopodobnie tak. Wydaje sie wiedziec o kazdej cholernej rzeczy, jaka ma miejsce w tym wiezieniu. Przepraszam, Wysoki Sadzie. Sedzia skinal glowa, a Black kontynuowal - Czy zdarzylo sie panu zatrzymac jakis list w ciagu minionych trzech tygodni? -Tak, prosze pana. -Do kogo byl adresowany? -Do panstwa Shriver, tutaj w Pachouli. Black zwawo przeszedl przez sale i pokazal swiadkowi kartke papieru. -Czy to ten list? Nadzorca zastanawial sie przez chwile. -Tak, prosze pana. Na gorze widnieja moje inicjaly i stempel. Napisalem na nim rowniez uwage dotyczaca mojej rozmowy z panstwem Shriver. Jak im powiedzialem, mniej wiecej, czego dotyczy list, nie chcieli go ogladac. Black wzial list, wreczyl go urzednikowi sadowemu, ktory zaznaczyl go jako przedstawiony przed sadem i wreczyl z powrotem swiadkowi. Black zaczal zadawac jakies pytanie i nagle przerwal. Odwrocil sie od sedziego i swiadka, i podszedl do barierki, przy ktorej siedzieli panstwo Shriver. Cowart uslyszal, jak szepce: -Poprosze, zeby odczytal ten list. To moze byc nieprzyjemne. Przykro mi. Jesli chca panstwo wyjsc, to jest to odpowiedni moment. Dopilnuje, zeby zatrzymano dla panstwa te miejsca, w razie gdybyscie zamierzali wrocic. Poufny ton jego glosu, tak rozny od oficjalnego tonu, jakim zadawal pytania, zdziwil Cowarta. Panstwo Shriver przytakneli i zaczeli sie naradzac. Po chwili potezny mezczyzna wstal i wzial zone za reke. Gdy wychodzili, w sali rozpraw panowala cisza. Ich kroki odbijaly sie lekkim echem, a drzwi zamknely sie za nimi ze skrzypnieciem. Black przerwal, odprowadzajac ich wzrokiem, po czym odczekal jeszcze sekunde, az zamknely sie drzwi. Nieznacznie skinal glowa. -Panie Sims, prosze odczytac list. Swiadek odkaszlnal i zwrocil sie w strone sedziego. -Jest nieco sprosny, prosze Wysokiego Sadu. Nie wiem, czy... Sedzia przerwal: -Prosze przeczytac list. Swiadek pochylil sie lekko i zerkal przez okulary. Czytal szybkim, pelnym zazenowania glosem, jakajac sie przy obscenicznych wyrazeniach. -... Droga Pani i Panie Shriver. Zle, ze nie napisalem do Was wczesniej, ale bylem niezwykle zajety przygotowaniami do smierci. Chcialbym tylko, zebyscie wiedzieli, jak cudownie pieprzylo mi sie Wasza mala coreczke. Wciskanie kutasa w jej mala cipke bylo jak zbieranie wisni w letni poranek. Byl to najdoskonalszy kasek swiezej cipki, jaki sobie mozna wyobrazic. Jedynie zabicie jej bylo przyjemniejsze od tego pieprzenia. Wetkniecie noza w jej jedrna skorke bylo jak krojenie melona. Taka wlasnie byla: jak owoc. Jaka szkoda, ze teraz juz zgnila i nie nadaje sie do dalszego uzytku, teraz byloby to strasznie zimne i plugawe pieprzonko, nie sadzicie? Cala zielona i oblazla robakami od przebywania pod ziemia. Bardzo szkoda. Ale wtedy stanowczo byla niezlym kaskiem... - Spojrzal na obronce. - Byl podpisany. Wasz dobry przyjaciel, Blair Sullivan. Black patrzyl na sufit i czekal, az wymowa listu w pelni dotrze do zebranych. Nastepnie zapytal: -Czy pisal do rodzin innych ofiar? -Tak, prosze pana. Chyba do wszystkich rodzin osob, ktore zabil. -Czy pisze regularnie? -Nie, prosze pana. Jak go cos najdzie. Wiekszosc listow jest gorsza niz ten. Czasami uzywa jeszcze dokladniejszych opisow. -Wyobrazam sobie. -Tak wlasnie jest. -Nie mam wiecej pytan. Prokurator wstal powoli. Boylan krecil glowa. -Panie Sims. Sullivan nie twierdzi wprost w tym liscie, ze zabil Joanie Shriver? -Nie, prosze pana. Mowi to, co przeczytalem. Twierdzi, ze mu sie podobalo. Ale nie mowi, ze ja zabil, choc na pewno wydaje sie, ze to wlasnie ma na mysli. Prokurator wygladal na zrezygnowanego. Zaczal zadawac nastepne pytanie i przerwal. -Nic wiecej - powiedzial. Pan Sims wyszedl z lozy dla swiadkow i pospiesznie opuscil sale rozpraw. Za kilka chwil powrocili panstwo Shriver. Cowart spostrzegl, ze ich oczy sa czerwone od lez. -Wyslucham teraz podsumowan - oswiadczyl sedzia Trench. Obydwaj adwokaci, ku zdziwieniu Cowarta, wypowiedzieli sie bardzo zwiezle. Oczywiscie wiedzial, co maja do powiedzenia, probowal robic notatki, ale jego wzrok wciaz wedrowal w strone mezczyzny i kobiety siedzacych w pierwszym rzedzie i powstrzymujacych lzy. Zauwazyl, ze nie odwracali sie, zeby spojrzec na Fergusona. Zamiast tego wzrok mieli skupiony przed soba, na sedzim; siedzieli sztywno, nachylajac sie w jego strone, jakby walczyli z ostrymi powiewami wichury. Gdy prawnicy skonczyli, sedzia przemowil zdecydowanym glosem: -Chce przyjrzec sie protokolowi z dzisiejszej rozprawy... podejme decyzje, gdy sprawdze regulacje prawne. Nastepna rozprawe wyznaczam na za tydzien od dzisiaj. Podniosl sie szybko i udal sie w strone swojego gabinetu. Zebrani podniesli sie z miejsc i zapanowalo chwilowe zamieszanie. Ferguson podal reke adwokatowi i wyszedl ze straznikami przez drzwi na tylach sali rozpraw, prowadzace do sali dla oskarzonych. Cowart odwrocil sie i spostrzegl, ze panstwo Shriver, otoczeni przez reporterow, usiluja wydostac sie z waskiego przejscia miedzy krzeslami i wyjsc. W tej samej chwili zauwazyl, jak Roy Black daje znak prokuratorowi, zwracajac jego uwage na ich problem. Pani Shriver wyciagnela reke do gory, jakby mogla tym powstrzymac pytania spadajace na nia jak niezliczone krople z nieba. George Shriver otoczyl zone ramieniem i czerwienial na twarzy probujac sie przecisnac. Boylan przedarl sie do nich po chwili i udalo mu sie ich wyprowadzic, jak statek zmieniajacy kierunek na wzburzonych wodach, i poprowadzic w przeciwna strone, wychodzac przez drzwi prowadzace do pomieszczen sedziego. Cowart uslyszal, jak fotograf obok niego mowi: -Zrobilem zdjecie. Nie martw sie. W tym momencie Black pochwycil jego wzrok i ukradkiem pokazal mu wystawiony do gory kciuk, na znak triumfu. Ale Cowart poczul najpierw dziwna pustke, a nastepnie niepokoj zdumiewajacy wobec ogolnie panujacego podniecenia. Uslyszal wokol siebie glosy. Przeprowadzano wywiad z Blackiem przed kamera, prawnik mizdrzyl sie do obiektywu. Mowil: -... Oczywiscie, sadzilismy, iz odpowiednio przedstawimy sprawe. Nie ma mozliwosci, by nie zauwazono, ile watpliwosci wciaz istnieje wokol tej sprawy. Nie wiem, dlaczego stan nie chce tego zrozumiec... W tej samej chwili, kilka metrow dalej, Boylan odpowiadal do innej kamery, z taka sama sila w tym samym swietle. -Zajmujemy stanowisko, ze wlasciwy czlowiek siedzi w celi smierci za straszna zbrodnie. Mamy zamiar obstawac przy tym stanowisku. Nawet gdyby sedzia zdecydowal sie wyznaczyc Fergusonowi nowy proces, sadzimy, ze mamy wiecej niz wystarczajace dowody, zeby ponownie skazac Fergusona. Padlo pytanie jakiegos dziennikarza: -Nawet bez jego przyznania sie do winy? -Jak najbardziej - odparl prawnik. Niektorzy sie rozesmiali, ale natychmiast zamilkli, gdy Boylan, z wscieklym wzrokiem, odwrocil na piecie. -Dlaczego panski szef nie przyjechal, zeby zabrac glos w tej sprawie? Dlaczego przyslali pana? Nie znajdowal sie pan w skladzie poprzedniego zespolu oskarzycielskiego. Wiec dlaczego pan? -Po prostu spadlo to na mnie - wyjasnil nie wyjasniajac. Roy Black odpowiadal na to samo pytanie trzy metry dalej: -Poniewaz wysocy urzednicy nie lubia, jak dostaja w sali rozpraw po glowie. Od samego poczatku czuli, ze to przegrana sprawa. Mozecie mnie w tej kwestii cytowac, chlopaki. Nagle kamera z jej penetrujacym swiatlem skierowala sie na Cowarta i uslyszal pytanie rzucone w jego strone. -Cowart? To byl twoj artykul. Co sadzisz o rozprawie? Co powiesz na temat tego listu? Probowal wymyslic cos bystrego czy blyskotliwego, az w koncu potrzasnal glowa. -Dalej, Matt! - krzyknal ktos. - Powiedz no cos. Przepchnal sie obok dziennikarzy. -Ale wrazliwy - ktos powiedzial. Cowart poszedl korytarzem i zjechal winda do hallu. Spiesznie wyszedl przez drzwi sadu i zatrzymal sie na schodach. Czul otaczajacy go upal. Wial spory wiatr i nad jego glowa lopotaly flagi: okregowa, stanowa i panstwowa. Wydawaly klaszczace dzwieki, rozlegajace przy kazdym porywie wiatru jak wystrzaly z pistoletu. Po drugiej stronie ulicy stal Tanny Brown i przygladal mu sie. Detektyw po prostu zmarszczyl brwi i wsunal sie za kierownice samochodu. Cowart patrzyl, jak powoli wlacza sie do ruchu i znika. Tydzien pozniej sedzia wydal pisemne oswiadczenie zarzadzajace nowy proces Roberta Earla Fergusona. Nie bylo w nim zadnego epitetu typu "dzika bestia". Nie bylo tez wzmianki na temat dziesiatkow artykulow sugerujacych, ze Ferguson ma prawo do nowego procesu - rowniez w gazetach wydawanych w okregu Escambia. Sedzia zdecydowal takze, iz nalezy wycofac zeznanie, ktore Ferguson zlozyl przed detektywami. Ostatecznie sedzia wystosowal wewnetrzny wniosek o zwolnienie Fergusona z wiezienia za kaucja, wniosek zostal przyjety, koalicja ugrupowan wystepujacych przeciwko karze smierci zgromadzila pieniadze. Cowart dowiedzial sie pozniej, ze otrzymali je od producenta filmowego, ktory zakupil prawa autorskie do zyciorysu Fergusona. Rozdzial dziewiaty WYROK SMIERCI Nie mogl sobie znalezc miejsca.Czul sie tak, jakby jego zycie zostalo podzielone na serie nie zwiazanych ze soba klatek, czekajacych na znak pozwalajacy im powrocic do naturalnej ciaglosci wydarzen. Odczuwal nerwowe podniecenie, jakby na cos czekal, czegos sie spodziewal. Nie potrafil jednak okreslic, co by to mialo byc. Poszedl do wiezienia tego dnia, kiedy miano przeniesc z celi smierci Roberta Earla Fergussona, aby mogl oczekiwac na nowy termin rozprawy, odroczonej przez sedziego do grudnia. Byl to pierwszy tydzien lipca, nic wiec dziwnego, ze na drodze do wiezienia wyroslo pelno przenosnych straganow, sprzedajacych petardy, sztuczne ognie, flagi i bialo-niebiesko-czerwone girlandy, zwisajace z wyplowialych do bialosci scian jak zwiedle kwiaty. Wiosna na Florydzie przeszla nagle w rozzarzone do bialosci lato, lejace goraco z nieokielznana, nieustanna furia, przemieniajace piasek drog w twarda, popekana nawierzchnie, po ktorej teraz stapal. Widoczne golym okiem tafle ciepla wisialy nad ziemia jak senne zaslony, wytwory chorej wyobrazni, otaczajac go ze wszystkich stron swa obecnoscia, tak silnie odczuwalna jak burza sniegowa w Nowej Anglii, w ktorej rownie ciezko bylo sie poruszac. Goraco wypalalo wszystko: energie, ambicje i dazenia. Wydawalo sie, jakby nieustannie rosnaca temperatura zwolnila bieg swiata. Falujacy tlum pocacych sie dziennikarzy czekal na Fergusona przed brama wiezienia. Tlok byl ogromny, powiekszany jeszcze przez grupe zwolennikow zniesienia kary smierci, pikietujacych zawziecie. Niektorzy z nich trzymali plakaty wyrazajace zadowolenie z obrotu sprawy i glosno skandowali: "Raz, dwa, trzy - koniec kary smierci! Cztery, piec, szesc - zniescie ja i czesc!", gdy nagle sprawca zbiegowiska ukazal sie w drzwiach. Rozlegly sie wiwaty i radosne krzyki. Zanim sie zatrzymal, Ferguson spojrzal w gore na bezchmurny blekit. Stal teraz, majac po jednej stronie swego chuderlawego adwokata, po drugiej siwowlosa babcie. Patrzyla szeroko otwartymi oczami na cisnacych sie zewszad reporterow i operatorow, trzymajac oburacz wnuka za ramie. Ferguson wyglosil krotkie przemowienie, stojac na stopniach wiezienia jak na cokole, wyraznie panujac nad reszta zgromadzenia. Patrzyl z gory na tlum, mowiac, ze przebieg jego sprawy obrazuje sposob, w jaki dziala system, a takze co w nim nie dziala. Powiedzial, ze cieszy sie z odzyskania wolnosci. Stwierdzil, ze najpierw idzie zjesc prawdziwy posilek, pieczonego kurczaka z warzywami i wielkie lody z dodatkowa porcja polewy czekoladowej na deser. Oswiadczyl, ze nie odczuwa goryczy, w co nikt nie uwierzyl. Zakonczyl mowe stwierdzeniem: -Chce podziekowac naszemu Panu za wskazanie mi drogi, dziekuje tez mojemu adwokatowi, gazecie "Miami Journal" i panu Cowartowi, bo wysluchal mnie, kiedy nikt inny nie chcial. Gdyby nie on, nie stalbym tu dzisiaj przed wami. Cowart szczerze watpil, czy ta ostatnia czesc wypowiedzi ujrzy swiatlo dzienne w jakiejkolwiek gazecie czy w telewizyjnych wiadomosciach. Usmiechnal sie. Dziennikarze zaczeli zadawac pytania, przebijajac je mozolnie poprzez tafle zaru. -Czy zamierza pan wrocic do Pachouli? -Tak. To moj jedyny prawdziwy dom. -Jakie sa panskie plany? -Chcialbym skonczyc szkole. Moze isc na prawo. Albo studiowac kryminologie. Moge teraz duzo powiedziec na temat prawa karnego. Wsrod zebranych przeszla fala smiechu. -A co pan powie na temat procesu? -Coz moge powiedziec? Mowia, ze chca mnie powtornie sadzic, ale nie bardzo widze, jak mogliby to zrobic. Spodziewam sie, ze zostane uniewinniony. Chce po prostu zyc normalnie, przestac byc osoba publiczna. Stac sie znowu kims anonimowym. Nie zebym was nie lubil, ale... Znowu smiech. Tlum dziennikarzy zdawal sie polykac niewielkiego czlowieczka, ktorego glowa obracala sie raz po raz w strone osoby zadajacej kolejne pytanie, patrzyl wiec kazdemu prosto w oczy. Cowart zauwazyl swobode i humor, z jakimi Ferguson udzielal odpowiedzi dziennikarzom podczas napredce zaaranzowanej konferencji prasowej. Wyraznie dobrze sie czul w tej roli. -Jak pan sadzi, dlaczego chca postawic pana ponownie w stan oskarzenia? -Chca zachowac twarz. Mysle, ze jest to jedyny sposob, w jaki moga uniknac przyznania sie, ze chcieli wykonac wyrok smierci na niewinnym czlowieku. Niewinnym Murzynie. Wola trzymac sie klamstwa, niz stanac oko w oko z prawda. -Tak trzymaj, bracie! - dalo sie slyszec z grupy demonstrujacych. - Powiedz im! Jeden z dziennikarzy poinformowal Cowarta, ze ci sami ludzie przychodza na kazda egzekucje. Ze swiecami w dloniach spiewaja "Przetrwamy" i "Bede uwolniony", do czasu gdy w drzwiach wiezienia pojawi sie straznik z wiadomoscia o wykonaniu wyroku. Zazwyczaj towarzysza im tez wyznawcy innego ugrupowania, wywijajace flaga typy z rodzaju "zabijcie ich wszystkich", noszace biale podkoszulki, dzinsy i spiczaste buty kowbojskie. Mili ci osobnicy duzo wrzeszcza, pokrzykuja i od czasu do czasu inicjuja przepychanki z chlopakami z grupy "prolife" przeciwnej karze smierci. "Zabijakow" jednak dzisiaj nie bylo. Obie grupy byly generalnie ignorowane przez dziennikarzy na tyle, na ile tylko sie dalo. -Co z Blairem Sullivanem?! - krzyknal reporter telewizyjny, podtykajac Fergusonowi mikrofon pod nos. -Co z nim? Uwazam, ze jest niebezpiecznym, chorym czlowiekiem. -Czy pan go nienawidzi? -Nie. Dobry Pan kaze mi nadstawiac drugi policzek, ale musze przyznac, ze czasami jest to trudne. -Czy uwaza pan, ze Sullivan przyzna sie do winy, oszczedzajac panu tym samym procesu? -Nie. Jedyne przyznanie sie do winy, jakie ktokolwiek od niego uslyszy, bedzie w dniu Sadu Ostatecznego. -Czy rozmawial pan z nim na temat morderstwa? -Nie chce z nikim rozmawiac. A juz szczegolnie o tym, co robil w Pachouli. -A co pan sadzi o tych detektywach? Ferguson zawahal sie. -Bez komentarza - powiedzial i usmiechnal sie lobuzersko. - Moj adwokat pouczyl mnie, ze jezeli nie bede mogl powiedziec czegos milego albo przynajmniej neutralnego, mam mowic: "Bez komentarza". I tak wlasnie robie. Kolejna fala smiechu ze strony dziennikarzy. Usmiechnal sie milo. W obiektywach dal sie widziec zamazany obraz, gdy operatorzy probowali zlapac ostatnie ujecia, dzwiekowcy zas szamotali sie z mikrofonami i przenosnymi magnetofonami. Fotografowie roznych gazet tanczyli i uwijali sie wokol Fergusona, migawki aparatow trzaskaly nieustannie, jak skrzydla owadow w bezwietrzna cicha noc. Dziennikarze przesuneli sie zbita fala po raz ostatni blizej Fergusona, on zas podniosl dlon w odwiecznym gescie V - Zwyciestwo. Nastepnie zostal wsadzony na tylne siedzenie samochodu, machajac na do widzenia w strone fotografow, robiacych w pospiechu ostatnie, goraczkowe zdjecia. Wreszcie samochod odjechal, oddalajac sie dluga droga dojazdowa, wzniecajac spod kol drobne obloczki kurzu, lewitujace nad rozgrzana, smolista powierzchnia szosy. Przejechal obok ekipy wracajacych z pracy wiezniow, maszerujacych pojedynczo w sloncu, ktore wyciskalo z nich struzki potu, blyszczacego na odslonietej ciemnej skorze rak. Swiatlo odbijalo sie w lopatach i kilofach, niesionych na ramionach mezczyzn, spieszacych na poludniowa przerwe. Dzwieki roboczej piosenki dobiegly do Cowarta. Nie mogl rozroznic slow, ale poddal sie jednostajnemu kolysaniu rytmu. W nastepnym miesiacu zabral corke do Disney World. Zamieszkali na jednym z gornych pieter Contemporary Hotel, skad widac bylo caly park jak na dloni. Becky wkrotce stala sie niekwestionowanym ekspertem w sprawie rozmieszczenia poszczegolnych atrakcji, przygotowujac plan codziennego natarcia z entuzjazmem generala prowadzacego z gory wygrana wojne. Z radoscia pozwalal jej kreowac kazdy kolejny dzien wedle uznania. Jezeli chciala jezdzic kolejka w Kosmicznej Gorze lub udawac sie w Szalona Podroz Mr. Toada cztery czy piec razy z rzedu, nie mial nic przeciwko temu. Kiedy chciala jesc, nie silil sie na twarde obstawanie przy doroslych wyobrazeniach o racjonalnym zywieniu, pozwalajac jej wybierac oszalamiajace zestawienia hot dogow, frytek i waty na patyku. Po poludniu bylo zbyt goraco, aby czekac w kolejkach do nastepnych atrakcji, spedzali wiec dlugie godziny pluskajac sie w hotelowym basenie albo po prostu nic nie robiac. Niezmordowanie wrzucal ja do opalizujacej w sloncu wody, wozil na ramionach lub pozwalal przeplywac pod nogami. Gdy zas slonce znizalo sie coraz bardziej, z ociaganiem ustepujac miejsca wieczornym, kojacym powiewom, ubierali sie i kierowali z powrotem do parku, by zdazyc na pokazy ogni sztucznych i feerie swiatel. Kazdy wieczor konczyl sie tak samo; niosl corke, zmeczona i twardo spiaca, do kolejki hotelowej, a z niej do hotelu i do pokoju, gdzie ukladal ja delikatnie pod przykryciem, sluchajac miarowego, spokojnego oddechu, ktory absorbowal cala jego uwage, blokowal wszystkie inne mysli, przynoszac ukojenie. W tym czasie mial tylko jeden koszmarny sen: gwaltowna senna wizje Fergusona i Sullivana, wpychajacych go przemoca do wagonika jednej z najbardziej zwariowanych kolejek gorskich i wydzierajacych mu corke. Obudzil sie, chwytajac z trudem powietrze. Uslyszal zaspany, pytajacy glos Becky: -Tatusiu? -Nic mi nie jest, kochanie. Wszystko w porzadku. Odetchnela gleboko, przekrecila sie na drugi bok, zanim zapadla powtornie w sen. Pozostal w lozku, czujac otaczajace go zewszad zimne, klejace przescieradla. Tydzien przebiegl, jakby popedzany niecierpliwoscia dziecka, zbity w jeden nieprzerwany ciag wydarzen. Kiedy nadszedl w koncu czas na zabranie jej do domu, jechal powoli, ociagajac sie i zatrzymujac: najpierw w Wodnym Swiecie - na kilka zjazdow po mokrej slizgawce, potem skret z glownej drogi do baru z hamburgerami. Ponowny przystanek na lody i wreszcie czwarty na parkingu sklepu z zabawkami, by kupic jeszcze jeden prezent. Gdy w koncu dojechali do zamoznych przedmiesc Tampy, gdzie mieszkala obecnie ze swym nowym mezem jego byla zona, jechal tak wolno, ze samochod ledwie sie toczyl leniwa o tej porze ulica. Odwlekal, jak mogl, chwile pozegnania, jednak jego niechec do rozstania sie z corka ginela w radosnym entuzjazmie, z jakim pokazywala mu mijane domy przyjaciolek. Pod domem jego corki wybudowano dlugi, polokragly podjazd. Starszy ciemnoskory czlowiek popychal kosiarke do trawy po rozciagajacym sie bezkresnie trawniku. Jego stary samochod, kiedys zapewne czerwony, teraz wyblakly od slonca do rdzawego brazu, stal zaparkowany nieopodal. Zauwazyl slowa: NED - KOMPLEKSOWA OBSLUGA TRAWNIKOW, wypisane biala farba na boku wehikulu. Starszy czlowiek zatrzymal sie na chwile, by obetrzec pot sciekajacy mu po twarzy i pomachac do Becky, ktora natychmiast odpowiedziala mu tym samym. Cowart zobaczyl, jak za moment ponownie pochyla sie nad urzadzeniem, dzieki ktoremu trawa za chwile nabierze jednolitej, pozadanej przez wlascicieli domu wysokosci. Kolnierzyk jego koszuli odcinal sie ciemniejsza plama od szyi. Cowart podniosl wzrok na drzwi frontowe. Dwa szerokie skrzydla z rzezbionego drewna. Sam dom byl jednopietrowy, budowany na wzor bogatych domow kolonialnych, okrywajacy swa masa cale niewielkie wzniesienie. Tuz nad linia dachu widac bylo czarna, polyskliwa tafle basenu. Przed domem rosl rowno przyciety szpaler krzewow, przypominajacy swa nieskazitelnoscia makijaz zrobiony uwazna, wprawna reka. Becky wypadla z samochodu i pognala do wnetrza domu. Stal przez chwile, czekajac na pojawienie sie Sandy. Nabrzmiala oczekiwaniem ostatnich miesiecy ciazy, posuwala sie ostroznie, walczac z goracem i wlasna ociezaloscia. Obejmowala ramieniem corke. -Pelen sukces? -Wyczerpalismy wszelkie mozliwosci. -Tak tez sadzilam. Jestescie wykonczeni? -Troche. -A tak w ogole jak sie miewasz? -Dobrze. -Wiesz, nadal sie o ciebie martwie. -Coz, dziekuje, ale u mnie wszystko w porzadku. Nie musisz sie martwic. -Chcialabym moc z toba porozmawiac. Mozesz wejsc? Na kawe? Albo na cos zimnego? - Usmiechnela sie. - Chcialabym o wszystkim posluchac. Tyle sie przeciez wydarzylo. -Becky z pewnoscia ci o wszystkim opowie. -Nie o to mi chodzilo - powiedziala. Potrzasnal przeczaco glowa. -Musze wracac. I tak juz jestem spozniony. -Tom bedzie w domu za jakies pol godziny. Chetnie by sie z toba zobaczyl. Bardzo mu sie podobaly twoje ostatnie artykuly. Mowil, ze to kawal dobrej roboty. Nadal jednak przeczaco potrzasal glowa. -Podziekuj mu ode mnie. Naprawde musze jechac. I tak bede w Miami dopiero kolo polnocy. -Bardzo bym chciala... - zaczela. Zatrzymala sie i juz innym tonem dokonczyla: - Dobrze. Niedlugo porozmawiamy. Skinal glowa. -Daj mi buziaka, kochanie. - Uklakl obok corki i usciskal ja z calych sil. Czul jej energie przeplywajaca w niego przez chwile, ten jej niewyslowiony, nieskonczony entuzjazm. Wysunela sie z jego objec. -Do widzenia, tatusiu. - Jej glos mial w sobie ledwie dostrzegalna, peknieta nutke. Wyciagnal dlon, poglaskal ja delikatnie po policzku i powiedzial: -Tylko nie mow mamie, co przez ten czas jadlas... - Znizyl glos do scenicznego szeptu: -... Ani o tych wszystkich prezentach. Moglaby byc zazdrosna. Becky usmiechnela sie i energicznie przytaknela. Zanim wsunal sie za kierownice, odwrocil sie jeszcze i pomachal im z udawana beztroska. Mruknal do siebie: -Swietnie zagrales rozwiedzionego ojca. Opanowales role do perfekcji. Wscieklosc na siebie nie opuscila go przez kilka nastepnych godzin. W redakcji Martin probowal go zainteresowac kilkoma potencjalnymi hitami na strone redakcyjna - bez rezultatu. Raz po raz lapal sie na rozmyslaniach, dotyczacych przebiegu zblizajacego sie procesu Fergusona, chociaz tak naprawde nie oczekiwal, ze sie odbedzie. Lato na Florydzie przeciagalo sie, przechodzac powoli w jesien, bez najmniejszej zmiany temperatury czy wilgotnosci powietrza. Postanowil wrocic do Pachouli i napisac cos o reakcjach w miescie na uwolnienie Fergusona. Pierwszy telefon, jaki wykonal ze swego pokoju hotelowego, byl do Tanny'ego Browna. -Poruczniku? Matthew Cowart z tej strony. Chcialem po prostu zaoszczedzic panu klopotu z bazowaniem na informacjach od szpiegow i informatorow. Bede w miescie przez kilka dni. -Moge spytac po co? -Ciekaw jestem, co nowego w sprawie Fergusona. Nadal macie zamiar ponownie go zaskarzyc? Detektyw zasmial sie. -Ta decyzja nalezy do prokuratora stanowego, nie do mnie. -Niby tak, ale jego decyzja jest oparta na informacjach, ktorych wy mu dostarczacie. Macie cos nowego? -Sadzi pan, ze powiedzialbym panu, gdyby sie cos pojawilo? -Po prostu pytam. -No coz, poniewaz Roy Black i tak powiedzialby panu, nie, nic nowego. -A co z Fergusonem? Co robil ostatnio? -Dlaczego go pan o to sam nie zapyta? -Mam zamiar. -To niech pan jedzie najpierw do niego, a potem do mnie zadzwoni. Cowart odwiesil sluchawke, ulegajac niejasnemu wrazeniu, ze detektyw drwil sobie z niego. Nastepnie przejechal przez las pelen sosen i cieni, kierujac sie w strone domu babci Fergusona. Zajechal tam, wzniecajac tumany kurzu i rozganiajac stadko zdezorientowanych kur, a nastepnie stanal na ubitej ziemi. Przez chwile czekal na jakis znak zycia, a nie doczekawszy sie, wszedl po schodach na ganek i zapukal we framuge drzwi. Po chwili uslyszal niespieszne szuranie nogami, w drzwiach zas pojawila sie kilkucentymetrowa szczelina. -Pani Ferguson? To ja, Matthew Cowart, z gazety "Journal". Drzwi uchylily sie nieco szerzej. -Czego? A, to znowu ty, Panie Bialy Dziennikarzu. -Gdzie jest Bobby Earl? Chcialbym z nim porozmawiac. -Wrocil na polnoc. -Co? -Uczy sie w New Jersey. -A kiedy wyjechal? -Bedzie z tydzien. Nic tu po nim, Bialy Czlowieku. Wiesz to tak samo jak ja. -Ale co z procesem? -To jego sprawa. -Jak moglbym sie z nim skontaktowac? -Powiedzial, ze napisze. Jeszcze nie napisal, to i adresu nie znam. -Czy cos sie wydarzylo tutaj, w Pachouli? Przed jego wyjazdem? -Ja nic nie wiem. Jeszcze cos, Panie Bialy Dziennikarzu? -Nie. Cowart zszedl z ganku, spojrzal w gore na dom. Drzwi zatrzasnely sie glosno. Po poludniu zadzwonil do Roya Blacka. -Gdzie Ferguson? - zapytal tonem nie znoszacym sprzeciwu. -W New Jersey. Mam adres i telefon, jezeli to cos waznego. -Ale jak on mogl opuscic stan? Co z procesem, z jego kaucja? -Sedzia mu pozwolil. Nie ma sie co rzucac, panie Cowart. Powiedzialem mu, zeby zaczal znowu zyc, a on chcial wrocic na uniwerek. Co w tym, u licha, dziwnego? Ci z prokuratury stanowej musza nam przesylac wszystkie swoje najswiezsze odkrycia, a jak dotad nic od nich nie dostalismy. Nie wiem, co zrobia, ale nie spodziewam sie po nich wielkich rzeczy. -Uwaza pan, ze to sie po prostu rozmyje? -Moze. Idz pan i pytaj detektywow. -Tak zrobie. -Musi pan zrozumiec, panie Cowart, jak bardzo ci z prokuratury nie chca miec glowy wbitej do rynsztoka podczas tego procesu. Jak pan sam zapewne wie, publiczne upokorzenie nie stoi zbyt wysoko w notowaniach urzednikow elekcyjnych. Przypuszczam, ze znacznie latwiej by im bylo, gdyby minelo troche czasu, a ludziom przycmily sie w pamieci niektore co bardziej pikantne szczegoly calej tej historii. Wtedy wlasnie mogliby wstac i oddalic oskarzenie na jakiejs kameralnej, przytulnej konferencyjce, w zacisznym gabinecie sedziego gdzies na tylach sadu. Potem zwalic cala wine na niego za zakamuflowanie tamtego oswiadczenia. Sedzia z kolei nie pozostanie dluzny, mowiac, ze cala wina lezy po stronie prokuratury stanowej. W koncu cala sprawa wyladuje na barkach tamtych dwoch gliniarzy. Proste, nie? Czesc piesni. Nie zaskoczylo to chyba pana? Widzial pan przeciez rozne sprawy karne przeplywajace z gracja przez system sprawiedliwosci, a potem rozplywajace sie w powietrzu bez jednego mrukniecia, jakby ich nigdy nie bylo. -Z celi smierci do zera? -Dokladnie. Zdarza sie. Nie za czesto, oczywiscie, ale sie zdarza. Wszystko, co tutaj sie dzieje, juz wczesniej widzialem albo slyszalem. -Tak po prostu zyc dalej, po trzyletniej przerwie? -Znowu w dziesiatke. Wszystko wraca do milej i przyjemnej normy. Oczywiscie oprocz jednego. -O czym pan mowi? -Ta mala dziewczynka nadal nie zyje. Zadzwonil do Tanny'ego Browna. -Ferguson wrocil do New Jersey. Wiedzial pan o tym? -Nie byla to jakas specjalna tajemnica. Miejscowa gazeta zamiescila nawet reportaz o jego wyjezdzie. Mowil, ze chce dalej studiowac. Powiedzial gazecie, ze nie liczy na dostanie pracy tutaj, w Pachouli, ze wzgledu na sposob, w jaki ludzie na niego patrza. Nie wiem, czy tak jest naprawde. Nie wiem, czy nawet sprobowal. Tak czy inaczej, wyjechal. Sadze, ze chcial sie po prostu znalezc jak najdalej od miasta, zanim ktos mu cos zrobi. -Na przyklad kto? -Tak naprawde to nie wiem. Niektorzy ludzie byli zdenerwowani tym, ze go wypuscili. Oczywiscie nie wszyscy. Male miasteczko, wie pan, jak to jest. Ludzie sie podzielili. Wiekszosc miala calkowite pomieszanie, nie wiedziala, co myslec. -Kto byl zdenerwowany? Tanny Brown milczal chwile, zanim odparl: -Ja bylem. To wystarczy. -Wiec co sie dzieje teraz? -A czego pan oczekuje? Cowart nie mial na to gotowej odpowiedzi. Nie napisal reportazu, ktory mial zamiar napisac. Zamiast tego wrocil na zebranie redakcyjne i wpadl w wir pracy zwiazanej ze zblizajacymi sie wyborami. Przez wiele godzin robil wywiady z kandydatami, czytajac w przerwach prognozy rankingowe i debatujac z innymi w redakcji, jakie stanowisko powinna zajac gazeta. Atmosfera tych spotkan uderzala do glowy, przypominajac nocne studenckie dyskusje. Wspaniala perwersyjnosc polityki lokalnej poludniowej Florydy, w ramach ktorej zagadnienia takie, jak uczynienie angielskiego oficjalnym jezykiem okregu czy demokracja na Kubie albo kontrola posiadania broni, dostarczaly niewyczerpanych mozliwosci odwracania uwagi opinii publicznej. Po wyborach rozpoczal nowy cykl artykulow wstepnych, dotyczacych gospodarki wodnej na obszarze Florida Keys. Zajecie sie tym tematem wymagalo od niego zainteresowania sie prognozami budzetowymi i zagadnieniami ekologicznymi. Jego biurko tonelo coraz bardziej w powodzi papierow, usiane dokumentami pelnymi tabel i zestawien. Przyszla mu wtedy do glowy pewna mysl: Bezpieczenstwo mieszka w liczbach. W pierwszym tygodniu grudnia, podczas rozprawy, ktorej przewodniczyl sedzia Trench, stan oczyscil Roberta Earla Fergusona z zarzutu popelnienia morderstwa pierwszego stopnia. Rzecznik prokuratury stanowej zalil sie potem malej grupce zgromadzonych dziennikarzy, ze bez przyznania sie niedawnego oskarzonego do winy nie bylo dostatecznie przekonujacych dowodow przeciwko niemu, na ktorych mozna by oprzec sprawe. Zarowno prokuratorzy stanowi, jak i obroncy mowili duzo na temat wagi dowodow, oraz ze zadna sprawa nie moze byc przedkladana ponad zasady prawne, wedlug ktorych jest rozpatrywana. Tanny Brown i Bruce Wilcox nie byli obecni na rozprawie. -Nie bardzo chce mi sie o tym w tej chwili rozmawiac - stwierdzil Brown, gdy Cowart poszedl sie z nim zobaczyc. Wilcox powiedzial tylko: -Jezu, przeciez ledwo dotknalem tego czlowieka. Gdybym go naprawde uderzyl, czy sadzi pan, ze nie mialby zadnych sladow? Mysli pan, ze ustalby na nogach? Do diabla, urwalbym mu ten wsiunski leb. Cholera. Jechal w duszny, wilgotny wieczor, przejezdzajac kolo szkoly, mijajac lasek, w ktorym Joanie Shriver rozstala sie z tym swiatem. Postal chwile na rozwidleniu drog, patrzac na droge, ktora zabojca odjechal z miejsca zbrodni, pozniej skrecil w strone domu Shriverow. Zatrzymujac sie przed frontowym wejsciem, dostrzegl George'a Shrivera, przycinajacego zywoplot elektrycznymi nozycami. Podchodzac blizej, zauwazyl, ze cialo zwalistego mezczyzny bylo obficie zlane potem. Shriver wylaczyl narzedzie, lapiac urywane hausty powietrza, dziennikarz zas czekal, az odpocznie, majac jednak caly czas notes i dlugopis w pogotowiu. -Juz wiemy - powiedzial cicho. - Tanny Brown dzwonil do nas, mowil, ze to juz oficjalne. Nie bylismy jakos specjalnie zaskoczeni. Tak jest, wiedzielismy, ze to musi sie stac. Tanny Brown raz nam powiedzial, ze to wszystko takie kruche. Nie potrafie zapomniec tego slowa. Chyba nie moglo sie to juz dluzej utrzymac, nie po tym, jak pan sie tym zajal. Cowart stal przed czlowiekiem o nabieglej krwia twarzy, czujac rosnacy niepokoj. -Czy pan nadal uwaza, ze Ferguson zabil panska corke? A co z Sullivanem? Co z wyslanym przez niego listem? -Nic juz teraz nie wiem. Mysle sobie, ze wszystko jest tak samo zagmatwane dla mojej pani i dla mnie, jak i dla innych. Ale tu, gleboko w sercu, wie pan, nadal mysle, ze on to zrobil. Nie moge wymazac z pamieci tego, jak wygladal na procesie. Po prostu nie moge o tym zapomniec. Pani Shriver przyniosla mezowi szklanke wody z lodem. Spojrzala na Cowarta jakby z ciekawoscia, spoza ktorej wyzieral gniew. -Jedno, czego nie moge zrozumiec, to dlaczego musielismy znowu przechodzic przez to wszystko. Najpierw pan, potem tamci inni z gazet i z telewizji. Zupelnie jakby ona byla jeszcze raz mordowana. I jeszcze raz, i jeszcze. Doszlo do tego, ze nie moglam wlaczyc telewizora ze strachu, ze znowu zobacze jej zdjecie. To nie tak, ze ludzie nie pozwalali nam zapomniec. My nie chcielismy zapomniec. Ale to wszystko zostalo wplatane w cos, czego nie rozumialam. Tak jakby wazne bylo tylko to, co powiedzial Ferguson, a co Sullivan, co ktory zrobil i tak dalej. A to, ze moja mala dziewczynka zginela, to jakby przestalo byc wazne. I to naprawde bolalo, panie Cowart, sam pan nie wie jak bardzo. Bolalo i nie przestalo bolec. Kobieta mowila poprzez lzy, ktore jednak nie przycmily czystosci jej glosu. George Shriver wzial gleboki oddech i pociagnal dlugi lyk ze szklanki. -Oczywiscie nie winimy pana, panie Cowart. - Przerwal na chwile. - A co tam, moze i troche tak. Nie mozemy po prostu przestac myslec, ze gdzies po drodze cos poszlo zle. Pewnie to nie pana wina. Zupelnie nie pana. Kruche to bylo, tak jak powiedzialem. Kruche, to i sie rozpadlo. Wielki mezczyzna ujal zone za reke i razem schronili sie w mroku swego domu, zostawiajac na zewnatrz nozyce i Cowarta. Rozmawiajac z Fergusonem, zostal niemalze przytloczony podnieceniem w jego glosie. Wydawalo sie, jakby byl tuz obok, a nie rozmawial przez telefon, oddzielony znaczna przestrzenia. -Nie wiem, jak panu dziekowac, panie Cowart. Nie staloby sie tak, gdyby nie panska pomoc. -Staloby sie, predzej czy pozniej. -Nie, prosze pana. To pan puscil kolo w ruch. Gdyby nie pan, nadal siedzialbym w celi smierci. -Co pan teraz zamierza, Ferguson? -Mam duzo planow, panie Cowart. Plany, zeby cos wyszlo z tego mojego zycia. Skonczyc studia. Zrobic kariere. Tak jest. - Ferguson przerwal, a po chwili dodal: - Czuje sie taki wolny, ze moge zrobic doslownie wszystko. Cowart juz gdzies slyszal takie stwierdzenie, nie mogl sobie jednak przypomniec, kto i kiedy je wypowiedzial. Nie chcac sobie lamac nad tym glowy, zapytal: -Jak ida studia? -O, duzo sie nauczylem - oznajmil Ferguson. Zasmial sie krotko. - Czuje, ze wiem stokroc wiecej, niz wiedzialem. Tak. Wszystko jest teraz inaczej. Byla to niezla szkola. -Zamierza pan zostac w Newark? -Nie jestem do konca pewny. Tutaj, panie Cowart, jest nawet zimniej, niz pamietalem. Mysle, ze powinienem wrocic na poludnie. -Pachoula? Ferguson zawahal sie chwile, zanim odpowiedzial. -Raczej nie. To miejsce nie przyjelo mnie zbyt goscinnie po tym, jak wyszedlem z celi smierci. Ludzie sie gapili. Slyszalem, jak mowia o mnie za plecami. Pokazywali mnie sobie. Nie moglem isc nawet do sklepu, zeby zaraz za rogiem nie ustawial sie woz policyjny. Bylo tak, jakby ciagle mnie obserwowali, jakby wiedzieli, ze zaraz cos zrobie. Zabralem babcie na msze w niedziele, zaraz odwracaly sie za nami glowy, gdy tylko weszlismy w drzwi. Chcialem znalezc prace, ale gdzie bym nie poszedl, zawsze wlasnie przed chwila znalezli juz kogos na to miejsce, i nie robilo roznicy, czy szef byl czarny, czy bialy. Patrzyli na mnie, jakbym byl wcieleniem diabla, przechadzajacym sie w ich przytomnosci, a oni nie mogli na to nic poradzic. To bylo zle, panie Cowart, naprawde zle. I nie bylo jednej cholernej rzeczy, ktora moglbym z tym zrobic. Ale, panie Cowart, Floryda to duzy stan. Wie pan, nawet ostatnio jeden kosciol z Ocala prosil mnie, abym przyjechal i opowiedzial o tym, co mi sie przydarzylo. I nie byli pierwsi. Wiec jest troche miejsc, w ktorych nie uwazaja mnie za jakiegos zboczonego pomylenca. Moze tylko w Pachouli. Ale to sie nie zmieni tak dlugo, jak dlugo bedzie tam Tanny Brown. -Bedzie pan w kontakcie? -Alez oczywiscie - odparl Ferguson. Pod koniec stycznia, prawie rok po otrzymaniu pamietnego listu od Roberta Earla Fergusona, Matthew Cowart dostal za swe artykuly nagrode Zwiazku Dziennikarzy Stanu Floryda. Wkrotce po niej zostal uhonorowany nagrodami ze Szkoly Dziennikarstwa Penney Missouri oraz nagroda Ernie Pyle, przyznana przez koncern prasowy Scripps-Howard. W tym samym czasie Sad Najwyzszy Stanu Floryda utrzymal w mocy wyrok skazujacy dla Blaira Sullivana. Tego dnia Cowart odebral jeszcze jeden telefon na swoj koszt. -Cowart? To ty? -To ja, panie Sullivan. -Slyszales o decyzji sadu? -Tak. Co pan zamierza zrobic? Musi pan tylko zdobyc sie na rozmowe z jednym prawnikiem. Czemu pan nie zadzwoni do Roya Blacka? -Panie Cowart, czy ja wedlug pana jestem skazany na brak zasad? - Zasmial sie. - Dobre, co? Skazany, rozumie pan? Czy pan sadzi, ze ja nie mam sumienia? Ale kawal! A czemu ty myslisz, ze nie bede sie trzymac tego, co juz powiedzialem, co? -Nie wiem. Moze dlatego ze uwazam, ze warto zyc. -Nie miales mojego zycia. -To prawda. -I nie masz tez przed soba tego, co mnie czeka. Pewnie sobie myslisz, ze nie mam za duzej przyszlosci. Ale mozesz sie jeszcze zdziwic. -Bede czekal. -Wiesz pan co, panie Cowart? Najsmieszniejsze jest to, ze naprawde niezle sie teraz bawie. -Ciesze sie. -Chcesz pan wiedziec jeszcze cos, panie Cowart? Jeszcze pogadamy. Kiedy juz bedzie bardzo blisko. -Czy cos juz panu mowiono o dacie? -Nie. Nie wiem, co robi przez caly ten czas gubernator. -Pan naprawde chce umrzec, panie Sullivan? -Mam plany, panie Cowart. Wielkie plany. Smierc jest tylko ich mala czescia. Jeszcze zadzwonie. Odlozyl sluchawke. Matthew Cowart poczul dreszcz. Pomyslal, ze to troche tak jakby rozmawial z nieboszczykiem. Pierwszego kwietnia Matthew Cowart otrzymal prestizowa nagrode Pulitzera za wybitne osiagniecia w kategorii reportazu prasowego. W czasach, ktore obecnie moglyby uchodzic za zamierzchle, kiedy to telegrafy wystukiwaly mozolnie potoki slow, ukladajace sie w wiadomosci z ostatniej chwili, w dniu, w ktorym oglaszano nazwiska laureatow nagrody Pulitzera, mialy miejsce pewnego rodzaju rytualne zgromadzenia wokol telegrafu. Kazdy chcial byc pierwszym, ktory zobaczy nazwiska nagrodzonych, przesuwajace sie na tasmie. Agencja "The Associated Press" konkurowala zazwyczaj z "United Press International", ktora z nich szybciej zgarnie nazwiska laureatow, a nastepnie wypusci gotowy reportaz. Stare telegrafy mialy na wyposazeniu dzwonek, ktory odzywal sie zawsze, ilekroc po drucie nadciagal jakis goracy temat. Dlatego tez w dzien ogloszenia listy laureatow w redakcjach panowala niemalze religijna atmosfera, wzmacniana jeszcze pobrzmiewaniem dzwonkow. Swoista aura romantyzmu unosila sie nad redakcja, gdy telegraf wystukiwal pospiesznie nazwiska przy akompaniamencie wiwatow lub jekow zawodu, wydawanych gromko przez tlumnie zgromadzonych redaktorow i dziennikarzy. Wszystko to zostalo teraz zastapione natychmiastowa transmisja przez lacza komputerowe. Teraz nazwiska pojawialy sie bezszelestnie na wszechobecnych zielonych ekranach, ktorymi usiany byl nowoczesny pokoj redakcyjny. Natomiast wiwaty i jeki pozostaly takie same. Spedzil cale popoludnie na konferencji dotyczacej gospodarowania zasobami wodnymi. Kiedy wszedl do pokoju redakcyjnego, wszyscy pracownicy wstali klaszczac. Fotograf zrobil zdjecie, gdy wreczano mu kieliszek szampana, a potem popchnieto go do monitora, zeby sam mogl przeczytac. Byly okolicznosciowe gratulacje od redaktora naczelnego oraz redaktora dzialu miejskiego, Will Martin zas powiedzial: -Caly czas wiedzialem, ze tak bedzie. Zostal zalany fala telefonow gratulacyjnych. Zadzwonil Roy Black i Robert Earl Ferguson, z ktorym rozmawial doslownie przez chwile. Tanny Brown rowniez sie odezwal i stwierdzil z rezerwa: -No coz, ciesze sie, ze przynajmniej ktos cos z tego ma. Zadzwonila jego byla zona, placzac: -Wiedzialam, ze stac cie na to. W tle slychac bylo krzyk niemowlecia. Jego corka az piszczala z radosci, rozmawiajac z nim. Nie do konca rozumiala, co sie stalo, ale i tak byla zachwycona. Trzy lokalne stacje telewizyjne przeprowadzily z nim obszerne wywiady. Telefonowal rowniez przedstawiciel jednego z wydawnictw z zapytaniem, czy nie bylby zainteresowany napisaniem ksiazki. Producent, ktory nabyl prawa do sfilmowania historii zycia Roberta Earla Fergusona, nie omieszkal zadzwonic, dajac do zrozumienia, ze i jemu cos sie nalezy. Nie dal sie latwo zbyc, sklaniajac w koncu recepcjonistke selekcjonujaca naplywajace telefony, aby go polaczyla z Cowartem. -Pan Cowart? Tutaj Jeffery Maynard. Dzwonie z Instacom Productions. Bylibysmy bardzo zainteresowani zrobieniem filmu opartego na wynikach panskiej pracy. Producent mial zdyszany, nerwowy glos, jakby kazda mijajaca sekunda oznaczala zmarnowana szanse i stracone pieniadze. Cowart odpowiedzial powoli: -Przykro mi, panie Maynard, ale... -Prosze mi nie odmawiac, panie Cowart. Rozmawialismy juz ze wszystkimi tutejszymi decydentami; jestesmy naprawde zainteresowani uzyskaniem praw od wszystkich osob zamieszanych w te sprawe. Mowimy tutaj o niebagatelnych pieniadzach, dla pana zas byc moze o szansie wydostania sie z gazety. -Nie mam checi wydostawac sie z gazety. -Myslalem, ze wszyscy dziennikarze chcieliby robic cos innego. -Zle pan myslal. -Tak czy inaczej, chcialbym sie z panem spotkac. Rozmawialismy juz ze wszystkimi innymi, mamy zapewniona ich pelna wspolprace i... -Zastanowie sie nad tym, panie Maynard. -Odezwie sie pan do mnie? -Pewnie. Cowart odlozyl sluchawke, nie majac najmniejszej checi odezwania sie kiedykolwiek. Wrocil do atmosfery podniecenia, zalewajacego redakcje, popijajac szampana z plastikowego kubka, plawiac sie w skierowanej na niego uwadze, czujac, jak wszelkie pytania i cala niepewnosc rozplywaja sie w morzu usciskow i gratulacji. Kiedy jednak wrocil wieczorem do domu, nadal byl sam. Wszedl do mieszkania i pomyslal o Vernonie Hawkinsie, majacym za cale towarzystwo swe wspomnienia i kaszel. Niezyjacy detektyw zdawal sie dzisiaj zajmowac kazdy zakamarek jego wyobrazni. Staral sie zmusic ducha przyjaciela do zlozenia mu gratulacji, przekonujac sam siebie, ze Hawkins bylby jednym z pierwszych dzwoniacych, pierwszym, ktory otworzylby droga, dostepna nielicznym butelke szampana. Wyobrazenie to jednak ciagle mu gdzies uciekalo. Jedyny obraz, ktory ciagle do niego wracal, to wizja starego detektywa w jego szpitalnym lozku, mowiacego z trudem poprzez geste, senne opary lekow i tlenu: -Jak brzmi Dziesiate Prawo Ulicy, Matty? Uslyszal wlasna odpowiedz: -Chryste, Vernon, naprawde nie wiem. Odpocznij troche. -Dziesiate Prawo brzmi: Nic nie jest takie, jak sie wydaje. -A co by to niby mialo oznaczac? -Znaczy to, ze trace glowe. Zawolaj mi pielegniarke, tylko nie te stara. Mloda, te z duzymi cyckami. Powiedz, ze prosze o zastrzyk. Nie ma znaczenia jaki, byle tylko przez kilka minut potarla mi tylek watka umoczona w spirytusie, zanim mi przyladuje. Zawolal wtedy pielegniarke i patrzyl, jak stary dostaje swoj zastrzyk, a potem z szerokim, lobuzerskim usmiechem wpada w senne odretwienie. Ale ja wygralem, Vernon. Dopialem swego, powiedzial do siebie. Spojrzal raz jeszcze na pierwsze wydanie, ktore przyniosl do domu. Zdjecie i artykul widnialy ponad linia zlozenia gazety: Reporter "Journala" nagrodzony Pulitzerem za artykuly z celi smierci. Przez wieksza czesc nocy bezsennie patrzyl w czarna przestrzen nieba, pozwalajac euforii mieszac sie z watpliwosciami, az wreszcie podniecenie wywolane otrzymaniem nagrody przycmilo wszystkie inne uczucia i zasnal, odurzony swym zastrzykiem sukcesu. W dwa tygodnie pozniej, podczas gdy Matthew Cowart nadal plynal na fali swych osiagniec, inny temat pojawil sie na elektronicznych laczach. Na ekranach ukazala sie wiadomosc, ze gubernator podpisal decyzje wykonania wyroku smierci dla Blaira Sullivana. Termin egzekucji na krzesle elektrycznym zostal tym samym naznaczony na polnoc, siedem dni od daty zlozenia podpisu pod dokumentem. Wiele osob spekulowalo, ze Sullivan moze uniknac wykonania wyroku, jezeli w ktorymkolwiek momencie w ciagu nastepnego tygodnia zdecyduje sie zlozyc apelacje. Gubernator uznal ten fakt, podpisujac wyrok. Ze strony wieznia nie bylo jednak zadnej zauwazalnej reakcji. Minal jeden dzien, potem drugi, trzeci i czwarty. Rankiem piatego dnia od podpisania wyroku, gdy Cowart siedzial rano przy biurku, zadzwonil telefon. Szybko zlapal sluchawke. Po drugiej stronie dal sie slyszec glos sierzanta Rogersa z wiezienia. -Cowart? Jest pan tam? -Tak, sierzancie. Oczekiwalem na wiadomosc od pana. -Zaczyna byc blisko, prawda? To pytanie nie wymagalo odpowiedzi. -A co z Sullivanem? -Chodzi pan czasem ogladac weze w zoo? Patrzec na nie przez szyby, za ktorymi siedza? Nie ruszaja sie specjalnie, tylko oczy im chodza, z jednej strony na druga, kontrolujac wszystko. Taki wlasnie jest teraz Sully. Mamy niby obserwowac go, ale tak naprawde to on sledzi kazde nasze poruszenie, jakby na cos czekal albo czegos sie spodziewal. W niczym nie przypomina tych innych chloptasiow, co tez czekali na kociol. -A co sie zwykle dzieje? -Ogolnie rzecz biorac, zaczynaja sie tu krecic hordy prawnikow, ksiezy i tych od demonstracji. Wszyscy sa jak nakreceni, lataja do roznych sedziow i sadow, spotykaja sie z tym, gadaja o tamtym. Ani sie nie obejrzysz, a juz nadchodzi czas. Jedna rzecz, ktora da sie powiedziec o tym, kiedy stan chce ci dokrecic srube: Nie jestes wtedy sam. Jest rodzina i rozni zyczliwi, ktorzy mowia o Bogu, sprawiedliwosci i innych takich, dopoki ci uszy nie odpadna. I to jest normalne. Nie to co teraz. Nie ma nikogo wewnatrz ani na zewnatrz, kto by tu przyszedl dla Sully'ego. Jest po prostu sam. Czekam tylko, kiedy wybuchnie, taki jest nabuzowany. -Bedzie skladal apelacje? -Mowi, ze nie. -A jak pan mysli? -Jest facetem, ktory dotrzymuje slowa. -A co sadza inni? -Generalnie wiekszosc uwaza, ze jednak sie posypie, moze nawet ostatniego dnia poprosi kogos, zeby apelowal, dostanie odroczenie, a potem bedzie siedzial tutaj przez nastepne dziesiec lat, zmieniajac tylko sady na coraz wyzsze instancje. Ostatnie zaklady byly dziesiec do piecdziesieciu, jezeli faktycznie wyladuje na krzesle. Ja tez postawilem na to pewna sumke. Tak przynajmniej uwaza facet od gubernatora. Mowil, ze chcieli po prostu zlapac go na bladze. Ale on wszystkich niezle przetrzymuje. Balansuje na krawedzi. -Jezu. -Tak. O nim tez tutaj duzo ostatnio slyszymy. -A co z przygotowaniami? -Krzeslo dziala bez zarzutu, sprawdzalismy je wlasnie dzis rano. Zabije za jednym kopnieciem, nie ma sie co czarowac. Tak czy inaczej, bedzie przeniesiony do izolatki dwadziescia cztery godziny wczesniej. Moze sobie zamowic wtedy posilek, zgodnie z tradycja. Nie obcinamy mu teraz wlosow ani nie robimy zadnych innych przygotowan, dopiero na kilka godzin przed. Do tego czasu wszystko biegnie tak normalnie, jak tylko sie da. Inni faceci w celi smierci sa bardzo niespokojni; nie lubia widziec, ze ktos nie walczy. Kiedy wychodzil Ferguson, ozywilo to wszystkich, bylo tak, jakby im ktos dal zastrzyk nadziei. Teraz przez Sully'ego sa niezle wkurzeni i jakby troche sie boja. Nie wiem, co sie tutaj moze stac. -Musi byc panu ciezko. -Pewnie. Ale w koncu to nic innego jak moja zwykla praca. -Czy Sully z kims rozmawial? -Nie. Ale dlatego wlasnie dzwonie. -Slucham? -Chce pana widziec. Osobiscie. Natychmiast. -Mnie? -Tak. Chce, zdaje sie, zeby pan mial swoj udzial w przedstawieniu. Umiescil pana na liscie swiadkow. -Jakich swiadkow? -A jak pan mysli? Goscie stanu i Blaira Sullivana, zaproszeni na jego mala impreze pozegnalna. -Jezu. Chce, zebym ogladal egzekucje? -No. -Boze! Nie wiem, czy... -Dlaczego pan go zreszta sam nie zapyta? Musi pan zrozumiec, panie Cowart, ze nie ma za duzo czasu. Milo nam sie tak gawedzi przez telefon, ale sadze, ze lepiej by pan zrobil, zamawiajac sobie teraz miejsce w samolocie. Niech sie pan tu zjawi jeszcze dzis po poludniu. -Ma pan racje, ma pan racje. Bede tam. Boze. -To byla panska opowiesc, panie Cowart. Zdaje sie, ze nasz stary znajomy Sully po prostu chce, zeby pan dopisal ostatni rozdzial, co? Nie moge powiedziec, zeby mnie to zaskoczylo. Matthew Cowart nic nie odpowiedzial. Odlozyl sluchawke. Zajrzal do gabinetu Willa Martina i szybko wytlumaczyl powod naglego wezwania. -Jedz - uslyszal. - Jedz natychmiast. To niesamowity material. Nic juz nie mow, uciekaj. Jeszcze tylko pospieszna rozmowa z redaktorem naczelnym, a potem biegiem do mieszkania po szczoteczke do zebow i ubranie na zmiane. W ostatniej chwili zdazyl na poludniowy samolot. Bylo juz pozne popoludnie, kiedy dotarl do wiezienia, wyciskajac ostatnie poty z wynajetego samochodu, gnajac przez szary, ociekajacy deszczem dzien. Naglacy dzwiek stale pracujacych wycieraczek nie pozwolil mu zwolnic ani na chwile. Sierzant Rogers czekal juz na niego w biurze wieziennym. Uscisneli sobie rece jak czlonkowie jednej druzyny, spotykajacy sie na zjezdzie kolezenskim. -Niezly czas - stwierdzil sierzant. -Wie pan, czuje na wlasnej skorze to cale zwariowanie. Jade i mysle o kazdej minucie, kazdej sekundzie. Jakiego nagle nabraly znaczenia. -To prawda - przytaknal sierzant. - Nie ma to jak miec naznaczony dzien i godzine pozegnania z tym swiatem, wtedy nagle kazda chwilka staje sie strasznie wazna. -Przerazajace. -W samej rzeczy. Tak jak juz mowilem panu, panie Cowart, cela smierci daje czlowiekowi zupelnie inne spojrzenie na zycie. -Nikt na zewnatrz nie demonstruje? -Jeszcze nie. Ktos naprawde musialby nienawidzic kary smierci, zeby tluc sie po takim deszczu dla starego Sully'ego. Sadze, ze przybeda za jakis dzien lub dwa. Podobno dzis wieczorem ma sie przejasnic. -Pokazal sie tu jeszcze ktos do niego? -Sa prawnicy z papierami gotowymi do podpisu, gdyby chcial sie odwolywac, ale na razie nikogo nie wezwal. Tylko pana. Byli tez jacys detektywi. Ci dwaj z Pachouli zjawili sie tu wczoraj, ale nie chcial z nimi gadac. Tak samo paru facetow z FBI i kilku innych z Orlando i Gainesville. Wszyscy chcieli sie czegos dowiedziec o paru morderstwach, ktorych jak dotad nie udalo sie z nikim skojarzyc. Tez nie chcial ich widziec. Chce tylko pana. Moze panu cos powie. Pomogloby niejednemu, gdyby puscil troche pary z geby. Tak jak to zrobil stary Ted Bunny, zanim poszedl na krzeslo. Wyjasnil mnostwo zagadek, nad ktorymi mnostwo luda lamalo sobie bezskutecznie glowe. Nie wiem, czy mu to zostalo policzone, kiedy dotarl na tamta strone, ale ktoz to, u diabla, moze wiedziec? -Chodzmy. -Racja. Sierzant Rogers pobieznie sprawdzil zawartosc notesu i teczki Cowarta, a po dopelnieniu tej formalnosci poprowadzil go przez sale odwiedzin i dlugi ciag elektronicznie zamykanych krat, az do wnetrza wiezienia. Sullivan juz czekal. Sierzant postawil krzeslo po zewnetrznej stronie kraty i wskazal je Cowartowi. -Potrzebna mi wieksza prywatnosc - zakaslal Sullivan. Cowart zauwazyl, ze wiezien wydawal sie bledszy. Zaczesane gladko do tylu wlosy poblyskiwaly w swietle jedynej, wiszacej na drucie zarowki. Sullivan chodzil nerwowo od sciany do sciany, splatajac i rozplatajac palce. Przygarbiona sylwetka nadawala mu wyglad znacznie starszego, niz byl w istocie. -Sully, wiesz dobrze, chlopie, ze nie ma nikogo ani w celi po prawej, ani po lewej. Mozesz rozmawiac tak, jak jest - cierpliwie tlumaczyl sierzant. Wiezien pozwolil blyskowi usmiechu przemknac po twarzy. -Urzadzaja to tak, jakby to juz byl grob - powiedzial do Cowarta, obserwujac oddalajacego sie sierzanta. - Ma byc cicho i spokojnie, zeby czlowiek mogl sie zaczac przyzwyczajac do zycia w trumnie. - Podszedl do krat i szarpnal. - Zupelnie jak trumna. Zabite na glucho. Blair Sullivan rozesmial sie z wysilkiem, az w koncu smiech przeszedl w ni to gwizd, ni to westchniecie. -No, Cowart, niezle wygladasz. -Nie narzekam. Jak moglbym panu pomoc? -Dojdziemy i do tego, spokojnie. Daj mi chwile, zebym sie mogl nacieszyc. Hej, slyszales cos o naszym chloptasiu, Bobbym Earlu? -Kiedy dostalem nagrode, zadzwonil z gratulacjami. Ale nie mialem z nim okazji tak naprawde porozmawiac. Z tego co wiem, wrocil na studia. -Powaga? Jakos mi nie wygladal na kujona. Ale kto wie, moze uniwerek ma dla naszego Bobby'ego jakies specjalne atrakcje? Kto to wie? -O czym pan mowi? -Nic, nic. Nic, czego nie musialbys pamietac za jakis czas. - Blair Sullivan odrzucil w tyl glowe i poddal sie dreszczowi. - Czy uwazasz, Cowart, ze tu zimno? Cowart czul struzki potu sciekajace mu po plecach. -Nie. Goraco. Sullivan skrzywil sie w usmiechu i wykaslal jeszcze jeden rechot. -Niezly kawal, co, Cowart? Porobilo sie tak, ze juz nie odrozniam. Nie moge powiedziec, czy jest zimno, czy cieplo. Dzien czy noc. Jak dziecko. Zdaje sie, ze to normalne, jak sie umiera, znaczy. Po prostu cofasz sie w czasie. Wstal i podszedl do malej umywalki w rogu celi. Odkrecil kran, pochylajac sie i pociagajac wode wielkimi lykami. -Ciagle chce mi sie pic. Sucho w ustach. Jakby cos wysysalo ze mnie cala wilgoc. Cowart sie nie odezwal. -Spodziewam sie zreszta, ze kiedy kopna mnie pierwszy raz tymi dwudziestoma piecioma setkami woltow, wszystkim, co tam beda, pewnie tez zachce sie pic. Matthew Cowart poczul ucisk w gardle. -Ma pan zamiar sie odwolywac? Sullivan nachmurzyl sie. -A jak myslisz? -Nic nie mysle. Wiezien patrzyl przez chwile w milczeniu na Cowarta. -Musisz zrozumiec, Cowart, teraz czuje sie bardziej zywy niz kiedykolwiek przedtem. -Dlaczego chcial sie pan ze mna zobaczyc? -Ostatnia wola i testament. Deklaracja umierajacego. Slynne ostatnie slowa. Brzmi niezle? -Zalezy od pana. Sullivan zwinal dlon w piesc i uderzyl w duszne powietrze celi. -Pamietasz, kiedy mowilem, jak daleko moge siegnac? Pamietasz, jak powiedzialem, ze te kraty i sciany to tak naprawde lipa, co, Cowart? Mowilem przeciez, pamietasz, ze nie boje sie smierci, czekam na nia. Mysle, ze czeka na mnie bardzo specjalne miejsce w piekle, nie sadzisz? Naprawde. I ty mi pomozesz sie tam dostac. -Jak? -Zrobisz dla mnie pare rzeczy. -A jesli sie nie zgodze? -Zgodzisz sie. Nic na to nie poradzisz, Cowart, ale siedzisz w tym po szyje. Moze nie? Cowart skinal glowa, zastanawiajac sie, na co wlasciwie sie zgadza. -Dobra, Cowart, Panie Superdziennikarzu. Chce, zebys gdzies dla mnie pojechal i zaprzagl do pracy te swoje superdziennikarskie talenty. To taki maly domek. Chce, zebys zapukal w drzwi. Jesli nie bedzie odpowiedzi, masz wejsc do srodka. Nie przejmuj sie, jezeli bedzie zamkniete. Nie pozwol, zeby cokolwiek stanelo ci na drodze. Masz wejsc do tego domu, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, po prostu masz tam wejsc. Rozumiesz? Miej oczy szeroko otwarte. Zapamietaj wszystkie szczegoly, wszystko co bedzie w srodku, slyszysz? Zrob wywiad ze wszystkimi, co tam beda... W slowach Blaira Sullivana zabrzmial sarkazm. Zasmial sie. -Powroc i powiedz mi, co widziales, a uslyszysz opowiesc warta twojego zachodu. Spuscizna Blaira Sullivana. Morderca objal glowe dlonmi, a potem przesunal je na czolo, odgarniajac do tylu wlosy i szczerzac zeby w usmiechu. -A bedzie to opowiesc warta posluchania, masz na to moje slowo. Cowart zawahal sie. Poczul sie uwiklany w nagle zapadla ciemnosc. -Dobra, panie Cowart - przerwal cisze Sullivan. - Jest pan gotowy na wycieczke? Pojedzie pan pod numer trzynasty - mily numer, tak w ogole - ulica Tarpon Drive w Islamorada. -To jest przeciez Keys. Wlasnie wrocilem... -Nie gadaj, tylko jedz tam! A potem wracaj i opowiedz mi o wszystkim, czego sie tam dowiesz. O wszystkim, pamietaj, nie pomin niczego. Cowart spojrzal na wieznia, czujac sie niepewnie. Wtem watpliwosci nagle zniknely. Wstal. -Biegnij, Cowart. Biegnij szybko. Nie oszczedzaj sie. Niewiele czasu zostalo. Sullivan ponownie usiadl na swojej pryczy. Odwrocil sie od Cowarta, a po chwili wrzasnal: -Sierzancie Rogers! Niech pan zabiera stad tego czlowieka! Jego oczy szybko przeskoczyly na Cowarta. -Do jutra. To bedzie dzien numer szesc. Cowart skinal glowa i szybko sie oddalil. Udalo sie mu zlapac ostatni samolot do Miami. Bylo juz dobrze po polnocy, kiedy ostatkiem sil dotarl do swego mieszkania i rzucil sie w ubraniu na lozko. Odczuwal niepokoj, jakas dziwaczna treme. Czul sie jak aktor, ktorego wepchnieto na scene przy pelnej widowni, nie mowiac mu, jaka kwestie ma wyglosic, kogo gra i co to w ogole za sztuka. Przez jakis czas walczyl z natlokiem mysli, w koncu udalo mu sie je odsunac od siebie przynajmniej na kilka godzin meczacego, niespokojnego snu. Osma rano zastala go juz w samochodzie jadacym na poludnie w strone Gornego Keys poprzez czyste, narastajace goraco poranka. Na niebie widnialo kilka oblokow, leniwie odbijajacych promienie dopiero rozpalajacego sie slonca. Minal sznur samochodow na South Dixie Highway, zaspanych mieszczuchow spieszacych do swych biur w centrum Miami i popedzil w przeciwnym kierunku. Miami rozciagalo sie szeroka lawica, zamieniajac typowo miejska zabudowe na rozsiadle tu i owdzie rozlegle centra handlowe, epatujace krzykliwymi napisami i przestrzenia pustych o tej porze parkingow. Liczba samochodow na szosie zauwazalnie zmniejszyla sie, gdy wjechal na przedmiescia. Przemknal obok amfilady przedstawicielstw samochodowych, udekorowanych setkami flag amerykanskich i ogromnymi transparentami, obwieszczajacymi niezwykle okazje, rzedy ustawionych jak tuz przed startem pojazdow, lsniacych odbitym swiatlem, trwajacych w oczekiwaniu. Zauwazyl pare odrzutowcow, przecinajacych szerokim lukiem krystaliczne powietrze, przygotowujacych sie do ladowania na wojskowym pasie w bazie lotniczej Homestead. Ich dzwiek unosil sie w powietrzu, wypelniajac je stlumionym halasem, gdy z gracja dwoch baletnic podeszly miekko do ladowania, zachowujac zawsze ten sam dystans zaledwie kilku metrow. Przejechal most Cart Sound, prac nieustannie w strone Keys. Droga przecinala pagorki porosle gesto drzewami mangrowymi, ocieniajacymi bagniste rozlewiska. Zauwazyl gniazdo bocianie na slupie telefonicznym; gdy przejezdzal, katem oka dostrzegl bialego ptaka, podrywajacego sie do lotu i szybujacego prosto w niebo. Przez kilka nastepnych kilometrow otaczala go plaska, rowninna zielen. Potem roslinnosc po lewej stronie zaczela ustepowac pojawiajacym sie coraz czesciej zatoczkom, aby wreszcie zupelnie dac pole wodom Zatoki Florydzkiej. Lekka bryza faldowala delikatnie dojrzaly, morski blekit. Jechal dalej. Droga na Keys prowadzi meandrami poprzez moczary i wode, od czasu do czasu unoszac sie pare metrow, by dac oparcie cywilizacji. Surowa, usiana pozostalosciami rafy ziemia daje schronienie przystaniom jachtowym i wielorodzinnym domom, tam gdzie tylko udaje sie jej utrzymac sucha suwerennosc. Czasem wydaje sie, jakby szescienne, budowane z blokow budynki po prostu rozmnazaly sie na twoich oczach; stacja benzynowa plynnie przechodzi w przydrozna knajpke. Pomalowany na jaskrawy roz sklep z koszulkami rozkwita w bar szybkiej obslugi. Przystan podnosi sie w restauracje, z ktorej wykluwa sie motel. Tam gdzie jest dostatecznie duzo ladu, widac szkoly, szpitale i parkingi dla przyczep mieszkalnych, kurczowo przyklejone do rozdrobnionego gruzu, ziemi i kawalkow muszelek, zbielalych na sloncu. Ocean nigdy nie jest daleko, blyskajac odbiciem promieni, drwiac sobie z mizernych, tandetnych wysilkow cywilizacji. Przejechal przez Marathon i wjazd do Stanowego Parku Pennekamp. Nad przystania Whale Harbor dostrzegl ogromnego blekitnego plastikowego marlina, wiekszego od najwiekszej ryby, jaka kiedykolwiek zawitala w te strony. Marlin kolysal sie, zawieszony nad bramka prowadzaca na molo dla wedkarzy sportowcow. Cowart przejechal dalej, mijajac kompleks pomniejszych sklepow i supermarket. Jasna farba na scianach plowiala w bezlitosnie goracym sloncu. Bylo okolo dziesiatej, kiedy znalazl Tarpon Drive. Ulica znajdowala sie na poludniowym krancu polwyspu, mniej wiecej o kilometr od miejsca, w ktorym ocean zwieral swoj uscisk, uniemozliwiajac juz jakakolwiek budowe. Droga skrecala w lewo; pojedynczy trakt uslany potluczonymi muszelkami, wcinajacy sie pomiedzy przyczepy i niewielkie, jednopietrowe domki. Byla jakas przypadkowosc w ukladzie drogi, tak jakby poszczegolne parcele byly wynikiem czyjegos kaprysu. Zardzewialy osmiomiejscowy volksvagen, pomalowany wyplowiala farba w psychodeliczne hippisowskie esy-floresy, spoczal bez kol na laurach w jednym z ogrodkow. Obok dwojka dzieci w pieluchach bawila sie w skleconej domowym sposobem piaskownicy. Dogladala ich kobieta w obcietych dzinsach i koszulce bez ramiaczek, siedzaca na przewroconym wiadrze na przynete i cmiaca papierosa. Obrzucila Cowarta wystudiowanym, twardym spojrzeniem. Przed innym domem umieszczono lodz na kozlach, z poszarpana dziura ziejaca tuz ponizej dulek. Przed przyczepa siedziala para staruszkow, zaglebiona w tanich bialo-zielonych krzeslach plazowych, pod duzym rozowym parasolem. Nie poruszyli sie, gdy przejechal tuz obok. Odkrecil okno i uslyszal fragment jakiejs publicystycznej audycji radiowej. Bezcielesne glosy wypelnily powietrze pelnymi zlosci tonami, debatujac o sprawach bez znaczenia. Wykrzywione i poskrecane anteny telewizyjne zasmiecaly niebo. Cowart poczul, ze wjezdza do spalonego sloncem kregu straconych zludzen i panoszacej sie biedy. W polowie ulicy widnial jedyny, zbity z pomalowanej na bialo plyty pilsniowej kosciol, kryjacy sie za przerdzewialym plotem. Przed nim zatknieta w ziemie duza tablica z odrecznym napisem: PIERWSZY KOSCIOL BAPTYSTOW W KEYS. WEJDZCIE I BADZCIE ZBAWIENI. Zauwazyl, ze furtka w plocie wisiala na jednym zawiasie, a drewniane schody straszyly dziurami. Drzwi zamykala potezna klodka. Pojechal dalej, rozgladajac sie w poszukiwaniu numeru trzynastego. Dom byl odsuniety od ulicy, schowany pod poskrecanym drzewem mangrowym, rzucajacym wkolo kolorowe cienie. Zbudowany byl z jasnego piaskowca, ze starym typem okien zazdrostek, ktorych przydymione, pouchylane szybki chwytaly lakomie kazdy powiew, przedostajacy sie przez platanine galezi i krzewow. Z okiennic luszczyla sie czarna farba, na drzwiach zas przytwierdzony byl pokaznych rozmiarow krucyfiks. Byl to niewielki dom. Pod sciana lezaly dwa pojemniki na propanbutan. Od frontu widac bylo tylko zuzel i piach, wzbijajacy z kazdym krokiem tumany pylu. Podszedl do drzwi frontowych. Na farbie wydrapane byly slowa: JEZUS MIESZKA W NAS WSZYSTKICH. Uslyszal psa, szczekajacego w oddali. Drzewo mangrowe poruszylo sie nieznacznie, podchwytujac jakis cien powiewu, przyniesionego na fali goraca. Cowart nie poczul najlzejszego drgnienia powietrza. Zapukal glosno. Raz, drugi, wreszcie trzeci. Nikt sie nie odezwal. Cofnal sie troche i krzyknal: -Dzien dobry! Jest tam kto? Jedyna odpowiedzia byla cisza. Zapukal raz jeszcze. -Do diabla - zaklal pod nosem. Odszedl od drzwi, rozgladajac sie wkolo. Nie zauwazyl samochodu ani zadnego znaku zycia. Raz jeszcze sprobowal zawolac: - Przepraszam! Jest tam kto? Znowu nic. Nie mial zadnego planu czy chocby pomyslu, co robic. Poszedl w strone ulicy, odwrocil sie i jeszcze raz spojrzal na dom. Co ja tu, u diabla, robie? - zadal sobie pytanie. O co tutaj chodzi? Uslyszal stlumiony stukot w gornym odcinku ulicy i w chwile potem zauwazyl listonosza, wysiadajacego z bialego jeepa. Patrzyl, jak wklada listy i reklamowki do jednej skrzynki, nastepnie do drugiej. Cowart, stojac nieruchomo, nie spuszczal go z oka, sledzac, jak zbliza sie coraz bardziej do skrzynki z numerem trzynastym. -Jak sie pracuje? - spytal, gdy listonosz podszedl blizej. Byl to czlowiek w srednim wieku, ubrany w niebieskoszare szorty i jasnoniebieska bluze pocztowcow. Obnosil dumnie dluga kitke i opadajace na usta wasiska. Ciemne okulary skutecznie skrywaly oczy. -Raz lepiej, raz gorzej. - Zaczal grzebac w przepastnej torbie. -Kto mieszka w tym domu? - spytal Cowart. -A kto pyta? -Jestem dziennikarzem z gazety "Miami Journal". Nazywam sie Cowart. -Czytuje wasza gazete - odparl listonosz. - Co prawda, glownie dzial sportowy. -Czy moglby mi pan pomoc? Probuje znalezc ludzi, ktorzy tutaj mieszkaja. Pukalem, ale nikt nie odpowiada. -Nikt? Nigdy nie widzialem, zeby oni gdziekolwiek wychodzili. -Oni, to znaczy kto? -Pan i pani Calhoun. Stara Dot i Fred. Zwykle siedza i czytaja Biblie, czekajac na dzien Sadu Ostatecznego albo na przyjscie katalogu ze sklepu Searsa. Generalnie rzecz biorac, Sears wydaje sie bardziej wiarygodny. -Dlugo tu mieszkaja? -Szesc, moze siedem lat. Moze zreszta dluzej. Ja tu tylko tyle jestem. Cowart nadal nic nie rozumial, ale pospieszyl z kolejnym pytaniem. -Czy kiedykolwiek dostawali poczte ze Starke? Z wiezienia stanowego? Listonosz postawil torbe i westchnal. -Tak. Mniej wiecej raz na miesiac. -Slyszal pan cos o Blairze Sullivanie? -Pewnie - przytaknal listonosz. - To ten, ktory dostal kociol. Gdzies o tym czytalem pare dni temu. Czy to ma cos wspolnego z nim? -Byc moze. Jeszcze nie wiem - odparl Cowart. Popatrzyl ponownie na dom, gdy listonosz wyciagal z torby plik reklamowek, a nastepnie otwieral skrzynke. -Oho! - mruknal. -Co? -Nikt nie zabral poczty. - Listonosz popatrzyl przeciagle na dom. - Nie znosze, kiedy cos takiego sie zdarza. Starzy ludzie zawsze biora swoja poczte, zawsze, chyba ze cos jest nie tak. Kiedys roznosilem w Miami Beach, dawniej, wie pan, kiedy bylem mlodszy. Wiadomo bylo, co znajdziesz w srodku, kiedy poczta byla nie odebrana. -Mniej wiecej ile dni? -Wyglada na dobrych pare. Szlag by to trafil, nie znosze takich sytuacji - powtarzal goraczkowo listonosz. Cowart ponownie ruszyl w kierunku domu. Podszedl do niewielkiego okienka i zajrzal do srodka. Jedyne, co mogl zobaczyc, to tandetne meble ustawione w niewielkiej czesci wypoczynkowej. Na scianie wisial kolorowy obraz przedstawiajacy Jezusa, z ktorego glowy emanowalo swiatlo. -Moze pan cos tam zobaczyc? - spytal stojacego przy drugim oknie listonosza, ktory dolaczyl do niego. -Nic, pusta sypialnia. - Obaj mezczyzni cofneli sie, a Cowart raz jeszcze zawolal: -Panstwo Calhoun! Halo! Nadal zadnej odpowiedzi. Zaszedl od frontu i polozyl reke na okraglej klamce. Nie stawiala oporu. Spojrzal przez ramie na listonosza, ktory przyzwalajaco skinal glowa. Otworzyl drzwi i wszedl do srodka. Zapach uderzyl ich natychmiast. Listonosz jeknal i dotknal ramienia Cowarta. -Wiem dokladnie, co to jest. Pierwszy raz poczulem to w Wietnamie. Nigdy nie zapomne. - Zamilkl na chwile, a potem dodal: - Prosze posluchac. Smrod dlawil Cowarta za gardlo; czul, ze sie zaraz udusi, jakby stal w gestych oparach dymu. Gdzies z wnetrza domu dobiegl go dziwny, bzyczacy odglos. Listonosz wycofal sie. -Ide sprowadzic gliny. -Sprawdze w srodku. - Cowart postapil naprzod. -Niech pan nie wchodzi - powstrzymywal go listonosz. - Nie ma takiej potrzeby. Cowart potrzasnal glowa. Wszedl dalej. Smrod i dziwny dzwiek zdawaly sie go oklejac, wsysac do srodka. Zdawal sobie sprawe, ze listonosz oddalil sie. Spogladajac przez ramie, dostrzegl, jak spieszy w strone domu sasiadow. Cowart posunal sie kilka krokow naprzod w glab domu. Jego oczy przeczesywaly otoczenie, wylapujac szczegoly, rejestrujac wszystko, o czym pozniej mozna by opowiedziec: spartanskie umeblowanie, znamiona religijnosci i dlawiace poczucie, ze jest to ostatnie miejsce na ziemi. Goraco nawarstwialo sie wokol niego bezlitosnie, mieszajac sie z zapachem, ktory nasaczal ubranie, przenikal do nozdrzy, wdzieral sie w pory skory, szarpiac nim na granicy mdlosci. Wszedl do kuchni. Starzy ludzie byli tam. Kazde siedzialo przywiazane do krzesla, po obu stronach pokrytego cerata stolu. Rece mieli brutalnie wykrecone do tylu. Kobieta byla naga, mezczyzna w ubraniu. Siedzieli naprzeciw siebie, tak jakby szykowali sie wlasnie do posilku. Mieli poderzniete gardla. Czarna krew tworzyla jeziorka u podstawy krzesel. Muchy pokrywaly szczelnie ich twarze, ruszajac sie pod splatanymi kosmykami siwych wlosow. Glowy odgiete do tylu, z martwymi oczami wpatrzonymi szklano w sufit. Na srodku stolu lezala otwarta Biblia. Cowart zakrztusil sie, walczac z mgla przeslaniajaca mu wzrok, strachem i podchodzacym do gardla zoladkiem. Upal w pokoju zdawal sie wzmagac, omywajac go falami gestego, lepiacego sie ciepla. Zgielk powodowany przez muchy wypelnial uszy. Podszedl jeszcze o krok i pochylil sie nad stolem, by przeczytac slowa na otwartej stronie. Jeden ustep zaznaczony byl rozmazana krwia. Sa ci, co zostawili swe imie, by ich pochwaly dotarly wysoko. I inni, ktorzy nie maja wspomnienia, ci, co zgineli, jakby ich nie bylo; jakby sie nigdy nie narodzili, jako i ich potomstwo. Odsunal sie. Zauwazyl boczne drzwi, prowadzace do ogrodka na tylach domu, z pojedyncza, otwarta przemoca klodka. Zwisala bezuzytecznie ze starej, pelnej drzazg framugi. Wrocil wzrokiem do pary starych ludzi, siedzacych przed nim nieruchomo. Obwisle piersi kobiety znaczyly smugi pociemnialej krwi. Cofnal sie szybko, najpierw krok, potem drugi, az wreszcie odwrocil sie i wypadl na zewnatrz. Probowal zlapac oddech, opierajac sie ciezko dlonmi o kolana. Listonosz wlasnie wracal z sasiedztwa. Cowart poczul nagly zawrot glowy, zabierajacy mu twarde oparcie ziemi, wiec szybko usiadl na stopniach ganku. Listonosz krzyknal, spieszac w strone Cowarta: -Czy oni...?! Skinal glowa. -Jezu - wyszeptal listonosz. - Bardzo zle to wyglada? Cowart ponownie przytaknal. -Policja jest juz w drodze. -Zostali zabici - cicho powiedzial Cowart. -Zamordowani? Naprawde? Raz jeszcze skinal twierdzaco. -Jezu - powtorzyl listonosz. - Dlaczego? Nie odpowiedzial, tylko potrzasnal glowa. Wewnatrz jednak slyszal mechaniczny glos, powtarzajacy w kolko: wiem, dokladnie wiem. Wiem, kim sa, i wiem, dlaczego nie zyja. To byli ludzie, o ktorych Blair Sullivan powiedzial mu kiedys, ze zawsze chcial ich zabic. Zawsze. I w koncu to zrobil, dosiegajac ich spoza krat, spoza bram i plotow, spoza scian wiezienia i drutow, dokladnie tak jak obiecal. Matthew Cowart nie mial tylko pojecia jak. Rozdzial dziesiaty UKLAD ZAWARTY W DRODZE DO PIEKLA Byl pozny ranek siodmego dnia, gdy Cowartowi udalo sie wreszcie z powrotem dotrzec do wiezienia. Wiele czasu pochlonelo wstepne dochodzenie w sprawie morderstwa. Wraz z listonoszem oczekiwali w ciszy na przyjazd samochodu policyjnego.-Cos niesamowitego - powiedzial w koncu listonosz. - Chcialem, cholera, zalapac sie na odplyw, zlowic pare sandaczy na obiad. A tu nic, juz dzisiaj nie wyplyne. - Pokiwal glowa. Po chwili uslyszeli pisk opon samochodu zatrzymujacego sie gwaltownie na Tarpon Drive. Dostrzegli samotnego policjanta, ktory zaparkowal przed frontem, powoli wysiadl z zielono-bialego pojazdu i podszedl do nich. -Kto zglaszal? Byl mlodym mezczyzna, z muskulatura kulturysty i ciemnymi okularami lotniczymi, zaslaniajacymi oczy. -Ja - rzekl listonosz. - Ale on wchodzil do srodka. - Palcem wycelowal w Cowarta. -Kim pan jest? -Dziennikarzem z "Miami Journal" - odpowiedzial smutno Cowart. -Aha. Wiec co tutaj mamy? -Dwoje niezywych ludzi. Zamordowani. Glos policjanta wspial sie o oktawe. -Skad pan to wie? -Niech pan sam zobaczy. -Niech zaden z was sie nie rusza. Policjant wyminal ich zdecydowanym ruchem. -A gdzie mielibysmy niby isc? - spytal cicho listonosz. - Cholera, przechodzilem przez to sto razy czesciej niz on. Hej! - krzyknal za policjantem. - Zupelnie tak jak w tych cholernych filmach. Nie dotykaj pan niczego! -Przeciez wiem - rzucil przez ramie mlody stroz prawa. Obserwowali go, gdy wchodzil ostroznie do domu. -Sadze, ze czeka go pierwszy prawdziwy szok w jego karierze - powiedzial Cowart. Listonosz zasmial sie bezglosnie. -Prawdopodobnie mysli, ze jedyne, co mu sie moze przydarzyc w pracy, to gonienie piratow drogowych, pedzacych na Key West. Zanim Cowart mogl odpowiedziec, uslyszeli glos policjanta: -O kurwa! W okrzyku pobrzmiewala zaskakujaco piskliwa nuta, jak glos zaskoczonej mewy, lecacej w niebo na oslep. Chwila ciszy, a nastepnie slychac bylo, jak policjant biegnie, roztracajac po drodze sprzety. Przebiegl kolo Cowarta i listonosza, kierujac sie przed dom, gdzie zwymiotowal. -Hej - z cichym niedowierzaniem powiedzial listonosz. - Do diabla. Mowil pan, ze zle to wyglada; zdaje sie, ze mial pan racje. -Pewnie przez ten zapach - stwierdzil Cowart, patrzac na miotanego przez torsje policjanta. Po dluzszej chwili policjant wyprostowal sie. Mial lekko potargane wlosy i pobladla twarz. Cowart rzucil mu chusteczke. Policjant pokrecil glowa. -Ale kto, dlaczego, Boze... -Pyta pan kto? Sa to matka i ojczym Blaira Sullivana - poinformowal Cowart. - Natomiast dlaczego, to juz calkiem inna historia. Nie uwaza pan, ze dobrze byloby to zglosic? -Cholera, naprawde? - nie dowierzal listonosz. - Zartujesz pan? Przeciez on ma sie niezadlugo piec? -Dokladnie. -Chryste. Ale dlaczego pan tutaj jest? Naprawde dobre pytanie, pomyslal Cowart. -Po prostu szukam tematu. -No to i znalazl pan - stwierdzil pod nosem listonosz. Cowart trzymal sie na boku podczas rozpracowywania miejsca zbrodni, przygladajac sie zabiegom technikow uwijajacych sie po obejsciu. Mial swiadomosc, ze czas wymyka mu sie coraz bardziej. Udalo mu sie dodzwonic do dzialu miejskiego i poinformowac redaktora o tym, co sie stalo. Mimo niewatpliwego przyzwyczajenia do pelnego codziennych niespodzianek zycia na Florydzie, redaktor dzialu miejskiego byl wyraznie zaskoczony. -Jak pan sadzi, co zrobi gubernator? - pytal. - Czy uwaza pan, ze wstrzyma egzekucje? -Nie wiem. A pan by wstrzymal? -Chryste, kto wie? Kiedy moze pan dostac sie tam z powrotem i zapytac tego psychopatycznego skurwysyna, co sie wlasciwie dzieje? -Tak szybko, jak tylko wydostane sie stad. Musial jednak troche poczekac. Kiedy dokonywane sa ogledziny miejsca zbrodni, potrzebna jest duza doza cierpliwosci. Drobne szczegoly urastaja nagle do ogromnych rozmiarow. Najmniejsza rzecz moze nabrac kolosalnej wagi. Jest to niezwykle dokladna praca, gdy zajmuja sie nia profesjonalisci, ktorym sprawia przyjemnosc zmudne wykorzystanie nauki do zbadania kulis przemocy. Cowart denerwowal sie coraz bardziej, myslac o Sullivanie czekajacym na niego w celi. Popatrywal co chwila na zegarek. Jednak dopiero poznym popoludniem podeszlo do niego dwoch detektywow z wydzialu zabojstw okregu Monroe. Pierwszy byl mezczyzna w srednim wieku, noszacym bezowy garnitur, na ktorym widnialy plamy potu. Towarzyszyla mu znacznie mlodsza kobieta, ktorej popielato-blond wlosy sczesane byly gladko w tyl i mocno sciagniete gumka. Ubrana byla w luzny bawelniany zakiet o meskim kroju i lekkie spodnie, miekko ukladajace sie na szczuplej postaci. Cowart katem oka zauwazyl polautomatyczny pistolet, noszony w rysujacej sie pod ubraniem kaburze. Oboje mieli ciemne okulary, kobieta jednak zdjela swoje, podchodzac do Cowarta. Dzieki temu mogla przygwozdzic go spojrzeniem szarych oczu, zanim sie odezwala. -Pan Cowart? Jestem Andrea Shaeffer, detektyw z wydzialu zabojstw. To moj partner, Michael Weiss. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Chcielibysmy uzyskac od pana oswiadczenie. - Wyjela z kieszeni niewielki notes i dlugopis. Cowart skinal glowa. Wyciagnal wlasny notes, na co kobieta usmiechnela sie. -Panski jest wiekszy niz moj - stwierdzila. -Co moga mi panstwo powiedziec o miejscu zbrodni? - spytal. -Pyta pan jako dziennikarz? -Oczywiscie. -A moze najpierw odpowiedzialby pan na nasze pytania? Pozniej bedzie pana kolej. -Panie Cowart - zaczal detektyw Weiss - to jest dochodzenie dotyczace morderstwa. Nie jestesmy specjalnie przyzwyczajeni do sytuacji, w ktorej ktos z prasy opowiada nam o przestepstwie, zanim my sie o nim dowiemy. Zazwyczaj wyglada to dokladnie na odwrot. Moze wiec nam pan laskawie powie, jak to sie stalo, ze znalazl sie pan tutaj w sama pore, aby znalezc dwa ciala? -Ciala ludzi nie zyjacych od kilku dni - powiedzial Cowart. Detektyw Shaeffer skinela glowa. -Tak wyglada. Ale pan zjawia sie tutaj dzis rano. Dlaczego? -Blair Sullivan kazal mi przyjechac. Wczoraj. Rozmawialem z nim w celi smierci. Zapisala, co powiedzial, caly czas potrzasajac niedowierzajaco glowa. - Nie pojmuje. Czyzby on wiedzial...? -Nie wiem, co wiedzial. Po prostu kazal mi tu przyjechac. -Co panu powiedzial? -Mowil, zebym tu przyjechal i zrobil wywiad z ludzmi z tego domu. Pozniej domyslilem sie, kim oni byli. Musze natychmiast wracac do wiezienia. - Czul rosnace podniecenie, w miare jak uciekaly kolejne minuty. -Czy wie pan, kto zabil tych ludzi? - spytala. Zawahal sie. -Nie. Jeszcze nie, pomyslal. -A czy sadzi pan, ze Blair Sullivan wie? -Byc moze. Westchnela gleboko. -Panie Cowart, zdaje pan chyba sobie sprawe, jakie to wszystko jest dziwne? Bardzo by nam pan pomogl, gdyby zechcial troche bardziej wspolpracowac. Cowart czul, jak oczy detektyw Shaeffer przewiercaja go na wylot, jakby sila wzroku starala sie spenetrowac jego pamiec w poszukiwaniu odpowiedzi. Zmienil pozycje, czujac sie nieswojo. -Musze wracac do Starke - powiedzial. - Moze wtedy bede mogl wam pomoc. Skinela glowa. -Sadze, ze ktores z nas powinno pojechac z panem. Byc moze nawet oboje. -On nie bedzie z wami rozmawial - stwierdzil Cowart. -Naprawde? Dlaczego? -Nie lubi policjantow. - Cowart wiedzial jednak dokladnie, ze byla to tylko wymowka. Kiedy wreszcie dojechal do wiezienia, zblizalo sie poludnie. Nie mogl sie wyrwac z domu na Tarpon Drive do wieczora, kiedy policji udalo sie wreszcie zabezpieczyc miejsce zbrodni. Wracal pedem do redakcji "Journala", czujac, jak uplywajacy czas zaciesnia coraz bardziej bezlitosna petle. Dorzucil kilkanascie szczegolow do skladanego napredce artykulu, pospiesznej kompilacji detali naznaczonych posmakiem sensacji, podczas gdy dwoje detektywow czekalo na niego w gabinecie redaktora naczelnego. Nie chcieli tracic go z oczu, ale nie udalo im sie zdazyc na ostatni wieczorny samolot. Zatrzymali sie wiec w hotelu nieopodal jego mieszkania, umawiajac sie z nim tuz po wschodzie slonca. W absolutnej ciszy przesiedli sie na samolot odlatujacy na polnoc. Teraz zas dwojka detektywow z Monroe jechala tuz za nim wynajetym specjalnie na te okazje samochodem. W ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin front wiezienia przeszedl transformacje. Na parkingu stalo przynajmniej pietnascie minibusow telewizyjnych, z literowymi symbolami stacji wypisanymi na bokach. Mnostwo wszedobylskich zespolow reporterskich, takich jak WLASNYM GLOSEM czy ZESPOL "AKCJA". Wiekszosc z nich dysponowala kamerami umozliwiajacymi bezposrednia transmisje satelitarna. Czlonkowie ekip zdjeciowych zbierali sie w grupki, odpoczywajac, dzielac sie opowiesciami lub po prostu przygotowujac sprzet, jak zolnierze zwierajacy szyki przed decydujaca bitwa. Krecilo sie tez wielu reporterow i fotografow z aparatami w pogotowiu. Zgodnie z przewidywaniami, droga byla usiana demonstrantami z obydwu obozow, ktorzy krzyczeli, trabili i przerzucali sie inwektywami. Cowart zaparkowal i staral sie niepostrzezenie przesunac do bramy wiezienia. Natychmiast jednak zostal zauwazony i otoczony przez wscibsko polyskujace obiektywy aparatow i kamer. Dwojka detektywow przedzierala sie w strone bramy, poruszajac sie na obrzezach tlumu, ktory go otoczyl. Podniosl reke. -Nie teraz. Nie w tej chwili, prosze. -Matt! - wrzasnal jeden z reporterow telewizyjnych, ktorego Cowart znal z Miami. - Czy Sullivan zobaczy sie z toba? Powie ci, co sie tu, u diabla, dzieje? Swiatla kamer zlewaly sie z oslepiajacym sloncem. Staral sie oslonic oczy. -Jeszcze nie wiem, Tom. Pozwol mi sie dowiedziec. -Czy sa juz jacys podejrzani? - nalegal ten z telewizji. - Nie wiem. -Czy Sullivan nadal bedzie obstawal przy swoim? - Nie wiem. Sluchajcie, nie wiem. -A co ci mowiono? - Nic. Jeszcze nic. -Powiesz nam, jak z nim porozmawiasz?! - krzyknal inny glos. -Jasne - sklamal, mowiac cokolwiek, aby sie od nich uwolnic. Przedzieral sie przez wciaz gestniejacy tlum w strone bramy. Widzial juz czekajacego na niego sierzanta Rogersa. -Hej, Matty! - zawolal inny sprawozdawca telewizyjny. - Slyszales o gubernatorze? -Co, Tom? Nie, nie slyszalem. -Mial wlasnie konferencje prasowa; powiedzial nie, chyba ze Sullivan zlozy apelacje. Cowart skinal glowa i postapil w strone wiezienia, przechodzac pod szerokim ramieniem sierzanta Rogersa. Dwojka detektywow wslizgnela sie tam przed nim; szybko oddalali sie z zasiegu wdzierajacych sie wszedzie reflektorow. Gdy go mijal, Rogers szepnal mu w ucho spiewnym tonem: -Musisz miec nosa, kiedy je trzymac, a kiedy wykladac, wiedziec, kiedy odejsc... Obaj znali te piosenke o hazardziscie. -Dzieki - powiedzial Cowart z sarkazmem. -Zaczyna byc bardzo interesujaco - stwierdzil sierzant. -Byc moze dla pana - mruknal Cowart pod nosem. - Dla mnie zaczyna byc troche za bardzo pod gorke. Sierzant zasmial sie. Nastepnie zwrocil sie do dwojki detektywow: -Wy musicie byc Weiss i Shaeffer. - Uscisneli sobie rece. - Poczekajcie w tamtym pokoju, o tam. -Poczekac? - spytal szorstko Weiss. - Chcemy sie zobaczyc z Sullivanem. Natychmiast. Sierzant ruszyl powoli, lapiac Cowarta pod lokiec i prowadzac go do bramki. Caly czas krecil jednak przeczaco glowa. -On nie chce was ogladac. -Sierzancie... - zaczela miekko Andrea Shaeffer - to jest dochodzenie w sprawie o morderstwo. -Wiem - odparl Rogers. -Niech pan poslucha, do cholery... Chcemy sie widziec z Sullivanem, i to juz - goraczkowal sie Weiss. -To tak nie dziala, panie detektywie. Facet ma jeszcze oficjalnie... - spojrzal na zegar scienny, caly czas potrzasajac przeczaco glowa - no, dziewiec godzin i czterdziesci dwie minuty zycia. Jesli nie chce z kims gadac, to ja go zmuszac nie bede. Zrozumiano? -Ale... -Nie ma zadnego ale. -Ale z Cowartem bedzie rozmawial? - spytala Shaeffer. -Tak jest. Przepraszam, panienko, ja nawet nie udaje, ze rozumiem, o co chodzi w tym wszystkim Sullivanowi. Ale jesli pani chce sie poskarzyc albo uwaza pani, ze moze on zmieni zdanie, musi pani zadzwonic do biura gubernatora. Moze oni dadza wam troche wiecej czasu. Jesli chodzi o nas, musimy sobie radzic z tym, co mamy. A to znaczy: pan Cowart, jego notes i magnetofon. Nikt i nic poza tym. Andrea Shaeffer skinela glowa. Obrocila sie do swego partnera. -Zapuszczaj kabel do gubernatora. Zobacz, co oni beda mieli do powiedzenia o tym wszystkim. - Zwrocila sie do Cowarta. - Panie Cowart, wiem, ze musi pan wykonac swoja prace, ale prosze, niech pan go zapyta, czy bedzie z nami rozmawial. -To moge zrobic - odparl Cowart. -A poza tym - ciagnela dalej detektyw - prawdopodobnie i tak dobrze pan wie, o co bym go pytala. Niech pan sie postara zlapac to na tasmie. - Otworzyla teczke i podala mu zdecydowanym ruchem szesc dodatkowych kaset. - Ja sie stad nie ruszam. Przynajmniej do czasu, az bedziemy mogli znowu porozmawiac. Dziennikarz skinal glowa. -Rozumiem. Detektyw Shaeffer spojrzala na sierzanta. -Zawsze robi sie tu tak dziwacznie? - spytala usmiechajac sie. Rogers zatrzymal sie i odpowiedzial jej usmiechem. -Nie, droga pani. - Raz jeszcze spojrzal na zegar. -Mozna by dlugo gadac, ale czas nie poczeka. - Cowart wskazal bramke i poszedl za sierzantem w glab wiezienia. Obaj szli szybko dlugim korytarzem, w ktorym kroki odbijaly sie miarowym echem od wypolerowanego do polysku linoleum. Sierzant nadal krecil glowa. -O co chodzi? -Po prostu nie lubie takiego zamieszania - odparl sierzant. - Wszystko powinno byc uporzadkowane, zanim czlowiek umrze. Nie lubie nie dokonczonych spraw, prosze pana. -Sadze, ze on to wlasnie tak zawsze chcial rozegrac. -Mysle sobie, ze ma pan zupelna racje, panie Cowart. -Dokad idziemy? - Dziennikarz byl teraz prowadzony do zupelnie innego skrzydla niz poprzednio. -Sully jest teraz w izolatce. Dokladnie w sasiedztwie krzesla. Blisko tez do biura z telefonami i w ogole; jakby gubernatorowi cos sie odmienilo, od razu bedziemy wiedzieli. -Jak on sie trzyma? -Niech pan sam zobaczy. - Wskazal Cowartowi odosobniona cele, z jednym krzeslem wystawionym po zewnetrznej stronie krat. Dziennikarz poszedl juz dalej sam. Znalazl Sullivana lezacego na metalowej pryczy, gapiacego sie w telewizor. Wlosy mial juz ogolone, przez co jego twarz nabrala wygladu rytualnej maski smierci. Otaczaly go liczne pudelka, z ktorych wysypywaly sie ubrania, ksiazki i papiery - wszystko to, co mial ze soba w poprzednio zajmowanej celi. Wiezien okrecil sie gwaltownie na lozku, wskazal przesadnym gestem krzeslo i zdejmujac nogi na ziemie, przeciagnal sie, jakby byl zmeczony. W dloni sciskal Biblie. -No, no, Cowart. Jak widze, nie spieszylo ci sie specjalnie na moja imprezke, co? - Zapalil papierosa i zakaslal. -Jest tutaj dwojka detektywow z okregu Monroe, panie Sullivan. Chca sie z panem zobaczyc. -Niech sie odpieprza. -Chca zadac panu pare pytan w sprawie smierci panskiej matki i ojczyma. -Naprawde? Pieprze ich. -Chcieli, abym pana poprosil, by sie pan z nimi zobaczyl. Zasmial sie. -A, to zupelnie inna sprawa, prawda? Pieprze ich jeszcze raz. Sullivan nagle wstal. Chwile gapil sie w przestrzen, a potem zdecydowanym ruchem podszedl do krat, zlapal je i z calej sily przycisnal do nich twarz. -Hej! - wrzasnal. - Ktora godzina, do cholery? Musze wiedziec, ktora jest. Hej, jest tam kto? Hej! -Mamy czas - powiedzial powoli Cowart. Sullivan cofnal sie, patrzac ze zloscia na dziennikarza. -Pewnie. Pewnie. Zamknal oczy i wzial gleboki oddech. Wstrzasnal nim dreszcz. -Wiesz co, Cowart? Dochodzisz do takiego stanu, ze czujesz, jak z kazda sekunda wszystkie miesnie wokol serca coraz bardziej sie zaciskaja. -Moglby pan wezwac prawnika. -Pieprze ich. Trzeba rozegrac to, co sie rozdalo. -Pan nie zamierza... -Nie. Mozemy to sobie raz na zawsze wyjasnic. Moge sie troche bac i troche mnie moze rzucac, ale, kurwa, ja wiem, co to znaczy umierac. Tak, tak, to jedna rzecz, o ktorej az tyle wiem. Sullivan pokrecil sie po celi, wreszcie przysiadl na brzegu pryczy i pochylil sie naprzod. Nagle wydal sie calkowicie odprezony, usmiechajac sie konspiracyjnie i zacierajac rece w oczekiwaniu. -Opowiedz mi o swoich wywiadach - powiedzial, obnazajac zeby w usmiechu. - Chce wiedziec absolutnie wszystko. - Wskazal gestem telewizor. - Cholerna telewizja i gazety nie daja zadnych prawdziwych szczegolow. Duzo ogolnego gadania. Zero konkretow. Chce to uslyszec od ciebie. Cowart poczul dreszcz. -Szczegoly? -Dokladnie. Nic nie opuszczaj. Uzyj tych wszystkich slow, z ktorymi sobie tak kurewsko dobrze radzisz, i namaluj mi prawdziwy obrazek, dobra? Cowart wzial gleboki oddech, myslac: Jestem tak samo szalony jak on. -Byli w kuchni. Zostali zwiazani... -Dobrze. Dobrze. Mocno scisnieci, jak wieprze, czy jak? -Nie. Tylko rece mieli wykrecone do tylu, o tak... - Zademonstrowal. Sullivan kiwnal glowa. -Dobra. Dalej. -Gardla poderzniete. Sullivan skinal glowa. -Wszedzie krew. Twoja matka byla naga. Glowy mieli odrzucone do tylu, o tak... -Mow dalej. Zgwalcona? -Trudno powiedziec. Bylo duzo much. -To lubie. Bzyczaly na okolo, bardzo glosno? -Dokladnie. - Cowart slyszal, jak slowa przechodza mu przez gardlo i odbijaja sie od scian. Wydawalo mu sie, jakby zawladnela nim teraz jakas czesc niego samego, ktorej istnienia dotychczas nawet nie podejrzewal. -Bolalo ich? - zapytal skazaniec. -Skad mialbym wiedziec? -Daj spokoj, Cowart. Czy wygladalo, jakby mieli troche czasu na kontemplowanie umierania? -Tak. Byli przywiazani do krzesel. Musieli patrzec na siebie, do momentu az zostali zabici. Jedno musialo patrzec, jak drugie umieralo, przynajmniej tak mi sie zdaje, chyba ze byl wiecej niz jeden zabojca. -Nie, tylko jeden - powiedzial cicho Sullivan. Zatarl rece. - Siedzieli na krzeslach? -Tak. Przywiazani. -Jak ja. -Co? -Przywiazani do krzesla. A potem egzekucja. - Zasmial sie. Cowart poczul, jak zimno przechodzi w dojmujace goraco. -Byla tez tam Biblia. -... I inni, ktorzy nie maja wspomnienia, ci, co zgineli, jakby ich nie bylo... -Wlasnie tak. -Doskonale. Dokladnie tak mialo byc. - Sullivan wstal nagle, otulajac sie ramionami, odgradzajac sie nimi od swiata, jakby chcial utrzymac na wodzy uczucia, ktore w nim kipialy. Miesnie ramion napiely sie. Widac bylo pulsujace zyly na skroniach. Blada dotychczas twarz pokryla sie goraczkowym rumiencem. Zrobil gleboki wydech. -Widze to - mowil skazany - widze jak na dloni. - Sullivan podniosl obie rece, przeciagajac sie. Nastepnie opuscil je z niespodziewanym impetem. - W porzadku! - powiedzial. - Zrobione. Przez kilka minut oddychal ciezko, jak biegacz, ktory wlasnie ukonczyl ostatni etap wyscigu. Spojrzal w dol na swe dlonie, wpatrujac sie w nie, gdy zaciskal je w szpony. Wytatuowane smoki na przedramionach zwinely sie, nagle nabierajac zycia. Zasmial sie do siebie, a nastepnie odwrocil do Cowarta. -Ale teraz czas na cos ekstra. Dodatek specjalny, przez ktory to wszystko staje sie dla ciebie oplacalne. -O czym pan mowi? Sullivan potrzasnal glowa. -Wyciagaj swoj notes. Wyciagaj magnetofon. Czas, zebys sie troche dowiedzial o smierci. Powiedzialem ci. Przeslanie. Ostatnia wola i testament starego Sully'ego. Podczas gdy Cowart przygotowywal sie, Sullivan ponownie zajal miejsce na skraju pryczy. Palil wolno papierosa, rozkoszujac sie kazdym dlugim zaciagnieciem. -Gotowy, Cowart? Dziennikarz skinal glowa. -W porzadku. W porzadku. Od czego by tu zaczac? A, zaczne od pierwszego, najbardziej oczywistego. Cowart, ile trupow zaliczyli na moje konto? -Dwanascie. Oficjalnie. -Tak, prawda. Ale musimy byc dokladni. Zostalem oskarzony i skazany na smierc za tych milych ludkow z Miami, te ladniutka dziewuszke i jej chlopaka. To jest jakby oficjalne. A potem przyznalem sie jeszcze do tych dziesieciu innych, tak po prostu, z czystej grzecznosci. Tamci gliniarze dostali, co chcieli wiedziec, wiec nie bede sie powtarzal. A potem ta dziewuszka z Pachouli - numer trzynasty, tak? -Tak. -Ja zostawimy sobie na pozniej. Wrocmy do dwunastki jako do poczatku, dobrze? -Dobrze. Dwanascie. Sullivan zaniosl sie powolnym, nieprzerwanym smiechem. -No, to nawet z grubsza nie jest prawda. Nie i nie. Nawet z grubsza. -Ile? Wyszczerzyl zeby. -Siedzialem tu sobie i staralem sie podliczyc, ile ich w koncu bylo. Dodawalem i dodawalem, szukajac liczby, ktora bylaby dokladna. Nie chce miec tutaj zadnych niedomowien. -Ile? -Co powiesz na trzydziestu dziewieciu frajerow, Cowart? Skazany oparl sie o krzeslo, kolyszac sie nieco. Podkurczyl nogi, stawiajac je na siedzeniu. Objal kolana ramionami, nie przestajac sie kolysac. -Oczywiscie, moglem pominac jednego czy dwoch. Ostatecznie normalna rzecz. Czasami roboty wydaja sie takie same, nie maja w sobie tej iskry, dzieki ktorej mozna by je bylo potem odroznic. Cowart nie odezwal sie. -Zacznijmy od tej malej, starszej pani, tej z okolic Nowego Orleanu. Mieszkala w bloku dla emerytow, w malym miasteczku Jefferson. Zobaczylem ja kiedys po poludniu, jak wracala sobie do domu calkiem sama, spokojnie i przyjemnie, po prostu cieszac sie dniem, jakby nalezal do niej. Wiec poszedlem za nia. Mieszkala na Lowell Place. Zdaje sie, ze nazywala sie Eugenia Mae Phillips. Staram sie bardzo przypomniec sobie wszystkie szczegoly, Cowart, bo kiedy bedziesz je chcial sobie posprawdzac, musisz sie na czyms oprzec. To by bylo jakies piec lat temu, we wrzesniu. Gdy zrobilo sie ciemno, otworzylem rozsuwane drzwi na tylach. Jej mieszkanie bylo na parterze i wychodzilo na ogrod. Nawet nie miala zasuwki na drzwiach. Zadnego swiatla na zewnatrz, nic. Jakim trzeba byc cholernym idiota, zeby tak mieszkac? Jakby sie prosila, zeby ja ktos kropnal. Nie ma jednego szanujacego sie zlodzieja, gwalciciela czy mordercy, ktory widzac cos takiego, nie podskoczylby z radosci do gory, bo takie mieszkanie to po prostu zaden problem. Powinna przynajmniej miec wielkiego, wscieklego czarnego psa. Ale nie miala. Trzymala papuge. Zolta, w klatce. Tez ja zabilem. I tak to bylo. Oczywiscie, troche sie z nia najpierw zabawilem. Byla taka zestrachana, ze prawie nie pisnela, kiedy jej wepchnalem poduszke na glowe. Zalatwilem ja, a potem jeszcze piec innych niedaleko niej. Glownie gwalty i wlamania. Z tamtych ja jedna zabilem. Potem pojechalem dalej. Wiesz, jak czlowiek sie ciagle przemieszcza, nic mu sie zlego nie stanie. Sullivan przerwal na chwile. -Powinienes o tym pamietac, Cowart. Ruszaj sie. Nigdzie nie zapadaj i nie zapuszczaj korzeni. Jesli sie ruszasz, policja nigdy nie moze cie tak naprawde namierzyc. Kurwa, mnie zgarniali za wloczegostwo, wchodzenie na teren prywatny, podejrzenie kradziezy, rozne takie duperele. Ale za kazdym razem nic na mnie nie mieli. Wychodzilem z kicia po paru nocach. Raz spedzilem miesiac w okregowym wiezieniu w Dothan, w Alabamie. To bylo dopiero miejsce, Cowart. Prusaki, szczury i wszedzie okropnie smierdzialo gownem. Ale i tak nikt mnie tam nawet w polowie nie wyczail. Jak by zreszta mogli? Nie bylem przeciez nikim waznym... - Usmiechnal sie do siebie. - A raczej tak im sie wydawalo. - Zawahal sie, wygladajac przez kraty. - Oczywiscie, sytuacja wyglada teraz troche inaczej, prawda? Teraz Blair Sullivan jest jakby troszeczke wazniejszy, moze nie? - Podniosl wzrok na dziennikarza, spogladajac ostro. - Moze nie, do cholery?! -Tak. -No to gadaj od razu! -Duzo, duzo wazniejszy. Sullivan zdawal sie odprezac, jego slowa nieco spowolnialy. -Ano wlasnie. Ano wlasnie. - Zamknal na chwile oczy, ale gdy je ponowne otworzyl, poblyskiwalo w nich zimne rozbawienie. - Prawdopodobnie jestem teraz najwazniejszym facetem na calej pieprzonej Florydzie, nie sadzisz, Cowart? -Byc moze. -Przeciez wszyscy chca nagle wiedziec to, co wie stary Sully, co, moze nieprawda? -To prawda. -Lapiesz teraz, o co chodzi, Cowart? -Tak mysle. -To cholernie dobrze. Pozwole sobie nawet powiedziec, ze mnostwo ludzi bedzie wprost zaintrygowanych... - przeciagnal ostatnie slowo, pozwalajac mu toczyc sie po jezyku jak landrynce -... tym, co ma do powiedzenia stary Sully. Cowart skinal glowa. -Dobrze. Bardzo dobrze. A kiedy przenioslem sie do Mobile, zalatwilem dzieciaka za lada w 7-Eleven. Zwykly napad, nic wielkiego. Masz pojecie, jak trudno jest glinom zlapac cie na czyms takim? Jesli nikt cie nie widzial, jak wchodziles, nikt nie widzial, jak wychodziles, to zupelnie tak jakby jakies ziarno zla wyladowalo w samym srodku miasta i prosze! Kogos nie ma. Byl nawet milym dzieciakiem. Blagal mnie raz czy dwa. Mowil: "Prosze wziac pieniadze. Prosze, tu sa pieniadze". I jeszcze powiedzial: "Niech mnie pan nie zabija. Zarabiam pieniadze na studia. Prosze mnie nie zabijac". Oczywiscie, zalatwilem go. Strzelilem mu raz w tyl glowy, i po wszystkim. Szybko i bez ceregieli. Zgarnalem wtedy pare setek. Potem wzialem jeszcze kilka ciastek z kremem i puszke coli, a na odchodnym jeszcze jakies chipsy i zostawilem go za lada... Jego glos drzal z podniecenia. Przerwal na chwile. Cowart zobaczyl struzke potu sciekajaca mu po czole. -Jesli masz jakies pytania, nie obawiaj sie, wal smialo. Cowart wykrztusil: -Czy pamieta pan godzine, date i miejsce? -Prawda, prawda, zastanowie sie nad tym. Musisz przeciez miec szczegoly. Sullivan zastanawial sie chwile, wreszcie parsknal urywanym smiechem. -Cholera, powinienem sprawic sobie wtedy notes, taki jak twoj. A tak musze opierac sie tylko na tym, co pamietam. Ponownie odchylil sie do tylu, przedstawiajac szczegoly, miejsca i nazwiska, powoli, jednostajnym glosem przeczesujac swa przeszlosc. Cowart uwaznie sluchal, od czasu do czasu wtracajac jakies pytanie, starajac sie wyciagnac jak najwiecej z opowiesci, ktorej byl swiadkiem. Po kilku pierwszych historiach poczatkowy szok minal. Staly sie one swego rodzaju codziennym rejestrem terroru, w ktorym wszystkie makabryczne przezycia, ktore kiedys byly udzialem rzeczywistych osob, zostaly zredukowane do rangi beznamietnego dziennika skazanca. Staral sie uzyskac od mordercy jak najwiecej szczegolow; w powodzi slow gubily sie gdzies emocje zwiazane z kazdym kolejnym wydarzeniem. Zdawaly sie odrealnione, bez jakiegokolwiek zwiazku z zewnetrznym swiatem. To, ze zdarzenia, o ktorych mowil Blair Sullivan, wypelnily kiedys ostatnie chwile rzeczywistych, do niedawna oddychajacych ludzi, zagubilo sie gdzies podczas pietrzacej sie jednostajna fala, narastajacej, beznamietnej, niemalze rutynowej wyliczanki wyrzadzonego zla. Godziny przeslizgiwaly sie niepostrzezenie. Sierzant Rogers przyniosl jedzenie. Sullivan odgonil go z niecierpliwoscia. Tradycyjny ostatni posilek: smazony stek z tluczonymi ziemniakami i jablecznik pozostaly na tacy, z wolna zastygajac. Cowart po prostu sluchal. Bylo kilka minut po jedenastej wieczorem, kiedy Blair Sullivan skonczyl. Na poblyskujacej blado twarzy blakal mu sie cien usmiechu. -Cale trzydziesci dziewiec - powiedzial. - Niezla opowiesc, co? Moze nie jest to jeszcze rekord, ale bylem juz calkiem blisko, nie? - Westchnal gleboko. - Chcialbym to miec. Ten rekord. A tak w ogole, jaki jest rekord dla kogos takiego jak ja? Masz gdzies w tym swoim notesie takie cos, Cowart? Jestem pierwszy, czy tez ten zaszczyt nalezy sie komus innemu? - Zasmial sie sucho. - Oczywiscie, nawet jezeli nie jestem pierwszy, jesli chodzi o liczbe, na pewno jestem przed tymi wszystkimi innymi facetami, jesli chodzi o, jak bys to nazwal, Cowart? Oryginalnosc? -Panie Sullivan nie ma juz wiele czasu. Jesli chcialby pan... Sullivan wstal z nagle pociemnialymi, dzikimi oczami. -Czyzbys nie sluchal uwaznie, chloptasiu? Cowart podniosl reke. -Chcialem tylko... -Nie jest wazne, co ty chciales! Wazne, co ja chce! -Dobrze. Sullivan spojrzal spomiedzy krat. Odetchnal gleboko i powiedzial ciszej: -Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie, Cowart. Zanim zejde z tego swiata. Udam sie w te mila, szybka podroz na stanowej rakiecie. Cowart poczul niesamowita suchosc w calym ciele, jakby zar bijacy ze slow rozmowcy wyssal z niego wszystkie soki. -Teraz powiem ci prawde o malej Joanie Shriver. Deklaracja umierajacego, tak, zdaje sie, to nazywaja w sadzie. Ostatnie slowa przed smiercia. Uwazaja, ze nikt nie przestapilby progu zaswiatow z klamstwem plamiacym mu usta. - Zasmial sie glosno. - Znaczy, ze musi to byc prawda... - przerwal, a potem dodal: -... jesli bedziesz w stanie w nia uwierzyc. - Wpil sie wzrokiem w Cowarta. - Sliczna Joanie Shriver. Cudowna mala Joanie. -Numer czterdziesci - powiedzial Cowart. Bill Sullivan potrzasnal przeczaco glowa. -Nie. Usmiechnal sie. - Nie zabilem jej. Cowart poczul gwaltowny skurcz zoladka i lepki pot, wystepujacy mu na czolo. -Co? -Nie zabilem jej. Wszystkich tamtych tak. Ale nie ja. Pewnie, bylem w Escambia. I oczywiscie, gdybym ja namierzyl, kusiloby mnie, zeby to zrobic. Nie mam zadnych watpliwosci, gdybym wtedy zaparkowal przed jej szkola, zrobilbym z nia dokladnie to samo. Odsunalbym okno i powiedzial: "Podejdz tutaj, mila dziewczynko..." To moge przysiac. Ale tak nie zrobilem. Nie, prosze pana. Nie ja jestem temu winny. - Zamilkl, a potem powtorzyl: - Nie jestem tu winny. -Ale list... -Kazdy moze napisac list. - I ten noz... -Co do tego masz racje. To naprawde byl noz, ktory zabil te biedna mala. -Ale ja nie rozumiem... Bill Sullivan zlapal sie pod boki. Jego smiech przeszedl w dudniacy, staly kaszel, odbijajacy sie do scian wiezienia. -Dlugo na to czekalem - powiedzial. - Nie moglem sie doczekac, zeby zobaczyc, jak bedziesz po tym wygladal. -Ja... -Niepowtarzalne, Cowart. Wygladasz, jakbys byl jednoczesnie troche chory i pomylony. Zupelnie jakbys to ty szykowal sie na krzeslo, nie ja. Co sie tam u ciebie dzieje? - Sullivan wskazal na czolo. Cowart zamknal usta i gapil sie na morderce. -Myslales, ze tak duzo wiesz, co, Cowart? Myslales sobie, ze jestes cholernie madry. Teraz ja ci cos powiem, Panie Dziennikarzu od Pulitzera: Wcale nie jestes taki madry. Nie przestawal sie smiac i kaslac. -Powiedz mi - zazadal Cowart. Sullivan spojrzal w gore. -A jest jeszcze czas? -Jeszcze jest - rzucil Cowart przez zacisniete zeby. Patrzyl, jak czlowiek w celi podnosi sie i zaczyna chodzic raz w jedna, raz w druga strone. -Jest mi zimno - powiedzial wiezien. -Kto zabil Joanie Shriver? Blair Sullivan zatrzymal sie i usmiechnal. -Przeciez wiesz. Cowart czul, ze podloga umyka mu spod nog. Kurczowo zacisnal rece na krzesle, sciskajac pioro, notes, starajac sie za wszelka cene utrzymac rownowage. Patrzyl, jak obracaja sie szpule w magnetofonie, nagrywajacym nagle zapadla cisze. -Powiedz mi - wyszeptal. Sullivan zasmial sie ponownie. -Naprawde chcesz wiedziec? - Powiedz mi! -Dobra, Cowart. Wyobraz sobie dwoch facetow w sasiednich celach na bloku smierci. Jeden facet chce sie wydostac, bo wsadzono go z powodu najbardziej wrednej sprawy, jaka udalo sie sklecic jakiemukolwiek detektywowi. Byl sadzony przez palantow, ktorzy pewnie uwierzyli, ze jest najokropniejszym, krwiozerczym czarnuchem, jakiego na oczy widzieli. Oczywiscie, mieli racje, ze go skazali. Ale z najgorszych mozliwych powodow. Wiec facet az sie gotuje od zolci i zlosci. Teraz ten drugi facet wie, ze nie wymiga sie od randki z krzeslem elektrycznym. Moze to jakos odciagnac w czasie, ale i tak wie, ze go to nie minie. Nie ma sie co czarowac. Ale jest cos, co go meczy, jedna nie zalatwiona sprawa, nienawisc, ktora nie dotarla na miejsce przeznaczenia. Cos, co chcialby dokonczyc. Nawet jezeli bedzie musial siegac spod lapy smierci, zeby to zrobic. Cos, co jest dla niego okropnie wazne. Cos tak okrutnego i zlego, ze jest tylko jeden czlowiek na ziemi, ktorego moglby o to poprosic. -Kto taki? -Ktos dokladnie taki jak on. - Sullivan patrzyl nieruchomo na Cowarta, przygwazdzajac go do krzesla. - Ktos zupelnie dokladnie taki sam jak on. Cowart milczal. -I tak siedza sobie i odkrywaja pare zbiegow okolicznosci. Na przyklad byli w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, prowadzac podobny samochod. Wiec wpadaja na pomysl. Naprawde klawy pomysl. Taki plan, ze nawet sam pomocnik diabla by go lepiej nie wymyslil. Facet, ktory nie ma szans na wyjscie z celi, wezmie na siebie to, co zrobil ten drugi. A on, kiedy wyjdzie, zrobi kumplowi te malenka, specjalna przysluge, o ktorej tamten nie moze przestac myslec. Zaczynasz lapac, o co chodzi? Cowart nie poruszyl sie. -Widzisz, ty tepy skurwysynu! Nigdy bys w to nie uwierzyl, gdyby tak naprawde nie bylo, co? Biedny, niewinny, nieslusznie osadzony czarnuch. Wielka ofiara przesladowan i rasizmu. I ten naprawde wstretny, zly bialy facet. Nie udaloby sie zreszta nigdy w druga strone. Nie trzeba byc geniuszem, zeby to wiedziec. Najwazniejsza rzecza bylo powiedzenie ci o nozu i napisanie tego listu w odpowiednim momencie, zeby zdazyl byc odczytany na rozprawie. Najlepsze bylo to, ze moglem sie caly czas nie przyznawac do tego. Mowic, ze nie mialem z tym nic wspolnego. Co zreszta bylo prawda. Najlepszy sposob, Cowart, zeby ludzie uwierzyli w klamstwo. Trzeba w nie po prostu wlozyc troche prawdy. Widzisz, ja wiedzialem, ze gdybym sie zwyczajnie przyznal, znalazlbys jakis sposob, zeby udowodnic, ze tego nie zrobilem. Musialem tak zadzialac, zeby wygladalo dla ciebie i innych bubkow z telewizji i z gazet, ze to bylem ja. Zeby tak wygladalo. Potem juz wszystko sie potoczy samo. Musialem tylko troche uchylic drzwi... - Ponownie sie zasmial. - A Bobby Earl przeszedl natychmiast przez te szczeline, jak tylko rozwarles ja dostatecznie szeroko. -Dlaczego mialbym w to uwierzyc? -Bo jest dwoje ludzi, ktorzy siedza martwi w Monroe. Numery czterdziesci i czterdziesci jeden. -Ale dlaczego mnie o tym mowisz? -Coz... Sullivan usmiechnal sie krzywo. -Nie jest to dokladnie czesc umowy, ktora mielismy z Bobbym Earlem. On sadzi, ze cala sprawa zakonczyla sie, gdy pojechal tamtego dnia na Tarpon Drive i zalatwil dla mnie te sprawe. Ja dalem mu zycie. On mnie smierc. Prosto i zwyczajnie. Graba i do widzenia. On tak przynajmniej uwaza. Ale mowilem ci, ze stary Sully siega daleko... - Zasmial sie szorstko. Swiatlo padajace z wiszacej u sufitu nie oslonietej zarowki odbijalo sie od jego ogolonej czaszki. - Zreszta, Cowart, nie jestem najbardziej godnym zaufania facetem, jaki sie narodzil. Sullivan wstal, przeciagajac sie z szeroko rozlozonymi rekami. -A w ten sposob moze go zabiore ze soba w droge prosto do piekla. Numer czterdziesci dwa. Niezly kawal. Bylby, ze tak powiem, nie najgorszym towarzyszem podrozy. I hajda do piekla, specjalnym transportem! Nagle przestal sie smiac. -Czy to nie swietny kawal? Nigdy nie przypuszczal, ze dodam ten maly drobiazg od siebie. -A jesli ci nie uwierze? Sullivan parsknal. -Komus mojego pokroju, co? Racja. - Spojrzal na Cowarta. - Pewnie chcialbys miec dowod? A jak myslisz, co robil Bobby Earl, od czasu gdy go wypusciles? -Byl w szkole, studiowal. Przemawia przed grupami wiernych w kosciolach... -Cowart - przerwal mu Sullivan - czy wiesz, jak to beznadziejnie glupio brzmi? Myslisz, ze Bobby Earl nie nauczyl sie niczego podczas swego spotkania z naszym wielkim systemem sprawiedliwosci? Myslisz, ze on w ogole nie ma pomyslunku? -Nie wiem... -Masz racje. Nie wiesz. No to sie lepiej dowiedz. Bo jestem sie gotow zalozyc, ze duzo lez zostalo wylanych nad tym, co zdzialal do tej pory nasz Bobby Earl. Wiec jedz i sie dowiedz. Cowart skrecal sie pod naporem slow. Walczyl, toczac nierowna bitwe z naplywajaca ciemnoscia. -Musze miec dowod - powtorzyl slabo. Sullivan zagwizdal i przewrocil oczami. -Wiesz co, Cowart, jestes jak jeden z tych sredniowiecznych mnichow, ktorzy caly dzien nic nie robili, tylko szukali dowodow na istnienie Boga. Nie umiesz, chlopie, poznac prawdy, kiedy ja slyszysz? Cowart potrzasnal przeczaco glowa. Sullivan zasmial sie. -Tak tez myslalem. Urwal na moment, rozkoszujac sie, zanim znowu podjal temat. -No, ale ja nie jestem glupi, wiec kiedy przygotowywalismy te nasza umowe, znaczy ja i Bobby Earl, dowiedzialem sie troche wiecej, niz moglem do tej pory uzyc. Musialem sobie zagwarantowac takie cos ekstra, zeby miec pewnosc, ze Bobby Earl dotrzyma tego, co obiecal. A poza tym chcialem tez ci pomoc w twojej drodze do zrozumienia. -Co? -No wiec zrobmy z tego przygode, Cowart. Sluchaj uwaznie. Nie tylko noz zostal schowany. Pare innych rzeczy tez... Zastanowil sie przez chwile, a potem wyszczerzyl zeby do dziennikarza. -Przypuscmy, ze te rzeczy sa w bardzo niemilym miejscu, dokladnie tak. Ale mozesz je zobaczyc, Cowart. Pod warunkiem ze masz oczy w dupie! - Wybuchnal rubasznym smiechem. -Nie rozumiem. -Tylko pamietaj dokladnie moje slowa, kiedy wrocisz do Pachouli. Droga do zrozumienia moze byc bardzo brudna. - Szorstki dzwiek glosu wieznia pobrzmiewal echem. Matthew Cowart siedzial bez slowa, nie mogac sie poruszyc. -No i co, Cowart? Udalo mi sie tez zalatwic Bobby'ego Earla? - Pochylil sie w przod. - A co z toba, Cowart? Moze i ciebie zabilem? - Blair Sullivan gwaltownie odchylil sie do tylu. - Starczy - powiedzial. - Koniec opowiesci. Koniec gadania. Do widzenia, Cowart. Czas na smierc, a z toba zobaczymy sie w piekle. Skazany czlowiek wstal i powoli odwrocil sie plecami do dziennikarza, zakladajac rece do tylu i patrzac nieruchomo w przeciwlegly koniec celi. Jego ramionami wstrzasala okropna mieszanina przerazenia i radosci. Matthew Cowart przez chwile jeszcze pozostal bez ruchu, nie mogac zapanowac nad czlonkami. Poczul sie nagle bardzo stary, garbiac sie coraz bardziej pod brzemieniem tego, co uslyszal. Glowa mu pulsowala. W gardle zaschlo. Zauwazyl lekkie drzenie reki, gdy wyciagal ja po notes i magnetofon. Kiedy wstal, nogi odmawialy mu posluszenstwa. Postapil jeden krok, potem drugi, wreszcie potykajac sie, odszedl szybko od samotnego, patrzacego w sciane mezczyzny. Przy koncu korytarza zatrzymal sie i probowal zlapac oddech. Czul narastajaca goraczke i mdlosci; staral sie bardzo wziac sie w garsc. Podniosl glowe, gdy uslyszal kroki. Na koncu korytarza zobaczyl ponura twarz sierzanta Rogersa, ktoremu towarzyszyl oddzial poteznie zbudowanych straznikow. Ustawiali sie w zwarty szyk. Dostrzegl rowniez spoconego ksiedza w koloratce oraz kilkunastu urzednikow wieziennych, nerwowo spogladajacych na zegarki. Podniosl wzrok i zauwazyl duzy elektryczny zegar, wiszacy wysoko na scianie. Widzial, jak wskazowka sekundnika przemieszcza sie bezlitosnie. Do polnocy pozostalo dziesiec minut. Rozdzial jedenasty PANIKA Poczul, jak upada. Obijajac sie, glowa naprzod, bez kontroli, prosto w dziure bez dna.-Panie Cowart? Wciagnal ciezko powietrze. -Panie Cowart, wszystko w porzadku, chlopie? Upadl, czujac, jak jego cialo rozsypuje sie na czasteczki. -Hej, panie Cowart, slyszy mnie pan? Otworzyl oczy, napotykajac wzrokiem stanowcze, blade oblicze sierzanta Rogersa. -Musi pan juz isc i zajac swoje miejsce, panie Cowart. Nie mozemy czekac na nikogo, a wszyscy oficjalni swiadkowie musza byc na miejscach przed polnoca. - Sierzant przerwal, gestem wyrazajacym wyczerpanie i napiecie przeczesal krotkie, na przepisowego jeza ostrzyzone wlosy. - To nie kino, zeby mozna bylo wchodzic, kiedy sie chce. Juz wszystko dobrze? Cowart skinal glowa. -Ciezka noc dla wszystkich - powiedzial sierzant. - Niech pan juz idzie. Prosto w drzwi. Zobaczy pan wolne miejsce z przodu, kolo tego detektywa z okregu Escambia. Tam wlasnie Sully kazal pana umiescic. Bardzo przy tym obstawal. Moze sie pan ruszac? Naprawde nic panu nie jest? -Dam sobie rade - wyjeczal Cowart. -Nie jest tak zle, jak pan mysli - powiedzial ogromny straznik. Po chwili potrzasnal glowa. - Nie, to nieprawda. Jest tak zle, jak tylko moze byc. Jezeli cos takiego nie wywraca ci flakow, to znak, ze nie jestes czlowiekiem. Ale przezyje pan jakos. Prawda? Cowart przelknal z trudem. -Wszystko w porzadku. Straznik przyjrzal mu sie uwaznie. -Sully musial panu niezle nawkladac. O czym on gadal przez tyle godzin? Wyglada pan, jakby zobaczyl ducha. Zgadles, pomyslal Cowart, glosno zas powiedzial: -O smierci. Sierzant prychnal. -On z pewnoscia wie. Teraz sam zobaczy, z pierwszej reki, i to zaraz. Musi pan juz isc, panie Cowart. Smierc nie czeka na nikogo. Cowart wiedzial cos o tym i potrzasnal glowa. -A wlasnie ze czeka. Cierpliwie czeka na stosowna chwile. Sierzant Rogers uwaznie przyjrzal sie dziennikarzowi. -Przeciez w koncu to nie pan wybiera sie w ostatnia podroz. Jest pan pewny, ze nic mu nie jest? Nie chce, zeby tam ktos zrobil scene, zemdlal albo cos takiego. Musimy zachowywac sie przyzwoicie, kiedy komus dajemy kociol. Straznik probowal sie ironicznie usmiechnac. Cowart uczynil jeden chwiejny krok w strone sali egzekucyjnej. Odwrocil sie jeszcze i powiedzial: -Nic mi nie bedzie. Chcialo mu sie smiac, tak wielkie bylo klamstwo, ktore przed chwila z siebie wydusil. W porzadku, powiedzial sobie. Nic mi nie bedzie. Zupelnie jakby odzywal sie w nim jakis obcy glos. Pewnie, nie ma problemu. Nie ma zadnej sprawy. Przeciez tylko wypuscilem morderce na wolnosc. Mial nagla, okropna wizje Fergusona, stojacego przed malym domkiem w Keys, drwiacego z niego, zanim wszedl do srodka, by dotrzymac swej czesci umowy. Dzwiek glosu mordercy odbijal mu sie echem w glowie. Wtedy przypomnial sobie duze, blyszczace zdjecia Joanie Shriver, zrobione tuz po odnalezieniu jej ciala na bagnach. Pamietal, jakie sliskie mu sie wtedy wydawaly, gdy dotykal ich spocona reka, zupelnie jakby byly cale we krwi. Nie zyje, pomyslal. Zmusil jednak stopy do powleczenia sie naprzod. Przeszedl przez drzwi, gdy do polnocy pozostaly jeszcze dwie minuty. Pierwsze oczy, ktorych spojrzenie napotkal, nalezaly do Bruce'a Wilcoxa. Przysadzisty detektyw siedzial w pierwszym rzedzie, mial na sobie marynarke w jaskrawa, wesola krate, w chory sposob kontrastujaca z ponura okazja, z powodu ktorej sie tu znalezli. Policjant usmiechnal sie niewyraznie i wskazal glowa miejsce obok siebie. Cowart szybko spojrzal po sali, omiatajac wzrokiem mniej wiecej dwunastu swiadkow, siedzacych na skladanych krzeslach ustawionych w dwoch rzedach. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie, jakby chcieli wyryc w pamieci kazdy najdrobniejszy szczegol wydarzenia. Wygladali jak figury woskowe. Nikt sie nie poruszal. Szklane przepierzenie oddzielalo ich od komory egzekucyjnej, mialo sie wiec wrazenie, ze oglada sie sztuke na scenie albo patrzy w dziwaczny, trojwymiarowy ekran telewizyjny. W komorze znajdowalo sie juz czterech mezczyzn: dwoch straznikow; lekarz, trzymajacy mala czarna torbe; jakis urzednik w garniturze - ktos szepnal: "Z biura prokuratora stanowego" - czekajacy pod elektrycznym zegarem. Spojrzal na wskazowke minutowa, jak nieublaganie zblizala sie do celu. -Siadaj, Cowart - zasyczal detektyw - przedstawienie zaraz sie zaczyna. Cowart dostrzegl dwoch innych dziennikarzy, z "Tampa Tribune" i "The St. Petersburg Times". Wygladali ponuro, ale powtorzyli ruch detektywa, nakazujac mu gestem zajac miejsce, sami zas powrocili do swych notatek, zapisujac dokladnie wszystkie szczegoly. Za nimi siedziala reporterka z "Miami News". Jej oczy wpatrzone byly nieruchomo w ciagle jeszcze puste krzeslo. Widzial, jak mocno okreca sobie biala chusteczke wokol zacisnietej piesci. Prawie przewrocil sie na przygotowane dla niego miejsce. Nieustepliwy metal oparcia parzyl mu plecy. -Ciezka noc, co, Cowart? - szepnal detektyw. Nie odpowiedzial. Detektyw mruknal: - Ale nie taka ciezka jak maja niektorzy. -Nie bylbym tego taki pewny - odparl Cowart cicho. - Jak sie pan tu dostal? -Tanny ma przyjaciol. Chcial zobaczyc, czy stary Sully faktycznie pojdzie na calosc. Nadal nie wierze w to gowno, ktore napisales, ze to on zabil Joanie Shriver. Tanny mowil, ze do konca nie wie, co by to mialo znaczyc, gdyby Sullivan wycofal sie w ostatniej chwili. Ale uwazal, ze nawet jesli sie nie wycofa, a ja to zobacze, nauczy mnie to szacunku dla systemu sprawiedliwosci. Tanny caly czas probuje mnie czegos uczyc. Mowi, ze czlowiek staje sie lepszym policjantem, jesli wie, co moze sie zdarzyc na koncu. Oczy detektywa poblyskiwaly piekielnym humorem. -A nauczylo? - spytal Cowart. Wilcox potrzasnal przeczaco glowa. -Jeszcze nie. Lekcja ciagle trwa. - Wyszczerzyl sie do Cowarta. - Troche blado wygladasz. Cos cie gryzie? - Zanim Cowart mogl odpowiedziec, Wilcox szepnal: - Masz jakies ostatnie slowo? Juz polnoc. Czekali przez jedno czy dwa uderzenia serca. Przesuwane drzwi otworzyly sie i wszedl komendant wiezienia. Za nim Blair Sullivan, majac po obu stronach dwoch straznikow, za soba jeszcze jednego. Twarz wieznia byla blada; bardziej przypominal trupa niz zywego czlowieka. Cale zylaste cialo wydawalo sie nagle zmalale i watle. Mial na sobie prosta biala koszule zapieta ciasno pod szyja i ciemnoniebieskie spodnie. Pochod zamykal ksiadz w koloratce, niosacy Biblie z wyrazem zbolalej konsternacji na twarzy. Ksiadz poszural w kat sali, zatrzymujac sie tylko, by wzruszyc ramionami w kierunku komendanta, nastepnie otworzyl z impetem Dobra Ksiege i zaczal z niej cicho do siebie czytac. Cowart zobaczyl, jak oczy Sullivana rozwarly sie szerzej, kiedy zauwazyl krzeslo. Wiezien szybko przeniosl wzrok na wiszacy na scianie telefon i przez ulamek sekundy kolana jakby odmowily mu posluszenstwa; potknal sie. Natychmiast jednak odzyskal rownowage i moment wahania minal. Cowart pomyslal, ze byl to pierwszy wypadek, w ktorym zauwazyl u Sullivana cien ludzkiego odruchu. Od tej pory wypadki zaczely sie toczyc szybko, szarpiacym, urywanym rytmem niemych filmow. Sullivan zostal posadzony na krzesle; dwoch straznikow kleczac zapinalo klamry na jego nogach i rekach: Brazowe skorzane pasy zostaly zacisniete na klatce piersiowej, gniotac biel koszuli. Jeden ze straznikow przymocowal elektrode na nodze wieznia. Inny wslizgnal sie za krzeslo i schwycil stozkowaty helm, gotowy wlozyc go w kazdej chwili na glowe Sullivana. Komendant wiezienia wystapil krok naprzod i zaczal odczytywac obramowany czarna obwodka nakaz wykonania wyroku smierci, podpisany przez gubernatora stanu Floryda. Z kazda sylaba strach Cowarta wzmagal sie, tak jakby slowa odczytywane byly dla niego. Komendant czytal coraz szybciej, nastepnie wzial gleboki oddech i staral sie zwolnic. Jego glos brzmial metalicznie i jakby z daleka. W scianach byly wbudowane glosniki, przenoszace glos z mikrofonow ukrytych w komorze smierci. Komendant zakonczyl czytanie. Przez chwile patrzyl tepo na trzymana przez siebie kartke, jakby szukal jakiegos ukrytego tekstu, ktory jeszcze moglby przekazac zebranym. Wreszcie podniosl wzrok na Sullivana. -Jakies ostatnie slowa? - spytal cicho. -Pieprze was. Niech sie kreci - powiedzial Sullivan. Glos drzal mu nieswojo. Komendant wykonal gest prawa reka, ta, w ktorej trzymal wyrok, w strone wartownika stojacego za krzeslem, ktory nagle obnizyl czarny skorzany helm i maske, wkladajac je wiezniowi na glowe i twarz. Nastepnie przymocowal do helmu duza elektrode. Sullivan skrecil sie wtedy, rzucajac sie calym cialem do przodu, wbrew utrzymujacym go wiezom. Cowart zobaczyl, jak wytatuowane smoki na przedramionach nagle nabieraja zycia, udzielonego im przez pulsujace pod skora, kurczace sie miesnie. Sciegna na szyi naprezyly sie nagle, jak liny zaglowca, napiete do granic wytrzymalosci niespodziewanym podmuchem wiatru. Sullivan krzyczal cos, ale slowa zostaly stlumione przez skorzany pasek pod broda i wkladke jezykowa, wcisnieta mu przemoca pomiedzy zeby. Slowa przeszly w nieartykulowane jeki i krzyki, w ktorych pobrzmiewaly paniczne, wysokie tony. W pokoju swiadkow nie bylo slychac zadnego dzwieku oprocz bolesnych wdechow i wydechow. Cowart dostrzegl, jak komendant prawie niedostrzegalnie skinal glowa w strone przepierzenia znajdujacego sie z tylu komory smierci. W scianie widac bylo szczeline, w ktorej na chwile zamigotaly czyjes oczy. Oczy kata. Patrzyly nieruchomo na czlowieka w krzesle, a nastepnie zniknely. Dal sie slyszec gluchy dzwiek. Ktos glosno lapal powietrze. Ktos inny dlugo zakaslal. W powietrzu dal sie slyszec szmer kilku wyszeptanych slow. Swiatla sciemnialy na moment. Pozniej zalegla cisza. Cowart czul, ze nie moze oddychac. Jakby jakas ogromna dlon scisnela go w pol, wyciskajac z niego cale powietrze. Nieruchomo patrzyl, jak kolor zacisnietych piesci Sullivana zmienia sie z rozowego na bialy, wreszcie przechodzac w szary. Komendant raz jeszcze skinal w strone przepierzenia. Odlegly pomruk generatora pradu spotegowal sie i wstrzasnal niewielka przestrzenia. Slaby zapach palonego ciala wypelnil Cowartowi nozdrza i powtornie podniosl zoladek do gardla. Minal jeszcze jeden okruch czasu, podczas ktorego lekarz czekal, az dwa tysiace piecset woltow opusci cialo zmarlego. Nastepnie podszedl do niego, wyjmujac stetoskop ze swej czarnej torby. Skonczylo sie. Cowart patrzyl, jak ludzie w komorze smierci otaczaja cialo Sullivana, zwisajace nieruchomo z wypolerowanego debowego krzesla. Mial wrazenie, jakby byli aktorami przygotowujacymi sie do rozbiorki dekoracji po ostatnim przedstawieniu nieudanej sztuki. Wraz z innymi oficjalnymi swiadkami patrzyl przed siebie, starajac sie dostrzec twarz wieznia, gdy przekladano go z krzesla do czarnego zasuwanego worka. Ale Sullivan zbyt szybko zostal zasuniety, by ktos zdazyl zobaczyc, czy eksplodowaly mu galki oczne lub czy skora na twarzy nosila czarno-czerwone slady oparzen. Cialo zostalo wyniesione na noszach przez boczne drzwi. Powinno to byc straszne, a bylo po prostu zwykla rutyna. Moze to bylo najbardziej przerazajace. Byl wlasnie swiadkiem mechanicznej obrobki zla. Smierc podana jak w konserwie i zakorkowana, doreczona z dramatyzmem roznoszenia porannego mleka. -O jednego zwyrodnialca mniej - stwierdzil Wilcox. Cala zartobliwosc zniknela z jego glosu, zastapiona nie ukrywana satysfakcja. - Wszystko sie skonczylo... - zerknal na Cowarta - oprocz krzyku. Szedl korytarzami wiezienia wraz z innymi swiadkami, kierujac sie do miejsca, gdzie czekali pozostali przedstawiciele prasy oraz demonstranci. Widzial juz sztuczne swiatlo kamer telewizyjnych, zalewajace hall, nadajace mu szczegolny, zaswiatowy poblask. Wypolerowana podloga polyskiwala, bielone sciany zdawaly sie wibrowac swiatlem. Liczne mikrofony zostaly zgrupowane na napredce zaaranzowanym podium. Staral sie wcisnac w kat sali, przesuwajac sie jak najblizej drzwi, podczas gdy straznik podszedl w strone zgromadzenia, podnoszac reke, by zapobiec lawinie pytan. Nigdzie nie bylo ani odrobiny cienia, w ktorym Cowart moglby sie schowac. -Odczytam krotkie oswiadczenie - powiedzial komendant. Jego glos zazgrzytal napieciem minionych wypadkow. - Nastepnie odpowiem na wasze pytania. Szczegoly otrzymacie od wylosowanych reporterow, obecnych przy egzekucji. Jako oficjalny czas smierci podal 24:08. Mowil dalej monotonnie, ze podczas przygotowan do egzekucji i w trakcie jej przeprowadzania obecny byl przedstawiciel prokuratora stanowego, by nikt potem nie mogl publicznie utrzymywac, ze Sullivan zostal pozbawiony swych praw, ze szydzono z niego, czy tez go bito. Tak mowiono dwanascie lat temu, gdy stan przywrocil po raz pierwszy od wielu lat kare smierci, wykonujac wyrok na dosc zalosnym wloczedze o nazwisku John Spenkelink. Powiedzial tez, ze Sullivan odrzucil ostatnia mozliwosc zlozenia apelacji, dokladnie pod drzwiami wiodacymi do celi smierci. Przytoczyl ostatnie slowa zmarlego: "Pieprze was. Niech sie kreci". Migawki aparatow fotograficznych trzaskaly sucho, jak skrzydla lecacych na oslep mechanicznych ptakow. Nastepnie komendant ustapil miejsca trzem wylosowanym z puli reporterom. Kazdy po kolei odczytywal to, co zapisal w notesie, chlodno relacjonujac najdrobniejsze szczegoly egzekucji. Wszyscy trzej byli bladzi, ale glosy mieli spokojne. Kobieta z Miami opowiedziala tlumowi, ze palce Sullivana wyprezyly sie, a nastepnie zacisnely w piesc, plecy zas wygiely sie w luk, odginajac od krzesla, gdy uderzyl go pierwszy wstrzas. Reporter z "St. Petersburg Times" zauwazyl moment wahania, ktory na ulamek sekundy zatrzymal Sullivana, gdy ten zobaczyl krzeslo. Dziennikarz z "Tampa Tribune" oznajmil, ze Sullivan spogladal na swiadkow bez najmniejszej skruchy i ze wydawal sie przede wszystkim zly, gdy byl przywiazywany. Zwrocil tez uwage, ze jeden ze straznikow zle zapial klamre na prawej nodze skazanego, przez co musial za chwile szybko to poprawiac. Skora pasow, ktorymi byl skrepowany, zostala postrzepiona przez sile wstrzasu, potem zas zostala prawie przerwana podczas walki Sullivana z pradem. Dwa tysiace piecset woltow, jak przypomnial zebranym reporter. Cowart uslyszal inny glos tuz przy swoim ramieniu. Glos Andrei Shaeffer szepnal uspokajajaco: -Co panu powiedzial, panie Cowart? Kto zabil tych ludzi? Obrocil sie, stajac twarza w twarz z dwojka detektywow z Monroe. Szare oczy policjantki wpatrzyly sie w niego; zupelnie inny rodzaj goraca. -On - odparl Cowart. Zlapala go za reke. Zanim mogla jednak zadac nastepne pytanie, wsrod zgromadzonych zrobil sie szum. -Gdzie jest Cowart? -Cowart, teraz twoja kolej! Co sie stalo? Cowart wyrwal sie detektywom i podszedl chwiejnie do podium, goraczkowo starajac sie uporzadkowac wszystko, co uslyszal. Czul, jak drzy mu reka, wiedzial, ze ma zaogniona twarz, po czole zas splywaja mu krople potu. Wyciagnal biala chusteczke i powoli otarl czolo, tak jakby chcial wymazac narastajace w nim uczucie paniki. Pomyslal przez chwile: Przeciez nie zrobilem nic zlego. To nie ja jestem tu winny. Ale sam w to nie wierzyl. Dalby wiele za chwile do namyslu, pozwalajaca mu zastanowic sie nad tym, co ma powiedziec, ale nie bylo juz na to czasu. Uczepil sie wiec pierwszego pytania, jakie uslyszal z sali. -Dlaczego nie skladal apelacji?! - ktos krzyknal. Cowart wzial gleboki oddech i odpowiedzial: -Nie chcial siedziec w nieskonczonosc w wiezieniu, czekajac, az stan wreszcie go dopadnie. Wiec postaral sie sam dopasc stan. Nie jest to takie odosobnione. Inni przed nim tez tak robili: w Teksasie, w Karolinie Polnocnej, Gilmore w Utah. Troche tak jak samobojstwo, tylko oficjalnie usankcjonowane. Widzial dlugopisy biegnace po papierze, jego slowa osiadajace na tylu pustych kartkach. -Co ci powiedzial, kiedy tam poszedles, zeby z nim rozmawiac? Cowart poczul sie przykuty do miejsca przez ogarniajaca go rozpacz. Wlasnie wtedy przypomnial sobie cos, co uslyszal wczesniej od Sullivana: Jesli chcesz, zeby ktos uwierzyl w klamstwo, zmieszaj je z odrobina prawdy. Tak tez zrobil. Przepis mordercy. Wymieszaj razem klamstwa i prawde. -Chcial sie przyznac - powiedzial Cowart. - Bylo zupelnie tak, jak kilka lat temu w przypadku Teda Bundy'ego, ktory powiedzial osobom prowadzacym sledztwo o wszystkich popelnionych przez siebie przestepstwach, zanim poszedl na krzeslo. To samo zrobil Sullivan. -Dlaczego? -Ile? -Kto? Podniosl rece. -Chlopaki, dajcie spokoj. Nic z tego, co powiedzial, nie zostalo potwierdzone. Nie mam pewnosci, czy mowil prawde, czy nie. Rownie dobrze mogl klamac... -Przed pojsciem na krzeslo? Zastanow sie! - krzyknal ktos z tylu. Cowart najezyl sie. -Sluchaj! Nie wiem. Powiem wam jedno, co uslyszalem od niego. Powiedzial, ze jesli zabijanie nie bylo dla niego zbyt trudne, to jak sadzicie, czy trudno przychodzilo mu klamac? Chwila spokoju, gdy ludzie notowali. -Sluchajcie - zaczal Cowart - jezeli wam teraz powiem, ze Blair Sullivan przyznal sie do zamordowania Jasia Fasoli, a potem sie okaze, ze w ogole takiego morderstwa nie bylo albo tez ktos inny zostal o nie oskarzony, albo tez cialo Jasia Fasoli nigdy nie zostalo odnalezione, wtedy zrobi sie cholerny balagan. Powiem wam tyle: Przyznal sie do popelnienia ogromnej liczby morderstw... -Ilu? -Okolo czterdziestu. Zawisla w powietrzu liczba zelektryzowala tlum. Wykrzykiwane pytania zaczely padac z wieksza czestotliwoscia, swiatla zdawaly sie podwoic swa intensywnosc. -Gdzie? -Na Florydzie, w Luizjanie i Alabamie. Popelnial tez inne przestepstwa: gwalty, napady. -Od jak dawna to trwalo? -Od wielu miesiecy, moze lat. -A co z morderstwami w Monroe? Z jego matka i ojczymem? Co ci o nich powiedzial? Cowart odetchnal powoli. -Wynajal kogos, kto to zrobil. Przynajmniej tak mowil. - Wzrok Cowarta powedrowal do miejsca, gdzie stala detektyw Shaeffer. Zobaczyl, jak sztywnieje i pochyla glowe do swego partnera. Twarz Weissa byla coraz bardziej czerwona. Cowart szybko sie odwrocil. -Kogo wynajal? -Nie wiem - odparl Cowart. - Nie powiedzial mi. - Pierwsze klamstwo. -Nie zartuj. Musial ci cos powiedziec lub wskazac na kogos. -Nie chcial podac konkretow. - Pierwsze klamstwo pociagnelo za soba nastepne. -Chcesz powiedziec, ze rozmawiasz z facetem, ktory ci mowi, ze wlasnie zlecil podwojne morderstwo, a ty go nawet nie zapytasz, jak mu sie to udalo? -Pytalem. Nie chcial powiedziec. -No dobra, jak skontaktowal sie z zabojca? Jego rozmowy telefoniczne byly scisle kontrolowane. Poczta tez. Przebywal w izolatce, w celi smierci. Jak wiec to zrobil? Pytanie spotkalo sie z pelnymi aprobaty okrzykami z sali. Zadane zostalo przez jednego z wybranych losowo dziennikarzy, potrzasajacego z niedowierzaniem glowa, gdy je zadawal. -Sugerowal, ze zaaranzowal je, ze tak powiem, za posrednictwem nieoficjalnej, wieziennej poczty pantoflowej. Niezupelnie klamstwo, pomyslal. Raczej polprawda. -Nie mowisz wszystkiego! - ktos krzyknal. Potrzasnal przeczaco glowa. -Szczegoly! - dalo sie slyszec z sali. Podniosl rece. -Wszystko bedziemy sobie mogli przeczytac jutro w "Journalu", prawda? Oburzenie i zazdrosc splywaly na niego jak swiatla ze wszystkich stron. Zdal sobie sprawe, ze wielu innych zaprzedaloby chetnie dusze, byle tylko znalezc sie na jego miejscu. Wszyscy wiedzieli, ze cos jeszcze sie wydarzylo, i nie mogli sie pogodzic, ze nie wiedza co. Informacja jest w dziennikarstwie srodkiem wymiany, a on wlasnie zamykal im droge do kokosowego interesu. Wiedzial, ze jezeli kiedykolwiek prawda ujrzalaby swiatlo dzienne, nikt z obecnych na sali nigdy mu tego nie wybaczy. -Nie wiem, co zrobie - powiedzial prawie proszaco. - Nie mialem jeszcze okazji posluchac tego na spokojnie. Mam wiele godzin nagranych tasm, przez ktore musze sie przegryzc. Zlitujcie sie. -Czy on byl niepoczytalny? -Byl psychopata. Z wlasnym obrazem swiata. To niewatpliwie bylo prawda. A potem pytanie, ktorego najbardziej sie lekal. -Co ci powiedzial o Joanie Shriver? Czy wreszcie przyznal sie do jej zamordowania? Cowart uswiadomil sobie, ze moze w tej chwili po prostu potwierdzic i miec swiety spokoj. Zniszczyc tasmy. Zyc z wlasna pamiecia. Zamiast tego potknal sie i wyladowal gdzies pomiedzy klamstwem a prawda. -Byla czescia jego wyznania - oznajmil. -Zabil ja? -Opowiedzial mi dokladnie, jak to zostalo zrobione. Znal szczegoly, ktore mogl znac tylko morderca. -Dlaczego nie powiesz po prostu tak lub nie? Cowart staral sie nie poddawac narastajacej panice. -Panowie. Sullivan byl szczegolnym przypadkiem. Nie wyrazal sie w sposob jednoznaczny: tak lub nie. Nie uznawal absolutow, nawet podczas swego wyznania. -Co mowil na temat Fergusona? Cowart wzial gleboki oddech. -Do Fergusona czul wylacznie nienawisc. -Czy on jest z tym wszystkim jakos powiazany? -Odnioslem wrazenie, ze Sullivan zabilby rowniez Fergusona, gdyby tylko mial po temu okazje. Gdyby mogl to jakos zaaranzowac. Sadze, ze umiescilby Fergusona na czele swej listy. Powoli wydychal powietrze. Widzial, jak zainteresowanie zebranych powoli wraca do Sullivana. Wpisujac Fergusona na liste potencjalnych ofiar, zapewnil mu inny status, niz na to zaslugiwal. -Czy udostepnisz nam transkrypt tego, co powiedzial? Potrzasnal przeczaco glowa. -Nie jestem wylosowanym dziennikarzem. Pytania spotegowaly sie, nabrzmiale coraz wieksza zloscia. -A co bedziesz robil teraz? Napiszesz ksiazke? -Dlaczego nie chcesz sie tym podzielic? -Sadzisz moze, ze dostaniesz nastepnego Pulitzera? Potrzasnal przeczaco glowa. Nie o to chodzi, pomyslal. Szczerze watpil, czy dlugo jeszcze bedzie mial tego, ktorego dostal niedawno. Nagroda? Bede mial szczescie, jezeli w nagrode uda mi sie jakos to przezyc. Podniosl dlon. -Chcialbym moc powiedziec, ze egzekucja polozyla kres historii Blaira Sullivana. Ale tak nie jest. Jest mnostwo niejasnosci, ktore trzeba wyjasnic. Czekaja na mnie detektywi, ktorzy tez chca porozmawiac. Mam tez wlasne cholerne terminy, ktorych musze dotrzymac. Przepraszam, ale to koniec. Wiecej nie bedzie. Zszedl z podium, scigany przez kamery, wykrzykiwane pytania i rosnace przerazenie. Czul, ze lapia go jakies rece, ale przedarl sie przez tlum, dotarl do bramy wiezienia i przeszedl przez nia, chroniac sie w ciemnosci nocy. Przy drodze zgromadzila sie grupa przeciwnikow kary smierci, trzymajac plakaty i zapalone swiece, spiewajac hymny. Dzwiek ich glosow obmyl go, pociagajac jak porywczy wiatr, z dala od wiezienia. "Jezus naszym najlepszym przyjacielem jest..." Z grupy oderwal sie jeden cien, studentka ubrana w bluze od dresu ze spiczastym kapturem, ktory nadawal jej wyglad oblakanego kaplana Swietej Inkwizycji, krzyknela za nim, wdzierajac sie slowami w lagodny rytm hymnu: -Zwyrodnialec! Morderca! Przeszedl obok jej slow, kierujac sie prosto do samochodu. Szamotal sie z kluczykami, gdy podeszla do niego Andrea Shaeffer. -Musze z panem porozmawiac - powiedziala. -Nie moge rozmawiac. Nie teraz. Zlapala go za koszule, niespodziewanie przyciagajac do siebie. -Dlaczego nie, do cholery? Co sie tu dzieje, Cowart? Wczoraj nie mogles. Dzisiaj tez nie. Kiedy wreszcie powiesz nam prawde? -Sluchaj! - wrzasnal. - Oni nie zyja, do diabla! Byli starzy, on ich nienawidzil, zabito ich i nikt na Matce Ziemi nie moze juz nic na to poradzic! Nie musisz miec swojej cholernej odpowiedzi juz teraz, natychmiast. Mozesz poczekac do jutra. Nikt wiecej dzisiaj nie umiera! Policjantka zaczela cos mowic, ale sie powstrzymala. Przygwozdzila go dlugim, gorejacym, wscieklym spojrzeniem i zacisnela usta. Nastepnie trzykrotnie mocno szturchnela go sztywnym palcem wskazujacym w piers, zanim ustapila mu z drogi, by mogl wsiasc do samochodu. -Rano - rzucila. - Tak. -Gdzie? -Miami. Moj gabinet, - Bede. Zadbaj o to, zebys tez tam byl. Odsunela sie od samochodu, w jej glosie zabrzmiala grozba. -Tak, cholera, wlasnie tak. Miami. Shaeffer wykonala nieznaczny zamiatajacy ruch reka, jakby udzielala mu prawa przejazdu. Ale jej oczy nadal patrzyly wsciekle, zwezone jak u dzikiego kota. Wskoczyl za kierownice, wciskajac kluczyk w stacyjke i zatrzaskujac drzwi. Silnik natychmiast zapalil, wiec wrzucil bieg i natychmiast ruszyl. W swiatlach mignela mu tylko kolorowa krata marynarki detektywa Wilcoxa. Stal na drodze, z zalozonymi na piersiach rekami, uwaznie obserwujac dziennikarza. Blokowal mu przejazd. Potrzasnal glowa w przesadnie zwolnionym tempie, ulozyl dlon w pistolet i udal, ze strzela do Cowarta. Nastepnie ustapil z drogi, pozwalajac mu przejechac. Reporter ominal go wzrokiem. Nie mialo znaczenia, dokad jedzie, byle tylko mogl odjechac jak najdalej stad. Przycisnal gaz do oporu, skrecajac ostro w strone bramy wyjazdowej i ruszyl pedem w ciemnosc. Gonila go noc. Czesc druga BYWALEC KOSCIOLOW Moze przyjsc taki dzien, gdy zatancze na twym grobie, a jesli nie zatancze, przynajmniej sie przeczolgam, nie zatancze, to sie przeczolgam. WDZIECZNE TRUPY "Pieklo w wiadrze" Rozdzial dwunasty BEZSENNOSC PORUCZNIKA POLICJI Za dziesiec dwunasta, tej nocy gdy mial umrzec Blair Sullivan, porucznik Tanny Brown spojrzal szybko na swoj zegarek, czujac przyspieszenie tetna, gdy pomyslal o czlowieku z celi smierci. Naprzeciw niego, na straszacej obnazonymi sprezynami kanapie szlochala spazmatycznie kobieta.-O Jezu, dobry, slodki Jezu, dlaczego?! - krzyknela. Jej glos szarpnal wysluzonymi scianami niewielkiej przyczepy, potrzasajac bibelotami i tandetnymi obrazkami, zawieszonymi gesto na scianach, wylozonych udajaca drewno okleina. Przedarl sie przez geste goraco, zalegajace na zewnatrz, nie zwazajac na nocna pore. Co kilka sekund pomieszczenie oswietlaly blyskajace swiatla samochodow policyjnych, zaparkowanych w polkolu przed przyczepa. Blask ich wydobywal z mroku rzezbiony krucyfiks, wiszacy na scianie, obok oprawionej w ramki modlitwy, wycietej z gazety. Blyski swiatel zdawaly sie zaznaczac miarowy uplyw czasu. -Boze, dlaczego? - zaniosla sie szlochem kobieta. To pytanie, na ktore On nigdy nie spieszy sie z odpowiedzia, pomyslal cynicznie Tanny Brown, a juz szczegolnie nie wtedy, gdy w gre wchodzi mieszkaniec przyczepy kempingowej. Podniosl na chwile reke do czola, chcac sila woli wprowadzic chwile ciszy w swiat, ktory go otaczal. Niesamowite, ale po jeszcze jednym urywanym krzyku glos kobiety zdawal sie odplywac gdzies w przestrzen. Odwrocil sie w jej strone. Skulila sie w rogu, podwijajac pod siebie nogi, jak przerazone dziecko. Byla najdziwniejszym, wrecz absurdalnym morderca, z rozczochranymi, posklejanymi w brazowe straki wlosami, szczupla i drobna jak niedozywiona dziewczynka. Jedno oko miala podbite, chudy nadgarstek okrecony bandazem elastycznym. Spod podwinietych rekawow wysluzonej rozowej podomki wystawaly rece, noszace fioletowo-zielone slady swiezych razow. Zanotowal to w pamieci. Zauwazyl plamy od nikotyny, widoczne na jej palcach, gdy podniosla rece do twarzy, probujac osuszyc plynace po niej nieprzerwanie lzy. Kiedy spojrzala na swe mokre rece, z wyrazu twarzy mozna bylo odczytac, ze spodziewala sie zobaczyc na nich krew. Tanny Brown patrzyl bez slowa na kobiete, pozwalajac nagle zapadlej ciszy wprowadzic troche ukojenia. Jest stara, pomyslal i prawie natychmiast poprawil sie: Jest mlodsza ode mnie. Lata zostaly w niej wybite, postarzajac ja znacznie bardziej niz sam uplyw czasu. Skinal na jednego z umundurowanych policjantow stojacych w tyle przyczepy, za kuchennym przepierzeniem. -Fred, masz papierosa dla pani Collins? Policjant postapil naprzod, podajac jej cala paczke. Wyciagnela reke, mamroczac pod nosem: -Probuje rzucic. Brown pochylil sie i zapalil jej papierosa. -A teraz, pani Collins, prosze postarac sie uspokoic i powolutku mi opowiedziec, co sie tu stalo, kiedy Buck przyszedl dzisiaj po ostatniej zmianie. Na zewnatrz cos puknelo, a zaraz potem rozblysla mala eksplozja swiatla. Niech to szlag, pomyslal, kiedy ujrzal w oczach kobiety blysk paniki. -To tylko policyjny fotograf, prosze pani. Nie napilaby sie pani wody? -Przydaloby sie cos mocniejszego - odrzekla, podnoszac papierosa do ust i dlugo, lakomie zaciagajac sie, co skonczylo sie atakiem suchego, szarpiacego kaszlu. -Szklanke wody, Fred. - Odbierajac szklanke, Brown uslyszal na zewnatrz glosy. Wstal gwaltownie. - Pani sie troche pozbiera. A ja zaraz wracam. -Nie zostawi mnie pan teraz? - Wydala sie nagle przerazona. -Nie. Wychodze tylko spojrzec, jak im idzie na zewnatrz. Fred, zostan tutaj. Zalowal bardzo, ze nie ma tu Wilcoxa, gdy patrzyl na oczy kobiety, bladzace w panice po pokoju. Jeszcze chwila, a znowu sie rozplacze. Jego partner wiedzialby instynktownie, jak ja uspokoic. Bruce mial podejscie do biednych ludzi z marginesu, z ktorymi ciagle mieli do czynienia, szczegolnie do bialych. To byli jego ludzie. Dorastal w swiecie niezbyt oddalonym od tego, w jakim zyla ta kobieta. Nieraz zakosztowal bicia, okrucienstwa i kwasnego smaku marzen rodem z budy kempingowej. Wystarczylo, ze usiadl na przeciwko takiej kobiety, trzymajac ja za reke, a po kilku sekundach opowiadala mu wszystkie najdrobniejsze szczegoly calego zajscia. Tanny Brown westchnal, czujac sie skrepowany i nie na miejscu. Nie chcial byc tutaj, zlapany w potrzask pomiedzy srebrnymi, podobnymi do pociskow brylami przyczep. Zszedl ze stopni przyczepy i patrzyl, jak policyjny fotograf ustawia sie, szukajac najlepszego kata, pod ktorym moglby zrobic zdjecie ciemnego ksztaltu rozciagnietego na trawie. Kilku innych policjantow dokonywalo pomiarow. Jeszcze inni powstrzymywali napor mieszkancow okolicznych przyczep, cisnacych sie do przodu, by chocby katem oka dostrzec cialo niezyjacego meza kobiety placzacej teraz w przyczepie. Brown podszedl i przez chwile wpatrywal sie w twarz lezacego. Mial otwarte, wlepione w niebo oczy, a w nich groteskowy wyraz zaskoczenia ze szklanym pietnem smierci. W miejscu gdzie powinna byc klatka piersiowa, widniala krwawa, bezksztaltna masa. Krew utworzyla tez swoista aureole wokol glowy i ramion. Na ziemi, tam gdzie odrzucil je impet strzalu, lezala do polowy oprozniona butelka whisky i tandetny pistolet. Kilku policjantow badajacych miejsce zbrodni wybuchnelo smiechem; odwrocil sie w ich strone. -Jakis kawal? -Rozwod na chybcika - powiedzial jeden z mezczyzn, schylajac sie i wkladajac do torby butelke. - Lepiej niz w Tijuanie czy w Vegas. -Stary Buck wykoncypowal sobie, zdaje sie, ze moze prac swoja babe nawet bez slubu. Wyszlo na to, ze nie mial racji - konspiracyjnym szeptem mowil jeden z technikow. Znowu przyciszony smiech. -Hej! - zawolal szorstko Brown. - Macie, chlopaki, wlasne zdanie, i bardzo dobrze, ale badzcie laskawi zatrzymac je dla siebie. Przynajmniej do czasu gdy tutaj skonczymy. -Jasne - odparl fotograf, robiac jeszcze jedno zdjecie. - Nie chcielibysmy faceta urazic. Brown sam stlumil smiech, co nie uszlo uwagi innych policjantow. Machnal z udawanym zdegustowaniem do ludzi pracujacych przy ciele, wywolujac usmiechy. Widzial wiele roznych smierci: wypadki samochodowe, morderstwa, mezczyzn zastrzelonych na wojnie, ataki serca i wypadki na polowaniach. Tanny Brown przypomnial sobie swa wiekowa babcie, lezaca w otwartej trumnie, z dziwnie napieta, wysuszona, starcza skora, jak na nadmiernie spieczonym ptaku, jej dlonie skromnie zlozone na piersiach, jakby sie modlila. Kosciol wydawal mu sie ogromnym, pustym miejscem, ktore wypelnil placzem. Przypomnial sobie ucisk w gardle, wywolany sztywno wykrochmalonym kolnierzykiem jego nowej, jedynej wyjsciowej koszuli. Nie mial wtedy wiecej niz szesc lat. Najbardziej utrwalilo mu sie uczucie silnej reki ojca na ramieniu, kierujacej nim i jednoczesnie dajacej mu oparcie, gdy podchodzil do trumny. Wyszeptane slowa: "Pozegnaj sie z babcia, pospiesz sie, maly, bo ona jest w drodze do lepszego miejsca i bardzo predko tam odchodzi, wiec powiedz jej teraz szybko do widzenia, kiedy jeszcze moze cie slyszec". Usmiechnal sie. Przez wiele lat sadzil, ze zmarli naprawde nas slysza, jakby tylko drzemali. Zastanowil sie chwile, jaka sile moga miec w sobie slowa ojca. Pamietal swoj pobyt za morzem i zasuwanie w workach cial ludzi, ktorych znal krotko, jak i swoich przyjaciol. Na poczatku staral sie im zawsze cos powiedziec, jakies slowa otuchy, jakby chcial im ulatwic podroz na druga strone. Jednak w miare jak ich liczba z kazdym dniem rosla, dotrzymujac kroku jego wlasnej frustracji i wyczerpaniu, zaczal tylko w myslach wypowiadac pare rutynowych zwrotow. Wreszcie, gdy jego krotki pobyt przeciagnal sie w tygodnie i miesiace, zaprzestal nawet tego, wykonujac swa prace w pelnej goryczy ciszy. Spojrzal w dol na zegarek. Polnoc. Wchodza do sali. Oczami wyobrazni widzial nerwowy pot na gornej wardze komendanta wiezienia, poszarzale twarze oficjalnych swiadkow, moment zawahania, a potem pospieszne ruchy eskorty, zaciskajacej mocno klamry na nadgarstkach i kostkach Sullivana. Odczekal jedna minute. Teraz pierwszy wstrzas, pomyslal. Jeszcze jedna minuta. Drugi wstrzas. Wyobrazil sobie, jak lekarz podchodzi do ciala. Pochyla sie ze sluchawka, szukajac bicia serca. Pewnie teraz podnosi glowe i mowi: "Ten czlowiek nie zyje", spogladajac na zegarek. Komendant wiezienia wystepuje teraz naprzod, stajac twarza do oficjalnych obserwatorow, wyglaszajac rytualna formulke: "Wyrok Okregowego Sadu Jedenastego Obwodu Jurysdykcyjnego stanu Floryda zostal wykonany zgodnie z wymogami prawa. Niech odpoczywa w spokoju". Potrzasnal glowa. Dla tej duszy nie bedzie odpoczynku, pomyslal. Podobnie jak i dla mojej. Wszedl z powrotem do przyczepy. Kobieta zupelnie sie uspokoila. -Teraz, pani Collins, moglaby mi pani opowiedziec, co sie wlasciwie stalo? Chce pani zaczekac na swojego prawnika? Czy tez porozmawiac teraz i powyjasniac to wszystko od razu? Glos kobiety zabrzmial jak kwilenie. -Zadzwonil do mnie, wie pan, z tego cholernego Klubu Sportowca, gdzie poszedl po wyjsciu z roboty. Powiedzial, ze nie pozwoli, zebym mu to robila. Powiedzial, ze mnie zalatwi bez zadnych sadow czy prawnikow, sam zupelnie. -Czy mowil pani, ze ma bron? -Tak, prosze pana, panie Brown, tak mowil. Powiedzial, ze ma pistolet swojego brata, i ze tym razem wzial go na mnie. -Tym razem? -Bo przyszedl tutaj juz w niedziele, nie taki pijany, zeby sie przewracal, ale dosyc i zbil swiatla na zewnatrz. Zaczal sie smiac i wyzywac mnie od najgorszych. Potem zaczal mnie okladac, tak to bylo. Moj najwiekszy, ma tylko jedenascie lat, rozwalil sobie reke, bo chcial go odciagnac. Myslalam, ze juz nas wszystkich pozabija. Tak sie okropnie balam, dlatego wyslalam zaraz dzieciaki do kuzynow. Dzisiaj rano wsadzilam je w autobus. Podniosla ze stolika maly, oprawny w sztuczna skore album. Otworzyla go i popchnela do Tanny'ego Browna. Zobaczyl trzy dobrze domyte buzie, patrzace na niego ze szkolnych fotografii. -To dobre dzieci - powiedziala. - Ciesze sie, ze ich tu dzisiaj nie bylo. Skinal potakujaco glowa. -Dlaczego pani nie wezwala policji w niedziele? -Nic by to nie pomoglo. Nawet mialam papier od sedziego, zeby sie trzymal z daleka, i co z tego? Nic nie pomagalo, kiedy byl pijany. Chyba tylko ta spluwa. Gorna warga zaczela jej drzec, a w oczach pojawily sie znowu lzy. -O Jezu, slodki Jezu! - zajeczala. -A ta bron? Skad pani ja miala? -Pojechalam do Pensacola, do Searsa, po tym jak mnie juz poskladali w szpitalu. Mialam ciagle Bucka karte kredytowa z Searsa, no wiec zaplacilam nia. Tak sie okropnie balam, panie Brown. A kiedy uslyszalam, jak podjezdza ten jego stary gruchot, wiedzialam, ze chce mnie zalatwic, po prostu wiedzialam. - Zaczela znowu plakac. -Widziala pani pistolet w jego reku, zanim pani strzelila? -Nie wiem. Bylo ciemno, a ja sie tak strasznie balam... Tanny Brown mowil cicho, ale bardzo stanowczo. Caly czas trzymal na kolanach album ze zdjeciami dzieci. -Niech pani teraz naprawde pomysli, pani Collins. Co pani widziala...? Porucznik spojrzal szybko w strone umundurowanego policjanta, ktory skinal glowa ze zrozumieniem. -No bo przeciez nie strzelilaby pani, gdyby nie zobaczyla, jak on celuje dokladnie w pania, prawda? Kobieta wpatrzyla sie w niego pytajacym wzrokiem. -Nie strzelilaby pani inaczej jak ze strachu o wlasne zycie, prawda? -Prawda - odparla powoli. -I tylko wtedy, gdyby byla pani pewna, ze smiercionosna bron jest dla pani ostatnia deska ratunku, prawda? Cien zrozumienia zaczynal sie rysowac na znekanej twarzy, chociaz Brown wiedzial, ze nie pojela nawet polowy z tego, o co pytal. -Po prawdzie to widzialam, jakby faktycznie cos na mnie podnosil... - powiedziala cicho. -I wiedziala pani, ze mial bron, a poza tym grozil pani wczesniej i strzelal do pani... -Tak bylo, panie Brown. Balam sie. -I nie bylo zadnego miejsca, gdzie moglaby pani uciec, czy sie schowac? Wykonala szeroki gest. -A gdzie sie tu chowac? Nie ma gdzie. Brown raz jeszcze skinal glowa i popatrzyl na fotografie. -Troje dzieci? Wszystkie jego? -Nie, prosze pana. Nie byly Bucka i nigdy ich za bardzo nie lubil. Chyba mu przypominaly mojego meza. Ale to dobre dzieci, panie Brown. Naprawde dobre. -Gdzie jest ich tata? Kobieta wzruszyla ramionami, gestem, ktory powiedzial wszystko o zyciu w przyczepach i codziennosci znaczonej sincami. -Mowil, ze jedzie do Luizjany, sprobowac sie zalapac przy nafcie. To bylo siedem lat wstecz. Po prostu zniknal. I tak zreszta nie mielismy slubu. Tanny Brown mial wlasnie zadac nastepne pytanie, kiedy z zewnatrz dal sie slyszec ryk furii. Powietrze wypelnily nagle podniesione glosy, mieszajace sie z nawolywaniami policjantow. Kobieta na kanapie wstrzymala oddech, a potem osunela sie na podloge, kulac sie jak zwierze. -To jego brat. Na pewno. Zabije mnie, Boze, zabije! -Nic pani nie zrobi - powiedzial cicho Brown. Podal jej zdjecia dzieci. Kurczowo przycisnela album do siebie. Gestem nakazal umundurowanemu policjantowi stanac przy drzwiach, sam zas wyszedl na zewnatrz. Juz od progu dostrzegl dwoch mundurowych, starajacych sie utrzymac poteznego, rozjuszonego mezczyzne, szarpiacego sie ile sil. Technicy opracowujacy miejsce zbrodni rozproszyli sie. Mezczyzna charczal, wyrywajac sie i prac, ciagnac policjantow w strone lezacego ciala. -Buck! Buck! Jezu, Buck, nie moge! Jezu, pusccie mnie! Zabije te kurwe, zabije! Zerwal sie, wlokac za soba policjantow. Dwoch innych mundurowych skoczylo ku nim, zastepujac mu droge i starajac sie go sila powstrzymac. Jeden upadl, klnac glosno. Zgromadzony tlumek zaczal wrzeszczec, rzucajac wyzwiska, podsycajac tylko furie mezczyzny. -Zabije kurwe, zabije! - wrzeszczal, zanoszac sie wlasna wsciekloscia. Jego wykrzywiona twarz poblyskiwala nienawiscia w swietle policyjnych reflektorow. Kopnal jednego z policjantow w golen, probujac sie uwolnic. Policjant krzyknal i upadl na bok, trzymajac sie za noge. Tanny Brown zszedl ze stopni przyczepy, kierujac sie w strone brata zabitego. Stanal dokladnie na jego linii wzroku. -Stul pysk! - ryknal. Szalejacy mezczyzna zawahal sie, powstrzymujac na moment kolejne szarpniecie. Zaraz jednak rzucil sie do przodu. -Zabije kurwe! - wrzasnal. -To twoj brat?! - krzyknal Brown. Mezczyzna wykrecil sie gwaltownie, raz jeszcze probujac sie oswobodzic. -Zabila Bucka, teraz ja ja zalatwie. Kurwo! Nie zyjesz! - wrzasnal w strone przyczepy. -Czy to twoj brat? - spytal Brown nieco ciszej. -Jestes trupem, kurwo! Zimnym trupem! - warknal. - A kto pyta? Ty kto, czarnuchu? Rasistowski epitet zabolal go, jednak sie nie poruszyl. Rozwazal przez chwile, czy nie przylozyc gosciowi w zeby, ale sie powstrzymal. Facet musial byc glupi, skoro poczestowal go przezwiskiem, lecz pewnie nie na tyle, zeby nie zlozyc skargi. Przelotna wizja sterty papierow do wypelnienia przeplynela mu przed oczami jak widziadlo. Jeden z policjantow probujacych utrzymac mezczyzne wyciagnal z uchwytu palke. Brown potrzasnal przeczaco glowa i podszedl blizej, tak ze znajdowal sie tylko o kilka centymetrow od twarzy brata niezyjacego. -Jestem porucznik policji Theodore Brown, skurwielu jeden, i jeszcze chwila, a mnie zdenerwujesz. Nie chcialbys, zebym ci sie dobral do dupy, ty skunksie. Facet zawahal sie. -Ona go zabila, ta kurwa. -Juz to powiedziales. -Wiec co z tym zrobicie? Tanny Brown zignorowal pytanie. -To twoje? - spytal, wskazujac lezacy pistolet. -Tak, moj. Wzial go ode mnie juz wczesniej. -Brat wzial twoj pistolet? -Taaa. Aresztujecie kurwe, czy sam ja bede musial zalatwic? Szarpanina mezczyzny stracila nieco na sile, ale w glosie pojawila sie zla, wyzywajaca nuta. -Wiedziales, ze on tutaj przyjdzie? -Powiedzial wszystkim, co byli w barze. -Po co mial ze soba bron? -Chcial ja tylko troche postraszyc, tak jak tamtej nocy. Brown obrocil sie i zobaczyl umundurowanego policjanta stojacego w swietle plynacym z otwartych drzwi przyczepy. Za nim kulila sie kobieta. Odwrocil sie do rozwscieczonego czlowieka, ktory stal teraz spokojnie, trzymany pod rece przez dwoch policjantow. Porucznik podszedl do denata i spojrzal na niego z gory. Pod nosem szepnal: -Slyszysz mnie? Nie jestes wart tego calego zachodu. Nastepnie przeniosl wzrok na jego brata. -To jak, zrobicie cos? - goraczkowal sie tamten. -Pewnie. - Tanny Brown usmiechnal sie. Zwracajac sie do jednego z technikow, powiedzial: - Tom, idz po strzelbe pani Collins. Czlowiek oddalil sie w strone przyczepy, a za chwile ukazal sie, niosac bron. Brown odebral strzelbe, zarepetowal raz, wprowadzajac w komore nowy ladunek. Spojrzal ponownie na brata zabitego i usmiechnal sie dziwnie. -Oddajcie bron pani Collins - powiedzial glosno. Popatrzyl badawczo na mezczyzne. - Fred! - krzyknal gromko. - Wypisz pani Collins mandat za zostawianie smieci w miejscach publicznych. Piecdziesiat dolarow kary. A potem zadzwon do Zakladu Oczyszczania Miasta, zeby przyjechali zabrac ten gnoj. - Wskazal cialo u swych stop. -Hej! - powiedzial mezczyzna. -Bardzo dobrze. Daj jej mandat za ustrzelenie tego scierwa i rzucenie go tutaj. -Hej! - powtorzyl mezczyzna. -Powiedz pani Collins, ze za kazdym razem kiedy zostawi cialo jakiegos smiecia przed domem, bedzie musiala zaplacic piecdziesiat dolarow. - Wycelowal palcem w brata zmarlego. - Na przyklad takiego jak ten tutaj. Powiedz jej, ze ma moje pozwolenie, zeby zrobic krwawa papke z tego skurwysyna. Ale bedzie ja to kosztowalo jeszcze piecdziesiatke. -Nie macie prawa - powiedzial mezczyzna. Rece opadly mu wzdluz bokow. -Tak sadzisz? - spytal Brown. Zblizyl sie na odleglosc oddechu i huknal mu w twarz: - Tak sadzisz?! -Hej, Tanny! - krzyknal jeden z mundurowych. - Mam na zbyciu piecdziesiataka, moge jej pozyczyc! Wybuch smiechu pozostalych policjantow. -Pewnie - odparl inny glos. - Mozemy zaraz zrobic zrzute. Ona wyczysci okolice z takich sukinsynow, a my pokryjemy jej rachunki. -Daje dziesiec - zaoferowal jeden z policjantow, rozcierajac puchnaca noge. -Hej! - powtorzyl mezczyzna. -Hej, co? - natarl Tanny Brown. -Nie mozecie. -Zaraz zobaczysz, co moge - powiedzial cicho porucznik. - Aresztujcie go. -Hej! - powtorzyl raz jeszcze, gdy jeden z policjantow zapial mu z trzaskiem kajdanki. -Bezprawne naruszenie terenu prywatnego. Utrudnianie dzialan policji. Pobicie oficera. I zastanowmy sie chwile, co powiecie na wspoludzial w usilowaniu morderstwa? To za danie pistoletu cholernemu nawalonemu braciszkowi. -Nie mozecie - powtorzyl mezczyzna. Z jego glosu zniknela gdzies cala wscieklosc. -To sa wszystko ciezkie przestepstwa, ty gnoju. Zaloze sie, ze nie masz nawet pozwolenia na te swoja pukawke. No i dodajmy jeszcze prowadzenie samochodu w stanie nietrzezwym. -Hej, ja nie jestem pijany! Tanny Brown popatrzyl na niego nieruchomo. -Przyjrzyj mi sie dobrze - powiedzial stlumionym glosem. - Jeszcze raz zobaczysz te twarz, a bedziesz mial powazne klopoty. Zrozumiano? -Nie mozecie tego zrobic! -Zabierzcie go - powiedzial Brown do mundurowych. - I pokazcie mu troche naszej specjalnej goscinnosci. -Z przyjemnoscia - mruknal policjant, ktory zostal kopniety, szarpiac brutalnie mezczyzna w kajdankach. -Spokojnie - powiedzial Brown. Umundurowany policjant spojrzal pytajaco na porucznika. - Dobra - dodal Brown, usmiechajac sie. - Byle nie za spokojnie. - Po cichu dodal jeszcze jeden rozkaz: - I wsadzcie go do celi z najgorszymi, najpodlejszymi, najbardziej zawzietymi czarnymi twardzielami, jakich tylko bedziecie mieli w pudle. Moze oni go naucza, ze nieladnie jest ludzi przezywac. Dwoch policjantow parsknelo krotkim smiechem Tanny Brown odwrocil sie plecami do protestujacego, ciagnietego do samochodu policyjnego mezczyzny, wszedl do srodka przyczepy i odezwal sie cicho do kulacej sie w kacie kobiety: -Pani Collins, musimy pojechac na posterunek. Przeczytamy tam pani prawa. Potem pani zadzwoni do prawnika, zeby przyjechal i pani pomogl. Rozumie pani? Skinela glowa. -Musze zadzwonic do dzieci. -Bedzie i na to czas. Odwrocil sie do policjanta w mundurze. -Zadzwon po ktoras z policjantek, zeby po nia przyjechala. Dopilnuj, zeby po drodze dostala cos do jedzenia. -Pod jakim zarzutem? - spytal policjant. Tanny Brown stanal w drzwiach, patrzac na lezacy przed domem niewyrazny ksztalt. -Co powiesz na uzycie broni w obrebie miasta? Powinno starczyc, przynajmniej dopoki nie porozmawiam z prokuratorem stanowym. Wyszedl na zewnatrz i ponownie stanal obok ciala. Glupio, pomyslal, beznadziejnie glupio. Spojrzal na zegarek. Duzo umierania jak na jedna noc, pomyslal. Zajrzal w oczy niezyjacego. Twarz rozplynela sie, wyparta przez wspomnienie pierwszego rzutu oka na cialo Joanie Shriver, lezace posrod oniemialej ze zgrozy grupy poszukiwaczy. Stali na skraju rozlewiska, krople brunatnej wody i oslizgle plamy zielonkawych zielsk znaczyly ich mokre kalosze i ubrania. Pamietal, jak bardzo chcial jej wtedy pomoc, ochronic ja, zaslonic. Ile go kosztowalo, by tego nie zrobil, by powrocil do metodycznego, oficjalnego postepowania ze smiercia. Odepchnal wizje od siebie. To wszystko byla moja wina, pomyslal. Ale naprawie to. Nie pozwole temu tak po prostu sie rozplynac. Tanny Brown, walczac z wizjami smierci, podszedl powoli do sluzbowego samochodu, wiedzac, ze nic sie tej nocy nie zakonczylo. Nawet zycie, ktore zabralo panstwo. Prawie switalo, kiedy zadzwonil Bruce Wilcox. Pierwsza niesmiala zapowiedz swiatla wyslizgiwala sie ciemnosci, nadajac swiatu zarysy i ksztalty. Brown spedzil pozostala czesc nocy, notujac zeznania pani Collins. Dwie godziny sluchania gorzkiej historii, obfitujacej w naduzycia seksualne i bicie, zreszta niczego innego sie nie spodziewal. Opowiesci sa zawsze takie same, pomyslal, tylko ofiary sie zmieniaja. Potem dlugo sie sprzeczal z asystentem prokuratora stanowego, majacym za zle wyciaganie go z lozka o takiej porze, i negocjowal z prawnikiem, sam sie dziwiac wlasnemu zaangazowaniu. Zabojstwo w obronie wlasnej, upieral sie w rozmowie z prokuratorem, ktory chcial ja oskarzyc o morderstwo drugiego stopnia. Wreszcie doszli do kompromisu, zgadzajac sie na nieumyslne spowodowanie smierci, z pelnym zrozumieniem faktu, ze jezeli nawet tej nocy zostalo popelnione jakies przestepstwo, to i tak bladlo ono wobec bestialstwa, ktorego ofiara przez lata padala ta kobieta. Wyczerpanie osaczalo go coraz bardziej, odbierajac sile palcom trzymajacym dlugopis, gdy wypelnial ostatni raport. Wtedy zabrzeczal telefon. -Tak? -Tanny? Tu Bruce. O jednego seryjnego zabojce mniej. Poszedl na calosc. -Niech mnie diabli. Jak to sie stalo? -Generalnie powiedzial wszystkim, zeby sie odpieprzyli, i zasiadl na krzesle. -Jezu. - Brown uswiadomil sobie, ze jego zmeczenie zniknelo bez sladu. -Taaa. Nasz stary Sully pozostal okropnym skurwysynem do samego konca. Ale nie to bylo najbardziej interesujace. Tanny Brown wyraznie slyszal podniecenie w glosie partnera, dziecinny entuzjazm, zupelnie nie wspolgrajacy z nieludzka godzina i okropienstwem tego, co mialo miejsce tej nocy. -Dobra. Wiec co jest takie interesujace? - zapytal. -Nasz koles Cowart. Sluchaj, on siedzial prawie caly dzien sam z tym gnojem, sluchajac, jak tamten sie przyznaje do chyba czterdziestu morderstw popelnionych na Florydzie, w Luizjanie i w Alabamie. Kryminalne przedstawienie jednego aktora. Tak czy inaczej, nasz kumpel Cowart wychodzi z tej swojej sesji telefonu zaufania blady i roztrzesiony. Prawie by nam tam zemdlal, gdy jego koledzy sepy napadli na niego z pytaniami. Tak mu dowalali, ze az sie skrecal. Przypominalo mi to wolna amerykanke, kiedy czlowiek wie, ze nie ma zadnych szans, i probuje ruch za ruchem, a przeciwnik ma na wszystko odpowiedz, kontruje kazde twoje posuniecie, az wreszcie juz wiesz, ze jestes bez szans, i probujesz tylko przetrwac do ostatniego gwizdka. Czujac coraz wiekszy i wiekszy bol. -Bardzo interesujace. -No nie? A kiedy mial juz serdecznie dosyc, jak jego kumple z prasy biora go na zab, a potem wypluwaja jak zuzyta gume, odjechal takim pedem, jakby go sam diabel gonil. -Gdzie pojechal? -Z powrotem do Miami. Przynajmniej tak powiedzial. Cholera, nie wiem na pewno. Ma sie jeszcze dzisiaj spotkac z tymi detektywami z Monroe. Oni tez nie byli specjalnie zachwyceni naszym chlopcem Cowartem. On wie cos o tamtych morderstwach, czego nie mowi. -Dlaczego tak sadzisz? -Do diabla, Tanny. Po prostu domyslam sie. Ale facet wygladal na niezle strutego tym, co uslyszal. Mysle, ze nie powiedzial nawet polowy. Brown oparl sie o krzeslo, sluchajac podekscytowanego glosu w sluchawce. Nietrudno mu bylo sobie wyobrazic, jak dziennikarz sie skreca pod naporem uslyszanych informacji. Czasami sa takie rzeczy, pomyslal, o ktorych po prostu nie chcemy wiedziec. Umysl pracowal mu na pelnych obrotach, jak przy skomplikowanych obliczeniach matematycznych. -Bruce, chcesz wiedziec, co ja mysle? -Zaloze sie, ze to samo co ja. -Ja tez sie zaloze, ze Sullivan powiedzial cos, czego Cowart bardzo nie chcial uslyszec. Cos, co kompletnie nie zgadzalo sie z tym, jak sobie wszystko poukladal. -Zycie nie zawsze jest takie schludne i uporzadkowane, jak bysmy sobie tego zyczyli, co, szefie? -Rzadko kiedy takie jest. -Mysle sobie, ze samo sluchanie o tylu morderstwach nie pokreciloby tak tego zimnego drania, bez wzgledu na ilosc. Znaczy sie, wszyscy mniej wiecej wiedzieli, ze taki typek jak Sullivan na pewno narobil znacznie wiecej, niz sie wczesniej przyznawal, wiec nie bylo zadnym zaskoczeniem... - zaczal Wilcox, zanim przerwal mu Tanny, dokanczajac mysl. -Jest tylko jedno morderstwo, ktore cos dla niego znaczy. -Cholerna prawda. I tylko jedno, ktore cos znaczy dla mnie, pomyslal Tanny Brown. Jechal powoli przez narastajaca jasnosc poranka, gorzko przezuwajac cisnace sie pytania. Dostrzegl chlopca rozwozacego na rowerze gazety, jak jezdzil zygzakiem od domu do domu. Podjechal tuz za nim. Chlopiec odwrocil sie na dzwiek samochodu i poznawszy detektywa pomachal mu, zanim stanal na pedalach i pognal do przodu. Brown obserwowal chwile, jak manewruje miedzy niklymi cieniami, zacierajacymi kontury drzew i domow, tak ze cala sceneria ulicy wygladala jak pozbawiona ostrosci fotografia. Wjechal na podjazd przy swoim domu i chwile rozgladal sie. Widzial uosobienie nowoczesnej stabilizacji: miarowe rzedy czystych stiukowych fasad z piaskowca, pomalowanych blyszczaca biala farba czy tez w spokojne pastelowe odcienie, obramowanych uwaznie przycietymi zywoplotami i krzewami, zielonymi trawnikami, z najnowszymi modelami samochodow czekajacymi przed drzwiami. Proste zycie klasy sredniej. Kazdy dom w promieniu dziesieciu sasiednich ulic zaplanowany przez te sama firme, zaprojektowany, by jednoczesnie stwarzac wrazenie wspolnoty i odrebnosci. Zadnych reliktow Starego Poludnia. Troche lekarzy, kilku prawnikow i ludzi tworzacych kiedys klase pracujaca, na przyklad policjantow, takich jak on. Czarni i biali. Po prostu nowoczesna Ameryka, idaca z postepem. Spojrzal na swoje dlonie. Miekkie, pomyslal. Rece urzednika. Nie takie jak mojego ojca. Popatrzyl na swoj zaokraglajacy sie brzuch. Chryste, pomyslal. To jest naprawde moje miejsce. Wchodzac do domu, powiesil kabure na wieszaku, tuz obok dwoch tornistrow wypchanych zeszytami i luznymi kartkami. Wyjal rewolwer i, jak to mial zawsze w zwyczaju, najpierw sprawdzil komory. Byl to magnum.357, z krotka lufa, zaladowany ostrymi nabojami. Chwile wazyl bron w dloni, przypominajac sobie, by zarezerwowac troche czasu na policyjnej strzelnicy. Uswiadomil sobie, ile miesiecy minelo od czasu, gdy byl tam po raz ostatni. Otworzyl szuflade, gdzie znalazl blokade spustu, ktora zalozyl na mechanizm strzelniczy. Nastepnie wlozyl bron do szuflady, a potem siegnal po rewolwer zapasowy, ktory wyjal z olstra umocowanego nad kostka. Od progu poczul smazacy sie boczek. Poszedl do kuchni, mijajac dunskie meble i wiszace na scianie reprodukcje. Przez chwile przygladal sie, jak jego ojciec, pochylony nad kuchnia, wybija jajka na patelnie. -Witaj, staruszku - powiedzial cicho. Ojciec nie poruszyl sie nawet, tylko zaklal pod nosem, gdy kropla rozgrzanego tluszczu upadla mu na reke. -Powiedzialem: dzien dobry staruszku. Ojciec odwrocil sie powoli. -Nie slyszalem, jak wchodziles - powiedzial z usmiechem. Juz slyszal. Brown podszedl i objal ramieniem szerokie ramiona starego czlowieka. Czul wyraznie jego kosci, wyczuwalne pod cienkim materialem wyplowialej flanelowej koszuli. Uscisnal go lekko, myslac jednoczesnie, jak ojciec wychudl. Stal sie taki kruchy, ze odnosilo sie wrazenie, jakby uscisk syna mogl go zmiazdzyc. Poczul cien smutku, pamietajac czasy, kiedy sadzil, ze te rece moga podzwignac absolutnie wszystko. Zdal sobie sprawe, ze nie utrzymalyby teraz najmniejszego ciezaru. Cala sila zostala z nich wyssana przez chorobe. Pomyslal: gdy sie dorasta, jest sie pelnym gniewu, z niecierpliwoscia oczekujac dnia, gdy proba sil z ojcem wypadnie na twoja korzysc. Kiedy jednak ten dzien wreszcie nadchodzi, czlowiek czuje sie nieswojo. -Wczesnie wstales - powiedzial, zwalniajac uscisk. Starszy czlowiek wzruszyl ramionami. Brown wiedzial, ze ostatnio prawie nie sypial. Polaczenie bolu i nieustepliwosci. -A dlaczego to nazywasz mnie staruszkiem, co? Jeszcze nie jestem taki stary. Moglbym ci nadal dobrze zloic skore, gdybym chcial. -Pewnie moglbys - odparl Brown, usmiechajac sie. Bylo to klamstwo, ktore im obu sprawilo przyjemnosc. -Oczywiscie, ze tak - upieral sie ojciec. -Dziewczynki juz wstaly? -Nie. Slyszalem, jak sie przekrecaly na drugi bok. Moze zapach boczku je sprowadzi na dol. Ale one sa delikatne i mlode, i nie lubia wstawac rano. Gdyby twoja mama byla ciagle z nami, przypilnowalaby, zeby byly na nogach skoro swit, z pierwszym pianiem koguta. Tak by bylo. I to one by tu smazyly jajecznice. Moze nawet piekly buleczki. Brown potrzasnal glowa. -Gdyby mama byla z nami, powiedzialaby im, zeby spaly jak najdluzej, bo sen to zdrowie. Pozwolilaby im nie zdazyc na autobus szkolny i jeszcze sama by je odwiozla. Obaj rozesmiali sie, potakujac zgodnie. Brown wiedzial, ze utyskiwania ojca byly glownie wymyslone; starszy pan uwielbial bezwstydnie narzekac na wnuczki. Odwrocil sie teraz z powrotem do kuchni, pytajac: -Przygotowac ci jajka? Miales chyba ciezka noc. -Pewna kobieta zastrzelila meza, tato, kiedy przyszedl z pistoletem dac jej nauczke. Nic specjalnego czy oryginalnego. Po prostu bardzo krwawe i bardzo smutne. -Siadaj. Pewnie jestes wykonczony. Czemu nie mozesz pracowac o jakichs normalnych porach? -Smierc nie wybiera pory, tato, wiec i ja nie moge. -Domyslam sie, ze to twoja wymowka na opuszczenie mszy w ostatnia niedziele. I w poprzednia zreszta tez. -Bo widzisz... - zaczal. -Juz twoja mama by ci dala, gdyby jeszcze zyla. Do diabla, synu, mnie tez by dala, ze ci na to pozwolilem. Nie tak powinno byc, wiesz o tym. -Wiem. Pojde w te niedziele. Postaram sie. Jego ojciec rozbijal jajka w misce widelcem. -Nie znosze tych wszystkich nowomodnych rupieci, ktore tu macie. Tak jak ten elektryczny ogrzewacz. Odrzutowy piekarnik czy jak to sie tam nazywa. -Kuchenka mikrofalowa. -Cokolwiek to jest, nie dziala. -Nie, po prostu nie wiesz, co zrobic, zeby dzialala. Jest pewna roznica. Ojciec usmiechal sie lobuzersko. Brown wiedzial, ze staruszek odczuwa niekwestionowana wyzszosc, jako ktos, kto dorastal w czasach lodu w blokach i wygodek, wody ze studni i kuchni na drewno, i kto pochodzil z dawnego, znajomego swiata, na starosc zas zostal zabrany do domu, ktory wydawal mu sie blizszy rakiecie kosmicznej niz miejscu, gdzie daloby sie mieszkac. Wszystkie urzadzenia, stanowiace dume klasy sredniej, bardzo bawily staruszka, ktory uwazal je w wiekszosci za bezuzyteczne graty. -Naprawde nie widze, do czego mialoby sie to przydac, no, moze do rozmrazania. Pomyslal, ze w tym przypadku jego ojciec ma racje. Obserwowal, jak sekate rece szybko wrzucily omlet na patelnie, podrzucajac go i skladajac na pol z niesamowita zrecznoscia. Reumatyzm odebral mu tyle naturalnej ruchliwosci; starosc - ostrosc widzenia i sluch; gosciec z bedaca jego wynikiem choroba serca wysaczyl sily, zostawiajac wymizerowane cialo i skore, pod ktora kiedys graly potezne miesnie, wiszaca teraz z chudych ramion. Ale zrecznosc starego garbarza nigdy go nie opuscila. Nadal bral nieraz noz i przekrawal jablko na rowne czesci albo tez lapal olowek, rysujac idealnie prosta linie. Tylko teraz sprawialo mu to bol. -Prosze bardzo. Powinno byc dobre. -A ty? -Nie. Zrobie jeszcze dla dziewczynek. Dla mnie tylko kawa i troche bulki. - Stary czlowiek spojrzal w dol na swoja klatke piersiowa. - Wiele mi teraz nie potrzeba. Pare drewek do paleniska i wystarczy. Staruszek wslizgnal sie z widocznym trudem na krzeslo. Syn udal, ze nic nie zauwazyl. -Piekielne stare kosci. -Co? -A nic. - Siedzieli chwile w ciszy. - Theodore - powiedzial cicho ojciec - dlaczego nigdy nie myslisz, zeby poszukac sobie nowej zony? Syn potrzasnal glowa. -Nie znalazlbym drugiej takiej jak Lizzie. -Skad wiesz, skoro nie szukasz? -Kiedy mama umarla, ty tez sie nie rozgladales za nowa zona. -Ja bylem juz wtedy stary. A ty jestes mlody. Brown ponownie potrzasnal glowa. -Mam wszystko, czego mi trzeba. Nadal mam ciebie i dziewczynki, moja prace i ten dom. Tak jest mi dobrze. Starszy czlowiek prychnal, ale nic nie powiedzial. Kiedy syn skonczyl jesc, zabral mu talerz i sztywno zaniosl do zlewu. -Pojde obudzic dziewczynki - oznajmil Brown. Ojciec tylko cos mruknal. Tanny zatrzymal sie chwile, obserwujac staruszka. Niezla z nas para, pomyslal. Mlody wdowiec i stary wdowiec, wychowujacy dwie dziewczynki najlepiej, jak umiemy. Jego ojciec zaczal podspiewywac pod nosem, szorujac jednoczesnie talerze. Brown zdusil krotki, pelen uczucia smieszek. Starszy pan nadal odmawial korzystania ze zmywarki do naczyn, nie pozwalajac rowniez nikomu innemu sie do niej dotykac. Upieral sie, ze jest tylko jeden sposob na upewnienie sie, czy cos jest naprawde czyste: umyc samemu. Tanny uwazal, ze w pewien swoisty sposob jest to wlasciwe. Kiedy tuz po wprowadzeniu sie ojca dziewczynki zaczely sie na niego uskarzac, mowil im tylko, ze ma on swoje utarte przyzwyczajenia. Wytlumaczenie to zawislo w powietrzu na kilka dni, nie przekonujac ich, do soboty, kiedy Tanny Brown zaladowal obie corki w swoj pozbawiony policyjnych oznak samochod sluzbowy i zawiozl je osiemdziesiat kilometrow na polnoc, tuz za granice z Alabama, do Bay Minette. Przejechali przez zakurzone, niewielkie miasteczko, ktorego solidne budynki z czerwonej cegly zdawaly sie blyszczec w poludniowym sloncu. Mineli dluga, cienista aleje wierzb placzacych i wyjechali na pola, docierajac do starej zagrody. Poprowadzil dziewczynki przez zarosle pola, schodzac do malej dolinki, w ktorej rozgrzane powietrze zdawalo sie wisiec, palac mu pluca z kazdym oddechem. Wskazal im grupke przycupnietych chalup, pochylonych uplywem czasu, wyplowiale czerwienie i brazy, ze sterczacymi gdzieniegdzie drzazgami. Powiedzial im, ze tu wlasnie urodzil sie i dorastal ich dziadek. Potem zabral je z powrotem droga przez Pachoule, pokazujac im dawna, oddzielna szkole dla czarnych, gdzie jego ojciec poznawal litery. Wskazal im rowniez rozlegla farme, na ktorej pozniej pracowal, dochodzac z czasem do godnosci rzadcy i gdzie nauczyl sie garbowac skory. Pokazal dom, ktory potem kupil dziadek, w czesci miasta zwanej wtedy Murzynowem, gdzie ich babcia rozwijala swoj zakladzik krawiecki, zyskujac wkrotce renome, ktora przekroczyla nawet bariery rasowe. Jako pierwsza w okolicy miala takze biale klientki. Zawiozl je do jasnego kosciolka, w ktorym jego ojciec byl diakonem, matka zas spiewala w chorze. Potem zabral je do domu, i nie bylo juz od tej pory mowy o zmywarce do naczyn. Ja tez czasem zapominam, pomyslal. Wszyscy zapominamy. Hall prowadzacy do pokoju dziewczynek zawieszony byl rodzinnymi zdjeciami. Na jednym z nich dostrzegl siebie w uniformie skrzydlowego, z pilka futbolowa pod pacha. Wyraznie widzial przetarcia polyskliwego, sliskiego materialu na ramionach, w miejscach stykania sie z poduszkami. Czerwono-szare uniformy z jego szkoly byly wysluzonymi ubiorami chlopcow z sasiedniej dzielnicy bialych. Jego dziewczynki nigdy tego nie zrozumieja. Nie moga zrozumiec, jak to bylo, kiedy sie wiedzialo, ze kazdy kostium sportowy, kazda ksiazka w bibliotece, kazda lawka byly kiedys uzywane w szkole dla bialych, a potem wyrzucone do ich szkoly jak na smietnik. Pamietal, jak wzial po raz pierwszy do reki swoj uzywany kask futbolowy i zobaczyl w srodku ciemna smuge wsiaklego potu. Dotknal wysciolki, chcac sie przekonac, czy bedzie odmienna w dotyku. Potem podniosl palce do nosa, sprawdzajac, czy bedzie inaczej pachniec. Potrzasnal glowa na to wspomnienie. Wojna wszystko to dla mnie zmienila, pomyslal. Usmiechnal sie. Rok 1969. Szesc lat po marszu na Waszyngton. W 1965 prawo do glosowania. Cale Poludnie wstrzasane bylo przeobrazeniami. Wrocil ze sluzby i poszedl na studia na mocy Ustawy Kombatanckiej. Po powrocie do domu dowiedzial sie, ze szkola tylko dla czarnych, w ktorej gral w pilke, przestala istniec. Trwala budowa duzego, brzydkiego budynku nowego liceum dla calego okregu. Na znanych mu boiskach porastala trawa. Czerwonobrunatny pyl, plamiacy mu tylokrotnie uniform, zarosl platanina perzu i chwastow. Przypomnial sobie wiwaty na swoja czesc i pomyslal, ze zbyt malo bylo zwyciestw w jego zyciu. Raz jeszcze potrzasnal glowa. Nie wolno zapomniec, pomyslal. Przypomnial sobie epitet, rzucony kilka godzin temu przez brata zabitego mezczyzny. Nic z tego sie nie zmienilo. Zapukal do pokoju starszej corki. -Szybciutko, Lisa! Zbieramy sie! Raz-dwa! - Obrocil sie szybko, lomoczac glosno do drzwi mlodszej corki. - Samantha! W gore serca! Wstajemy! Czas do szkoly! Jeki dobiegajace zza drzwi rozbawily go, odwracajac na chwile mysli od Pachouli, zamordowanej dziewczynki i dwoch mezczyzn z celi smierci. Nastepne pol godziny Tanny Brown spedzil na rutynowych czynnosciach wzorowego ojca rodziny z przedmiescia. Poganiajac, napominajac, egzekwujac i wreszcie osiagajac upragniony rezultat: obie dziewczynki za drzwiami, z odrobionymi lekcjami i drugim sniadaniem, w sama pore, by zdazyc na szkolny autobus. Gdy wreszcie udalo sie je wyprawic, jego ojciec powedrowal do sypialni, by troche sie zdrzemnac. Zostal sam, by stawic czolo dniu. Swiatlo zalalo pokoj, sprawiajac, ze wydawalo mu sie, jakby wszystko zostalo odwrocone. Czul sie jak dziwaczna, nocna bestia, zaskoczona przez jasnosc dnia, czajaca sie w cieniu, czekajaca z utesknieniem nadejscia znajomej, bezpiecznej nocy. Spojrzal w drugi koniec pokoju. Wzrok padl na pusty wazon, stojacy na polce. Byl wysoki, o wdziecznej talii klepsydry, przecietej pojedynczym, pnacym sie po boku malowanym kwiatem. Pamietal moment, gdy zona kupila ten wazon podczas ich wspolnych wakacji w Meksyku. Cala droge do Pachouli nie wypuszczala go z rak, bojac sie powierzyc odzwiernym, bagazowym czy portierom. Gdy wrocili do domu, postawila go na srodku stolu w jadalni i zawsze dbala, by byl pelen kwiatow. Taka wlasnie byla. Gdy istnialo cos, czego chciala, nic nie zdawalo sie dla niej za trudne. Nawet jesli oznaczaloby to dzwiganie w reku przez cala droge jakiegos glupiego wazonu. Nie ma juz kwiatow, pomyslal, chyba ze dziewczynki... Przypomnial sobie, jak bardzo starali sie ja uratowac na izbie przyjec, jak, gdy przyjechal, caly czas jeszcze walczyli, podajac adrenaline i osocze, masujac serce, starajac sie ze wszystkich sil wlac choc odrobine zycia w jej cialo. Od pierwszego spojrzenia wiedzial, ze to na nic. Bylo to cos, co zostalo mu z wojny, ponadzmyslowe rozumienie, kiedy przekroczona zostala niewidzialna granica, spoza ktorej nie bylo powrotu, i kiedy mimo stosowania wszelkich najdoskonalszych zdobyczy wiedzy medycznej, smierc miala ostatnie, bezlitosne slowo. Pracowali naprawde ciezko, z widoczna pasja. Sama byla tam przeciez nie dalej jak dwadziescia minut temu, pracujac z nimi reka w reke. Dwadziescia minut, by zabrac plaszcz, moze opowiedziec krociutka, smieszna historyjke na zakonczenie dnia, pozegnac sie z reszta pracownikow pozostajacych na dyzurze, przejsc do samochodu, przejechac piec przecznic i zostac staranowana przez pijanego kierowce w samochodzie dostawczym. Nawet gdy wiadomo bylo, ze umarla, gdy nie bylo juz cienia nadziei, nadal nie zaprzestali usilowan wiedzac, ze to samo zrobilaby dla nich. Patrzyl w sufit, nie mogac zasnac mimo ogromnego wyczerpania. Zdal sobie sprawe, ze juz sie nie zastanawial, kiedy przestanie mu jej brakowac. Wiedzial, ze nie nastapi to nigdy. Natomiast w pewien sposob pogodzil sie z tym, co pozwalalo mu jakos przetrwac kazdy kolejny dzien. Wstal i poszedl do pokoju mlodszej corki, podszedl do biurka i zaczal odsuwac zgromadzone tam rozne dziewczece drobiazgi. Pudelko z wysypujacymi sie koralikami, pierscionkami i wstazkami, mis z naderwanym uchem, stary kolorowy segregator z pracami domowymi z ubieglych lat, kilka rozrzuconych niedbale kolorowych grzebykow i szczotek. Znalezienie tego, czego szukal, nie zabralo mu duzo czasu: mala srebrna ramka z oprawiona w nia fotografia. Podniosl ja i popatrzyl. Ramka poblyskiwala w promieniach slonca. Bylo to zdjecie dwoch malych dziewczynek, jednej czarnej, drugiej bialej, jednej o wlosach jasnych, drugiej kruczoczarnych, objetych ramionami, chichoczacych, ukazujacych aparaty na zebach, smiesznie kontrastujace z boa z pior, eleganckimi, o dziesiec numerow za duzymi ubraniami i oblednym makijazem. Popatrzyl uwaznie na buzie smiejace sie z fotografii. Przyjaciolki, pomyslal. Kazdy, kto spojrzalby na zdjecie, zdalby sobie sprawe, ze nic wiecej sie dla nich nie liczy, ze po prostu sie lubia, maja wspolne zainteresowania, dziela sie sekretami, smutkami i smiechem. Mialy po dziewiec lat i wdzieczyly sie wesolo przed jego aparatem. Bylo Halloween, dlatego przebraly sie w kolorowe, krzykliwe ubiory, starajac sie jedna druga przewyzszyc zwariowana, nieskrepowana pomyslowoscia; sam smiech i nie przytlumiona przez zycie, tryskajaca, dziecieca radosc. Wscieklosc niemal zwalila go z nog. Przed oczami pojawil sie obraz wykrzywionej geby Sullivana, bezkarnie nasmiewajacej sie z niego. Mam nadzieje, ze wyrwano ci dusze z ciala z najwiekszym bolem, jaki tylko jest mozliwy. Twarz Sullivana zniknela, pomyslal o Fergusonie. Myslisz, ze jestes wolny, ze uda ci sie z tego wywinac. Nie masz szans. Spojrzal ponownie na zdjecie. Szczegolnie lubil sposob, w jaki dziewczynki sie obejmowaly. Ciemna raczka jego corki byla zapleciona wokol ramion Joanie, zwisajac swobodnie z przodu ciala dziewczynki. Jasna raczka Joanie byla w takiej samej pozycji. Dziewczynki obejmowaly sie mocno, tworzac jak gdyby druga, bialo-czarna, wewnetrzna ramke. Jej pierwsza i najlepsza przyjaciolka. Popatrzyl w oczy Joanie. Byly intensywnie blekitne. Tego samego koloru co niebo nad Floryda w dzien pogrzebu jego zony. Stal w oddaleniu od reszty zalobnikow, tulac do siebie obie corki, sluchal monotonnego glosu pastora, mowiacego o wierze, oddaniu i posluszenstwie wezwaniu do Doliny, niewiele z tego rozumiejac. Czul sie okaleczony, niepewny, czy starczy mu energii na nastepny krok. Jeszcze mocniej objal dziewczynki, czujac, jak wstrzasaja nimi spazmatyczne lkania. Chcial poczuc gniew, wiedzial jednak, ze byloby to zbyt proste, ze bedzie teraz czul w sobie przeklenstwo powolnej agonii, strachu, ze po odejsciu ich matki, w jakis niewytlumaczalny sposob straci rowniez corki. Ze majac wydarty sam srodek jestestwa, nie zdolaja utrzymac sie razem. Nie mial pojecia, co moglby im powiedziec lub zrobic, szczegolnie dla mlodszej, Samanthy, ktora nie uspokoila sie ani na chwile od momentu wypadku. Inni zalobnicy trzymali sie na dystans, Joanie Shriver zas wyrwala sie z uspokajajacych objec swego ojca, powazna nad wiek, ubrana w swa najlepsza sukienke. Z oczami pelnymi lez minela rzedy zgromadzonych osob, podeszla prosto do niego. -Prosze sie nie martwic o Samanthe. Ona jest moja przyjaciolka i ja sie nia zaopiekuje. - Nastepnie wziela jego corke za druga reke i zostala juz z nia. Dotrzymala danego wtedy slowa. Zawsze byla blisko, gdy Samantha kogos potrzebowala. W weekendy. W samotne swieta. Po szkole. Pomagajac mu przywrocic w ich zyciu porzadek i poczucie stabilnosci. Dziewiec lat, a duzo madrzejsza od niejednego doroslego. Byla wiec nie tylko jej przyjaciolka, pomyslal. Byla takze moja. W pewnym sensie uratowala nam zycie. Nienawisc do siebie wypelnila go bez reszty. Wszelka wladza i sila do dyspozycji, a nie potrafilem jej uchronic. Przypomnial sobie wojne. Sanitariusz! - krzyczeli i szedlem. Czy kogokolwiek z nich udalo mi sie uratowac? Pamietal bialego chlopca, od tygodnia w plutonie, kowboja z Wyoming, ktory oberwal w piers. Ziejaca rana klatki piersiowej z narastajaca odma. Powietrze w jamie gwizdalo, kpiac z niego, gdy staral sie uratowac tego zolnierza. Ranny wpatrywal sie w Tanny'ego bezradnym, przerazonym wzrokiem, starajac sie dostrzec poprzez zalewajaca go mgle jakis znak w jego twarzy, ze przezyje albo umrze. Nadal patrzyl, gdy ostatni oddech z gwizdem opuscil jego pluca. Mial ten sam wyraz twarzy co George i Betty Shriver, gdy przyniosl im najgorsza z mozliwych wiadomosc. Brown potrzasnal glowa. Jak dlugo znam George'a Shrivera? Od dnia gdy po raz pierwszy poszedlem do pracy u jego ojca, a on wzial szczotke i zaczal zamiatac razem ze mna. Zadrzala mu reka. Zbyt wielu pogrzebalem. Spojrzal po raz ostatni na zdjecie, zanim odstawil je z powrotem na biurko. Nic sie nie skonczylo. Zbyt wiele jestem ci winny. Poszedl do swojej sypialni. Nie myslal juz o zmeczeniu czy snie. Popychany gniewem i przypomnieniem nie splaconego dlugu, zaczal pakowac ubranie do niewielkiej torby podroznej, zastanawiajac sie, o ktorej moze byc nastepny samolot do Miami. Rozdzial trzynasty LUKA W OPOWIESCI Nie mial zadnego planu. Matthew Cowart rozpoczal dzien po egzekucji Blaira Sullivana z calym entuzjazmem czlowieka, ktoremu powiedziano, ze bedzie nastepny. Jechal szybko przez noc, przejezdzajac ponad polowe dlugosci stanu, wskakujac na autostrade miedzy stanowa 95, na poludnie do St. Augustine. Przejechal ponad piecset kilometrow szalonym pedem, czesto przyspieszajac nawet do stu czterdziestu na godzine, dziwnie zaskoczony, ze ani razu nie zatrzymal go woz patrolowy, chociaz widzial kilka jadacych w przeciwnym kierunku. Gnal w ciemnosc, napedzany wszystkimi sprzecznosciami, ktore mu nadal pobrzmiewaly echem w glowie. Przejezdzal kolo plaz w Palm Beach, gdy pierwsze promienie slonca zaczynaly przedzierac sie niesmialo, nie uzyczajac jednak swiatla zadnemu z jego klopotow. Swit dawno minal, gdy udalo mu sie w koncu zostawic samochod u przedstawiciela wypozyczalni Hertz, na lotnisku w Miami, nie mogacego zrozumiec, dlaczego Cowart nie oddal samochodu w przedstawicielstwie dla polnocnej Florydy. Taksowkarz Kubanczyk, w dynamicznej mieszance dwoch jezykow rozprawiajacy beztrosko o baseballu i polityce, bez rozrozniania, ktore jest ktore, przepychal sie przez poranne korki w strone mieszkania Cowarta. Zostawil dziennikarza na chodniku, patrzacego w rozedrgany, bladoniebieski upal splywajacy z nieba.Chodzil z kata w kat po swym mieszkaniu, zastanawiajac sie, co powinien teraz robic. Powiedzial sobie, ze musi pojsc do gazety, nie byl jednak w stanie w tej chwili wykrzesac z siebie niezbednej energii. Redakcja nie wydawala mu sie juz spokojnym sanktuarium, kojarzac mu sie raczej z bagnem czy polem minowym. Popatrzyl na swoje rece, obracajac je do swiatla, liczac bruzdy i zyly, rozmyslajac nad ironia sytuacji. Kilka godzin temu dalby wszystko, by zostac sam, a kiedy mu sie w koncu to udalo, nie byl w stanie zdecydowac, co robic. Przeczesywal pamiec w poszukiwaniu innych osob uwiklanych w podobna sytuacje, tak jakby cudze bledy mogly pomniejszyc jego wlasne. Przypomnial sobie wysilki Williama F. Buckleya na poczatku lat szescdziesiatych, by uwolnic z celi smierci w New Jersey Edgara Smitha, i pomoc okazana Jackowi Abbottowi przez Normana Mailera. Przypomnial sobie, jak dziennikarz stal pod obstrzalem kamer, przyznajac z gniewem, ze zostal oszukany przez zabojce. Mogl sobie wyobrazic pisarza walczacego z blaskiem swiatel, odmawiajacego komentarza na temat swego oskarzenia o morderstwo. Nie jestem pierwszym dziennikarzem, ktory popelnil blad. To zawod obarczony wysokim ryzykiem. Stawka jest ciagle podbijana, poprzeczka wysoko. Zaden reporter nie jest szczepiony przeciwko misternie zaplanowanym klamstwom. Wszystko to sprawilo jednak, ze poczul sie jeszcze gorzej. Zajal miejsce, tak jakby szykowal sie do rozmowy z kims, kto siedzial na krzesle naprzeciwko, i spytal: -Co moglem zrobic? Wstal i zaczal chodzic po pokoju jak uwiezione zwierze. Cholera, przeciez nie bylo zadnych dowodow. Wszystko to mialo taki sens. Bylo sensowne. Cholera, jasna cholera. Wscieklosc ogarnela go nagla fala, wyciagnal reke i zmiotl z blatu lezace tam gazety i pisma. Zanim mialy czas dosiegnac podlogi, schwycil stol i przewrocil, zwalajac na kanape. Dzwiek mebli walacych jedne o drugie wprawil go w jakis trans. Zaczal miotac przeklenstwa, coraz szybciej demolujac pokoj. Zlapal kilka talerzy i rabnal o ziemie. Jednym ruchem zmiotl na podloge ksiazki z polki. Przewrocil krzesla, przywalil piescia w sciane, wreszcie rzucil sie sam na podloge obok kanapy. -Skad moglem wiedziec?! - wrzasnal. Jedyna odpowiedzia byla martwa cisza, zalegla w pokoju. Inny rodzaj znuzenia ogarnal go nagle. Pozwolil opasc glowie i przez dluga chwile patrzyl w sufit. Niespodziewanie rozesmial sie. - Chlopie - powiedzial, nasladujac ponury, poludniowy akcent, rozpowszechniony przez Hollywood. - Ale spieprzyles, na amen. Spieprzyles tak, ze wlasna mamuncia by nic dobrego o tobie nie powiedziala. Spieprzyles slicznie i na perlowo. - Przeciagal, rozwlekal slowa, pozwalajac im toczyc sie po zrujnowanym mieszkaniu. Usiadl szybko. -Dobra. Wiec co teraz zrobimy? - Cisza. - Ano wlasnie. - Rozesmial sie. - Po prostu nie wiemy, prawda? Wstal i przeszedl przez wywolany przez siebie chaos w strone biurka. Szarpnal jedna z szuflad. Niecierpliwie przerzucal przez chwile papiery, dopoki nie natrafil na lekko pozolkly egzemplarz wydania niedzielnego gazety, z widniejaca na pierwszej stronie data sprzed roku. Byl tam jego pierwszy artykul. Papier wydawal sie kruchy w dotyku. Tytul wyskoczyl mu naprzeciw; zaczal czytac. -Nowe pytania w sprawie morderstwa w Penhandle. - Czytal glosno zdania pierwszego akapitu. Rzeczywiscie, calkiem nowe. Czytal dalej, zaglebiajac sie coraz bardziej w artykul, mijajac kolejne kolumny, przechodzac na druga strone. Omijal wzrokiem zdjecie Joanie Shriver, natomiast przyjrzal sie z narastajaca zloscia podobiznom Sullivana i Fergusona. Mial wlasnie zgniesc gazete i wrzucic ja do kosza, gdy zatrzymal sie i raz jeszcze uwaznie jej przyjrzal. Lapiac zolty mazak, zaczal podkreslac niektore slowa, cale ustepy. Gdy skonczyl czytac, zasmial sie. We wszystkich napisanych slowach nie bylo nic niezgodnego z prawda. Nic prawdziwie przeklamanego. Nic niedokladnego. Oprocz wszystkiego. Raz jeszcze przyjrzal sie temu, co wtedy napisal: Wszystkie "pytania" byly poprawne. Skazanie Roberta Earla Fergusona bylo oparte na najbardziej ulotnym, chwiejnym materiale dowodowym, zgromadzonym w atmosferze uprzedzen rasowych. Czy przyznanie sie do winy zostalo wybite z Fergusona? Jego artykuly przytaczaly tylko to, co mowil wiezien i czemu zaprzeczali policjanci. To Tanny Brown nie byl w stanie wytlumaczyc dlugosci czasu, przez jaki Ferguson byl przetrzymywany, zanim "przyznal sie do winy". Warto bylo sie nad tym dluzej zatrzymac. Lawa przysieglych, ktora wydala wyrok skazujacy na Fergusona, zostala wmanewrowana w podjecie takiej decyzji przez rozszalale emocje. Brutalnie zamordowana mala dziewczynka i pelen gniewu Murzyn, oskarzony o to morderstwo, broniony przez zdziecinnialego, starego adwokata. Wspanialy przepis na rozjatrzanie uprzedzen. Jego wlasne slowa - wydobyte z niego przy uzyciu nielegalnych metod - doprowadzaja go do celi smierci. Bez watpienia wylacznie niesprawiedliwosc ze wszystkich stron spotykala Fergusona w dniach nastepujacych po znalezieniu ciala Joanie Shriver. Jest tylko jeden drobny szczegol. On zabil te dziewczynke. Przynajmniej wedlug pewnego wielokrotnego mordercy. Cowartowi krecilo sie w glowie. Dalej analizowal swoj artykul. Blair Sullivan przebywal w okregu Escambia w czasie popelnienia morderstwa. To zostalo wielokrotnie potwierdzone. Nie bylo tez zadnych watpliwosci, ze Sullivan byl akurat w trakcie swojego morderczego ciagu. To przede wszystkim on powinien byc podejrzany - gdyby tylko policja zadala sobie trud podwazenia tego, co wydawalo im sie takie oczywiste. Jedyne klamstwo w zywe oczy - jezeli w ogole jakiekolwiek bylo - padlo z ust Fergusona, gdy oskarzyl Sullivana o przyznanie sie do popelnienia morderstwa. Ale to powiedzial Ferguson - slowo w slowo cytowany w artykule - nie on sam. A jednak wszystko bylo klamstwem, wybuchowe polaczenie tych dwoch mezczyzn calkowicie przeslonilo wszelka prawde. Jestem w piekle, pomyslal. Zwykla, okropna rzeczywistosc wygladala tak, ze z najbardziej wlasciwych powodow wyniknely najbardziej niewlasciwe konsekwencje. Dwa pierwsze razy, gdy zadzwonil telefon, zignorowal. Za trzecim razem wstal i mimo ze nie bylo takiej osoby, z ktora chcialby w tej chwili rozmawiac, podniosl sluchawke z widelek. -Tak? -Chryste, Matt? - Dzwonil Will Martin z dzialu reportazu. -Will? -Jezu, facet, gdzie ty, do diabla, byles? Wszyscy tu wychodza ze skory, probujac cie znalezc. -Jechalem z powrotem samochodem. Wlasnie wrocilem. -Ze Starke? To bite osiem godzin jazdy. -Jechalem mniej niz szesc. Ale ostro dociskalem. -No, chlopcze, mam nadzieje, ze umiesz tak szybko pisac, jak jezdzic. Dzial miejski wrzeszczy w nieboglosy o twoj artykul, a zostalo nam juz tylko kilka godzin, zanim trzeba bedzie oddac do skladu pierwsze wydanie. Musisz brac tylek w troki i zabierac sie tutaj, pronto. - Spiewny glos redaktora dzwieczal nie ukrywanym entuzjazmem. -Dobra, dobra... - Cowart sluchal swego glosu, jakby to byl glos kogos innego. - Sluchaj, Will, a co leci po drutach? -Obledne rzeczy. W dalszym ciagu probuja sie czegos dogrzebac w zwiazku z ta twoja milusinska konferencja prasowa. A tak w ogole, to co sie tam, do cholery, stalo? Nikt o niczym innym nie mowi i nikt nic konkretnego nie wie. Powinienes zobaczyc, kto do ciebie dzwoni. Wielkie koncerny, na przyklad "Times" i "Post", powazne tygodniki, a to dopiero poczatek. Lokalna konkurencja obstawila drzwi, wiec musimy wymyslic jakis sposob, zeby cie przeszmuglowac do srodka. Oprocz tego z pol tuzina telefonow od gliniarzy rozpracowujacych morderstwa, ktore akurat wypadaja na trasie podrozy naszego kumpla Sullivana. Wszyscy chca wiedziec, co ten bydlak ci powiedzial, zanim mu dolozyli do pieca, jesli wybaczysz okreslenie. -Sullivan przyznal sie do wielu zbrodni. -Wiem o tym. To juz przyszlo telegrafem. Zreszta to samo tam powiedziales. Ale my, synu, musimy miec najintymniejsze szczegoly, i to zaraz. Co do litery. Nazwiska, daty, kto z kim, gdzie i jak. Natychmiast. Masz to na tasmie? Musimy to podrzucic maszynistce, cholera, nawet dziesieciu maszynistkom, jesli bedzie trzeba, niech nam to slicznie przepisza. Szybko, Matty, wiem, ze pewnie jestes wykonczony, ale musisz sie pozbierac. Lyknij sobie jakiegos antyzasypiacza, strzel kawke. Tylko zjaw sie tutaj. I wal ten artykul. Musisz sie ruszac, Matty, mowie, ruszac, zanim to miejsce kompletnie zwariuje. Cholera, spac mozesz poznej. Zreszta sen jest grubo przeceniany. Zawsze lepiej miec swietny artykul. Zaufaj mi. -W porzadku - powiedzial Cowart bezsilnie. Jakakolwiek mysl o wytlumaczeniu tego, co sie stalo, rozplynela sie w falach entuzjazmu, ktorymi zalal go Will. Cowart uswiadomil sobie, ze jezeli Martin tak reagowal - czlowiek, ktory zycie by poswiecil, by zachowac powolne, pelne namyslu, refleksyjne tempo wydarzen, nadajace sie do eleganckiego ujecia w artykul wstepny - to caly dzial miejski prawdopodobnie z podniecenia chodzil po scianach. Goracy temat ma uniwersalny wplyw na wszystkich bez wyjatku pracownikow gazety. Lapie wszystkich, wciaga ich, sprawiajac, ze czuja sie w samym centrum wydarzen. Wzial gleboki oddech. - Juz jade - powiedzial cicho. - Tylko powiedz mi, jak ominac tych z kamerami? -Nie ma problemu. Wiesz, gdzie Mariott w centrum tak jakby chowa sie za tym molochem sklepow Omni? Tam jest taka mala uliczka, tuz przy zatoce. -No wiem. -Dobra, to za dwadziescia minut bedzie tam na rogu czekala na ciebie ciezarowka dostawcza Omni. Po prostu wskoczysz do niej i wjedziesz tylna brama. -Plaszcz i szpada, tak? - Cowart zostal zmuszony do usmiechu. -Zyjemy, synu, w niebezpiecznych czasach, wymagajacych od nas nadzwyczajnych posuniec. Bylo to najlepsze, co udalo nam sie wymyslic w tak krotkim czasie. Pewnie KGB czy CIA wymyslilyby cos lepszego, ale kto z nas ma na to czas? Zreszta wykiwanie zgrai reporterow z telewizji nie powinno byc najtrudniejsza rzecza pod sloncem. -Juz jade. - Nagle pomyslal o tasmach, ktore mial caly czas u siebie w teczce. Spowiedz Sullivana i prawda o morderstwie Joanie Shriver. Nie mogl pozwolic, aby ktokolwiek uslyszal te slowa. Przynajmniej do momentu az sie to wszystko troche uspokoi, a on bedzie mial czas sie zastanowic, jak powinien w tej sytuacji postapic. Zaczal sie ociagac. - Sluchaj, najpierw musze wziac prysznic. Wstrzymaj moja karete na, powiedzmy, czterdziesci piec minut. No, gora godzine. -Nie ma mowy. Nie musisz byc czysty, zeby pisac. -Pozwol mi zebrac mysli. -Chcesz, zebym powiedzial redaktorowi dzialu miejskiego, ze ty myslisz? -Nie, nie, po prostu powiedz mu, ze juz jade, zbieram tylko notatki. Trzydziesci minut, Will. Pol godziny. Obiecuje. -I ani chwili dluzej. Musimy dzialac, synu, musimy dzialac. - Will Martin uderzal czyms miarowo, jakby chcial podkreslic, ze czas nagli. -Pol godziny. Nie dluzej. -Dobra. Powiem redaktorowi. Facet dostanie ataku serca, a jest dopiero dziesiata rano. Ciezarowka bedzie na ciebie czekala. Tylko sie pospiesz. Pozwol biedakowi pozyc jeszcze z jeden dzien, co? - Martin zasmial sie z wlasnego dowcipu i odlozyl sluchawke. Cowartowi krecilo sie w glowie. Wiedzial, ze koncza mu sie mozliwosci, ze lada moment zjawia sie u niego detektywi z okregu Monroe. Wszystko dzialo sie zbyt szybko; zaczynal sie w tym gubic. Musial jednak pojsc i cos napisac. Byly pewne konkretne oczekiwania wzgledem jego osoby. Zamiast jednak zlapac marynarke, siegnal po teczke i wyjal z niej kasety. Znalezienie ostatniej zajelo mu nie wiecej niz sekunde; numerowal je uwaznie podczas nagrywania. Przez chwile wazyl tasme w rece, zastanawiajac sie, czy jej nie zniszczyc, zamiast tego jednak podszedl do swej wiezy i wlozyl ja do magnetofonu. Przesunal ja do konca, nastepnie cofnal troche i wcisnal wlacznik. Szorstki glos Blaira Sullivana buchnal z glosnikow, wypelniajac gorzkim przeslaniem niewielki pokoj. Cowart odczekal do slow: "A teraz powiem ci prawde o malej Joanie Shriver". Zatrzymal tasme i cofnal do momentu gdy Blair Sullivan powiedzial: "To juz wszystkie trzydziesci dziewiec. Niezla opowiesc, co?", na co on odpowiedzial: "Panie Sullivan, nie ma zbyt wiele czasu..." Morderca wykrzyknal wtedy: "Czyzbys mnie nie sluchal uwaznie, chloptasiu?", zanim dokonczyl: "Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie..." Przesunal w tyl tasme, cofajac do slow: "Niezla opowiesc, co?" Podszedl do swej kolekcji muzycznej i wyciagnal kasete, ktora nagral kilka lat temu - Milesa Davisa "Szkice hiszpanskie". Byla to jedna ze starszych tasm, czesto odtwarzana, z wyplowiala obwoluta. Wiedzial, ze na koncu jest czysta. Wlozyl tasme do magnetofonu i znalazl miejsce, gdzie konczyla sie muzyka. Nastepnie wyjal kasete, umiescil ja w swym malym, przenosnym magnetofonie, ktory postawil tuz przed glosnikiem. Potem wlozyl wyznanie Sullivana z powrotem do magnetofonu w wiezy. Wcisnal play w wiezy, a record w magnetofonie reporterskim. Sluchal slow gotujacych sie wokol niego, starajac sie zablokowac im droge do swej wyobrazni. Kiedy tasma skonczyla sie, wylaczyl oba magnetofony. Odsluchal raz jeszcze fragmentu wynurzen Sullivana nagranych na tasmie z Milesem Davisem. Ze wzgledu na wysluzenie tasmy glos nie byl juz tak przeszywajacy - jednak nadal brutalnie slyszalny. Wyjal kasete i odstawil ja na polke z innymi nagraniami. Przez chwile patrzyl z namyslem na oryginalna tasme z Sullivanem. Wreszcie przewinal ja do miejsca, od ktorego zaczal przed chwila przegrywanie na kasete z Davisem, wcisnal przycisk record i wygluszyl slowa Sullivana pustka ciszy. Bedzie sie to wydawac dosc naglym zakonczeniem, ale trudno. Nie wiedzial, czy tasma wytrzymalaby dokladne ogledziny w laboratorium policyjnym, ale przynajmniej zyskal troche czasu. Cowart podniosl na chwile wzrok znad ekranu komputera i dostrzegl dwojke detektywow, idacych przez pokoj redakcyjny. Manewrowali pomiedzy biurkami, prac uparcie w jego strone, ignorujac, pozostalych dziennikarzy, ktorych glowy podnosily sie w miare, jak ich mijali. Gdy wiec wreszcie doszli do Cowarta, wszystkie oczy skierowane byly na nich. -Dobra, panie Cowart - powiedziala szorstko Andrea Shaeffer. - Teraz nasza kolej. Slowa na ekranie przed nim zdawaly sie poblyskiwac naglaco. -Za sekunde skoncze - odparl, nie odrywajac oczu od komputera. -Juz skonczyles - przerwal mu Michael Weiss. Cowart zignorowal detektywow. Za moment podbiegl do nich redaktor dzialu miejskiego, wciskajac sie miedzy niego a policjantow. -Chcemy spisac panskie dokladne oswiadczenie, i to teraz. Probujemy to zrobic od ladnych kilku dni i zaczynamy miec juz tego dosyc. Redaktor dzialu miejskiego skinal potakujaco glowa. -Jak tylko skonczy. -To samo powiedzieliscie nam tego dnia, kiedy znalazl ciala. Potem musial rozmawiac z Sullivanem. Pozniej ze wzgledu na to, co Sullivan mu powiedzial, musial byc sam. Teraz musi to wszystko opisac. Wlasciwie po co nam to zeznanie. Wystarczy, ze zaprenumerujemy wasza cholerna gazete. - Nie kryl rozdraznienia... -Zaraz z wami porozmawia - powiedzial redaktor, oslaniajac Cowarta przed detektywami, starajac sie ich odciagnac od biurka. -Nie - powiedziala uparcie Andrea Shaeffer. -Kiedy skonczy - powtorzyl redaktor. -Czy chce pan zostac aresztowany za utrudnianie pracy policji? - spytal Weiss. - Naprawde znudzilo mi sie czekanie, az tacy jak wy skoncza swoja prace, zebysmy my mogli zaczac nasza. -Pozwole sobie nazwac to blefem - odparl redaktor. - Zrobimy ladne zdjecie, jak zakladacie mi kajdanki, i damy jutro na pierwszej stronie. Jestem pewien, ze szeryf z Monroe bedzie po prostu zachwycony. - Wyciagnal do nich ze zloscia obie rece. -Niech pan poslucha - wmieszala sie Shaeffer. - On posiada informacje dotyczace morderstwa, ktorym sie zajmujemy. Czy jest az tak wielkim nietaktem prosic go o odrobine checi wspolpracy? -Nie jest nietaktem - odpowiedzial redaktor, patrzac na nia. - Ma jednak rowniez termin oddania pierwszej edycji, wiszacy mu nad glowa. Musi zachowac priorytety. -To prawda, musi - powiedzial Weiss ze zloscia. - Problem polega na tym, ze wasze priorytety sa calkowicie postawione na glowie. Wazniejsze dla was jest sprzedawanie gazet niz zlapanie mordercy. -Matt, ile jeszcze? - spytal redaktor. Zadna ze stron nie ruszyla sie ze swego miejsca. -Pare minut - odparl Cowart. -Gdzie sa tasmy? - zapytala Shaeffer. -Jest robiona transkrypcja. Juz prawie koncza. - Redaktor dzialu miejskiego zastanowil sie chwile. - Sluchajcie, moze czekajac chcielibyscie poczytac, co Sullivan powiedzial naszemu czlowiekowi, co? Policjanci skineli glowami. Redaktor odwiodl ich od biurka Cowarta, rzucajac mu na odchodnym jedno spojrzenie, ktore wyraznie mowilo: "Do roboty". Wprowadzil detektywow do sali konferencyjnej, w ktorej trzy maszynistki ze sluchawkami na uszach szybko wystukiwaly slowa plynace z tasm. Cowart wciagnal gleboko powietrze. Przebrnal jakos przez opis egzekucji i wieksza czesc wyznania Sullivana. Zamiescil tez wszystkie zbrodnie, do ktorych przyznal sie Sullivan. Jedyna pozostala sprawa byly dwie smierci, ktore tak zywo interesowaly detektywow z Monroe. Cowart czul sie kompletnie zablokowany. Byla to kluczowa czesc artykulu, informacje, ktore mialyby zajmowac poczesne miejsce w pierwszych kilku akapitach. Byly to jednak rowniez informacje, ktore najbardziej mu zagrazaly. Po prostu nie mogl powiedziec policji ani napisac w gazecie, ze Ferguson byl zamieszany w te morderstwa, bez wywolania pytania dlaczego. A odpowiedz na pytanie, dlaczego te zabojstwa w ogole mialy miejsce, prowadzila nieodparcie do morderstwa Joanie Shriver i do porozumienia, ktore rzekomo zawarli miedzy soba dwaj sasiedzi z celi smierci, przynajmniej wedlug slow jednego z nich, ktory juz nie zyl. Matthew Cowart siedzial zmrozony przy ekranie komputera. Jedyny sposob, w jaki mogl uchronic siebie, swoja reputacje, swa kariere, to zataic role Fergusona. Zastanowil sie. Oslaniac zabojce? W uszach zadzwieczaly mu slowa Sullivana: "Czy ciebie tez zabilem?" Przez ulamek sekundy zastanawial sie, czy po prostu nie powiedziec prawdy, jednak w tym samym momencie zawahal sie. Co bylo prawda? Przeciez wszystko to opieralo sie na slowach straconego czlowieka. Wielbiciela klamstwa, az do samej smierci. Podniosl wzrok i zauwazyl, ze redaktor go obserwuje. Jego zwierzchnik rozlozyl obie rece, wykonujac dlonmi okrezne, szybkie ruchy - jak wiatraczki. Gest byl bardzo czytelny. "Wieksze tempo!" Cowart spojrzal z powrotem na pisany artykul, wiedzac, ze po nim nikt go juz nie dotknie. Taki jaki wyjdzie od niego, ukaze sie na pierwszej stronie. Wahal sie, nie wiedzac, co zrobic, gdy za plecami uslyszal glos. -Nie kupuje tego. Byla to Edna McGee. Blond wlosy fruwaly wokol jej twarzy, gdy zamaszyscie krecila glowa z niedowierzaniem. Patrzyla na kilka zapisanych kartek. Wyznanie Blaira Sullivana. -Co! - Cowart okrecil sie na krzesle, zwracajac sie twarza do kolezanki. Marszczyla brwi i robila miny, w miare jak jej wzrok przeslizgiwal sie po kolejnych slowach. -Sluchaj, Matt, chyba cos tu jest nie tak. -Co? - spytal ponownie. -Sluchaj, ja to tak tylko przerzucam i generalnie widze, ze on ci pewnie wali prawde o wiekszosci tych okropienstw. Musi tak byc, te wszystkie szczegoly i w ogole. Ale, no zreszta sam popatrz, powiedzial ci, ze pare lat temu zalatwil dzieciaka, ktory pracowal w przydroznym sklepie zjedzeniem i pamiatkami indianskimi na Szlaku Tamiami. Mowil ci, ze wstapil po cole czy cos takiego, strzelil chlopakowi w tyl glowy, wzial, co tam bylo w kasie, zanim sie zabral do Miami. Cholera, przeciez ja to dobrze pamietam. Robilam o tym artykul. Przypominasz sobie, zaczelam pisac o wszystkich tych malych firmach, ktore pojawily sie wtedy jak grzyby po deszczu w okolicy rezerwatu Miccosukkee, a przy okazji zahaczylam tez o przestepczosc, dajaca sie we znaki ludziom z Glades. Pamietasz? Zlapal sie mocno biurka. -Matt, dobrze sie czujesz? -Pamietam te artykuly - odparl powoli. Edna przyjrzala mu sie uwaznie. -No, wiekszosc z nich byla o roznych napadach na ludzi idacych grac w bingo i o dodatkowych patrolach ochroniarzy, ktorych Indianie wyznaczyli, by pilnowali wszystkiego, co przynosi pieniadze. -Pamietam. -Widzisz, troche sama szperalam w zwiazku z tym zabojstwem. To znaczy, to stalo sie prawie dokladnie tak, jak mowil Sullivan. Zreszta z tego, co mowil, wyglada, ze faktycznie w ktoryms momencie musial byc w tym sklepie. I rzeczywiscie, strzal do chlopaka padl z tylu. Tylko ze to bylo we wszystkich gazetach... - Pomachala mu przed nosem plikiem zapisanych na maszynie kartek. - Niby wszystko sie zgadza w tej jego opowiesci, tylko jest to jakies takie powierzchowne. On tego nie zrobil, nie ma mowy. Posadzili za to przeciez trojke nastolatkow z South Dade. Ludzie z sadowki stwierdzili, ze kula z ciala zabitego chlopaka pochodzi z ich broni. Jeden z nastolatkow przyznal sie, natomiast chlopak, ktory wtedy byl za kierownica, zlozyl zeznanie obciazajace tego, ktory strzelal. Jak to mowia otwarte i zamkniete. Dwoch z tych dzieciakow odsiaduje obowiazkowe dwadziescia piec za morderstwo z premedytacja, bez mozliwosci amnestii. Trzeci wyszedl, bo sypnal kolesiow. Ale nie ma zadnych watpliwosci, kto to zrobil... -Sullivan... -Cholera, nie wiem. Byl wtedy na poludniu Florydy. Nie ma watpliwosci. Znaczy sie, musze sprawdzic daty i w ogole, ale jestem prawie pewna. Przejezdzal prawdopodobnie w poblizu mniej wiecej w tym czasie, kiedy cala lokalna prasa rozpisywala sie o tym morderstwie. Ten chlopak, ktory zginal, byl bratankiem jednego ze starszyzny indianskiej, wiec we wszystkich miejscowych gazetach bylo o tym glosno. Telewizja tez sie tym zachlystywala. Pamietasz? Rzeczywiscie cos sobie mgliscie przypominal, zastanawial sie tylko, dlaczego nie pamietal o tym podczas rozmowy z Sullivanem. Skinal glowa. Edna potrzasnela trzymanym plikiem kartek. -Cholera, Matt, pewnie faktycznie mowil prawde o wiekszosci tych zabojstw. Ale wszystkie? Kto to moze wiedziec? Masz juz jedno, ktore nie do konca gra. A ile jeszcze innych? Cowart poczul, ze robi mu sie niedobrze. Slowa "pewnie mowil prawde" brzmialy mu w uszach jak kara. Co sie zmienia, jezeli w jednym przypadku sklamal? A jesli dwa? Trzy? Dwanascie razy? Kogo zabil? A kogo nie? Kiedy mowil prawde, a kiedy klamal? Moze to wszystko bylo jednym wielkim klamstwem, a Ferguson caly czas mowil prawde? Obraz Fergusona - przebieglego, pozbawionego ludzkiej twarzy mordercy - zaczal znowu ustepowac wyobrazeniu gniewnego czlowieka, samotnego w obliczu razacej niesprawiedliwosci. Klamstwa, polprawdy i dezinformacja serwowane przez Sullivana zlaly sie teraz w jedna, niemozliwa do rozwiklania mase. Niewinny? - zastanawial sie Cowart. Popatrzyl nieruchomym wzrokiem na ekran komputera, caly czas rozpamietujac slowa Sullivana. Winny? Zrobil to. Nie zrobil. Edna raz jeszcze potrzasnela trzymanymi w reku kartkami. -Jest tu jeszcze kilka spraw, ktore moga nie grac. Ale sa to tylko moje przypuszczenia. Bo wlasciwie dlaczego, co? Dlaczego mialby sie przyznawac do morderstw, z ktorymi nie mial nic wspolnego? - Urwala i zaraz sama sobie udzielila odpowiedzi: -... Bo byl do samego konca cholernie porabanym facetem. A wszyscy ci seryjni mordercy stawiaja sobie za punkt honoru bycie najgorszym, najokrutniejszym lub najwiekszym. Pamietasz Henleya w Teksasie? Razem z takim drugim wykonczyli dwadziescia osiem osob. Wiec siedzi sobie Henley w wiezieniu, kiedy dochodzi go wiadomosc, ze inny facet, Gacy z Chicago, zalatwil trzydziestu trzech. Henley, nie namyslajac sie dlugo, dzwoni do detektywa w Houston i mowi: "Moge jeszcze odzyskac swoj rekord"... I co ty na to? Dziwne - to w tym przypadku nie jest chyba najwlasciwsze slowo. -Zdecydowanie - odparl Cowart, czujac, jak zoladek wykonuje mu dziwne ewolucje. Edna spojrzala mu przez ramie na wstepny akapit artykulu. -Przynajmniej trzydziesci dziewiec przestepstw. Wedlug tego, co ci powiedzial. Ale lepiej zrobisz, jak to sprawdzisz. -Mam zamiar. -To dobrze. Czy podal ci jakies znaczace szczegoly dotyczace tych morderstw w Keys? -Nie - odparl pospiesznie Cowart. - Powiedzial tylko, ze udalo mu sie zlecic je komus. -Ale chyba musial ci cos blizszego powiedziec... Cowart wykrztusil: -Mowil o jakichs ukladach wieziennych, w rodzaju poczty pantoflowej, ktora dociera nawet do celi smierci. Powiedzial, ze wszystko mozna zalatwic za odpowiednia cene. Ale nie mowil, ile i jak zaplacil. -Zastanawiajace. Znaczy, wiem, ze musisz napisac, co ci mowil. Ale polapanie sie w tym wszystkim... Do diabla. - Spojrzala przez pokoj redakcyjny, kierujac wzrok na miejsce, gdzie dwoje detektywow czytalo transkrypcje rozmowy. - Sadzisz, ze maja jakies rzeczywiste dowody? Bo mnie sie wydaje, ze czekaja, az ty im to wszystko wyjasnisz, ladnie i po prostu. - Nie starala sie nawet ukryc cynizmu. Spojrzal na nia. -Edna... - zaczal. -Chcialbys, zeby ci pomoc posprawdzac tych frajerow, tak? - W glosie Edny pojawil sie natychmiast entuzjazm. Uderzyla reka w trzymane kartki. - Musisz wiedziec, co jest na pewno, co byc moze, a co do czego nie ma mowy, no nie? -Tak. Prosze. Moglabys to zrobic? -No pewnie. Zajmie pare dni, ale natychmiast sie za to zabiore. Powiem tylko tym na gorze. Ale jestes pewny, ze nie przeszkadza ci dzielenie sie tym materialem? -Nie przeszkadza. Nie ma problemu. Edna wskazala tekst na ekranie. -Uwazaj tylko i nie badz zbyt doslowny, jesli chodzi o wyznanie naszego starego Sully'ego. Moze jeszcze tam byc pare innych drobnych problemow. Wiec nie wchodz za gleboko, zebys pozniej mogl z tego wyjsc. Cowart chcial sie rozesmiac lub zwymiotowac, nie potrafil tego dokladnie okreslic... -Wiesz co, ale trzeba oddac sprawiedliwosc staremu Sufly'emu. W zyciu nikomu niczego nie ulatwil - powiedziala, odwracajac sie. Obserwowal, jak Edna McGee zmierza w strone redaktora i zaczyna z nim rozmawiac z ozywieniem. Oboje spogladali na przepisana na maszynie kartke. Dostrzegl, jak mezczyzna kreci glowa i spiesznie idzie w jego strone. -To prawda? - spytal redaktor dzialu miejskiego lodowatym tonem. -Wedlug niej tak. Ja nie wiem. -Bedziemy musieli z tego sprawdzic kazdy najdrobniejszy szczegolik. -Dobrze. -Chryste! Jak ty napiszesz ten artykul? -Po prostu jako slowa umierajacego czlowieka. Nie potwierdzone zarzuty. Nikt nie wie, gdzie lezy prawda. Mnostwo pytan. Takie rozne rzeczy. -Dawaj duzo opisow, a uwazaj na szczegoly. Potrzebujemy troche czasu. -Edna powiedziala, ze pomoze. -Dobrze. Bardzo dobrze. Ona zaraz zacznie dzwonic, gdzie sie da. Jak sadzisz, kiedy ty bedziesz sie mogl tym zajac? -Musze troche odpoczac. -Dobrze. A ci detektywi... -Bede tutaj. - Cowart spojrzal ponownie na pisana na ekranie strone. Wychwytywal slowa Sullivana ze swego notesu, zamykajac artykul stwierdzeniem: "Niezla opowiesc, co?" Przycisnal kilka klawiszy w komputerze, wylaczajac swoj ekran i elektronicznie przekazujac napisany material do dzialu miejskiego. Beda go tam mogli zmierzyc, zwazyc, ocenic, zredagowac i przeniesc na pierwsza strone. Nie wiedzial juz, czy to, co zrobil, zawieralo prawde czy klamstwa. Uswiadomil sobie, ze po raz pierwszy w ciagu tych wszystkich lat pracy dziennikarskiej naprawde nie mial pojecia, co jest czym, tak bardzo prawda i klamstwo sie ze soba splataly w jego umysle. Bladzac w morzu niepewnosci, poszedl na spotkanie z detektywami. Shaeffer i Weiss czekali na niego wsciekli. -Gdzie to jest? - pytala kobieta, gdy tylko przekroczyl prog sali konferencyjnej. Trzy maszynistki spinaly napisane strony przy duzym stole, przy ktorym odbywaly sie popoludniowe kolegia redakcyjne. Kiedy uslyszaly wzburzenie w glosach detektywow, pospiesznie opuscily pomieszczenie, zostawiajac na stole sterte kartek. Cowart sie nie odezwal. Jego wzrok uciekl w strone wielkiego, panoramicznego okna. Swiatlo sloneczne, odbite od wod zatoki, zalalo pokoj. Widzial duzy statek pasazerski, nabierajacy predkosci, kierujacy sie przez Ciesnine Florydzka na otwarte wody oceanu. -Gdzie to jest?! - zapytala po raz drugi Shaeffer. - Gdzie jest jego wyjasnienie, dotyczace smierci jego matki i ojczyma? - Potrzasnela mu tuz przed nosem zapisanymi kartkami. - Tu nie ma o tym ani slowa - prawie krzyknela. Weiss wstal i wycelowal w niego palec. -Zacznij sie tlumaczyc, i to zaraz, Cowart. Mam serdecznie dosyc tej calej ciuciubabki. Moglibysmy cie zaaresztowac jako koronnego swiadka i potrzymac troche na osobnosci. -Nie mam nic przeciwko temu - odparl, starajac sie wykrzesac z siebie oburzenie podobne do prezentowanego przez pare detektywow. - Przydaloby mi sie troche snu. -Wiecie, zaczynam miec serdecznie dosyc waszych pogrozek pod adresem mojego czlowieka - odezwal sie glos zza plecow Cowarta, nalezacy do redaktora dzialu miejskiego. - Moze byscie sie tak wzieli do roboty i popracowali troche samodzielnie, co? Wyglada to tak, jakbyscie chcieli, zeby on wam podal na talerzu wszystkie odpowiedzi. -Bo mamy podstawy, by sadzic, ze on je wszystkie ma - odpowiedziala Shaeffer powoli, w jej glosie czulo sie tlumiona grozbe. Przez chwile slowa kolysaly sie zlowieszczo w powietrzu. W koncu redaktor wskazal krzesla, starajac sie przelamac zawisle w pokoju przytlaczajace napiecie. -Siadajcie - powiedzial stanowczo. - Postaramy sie to wszystko wyjasnic. Cowart dostrzegl, jak Shaeffer bierze gleboki oddech, starajac sie zapanowac nad soba. -Dobrze - zgodzila sie cicho. - Pelne oswiadczenie, w tej chwili, potem schodzimy wam z drogi. Moze byc? Cowart skinal glowa. Redaktor wlaczyl sie: -Jezeli on sie zgadza, to w porzadku. Ale jeszcze jedna grozba z waszej strony i przesluchanie skonczone. Weiss usiadl ciezko, wyjmujac niewielki notatnik. Shaeffer zadala pierwsze pytanie: -Prosze wytlumaczyc to, co powiedzial mi pan wtedy w Starke. Obserwowala go nieruchomo, rejestrujac kazdy jego ruch. Cowart odpowiedzial jej takim samym, nieustepliwym spojrzeniem. Tak pewnie patrzy na podejrzanych, pomyslal. -Sullivan utrzymywal, ze zaaranzowal te morderstwa. -Juz nam pan to powiedzial. Jak? Przez kogo? Jakie byly jego dokladne slowa? I dlaczego, do diabla, nie ma tego na tasmie? -Kazal mi wylaczyc magnetofon. Nie wiem dlaczego. -Dobrze - powiedziala wolno. - Prosze kontynuowac. -Byl to krotki fragment calej rozmowy... -Pewnie. Dalej. -Dobrze. Wiecie juz, jak wyslal mnie do Islamorada. Dal mi ten adres i w ogole. Kazal mi przeprowadzic wywiad z ludzmi, ktorych tam znajde. Nie powiedzial mi, ze beda zabici. W ogole nic mi wiecej nie powiedzial, po prostu nalegal, zebym tam pojechal... -A pan nie zadal zadnych wyjasnien przed swoim wyjazdem? -Po co? I tak by to nic nie dalo. Byl niewzruszony. Mial niedlugo umrzec. Wiec pojechalem. Nie zadajac zadnych pytan. Nie jest to chyba az takie niepojete. -Pewnie. Prosze kontynuowac. -Gdy tylko wrocilem do celi, chcial natychmiast, bym mu opisal, co zastalem. Chcial uslyszec wszystko z najdrobniejszymi szczegolami: jak siedzieli, w jaki sposob zostali zabici i w ogole wszystko, co tylko pamietalem. Szczegolnie interesowalo go, czy cierpieli. Kiedy skonczylem mu opisywac oba ciala, wydawal sie usatysfakcjonowany. Wrecz zadowolony. -Prosze dalej. -Zapytalem go, dlaczego sie cieszy, a on odparl: "Bo ja ich zabilem". Wtedy zapytalem, w jaki sposob mialby to zrobic, na co stwierdzil: "Mozesz dostac wszystko, co tylko zechcesz, nawet tu, w celi smierci, jesli jestes gotow zaplacic odpowiednia cene". Spytalem, ile zaplacil, ale nie chcial powiedziec. Mowil, ze to ja mam sie tego dowiedziec. Stwierdzil, ze nie bedzie rozpuszczal jezyka przed pojsciem do piachu. Probowalem go podpytac, jak udalo mu sie to zaaranzowac, ale odmowil odpowiedzi. Potem zapytal: "To co, nie jestes wcale zainteresowany moim testamentem?" Wtedy tez powiedzial mi, zebym wlaczyl magnetofon. I zaczal sie przyznawac do tych wszystkich innych przestepstw. - Klamstwa plynely wartka struga. Byl zaskoczony, jak mu to latwo poszlo. -Czy uwaza pan, ze byl jakis zwiazek pomiedzy pozniejszym wyznaniem a morderstwami w okregu Monroe? Oto jest pytanie, pomyslal Cowart. Wzruszyl ramionami. -Trudno powiedziec. -Ale sadzi pan, ze mowil prawde? -Tak, przynajmniej miejscami. To znaczy, wydaje sie to jasne, ze gdy wysylal mnie do tamtego domu, wiedzial, ze cos sie tam stanie. Wiec musial wiedziec, ze oni beda zamordowani. Sadze, ze dostal to, czego chcial. Ale jak za to zaplacil... - Cowart pozwolil swemu glosowi odplynac. Shaeffer wstala nagle, wpatrujac sie w Cowarta. -Dobrze - powiedziala. - Dziekujemy. Czy pamieta pan cos jeszcze? -Jezeli sobie cos przypomne, dam panstwu znac. -Chcielibysmy dostac oryginalne tasmy. -Zobaczymy - wtracil sie redaktor. - Prawdopodobnie bedzie to mozliwe. -Moga stanowic dowod rzeczowy - powiedziala lodowato. -Coz, musimy jeszcze zrobic kopie. Moze dzisiaj, poznym popoludniem. W tej chwili, jezeli chcecie, mozecie zabrac transkrypcje. -Dobrze - powiedziala. Cowart zerknal na redaktora - pani detektyw zrobila sie nagle bardzo ustepliwa. -Gdzie bede mogla pana zlapac? - spytala. -Bede sie tu krecil. -Nie planuje pan zadnych wycieczek? -Tylko do domu do lozka. -Aha. Bedziemy sie kontaktowac w sprawie tasm. -Ze mna - rzekl redaktor dzialu miejskiego. Skinela glowa. Weiss zamknal z trzaskiem swoj notes. Na sekunde przygwozdzila Cowarta do miejsca swym wystudiowanym, nieruchomym spojrzeniem. -Wie pan, panie Cowart, jest jedna rzecz, ktora nie daje mi spokoju. Podczas konferencji prasowej po egzekucji mowil pan, ze Blair Sullivan rozmawial z panem o zabojstwie tej malej dziewczynki z Pachouli. Cowart poczul, jak jego wnetrznosci zaczynaja wykonywac jakis oblakanczy taniec. -Tak - odpowiedzial. -Ale tego tez nie ma w transkrypcji. -Kazal mi wylaczyc magnetofon. Mowilem wam juz. Usmiechnela sie z widoczna satysfakcja. -To prawda. Sadzilam, ze tak sie wlasnie musialo stac... - Zawiesila glos, pozwalajac ciszy podniesc temperature w pokoju. - ... Tylko ze wtedy uslyszelibysmy, jak Sullivan mowi do pana cos w rodzaju: "Wylacz to nagrywanie". Prawda? Cowart, walczac z ogarniajaca go panika, wzruszyl nonszalancko ramionami. -Nie - odparl powoli. - Powiedzial o tym wtedy, kiedy mowil o zabojstwach w Monroe. Shaeffer skinela glowa. Jej oczy swidrowaly Cowarta, jakby chcialy przebic go na wylot. -Ach, oczywiscie, tylko dlaczego nie wspomnial pan o tym wczesniej? Czy to, swoja droga, nie zdumiewajace? Wszystkie inne przestepstwa sa nagrane na tasmie, oprocz akurat tych dwoch, prawda? Tego, ktore po raz pierwszy pana do niego przyprowadzilo, i tego, ktorym zakonczyl. Dziwne, nie sadzicie? -Nie wiem, detektywie. On byl dziwnym czlowiekiem. -Mysle, ze pan tez jest dziwny, panie Cowart - powiedziala. Nastepnie obrocila sie na piecie i wyprowadzila swego partnera z sali konferencyjnej. Patrzyl za nia, jak maszerowala przez pokoj redakcyjny i dalej, do wyjscia. Widzial wyraznie napiete miesnie jej lydek. Musi duzo biegac, pomyslal. W jej szczuplym, wysportowanym ciele widac bol, brak szczescia i determinacje. Chcial bardzo przekonac samego siebie, ze uwierzyla w jego klamstwa, ale wiedzial, ze tylko sie oszukuje. Redaktor rowniez odprowadzil spojrzeniem dwojke policjantow. Nastepnie odetchnal gleboko i wyglosil oczywista prawde. -Matty - powiedzial cicho - ta panna nie uwierzyla w ani jedno twoje slowo. Czy tak naprawde bylo z Sullivanem? -Tak, mniej wiecej. -Strasznie to wszystko grzaskie, co? - Tak. -Matty, czy cos sie tutaj dzieje? -Po prostu caly Blair Sullivan - odparl szybko. - Gierki umyslowe. Tak sie wlasnie zabawial ze mna. Zreszta chyba ze wszystkimi. Tym sie zajmowal, kiedy akurat nikogo nie zabijal. -Ale co z tym, co sugerowala ta detektyw? Cowart szukal odpowiedzi, ktora zabrzmialaby chociaz troche sensownie. - Z Sullivanem bylo tak, jakby robil rozroznienia pomiedzy przestepstwami. Pewnie z jakichs powodow byly dla niego wazne, na przyklad te, ktorych nie ma na tasmie. Natomiast cala reszta to byl po prostu chleb powszedni. Material do budowania legendy. Nie jestem psychiatra. Nie potrafie wytlumaczyc, co sie dzialo w jego glowie. Redaktor skinal glowa. -Czy to wlasnie bedzie w artykule? -Tak, mniej wiecej. -Starajmy sie, zeby to, co pojdzie do druku, nie przekroczylo granicy ostroznosci, zgoda? Jezeli bedziesz mial co do czegos jakies watpliwosci, po prostu tego nie zamieszczaj. Albo tez upewnij sie, ze masz na to pokrycie. Zawsze bedzie mozna do tego wrocic. Cowart probowal sie usmiechnac. -Tak wlasnie staram sie robic. -Naprawde sie postaraj - stwierdzil redaktor. - Wszystko to wywoluje wiecej pytan niz odpowiedzi. No bo kogo Sullivan probowal chronic? Oczywiscie bedziesz musial sie tego dowiedziec. Gdy Edna bedzie sprawdzala reszte, ty zajmiesz sie ta sprawa, tak? -Tak. -Ale material. Facet aranzuje morderstwo tuz przed wlasna egzekucja. O co tutaj chodzi? Skorumpowany straznik? Moze prawnik? Inny wiezien? Odpocznij troche i zabieraj sie do tego, dobra? Masz pomysl, od czego zaczac? -Jasne - odpowiedzial. Nie tylko od czego zaczac, ale i gdzie zakonczyc: Robert Earl Ferguson. Mimo zmeczenia Cowart pozostal w redakcji przez caly dzien, az do zmierzchu. Jak dlugo sie dalo, ignorowal czekajace na niego ekipy telewizyjne, okupujace frontowe wejscie do gmachu. Kiedy jednak kierownictwo produkcji kazdej ze stacji telewizyjnych zaczelo wydzwaniac do redaktora naczelnego, zostal zmuszony do wyjscia na zewnatrz i zlozenia krotkiego, niezadowalajacego dla nikogo oswiadczenia. Rozzloscilo ich to bardziej, niz uspokoilo. Zadna z ekip nie odeszla, gdy skonczyl mowic i schowal sie w budynku. Nie przyjmowal zadnych telefonow od dziennikarzy, chcacych przeprowadzic z nim wywiad. Czekal po prostu na oslone nocy. Kiedy pierwsze wydanie zeszlo z prasy, odczytal powoli slowa, ktore napisal, jakby sie bojac, ze moga go fizycznie zranic. Wprowadzil jedna czy dwie poprawki do pozniejszego wydania, kladac wiekszy nacisk na watpliwosci zwiazane z wyznaniem Sullivana, odbierajac tajemniczosc jego dzialaniom. Przez chwile rozmawial jeszcze z Edna i redaktorem dzialu - fikcyjna koordynacja pracy. Zjechal winda towarowa w czeluscie budynku gazety, mijajac dzialy skladu komputerowego, biuro ogloszen, kafeterie i wreszcie drukarnie. Caly gmach szumial i drgal w rytm miarowych ruchow pras drukarskich, wypluwajacych dziesiatki tysiecy egzemplarzy gazety. Czul, jak wibracje maszyn przenikaja w niego przez podeszwy stop. Samochodem dostawczym przejechal kilka przecznic w poblize domu. Poprawil pod pacha egzemplarz jutrzejszego wydania i poszedl w zapadajacy miejski mrok, czujac niespodziewana ulge, rosnaca z kazdym miarowym odglosem jego anonimowych krokow na chodniku. Z bezpiecznego dystansu obserwowal chwile swoj dom, szukajac czatujacych na niego dziennikarzy. Nikogo nie dostrzegl; rozejrzal sie jeszcze, czy nie zobaczy gdzies detektywow z Monroe. Mysl, ze mogliby go sledzic, wcale nie byla taka niedorzeczna. Ulica wydawala sie jednak pusta. Szybko przecial kladace sie miekko cienie lamp ulicznych i wszedl do swojej klatki schodowej. Po raz pierwszy od czasu gdy tu zamieszkal, zalowal, ze skromny budynek nie jest lepiej zabezpieczony. Przed winda zawahal sie przez chwile, a potem wpadl w drzwi wejscia awaryjnego, wbiegajac ile tchu po schodach, lapiac oddech krotkimi, urywanymi lykami. Stopy czynily loskot, uderzajac o gladkie linoleum na mijanych polpietrach. Otworzyl drzwi do swego mieszkania i wszedl do zrujnowanego pomieszczenia. Przez chwile stal na samym srodku, czekajac, az mu przestanie walic serce. Wreszcie podszedl do okna i zapatrzyl sie w ciemne wody zatoki. Kilka odbitych swiatel przecinalo sfaldowana atramentowa ton, by nieco dalej utonac w bezkresie oceanu. Poczul, ze jest kompletnie sam. Nie wiedzial jednak, jak bardzo sie myli. Wiele osob bylo teraz z nim w pokoju, jak duchy, czekajace na jego nastepny ruch. Niektorzy byli nawet znacznie blizej. Na przyklad Andrea Shaeffer, ktora zaparkowala niecala przecznice dalej, obserwujac jego chwiejny krok wzdluz ulicy przez lornetke z noktowizorem, gdy chowal sie i wynurzal z zapadajacej ciemnosci. Byla tak skupiona na nim, ze nie dostrzegla Tanny'ego Browna. Stal ukryty w cieniu przyleglego budynku, otulony wszechogarniajacym mrokiem. Obserwowal swiatla palace sie w mieszkaniu Cowarta, czekajac, az zgasna. Nastepnie odczekal jeszcze, az nie oznaczony samochod patrolowy, wiozacy policjantke, oddali sie w noc. Wtedy ruszyl krokiem bywalca ulic w strone mieszkania Cowarta. Rozdzial czternasty WYZNANIE Tanny Brown nasluchiwal chwile pod drzwiami mieszkania Cowarta. Slyszal odlegle dzwieki nocnego miasta, samochody wdzierajace sie w cisze, ich szum mieszajacy sie ze stuknieciami polyskujacego zielono owada, przypuszczajacego raz po raz samobojczy szturm na wiszaca na korytarzu kasetke z bezpiecznikami. Drgnal, gdy nagle dobiegly go glosy z sasiedniego mieszkania, wystrzelajace niespodziewanie glosnym smiechem, pozniej opadajace w cisze. Przez sekunde zastanawial sie, na czym polegal dowcip. Raz jeszcze posluchal pod drzwiami, ale z mieszkania Cowarta nie dobiegl go zaden odglos. Polozyl reke na klamce, naciskajac ja lekko do momentu, w ktorym napotkal opor. Zamkniete. Dostrzegl jeszcze plytke zamknietej zasuwy.Zacisnal piesc z rozczarowania. Nie umial zniesc mysli, ze mialby prosic Cowarta o wpuszczenie go do srodka. Marzyl o wslizgnieciu sie tam ukradkiem, jak zlodziej, chcial obudzic Cowarta gwaltownie, by zobaczyl go wylaniajacego sie z sennego niebytu jak widmo, zadajace prawdy. Uslyszal wibrujacy, metaliczny dzwiek za plecami. Obrocil sie szybko, jednoczesnie usilujac wycofac sie w cien. Reka automatycznie powedrowala do kabury. Byla to winda, zmierzajaca na inne pietro. Obserwowal, jak maly pasek swiatla przesuwa sie w gore, widoczny przez szczeline w drzwiach, za chwile znikajac. Opuscil reke, zastanawiajac sie, dlaczego jest taki niespokojny. Zmeczenie i watpliwosci. Spojrzal raz jeszcze na drzwi, przed ktorymi sie znajdowal, zdajac sobie sprawe, ze gdyby ktokolwiek zauwazyl go tutaj, mialby pelne prawo wezwac policje, biorac go za jakiegos intruza o nieczystych intencjach. Zreszta, pomyslal sobie w naglym przyplywie humoru, wlasnie nim jestem. Odetchnal gleboko, odsuwajac zmeczenie, koncentrujac sie na powodach, ktore przywiodly go dzisiaj pod drzwi Cowarta. Poczul gorace tchnienie gniewu na swym czole i ostro zapukal w gruba, drewniana plyte. Cowart siedzial po turecku posrod ruiny, ktora jeszcze niedawno mozna bylo nazwac mieszkaniem, zastanawiajac sie nad swym nastepnym posunieciem. Kiedy rozlegly sie cztery uderzenia w drzwi, podobne do krotkich, suchych wystrzalow, jego pierwsza reakcja byla chec pozostania na miejscu, jak jelen zamarly w swiatlach reflektorow. Druga mysla bylo ukrycie sie. Zamiast tego wstal i podszedl chwiejnie w kierunku dzwieku. Wzial gleboki oddech i spytal: -Kto tam? Klopoty, pomyslal Tanny, glosno zas odpowiedzial: -Porucznik Tanny Brown. Chcialbym z panem porozmawiac. Po drugiej stronie drzwi zapadla cisza. -Prosze otwierac! Cowart chcial sie glosno rozesmiac. Uchylil drzwi, wygladajac przez niewielka szparke. -Kazdy chce dzis ze mna rozmawiac. Myslalem, ze to znowu ktorys z tych cholernych facetow z telewizji. -Nie, tylko ja - odparl Brown. -Ale pewnie te same pytania - stwierdzil Cowart. - Wiec jak mnie pan, u diabla, znalazl? Nie ma mnie w ksiazce telefonicznej, a dzial miejski nie wydaje nikomu mojego adresu domowego. -Nie bylo trudno - odrzekl detektyw, nadal stojac na korytarzu. - Dal mi pan swoj telefon jeszcze wtedy, gdy wyciagal pan Bobby'ego Earla z wiezienia. Wystarczylo tylko zadzwonic do informacji i powiedziec im, ze to sprawa policyjna. Oczy obydwu mezczyzn spotkaly sie; dziennikarz potrzasnal glowa. -Powinienem byl wiedziec, ze sie pan tu zjawi. Juz taki dzien: wszystko idzie nie tak. Brown wykonal gest reka. -Czy musimy rozmawiac tutaj, czy tez moge wejsc? Reporter zdawal sie uwazac to za cos zabawnego, bo usmiechal sie, krecac glowa. -Dobra, niech pan wchodzi. Czemu nie? I tak mialem sie z panem zobaczyc. - Otworzyl drzwi na cala szerokosc. Pokoj za nim zalegala ciemnosc. - Moze troche swiatla? - Podszedl do sciany i wlaczyl kontakt. Detektyw rozejrzal sie z zaskoczeniem dookola, patrzac na oswietlony przez gorne swiatlo balagan. -Chryste, Cowart. Co sie tu stalo? Miales wlamanie? Dziennikarz znow sie usmiechnal. -Nie, zwykly napad szalu. A dotad jakos nie za bardzo chcialo mi sie to posprzatac. Pasuje do mojego nastroju. Przeszedl na srodek pokoju i znalazl przewrocony fotel. Podniosl go i postawil na nogach, nastepnie cofnal sie o krok i pomachal detektywowi, zeby tu usiadl. Potem zgarnal jakies papiery z kanapy na podloge i opadl na napredce zrobione miejsce. -Zmachany - powiedzial Cowart. - Nie za wiele spalem. - Potarl twarz rekami. -Tez malo spalem - mruknal Brown. - Zbyt duzo pytan. Niedostatek odpowiedzi. -To rzeczywiscie nie pozwala spac. - Dwoch znuzonych mezczyzn patrzylo na siebie nieruchomo. Cowart usmiechnal sie i potrzasnal glowa, jakby w odpowiedzi na zapadla cisze. - Wiec niech mi pan wreszcie zada to pytanie - rzucil do detektywa. -Co sie dzieje? Cowart wzruszyl ramionami. -Zbyt ogolne. -Wilcox mowil, ze cokolwiek Sullivan wyznal panu, zanim poszedl na krzeslo, niezle pana rozpieprzylo. Moglby mi pan cos o tym...? Cowart wyszczerzyl zeby. -Tak powiedzial? Nic dziwnego. Zimna krew, ten Wilcox. Nawet nie mrugnal, jak wlaczyli prad. -Dlaczego mialby sie tym przejmowac? Chyba mi pan nie powie, ze pan uronil lze nad odjazdem Sullivana. -Niby nie, a jednak... Brown przerwal mu. -Bruce Wilcox ma po prostu na to wszystko inny punkt widzenia. -No tak, byc moze. Wiec chce pan wiedziec, co mnie tak rozpieprzylo? A gdyby pan wysluchal, jak jakis facet przyznaje sie do popelnienia tylu morderstw, nie potrzasneloby to panem? -Potrzasneloby. I wiele razy tak bylo. -Racja. Przeciez smierc to pana branza. Tak samo jak Sully'ego. -Pewnie mozna by tak to okreslic, chociaz wolalbym w ten sposob o tym nie myslec. - Brown staral sie wymazac wrazenie, ze dziennikarz przygwozdzil go swym pierwszym posunieciem. Siedzial, obserwujac rozczochranego czlowieka w jego zniszczonym mieszkaniu. Zastanawial sie, jak dlugo wytrzyma, zanim zlapie reportera i wytrzasnie z niego wszystkie odpowiedzi. Cowart opadl wygodnie na oparcie kanapy, jakby kontynuujac przerwane opowiadanie. -...Wiec siedzial sobie stary Sully, gadajac jak najety. Starzy mezczyzni, stare kobiety, mlodzi, w srednim wieku, chlopcy, dziewczyny. Faceci obslugujacy stacje benzynowe i turysci. Kasjerzy sklepowi i przypadkowi przechodnie. Ciach, ciach. Pogryzieni i wypluci przez jednego zlego czlowieka. Noze, pistolety, zaduszeni jego golymi rekami, bici kijami, rabani, zastrzeleni i utopieni. Wielka roznorodnosc brzydkich smierci. Duzo inwencji, co? Niesympatyczne, zupelnie niesympatyczne. Czlowiek sie zastanawia, do czego ten swiat zmierza, po co w ogole dalej zyc, kiedy wkolo tyle zla. Czy sluchanie czegos takiego przez kilka bitych godzin nie wystarczy? Czy to nie tlumaczy dostatecznie mojego, jak by to nazwac, niezdecydowania? Czy to wlasciwe slowo? Tam, w wiezieniu? -Mogloby. -Ale pan tak nie sadzi? -Nie. -Uwaza pan, ze cos innego mi nie daje spokoju i przyjechal pan az tutaj, zeby sie dowiedziec co. Jestem wzruszony panska troskliwoscia. -To nie byla troska o pana. -Powinienem sie byl tego domyslic - zasmial sie ponuro Cowart. - Podoba mi sie to - oznajmil. - Napilby sie pan czegos, poruczniku? W ramach przerwy w pojedynku. Brown zastanowil sie. Podniosl ramiona w gescie: "Wlasciwie czemu by nie", a potem rozparl sie w fotelu. Obserwowal, jak Cowart wstaje, idzie do kuchni i po chwili wraca, niosac butelke i dwie szklanki, jednoczesnie probujac utrzymac pod pacha szesciopuszkowa kasetke z piwem. Podniosl swe zdobycze do gory. -Tania whisky. I piwo, jezeli pan chce. To pijali dziennikarze w gazecie mojego starego. Nalewasz piwa, upijasz kilka lykow i strzelasz sobie lufe. Taki dopalacz. Niezle rozladowuje napiecie po ciezkim dniu. Zapominasz od razu, ze masz bezsensowna prace, w nieludzkich godzinach, a do tego kiepsko platna i bez przyszlosci. Cowart nalal kazdemu z nich. -Doskonaly drink dla takich jak my. Zdrowie - powiedzial, unoszac szklanke. Wypil polowe zawartosci kilkoma szybkimi lykami. Alkohol palil gardlo i rozgrzewal zoladek. Tanny Brown wykrzywil twarz. -Smakuje fatalnie. Psuje calkowicie i whisky, i piwo - stwierdzil. -Tak - zasmial sie znowu Cowart. - W tym tkwi cale piekno. Bierze sie dwie zupelnie dobre substancje, ktore oddzielnie calkiem niezle zdaja egzamin, wrzuca je razem i otrzymuje cos absolutnie obrzydliwego. A nastepnie sie to pije. Tak jak teraz pan i ja. Detektyw pociagnal jeszcze jeden lyk. -Ale im dluzej sie pije, tym lepiej smakuje. -Ha! I tym wlasnie sie rozni od zycia. - Ponownie nalal im obu, nastepnie usiadl wygodnie na kanapie, trac palcem mokry brzeg szklanki, sluchajac piszczacego dzwieku, ktory w ten sposob powodowal. - Dlaczego mialbym panu cokolwiek powiedziec? - zaczal powoli. - Kiedy po raz pierwszy przyszedlem do pana z pytaniami na temat Fergusona, napuscil pan na mnie swego psa. Wilcoxa. Nie ulatwil mi pan specjalnie mojej pracy, prawda? Kiedy znalezlismy ten noz, czy faktycznie byl pan zainteresowany prawda? Czy tylko utrzymaniem swojej sprawy? Dlatego chcialbym to uslyszec od pana. Dlaczego wlasciwie mialbym panu pomoc? -Tylko z jednego powodu. Bo ja tez moge pomoc panu. Cowart potrzasnal glowa. -Nie sadze. I nie uwazam, zeby to byl dobry powod. Brown poruszyl sie w swym fotelu, mierzac dziennikarza wzrokiem. -To moze trafi do pana ten powod - powiedzial po chwili wahania. - Tkwimy w czyms razem. Od samego poczatku. I nie jest to jeszcze skonczone, prawda? -Nie - zgodzil sie Cowart. -Problem z mojego punktu widzenia wyglada tak, ze ja siedze w czyms po szyje, ale nie wiem, co to jest. Moglby mnie pan troche oswiecic? Cowart opadl na oparcie, patrzac w sufit i zastanawiajac sie, co moze powiedziec detektywowi, a czego nie powinien. -Zawsze jest prawie tak samo, prawda? - Co? -Gliniarze i dziennikarze. Brown skinal glowa. -Niechetni wspolpracownicy, i to w najlepszym wypadku. -Mialem kiedys przyjaciela - zaczal Cowart. - Pracowal w wydziale zabojstw, tak jak pan. Zawsze mi powtarzal, ze interesuje nas to samo, tylko z innych powodow. Przez bardzo dlugi czas zaden z nas nie mogl zrozumiec motywow tego drugiego. On sadzil, ze mnie zalezy tylko na tym, zeby miec co napisac, natomiast ja uwazalem, ze on chce tylko zamykac kolejne sprawy i wspinac sie coraz wyzej w hierarchii sluzbowej. To, o czym mi mowil, przydawalo sie w pisaniu artykulow. Rozglos, jaki zyskiwaly jego sprawy, pomagal mu w karierze. W pewnym sensie karmilismy sie nawzajem. Wiec tak sobie zylismy, chcac sie dowiedziec tego samego, potrzebujac tych samych informacji, korzystajac czasem z tych samych technik, bardziej podobni do siebie, niz ktorykolwiek bylby sklonny przyznac, i cholernie nieufni wzgledem siebie. Pracowalismy na tym samym terytorium po roznych stronach ulicy i nigdy przez nia nie przechodzilismy. Bardzo duzo czasu minelo, zanim zaczelismy dostrzegac, jak bardzo bylismy podobni, zamiast koncentrowac sie na roznicach. Brown napelnil sobie ponownie szklanke, czujac, jak alkohol zaczyna koic jego zszarpane nerwy. Przelknal i przeciagle spojrzal na Cowarta. -Taka juz jest natura detektywow, ze nie dowierzaja wszystkiemu, czego nie moga kontrolowac. A juz szczegolnie w przypadku informacji. Cowart leciutko sie usmiechnal. -Dzieki temu to wszystko jest takie interesujace, poruczniku. Ja wiem cos, czego pan chcialby sie dowiedziec. Jest to dla mnie dosc dziwna sytuacja. Zazwyczaj to ja staram sie naklonic do mowienia kogos takiego jak pan. Brown takze sie usmiechnal, ale nie dlatego ze cos w wypowiedzi Cowarta wydalo mu sie zabawne. Byl to usmiech, ktory spowodowal, ze Cowart mocniej scisnal szklanke i nagle nie mogl sobie znalezc wygodnej pozycji. -Jest tylko jeden temat, na ktory od poczatku mielismy sobie cos do powiedzenia. Chyba nie wypilem jeszcze tyle, zeby o nim zapomniec, co, jak pan sadzi, panie Cowart? Caly alkohol, jaki ma pan u siebie, nie sprawilby, zebym o tym zapomnial. Pewnie nawet caly alkohol swiata. Reporter zamarl na chwile, a potem pochylil sie do przodu. -Cos panu powiem, detektywie. Pan chce wiedziec. Ja tez chce wiedziec. Zrobmy wymiane. Detektyw odstawil powoli szklanke. -Co mielibysmy wymieniac? -Wyznanie. Od tego sie przeciez zaczelo, prawda? -Tak. -Wiec pan powie mi prawde o tamtym wyznaniu, a ja powiem panu o Fergusonie. Brown wyprostowal sie sztywno, czujac, jak fala wspomnien odbiera elastycznosc jego cialu i slowom. -Panie Cowart - odparl powoli. - Czy wie pan, co sie dzieje, kiedy dorasta sie i mieszka cale zycie w jednym niewielkim miescie? Czlowiek dochodzi do tego, ze wyczuwa przez skore, co jest zle, a co dobre, wachajac, co niesie wiatr, obserwujac, jak upal narasta do poludnia ustepuje pod wieczor. To tak jakby sluchac kawalka muzyki, do ktorego znasz nuty; orkiestra jeszcze nie zacznie grac, a ty go juz slyszysz w glowie. Nie mowie, ze wszystko tutaj jest zawsze takie cukierkowe, ze nie zdarzaja sie rozne okropnosci. Pachoula nie jest moze Miami, ale i tu mamy mezow okladajacych zony, dzieciaki, ktore cpaja, prostytutki, pobicia za dlugi, wymuszenia, zabojstwa. Wszystko tak samo. Tylko moze bardziej w ukryciu. -A co z Bobbym Earlem? -Zle od samego poczatku. Wiedzialem, ze tylko czeka, zeby kogos zabic. Moze przez ten jego chod albo to, jak mowil czy tez ten jego smieszek, kiedy kazalem mu zjechac na pobocze. Byl z twardego gniazda, panie Cowart, niczym sie nie roznil od psa, ktorego wychowano do walki. A wszystko to rozwinelo sie jeszcze i dojrzalo, kiedy mieszkal w miescie. Byl przepelniony nienawiscia. Nienawidzil mnie. Nienawidzil pana. Nienawidzil wszystkiego. Chodzil sobie, czekajac, az go ta nienawisc kompletnie zaleje. Caly czas wiedzial, ze mam go na oku. Wiedzial, ze tylko czekam. Wiedzial, ze ja wiedzialem, ze on tez czeka. Cowart spojrzal w zmruzone oczy detektywa myslac, ze Ferguson nie byl jedynym, ktorego przepelniala nienawisc. -Prosze o szczegoly. -Praktycznie zadnych nie ma. Dziewczyna skarzy sie, ze szedl za nia do domu. Inna mowi nam, ze chcial ja namowic, zeby z nim pojechala. Powiedzial, ze ja tylko podwiezie. Taka przyjacielska przysluga. Ale potem nocny patrol namierza go, jak jezdzi bez widocznego celu po ulicach ze zgaszonymi swiatlami. W kilku innych okregach ktos popelnia gwalty i morderstwa, ale sadowka nie moze do niego dopasowac posiadanych dowodow. Policja zatrzymuje go pod szkola na tydzien przed porwaniem i morderstwem, tuz przed zakonczeniem lekcji, a on nie potrafi wytlumaczyc, co tam robil. Cholera, nawet przepuscilem go przez ogolnokrajowy komputer, dzwonilem do policji stanowej w Jersey, zobaczyc, czy nie mieliby czegos na niego w Newark. Ale nic nie bylo. -Tylko pewnego dnia znaleziono martwa Joanie Shriver. Brown westchnal. Alkohol przytlumil nieco jego zlosc. -Ano wlasnie. Tylko pewnego dnia znajduja martwa Joanie Shriver. Cowart wpatrywal sie w porucznika policji. -Czegos mi pan nie mowi. Brown przytaknal. -Byla najlepsza przyjaciolka mojej corki. Zreszta moja tez. Dziennikarz skinal glowa. -I? Brown mowil cicho: -Jej ojciec. Mial takie sklepy z narzedziami. Dostal je po swoim ojcu. To jego ojciec dal mi prace po poludniu - mialem tam sprzatac. Byl po prostu czlowiekiem, ktory kolor postawil na samym dole swojej listy. Dosc niezwykle w czasach, kiedy wszyscy ustawiali go na samej gorze. Pamieta pan, jak bylo na Florydzie na poczatku lat szescdziesiatych? Byly marsze, zebrania i palenie krzyzy. I posrod tego wszystkiego on dal mi prace. Pomagal mi, kiedy wyjechalem na studia. A kiedy wrocilem z Wietnamu, zarekomendowal mnie do policji. Gdzies zadzwonil. Kogos poprosil. Komus przypomnial o jakiejs przysludze. Mysli pan, ze takie rzeczy sie nie licza? A jego syn byl moim przyjacielem. Pracowal razem ze mna w sklepie. Opowiadalismy sobie kawaly, gadalismy o klopotach, o tym, co chcemy robic w przyszlosci. Takie cos nie zdarzalo sie zbyt czesto w tamtych czasach, chociaz pan pewnie o tym nie wiedzial. To tez cos znaczy w tym wszystkim, panie Cowart. I nasze dzieci bawily sie razem. A gdyby pan mial pojecie, co to dla czlowieka znaczy, zrozumialby pan, dlaczego nie za dobrze sypiam teraz w nocy. Mialem kilka dlugow do splacenia. Nadal je mam. -Prosze mowic dalej. -Czy ma pan pojecie, jak bardzo mozna sie znienawidzic za dopuszczenie do czegos, czemu tak samo moglo sie zapobiec, jak wschodowi slonca lub wieczornemu odplywowi? Cowart patrzyl ponuro prosto przed siebie. -Moze i mam. -Czy pan wie, jak to jest, kiedy jest sie absolutnie, bez cienia watpliwosci pewnym, ze wydarzy sie cos zlego, a jednoczesnie wie sie, ze sie tego nie powstrzyma? A kiedy sie to faktycznie stanie, ktos, kogo sie kocha, zostaje wydarty wprost z naszych ramion? I lamie to serce najblizszego przyjaciela? A ja nie moglem temu zapobiec. Nie moglem zrobic zupelnie nic! - Sila bijaca z wlasnych slow podniosla Browna na nogi. Zacisnal piesc, jakby probujac zlapac cala nagromadzona w nim furie. - Wiec rozumie pan teraz, panie Cowart? Zaczyna pan wreszcie widziec? -Sadze, ze tak. -Wiec ta swinia byla naprzeciwko mnie. Podsmiewala sie, skrecajac sie na krzesle. Szydzac ze mnie. On wiedzial. Myslal, ze nie mozna go ruszyc. Bruce spojrzal na mnie, ja skinalem tylko glowa. Wyszedlem, a on mu wtedy dolozyl. Uwaza pan, ze wytluklismy to wyznanie z Roberta Earla Fergusona? No i ma pan absolutna racje. Tak wlasnie bylo. Brown glosno klasnal jedna reka o druga, co zabrzmialo jak wystrzal z pistoletu. -Buuch! Wzielismy ksiazke telefoniczna, tak jak ta swinia mowila. - Oczy detektywa przeszywaly Cowarta. - Dusilismy go, bilismy, co nam tylko przyszlo do glowy. Ale swinia twardo sie trzymala. Tylko plul na nas i nie przestawal sie smiac. Prawdziwy twardziel z niego, wiedzial pan o tym? I do tego o wiele silniejszy, nizby sie moglo wydawac. - Brown wzial gleboki oddech. - Bardzo zaluje, ze go wtedy nie zabilismy, od razu tam na miejscu, zamiast tego co sie stalo. Detektyw zacisnal piesc i podsunal dziennikarzowi pod nos. -Wiec jesli nie zadziala przemoc fizyczna, to co? Troche psychologicznego piekla powinno zdac egzamin. Widzi pan, ja zdalem sobie wtedy sprawe, ze on by sie nas nie przestraszyl. Bez wzgledu na to, jak mocno bysmy go bili. Ale czego moglby sie bac? - Brown wstal. Podciagnal nogawke spodni. - Prosze. Cholerny rewolwer, dokladnie tak jak powiedzial. W olstrze na kostce. -I to w koncu zmusilo go do przyznania sie? -Nie - odparl Brown z tlumiona wsciekloscia. - Zmusil go strach. - Detektyw schylil sie nagle i jednym, gwaltownym ruchem wyciagnal bron. Rewolwer wskoczyl mu w dlon, a on w mgnieniu oka wycelowal w strone Cowarta, odciagajac kurek ze zlowrozbnym trzaskiem. Mierzyl dokladnie w sam srodek czola. -O tak - powiedzial. Cowart poczul, jak krew nagla fala naplywa mu do twarzy. - Strach, panie Cowart. Strach i niepewnosc, jak szalony moze sie okazac czlowiek pelen gniewu. - Niewielki rewolwer wydawal sie jeszcze mniejszy w porownaniu z masywna postura detektywa, zogromniala nagle pod wplywem emocji. Policjant pochylil sie naprzod, przyciskajac lufe bezposrednio do czaszki Cowarta, gdzie pozostala przez dobrych kilka sekund, jak sopel lodu. - Chce wiedziec - wycedzil detektyw. - Nie chce juz czekac. - Cofnal nieco rewolwer, tak ze znajdowal sie on w odleglosci kilku centymetrow od twarzy Cowarta. Dziennikarz pozostal przykuty do miejsca. Z trudem oderwal wzrok od ziejacego wylotu lufy i spojrzal w gore na policjanta. -Zabije mnie pan? -A powinienem, panie Cowart? Mysli pan, ze nienawidze pana dostatecznie za to, ze przyjechal pan do Pachouli z tymi wszystkimi cholernymi pytaniami? -Gdybym to nie byl ja, pojawilby sie ktos inny - glos Cowarta lamal sie z napiecia. -Kazdego bym znienawidzil na tyle, by go zabic. Dziennikarz poczul, jak narasta w nim dzika panika. Nie byly w stanie oderwac oczu od palca detektywa, zaciskajacego sie coraz bardziej na spuscie. Zdawalo mu sie, ze spust coraz bardziej zbliza sie do punktu, z ktorego nie ma juz odwrotu. Jezu Chryste, przelatywalo przez glowe Cowarta, on to zrobi. Przez mgnienie pomyslal, ze zaraz zemdleje. -Powiedz mi - natarl zimno Brown. - Powiedz mi to, co chce wiedziec. Cowart poczul, jak cala krew odplywa mu z twarzy. Jego rece drgaly bezladnie na kolanach. -Powiem ci. Tylko odloz bron. Detektyw wpatrzyl sie w niego nieruchomo. -Miales racje, caly czas ja miales! Czy nie to wlasnie chciales uslyszec? Brown skinal powoli glowa. -Widzisz - powiedzial cichym, wywazonym glosem. - Nie jest trudno sklonic kogos do mowienia. Cowart spojrzal na policjanta. -To nie mnie chcesz zabic. Tanny Brown nie poruszyl sie przez chwile. Wreszcie opuscil rewolwer. -Masz racje. Nie ciebie. Albo moze i ciebie, tylko jeszcze nie nadszedl na to odpowiedni czas. Usiadl z powrotem, odkladajac pistolet na oparcie fotela. Wzial ze stolu postawionego tam wczesniej drinka. Pozwolil, by alkohol stopil resztki dopalajacego sie gniewu. Odetchnal gleboko. -Blisko, Cowart. Bardzo blisko. Dziennikarz oparl sie ciezko o kanape. -Wszystko obecnie dzieje sie zbyt blisko mnie. Obaj chwile milczeli, zanim ponownie odezwal sie detektyw. -Czy nie na to zawsze sie skarzycie? Ludzie nie znosza dziennikarzy, bo zawsze przynosza najczarniejsze wiadomosci. Stad sie chyba wzielo wasze powiedzenie o zabijaniu poslanca, co? -Tak. Tylko ze zwykle nie rozumiemy tego az tak doslownie. - Cowart gleboko odetchnal i wybuchnal piskliwym, pelnym ulgi smiechem. Potem zamyslil sie na chwile. - Wiec tak sie to pewnie stalo, prawda? Wystarczy wycelowac to w kogos, a wszelkie zahamowania na temat obciazania samego siebie rozplywaja sie jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki. -Nie ma tego w odgornie zatwierdzanych podrecznikach policyjnych - odparl Brown. - Ale masz racje. Zreszta miales racje przez caly czas. Ferguson powiedzial ci prawde. Wlasnie tak sklonilismy go do gadania. Jest tylko jeden maly problem. -Wiem jaki. - Dwoch mezczyzn popatrzylo na siebie w milczeniu. Cowart dokonczyl zawisle w powietrzu zdanie: - Przyznal sie do czegos, co faktycznie zrobil. - Dziennikarz zawiesil glos, a po chwili dodal: - Tak przynajmniej mowicie. Tak uwazacie. Brown energicznie odchylil sie do tylu. -Tak jest - powiedzial. Wzial gleboki oddech, nie przestajac potrzasac glowa z niesmakiem. - Nigdy nie powinienem na to pozwolic. Mialem przeciez tyle doswiadczenia. Niemalo w zyciu widzialem. Wiedzialem dobrze, co moze sie stac, gdy to dostanie sie w tryby systemu. Ale po drodze pozwolilem, zeby rozne rzeczy poszly nie tak. To prawie tak jak wtedy, gdy czlowiek wjedzie nagle na lod samochodem. W jednej chwili jedziesz pelna para, masz calkowita kontrole nad samochodem, a w nastepnej krecisz sie bezradnie, zmierzajac do rowu, czujac, jak jezdnia ucieka ci spod kol. Brown podniosl do ust szklanke. -Ale, widzisz, sadzilem, ze jakos sie nam uda. Bobby Earl okazal sie dla siebie najbardziej obciazajacym swiadkiem. Jego stary adwokat nie mial bladego pojecia o tym, co robil. Wiec dzieki doslownie paru klamstwom i nadinterpretacjom udalo nam sie wcisnac skurwysyna prosto do celi smierci. Myslalem sobie wtedy, ze moze sie to faktycznie uda. Moze nie bede juz mial koszmarnych snow o malej Joanie Shriver... -Wiem cos na temat koszmarow... -A potem ty sie pojawiles, zadajac te wszystkie cholerne pytania. Odslaniajac wszystkie nasze drobne potkniecia, wszystkie misterne klamstewka. Widzac od razu, jak doszlo do skazania. Cholera. Im bardziej miales racje, tym bardziej cie nienawidzilem. Musialem cie znienawidzic, rozumiesz? - Pociagnal ostatni lyk ze szklanki, potem postawil ja i ponownie napelnil. -Dlaczego, kiedy przyszedlem zrobic z wami wywiad, przyznales sie, ze uderzyliscie Fergusona w twarz? Chodzi mi o to, ze to wlasnie otwarlo drzwi, pociagajac za soba cala reszte... Detektyw wzruszyl ramionami. -Nie, tak naprawde drzwi zostaly otwarte, gdy Bruce'owi puscily nerwy. Kiedy zobaczyles cala te frustracje i zlosc, bylem pewien, ze uwierzysz w opowiesc Fergusona o tym, jak go okladalismy. Myslalem wiec, ze mowiac ci prawde, mala czesc prawdy, o uderzeniu w twarz, uda mi sie ukryc cos wiekszego. Podjalem ryzyko. Nie wyszlo. Ale bylo blisko. Cowart skinal glowa. -Tak jak z gora lodowa - stwierdzil. -Prawda - odparl policjant. - Widzisz tylko piekny bialy lod na gorze. Nie dostrzegasz niebezpieczenstwa, ktore sie czai pod powierzchnia. Cowart rozesmial sie w glos, chociaz nie bylo w tym smiechu nawet krzty poczucia humoru; po prostu wyzwolenie dlugo blokowanej energii i nerwowa ulga. -Jest tylko jeden drobny szczegol. Detektyw rowniez sie usmiechnal, mowiac szybko, przerywajac dziennikarzowi w pol slowa. -Widzisz, ja wiem, co powiedzial ci Blair Sullivan. To znaczy, nie wiem. Ale moge sie domyslac. I to jest ten maly szczegol, no nie? Dziennikarz przytaknal. -Powiedziales, ze kim wedlug ciebie jest Bobby Earl? -Morderca. -No coz, mysle, ze mozesz miec racje. Oczywiscie mozesz tez sie mylic. Nie wiem. Lubisz muzyke, detektywie? -Tak. -Jaki rodzaj? -Glownie pop. Czasami lekki jazz i rock z lat szescdziesiatych, jak chce sobie przypomniec, ze tez bylem mlody. Moje dzieci smieja sie wtedy ze mnie. Mowia, ze jestem wczorajszy. -Sluchasz czasami Milesa Davisa? -Pewnie. -To jest moj ulubiony kawalek. Cowart wstal i podszedl do swojej wiezy. Wlozyl kasete do magnetofonu i odwrocil sie do policjanta. -Jesli nie masz nic przeciwko temu, posluchamy tylko konca, dobrze? Wlaczyl przycisk i melancholijny jazz wypelnil pokoj. Brown wpatrzyl sie w reportera. -Cowart, co ty, u diabla, wyprawiasz? Nie przyszedlem tu po to, zeby sluchac muzyki. Cowart usiadl wygodnie. -"Szkice hiszpanskie". Bardzo slawne. Zapytaj kazdego znawce, a uslyszysz, ze to niepowtarzalny przyklad amerykanskiej kultury muzycznej. Te rytmy po prostu przeslizguja sie w glab ciebie, delikatne, a zarazem szorstkie. Prawdopodobnie myslisz, ze ten utwor konczy sie milo i spokojnie. Ale sie mylisz. Wabiace dzwieki rogow zamieraly powoli i nagle zostaly zastapione przez zjadliwy glos Blaira Sullivana. Brown gwaltownie pochylil sie do przodu na dzwiek pierwszych slow przestepcy. Wyciagnal szyje w strone glosnikow, siedzac z naprezonymi jak struna plecami, sluchajac calym soba. "... A teraz powiem ci prawde o malej Joanie Shriver... sliczna Joanie Shriver... Cudowna, mala Joanie..." - Glos zgladzonego mezczyzny byl drwiacy, wyrazny, odbijajacy sie echem od scian. "Numer czterdziesci" - powiedzial z tasmy glos Cowarta. Smiech niezyjacego czlowieka przeszyl powietrze. Dziennikarz i porucznik policji siedzieli bez ruchu, pozwalajac, by glos Sullivana otaczal ich szczelnym plaszczem. Kiedy nagranie dobieglo konca i tasma wylaczyla sie, siedzieli jeszcze chwile w ciszy, patrzac na siebie nieruchomo. -Cholera - rzucil Brown. - Wiedzialem. Skurwysyn. -Ano wlasnie - odparl Cowart. Brown wstal i zaczal uderzac zacisnieta piescia w dlon. Czul, jak cale jego wnetrze drga w naglym przyplywie energii, jakby slowa mordercy zelektryzowaly powietrze. Przez zacisniete zeby wycedzil: -Mam cie, gnoju. Mam cie wreszcie. Cowart nie poruszyl sie nawet, nadal siedzial przygarbiony na kanapie. -Nikt nikogo nie ma - powiedzial z cichym smutkiem. -O co ci chodzi? Kto jeszcze o tym wie? -Tylko ty i ja. -Nie powiedziales tym detektywom z Monroe? -Jeszcze nie. -Rozumiesz, ze zatajasz informacje stanowiace kluczowy material dowodowy w sprawie o morderstwo? Zdajesz sobie sprawe, ze to przestepstwo? -Jaki material dowodowy? Zaklamany, cwany przestepca opowiada mi pewna historie. Wini innego czlowieka za rozne stworzone i niestworzone kawalki. Jakie to moze miec znaczenie? Dziennikarze bez przerwy slysza rozne rzeczy. Sluchamy, przemyslimy, odrzucamy. Ty mi powiedz: niby na co to jest dowod? -Jego cholerne wyznanie. Opis smierci jego matki i ojczyma. Jak to sobie wszystko sprytnie zorganizowal. Tak jak powiedzial, deklaracja umierajacego moze stanowic dowod w sadzie. -Klamal. Klamal na prawo i lewo, w gore i na boki. Nie sadze, ze w ogole byl w stanie rozroznic, co bylo prawda, a co sam sobie wymyslil. -Gowno prawda. Ta jego historia brzmi dla mnie bardzo prawdziwie. -Bo chcesz, zeby byla prawdziwa. Spojrz na to od innej strony. Przypuscmy, ze powiedzialbym ci, ze w pozostalej czesci wywiadu Sully pozmyslal rozne rzeczy. Przypisywal sobie morderstwa, ktorych w zaden sposob nie mogl popelnic. Naginal fakty, jak sie tylko dalo. Byl wspanialy w swym okropienstwie. Chcial imponowac, lsnic, chcial byc zapamietany za swe osiagniecia. Do diabla, o malo sie nie przyznal do uczestnictwa w zabojstwie Kennedy'ego i do ukrycia ciala Hoffy. Wiec gdybys uslyszal to wszystko razem, takie przemieszane jak groch z kapusta, nie zaczalbys sie zastanawiac, czy mowil prawde o jednym czy drugim nic nie znaczacym dla niego morderstwie? Brown zawahal sie chwile. -Nie. Cowart popatrzyl uwaznie na detektywa. -W porzadku. Moze. -A co z nim i z Bobby Earlem? Dlaczego dokladnie zaczyna go sypac? Moze byl to jego sposob dokopania za cos Bobby'emu Earlowi. Co w tym wszystkim bylo prawda? A teraz on juz nie zyje. Nie ma go jak zapytac, chyba ze wybierasz sie na wycieczke do piekla. -Jestem sklonny dotrzec i tam. -Ja tez. Detektyw lypnal spod oka na Cowarta. Po chwili zmarszczki na jego czole wygladzily sie nieco. -Zdaje sie, ze zaczynam rozumiec. -Co rozumiec? -Dlaczego jest dla ciebie takie wazne, zeby nadal wierzyc w niewinnosc Bobby'ego Earla. Widze teraz, dlaczego rozwaliles swoja chalupe. Rozpieprzylo ci sie troche to twoje spokojne, poukladane zycie, kiedy uslyszales, co Sullivan mial do powiedzenia, co? Cowart machnal reka, jakby chcial powiedziec, ze detektyw mowi prawdy oczywiste. -Nagroda. Reputacja. Przyszlosc. Duzo do stracenia. Pewnie wolalbys, zeby to wszystko po prostu zniknelo, co, Cowart? -Nie zniknie - odpowiedzial cicho. -Nie, nie zniknie, prawda? Moze na wiele spraw mozesz przymykac oczy, ale nie uda ci sie wymazac z pamieci obrazu tej malej dziewczynki, zimnej i ociekajacej brudna woda z bagna, co, Cowart? Bez wzgledu na to, jak mocno bedziesz zaciskal powieki. -To prawda. -I dlatego ty tez masz dlug, co, panie Cowart? -Na to wyglada. -Naprawic to, co sie spieprzylo. Wyprostowac skrzywiony porzadek swiata. Cowart nie musial odpowiadac. Usmiechnal sie tylko smutno i pociagnal kolejny, dlugi lyk. Wskazal Brownowi jego fotel. Detektyw przysiadl, ale pozostal na brzezku siedzenia, caly napiety, jakby gotujac sie do skoku. -Dobra - zaczal dziennikarz. - Ty jestes detektywem. Co bys zrobil najpierw? Przejechal sie zobaczyc z Bobbym Earlem? Brown zastanowil sie chwile. -Moze. A moze nie. Lis moze umknac z sidel, jezeli nie zastawi sie ich tak, jak trzeba. -Jezeli mamy w ogole jakies sidla. I jesli on jest lisem. -No coz - rzekl z namyslem Brown - Sullivan powiedzial pare rzeczy, ktore mozna sprawdzic na miejscu w Pachouli. Moze trzeba bedzie jeszcze raz porozmawiac z jego babcia i troche sie u niej rozejrzec. Sullivan mowil, ze cos przegapilismy. Zobaczmy, czy przynajmniej na ten temat mowil prawde. Moze od tego zaczniemy dochodzic, co jest prawda, a co nie. Cowart powoli pokrecil glowa. -Wszystko to niby racja. Tylko nawet jezeli tam wejdziemy, a na czolowym miejscu nad kominkiem beda wisialy plakatowe zdjecia Fergusona popelniajacego tamto morderstwo, i tak nam to w niczym nie pomoze... - Wycelowal palec w Tanny'ego Browna. - On jest po prostu nie do ruszenia. Przynajmniej legalnymi metodami. Wiesz dobrze, ze nie uda ci sie nigdy sklecic przeciwko niemu sprawy. Nigdy, przenigdy. Szczegolnie po tym calym brudzie zwiazanym z wymuszonym przyznaniem sie i tak dalej. Zaden sad na to juz nie pojdzie. - Cowart wzial gleboki oddech. - ... I jeszcze jedno. Kiedy sie tam znowu nagle zjawimy, jego babka bedzie wiedziala, ze cos sie zmienilo. A gdy tylko ona sie dowie, on tez bedzie wiedzial. Brown skinal glowa, ale rzekl szorstko: -Tak czy inaczej chce znac odpowiedz. -Ja tez - przyznal Cowart. - Ale ta sprawa z Monroe. Jezeli on to faktycznie zrobil, mowie tylko jezeli, jezeli tak, moglbys go za to posadzic. - Przerwal, a po chwili sie poprawil: - Moglibysmy go posadzic. Ty i ja. -I to by niby wszystko naprawilo? Wsadzic go z powrotem do celi smierci, oczyscic sumienie? Tak myslisz? -Byc moze. Mam taka nadzieje. -Nadzieja - stwierdzil cierpko detektyw - jest czyms, na co nigdy przesadnie nie stawialem. Tak samo jak szczescie i modlitwy. Zreszta - mowil dalej, krecac glowa - znowu ten sam problem. Jeden facet z nieprzecietna sklonnoscia do klamstwa mowi, ze zawarl pewien uklad. Ale jedyny dowod jego zawarcia jest martwy w Monroe. Wiec co, sadzisz, ze znajdziemy jakas bron u Bobby'ego Earla? Moze uzywal karty kredytowej, kupujac bilet na samolot albo wypozyczajac samochod, specjalnie po to, zebysmy mogli trafic tam na jego slad w dniu morderstwa? Myslisz, ze paradowal ulicami, zeby ktos go tam zobaczyl? A moze gadal na prawo i lewo o tym, co bedzie robil w nocy? Myslisz, ze byl na tyle glupi, zeby zostawic odciski palcow, swoje wlosy albo jakis inny dowod, czytelny dla medykow sadowych, ktory teraz wrecza ci ochoczo nasi drodzy przyjaciele z departamentu szeryfa w Monroe, nie zadajac przy tym zadnych klopotliwych pytan? Sadzisz, ze nie nauczyl sie dosyc za pierwszym razem, zeby teraz zrobic to czysto? -Nie wiem. Nie wiem nawet, czy to w ogole zrobil. -Jezeli nie on, to kto, do cholery? Uwazasz, ze Blair Sullivan dobil jeszcze paru innych targow w wiezieniu? -Wiem tylko jedno. Dobijanie targow, gierki umyslowe, manipulacja - on wlasnie po to zyl. -I dlatego umarl. -To prawda. Moze to byl jego ostatni targ. Brown odprezyl sie w fotelu. Podniosl rewolwer i zaczal sie nim bawic, gladzac chlodna, niebieska stal. -I trzymaj sie tego, panie Cowart. Trzymaj sie tej obiektywnosci. Bez wzgledu na to, jak glupio mialbys przez to wygladac. Cowart poczul nagly przyplyw gniewu. -Nie tak glupio jak ktos, kto wybija zeznanie z faceta podejrzanego o morderstwo, pomagajac mu urwac sie z haczyka. W pokoju zalegla krotka cisza, ktora przerwal detektyw. -I jest tam taki fragment na tej kasecie, kiedy Sullivan mowi: "... Ktos dokladnie taki jak ja..."- Spojrzal twardo na dziennikarza. - Nie zrobilo sie wtedy panu zimno, panie Cowart? Jak pan sadzi, co to moglo znaczyc? - Detektyw mowil przez mocno zacisniete zeby. - Nie uwaza pan, ze jest to pytanie, na ktore powinnismy sobie odpowiedziec? -Tak - odparl Cowart z gorycza. Raz jeszcze wchlonela ich cisza. -W porzadku - odezwal sie Cowart. - Masz racje. Bierzemy sie za to. - Spojrzal spod oka na policjanta. - Umowa stoi? -Jaka umowa? -Nie wiem. Brown skinal glowa. -W takim przypadku sadze, ze tak - odparl. Obaj mezczyzni popatrzyli na siebie. Zaden nie wierzyl drugiemu nawet przez chwile. Kazdy z nich musial dowiedziec sie, jak wygladala prawda o tym, co sie stalo. Problem, o czym obaj wiedzieli, polegal jednak na tym, ze kazdy z nich potrzebowal innej prawdy. -A co z detektywami z Monroe? - spytal Cowart. -Nie przeszkadzajmy im w pracy. Przynajmniej na razie. Sam musze najpierw zobaczyc, co sie tam naprawde stalo. -Na pewno tu wroca. Sadze, ze jestem w tej chwili ich jedyna nadzieja w zwiazku z ta sprawa. -Wtedy bedziemy sie martwic. Ale mysle, ze pojada do wiezienia. Tak przynajmniej ja bym zrobil, bedac na ich miejscu. - Wskazal palcem tasme. - I gdybym nie wiedzial o tym. Reporter przytaknal. -Pare minut temu zarzucales mi zlamanie prawa. Brown wstal i rzucil dziennikarzowi surowe spojrzenie. Cowart odpowiedzial mu podobnym. -Zanim to sie skonczy, jeszcze ladnych kilka praw moze zostac zlamanych - powiedzial cicho policjant. Rozdzial pietnasty WYBIJAJAC Z TLA Upal zdawal sie powlekac przestrzen pomiedzy bladoniebieskim oceanem a niebem. Trzymal ich w kleistym uscisku, prawie uniemozliwiajacym oddychanie. Obaj dosc zmeczeni szli powoli, pograzeni we wlasnych myslach, kopiac od czasu do czasu grudki szarobialego pylu, rozgniatajac przypadkowe muszelki i fragmenty koralowca, wysypane na Tarpon Drive. Zaden z nich nie myslal o drugim jak o sprzymierzencu; po prostu obaj byli zaangazowani w te sama sprawe, ktora wymagala ich obecnosci, a najbezpieczniej bylo trzymac sie razem. Cowart zaparkowal samochod przed domem, w ktorym przedtem znalazl ciala. Uzbrojeni w zdjecie Fergusona, "wypozyczone" z fotobiblioteki "Journala", zaczeli chodzic od drzwi do drzwi.Przed wizyta w trzecim z kolei domu mieli juz opracowana taktyke: Tanny Brown blyskal swoja odznaka, a Matthew Cowart przedstawial sie, po czym podtykajac wlascicielowi zdjecie pod nos zadawali tylko jedno pytanie: Czy widzial pan juz kiedys tego czlowieka? Mloda matka w lekkiej zoltej podomce, z blond lokami opadajacymi na spocone czolo, uspokoila placzace dziecko, spojrzala na zdjecie i pokrecila glowa. Dwoch nastolatkow dlubiacych cos w rozmontowanym silniku przy wejsciu na nastepne podworko studiowalo fotografie z poswieceniem niespotykanym na zadnej lekcji, niestety z takim samym skutkiem. Ogromny, zalatujacy piwem mezczyzna w poplamionych olejem dzinsach i drelichowym bezrekawniku, z naszywka MOTOCYKLE HARLEY-DAVIDSON na piersi, wcale nie chcial z nimi rozmawiac: "Nie gadam z glinami i pismakami. W ogole nie widzialem nic, o czym bym chcial gadac". Zamknal im drzwi przed nosem, pozostalo tylko brzeczenie aluminiowej framugi w upalnym powietrzu. Ruszyli dalej, sprawdzajac metodycznie reszte ulicy. Kilka osob chcialo wiedziec, kim jest ten facet i dlaczego pytaja. Cowart szybko uswiadomil sobie, ze Brown wszelkie pytania obraca blyskawicznie na swoja korzysc. Gdy ktos zapytal: "Czy to ma cos wspolnego z tymi dwoma zabojstwami na naszej ulicy?", Brown zaraz naciskal na pytajacego: "A co pan wie na ten temat?" Ale to pytanie nieodmiennie bylo kwitowane pustymi spojrzeniami i potrzasaniem glowa. Ponadto Brown pytal kazdego, czy Urzad Szeryfa w Monroe probowal uzyskac od niego jakies informacje. Wszyscy odpowiedzieli pozytywnie na to pytanie. Pamietali mloda kobiete, detektywa, o powsciagliwym sposobie bycia, ktora zjawila sie tu w dniu, gdy znaleziono ciala. Natomiast nikt nie widzial ani nie slyszal niczego niezwyklego. -Sa wszedzie - wymamrotal Tanny Brown. -Kto? -Twoi przyjaciele z Monroe. Zrobili to, co i ja bym zrobil. Cowart przytaknal. Spogladal na fotografie trzymana w reku, ale nie zdobyl sie na glosne wyrazenie mysli, ktore zdawaly sie czaic za oslepiajacym blaskiem tego dnia. Pot przyciemnil kolnierzyk koszuli detektywa. -Romantycznie, co? - chrzaknal. Stali na zewnatrz niskiej, drucianej siatki zabezpieczajacej przyczepe w kolorze wody z kontrastujacym rozowym plastikowym flamingiem przyczepionym szara tasma techniczna do drzwi frontowych. Slonce odbijalo sie jaskrawo w metalowych scianach przyczepy powodujac, ze cala budowla blyszczala. Pojedynczy klimatyzator, umieszczony w oknie, brzeczac i furkoczac uparcie walczyl z temperatura. Kilka krokow opodal, przywiazany do kolka wbitego w twarde skaliste podloze, laciaty brazowy bulterier uwaznie spogladal na dwoch mezczyzn. Matthew Cowart zauwazyl, ze pomimo upalu, ktory powinien spowodowac wywalenie jezyka przez psa, zwierze mialo pysk zamkniety. Bulterier sprawial wrazenie gotowego do obrony, ale troche zdezorientowanego; jakby bylo dla niego niepojete, ze ktokolwiek moglby kwestionowac jego wladze na podworku, czy probowac dostac sie w jego zasieg. -Co masz na mysli? - spytal Cowart. -Robota w policji. - Brown spojrzal na psa, a potem na drzwi. - Powinno sie zastrzelic to zwierze. Kazdy wie, co taki moze zrobic z czlowiekiem, nie mowiac juz o dziecku. Cowart przytaknal. Bulteriery byly codziennym widokiem na Florydzie. Na poludniu stanu handlarze narkotykow zwykli uzywac ich jako straznikow. Starzy dobrzy chlopcy zamieszkujacy okolice jeziora Okeechobee hodowali je na nielegalnych farmach, trenujac do walk. Posiadacze domow, chcac zabezpieczyc sie przed wlamaniami, nabywali je na licznych pokatnych sprzedazach, a pozniej nie mogli wyjsc ze zdziwienia, ze ich pies rozszarpal twarz jakiegos dziecka z sasiedztwa. Cowart poruszyl juz kiedys ten problem na lamach gazety po tym, jak zdarzylo mu sie siedziec w przyciemnionej sali szpitalnej obok starannie zabandazowanego dwunastolatka, ktorego slowa tlumil bol i watpliwe efekty operacji plastycznej. Jego przyjaciel Hawkins staral sie doprowadzic do postawienia wlasciciela psa w stan oskarzenia za napad z uzyciem smiercionosnej broni, nic z tego jednak nie wyszlo. Zanim zdazyli ruszyc sie od furtki, drzwi przyczepy otworzyly sie i stanal w nich czlowiek w srednim wieku; oslaniajac oczy przed sloncem wpatrywal sie w nich uwaznie. Mial na sobie koszulke z krotkim rekawkiem i spodnie koloru khaki, ktore nie widzialy pralki od ladnych paru miesiecy. Byl to lysiejacy mezczyzna; nie uczesane pasma wlosow zdawal sie miec wrecz przyklejone do glowy, twarz mial pociagla, rumiana i nie ogolona. Ruszyl w ich strone, ignorujac pilnujacego obejscia psa, ktory dwukrotnie uderzyl ogonem o ziemie, po czym wrocil do obserwacji. -Czego chcecie? Tanny Brown pokazal odznake. -Tylko pare pytan. -O tej parze z podcietymi gardlami? -Zgadza sie. -Inni policjanci juz mnie o to pytali. Gowno o tym wiem. -Chce panu pokazac czyjes zdjecie. Niech pan sie zastanowi, czy widzial pan gdzies w okolicy tego czlowieka w ciagu ostatnich kilku tygodni czy tez w ogole kiedykolwiek. Mezczyzna kiwnal glowa. Cowart podal mu fotografie Fergusona. Ten popatrzyl na nia i zaprzeczyl. -Niech pan sie dobrze przypatrzy. Czy jest pan pewien? Czlowiek zerknal na Cowarta poirytowany. -Jasne, ze jestem pewien. To jakis podejrzany? -Po prostu ktos, z kim chcemy pogadac - rzekl Brown i odebral mu fotografie. - Nie krecil sie tu w poblizu albo nie przejezdzal wypozyczonym samochodem? -Nie - odpowiedzial pytany. Usmiechnal sie odslaniajac nieliczne zbrazowiale zeby. - Nie widzialem nikogo szwendajacego sie tutaj ani zadnego pozyczonego samochodu. I niech mnie cholera, jesli jedynym czarnym w poblizu nie jestes ty. - Splunal, usmiechnal sie sarkastycznie i dodal: - Wyglada tak samo jak ty. Czarny. Slowo "czarny" wymowil w ten sposob, ze sylaby wyciagnal w swojego rodzaju przykry zaspiew, nasycajac je kpina, przeksztalcajac calosc w epitet. Odwrocil sie, wyszczerzyl zeby i gwizdnal krotko na psa, ktory podniosl sie natychmiast ze zjezona sierscia i obnazonymi klami. Cowart odruchowo cofnal sie o krok. Pomyslal, ze ten facet zdecydowanie wlozyl wiecej czasu, wysilku i pieniedzy w utrzymanie w zdrowiu zebow psa niz wlasnych. Cofnal sie o kolejny krok, zanim zauwazyl, ze detektyw ani drgnal. Po pewnym czasie, przerywanym tylko gardlowym ujadaniem bulteriera, policjant odstapil o krok i w milczeniu ruszyl wzdluz ulicy. Cowart musial sie pospieszyc, aby go dogonic. Brown wskazal samochod dziennikarza. -Jedziemy - rzekl. -Jest jeszcze kilka innych domow. -Jedziemy - powtorzyl Brown. Zatrzymal sie i szerokim gestem wskazal sfatygowane domy i przyczepy. - Ten dran mial racje. -Co masz na mysli? -Czarny jadacy ta ulica w srodku dnia rzucalby sie w oczy jak rakiety na cholernego Czwartego Lipca. A juz szczegolnie mlody czarny. Jezeli Ferguson byl tutaj, musial zakrasc sie pod oslona nocy. Mogl to zrobic, ale sam wiesz, ze to wielkie ryzyko. -O jakim ryzyku mowisz w nocy? Nikt by go nie widzial. Policjant oparl sie o bok samochodu. -Zastanow sie, Cowart. Masz adres i robote. Mokra robote. Musisz dostac sie w miejsce, w ktorym nigdy nie byles. Znalezc dom, ktorego nigdy nie widziales. Wlamac sie i zabic dwoje ludzi, ktorych nie znasz, by potem zniknac nie zostawiajac za soba sladow i nie zwracajac na siebie uwagi. To duze ryzyko. Wymaga wiele szczescia. Nie, chcesz sie najpierw do tego przygotowac. Musisz sobie uswiadomic, ku czemu zmierzasz, co jest przeciwko tobie. No i jak on ma to zrobic, nie bedac widzianym? Zaden z tych gosci nigdzie nie lazi. Do diabla, polowa z nich to emeryci, ktorzy przesiaduja na zewnatrz bez wzgledu na to, jak ostro daje slonce, a druga polowa nie byla nigdy w pracy przez dluzej niz piec czy dziesiec minut. Nie maja nic lepszego do roboty, jak sie gapic. Cowart pokrecil glowa. -A jednak sie zdarza. -Co chcesz przez to powiedziec? -Mowie po prostu, ze i tak moglo byc. Przypuscmy, ze Sullivan dal mu plan ze wszystkimi informacjami, ktorych moglby potrzebowac. Brown zatrzymal sie. -Mozliwe - rzekl. - Ale nie sadze, zeby po trzech latach odsiadki w celi smierci Ferguson byl sklonny zrobic cos, co w przypadku niepowodzenia wyprawiloby go tam z powrotem. To przemowilo do dziennikarza. Nadal jednak nie chcial zrezygnowac ze swojej hipotezy. -Przeciez nie musial sie tu zjawiac w ubieglym tygodniu. Moze bylo to w zeszlym roku. Pierwsza rzecz po opuszczeniu wiezienia. Pare tygodni po tym, jak ucichl caly ten szum, a jego twarz zniknela z gazet i telewizji. Niewinny, jak kazdy po wyjsciu stamtad, kreci sie wokol tego miejsca. Wie, ze sa to starzy ludzie. Nic sie wiec tutaj raczej nie zmieni. Sprawdza miejsce, rozwaza, co bedzie musial zrobic i jak. Mozliwe, ze puka do drzwi, zeby sprzedac im jakas encyklopedie albo prenumerate czasopisma. Jesli go wpuszcza do srodka, ma dosyc czasu, by dokladnie sie rozejrzec. Pozniej odchodzi. I nie ma znaczenia, czy go ktos widzi, bo dobrze wie, ze zanim sie tu zjawi powtornie, dawno o nim zapomna. Brown kiwnal glowa, spogladajac na Cowarta. -Niezle, jak na dziennikarza - rzekl. - Mozliwe. Jest to cos, o czym warto pomyslec. - Zanim zaczal mowic ponownie, ledwo widoczny usmiech zagoscil na jego ustach. - Nie to przeciez chcesz wiedziec, prawda? Chcesz wiedziec, dlaczego on tego nie mogl zrobic, a nie dlaczego i jak to zrobil. Mam racje? Cowart otworzyl juz usta, zeby odpowiedziec, ale nie odezwal sie. -Jest jeszcze inna sprawa, Cowart - ciagnal Brown. - Spodoba ci sie, bo sprawia, ze twoj czlowiek wydaje sie niewinny. Zalozmy na chwile, ze Blair Sullivan zaaranzowal, jak sam twierdzil, dokonanie tych morderstw, ale nie rekami Bobby'ego Earla. Byl jeszcze ktos zupelnie inny. W ten sposob chcial miec pewnosc, ze nikt nie zajrzy pod wlasciwy kamien z powodu mulu, ktory byl skutkiem jego lgarstw. Jak lepiej mogl to sobie zapewnic niz przez wmowienie ci, ze Pan Niewinny to morderca? Wiedzial, ze wczesniej czy pozniej ktos bedzie chodzil po tej ulicy ze zdjeciem Bobby'ego Earla. A jesli nazwisko Bobby'ego trafiloby znowu do gazet, daloby to zainteresowanym wystarczajaco duzo czasu do zatarcia po sobie sladow. Takie male dodatkowe zamieszanie. - Detektyw przerwal. - Wiesz, Cowart, jak wazne jest szybkie doprowadzenie sprawy o morderstwo do konca? Z czasem fakty i dowody zanikaja, az w koncu nie zostaje nic. -Wiem, ze szybkie dzialanie jest istotne. To wlasnie zrobiles w Pachouli i patrz, co z tego wyszlo. Brown zachmurzyl sie. Cowart poczul, jak pot wyplywa mu spod pach laskoczac w zebra. -Wszystko jest mozliwe. -Prawda. Brown wyprostowal sie i przetarl reka czolo, jakby chcial uporzadkowac mysli, ktore klebily sie w jego glowie. Westchnal gleboko. -Chce obejrzec miejsce zbrodni - powiedzial i ruszyl szybko ulica, jakby energiczny marsz mial pomoc mu uniknac upalu, ktory gestnial nad nimi. Gdy dotarli do numeru trzynastego, policjant zawahal sie. Zwrocil sie do Cowarta. -Coz, przynajmniej to dzialalo na jego korzysc. -Co? -Spojrz na ten dom, Cowart. To dobre miejsce na usmiercenie kogos. - Wskazal reka dom. - Oddalony od ulicy. Zadnych bliskich sasiadow. Zwroc uwage na sposob, w jaki dom jest ustawiony. Nie ma mozliwosci, zeby w nocy ktos zauwazyl, co dzieje sie w srodku, chyba ze stoi z boku. I w dodatku blisko. Czy myslisz, ze Pan Sprochnialy Zab lazi tu noca ze swoim bulterierem? Nie ma mowy. Stawiam swoja tygodniowa pensje, ze gdy tylko slonce zajdzie, ludzie zaszywaja sie przy piwie, telewizory graja, a jedynymi osobami na tej ulicy sa tamte wyrostki. Inni sa zalani, ogladaja powtorke "Dallas" albo modla sie o nadejscie Dnia Sadu. Zaden z nich pewnie nie przypuszczal, ze ten dzien byl blizej, niz mysleli. Cowart powiodl wzrokiem po podworzu domostwa. Wyobrazil sobie to miejsce w nocy i w duchu przyznal racje Brownowi. Mogly byc jakies krzyki, bo jakas para sie poklocila. Moglo sie to zmieszac z halasem pochodzacym od zbyt glosno nastawionych telewizorow, brzekiem tluczonych butelek, pijackimi awanturami czy ujadaniem psa. Jezeli nawet ktos uslyszal odglos szybko odjezdzajacego samochodu, pomyslal zapewne, ze to jakies nastolatki zabijaja w ten sposob wszechobecna nude. -Calkiem dobre miejsce na morderstwo - stwierdzil Brown. Dom otoczony byl zolta policyjna tasma. Detektyw przeslizgnal sie pod nia. Cowart podazyl za nim. -Wlazimy - rzekl Brown, wskazujac tylne drzwi. -Sa zaplombowane. -Pieprze to. - Pojedynczym szarpnieciem otworzyl drzwi, zrywajac przy okazji zolta tasme. Cowart zawahal sie, ale wszedl za nim do srodka. W kuchni czuc jeszcze bylo zapach smierci, ktory zmieszany z goracem sprawial wrazenie grobowej duchoty. Widoczne byly slady rutynowych czynnosci policji: proszek do ukazywania odciskow palcow pokrywal stol i krzesla. Zapiski i strzalki wykonane kreda dotyczyly polozenia zwlok. Plamy krwi, po pobraniu z nich probek, pozostaly na podlodze. Cowart obserwowal Browna, gdy ten wprost chlonal i analizowal kazdy znak. Tanny Brown byl w trakcie przegladania swojej wewnetrznej listy dotyczacej postepowania w sytuacjach takich jak ta. Oczami wyobrazni zobaczyl najpierw zespol badawczy wytrwale pracujacy w tym przesiaknietym smiercia miejscu. Uklakl obok jednej z krwawych plam, ktora w kontrascie z jasnym linoleum byla prawie czarna. Wyciagnal reke i potarl plame, wyczuwajac pod opuszka gladka, lamliwa konsystencje skrzeplej krwi. Podnoszac sie wyobrazil sobie dwoje starszych ludzi, zakneblowanych i zwiazanych, czekajacych na smierc. Zamyslil sie przez chwile. Ilez to razy siadywali na tych krzeslach, by zjesc razem sniadanie czy obiad, porozmawiac o Biblii albo wykonac inne najzwyklejsze pod sloncem czynnosci. To jest wlasnie jedna z okropnosci zabojstwa: zwykly, monotonny swiat, w ktorym zyje wiekszosc ludzi, nagle zamienia sie w pieklo. Miejsca, ktore uwazaja za bezpieczne, w jednej chwili staja sie smiercionosne. Ze wszystkich niebezpieczenstw, na jakie byl narazony w czasie wojny, najbardziej nienawidzil tych wywolanych przez miny, "Grube Kaski", "Urywacze Nog". Najgorsze byly nie tyle szkody, jakie mogly wyrzadzic, ile sposob, w jaki to robily. Stawiales but na ziemi, robiles kolejny krok i juz po tobie. Jesli miales szczescie, traciles tylko stope. Czy ludzie ci zdawali sobie sprawe, ze mieszkaja na polu minowym? - zastanawial sie. Odwrocil sie do Cowarta. Pomyslal, ze przynajmniej on to rozumie. Nawet ziemia potrafi byc niebezpieczna. Brown wyszedl z kuchni zostawiajac Cowarta na miejscu zbrodni. Idac szybko przez domek, w myslach dokonywal inwentaryzacji istnien, ktore sie tu niedawno dokonaly. Mial przed oczami Calhouna, czepiajacego sie kurczowo Jezusa, czekajacego na wezwanie od Smierci. Mysleli pewnie, ze dane im bedzie spokojnie i godnie przejsc przez starosc, gdy tymczasem rzeczywistosc okazala sie calkiem inna. Zatrzymal sie u drzwi malej szafki w sypialni, podziwiajac rzedy ustawionych pod linijke butow i pantofli, jak pulk na defiladzie. Jego ojciec robil to samo; starsi ludzie lubia miec u siebie porzadek. Sterta robotek na drutach, klebki przedzy, w koszu stojacym w rogu zgromadzono kolekcje dlugich srebrnych drutow. To go zaintrygowalo: Co robila tymi drutami? Sweter? Dziwne. Dostrzegl pare malych gipsowych figurek na biurku, dwie mucholowki z szeroko otwartymi dziobami, jakby spiewaly. Wy widzialyscie, w myslach przemowil do ptakow. Kto tu byl? Pokrecil glowa ze smiechu nad tym wszystkim. Jego oczy nie przestawaly lustrowac pokoju. Raczej malo wygodnego, jak zauwazyl. Kto was zabil? - zapytal sam siebie. Wrocil do kuchni, gdzie zastal Cowarta gapiacego sie na zakrwawiona podloge. Uslyszawszy Browna odwrocil sie. -Dowiedziales sie czegos? - zapytal Cowart. - Tak. -Czego? - Cowart byl zaintrygowany. -Dowiedzialem sie, ze chcialbym kiedys umrzec w atmosferze prywatnosci, zeby zadni faceci nie lazili mi po domu i nie wsciubiali nosa w moje sprawy - odrzekl Tanny Brown. Cowart spojrzal na kredowy napis na podlodze. Glosil on: Nocne ubrania. -Co to jest? - spytal Brown. -Kobieta byla naga. Jej rzeczy zostaly starannie zlozone, tak jakby miala za chwile schowac je do szafy, a nie zostac zamordowana. Brown wyprostowal sie nagle. -Starannie zlozone? Cowart przytaknal. Policjant spojrzal na dziennikarza. -Pamietasz miejsce, gdzie znalezlismy Joanie Shriver? -Tak. Cowart przypomnial sobie polane na obrzezach bagien. Zdawal sobie sprawe, ze zostalo mu zadane pytanie, ale nie bardzo wiedzial, o co w nim chodzi. W wyobrazni chodzil po polanie; odtwarzal sobie w pamieci plame krwi w miejscu, gdzie dziewczynka zostala zamordowana, promienie slonca przedzierajace sie przez sklepienie drzew i gestwine krzewow. Zblizyl sie do skraju czarnej, nieruchomej powierzchni bagna i zapatrzyl sie w dol na splatane korzenie, gdzie zostalo zatopione cialo Joanie Shriver. Potem powrocil do chwili wydobywania ciala Joanie na brzeg. Na koniec przywolal obraz tego, co znalezli obok miejsca zbrodni: jej ubranie. Starannie zlozone. Ten szczegol zajal znaczace miejsce w jego relacji stamtad, czyniac ja bardziej realna i autentyczna dla czytelnika gazety. Znaczylo to tyle, ze morderca dziewczynki mial dziwne upodobanie do schludnosci, co czynilo go jeszcze bardziej przerazajacym i jednoczesnie bardziej realnym. Zwrocil sie do detektywa. -To nam cos mowi. Brown, przepelniony nagla wsciekloscia, pozwolil jej w sobie nieco poszalec, zanim ja stlumil. -Mozliwe - zdobyl sie na odpowiedz. - Chcialbym, zeby to nam cos powiedzialo. Cowart wskazal dom. -Czy jest jeszcze cos, co sugerowaloby, ze... -Nie. Nie ma nic. Moze tylko cos, co mowiloby, kto zostal zabity, ale nie kto dokonal tych zabojstw. Poza tym malym szczegolem. Zanim dokonczyl, spojrzal na Cowarta. -Ale ty pewnie nadal chcesz to traktowac jako zbieg okolicznosci. Dal krok nad plamami krwi na podlodze i bez ogladania sie za siebie wskazal glowa drzwi prowadzace na zewnatrz. Wiedzial, ze slonce oswietlajace swiat zewnetrzny w jego przypadku niczego nie rozjasnia. W milczeniu powrocili do samochodu. -Masz fachowe zdanie na ten temat? - zapytal Cowart. - Tak. -Chcialbys sie nim podzielic? Policjant zawahal sie przez chwile. -Wiesz, Cowart, pojawiasz sie w miejscach roznych zbrodni i zawsze mozesz wyczuc te wszystkie emocje, jakie tam jeszcze sa; tak jak w tym pokoju. Zlosc, nienawisc, panika, strach, cokolwiek. Wszystkie wisza w powietrzu jak zapachy. Ale tam, co bylo tam? Po prostu ktos wykonujacy swoja robote, tak jak ty czy ja, czy ten listonosz, z ktorym znalazles ciala. Ktokolwiek dostal sie tam do srodka i zabil tych starych ludzi, znal sie na pewno na jednym. Na zabijaniu. Nie byl przestraszony. Nie byl tez chciwy. Jedno mial tylko na uwadze. I wlasnie to sie wydarzylo, nie sadzisz? Cowart przytaknal. Brown podszedl do samochodu od strony kierowcy i otworzyl drzwi. Zanim jednak usiadl za kierownica, spojrzal ponad dachem wozu na Cowarta. -Czy widzialem w srodku cos, co by mi powiedzialo, ze to Ferguson popelnil te zbrodnie? - Potrzasnal przeczaco glowa. - ... Tylko ktokolwiek to zrobil, mial czas na staranne zlozenie ubrania i wydawal sie za pan brat z nozem. A ja znam jednego goscia, ktory lubi noze. Wyjechali z Gornego Keys, pozostawiajac za soba okreg Monroe, wjezdzajac z powrotem do Dade, co dalo Cowartowi poczucie wchodzenia na znajomy grunt. Mineli wielki znak kierujacy turystow do Shark Valley i Parku Narodowego Everglades, caly czas zdazajac do Miami, gdy w koncu Brown zaproponowal, zeby zatrzymali sie i cos zjedli. Zignorowal jednak kilka mijanych barow szybkiej obslugi, az dotarli w rejon Perrine Homestead. Zjechal wtedy z autostrady i skierowal sie w strone grupy skromnych uliczek z licznymi wybojami. Cowart przygladal sie mijanym domom: malym, szesciennym, jednostajnie szarym pudelkom mieszkalnym z zazdrostkami w oknach, sprawiajacych przez to wrazenie pocietych brzytwa. Plaskie dachy, pokryte czerwona dachowka, przystrojone byly wielkimi antenami telewizyjnymi. Wszystkie frontowe trawniki pokryl smugami brazowy pyl; tylko gdzieniegdzie ukazywala sie naturalna zielen trawy. Przed kilkunastoma domami staly na wpol rozebrane samochody, a mnostwo ich czesci porozrzucanych bylo za drucianymi siatkami. Te pare bawiacych sie dzieci, ktore dostrzegl, bylo czarnych. -Byles kiedys w tej czesci okregu, Cowart? -Jasne - odrzekl dziennikarz. -W sprawie przestepstw? -Zgadza sie. -Ale nie zdarzylo ci sie zrobic reportazu o mlodych, ktorzy zdobywaja wyksztalcenie w wyzszej szkole, albo o rodzicach, ktorzy pracujac na dwoch etatach dobrze wychowuja swoje dzieciaki. -Czasami robilismy takie historie. -Zaloze sie, ze raczej rzadko. -Tak, to prawda. Policjant szybko omiotl wzrokiem otoczenie. -Wiesz, takich miejsc jak to na Florydzie sa setki. A moze nawet i tysiace. -To znaczy jakich? -Miejsc bedacych na granicy ubostwa i stabilnosci. Nie majacych nawet tyle szczescia, zeby je zaliczyc do dolnych rejonow klasy sredniej. To czarne spolecznosci, ktorym nie pozwolono ani rozkwitnac, ani upasc, moga tylko egzystowac. W tych wszystkich domach pracuja obie osoby dorosle, ale ich dochody sa i tak raczej skromne. Facet pracuje w okregowym przedsiebiorstwie oczyszczania, a jego zona jest domowa pielegniarka. Jak widzisz, tak sie realizuje ich amerykanski sen. Domek na wlasnosc. Miejscowe szkoly. Dobrze im tutaj. Nie wygladaja na takich, co to by chcieli przecierac szlaki. Chca po prostu wzglednie bezpiecznie przeplynac przez zycie, a moze nawet odrobine je polepszyc. Zostac czarnym burmistrzem. Zostac czlonkiem rady miejskiej albo czarnym szefem policji, ktory ma pod soba rowniez czarnych. -Skad wiesz? -Widzisz, dostaje rozne propozycje. Taki gliniarz z przyszloscia. Szef wydzialu zabojstw policji okregowej. W stanowym wymiarze sprawiedliwosci moze nie jestem bardzo znany, ale przynajmniej jestem znany, jesli mnie rozumiesz. Tak wiec krece sie troche po stanie. Szczegolnie po takich malych miejscowosciach jak Perrine. Caly czas jechali przez dzielnice mieszkalna. Ziemia, na ktorej lezala, wydawala sie Cowartowi jalowa i niegoscinna. Na poludniu Florydy prawie wszystko daje sie uprawiac. Wystarczy zostawic kawalek gruntu odlogiem, a zanim sie obejrzysz, wyrosna na nim paprocie, pnacza i wszelkie inne zielsko. Tylko nie tutaj. Piaszczystosc tej ziemi byla charakterystyczna dla zupelnie innych terenow, jak Arizona, Nowy Meksyk czy Poludniowy Zachod. Miejsce to bardziej przypominalo pustynie niz tereny zyznych rozlewisk. Brown wjechal na szeroki bulwar i po pewnym czasie zatrzymal woz. Przed nimi rozciagalo sie male centrum handlowe. Na jednym koncu znajdowal sie spozywczy supermarket, a na drugim - przepastny sklep z przecenionymi zabawkami. Pomiedzy nimi miescilo sie mnostwo malych firm i zakladow, a takze jedna restauracja. -No, jestesmy - rzekl policjant. - Przynajmniej jedzenie bedzie tu swieze i nie robione wedlug przepisow wymyslonych w jakiejs tam centrali. -Wiec byles tu juz wczesniej? -Nie, po prostu bylem w dziesiatkach takich miejsc jak to. Juz po chwili mozesz zaliczyc je do ktorejs ze znanych ci kategorii knajp. - Usmiechnal sie. - To wlasnie oznacza byc glina, kapujesz? Cowart gapil sie na sklep z zabawkami na koncu ciagu handlowego. -Bylem tu kiedys. Facet porwal kobiete z dzieckiem, gdy wychodzila z tego sklepu. Calkiem przypadkowo zlapal akurat ja, gdy tylko przeszla przez drzwi. Pozniej przez pol dnia jezdzil samochodem robiac regularne przystanki, zeby ja napastowac. Policjant z drogowki, wracajac z pracy, zatrzymal ich, bo wydalo mu sie, ze cos tu jest nie tak. W ten sposob uratowal jej zycie. I zycie dziecka. Zastrzelil goscia, gdy ten wyjal noz. Jeden strzal. Prosto w serce. Szczesliwe trafienie. Brown podazyl za wzrokiem Cowarta spogladajac na sklep z zabawkami. -Wlasnie kupowala rozne drobiazgi na przyjecie z okazji drugich urodzin dziecka - powiedzial dziennikarz. - Czerwone i niebieskie baloniki i male stozkowate czapeczki z wizerunkiem klauna. Wszystko to miala w torbie, z ktora ani na chwile sie nie rozstala. Pamietal widok tej torby trzymanej kurczowo wolna reka przez kobiete. W drugiej miala dziecko, kiedy delikatnie zostali umieszczeni z tylu karetki. Owinieto ich kocem, pomimo ze byl to maj, a na dworze panowal niezly upal. Takie przestepstwo samo w sobie potrafi czlowieka zmrozic. -Dlaczego ten policjant ich zatrzymal? - chcial wiedziec Brown. -Powiedzial, ze facet za kolkiem zachowywal sie podejrzanie. Jezdzil nierowno, starajac sie unikac wzroku mijanych kierowcow. -Na ktorej stronie zamiescili ten twoj artykul? Cowart zawahal sie, zanim odpowiedzial. -Na pierwszej. Tuz pod tytulem. Detektyw przytaknal. -Wiem, dlaczego gliniarz z drogowki zatrzymal tamten samochod - mowil przyciszonym glosem. - Biala kobieta. Czarny facet. Tak? Cowart dobrze znal odpowiedz, ale ociagal sie z potwierdzeniem. -Dlaczego chcesz wiedziec? -Przestan, Cowart. Kiedys zrobiles mi taki maly egzamin ze statystyki, pamietasz? Chciales wiedziec, jak wyglada statystycznie liczba przestepstw popelnianych przez czarnych na bialych. Znam te dane. I wiem, jak rzadko zdarza sie takie przestepstwo. Ale wiem tez, ze dlatego twoj cholerny artykul o tym laduje na pierwszej stronie, zamiast byc wcisniety miedzy prognoze pogody a wiadomosci sportowe, prawda? Bo gdyby to bylo przestepstwo, ktore popelnil czarny przeciwko czarnemu, tam by sie wlasnie znalazlo, co? Bardzo chcial sie nie zgodzic, ale nie mogl. -Zapewne. Policjant prychnal. -"Zapewne" jest naprawde bezpieczna odpowiedzia, Cowart. - Brown wykonal szeroki gest ramionami. - Myslisz, ze redaktor dzialu miejskiego wyslalby jedna ze swych redakcyjnych gwiazd na takie zadupie, gdyby nie byl absolutnie pewien, ze to material na pierwsza strone? Nie, wyslalby jakiegos poczatkujacego dziennikarzyne czy reportera z przedmiescia, zeby mu jakos zapelnil te szesc akapitow. - Brown skierowal sie w strone restauracji, mowiac dalej, gdy przemierzal parking. - Powiedziec ci cos, Cowart? Chcesz wiedziec, dlaczego tu sie tak ciezko mieszka? Bo kazdy tutaj wie, jak blisko stad jest murzynskie getto. Nie chodzi mi o fizyczna odleglosc. Liberty City jest ile? Piecdziesiat kilometrow stad? Nie, to bliskosc powodowana strachem. Oni wiedza, ze nie dostaja tych samych dolarow co biali, tych samych programow rzadowych, tych samych szkol, nic tutaj nie jest takie samo. Ale musza sie trzymac tego swojego marzenia o klasie sredniej, jakby to bylo jakies kolo ratunkowe, z ktorego powoli uchodzi powietrze. Wszyscy oni dobrze wiedza, jak jest w getcie. Czuja, jakby jego macki stale sie po nich wyciagaly, probujac ich ponownie wciagnac w zaklety krag. Wszystkie te prace typu wstawaj rano i nie spozniaj sie, wyplaty, ktore sa przejadane tuz po kolejnej redukcji etatow, male przydomowe szklarnie, wszystko to sluzy oddaleniu widma getta. -A jak jest w polnocnej Florydzie? Na przyklad w Pachouli? -Mniej wiecej tak samo. Tylko ze tam strach polega na czym innym, ludzie boja sie, ze Stare Poludnie, wiesz, bieda z rozsypujacych sie, pokrytych papa chalup bez kanalizacji, przycupnietych gdzies w gluszy, ze to ich jeszcze raz dopadnie. -Ferguson, zdaje sie, zaznal i jednego, i drugiego? Detektyw przytaknal. -Ale odbil sie od tego i znalazl droge na zewnatrz. - Zupelnie jak ty. Brown zatrzymal sie i stanal naprzeciwko Cowarta. -Jak ja. - Powtorzyl glosem nabrzmialym od tlumionego gniewu. - Ale nie pochlebia mi takie porownanie, panie Cowart. Weszli do restauracji. Bylo juz dobrze po lunchu, a grubo przed wieczornym ruchem, wiec mieli praktycznie cala sale dla siebie. Usiedli przy oknie wychodzacym na parking. Kelnerka w bardzo obcislym bialym kostiumie, uwydatniajacym jeszcze jej obfity biust, zujaca gume z wyrazem twarzy, ktory komunikowal wyraznie, ze wszelkie zaczepki beda witane z zupelnym brakiem entuzjazmu, zapisala ich zamowienie i podala je przez okienko samotnemu kucharzowi na zapleczu. Po chwili dobiegl ich skwierczenie smazacych sie hamburgerow, a z sekundowym opoznieniem rowniez zapach. Jedli w ciszy. Gdy skonczyli, Brown zamowil do kawy kawalek ciasta z kremem cytrynowym, specjalnosci Keys. Wlozyl do ust jeden kes, potem drugi, tym razem gestykulujac widelcem w strone Cowarta. -Zupelnie jak domowe. Powinienes sprobowac. Nie dostaniesz czegos takiego w Pachouli. Przynajmniej na pewno nie takiego dobrego. Reporter w milczeniu potrzasnal glowa. -Do diabla, Cowart, zaloze sie, ze jestes jednym z tych krolikow, co jadaja lunch tylko w barach salatkowych. Utrzymujesz ten swoj sportowy, ascetyczny wyglad, zajadajac caly dzien kielki i zagryzajac salata. Cowart wzruszyl ramionami na potwierdzenie. -Pewnie popijasz tez te gowniana, francuska wode w butelkach. Podczas gdy detektyw mowil, Cowart zaczal obserwowac kelnerke, ktora przeszla kolo nich w strone innego stolika. Miala w reku szpatulke, zaczela nia zdrapywac cos z okna. Przez chwile dal sie slyszec nieprzyjemny odglos drapania po szybie, gdy probowala oczyscic ja z przyklejonej tasmy. W koncu wyprostowala sie, zwijajac pod pacha jakis niewielki plakat. Cowart zdazyl jeszcze zauwazyc zdjecie dziecinnej buzi. Kelnerka miala wlasnie odejsc na zaplecze, gdy z jakiegos niewyjasnionego powodu zawolal ja gestem. Podeszla do stolika. -Pan tez poprobuje tego ciasta? - spytala. -Nie. Chcialem tylko zapytac o ten plakat. - Wskazal niesiony przez nia rulon. -To? - spytala, jednoczesnie podajac mu go. Cowart rozlozyl plakat na stoliku. Na srodku afisza zamieszczono zdjecie czarnej dziewczynki, usmiechnietej, uczesanej w kitki. Pod zdjeciem, wielkimi drukowanymi literami widnial napis: ZAGINIONA. A zaraz za nim krotka informacja, juz mniejszymi literami: "Dawn Perry, lat 12, od 8.12.90 r. nie powrocila do domu. Ostatnio widziana ubrana w niebieskie szorty, biala podkoszulke i tenisowki, niosaca tornister. Ktokolwiek mogacy udzielic jakichkolwiek informacji na jej temat proszony jest o kontakt z detektywem Howardem pod numerem 555-1212". Notatke zamykal krotki napis: NAGRODA. Cowart spojrzal na kelnerke. -Co sie stalo? Kobieta wzruszyla ramionami, jakby chcac powiedziec, ze udzielanie informacji nie nalezy do jej obowiazkow. -Nie wiem. Po prostu mala dziewczynka. Jednego dnia jest, drugiego jej nie ma. -Dlaczego zdejmuje pani to ogloszenie? -Duzo czasu minelo, panie. Cale miesiace. Jak nikt nie znalazl jej dotad, jeden glupi plakat nie zrobi wielkiej roznicy. Zreszta szef mi wczoraj kazal, a mnie sie przypomnialo dopiero teraz. Cowart zauwazyl, ze Brown zaczyna sie uwaznie przygladac plakatowi. Spojrzal w gore. -Policja znalazla cos w tej sprawie? -Ja nic o tym nie wiem. Chcecie cos jeszcze? -Tylko rachunek - odparl Brown. Usmiechnal sie, zlozyl karton i rzucil go na stol. - Wezme to od pani - powiedzial. Kelnerka oddalila sie, by im przyniesc reszte. -Czlowiek zaczyna sie zastanawiac, co? - spytal Brown. - Wchodzisz w odpowiednie nastawienie, a rozne okropnosci wydaja sie po prostu pojawiac na twojej drodze jak grzyby po deszczu, nie sadzisz? - Cowart nie odpowiedzial, wiec detektyw mowil dalej: - Mowie o tym, ze kiedy zaczynasz zadawac sie blisko ze smiercia, nagle rozne dziwne rzeczy po prostu wyskakuja z katow, zupelnie jakby byly najnormalniejszymi sprawami pod sloncem. Tak normalnymi, ze przeszedlbys pewnie obok nich, gdybys tylko tak ciagle nie myslal, jak, kiedy i dlaczego ludzie sie zabijaja. - Cowart skinal potakujaco glowa. Brown nabil na widelec ostatnie okruchy ciasta i rozparl sie wygodnie. - Mowilem ci, ze jedzenie bedzie swieze - stwierdzil. Raptownie pochylil sie do przodu, niwelujac dzielacy ich dystans. - Odbiera ci natychmiast apetyt, co, Cowart? Taki maly zbieg okolicznosci na deser? - Popukal w lezacy na stole karton. - Pewnie to zreszta nic nie znaczy, co? Ot, jeszcze jedna mala dziewczynka, ktora pewnego pieknego dnia po prostu znika. I prawdopodobnie to do niczego nie pasuje, jesli chodzi o czas, o mozliwosci i tak dalej. Ale tak czy inaczej jest to dosyc interesujace, nie uwazasz? Ta dziewczynka znika niezbyt daleko od szosy na Keys. Ciekawy jestem, czy porwano ja spod szkoly. Cowart przerwal mu. -Siedemdziesiat kilometrow od Tarpon Drive. Detektyw przytaknal. -I absolutnie nic, co wskazywaloby na jakikolwiek zwiazek ze sprawami, ktore nas interesuja. -No dobra - powiedzial powoli Brown - wiec dlaczego chciales to zobaczyc, kiedy kelnerka sciagnela plakat? Policjant zgniotl karton w kule, ktora nastepnie wepchnal sobie do kieszeni. Potem wstal, odsuwajac krzeslo i kierujac sie do wyjscia z restauracji. Zatrzymali sie na chodniku na zewnatrz. Cowart popatrzyl w strone sklepu z zabawkami, konczacego ciag handlowy. Dostrzegl siedzacego tam czlowieka w niebieskiej koszuli, z gumowa palka przy boku. Ochrona sklepu, uswiadomil sobie. Zastanawial sie, dlaczego przedtem nie zauwazyl tego czlowieka. Zgadl, ze zatrudniono go juz po porwaniu, jakby obecnosc straznika mogla zapobiec kolejnemu uderzeniu gromu w tym samym miejscu. Pamietal dobrze, ze wtedy, mimo kordonu policji zebranego przed drzwiami, ludzie nadal wchodzili do sklepu i ze wartka struga doroslych i dzieci opuszczala sklep, niosac do samochodow ogromne torby wypchane zabawkami, ignorujac kompletnie brutalnosc, jaka kilka chwil wczesniej miala miejsce na tym samym chodniku. Odwrocil sie do Browna. -To co teraz? Bylismy w Keys i wszystko, co dzieki temu mamy, to jeszcze wiecej pytan. Gdzie teraz chcesz jechac? Moze do Fergusona? Detektyw potrzasnal przeczaco glowa. -Nie, najpierw pojedzmy do Pachouli. -Dlaczego? -No coz, dobrze by bylo wiedziec, ze Sullivan przynajmniej co do jednego powiedzial ci prawde, no nie? Rozdzielili sie zmeczeni tuz po powrocie do Miami, dajac sie pochlonac gestniejacemu zmierzchowi. Goraco dnia zdawalo sie jeszcze wisiec w powietrzu, nadajac ciemnosci namacalna ciezkosc. Cowart odwiozl Browna do Holiday Inn w srodmiesciu, gdzie detektyw zamowil dla siebie pokoj. Hotel znajdowal sie prawie naprzeciwko budynku sadu karnego, mniej wiecej w polowie drogi pomiedzy stadionem Orange Bowl i pierwszymi domami Liberty City, w bezosobowej czesci miasta znaczonej gesto przez szpitale, biurowce, wiezienia, przechodzacej niepostrzezenie w slumsy. Gdy wreszcie znalazl sie sam w pokoju, Brown zdarl z siebie marynarke i zrzucil buty. Nastepnie usiadl na brzegu lozka, wzial z szafki telefon i wykrecil numer. -Slucham, szeryf okregu Dade. Posterunek Poludnie. -Chcialbym rozmawiac z detektywem Howardem. Slyszal, jak rozmowa jest przelaczana i za moment odezwal sie na linii stlumiony, oficjalny meski glos. -Detektyw Howard. O co chodzi? -Tutaj porucznik Brown. Jestem detektywem z okregu Escambia. -Jak sie pan miewa, poruczniku? W czym moge pomoc? - Wojskowa sztywnosc w glosie zostala natychmiast zastapiona zartobliwa zyczliwoscia. -Aaaa - powiedzial Brown, natychmiast uderzajac w te same tony. - Prawdopodobnie to nic innego jak bieganie w kolko. Moze to zabrzmiec troche dziwnie, ale bylbym wdzieczny za pare informacji o Dawn Peny, dziewczynce, ktora zniknela pare miesiecy temu... -Tak, wracajac do domu z centrum sportowego. Chryste, co za cholerna historia... -Co sie konkretnie wtedy stalo? -A ma pan cos w jej sprawie? - zapytal szorstko detektyw. -Nie - odparl Brown. - Zobaczylem po prostu plakat z jej zdjeciem i przypomnialo mi to pewna sprawe, ktora sie kiedys sam zajmowalem. Pomyslalem sobie po prostu, ze sprobuje to sprawdzic. -Cholera - westchnal detektyw. - Szkoda. Przez chwile narobil mi pan nadziei. Wie pan, jak to jest. -To moglby mi pan pare slow o niej powiedziec? -Pewnie. Zreszta nie ma duzo do gadania. Mala dziewczynka, nie majaca zadnych wrogow pod sloncem, idzie pewnego dnia na zajecia z plywania. Szkola sie skonczyla, wiec centrum sportowe organizuje takie rozne zajecia dla dzieciakow. Ostatnio widziana przez kilka kolezanek, jak szla w strone domu. -Czy ktos zauwazyl, co sie stalo? -Nie. Jedna starsza pani, mieszka mniej wiecej w polowie ulicy, zreszta wie pan, to sa wszystko stare domy z tymi wielkimi klimatyzatorami w oknach, ktore robia tyle huku, ze nic nie slychac. Tak czy inaczej, ta starsza pani nie moze sobie pozwolic na czeste wlaczanie klimatyzacji, oszczedza, jak moze, wiec siedzi sobie w swojej kuchni przy zwyklym wentylatorze, kiedy nagle slyszy cienki krzyk i w chwile potem pisk opon odjezdzajacego samochodu. Zanim jednak zdolala wybiec na zewnatrz, samochod byl juz dwie przecznice dalej. Bialy samochod. Amerykanska marka. Wszystko. Zadnego numeru ani opisu. Nic. Tylko na chodniku zostal tornister z mokrym recznikiem i kostiumem. Starsza pani byla calkiem bystra, trzeba jej to przyznac. Zadzwonila zaraz do nas i opowiedziala, co zobaczyla. Ale kiedy samochod patrolowy dotarl tam na miejsce, spisal jej zeznanie i rozeslal list gonczy, cala sprawa byla juz wlasciwie przeszloscia. Wie pan, ile bialych samochodow jest w okolicy Dade? -Duzo. -No wlasnie. Tak czy inaczej zaczelismy dzialac w oparciu o to, co mielismy. Cholera, udalo sie nam przekonac tylko jedna stacje telewizyjna, zeby pokazala tego wieczoru zdjecie tej malej. Moze nie byla dostatecznie ladna, nie wiem... -... Albo nie tego koloru. -No coz, pan to powiedzial. Nie wiem w ogole, jak te skurczybyki decyduja, co powinno byc w wiadomosciach. Po tym, jak rozwiesilismy plakaty i ulotki, pare osob dzwonilo do nas mowiac, ze widzialo ja to tu, to tam, no slowem wszedzie i nigdzie. Sprawdzalismy kazdy telefon, ale to nic nie dalo. Dobrze sprawdzilismy jej rodzine, bo wie pan, juz zaczelismy podejrzewac, ze moze porwal ja ktos, kogo znala, ale ci Perry to porzadni ludzie. On jest urzednikiem w firmie budowlanej DMV, ona wydaje obiady w stolowce szkolnej. Zadnych problemow w domu. Trojka innych dzieci. Wiec co, do diabla, mielismy niby zrobic? Mam na biurku setki innych spraw. Gwalty, pobicia, napady z bronia w reku. Mam nawet pare spraw, ktore moglbym zamknac. Musze madrze gospodarowac czasem, wie pan, jak to jest. Wiec zrobila sie z tego jedna z takich spraw, w ktorej czeka sie praktycznie, az ktos znajdzie cialo, a potem przekazuje sie wszystko do wydzialu zabojstw. Ale moze tak sie nie stanie. Jestesmy tutaj tak strasznie blisko Everglades. Bardzo szybko mozna sie tu kogos pozbyc. Zwykle korzystaja z tego handlarze narkotykow. Wystarczy tylko pojechac jakas stara, nieuczeszczana droga i wyrzucic kogos gdzies w Everglades. A juz bagno zadba o to, zeby robota nie wyszla na jaw. Proste jak dwa i dwa. Ale to samo moze zrobic kazdy, jesli pan rozumie, o czym mowie. -Kazdy. -Kazdy, kto lubi male dziewczynki. I nie chce, zeby komukolwiek opowiedzialy, co im sie przytrafilo. - Detektyw przerwal na chwile. - Tak naprawde, to zawsze sie dziwie, ze nie mamy bez przerwy stu takich spraw. Jezeli uda sie dzieciaka zwabic do samochodu i nikt tego nie widzi, wlasciwie nie ma takiej rzeczy, z ktorej nie daloby sie wykrecic. -Ale nie mieliscie... -Nie, nie bylo juz nic takiego jak to. Sprawdzalem z tymi z Monroe i Broward, ale oni tez nic takiego nie mieli. Sprawdzilem w komputerze przestepcow seksualnych i dostalem pare nazwisk. Nawet wybralismy sie do paru sukinsynow, ale wiekszosc byla albo w pracy, albo nie bylo ich w miescie, kiedy zniknela Dawn. Zreszta wtedy minelo juz kilka ladnych dni... -I? -I nic. Zero. Jedno wielkie gowno. Zadnych dowodow na cokolwiek, oprocz tego, ze nie ma jednej malej dziewczynki. No to niech mi pan powie o swojej sprawie. To, o czym mowilem, przypomina cos panu? Brown zastanawial sie, co powinien odpowiedziec. -Niespecjalnie. U nas to byla biala dziewczynka, ktora wyszla ze szkoly. Stara sprawa. Mielismy nawet podejrzanego, ale sie nam wymknal. A juz bylo blisko. -A to pech. Juz myslalem, ze moze macie cos, co mogloby nam pomoc. Brown podziekowal detektywowi i odwiesil telefon. Klebiace sie w glowie mysli zmusily go do wstania. Podszedl do okna i zapatrzyl sie w noc. Ze swego pokoju mogl widziec dluga wstege szosy wschod-zachod. Przecinala centrum Miami, biegla dalej, przez zageszczony srodek stanu, mijajac podmiejskie osiedla, lotnisko, fabryki i centra handlowe, zostawiajac za soba przyklejone do obrzezy miast dzielnice biedoty, ktore zblizaly sie gdzieniegdzie do bezmiaru rozlewisk, stanowiacych wlasciwe serce stanu. Park Everglades przechodzi w Wielkie Cyprysowe Bagno. Bagna Loxahatchee i Corkscrew, rzeka Withlacoochee i stanowe okregi lesne Ocala, Osceola i Apalachicola. Na Florydzie nigdy sie nie jest daleko od jakiegos mrocznego, niedostepnego, zlowrozbnego miejsca. Przez chwile patrzyl, jak nieprzerwana struga pojazdow przeplywa mu przed oczami, ich swiatla tworza opalizujacy, szklisty strumien lawy. Podniosl na chwile dlon do czola, jakby chcac zatrzec to, co drgalo mu przed oczami, lecz zatrzymal sie w pol ruchu. Staral sie wmowic w siebie, ze to po prostu jeszcze jedna mala, ktora zniknela. Ta akurat zaginela w duzym miescie i posrod innych codziennych okropnosci jej przypadek przeszedl prawie nie zauwazony. W jednej chwili jeszcze byla, a juz w nastepnej jej nie ma, jakby nigdy nie istniala. Jedyny slad pozostanie po niej w pamieci tych paru osob, ktore po niej placza i ktore juz do konca zycia nie otrzasna sie z koszmaru. Potrzasnal glowa, jakby chcac sie przekonac, ze zaczyna popadac w obsesje. Inna mala dziewczynka, Joanie Shriver. Po niej byly inne, na przyklad Dawn Perry. Prawdopodobnie byla jakas wczoraj. Bedzie inna jutro. Znikaja, tak po prostu. Spod szkoly. W drodze z zajec sportowych. Swiatla za jego oknem nieprzerwanie pedzily w noc. Gdy Cowart przybyl na miejsce, w bibliotece "The Miami Journal" byla tylko jedna osoba - mloda kobieta, cicha, niesmiala asystentka. Bardzo trudno bylo sie do niej odezwac, gdyz caly czas odpowiadala ze spuszczona glowa, jakby to, o czym mowila, bylo z jakiegos powodu tematem wstydliwym. Nie odzywajac sie pomogla Cowartowi zagospodarowac sie przy jednym z komputerow, a za chwile zostawila go samego, gdy wstukiwal wlasnie haslo "Dawn Perry". W rogu ekranu pojawil sie napis: "Szukam", a po chwili: "Dwa pliki". Przywolal obydwa. Pierwszy byl krotkim, liczacym tylko cztery akapity dodatkiem policyjnym do regionalnego wydania gazety, publikowanego dla poludniowej czesci stanu. W glownym wydaniu nie bylo nawet drobnej wzmianki o zaginieciu dziewczynki. Tytul dodatku glosil: "Policja zglasza zaginiecie dwunastoletniej dziewczynki". Artykul sucho informowal, ze Dawn Perry nie wrocila do domu po zajeciach na plywalni w centrum sportowym. Drugi plik nosil tytul: "Policja mowi: Brak nowych faktow w sprawie zaginionej dziewczynki". Artykul byl nieco dluzszy niz poprzedni, powtarzal wszystkie od dawna znane szczegoly. Cala nowa informacja zawarta byla w tytule. Cowart kazal komputerowi wydrukowac oba artykuly, co zabralo doslownie chwile. Nie wiedzial, co o tym wszystkim sadzic. Z gazety dowiedzial sie niewiele wiecej niz od kelnerki w restauracji. Wstal. Tanny Brown mial racje, powiedzial sobie. Chyba naprawde zaczynam wariowac. Rozejrzal sie po pokoju. Kilkunastu dziennikarzy pracowalo przy rozmieszczonych w pewnym oddaleniu od siebie stanowiskach komputerowych, koncentrujac sie na poblyskujacych zielono ekranach. Udalo mu sie wslizgnac do biblioteki bez napotkania nikogo, kto akurat dyzurowal dzis wieczorem w redakcji, z czego sie bardzo cieszyl. Nie chcial nikomu tlumaczyc, po co wlasciwie tu przyszedl. Przez chwile obserwowal, jak pracuja inni dziennikarze. Byla to ta pora, kiedy ludziom najbardziej zaczyna sie spieszyc do domu. Dlatego slowa jutrzejszego wydania plynace im spod palcow byly coraz bardziej skrotowe, lapidarne, pisane przynajmniej czesciowo przez zmeczenie. Czul, jak to samo znuzenie zaczyna ogarniac i jego. Spojrzal na dwie trzymane kartki, dwa wydruki dokumentujace znikniecie pewnej dziewczynki, Dawn Peny lat dwanascie. Pewnego upalnego sierpniowego popoludnia wybrala sie na basen. Od tamtej pory nie powrocila do domu. Prawdopodobnie od dobrych paru miesiecy nie zyje. Stara sprawa. Odszedl o krok, kiedy niespodziewanie pomyslal jeszcze o czyms. Strzal w ciemno. Podszedl do komputera i wystukal: "Robert Earl Ferguson". Komputer zabrzeczal i za chwile wyswietlil napis: "Dwadziescia cztery pliki". Cowart usiadl i wpisal: "Spis". Raz jeszcze na ekranie pojawila sie cala lista. Kazdy plik byl datowany. Byla tez podana jego orientacyjna dlugosc. Cowart szybko przejrzal tytuly artykulow, poznajac kazdy z nich. Rzucil okiem na pierwszy artykul i na kolejne dalsze materialy, uzupelnienia, na reportaze pisane juz po uwolnieniu Fergusona i wreszcie te ostatnie, powstale po egzekucji Sullivana. Raz jeszcze szybko przejrzal liste, tym razem jednak zwrocil uwage na plik z sierpnia ubieglego roku. Spojrzal na date i zdal sobie sprawe, ze bylo to wtedy, gdy zabral corke na wakacje do Disney World. Byl to ten miesiac, w ktorym wypuszczono Fergusona na wolnosc, jeszcze przed umorzeniem jego sprawy w sadzie. Bylo to rowniez na cztery dni przed data znikniecia Dawn Perry z tego swiata. Komputer podal mu dlugosc zapisu. Krotki. Wywolal go na ekran. Zapis pochodzil z dzialu wiadomosci religijnych gazety. Byl to cotygodniowy wykaz kazan i mowcow, majacych zabrac glos w kosciolach okregu Dade w nadchodzacym tygodniu. Mniej wiecej posrodku listy widnial napis: "Spotkanie z czlowiekiem, ktory przezyl cele smierci". Cowart przeczytal: ...Robert Earl Ferguson, niedawno uwolniony byly wiezien celi smierci, oskarzony nieslusznie o popelnienie morderstwa w okregu Escambia, podzieli sie swymi doswiadczeniami oraz opowie, jak wiara i modlitwa pomogly mu przetrwac nierowna walke z wymiarem sprawiedliwosci. Spotkanie w niedziele w Kosciele Baptystow Nowej Nadziei. Kosciol znajdowal sie w Perrine. Rozdzial szesnasty POLICJANTKA Detektyw Andrea Shaeffer powitala wschodzacy dzien siedzac przy biurku. Probowala spac, ale sen najpierw nie nadchodzil, potem zas nie przyniosl odpoczynku. Wstajac w gestych ciemnosciach wczesnego poranka, oddalila od siebie koszmarna, senna wizje podcietych gardel i krwi, ubrala sie i pojechala do Wydzialu Zabojstw Departamentu Szeryfa Okregu Monroe, na posterunek w Key Largo. Z okna biura na drugim pietrze, gdzie siedziala, widac bylo rozowawa smuge swiatla wykwitajaca z miekkich obrzezy nocy. Wyobrazila sobie powolna dezintegracje ciemnosci nad oceanem, gdzie blyszczace ostrze poranka zdawalo sie rzezbic szalejace fale w najdziwniejsze ksztalty, by wreszcie jednym poteznym cieciem ostatecznie przerwac zaslone oddzielajaca dzien od nocy.Przez chwile zapragnela znalezc sie na lodce rybackiej ojczyma, zakladac prawie po omacku przynete, stojac dla rownowagi na szeroko rozstawionych nogach, z rekami sliskimi od ryb, szybko skrecajac wzmocnienia z trudno poddajacego sie drutu i wiazac wezly na zylce. Dzisiaj bylby dobry polow. Wysoko nad woda wisialy chmury bedace odlegla zapowiedzia burzy, upal zas wzbijalby miejscami grozne waskie zawirowania wody, wygladajace na tle nieba jeszcze bardziej zlowrozbnie i obco. Ale dzieki temu ryby wyplynelyby pod sama powierzchnie wody, czujac nadciagajacy sztorm, wiedzac, ze czeka je zer. Tanczyc na grzbietach coraz bardziej rozkolysanych fal i ani na chwile nie pozwalac ustac w ruchu przynetom. Szybka przyneta dla albakorow, tunczykow, a juz szczegolnie zebaczy. Cos, co uderza i przecina fale, zlobiac bruzdy w wysokich grzbietach, stanowiac nieodparta pokuse dla duzych ryb szukajacych pozywienia. To wlasnie zawsze najbardziej odpowiadalo mi w lowieniu ryb, pomyslala. Nie walka z napinajaca sie zylka i uciekajacym haczykiem, bez wzgledu na to, jak bylaby spektakularna, ani ostatnie chwile dzikiej paniki przy burcie, ani pochwalne klepniecia po plecach czy celebracja polowu, sowicie zakrapiana piwem. Najbardziej lubilam zawsze samo polowanie. Oczy patrzyly nieruchomo przez okno, umysl zas podsuwal to, co juz wiedziala, i to, czego musiala sie jeszcze dowiedziec. Kiedy swiatlo dnia wreszcie zwyciezylo w swej codziennej walce, odwrocila sie od okna, wracajac do porozrzucanych na biurku kartek. Rzucila okiem na krotki raport, ktory przygotowala po przesluchaniu sasiadow z Tarpon Drive. Nikt nie widzial i nie slyszal nic godnego uwagi. Nastepnie podniosla sprawozdanie bieglego z zakladu medycyny sadowej. Bezposrednia przyczyna zgonu w obu przypadkach byla taka sama: nagle przeciecie prawej tetnicy szyjnej, prowadzace do smierci przez wykrwawienie. Byl leworeczny, pomyslala. Stal za nimi i przeciagal nozem po gardlach. Skora wokol rany byla tylko nieznacznie uszkodzona. Ostrze gladkie, byc moze noz mysliwski z hartowanej stali. Cos naprawde ostrego. Zadna z ofiar nie wykazywala sladow znaczacych obrazen post mortem. Zabil ich i sobie poszedl. Obrazenia pre mortem to miedzy innymi since wokol nadgarstkow, co bylo do przewidzenia. Zabojca zwiazal ich w bestialski sposob, sznur wcinal sie w skore. Pasek tasmy izolacyjnej posluzyl za knebel. Mezczyzna mial otarta skore na czole, uszkodzona warge i kilka peknietych zeber. Kostki jego prawej dloni rowniez wykazywaly slady otarcia ze sladami zdrapanej farby, a na podlodze w kuchni widnialy bruzdy wyzlobione przez nogi od krzesla. Przynajmniej bronil sie, nawet jezeli to trwalo tylko chwile. Musial byc drugi, bo zapieral sie rekami o krzeslo, wyrywal sie, probujac sie oswobodzic do momentu, az zostal obezwladniony uderzeniem w glowe i klatke piersiowa. Nie bylo oznak napastowania seksualnego kobiety, mimo ze znaleziono ja naga. Upokorzenie. Shaeffer przypomniala sobie nocna koszule kobiety, zlozona schludnie w kacie kuchni. Zlozono ja bardzo starannie. Tylko kto? Ofiara czy morderca? Wyskrobiny spod paznokci nic nie wniosly. Podczas sekcji na ich cialach szukano dodatkowych dowodow obecnosci mordercy; bez skutku. Shaeffer rzucila kartki na blat biurka. Nic z tego nie wynika, pomyslala. Przynajmniej nic oczywistego. Wziela do reki wstepny raport z miejsca zbrodni, zwracajac szczegolna uwage na specyficzny jezyk dokumentu. Smierc zredukowana do najbardziej suchych, beznamietnych zwrotow. Wszystko zmierzone, zwazone, sfotografowane i poddane ocenie. Sznur, ktorym zwiazana byla para staruszkow, byl zwykla linka gospodarcza, dostepna w kazdym sklepie gospodarstwa domowego. Dwa kawalki, jeden dlugosci stu dwoch metrow, drugi dziewiecdziesieciu osmiu, zostaly odciete od zwoju, znalezionego przy drzwiach kuchennych. Zabojca zrobil wyblinke, zakladajac ja potrojnie na nadgarstki ofiar, zakanczajac zwyklym wezlem plaskim, ktory to wszystko razem utrzymal. Zwykle, nie wyrozniajace sie niczym wezly, napredce zawiazane i niezbyt mocne. Na tyle, by wytrzymac sam moment morderstwa, gdyby jednak ofiary mialy wiecej czasu, moglyby sznur swobodnie rozluznic. To dla niej istotna informacja: nie byl to nikt z miejscowych. Ludzie z Keys dobrze znali sie na wezlach; zawiazaliby raczej cos bardziej trwalego, zeglarskiego. Kiwnela glowa. Srodek nocy. Wlamal sie. Obezwladnil ich, zwiazal, zakneblowal. Mysleli, ze zostana okradzeni i brak oporu uratuje im zycie. Ale sie przeliczyli. On ich po prostu zabil. Maksymalny terror. Szybko. Sprawnie. Bez zbednej straty czasu. Cichy noz. Zadnego wystrzalu, ktory moglby obudzic wscibskich sasiadow. Zadnej kradziezy. Gwaltu. Zadnego trzaskania drzwiami, ucieczki w panice. Morderca, ktory pojawia sie, zabija i znika, zatrzymujac sie tylko, by otworzyc Biblie lezaca na stole, nie widziany, nie slyszany przez nikogo oprocz swych ofiar. Pomyslala, ze wszyscy mordercy pozostawiaja jakas wiadomosc, jakis przekaz. Cialo sprzedawcy narkotykow, znalezione rozkladajace sie w gestwinie zarosli mangrowych, z jedna kula w potylicy, zlotym zegarkiem i bransoleta wciaz zwisajacymi z nadgarstkow, przekazuje jedno. Mloda kobieta, ktora sadzi, ze ten jeden raz nic sie przeciez nie stanie, jesli zlapie okazje do domu z baru, gdzie jest kelnerka, i zostaje odnaleziona trzy stany dalej, naga, zgwalcona i martwa, komunikuje cos innego. Stary mezczyzna z przyczepy, ktory w koncu ma dosyc patrzenia, jak jego zona powoli kona na raka, wiec zabija ja i siebie, tulac w chwili smierci album ze zdjeciami slubnymi, mowi jeszcze co innego. Spojrzala raz jeszcze na fotografie z miejsca zbrodni. Blyszczace zdjecia przywolaly wspomnienie oslabiajacego upalu i okropnego smrodu rozkladajacych sie cial, wypelniajacego pomieszczenie. Zawsze pogarszalo to sprawe, kiedy natura miala czas popastwic sie nad miejscem zbrodni; jakikolwiek slad godnosci, pozostaly ofiarom w chwili smierci, rozplywal sie szybko w nieludzkim goracu. Prowadzenie dochodzenia stawalo sie w tym klimacie z minuty na minute trudniejsze. Jak ja uczono, kazda chwila uplywajaca od momentu przestepstwa zmniejszala szanse skutecznego zakonczenia sprawy. Stare, zadawnione sprawy, ktore udaje sie rozwiazac, trafiaja na pierwsze strony gazet, ale na kazda taka sprawe, konczaca sie oskarzeniem, przypada mniej wiecej sto, ktore zmierzaja donikad, bazujac wylacznie na hipotezach i poszlakach. Dwoje starych ludzi, z ktorych jedno wydalo na swiat, drugie zas pomoglo wypaczyc seryjnego morderce, sa teraz sami zamordowani. Jak nazwac takie przestepstwo? Zemsta. Moze wyrok sprawiedliwosci. Niewykluczone, ze ich perwersyjna kombinacja. Nadal przegladala raporty z miejsca zbrodni. Znaleziono dwa czesciowe slady stop, odcisniete krwia na linoleum podlogi. Wzor na podeszwie zostal zidentyfikowany jako pochodzacy z pary wysokich butow do koszykowki firmy Reebok, w rozmiarze pomiedzy dziewiec a jedenascie. Podeszwy pochodzily z modelu wypuszczonego na rynek przez firme w ciagu ostatnich szesciu miesiecy. Zostaly rowniez odkryte pojedyncze nitki tkaniny, przyklejone do krwawej plamy na klatce piersiowej mezczyzny. Zostaly zidentyfikowane jako mieszanka bawelny i poliestru, czesto stosowana do wyrobu dresow sportowych. Przestepca wszedl do domu przez kuchenne, tylne drzwi. Stare, sprochniale drewno ustapilo od razu pod naporem srubokretu czy dluta. Potrzasnela glowa. Bylo to takie czeste w Keys. Slonce, wiatr i sol niszczyly framugi domow, o czym wiedzial kazdy najmarniejszy zlodziej, odwiedzajacy teren pomiedzy Miami i Keys. Ale tego przestepstwa nie popelnil najmarniejszy zlodziej. Zlapala dlugopis i zrobila dla siebie kilka notatek: Material, sklepy z narzedziami, sprawdzic, czy ktos ostatnio nie kupowal noza, liny i srubokretu albo niewielkiego lomu. Raz jeszcze porozmawiac z sasiadami, sprawdzic, czy ktos nie widzial jakiegos obcego samochodu. Sprawdzic miejscowe hotele. Ciekawe, czy przyniosl Biblie ze soba? Sprawdzic ksiegarnie. Nie wiazala jednak zbyt duzych nadziei z zadnym z tych posuniec. Pisala dalej: Sprawdzic w laboratorium policyjnym probki skory z miejsca przeciecia gardel. Moze badaniem spektrograficznym uda sie wykryc jakies metalowe opilki, ktore moglyby jej powiedziec cos wiecej o narzedziu zbrodni. To bylo wazne. Porzadkowala swoje mysli z wojskowa precyzja: jezeli morderca nie zostawi na miejscu zbrodni nic, co stanowiloby ewidentny material dowodowy, jakiejs czesci siebie: nasienia, odciskow palcow czy wlosow, wtedy, aby umiejscowic go w tamtym pomieszczeniu, trzeba znalezc cos, co swiadczyloby o jego tam pobycie - narzedzie zbrodni, slady krwi na ubraniu czy butach, jakis przedmiot wziety z miejsca przestepstwa. Po prostu cos. Shaeffer tarla przez chwile oczy reka, pozwalajac, by jej mysli zaczely krazyc wokol Cowarta. Co on ukrywa? - spytala sama siebie. Fragment przestepstwa, ktory z jakichs powodow jest dla niego wazny. Ale jaki? Wyrysowala w glowie portret pamieciowy reportera, nie zapominajac o wyrazie twarzy, o tonie glosu. Nie wiedziala zbyt duzo o dziennikarzach, ale z pewnoscia generalnie chcieli sprawiac wrazenie, ze wiedza wiecej, niz faktycznie wiedzieli, pragnac stworzyc zludzenie dzielenia sie informacjami, a nie wyciagania ich od rozmowcy. Cowart zupelnie nie pasowal do tego stereotypu. Po wstepnej konfrontacji na miejscu zbrodni nie zadal juz ani jednego pytania na temat morderstw na Tarpon Drive. Natomiast robil co tylko w jego mocy, by uniknac wszelkich pytan z jej strony. Co nam to mowi? Ze on juz zna odpowiedzi. Ale dlaczego ukrywalby je przed nia? By kogos chronic. Blaira Sullivana? Niemozliwe. Musi chronic siebie. Ale to tez nie wydawalo sie dostatecznie przekonujace. Rysowala odruchowo na lezacej przed nia kartce, zapelniajac kolejne kolka ich mniejszymi, gestniejacymi odpowiednikami, ktore sciemnialy sie coraz bardziej, w miare jak wypelniala je dokladnie atramentem. Przypomniala sobie slowa wykladowcy z akademii policyjnej: Czterech na pieciu mordercow zna swoje ofiary. W porzadku, powiedziala sobie. Blair Sullivan mowi Cowartowi, ze to on zaaranzowal te morderstwa. Jak moglby to zrobic, bedac w celi smierci? Poczula ciezar na sercu. Wiezienia sa odrebnymi, nie zbadanymi swiatami. Wszystko mozna tam dostac, jezeli jest sie gotowym zaplacic odpowiednia cene, nawet smierc jest na sprzedaz. Kazdy wiezien zna zasady wewnetrznych przetargow i wymiany. Ale dla kogos z zewnatrz przenikniecie tych mechanizmow moze okazac sie niezwykle trudne, czasem wrecz niemozliwe. Naciski codziennego zycia, na ktorych zwykle bazuja policjanci - lek przed spolecznymi czy prawnymi sankcjami, przed pociagnieciem do odpowiedzialnosci - w murach wiezienia po prostu nie istnieja. Wyobrazila sobie swoj nastepny krok z nie ukrywanym niesmakiem - przesluchanie wszystkich osob, ktore w wiezieniu mialy kontakt z Sullivanem. Jeden z nich powinien byc kanalem laczacym Sullivana ze swiatem zewnetrznym. Ale czym on mogl zaplacic? Nie mial przeciez pieniedzy. Czy moze mial? Nie posiadal tez posluchu. Byl samotnikiem, ktory poszedl na krzeslo. Czy aby na pewno? Jak splaca swoj dlug? Dlaczego mowi o tym Matthew Cowartowi? Nagla mysl przemknela jej przez glowe, elektryzujac ja: Byc moze, juz wczesniej zaplacil. Wziela gleboki oddech. Blair Sullivan zleca komus dokonanie morderstwa, my zas automatycznie przyjmujemy, ze zaplata nalezy sie po wywiazaniu sie z kontraktu. Jest to zupelnie naturalne. Ale gdyby to odwrocic? Shaeffer nagle rozgrzala sie, czujac, jak w jej wyobrazni lacza sie nagle tysiace stykow. Przypomniala sobie eksplozje podniecenia, gdy dostrzegla nagle w mroku szeroki, ciemny ksztalt zebacza, wynurzajacego sie na grzbiecie czarnozielonej fali, by przypuscic szturm na przynete. Jeden moment, pelen elektryzujacej radosci i uniesienia, zanim zaczela sie faktyczna walka. Najlepszy moment. Podniosla sluchawke i wykrecila numer. Telefon zadzwonil trzykrotnie, zanim na linii dal sie slyszec przeciagly jek. -Tak? -Mike? Tu Andy. -Chryste. Czy ty w ogole nie sypiasz? -Przepraszam. Nie w tej chwili. -Poczekaj sekunde, dobrze? Czekala, slyszac stlumione tlumaczenia, przekazywane zonie. Uchwycila slowa: "To jej pierwsza powazna sprawa...", zanim rozmowa zostala zagluszona szumem lejacej sie wody. Potem cisza, a wreszcie rozbawiony glos jej partnera. -Wiesz przeciez, cholera, ze ja jestem detektywem, a ty zoltodziobem. Mowie ci spac, wiec trzeba spac. -Naprawde przepraszam - powtorzyla. -Ha - odparl. - Za grosz skruchy. Dobra, gadaj, co cie gryzie? -Matthew Cowart. - Kiedy wypowiadala jego imie, zdecydowala sie: Nie wykladaj od razu wszystkich swoich kart. -Pan dziennikarz. Nie powiem Wam wszystkiego? -Ten sam - zasmiala sie. -Kurza twarz, ten skurwysyn tez mnie niezle parzy. Latwo jej bylo wyobrazic sobie, jak jej partner siedzi na brzegu lozka, jego zona zas lezy z poduszka na glowie, by wytlumic odglosy toczacej sie w najlepsze rozmowy. Inaczej niz w wielu zespolach detektywistycznych, jej uklad z Michaelem Weissem byl wylacznie profesjonalny. Pracowali zreszta ze soba dosc krotko - na tyle dlugo, by od czasu do czasu smiac sie razem, nie na tyle jednak, by dbac o to, z czego. Byl postawnym mezczyzna, pozbawionym wyobrazni i wyjatkowo porywczym. Dobrym do pokazywania zdjec podejrzanych swiadkom i przekopywania sie przez raporty towarzystw ubezpieczeniowych. Jego dziesiecioletnie doswiadczenie w porownaniu z jej kilkumiesiecznym nie bylo czyms, nad czym chcialaby sie zatrzymywac. Zostawienie go za soba nie przyszlo jej trudno. -Mnie tez. -Wiec co chcesz zrobic? -Mysle, ze powinnam sie nim troche dokladniej zajac... Po prostu pojawiac sie bez zapowiedzi. W redakcji. U niego w mieszkaniu. Kiedy idzie biegac. Kiedy sie kapie. Kiedy tylko mi sie uda go dopasc. Weiss rozesmial sie. - I co? -Dac w ten sposob do zrozumienia, ze bedziemy mu deptac po pietach, az wydusimy z niego to, co ma do powiedzenia. Na przyklad, kto zabil tych ludzi. -Brzmi calkiem sensownie. -Ale ktos musi zaczac dzialac w wiezieniu. Sprawdzic, czy ktos stamtad czegos ciekawego nie wie. Na przyklad ten sierzant. I pewnie dobrze by bylo, zeby ktos przekopal sie przez rzeczy Sullivana. Moze zostawil tam cos, co by sie nam przydalo. -Andy, czy ta rozmowa nie mogla poczekac do jakiejs osmej rano? - Zmeczenie w glosie Weissa mieszalo sie z rozbawieniem. - Naprawde chcesz mi powiedziec, ze nie chce ci sie o tej porze spac? -Przepraszam, Mike. Na razie nie. -Nie znosze, kiedy przypominasz mi samego siebie. Pamietam moja pierwsza powazna sprawe. Tez az mnie rzucalo. Nie moglem sie doczekac, zeby sie do tego zabrac. Zaufaj mi, to wszystko nigdzie nie ucieknie. -Mike... -No juz dobrze. Wiec wolisz wziac na zab dziennikarza, niz przesluchiwac wiezniow i straznikow, tak? -Aha. -Widzisz - zasmial sie Weiss. - Wlasnie taka przenikliwosc daleko cie zaprowadzi w tym zawodzie. Dobra. Ty jedz uprzykrzac zycie Cowartowi, a ja wracam do Starke. Ale chce byc z toba w kontakcie. Codziennie. Moze nawet dwa razy dziennie. Zrozumiano? -Oczywiscie. - Nie wiedziala jeszcze, czy podda sie tym rygorom. Odlozyla sluchawke i zaczela porzadkowac biurko, odkladajac dokumenty do kartoteki, ukladajac porzadnie raporty, wpinajac wlasne notatki i obserwacje do segregatorow, ustawiajac dlugopisy w przeznaczonych do tego kubkach. Kiedy mogla juz spojrzec z zadowoleniem na zaprowadzony w jej miejscu pracy porzadek, pozwolila sobie wybiec na krotka chwile w przyszlosc. Nalezy do mnie, pomyslala. Jechala z powrotem w strone Miami w palacych promieniach poludniowego slonca, nucac stare przeboje Jimmiego Buffeta o zyciu na Keys i marzac podczas szybkiej jazdy. Niedawno dopiero zaczela prace w wydziale zabojstw, po dziewieciu miesiacach spedzonych w wozie patrolowym i trzech przy wlamaniach. Szansa na te prace pojawila sie wraz z wygraniem procesu o rowne prawa i mozliwosci, wytoczonego w imieniu wszystkich kobiet i mniejszosci narodowych zatrudnionych w wydziale. Pozerala ja ambicja, tryskala energia i przeswiadczeniem, ze swoj brak doswiadczenia nadrobi ciezka praca. To zreszta zawsze byl jej sposob na rozwiazywanie wszystkich, najtrudniejszych nawet problemow, od czasow samotnego dziecinstwa, spedzonego na Gornym Keys. Jej ojciec byl detektywem w policji chicagowskiej, zabitym podczas pelnienia sluzby. Czesto zastanawiala sie na stwierdzeniem "Pelnienie sluzby", myslac, jak strasznie bylo ono naduzywane. Nadawalo range sprawy wagi panstwowej wydarzeniu, ktore bylo zwyklym przypadkiem i nieszczesliwym zrzadzeniem losu. Wywolywalo zludne wrazenie, jakby poprzez jego smierc osiagniete zostalo cos niezmiernie waznego. Co bylo szczytem nieprawdy. Jej ojciec zajmowal sie oszustwami, majac zwykle do czynienia z tanimi naciagaczami i ich wspolnikami. Staral sie ukrocic plynaca nieprzerwanym strumieniem fale emigrantow i przedwczesnych emerytow, goniacych za szybkim zarobkiem, inwestujacych swe niewielkie dochody w coraz to nowe podejrzane interesy. Zrobili kiedys oblawe na jedna z takich Mekk latwych pieniedzy. Dwadziescia osob siedzacych przy telefonach, poszukujacych naiwnych, ktorzy chcieliby zainwestowac w kolejny zloty interes. Ani sam pomysl, ani oblawa nie byly niczym nadzwyczajnym, po prostu dzien jak co dzien dla przestepcow i dla policji. Nie przewidziano jednak, ze jeden z facetow przy telefonach okaze sie w goracej wodzie kapanym dzieciakiem, majacym przy sobie bron. Zawsze dotad mu sie udawalo, wiec nie dowiedzial sie jeszcze, ze dobry system sprawiedliwosci pusci go wolno, ze zwyczajowym upomnieniem. Strzelil tylko raz. Kula przeszla przez prowizoryczna scianke dzialowa, za ktora jej ojciec spisywal fikcyjne nazwiska aresztowanych. Po paru minutach juz nie zyl. Bez sensu, pomyslala, po prostu bez sensu. Zginal z olowkiem w reku. Miala wtedy dziesiec lat, a we wspomnieniach widziala szorstkiego mezczyzne, ktory musztrowal ja na okraglo. Gdy byla mlodsza, traktowal ja jak chlopca, kiedy zas troche podrosla, zabieral ja na mecze baseballowe druzyny White Sox na stadion Comiskey. Nauczyl ja dobrze rzucac, lapac pilke i cenic tezyzne fizyczna. Ich zycie bylo niesamowicie zwyczajne. Mieszkali w nie wyrozniajacym sie niczym ceglanym domu. Chodzila do okolicznych szkol parafialnych, podobnie jak jej starsi bracia. Rewolwer o krotkiej lufie, ktory ojciec zawsze nosil do pracy, zdawal sie znikac w zestawieniu z uwielbianymi przez niego krzykliwymi krawatami i marynarkami. Zatrzymala tylko jedno zdjecie, na ktorym byli razem, zrobione przed domem tuz po burzy snieznej. Stali na nim, obejmujac ramionami ulepionego wspolnie balwana, jak najdrozszego przyjaciela. Byl wczesny kwiecien, caly Srodkowy Zachod niecierpliwie wygladal juz wiosny, otrzymujac w zamian ostatni, mrozacy podmuch zimna. Balwan ubrany byl w czapke do baseballa, mial oczy z kamykow i rece z ulamanych galezi. Zawiazali mu jeszcze szalik i wyrysowali glupkowaty, rozbrajajacy usmiech. Byl naprawde wspanialym balwanem, prawie jak zywy. Stopnial, oczywiscie. Nadeszla nagla zmiana pogody i w ciagu tygodnia nie bylo po nim sladu. Do Keys przyjechali w rok po smierci ojca. Punktem docelowym bylo tak naprawde Miami; mieli tam rodzine. Jednak wyladowali w koncu na poludniu, gdzie ich matka dostala prace jako kierowniczka restauracji polozonej tuz przy przystani dla lodzi rybackich. Stamtad wlasnie wzial sie ojczym. Calkiem go nawet lubila, pomyslala. Odlegly, a jednak sklonny nauczyc ja tego, co sam wiedzial o wielkim lowieniu. Kiedy myslala o nim, widziala od razu gleboki czerwonobrazowy odcien, na jaki opalone byly jego ramiona, usiane bialymi, odbarwionymi plamkami zmian przedrakowych. Zawsze miala ochote ich dotknac, ale nigdy tego nie zrobila. Nadal wyprowadzal co rano swa lodz z portu Whale Harbor, wynajmujac siebie i ja amatorom mocnych wrazen rybackich. Swa sportowa lodz rybacka nazwal "Ostatnia szansa". Turysci mysleli, ze odnosi sie to do zlowienia taaakiej ryby, on zas mial raczej na mysli wlasna, mikra egzystencje szypra. Chociaz matka jej tego nigdy nie powiedziala, domyslala sie, ze byla dzieckiem z przypadku. Urodzila sie, gdy jej rodzice zaczynali wlasnie wchodzic w wiek sredni, od braci oddzielala ja ponad dziesiecioletnia roznica wieku. Obaj opuscili Keys tak szybko, jak tylko pozwolil im na to wiek i wyksztalcenie, jeden, by otworzyc kancelarie prawna w Atlancie, drugi, by prowadzic odnoszaca umiarkowane sukcesy firme eksportowo-importowa w Miami. Dowcip rodzinny glosil, ze byl on jedynym legalnym importerem towarow w miescie i przez to najubozszym. Przez jakis czas myslala, ze pojdzie w slady najpierw jednego brata, pozniej drugiego. W koncu studiowala na Uniwersytecie Stanowym na Florydzie, gdzie udawalo jej sie utrzymywac z roku na rok na tyle wysoka srednia, by bez klopotu moc pozniej zaczac studia doktoranckie. Ze wstapi do policji, zdecydowala po tym, jak zostala zgwalcona. Wspomnienie zdawalo sie piec oddalonym bolem. Byl koniec semestru w Gainesville, prawie lato, gorace i wilgotne. Nie miala zamiaru isc na tamta impreze w klubie zaprzyjaznionego towarzystwa studenckiego, ale niezwykle ciezki egzamin z psychologii zupelnie pozbawil ja woli i energii, gdy wiec kolezanki z pokoju zaczely ja namawiac, by z nimi poszla, nie opierala sie dlugo. Pamietala ogluszajacy halas, wdzierajacy sie wszedzie. Krzykliwe glosy, muzyka, zbyt wiele osob wcisnietych w zbyt ciasne pomieszczenie. Stary, drewniany budynek trzasl sie w posadach. Szybko wypila kolejne piwo, szukajac ucieczki przed upalem. Zarysy swiata rozmazaly sie nieco, impreza stala sie nagle calkiem do przyjecia. Dobrze po polnocy, nie mogac odnalezc w scisku swoich towarzyszek, wyszla sama, odrzucajac niezliczone propozycje narzucajacego sie towarzystwa podchmielonych studentow. Wypila na tyle duzo, by czuc plynna jednosc z noca, idac niepewnym krokiem pod gwiazdami. Wiedziala, w ktorym kierunku ma isc, nie byla jednak w stanie zrobic tego szybko. Latwy cel, pomyslala gorzko. Nie zauwazyla dwoch mezczyzn idacych z tylu pod oslona cienia do momentu, az byli tuz za nia. Zarzucili jej kurtke na glowe i ogluszyli szybkimi razami piesci. Nie miala nawet czasu, zeby krzyknac, starac sie oswobodzic, uciec. To byl najbardziej nienawistny fragment calego wspomnienia. Spokojnie moglam im uciec. Poczula, jak napinaja sie jej miesnie lydek. Okregowa mistrzyni juniorow w biegach sredniodystansowych. Filar uniwersyteckiej zenskiej druzyny lekkoatletycznej. Gdybym tylko zdolala sie wyrwac, chocby na ulamek sekundy, nigdy by mnie nie dogonili. Nie mieliby szans. Pamietala miazdzacy ciezar dwoch meskich cial, wgniatajacy ja w ziemie. Bol najpierw byl obezwladniajacy, potem jakby zaczal powoli odplywac. Bala sie, ze sie udusi lub zostanie zgnieciona. Szamotala sie do chwili, gdy jeden z nich wymierzyl jej cios piescia w brode, pograzajac ja w oszolomieniu przekraczajacym skutki najmocniejszego alkoholu. Zemdlala, odczuwajac prawie wdziecznosc za chwilowe uwolnienie od bolu i okropnosci tego, co sie dzialo. Jechala coraz predzej w strone Miami, nabierajac predkosci wraz z odzywajacymi wspomnieniami. Nic sie przeciez nie stalo, myslala. Obudzila sie w szpitalu, zgwalcona. Klucie, dotykanie, ponowne wdzieranie sie w nia. Zlozyc zeznanie przed policja uniwersytecka. Potem jeszcze detektyw z miasta. Czy moglaby pani opisac napastnikow? Bylo ciemno. Przytrzymali mnie. Ale jak wygladali? Byli silni. Jeden zarzucil mi kurtke na glowe. Czy byli biali? Czarni? Latynosi? Niscy? Wysocy? Postawni? Chudzi? Byli na mnie. Czy cos mowili? Nie, tylko robili to. Zadzwonila do domu. Uslyszala spazmatyczny, bezsensowny placz matki i wscieklosc bijaca z glosu ojczyma, zupelnie jakby byl zly na nia za to, co sie stalo. Wreszcie wybrala sie do poradni, zajmujacej sie doradztwem dla ofiar gwaltu. Kobieta sluchala i kiwala glowa. Shaeffer spojrzala na nia i zdala sobie sprawe, ze wspolczucie bylo takim samym elementem jej pracy jak cukierkowe usmiechy i sztuczna spontanicznosc u pracownikow Disney World. Wybiegla stamtad, wrocila do domu i czekala, az cos sie wydarzy. Nic sie nie stalo. Zadnych podejrzanych, zadnych aresztowan. Po prostu jeszcze jedna niespokojna noc, kiedy cos poszlo nie tak w miasteczku studenckim. Reperkusje po imprezie. Zapomniec i zyc dalej, jakby nigdy nic. Jej since powoli goily sie i znikaly. Dotknela malego szwu, bielejacego w kaciku oka. To pozostalo. W jej rodzinie nie mowilo sie w ogole o tym, co sie stalo. Wrocila do Keys i zauwazyla, ze nic sie nie zmienilo. Nadal mieszkali w dwupietrowym domu z piaskowca, z widokiem na ocean i wentylatorami w kazdym pokoju, ktore mieszaly lepkie powietrze, nie ochladzajac go. Matka nadal jezdzila do restauracji, by dopilnowac pieczenia unikatowej jakosci cytrynowego ciasta, z ktorego slynelo Keys, a takze smazenia owocow morza. Wszystko musialo byc gotowe na przybycie turystow i miejscowych rybakow, ocierajacych sie o siebie ramionami przy barze. Rutyna, stopniowo oddzielana od wlasciwego nurtu zycia przez uplywajacy czas, trwala niezmiennie. Andrea wrocila do pracy na lodzi ojczyma, jakby nic sie w niej nie zmienilo. Przypomniala sobie, jak spogladala czesto na niego, stojacego niewzruszenie na mostku, gorujacego nad falami, patrzacego spoza ciemnych okularow w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak podwodnego zycia. Ona uwijala sie w kokpicie, podajac gosciom piwa, smiejac sie z ich dowcipow w nie najlepszym guscie, zakladajac przynete na haczyki i czekajac, az cos sie zacznie dziac. Poprawila okulary, chroniace ja przed oslepiajacym blaskiem szosy. Ale ja sie zmienilam, pomyslala. Zaczela komponowac dlugie listy do matki, przelewajac w nie caly bol, cale okropienstwo tego, co sie stalo. Pisala na liliowej perfumowanej papeterii, kupionej w sklepie obok, zostawiajac na cienkich, delikatnych kartkach plamy lez i slow. Po jakims czasie nie pisala juz o tym, jak bardzo czula sie zbrukana, o ziejacej jamie, jaka wyszarpneli dwaj mezczyzni bez twarzy w samym srodku jej jestestwa. Zamiast tego pojawiac sie zaczely relacje o pogodzie, o swiecie, o tym, co chciala jeszcze zrobic, i co juz zrobila. W dniu, w ktorym wybrala sie na egzamin wstepny do akademii policyjnej, napisala: "Nie potrafie przywrocic zycia tacie"... Ale pozwalajac temu niememu glosowi z jej wnetrza splynac na papier, poczula sie lepiej. Oczywiscie, nigdy nie wyslala zadnego z tych listow ani nie pokazala ich nikomu. Trzymala je wszystkie w imitujacej skore teczce, kupionej na wystawie rzemiosla gdzies na przedmiesciach Miami. Ostatnio zaczela umieszczac w swoich listach streszczenia spraw, nad ktorymi aktualnie pracowala, ujmujac w slowa wszelkie wlasne podejrzenia i domysly, dbajac, by te niebezpieczne dywagacje nie przeniknely do oficjalnych raportow i notatek sluzbowych. Zastanawiala sie czasem, czy gdyby jej matka faktycznie kiedys przeczytala te kartki, tak ostentacyjnie do niej zaadresowane, bardziej zaszokowaloby ja to, co spotkalo jej corke, czy tez to, co niemalze na oczach jej corki spotykalo innych. Przywolala obraz pary starych ludzi z Tarpon Drive. Nie mieli najmniejszych szans. Wiedzieli, kogo wychowali. Czy naprawde sadzili, ze dajac swiatu Blaira Sullivana nie beda musieli kiedys za to zaplacic? Kazdy kiedys splaca swoj dlug. Shaeffer wrocila pamiecia do pierwszego razu, kiedy poczula w dloni bezpieczny ciezar rewolweru colt magnum.357, stanowiacego standardowa bron policjantow z Monroe. W jego masywnosci krylo sie kojace zapewnienie, ze juz nigdy nie bedzie ofiara. Nacisnela lekko pedal gazu, czujac, jak jej nie oznaczony samochod wystrzela do przodu niczym rakieta, z predkoscia stu piecdziesieciu kilometrow na godzine gladko przecinajac upalne powietrze. Zaraz pierwszego dnia wstrzelila jeden z szesciu pociskow w sam srodek tarczy. Nastepnego dnia juz dwa na kazde szesc. Pod koniec szesciotygodniowego szkolenia pakowala juz zawsze szesc na szesc, upychajac je ciasno jeden przy drugim w samym srodku tarczy. Potem cwiczyla strzelanie przynajmniej raz na tydzien. Nie zaniedbywala tez innych umiejetnosci, nabierajac wprawy w obsludze mniejszych automatow i armatki wodnej, bedacej stalym wyposazeniem wiekszosci samochodow policyjnych. Ostatnio zaczela swoj czas na strzelnicy dzielic pomiedzy wojskowy M16 i model dziewieciomilimetrowy, preferowany przez NATO. Ten zreszta najbardziej przypadl jej do gustu; tak bardzo, ze zaczela go nosic do pracy. Zdjela stope z gazu, pozwalajac pojazdowi zwolnic do poziomu ograniczenia predkosci. Spojrzala w lusterko, w ktorym widoczny byl inny samochod, jadacy szybko, doganiajacy ja teraz i przechodzacy na pas obok, by sie z nia zrownac. Byl to policjant stanowy w nie oznakowanym fordzie, polujacy na piratow drogowych. Musiala zrobic niezle wrazenie na jego radarze, by wyciagnac go w taki upal z kryjowki. Po to tylko, by teraz z bliska rozpoznal samochod policyjny. Wychylil sie w jej strone, patrzac uwaznie spoza przyciemnionych okularow. Usmiechnela sie i przesadnie wzruszyla ramionami, widzac, jak twarz mezczyzny odpreza sie w usmiechu. Uniosl jedna reke, jakby chcial powiedziec: "Nie ma sprawy", a nastepnie oddalil sie szybkim zrywem. Wlaczyla swoje radio, nastawiajac je na czestotliwosc policji stanowej. -Tutaj zabojstwa Monroe jeden cztery, odbior. -Zabojstwa Monroe, tutaj Willis, drogowka. Namierzylem cie, jak jechalas sto piecdziesiat. Gdzie ten pozar? -Przepraszam, Will. Po prostu ladny dzien, dzialam w slusznej sprawie i chcialam sie troche przewietrzyc. Obiecuje, ze spojrze na licznik. -Nie ma problemu, jeden cztery. Sluchaj, masz czas zlapac cos na zab? Zasmiala sie. Szybki podryw. -Niestety, nie w tej chwili. Ale wroc do mnie za pare dni, posterunek w Largo. -Zalatwione. Zobaczyla jeszcze, jak podnosi reke i zjezdza na boczny pas. Bedzie mial nadzieje przez kilka dni, pomyslala i zastanowila sie, czy od razu go nie przeprosic. Bedzie zawiedziony. Miala jedna, niezlomna zasade: nigdy nie spala z kims, kto wiedzial, ze jest z policji. Nigdy nie spala z kims, kogo moglaby jeszcze kiedys spotkac. Dotknela znowu blizny nad okiem. Dwie blizny, pomyslala. Jedna na zewnatrz, druga wewnatrz. Nie zatrzymala sie az do Miami. Recepcjonistka w poczekalni redakcji "The Miami Journal" poinformowala ja, ze Matthew Cowarta nie ma w gabinecie. Fala zaskoczenia ogarnela ja, wyparta w ulamku sekundy przez narastajace podniecenie. Czegos szuka, pomyslala. Albo kogos. Poprosila o spotkanie z redaktorem dzialu miejskiego, probujac napredce uporzadkowac wlasne podejrzenia. Recepcjonistka chwile rozmawiala przez telefon, nastepnie wskazala jej miejsce na kanapie. Minelo dobre dwadziescia minut, zanim redaktor pojawil sie wreszcie w dwuskrzydlowych drzwiach. -Przepraszam, ze musiala pani czekac - powiedzial szybko. - Bylismy akurat w trakcie konferencji prasowej; naprawde nie moglem wyjsc. -Chcialabym raz jeszcze porozmawiac z Cowartem. - Starala sie pozbawic swoj glos wszelkich oznak podniecenia. -Myslalem, ze poprzednio spisala pani jego zeznanie. -Niezupelnie. -Nie? - Wzruszyl ramionami, jakby chcac powiedziec, ze nie ma wspolczucia dla kogos, kto nie korzysta z okazji. -Jest jeszcze pare spraw, ktore pan Cowart byc moze pomoglby nam wytlumaczyc. -Przykro mi, ale nie ma go tutaj - rzekl redaktor. Zmarszczyl brwi z niezadowoleniem. - Moze ja moglbym w czyms pomoc? - Jego oferta byla az nazbyt czytelnie nieszczera. -No coz - stwierdzila ze sztucznym entuzjazmem - po prostu nie moge pojac, w jaki sposob Sullivan mialby to wszystko zalatwic, jak nawiazal kontakty... - Machnela pospiesznie reka, uprzedzajac pytanie redaktora. - ... To znaczy, niby wiem, ale caly czas jakos tego nie czuje. Ciekawa bylam po prostu, czy pan Cowart nie moglby czegos dodac do tego, co juz powiedzial. Moze by mi to troche pomoglo. - Chyba zabrzmialo to dostatecznie bezpiecznie. Podejrzewala, ze redaktor powinien chyba teraz troche zmieknac. -Coz, cholera - odezwal sie po chwili. - Chyba wszyscy staraja sie to zrozumiec. Rozesmiala sie. -Co za sytuacja, prawda? Przytaknal, usmiechajac sie. Nadal jednak pozostal ostrozny. -Mysle, ze opowiedzial to pani najlepiej, jak mogl. Ale... -Mam po prostu nadzieje - odparla powoli - ze moze teraz, kiedy mial troche czasu do namyslu, przypomnial sobie cos wiecej. Wie pan, to zaskakujace, ile ludzie potrafia sobie przypomniec, gdy dac im troche czasu. Redaktor usmiechnal sie. -Wcale mnie to nie zaskakuje. To, co ludzie potrafia sobie przypomniec, to tez i nasza branza. - Przestapil z nogi na noge i wzburzyl rzednace wlosy. - Pojechal zbierac material. -A mozna wiedziec gdzie? Redaktor zawahal sie, zanim odpowiedzial: -Polnocna Floryda. Wygladal przez chwile tak, jakby swiadomosc, ze to on wydaje komus informacje, miala go za chwile doprowadzic do torsji. Shaeffer usmiechnela sie. -Duze miejsce, ta polnocna Floryda. Wzruszyl ramionami. -Ta sprawa dziala sie tylko w dwoch miejscach. Zreszta pani dobrze o tym wie. W wiezieniu w Starke i w malym miasteczku zwanym Pachoula. Nie musze chyba pani o tym mowic. A teraz przykro mi, detektyw Shaeffer, ale musze juz wracac do pracy. -Czy moglby pan powiedziec Cowartowi, ze musze z nim porozmawiac? -Powiem mu. Ale nic nie moge obiecac. Gdzie pani teraz bedzie? -Bede go szukala - odparla. Wstala juz do wyjscia, kiedy przypomniala sobie o jeszcze jednej rzeczy. - Czy moglabym poczytac oryginalne artykuly Cowarta? Redaktor zatrzymal sie, rozwazajac, wreszcie wskazal jej gestem biblioteke. -Tam pani pomoga - oznajmil. - Jezeli mialaby pani jakies problemy, prosze im powiedziec, zeby sie ze mna skontaktowali. Stala przy kontuarze, przerzucajac ciezki, opasly tom wydan "The Miami Journal". Uderzyla ja obfitosc nieszczesc dokumentowanych przez gazete. Potem natrafila juz na wydanie niedzielne, z pierwszym artykulem Cowarta, dotyczacym zamordowania Joanie Shriver. Uwaznie przeczytala go, robiac notatki, dokladnie zapisujac wszystkie nazwiska i daty. Jadac winda na dol, starala sie nadac jakis porzadek klebiacym sie w glowie myslom. Winda zatrzymala sie miekko na parterze. Andrea Shaeffer zaczela powoli isc ku wyjsciu, kiedy nagle olsnienie zatrzymalo ja na srodku korytarza. Ta sprawa zdarzyla sie tylko w dwoch miejscach, tak powiedzial redaktor. Pomyslala o potrzasku, w jakim znalazl sie Cowart. Co sprowadzilo go do Blaira Sullivana? Morderstwo dziewczynki w Pachouli. Kto jest powiazany z tamta sprawa? Robert Earl Ferguson. Kto stanowi ogniwo pomiedzy Sullivanem a Cowartem? Robert Earl Ferguson. Kto przyniosl mu nagrode? Robert Earl Ferguson. Obrocila sie na piecie i pomaszerowala w rog hallu, gdzie na scianie wisialy telefony. Zajrzala do notatnika i wykrecila numer informacji w Pensacola. Nastepnie wybrala numer podany jej przez elektroniczny glos. Po udanym przebrnieciu przez sekretarke, uslyszala na linii glos adwokata: -Tutaj Roy Black. Czym moge pani sluzyc? -Panie Black - odparla - mowi Andrea Shaeffer. Dzwonie z "The Miami Journal". - Usmiechnela sie, wypowiadajac te polprawde. - Musimy natychmiast skontaktowac sie z panem Cowartem, ktory pojechal do Pachouli, spotkac sie z panskim klientem. Trzeba go odszukac, a nikt nie moze znalezc numeru, ktory zostawil. Pomyslalam sobie, ze moze pan bedzie mi mogl pomoc... Bardzo mi przykro, ze zawracam tym panu glowe... -Naprawde nie ma sprawy, panienko. Ale Bobby Earl wyjechal z Pachouli. Wrocil do Newark w New Jersey. Nie wiem, po co pan Cowart wracalby do Pachouli. -Och! - wykrzyknela, nadajac swemu glosowi wyraz kompletnego zaskoczenia i bezradnosci. - Zbiera material do artykulu opisujacego nastroje po egzekucji Blaira Sullivana. Czy uwaza pan, ze pan Cowart moglby wobec tego pojechac do Newark? Niewiele nam powiedzial o swoich planach, a naprawde musimy sie z nim porozumiec. Czy ma pan moze tamtejszy adres? Bardzo mi przykro, ze tak pana niepokoje, ale nigdzie nie mozna znalezc notatnika z adresami z biurka pana Cowarta. -Nie mam w zwyczaju wydawania czyichs adresow - oznajmil niechetnie adwokat. -Och - grala dalej roztrzepana szczebiotke - no tak. Nie pomyslalam o tym. Kurcze, jak ja go teraz znajde? Moj szef urwie mi chyba glowe. Czy wie pan moze, jak moglabym trafic na jego slad tam, na polnocy? Adwokat zawahal sie. -Ach, co tam - powiedzial w koncu. - Zaraz go pani podam. Ale musi mi pani obiecac, ze nie bedzie nigdzie opublikowany i w ogole nikomu innemu go pani nie poda. Dobrze? Pan Ferguson bardzo stara sie o tym wszystkim zapomniec. Chce zaczac zyc normalnie. -Naprawde, poda mi pan? Obiecuje, nikomu. Wiem, jak to jest - prawie krzyczala z udawanym entuzjazmem. -Prosze sekundke poczekac - powiedzial adwokat. - Poszukam go dla pani. Czekala. Male klamstewka i gra nie przyszly jej trudno. Zastanawiala sie, czy uda jej sie zlapac nastepny samolot na polnoc. Nie wiedziala jeszcze, co zrobi, kiedy odnajdzie Fergusona, jednego wszakze byla pewna: odpowiedzi na wszystkie jej pytania krazyly gdzies w poblizu tego czlowieka. Oczami wyobrazni napotkala jego wzrok, patrzacy na nia ze zdjecia w gazecie. Niewinny czlowiek. Rozdzial siedemnasty NEWARK Samolot zaczynal wyraznie schodzic do ladowania, chowajac sie na chwile w cienkiej zaslonie chmur, spoza ktorej wylonilo sie zblizajace sie coraz bardziej lotnisko. Miasto wygladalo z tej wysokosci jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwa reka po kolorowym dywanie. Slabe, wczesnowiosenne slonce oswietlalo grupke biurowcow. Patrzac przez okno, niemalze czula wilgotny chlod pierwszych dni kwietnia i zatesknila nagle za nieustepliwym goracem Florida Keys. Nastepnie odsunela od siebie wszystkie mysli, oprocz jednej: jak sie zachowac wzgledem Fergusona.Ostroznie, zdecydowala. Grac z nim jak z silna ryba zlapana na cienka zylke; zbyt gwaltowny ruch, czy tez zbyt wielki nacisk zerwie zylke i tyle go bedziesz widziala. Zreszta masz tylko do dyspozycji wyjatkowo cienka nic. Przeciez nic wlasciwie nie wiazalo Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprocz obecnosci jednego dziennikarza. Zadnych swiadkow, odciskow palcow czy probek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo malej dziewczynki, majace wyrazne podloze seksualne, niewiele mialo wspolnego z rzezia dwojki staruszkow. A jesli wierzyc Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie byl nawet winny pierwszej czesci tego rownania. Samolot cial przestrzen rownym lukiem, odslaniajac szeroka wstege autostrady New Jersey Turnpike, zdazajacej wezowymi skretami z polnocy na poludnie. Ogarnelo ja nagle przygnebienie. Wyrzucala sobie, ze bez zastanowienia wyruszyla w pogon za potwierdzeniem wlasnej, dzikiej hipotezy. Byla nawet taka chwila, w ktorej chciala zlapac pierwszy powrotny samolot na Floryde, by stanac grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawalo sie takie jasne, gdy byla jeszcze w hallu "Journala". Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawalo sie szydzic z przepelniajacej ja nagle niepewnosci. Zastanawiala sie, czy Ferguson nauczyl sie czegos za pierwszym razem. Jego obraz, ktory miala w glowie, podkolorowany jeszcze slowami Cowarta, przedstawial inteligentnego, wyksztalconego czlowieka, w niczym nie przypominajacego przecietnego wieznia. Niedobrze, pomyslala. Jednym z kontrowersyjnych truizmow, o ktorych wiedzial kazdy policjant, byl fakt, ze niekoniecznie trudniej jest podstawic noge komus, kogo podejrzewaja wszyscy. Czasami nawet latwiej. Jak uwazala jednak, w przypadku Fergusona bylo inaczej. Ale... przypomniala sobie pewna chwile sprzed szesciu lat. Byla wtedy na lodzi rybackiej ojczyma. Wyplyneli przed wieczorem, korzystajac z sily odplywu, przelewajacego sie miedzy filarami niezliczonych mostow laczacych wysepki Keys. Klient mial wlasnie na wedce wielkiego nitkopletwa, dobrze ponad szescdziesiat kilogramow. Ryba dwukrotnie wyskoczyla z wody, wstrzasajac skrzelami, szarpiac i skrecajac sie na wszystkie strony, nastepnie zwalila sie w dol, srebrzysty, sliski ksztalt, gladko przecinajacy ciemniejaca ton. Plynela z pradem, wykorzystujac opor wody w walce z naprezona lina. Klient radzil sobie dzielnie, z zacieciem, stekajac czasem z wysilku, stojac na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygietymi w luk, walczac z witalnoscia ryby juz prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawala przec naprzod, odwijajac coraz wiecej zylki z kolowrotka, kierujac sie w strone filarow mostu. Madra ryba, pomyslala. Mocna ryba. Wiedziala, ze jezeli uda jej sie tam doplynac, moze zerwac line o kant slupa. Musiala tylko otrzec napieta, pojedynczo skrecana zylke o filar. Ryba znala juz smak haczyka. Wiedziala, co to bol, znala sile liny ciagnacej ja bezlitosnie na powierzchnie. Znajomosc rzeczy wzmocnila ja. W jej walce nie bylo paniki. Tylko stala, inteligentna dzikosc, dazaca uparcie w strone mostu - i ratunku. To, co zrobila, wydawalo sie szalenstwem. Skoczyla w strone mezczyzny, w sekundzie znajdujac sie przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowala kolowrotek. Nastepnie wrzasnela:- "Przerzuc ja! Przerzucaj!" Mezczyzna spojrzal dziko. Wtedy, nie zastanawiajac sie, co robi, chwycila oburacz kij jego wedki, wyrwala mu go i wyrzucila za burte. Wedzisko zostawialo za soba mala bruzde, oddalajac sie coraz bardziej w oszalamiajacym pedzie. -Co, u diabla... - zaczal mezczyzna z nie ukrywana zloscia, po to by za chwile przerwac, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrocil lodke w kanale i przeplynal pedem pod mostem, prawie ocierajac sie o filar. Za chwile mogla podziwiac cien ojczyma na mostku, przebijajacego wzrokiem zapadajaca ciemnosc, wreszcie bez slowa wskazujacego jakis ksztalt na wodzie. Spojrzeli w tamta strone i dostrzegli wedke, z korkiem podskakujacym na powierzchni. Gdy podplyneli blizej, pochylila sie i wyciagnela wedke, jednoczesnie zwalniajac blokade kolowrotka. -Teraz - powiedziala do rybaka - doprowadz go. Mezczyzna sciagnal wedke, usmiechajac sie szeroko, gdy poczul ciezar na drugim koncu linki. Nadal zahaczony nitkopletw wystrzelil nagle nad wode. Szok i zaskoczenie, spowodowane naglym i juz niespodziewanym bolem wbijajacego sie ponownie haczyka, zmusily go do jeszcze jednego, wspanialego zrywu. Przeplynal jak strzala w powietrzu, rozpryskujac czarne strumienie wody. Wiedziala jednak, ze to ostatni wysilek ryby; nerwowe drgniecia wspanialego tulowia zwiastowaly rychla porazke. Jeszcze dziesiec minut i mieli nitkopletwa tuz przy prawej burcie. Wyciagnela go ostroznie z wody. Po niezliczonych blyskach aparatow fotograficznych oddano rybe wodom kanalu. Andrea wychylila sie przez burte, delikatnym masazem przywracajac ja do zycia, trzymajac w obu dloniach imponujacych rozmiarow cielsko. Zanim jednak zwrocila jej wolnosc, zlapala jedna z polyskujacych lusek wielkosci srebrnej poldolarowki i oderwala ja. Wlozyla luske do kieszeni koszuli, patrzac, jak ogromny ksztalt oddala sie powoli, przecinajac ogonem ciepla wode. Madra ryba. Mocna ryba. Ale ja bylam madrzejsza i to mnie wzmocnilo. Przywolala raz jeszcze obraz Fergusona. Juz raz zlapany, pomyslala. Samolot zabuczal i podskoczyl, zatrzymujac sie. Zabrala swoje rzeczy i skierowala sie w strone wyjscia. Kapitan z komendy policji w Newark przydzielil Andrei Shaeffer dwoch umundurowanych policjantow, ktorzy mieli jej towarzyszyc do mieszkania Fergusona. Po krotkim przedstawieniu sie i kilku zdawkowych zdaniach powiezli ja przez miasto pod adres, ktory podala. Patrzyla w milczeniu na ulice, przywodzace na mysl przedsionek piekla. Mijane domy nie roznily sie niczym; przybrudzona cegla i beton, upstrzone gesto sadza i beznadziejnoscia. Nawet slonce, przedostajace sie miedzy domami, wydawalo sie szare. Po obu stronach trwala nie konczaca sie procesja malych firm, sklepow z uzywana odzieza, barow z tanim winem, lombardow, sklepow z gospodarstwem domowym i wystaw z meblami do wynajecia, a wszystkie przyklejone do zasmieconego chodnika, jakby ostatkiem sil walczace, by nie spasc na ulice. W kazdym oknie widnialy grube czarne kraty - koniecznosc codziennosci w miescie. Na kazdym rogu wyrastala inna grupka rozleniwionych mezczyzn, nastoletnich czlonkow gangow, krzykliwych prostytutek. Nawet bary szybkiej obslugi, mimo zobowiazujacej do porzadku i czystosci znanej nazwy, wydawaly sie zszarzale i podniszczone, odbiegajac zdecydowanie od ich srodmiejskich odpowiednikow. Miasto wygladalo jak stary bokser, uczestniczacy resztka sil w kolejnej rundzie jednej ze swych ostatnich walk, chwiejacy sie, lecz nadal trzymajacy sie na nogach, gdyz wiek, glupota, czy wreszcie upor nie pozwalaja mu upasc. -Mowila pani, ze ten koles sie uczy? Nie ma mowy. Nie tutaj - stwierdzil autorytatywnie jeden z policjantow, malomowny Murzyn z siwizna na skroniach. -Tak mi powiedzial jego adwokat - odparla. -Tutaj jest tylko jedna szkola. Ucza tam, jak zostac panienka, alfonsem, jak sprzedawac narkotyki i cpac. Nie wiem, jak mozna by nazwac te szkole. -No, nie przesadzaj - wtracil sie mlodszy, blondyn z opadajacymi na usta wasami - nie jest to tak do konca prawda. Mieszka tu sporo calkiem porzadnych ludzi. -Tak - przerwal starszy - ktorzy musza sie chowac za stalowymi kratami. -Niech pani na niego nie zwaza - powiedzial blondyn. - Wypalil sie. Nie wspomnial o tym, ze sam tutaj zaczynal i przepracowal pare lat, chodzac jednoczesnie na studia wieczorowe. Wiec nie jest to niemozliwe. Moze pani czlowiek dojezdza codziennie do Nowego Brunszwiku, bo studiuje na Uniwersytecie Rutgersa. Albo wieczorowo w St. Pete's. -Ale to nie ma zadnego sensu. Po co by ktos mial mieszkac w takiej zawszonej dziurze, jezeli nie musi? - goraczkowal sie starszy policjant. - Jedynym powodem, zeby mieszkac tutaj, jest brak szansy na przeniesienie sie gdzies indziej. -Moge wymyslic jeszcze inny powod - oznajmil mlodszy. -Jaki? - spytala Shaeffer. Policjant zakreslil szeroki luk reka. -Jesli ktos chcialby sie ukryc. Zniknac na jakis czas. Najlepsze miejsce na swiecie. - Wskazal opuszczony budynek, okrecil sie na siedzeniu i popatrzyl wprost na nia. - Czesci tych miast sa jak dzungla albo bagno. Przejezdzamy kolo takiego budynku, prosze spojrzec, niedawno sie spalil albo zostal opuszczony z jakiegos innego powodu, zreszta to nie ma znaczenia. Nikt tak naprawde nie wie, co dzieje sie w srodku. Ludzie mieszkaja tam bez wody, bez elektrycznosci. Spotykaja sie gangi, przechowuja bron. Cholera, w takim budynku ktos moglby ukryc sto trupow i nikt by ich nie znalazl. Nawet by nikt nie wiedzial, ze tam sa. - Zawiesil glos na moment. - Idealne miejsce, zeby sie zgubic. Komu by sie chcialo tutaj kogos szukac, nawet jesli naprawde by mu zalezalo? - spytal. -Zdaje sie, ze mnie - odpowiedziala cicho. -Do czego on pani potrzebny? - spytal kierowca. -Moze miec jakies informacje dotyczace podwojnego morderstwa, nad ktorym pracuje. -Mysli pani, ze moze nam wyciac jakis kawal? Moze powinnismy jeszcze kogos wezwac? Cos wspolnego z narkotykami? -Nie. Bardziej morderstwo na zlecenie. -Jest pani pewna? Bo nie chcialbym wyladowac oko w oko z jakims maslanookim typkiem, co to ma w jednej lapie giwere, a w drugiej kilo dynamitu. -Nie, tak nie bedzie. -To podejrzany? Zawahala sie. Kim on wlasciwie byl? -Niezupelnie. Po prostu musimy z nim pogadac. Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie. -Dobra. Wierzymy pani na slowo - stwierdzil mlodszy. - Ale nie podoba mi sie to. A co w ogole macie na niego? -Niewiele. -Wiec ma pani nadzieje, ze powie cos, o co sie bedzie mozna zaczepic, tak? -Mniej wiecej. -Zarzucanie wedki, co? Rozbawila ja ironia stwierdzenia. -Tak. Dostrzegla, jak blondyn rzuca szybkie spojrzenie swemu partnerowi. Policjanci jechali dalej w ciszy. Mineli grupke mezczyzn podpierajacych sciane sklepu spozywczego. Widziala wyraznie, jak oczy mieszkancow tego miasta w miescie podazaja za nimi. Nie maja cienia watpliwosci, kim jestesmy, pomyslala. Rozszyfrowali nas w ulamku sekundy. Starala sie skoncentrowac na mijanych twarzach, ale zlewaly sie z tlem. -To tam - odezwal sie policjant zza kierownicy. - W polowie ulicy. Skierowal samochod w wolne miejsce pomiedzy czteroletnim wisniowym cadillakiem, z wydetymi bialymi oponami i nowa welurowa tapicerka, a starym gruchotem, pozbawionym czegokolwiek, co przedstawialoby jakas wartosc. Maly chlopiec siedzial na krawezniku przy drzwiach cadillaca. -Jestesmy w domu - powiedzial mlodszy. - Jak pani to rozegra, detektywie? -Milo i na luzie - odparla. - Najpierw pogadam z dozorca, jezeli w ogole kogos takiego znajde. Moze z sasiadem. A potem zapukam do niego. Starszy policjant wzruszyl ramionami. -Dobra. Bedziemy o krok za pania. Ale kiedy znajdzie sie pani w srodku, bedzie pani zdana na siebie. Budynek zbudowany byl z wysluzonej czerwonej cegly, wysoki na szesc pieter. Shaeffer zaczela isc w jego strone, potem jednak zawrocila, kierujac sie do chlopca. Spod podartych spodni od dresu wystawaly blyszczace biela, wysokie buty koszykarskie dobrej firmy. -Jak leci? - spytala. Chlopiec wzruszyl ramionami. -W porzadku. -Co porabiasz? Chlopiec wskazal samochod. -Pilnuje kolek. Wy z policji? -Jakbys zgadl. -Ale nie stad. -Nie. Znasz kogos o nazwisku Robert Earl Ferguson? -Facet z Florydy. Jego szukacie? -Tak. Jest w srodku? -Nie wiem. Nikt go za czesto nie oglada. -Czemu nie? Chlopiec odwrocil sie plecami. -Pewnie cos dziala. Shaeffer skinela glowa i weszla po kilku schodach do wejscia, majac za soba dwoch policjantow. Przyjrzala sie skrzynkom pocztowym. Na jednej znalazla wydrapane nazwisko Fergusona. Spisala nazwiska kilku sasiadow, zanotowujac tez jedno, opatrzone skrotem "Doz." Zadzwonila domofonem. Nie bylo zadnej odpowiedzi. -Zepsuty - powiedzial starszy policjant. -Jak wszystko tutaj - dodal mlodszy. Wyciagnela reke i popchnela drzwi. Otworzyly sie, nie stawiajac najmniejszego oporu. Przez chwile poczula lekkie zawstydzenie. -Domyslam sie, ze na Florydzie takie rzeczy jak zamki i dzwonki jeszcze nadal dzialaja - skomentowal starszy. Wewnatrz dom przywodzil na mysl jaskinie. Korytarze byly waskie, straszace zapachem gnijacych smieci i moczu. Mlodszy policjant musial zauwazyc odraze na jej twarzy, bo powiedzial: -Hej, tutaj i tak jest sto razy lepiej niz gdzie indziej. - Wskazal gestem mroczne zakamarki. - Nie widac zadnych pijakow mieszkajacych na korytarzu, prawda? A to juz duzy plus. Odnalazla szybko mieszkanie dozorcy, gniezdzace sie pod schodami. Zapukala ostro trzy razy i po chwili z wnetrza daly sie slyszec stlumione stuki. A w chwile potem glos: -Czego chca? Podniosla swa odznake na wysokosc wizjera. -Policja, prosze pana - oznajmila. Przez chwile slychac bylo stlumiony odglos otwieranych zamkow. Wreszcie drzwi uchylily sie, odslaniajac chudego czarnego mezczyzne w srednim wieku, w ubraniu roboczym, za to bez butow. -Pan Washington? Pan jest dozorca? Przytaknal. -Czego chcecie? - powtorzyl. -Chce wejsc do srodka - powiedziala szorstko. Otworzyl drzwi na cala szerokosc, wpuszczajac ich. -Ja nic nie zrobilem. Shaeffer rzucila okiem na wysluzone meble i naddarta wykladzine, a nastepnie odwrocila sie do dozorcy i zapytala: -Robert Earl Ferguson. Jest na gorze? Wzruszyl ramionami. -Zdaje sie. Tak mysle. Nie pilnuje, kto wchodzi, kto wychodzi. - A kto pilnuje? -Moja zona - rzekl, wskazujac palcem. Kobieta postapila z wysilkiem do przodu, opierajac sie calym ciezarem na zaimprowizowanym balkoniku. Oddychala szybkimi, urywanymi haustami, ktorym towarzyszyly chrapliwe poswistywania. -Nie ruszam sie prawie. Cale dnie siedze sobie, o tu - wskazala frontowe okno. - Patrze, co tam na swiecie, zanim sie z nim pozegnam. Na drutach robie, takie tam. Ale chociaz wiem, kiedy kto idzie, a kiedy zachodzi. -A Ferguson ma jakis staly plan? Skinela glowa. Shaeffer wyjela notes i cos zapisala. -A gdzie on tak chadza? -No, nie wiem nic na pewno, ale jak idzie, ma ze soba w torbie te uczone ksiazki. A torba zwykla, taka na plecy. Zarzuca ja sobie i wyglada, jakby szedl na wojne albo i na wycieczke. Wychodzi popoludniami. Nie widze, zeby wracal przed noca, dopiero pozno. Zdarza sie, wychodzi z mala walizka. Wtedy potrafi go nie byc i z pare dni. Chyba gdzies wyjezdza. -A pani w nocy jeszcze patrzy? Pozno, kiedy wraca? -I tak za dobrze nie spie. Za dobrze nie chodze. Za dobrze nie oddycham. Niczego nie robie za dobrze. Andrea poczula nagly dreszcz podniecenia. -A jak z pani pamiecia? - spytala. -Nie, pamiec mi jeszcze nie kuleje, jesli o to pani chodzi. Pamiec w porzadku. A co by pani chciala wiedziec? -Tydzien do dziesieciu dni temu. Czy Ferguson wyjezdzal z miasta? Widziala go pani z walizka? Nie bylo go moze z dzien czy dwa? Stalo sie cos dziwnego, innego niz zwykle? Kobieta zamyslila sie. Shaeffer widziala, jak probuje posortowac wszystkie przyjscia i wyjscia, ktore zauwazyla. Oczy kobiety zwezily sie, a potem nagle rozszerzyly, jakby jakis obraz czy wspomnienie przemknely jej przez umysl. Otworzyla juz usta, by cos powiedziec, jednoczesnie jedna reka puszczajac balkonik. Zanim jednak jakies slowa mogly pasc z jej ust, zawahala sie, jakby inna mysl wyprzedzila te pierwsza. Wreszcie potrzasnela glowa. -Mysle, ze nie. Ale jeszcze sie nad tym zastanowie. Nie moge byc ze wszystkim pewna, dokad sie nad tym dobrze nie namysle. Wie pani, jak to jest. Shaeffer patrzyla na widoczny niepokoj kobiety. Przypomniala sobie cos, pomyslala. Tylko nie chce powiedziec. -Niech sie pani dobrze zastanowi. -Tak zrobie - odparla kobieta ze znuzeniem. - Moze mi sie cos niecos przypomni, jak troche sie nad tym poglowie. Tydzien, dziesiec dni temu, tak pani mowila? -Tak. -Pomysle. -Dobrze. Pani tak zrobi. Jest ktos jeszcze, kto moglby wiedziec? -Nie. On sam siedzi, nie trzyma z nikim. Wychodzi popoludniami. Wraca w nocy. Wczesniej. Pozniej. Ten chlopiec nigdy nie robi halasu, nie rozrabia, nawet narzeczonej nie ma. Po co pani to wszystko wiedziec? Czy on ma jakis klopot z policja? -Wie pani cos o tym, co on robil przez ostatnie kilka lat? Jeszcze na Florydzie? Pan Washington wmieszal sie do rozmowy: -Slyszelismy, ze jakis czas siedzial. Ale nic poza tym. -Pobyt w pudle nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym, prosze pani. Chyba nie ma tu takiego, co by nie siedzial - wlaczyla sie jego zona. Spojrzala na meza. - A Bog swiadkiem, ze ci, co jeszcze nie siedzieli, niezadlugo pojda siedziec. Tak to juz tutaj jest, prosze pani. -A jak u niego z placeniem czynszu? - spytala Shaeffer. -Zawsze gotowka. Pierwszego dnia miesiaca. Bez problemu. Zanotowala to. -Ale nie placi duzo. Nie mamy tutaj luksusow, jesli pani jeszcze nie zauwazyla. -Widzial go kto kiedy z nozem? Duzym, takim jak na polowania? Albo moze u niego w mieszkaniu? -Nie, prosze pani. -A pistolet? -Nie, nie mysle. Ale mysle, ze miejscowe ludzie maja jakis gdzies schowany, kazdy jeden, to czemu by i on... -Czy cos w ogole utkwilo panstwu w pamieci na jego temat? Cos dziwnego? -No, nie jest tu na przyklad specjalnie normalne spedzac czas nad tymi ksiazkami. - Pan Washington usmiechnal sie niepewnie. Shaeffer skinela glowa. Podala Washingtonom swoje wizytowki, po jednej dla kazdego. W rogu widnial wyrazny emblemat biura szeryfa z okregu Monroe. -Cos sie panstwu przypomni, to dzwoncie. Na moj koszt. Bede pod tym numerem przez nastepne kilka dni. - Zapisala numer centrali hotelu w poblizu lotniska, gdzie zostawila torbe. Oboje patrzyli poslusznie na wizytowki, gdy wychodzila na korytarz. Juz na zewnatrz starszy policjant zapytal: -Dowiedziala sie pani czegos nowego? Bo mnie nie wydalo sie to specjalnie ekscytujace. No, moze oprocz tego, jak stara klamala, kiedy mowila, ze nie pamieta, co sie dzialo tydzien temu. -Zdecydowanie cos sobie przypomniala - dodal mlodszy. -Wy tez to zauwazyliscie? -Trudno bylo nie zauwazyc. Ale i tak za cholere nie wiem, co to moze znaczyc. Pewnie nie za wiele. A pani co na to? -Dojdziemy i do tego - odparla. - A teraz czas zobaczyc, czy nasz czlowiek jest w domu. Rozdzial osiemnasty WIZYTA Wziela gleboki, powolny oddech, starajac sie zapanowac nad walacym sercem, i zapukala. Korytarz w budynku byl prawie zupelnie ciemny, jesli nie liczyc umieszczonego w szczycie niewielkiego, nie mytego od lat okna. Nie miala pojecia, czego sie spodziewac. Domniemany zabojca, pomyslala. Kim on wlasciwie jest? Jednym z bokow trojkata. Czlowiekiem, ktory studiuje, lecz czasem pakuje walizke i znika na kilka dni. Ponownie zapukala; po chwili nadeszla oczekiwana odpowiedz.-Kto tam? -Policja. - Slowo zawislo w powietrzu, odbijajac sie echem w niewielkiej przestrzeni. -Czego chcecie? -Zadac pare pytan. Prosze otworzyc drzwi. -Jakich pytan? Wyczuwala obecnosc tamtego czlowieka doslownie o kilkanascie centymetrow od siebie, oddzielonego od niej tylko gruboscia brazowego drewna. -Prosze otwierac. Dwaj policjanci staneli sztywno kilka krokow za jej plecami, usuwajac sie z zasiegu wizjera. Ponownie zastukala. -Policja - powtorzyla. Nie wiedziala, co zrobi, jezeli on odmowi otwarcia drzwi. -W porzadku. Nie miala czasu, by poczuc ulge. Wydawalo jej sie, ze slyszala jakas ryse w jego glosie, cien niezdecydowania, jak wahanie dziecka zlapanego na robieniu czegos niewlasciwego. Byc moze, myslala szybko, obrocil sie tuz przed odezwaniem sie, obrzucajac uwaznym spojrzeniem pokoj, starajac sie odgadnac, co wlasciwie moglaby tam zobaczyc. Dowody? Dowody czego? Dal sie slyszec dzwiek szczekajacych zamkow i dzwonienie zdejmowanego lancucha, po czym drzwi sie lekko uchylily. Andrea Shaeffer stanela oko w oko z Robertem Earlem Fergusonem. Mial na sobie dzinsy, tenisowki i wielka bluze bawelniana koloru splowialej sliwki, opadajaca mu miekko na ramiona, ukrywajaca prawdziwy zarys jego sylwetki. Mial krotko obciete wlosy i gladko wygolona twarz. Prawie sie cofnela - sila gniewu, bijaca ze sciagnietej twarzy mezczyzny, uderzyla w nia jak cios piesci. W oczach czaila sie wscieklosc, przenikajaca ja do szpiku kosci, niwelujaca niewielki, dzielacy ich dystans. -Czego pani chce? - zapytal. - Ja nic nie zrobilem. -Chce z panem porozmawiac. -Ma pani odznake? Podniosla ja na wysokosc wzroku. -Okreg Monroe? Floryda? -Zgadza sie. Nazywam sie Shaeffer. Jestem z wydzialu zabojstw. - Przez moment wydawalo sie jej, ze zauwazyla cien niepewnosci przeslizgujacy sie po twarzy Fergusona, jakby usilnie probowal sobie cos przypomniec. -To niedaleko Dade, prawda? Zaraz kolo Glades? -Dokladnie. -A po co ja wam jestem potrzebny? -Moge wejsc? -Najpierw chcialbym sie dowiedziec, po co tu jestescie. - Ferguson zdawal sie ja uwaznie ogladac w nagle zapadlej ciszy. Zdala sobie nagle sprawe, ze sa prawie tego samego wzrostu i niemalze tej samej postury, zwazywszy na drobna budowe Fergusona. Byl on jednak takim rodzajem czlowieka, dla ktorego wielkosc i sila wydawaly sie nie miec znaczenia. -Wybrala sie pani daleko od domu - zauwazyl. Rzucil okiem na dwoch policjantow, stojacych w mroku korytarza. - A oni? -Sa stad. -Balas sie przyjsc tutaj sama? - Jego oczy zwezily sie niesympatycznie. Dwaj policjanci podeszli krok naprzod, zamykajac dzielaca ich przestrzen. Ferguson nadal stal nieruchomo w drzwiach, z rekami skrzyzowanymi na piersiach. -Nie - odpowiedziala natychmiast, co wywolalo tylko przelotny usmieszek. -Nic nie zrobilem - powtorzyl. Tym razem jednak w jego glosie nie bylo sladu emocji, jak u prawnika odczytujacego cos z transkrypcji. -Nie powiedzialam, ze zrobiles. -Ale nie przejezdzalabys takiego szmatu drogi, nie tluklabys sie do tego uroczego miejsca az z Monroe, gdybys nie miala naprawde dobrego powodu, prawda? - Cofnal sie o krok. - Dobrze. Mozesz wejsc. Zadac te swoje pytania. Nie mam nic do ukrycia. - Ostatnie zdanie zostalo powiedziane glosno, wyraznie skierowane do dwoch policjantow z New Jersey. Weszla do mieszkania. Gdy tylko znalazla sie za progiem, Ferguson stanal pomiedzy nia a jej towarzyszami, odcinajac im droge. -Was dwoch nie zapraszalem - powiedzial gwaltownie. - Tylko ja. Chyba ze macie nakaz. Shaeffer odwrocila sie, zaskoczona. Zauwazyla, jak dwaj policjanci natychmiast sie najezaja. Jak wszyscy gliniarze, nie nawykli do sluchania rozkazow od cywili. -Zlaz z drogi - nakazal starszy policjant. -Zapomnij o tym. Przeciez to ona ma pytanie. Wiec moze sama wejsc i je zadac. Mlodszy policjant wysunal sie z wyciagnieta naprzod reka, jakby chcac odepchnac Fergusona z drogi, potem jednak sie zastanowil. Schaeffer wykrztusila: -W porzadku. Dam sobie rade. Dwaj policjanci wahali sie. -To niezgodne z przepisami - powiedzial starszy, potem odwrocil sie do Fergusona. - Zachciewa ci sie mnie popychac, co, gnoju? Ferguson nie poruszyl sie. Schaeffer zrobila nieznaczny, zamiatajacy ruch reka. Zapadla krotka cisza, po ktorej policjanci wycofali sie na korytarz. -Dobra - powiedzial starszy - poczekamy tutaj. - Odwrocil sie do Fergusona. - Mam dobra pamiec do twarzy, gowniarzu - syknal szeptem. - Twoja zajela wlasnie czolowe miejsce na mojej liscie. Ferguson wykrzywil sie do niego. - A twoja na mojej. Zaczal zamykac drzwi, natychmiast jednak muskularne ramie mlodszego z policjantow wystrzelilo mu naprzeciw, przytrzymujac drzwi. -Zostana otwarte. Przynajmniej obejdzie sie bez klopotow. Reka Fergusona odpadla od drzwi. -Jak sobie zyczycie. Odwrocil sie i wprowadzil Shaeffer do mieszkania. -Znam takich jak oni. Zupelnie jak polowa klawiszy na bloku. Mysla, ze musza byc cholernie twardzi. Nawet nie wiedza, co to znaczy byc naprawde twardym. -A co to znaczy, panie Ferguson? -Byc twardym, to znac date i godzine. Wiedziec, ze jestes zdrowy jak kon, ale spoleczenstwo wlasnie zafundowalo ci smiertelna chorobe. Byc twardym, to wiedziec, ze kazdy oddech zbliza cie bardziej do tego ostatniego. - Zatrzymal sie na srodku malego pokoju dziennego. - A co z pania, pani detektyw? Mysli pani, ze jest pani twarda? -Wtedy, kiedy musze - odparla. Nie rozesmial sie, tylko spojrzal na nia z mieszanka niedowierzania i kpiny. -Niech pani siada - powiedzial. Sam usiadl na dobrze wysluzonej kanapie. -Dziekuje - odparla. Ale nie usiadla. Zamiast tego zaczela chodzic po pokoju, rozgladajac sie, jednoczesnie nie spuszczajac go z oka. Bylo to cos, czego ja nauczono. Badz zawsze na nogach, kiedy podejrzany siedzi. Prawie kazdego to zdenerwuje i sprawi, ze pytajacy bedzie wydawal sie mocniejszy. Jego oczy uwaznie ja obserwowaly. -Szuka pani czegos? - Nie. -To prosze mowic, czego pani chce. Podeszla do okna i wyjrzala. Mogla stad dostrzec czerwony samochod alfonsa i cala ulice, pusta o tej porze. -Nie bardzo jest na co popatrzec - stwierdzila. - Dlaczego by ktos chcial tutaj mieszkac? Szczegolnie jesliby nie musial. Nie odpowiedzial. -Prostytutki na rogu. Dom wariatow dwa domy dalej. Co jeszcze? Zlodzieje. Gangi. Narkomani... - Spojrzala twardo na niego. - Mordercy. I pan. -To prawda. -A kim pan jest, panie Ferguson? -Studentem. -Sa jeszcze jacys inni studenci w okolicy? -Nie znam zadnego. -Wiec dlaczego pan tutaj mieszka? -Bo mi odpowiada. -Pasuje pan tu? -Tego nie powiedzialem. -Wiec dlaczego? -Jest bezpiecznie. - Rozesmial sie cicho. - Najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. -To zadna odpowiedz. Wzruszyl ramionami. -Zyje sie wewnatrz siebie. Nie w tamtym swiecie. W srodku. Pierwsza lekcja, ktorej sie czlowiek uczy w wiezieniu. Pierwsza z wielu. Mysli pani, ze zapomina sie, tylko dlatego ze sie stamtad wyszlo? A teraz niech mi pani powie, czego pani tu szuka. Zamiast odpowiedziec, nadal krazyla po niewielkim mieszkaniu. Zajrzala do sypialni. Stalo tam waskie lozko i samotna, odrapana, drewniana szalka w brazowym kolorze. Dostrzegla kilka ubran, wiszacych w ciemnej szafie wcisnietej we wneke. W kuchni rezydowala mala lodowka, kuchenka i zlew. Na suszarce obsiakaly wyszczerbione, nie wyrozniajace sie niczym talerze i kubki. Wracajac do pokoju, zauwazyla w rogu maly stolik, a na nim maszyne do pisania i rozrzucone kartki. Obok regalik z pustakow, na ktore polozono surowe deski. Podeszla do biurka i zaczela ogladac ksiazki poustawiane na polkach. Natychmiast poznala kilka tytulow: podrecznik medycyny sadowej, autorstwa dawnego naczelnego lekarza sadowego dla miasta Nowy Jork, ksiazka traktujaca o technikach identyfikacyjnych, stosowanych przez FBI, wydana przez rzad, trzecia o mediach i przestepczosci, napisana przez dawnego profesora z Uniwersytetu Columbia. Przeczytala je kiedys sama, studiujac w akademii policyjnej. Bylo jeszcze wiele innych, wszystkie traktujace o przestepstwach i metodach wykrywania, wysluzone, widocznie nabyte z drugiej reki. Wyciagnela jednana chybil trafil i otworzyla. Niektore fragmenty zakreslone byly zoltym mazakiem. -Pan to zaznaczal? -Nie. Chce wiedziec, czego pani chce. Odlozyla ksiazke, pozwalajac oczom przeslizgnac sie po rozrzuconych na biurku kartkach. Zauwazyla liste adresow, miedzy ktorymi znalazlo sie rowniez nazwisko Matthew Cowarta. Pare numerow z Pachouli i jakis adwokat z Tampa, ktorego nazwisko nic jej nie mowilo. Wziela kartke do reki i pokazala mu ja. -Co to za ludzie? - spytala. Jakby sie zawahal, potem odparl: -Musze napisac listy. Do ludzi, ktorzy wspierali mnie w walce o wyjscie z wiezienia. Odlozyla kartke. Obok biurka dostrzegla sterte gazet. Przykucnela i zaczela je przegladac. Wydania lokalne i same strony tytulowe. Niektore z New Jersey, inne z Florydy. Zauwazyla kopie "The Miami Journal", "The Tampa Tribune", "The St. Petersburg Times" i innych. Wybrala egzemplarz "The Newark Starledger", zwracajac uwage na tytul: RODZINA OBIECUJE NAGRODE W SPRAWIE ZAGINIECIA CORKI -Takie rzeczy pana interesuja? -Tak samo jak i pania - odparl Ferguson. - Nie jest tak? Kiedy bierze pani do reki gazete, jakie artykuly czyta pani najpierw? Nie odpowiedziala, ale jeszcze raz rzucila okiem na gazety. Na kazdej stronie byla jakas informacja o popelnionym przestepstwie. Inne tytuly zdawaly sie wyskakiwac w jej strone: POLICJA SZUKA SPRAWCOWNAPADU NIC NOWEGO W SPRAWIE PORWANIA DZIEWCZYNKI-Skad pan ma te gazety? Spojrzal na nia. -Od czasu do czasu wracam na Floryde. Przemawiam w kosciolach, w klubach osiedlowych dla czarnych. Przed takimi ludzmi, ktorzy rozumieja, jak zupelnie niewinny czlowiek moze trafic do celi smierci. Ludzmi, ktorzy nie dziwia sie, ze spokojny czarny jest ciagle niepokojony przez gliniarzy. Ktorzy nie byliby zdziwieni slyszac, jak jakis nieudaczny detektyw od zabojstw nachodzi niewinnego czarnego za kazdym razem, kiedy nie moze poskladac do kupy jakiejs sprawy. - Nadal nie spuszczal z niej wzroku, gdy odkladala na miejsce gazete. - Studiuje kryminologie. Media i przestepczosc. Srody wieczorem, od piatej trzydziesci do siodmej trzydziesci. Przedmiot fakultatywny. Profesor Morin. Dlatego zbieram gazety. Raz jeszcze rzucila okiem na biurko. -Jak na razie mam same piatki - dodal. Nastepnie wrocil do poprzedniego, kpiacego tonu. - A teraz prosze mi wreszcie powiedziec, czego pani wlasciwie chce. -W porzadku - odparla. Nieustepliwosc jego spojrzenia sprawiala, ze czula sie coraz bardziej nieswojo. Odeszla od biurka i odwrocila sie, stajac naprzeciw niego. - Kiedy byl pan ostatnio na Florida Keys? Konkretnie w gornej czesci Keys. Islamorada. Marathon. Key Largo. Kiedy byl tam pan ostatnio, przemawiajac do jakichs grup osiedlowych? - Nie starala sie nawet ukryc sarkazmu. -Nigdy nie bylem na Keys - odparl. -Nie? -Nigdy. -Oczywiscie, gdyby byl ktos, kto twierdzilby cos wrecz przeciwnego, dawaloby to do myslenia, nie sadzi pan? - Klamala z latwoscia, ale zawoalowana grozba splynela po nim bez sladu. -Znaczyloby to tylko, ze ktos udziela pani nieprawdziwych informacji. -Zna pan ulice Tarpon Drive? - Nie. -Dom numer trzynascie. Byl pan tam kiedys? - Nie. -Twoj przyjaciel Cowart zawital tam. Nie zareagowal. -Wiesz, co tam znalazl? - Nie. -Dwa trupy. -Czy dlatego pani tu jest? -Nie - sklamala. - Jestem tu, bo czegos nie rozumiem. Surowosc dzwieczala zimno w jego glosie. -Czego pani nie rozumie, pani detektyw? -Ciebie, Blaira Sullivana i Matthew Cowarta. Zapadla krotka cisza. -Nie pomoge w tym pani - powiedzial. - Nie? Ferguson mial niesamowita zdolnosc sprawiania sama swoja nieruchoma obecnoscia, ze ktos czul sie nieswojo. -W porzadku. W takim razie powiedz mi, co robiles w czasie, kiedy twoj stary kumpel Blair Sullivan dostawal kociol. Przez twarz przemknal mu blysk zaskoczenia. Po chwili odpowiedzial: -Bylem tutaj. Studiowalem. Chodzilem na zajecia. Moj tygodniowy plan zajec wisi tam na scianie. -Tuz przed tym, jak Sullivan poszedl na krzeslo, wybrales sie w jedna ze swoich dobroczynnych wycieczek? -Nie. - Wskazal gdzies w bok. Odwrocila sie we wskazanym kierunku i zauwazyla liste zajec, przyklejona tasma do sciany. Podeszla blizej i spisala godziny, miejsca i nazwiska profesorow. Profesor Morin i zajecia "Media i przestepczosc" tez byly na liscie. -Mozesz to udowodnic? -A musze? -Moze. -Wiec moze moge. Shaeffer uslyszala oddalony dzwiek syreny policyjnej. Jej krzyk zdawal sie wdzierac w mala przestrzen pokoju. -... A on nigdy nie byl moim kumplem - oznajmil Ferguson. - Tak naprawde nienawidzil mnie. A ja jego. -Naprawde? - Tak. -Co wiesz o zamordowaniu jego matki i ojczyma? -To pani sprawa? -Odpowiadaj na pytanie. -Nic. - Usmiechnal sie do niej, a po chwili dodal: - Nie. Wiem, co pisali w gazetach i co bylo w telewizji. Wiem, ze zostali zabici na kilka dni przed jego egzekucja i ze powiedzial panu Cowartowi, ze udalo mu sie w jakis sposob zaaranzowac te morderstwa. To bylo we wszystkich gazetach. Nawet znalazlo sie w "New York Timesie", pani detektyw. Ale poza tym nic wiecej. - Ferguson zdawal sie odprezac. Jego glos nabral nagle tonow kogos, kto lubi potyczki slowne. -Powiedz mi, jak moglby zaaranzowac te morderstwa. Ty przeciez jestes ekspertem od celi smierci. -To prawda, jestem. - Ferguson przerwal, namyslajac sie. - Jest pare roznych sposobow... - Zasmial sie niesympatycznie. - Pierwsze, co bym zrobil, to zajrzalbym do listy odwiedzajacych. Zapisuja kazdego odwiedzajacego, ktory wchodzi na blok smierci. Kazdy prawnik, dziennikarz, znajomy i czlonek rodziny. Wrocilbym do dnia, kiedy Sullivan zjawil sie w celi smierci, i sprawdzilbym kazda osobe, ktora od tego czasu u niego byla. A bylo ich cale mnostwo. Psychiatrzy i faceci z filmu i specjalisci z FBI. I oczywiscie po jakims czasie pan Cowart... - W glosie Fergusona pojawilo sie lekkie ozywienie. - A potem porozmawialbym ze straznikami. Wie pani, co trzeba zrobic, zeby zostac straznikiem na bloku smierci? Trzeba w sobie, wie pani, miec cos z mordercy, bo zawsze musisz miec swiadomosc, ze ktoregos dnia moze wlasnie ty bedziesz przywiazywal do krzesla jakiegos biednego frajera. Trzeba chciec to zrobic. - Podniosl reke. - Beda pani mowili, ze to taka praca jak inne, niczym sie nie rozni od reszty wiezienia, ale to nieprawda. Do pracy w skrzydlach R, Q i S trzeba sie zglosic na ochotnika. Trzeba po prostu lubic to, co sie robi. I lubic to, co moze trzeba bedzie zrobic w niedalekiej przyszlosci. - Spojrzal na nia z nagla czujnoscia w oczach. - A jesli nie jest dla ciebie zadnym problemem przywiazanie kogos do krzesla i patrzenie, jak mu pieka dupe, nie widze, dlaczego mialoby byc problemem przywiazanie kogos do krzesla i poderzniecie mu gardla. -Nie powiedzialam, ze mieli poderzniete gardla. -Bylo we wszystkich gazetach. -Kto? - spytala. - Podaj mi jakies nazwiska. -Pani mnie prosi, zebym pani pomogl? -Nazwiska. Z kim bys rozmawial na bloku? Potrzasnal glowa. -Nie wiem. Ale byli tam rozni. Wystarczylo na nich spojrzec. Cela smierci jest spolecznoscia mordercow. Nie trzeba specjalnej inteligencji, zeby wylowic straznikow, ktorzy byli po drugiej stronie barykady. - Ferguson nadal sie nieprzyjemnie usmiechal. - Niech pani jedzie i sama zobaczy. Nie trzeba wybitnie bystrego detektywa, takiego jak pani, zeby sie zorientowac, kto jest skrzywiony, a kto nie. -Spolecznosc mordercow - powtorzyla. - A pan, panie Ferguson, gdzie pan w tym wszystkim pasowal? -Nigdzie. Trzymalem sie na uboczu. -Ile trzeba by zaplacic? Wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Duzo? Malo? Trudno oceniac w ten sposob, bo czesto wlasciwa osoba zrobi niewlasciwa rzecz z wielu najrozniejszych powodow. -Jak pan to rozumie? -Wezmy na przyklad Blaira Sullivana. Prawdopodobnie zabilby pania zupelnie bez powodu, tak dla czystej przyjemnosci, co, pani detektyw? Nie spotkala pani jeszcze nikogo takiego? Pewnie nie. Za mloda pani jeszcze jest i za bardzo niedoswiadczona. - Obserwowal ja bacznie, gdy zmienila pozycje. - I wie pani co, sa faceci w celi, ktorzy tak nienawidza policjantow, ze zalatwiliby jednego czy dwoch zupelnie za darmo. I cieszyliby sie kazda minuta. Szczegolnie jesli udaloby im sie to jakos wydluzyc. Wie pani, zeby troche trwalo. - Drwil z niej wyraznie, uzywajac niskich, spiewnych tonow. - A juz szczegolna przyjemnosc sprawiloby im zabicie pani policjant, nie sadzi pani? Szczegolna, rzadka i okropna przyjemnosc. Nie odpowiedziala, pozwalajac brutalnym slowom splynac po niej jak zimna woda. -... Albo wezmy pana Cowarta. Wydaje mi sie, ze za dobry material bylby w stanie zrobic absolutnie wszystko. A jak pani mysli? Poczula nagly przyplyw energii. -A pan, panie Ferguson? Jakiej zaplaty by pan zazadal za zabicie kogos? Usmiech zniknal z jego twarzy. -Nigdy nikogo nie zabilem. I nie zamierzam tego zrobic. -Nie o to pytam, panie Ferguson. Jakiej zaplaty by pan zazadal? -To by zalezalo - odparl lodowato. -Zalezalo od czego? - naciskala. -Zalezalo od tego, kogo mialbym zabic. - Wpatrzyl sie w nia nieruchomo przez oddzielajaca ich szerokosc pokoju. - Czy nie tak jest u wszystkich, pani detektyw? Sa takie zabojstwa, ktore wymagalyby duzych pieniedzy. I inne, ktore zrobiloby sie za darmo. -A co by pan zrobil za darmo, panie Ferguson? Znow sie usmiechnal. -Trudno mi powiedziec. Nigdy sie nad tym nie zastanawialem. -Naprawde? A tym detektywom z okregu Escambia powiedzial pan co innego. I co innego stwierdzila lawa przysieglych. Ledwo kontrolowana wscieklosc zmacila spokoj jego twarzy. Odpowiedzial niskim, nabrzmialym zloscia tonem: -To zostalo ze mnie wybite. I pani o tym doskonale wie. Sedzia to w ogole odrzucil. Nigdy nie zrobilem nic zlego tej dziewczynce. Sullivan tak, on ja zabil. -A cena? -W tym przypadku - stwierdzil zimno Ferguson - cena byla przyjemnosc. -A co z Sullivanem i jego rodzina? Jak pan sadzi, ile zaplacilby za tamte smierci? -Blair Sullivan? Sadze, ze zaplacilby wlasna dusza, zeby tylko zabrac ich z soba. - Ferguson pochylil sie do przodu, znizajac glos. - Wie pani, co mi powiedzial, zanim jeszcze doszedlem do tego, ze to on zabil te mala dziewczynke, dzieki czemu znalazlem sie w celi? Mial zwyczaj opowiadac o raku. Jak jakis cholerny doktorek, tyle o tym wiedzial. Zaczynal po prostu mowic o zdeformowanych komorkach, strukturach molekularnych, o degeneracji DNA i o tym, jak to niewidoczne, mikroskopijne zlo niepostrzezenie niszczy czlowieka od wewnatrz, wdzierajac sie w najczarniejsze, najbardziej niedostepne zakamarki, docierajac do pluc, do odbytnicy, do trzustki i mozgu, i absolutnie wszedzie, az w koncu czlowiek zgnije, ani sie spostrzeze. A kiedy konczyl juz swoj wyklad, rozpieral sie wygodnie i stwierdzal, ze on jest dokladnie tym samym, ze niczym sie nie rozni. Co pani o tym wszystkim sadzi, pani detektyw? Ferguson oparl sie, jakby sie odprezajac, Shaeffer widziala jednak gre napietych miesni pod jego bluza. Nie odezwala sie, podjela tylko swa wedrowke po mieszkaniu, czujac, jak podloga chwieje sie lekko pod stopami. -Rozmawial z panem o smierci? Ferguson pochylil sie naprzod. -W celi smierci jest to czesty temat. -I czego sie pan dowiedzial? -Dowiedzialem sie, ze jest to najzwyklejsza rzecz pod sloncem. Jest doslownie wszedzie, gdziekolwiek sie czlowiek obejrzy. Ludzie mysla, ze umieranie jest czyms szczegolnym, ale tak nie jest, prawda, pani detektyw? -Niektore smierci sa szczegolne. -To musza byc te, ktorymi pani sie interesuje. -Dokladnie. - Zobaczyla, jak sie pochyla naprzod, uprzedzajac jakby jej nastepne pytanie. -Lubi pan buty sportowe? - zapytala nagle. Przez mgnienie wydalo sie jej, ze to czyjs inny glos zabrzmial w pokoju. Wygladal na lekko zaskoczonego. -Pewnie. Caly czas w nich chodze. Wszyscy tutaj nic innego nie maja na nogach. -A ta para? Co to za marka? -Nike. -Wygladaja na nowe. -Bo sa. Kupilem w ubieglym tygodniu. -Ma pan w szafie jakas inna pare? -Oczywiscie. Przeszla przed nim, kierujac sie w strone sypialni. -Prosze sie stad nie ruszac - powiedziala. Czula, jak jego oczy podazaja za nia, wpijajac sie w plecy. W szafie znalazla pare wysokich butow do koszykowki. Podniosla je. -Cholera - zaklela gwaltownie. Byly marki Converse, stare i tak zniszczone, ze mialy dziure na palcach. Odwrocila je jednak i uwaznie obejrzala podeszwy. W okolicy podbicia guma zostala wytarta na gladko. Potrzasnela glowa. To byloby widac. Wzor bieznikowania podeszwy tez roznil sie od reebokow, ktore mial na sobie zabojca, kiedy skladal wizyte pod numerem trzynastym na Tarpon Drive. Odstawila buty na miejsce i wrocila stawic czolo Fergusonowi. Popatrzyl na nia. -Wiec ma pani slad buta z miejsca zbrodni, tak? Nie odezwala sie. -... I pomyslala sobie pani, ze dobrze byloby sprawdzic moja szafe. - Patrzyl na nia nieruchomo. - Co jeszcze pani ma? - I po chwili: - Zdaje sie, ze nie za wiele, prawda? Ale dlaczego wlasciwie jest pani tutaj? -Powiedzialam juz. Blair Sullivan, Matthew Cowart i pan. Nie od razu zareagowal. Widziala wyraznie, jak cos intensywnie rozwaza. Wreszcie odezwal sie, a jego glos pobrzmiewal gluchym gniewem. -Wiec tak juz zawsze bedzie, co? Nigdy sie nic nie zmieni? Tak to sobie wymysliliscie? Jakis gliniarz, rozlazla dupa z Florydy, bedzie potrzebowal kogos na podejrzanego o morderstwo, wiec bedzie walil jak w dym do mnie, bo jestem wygodny? Raz zostalem skazany, wiec bede teraz podejrzewany o wszystko, czego nie bedziecie w stanie od razu rozpracowac, tak? -Nie powiedzialam, ze jest pan o cokolwiek podejrzany. -Ale chciala pani obejrzec moje tenisowki. -Rutynowa czynnosc, panie Ferguson. Wszystkim ogladam tenisowki, nawet panu Cowartowi. Ferguson parsknal zduszonym smiechem. -Pewnie, ze tak. No i jakie nosi Cowart? Klamala dalej bez zajaknienia. -Reeboki. -Oczywiscie. Musza pewnie byc nowe, bo ostatnio jeszcze mial conversy, takie same jak moje stare. Nie odezwala sie. -Wiec sprawdza pani wszystkim tenisowki. Ale ja jestem latwym celem, co, pani detektyw? Byloby to cos, gdyby sie pani udalo polaczyc mnie z tamtymi zabojstwami, prawda? Dostalaby sie pani na pierwsze strony gazet. Moze nawet awansowala. Nikt by nie kwestionowal pani motywow, nikt by nawet nie probowal. Obrocila to przeciwko niemu. -No wlasnie, dlaczego jest pan takim latwym celem? -Zawsze bylem, zawsze bede. Jesli nie ja, to ktos taki jak ja: mlody i czarny. Automatycznie jest sie podejrzanym. Potrzasnela przeczaco glowa. Poderwal sie ze swego miejsca w naglym przyplywie gniewu. -Nie? Kiedy potrzebny byl im ktos szybko w Pachouli, do kogo przyszli? A pani? Tylko dlatego ze znalem Blaira Sullivana, wymyslila pani sobie, ze powinna pani szybko ze mna pogadac! Ale ja go, cholera, nie chcialem znac! Ten facet o malo co nie kosztowal mnie zycia! Spedzilem trzy lata w celi smierci za cos, czego nie zrobilem, dzieki glinom pani pokroju. Myslalem, ze umre przez to moje bycie latwym celem dla systemu. Wiec teraz niech sie pani ode mnie odpieprzy. Od tej pory nie bede juz wiecej dla nikogo taki w sam raz. Moze i jestem czarny, ale morderca nie jestem. I samo to, ze jestem czarny, jeszcze mnie nim nie robi. - Ferguson usiadl. - Pytala pani, dlaczego tutaj mieszkam? Bo tutaj ludzie rozumieja, co to znaczy byc czarnym i zawsze byc albo podejrzanym, albo ofiara. Wszyscy tutaj sa albo jednym, albo drugim. A ja bylem i tym, i tym, dlatego tak dobrze tu pasuje. Dlatego lubie tu mieszkac, mimo ze nie musze. Rozumie pani, pani detektyw? Watpie. Jest pani biala i nigdy sie pani nie dowie. - Wstal i popatrzyl przez okno. - Nigdy pani nie zrozumie, jak ktos takie miejsce moze nazywac domem. - Odwrocil sie do niej raptownie. - Chce pani jeszcze cos wiedziec? Wscieklosc bijaca z kazdego jego gestu pokonala ja. Potrzasnela przeczaco glowa. -To dobrze - skwitowal cicho. - Wiec niech sie pani wynosi. - Wskazal jej drzwi. Ruszyla w ich strone. -Moge miec jeszcze jakies pytania - powiedziala. Potrzasnal glowa. -Nie sadze, pani detektyw. Juz nie. Ostatnim razem, jak bylem grzeczny dla kilku detektywow, kosztowalo mnie to trzy lata z zyciorysu i prawie mnie zabilo. Miala pani swoja szanse. A teraz koniec. Stala juz w drzwiach. Zawahala sie, jakby nie chciala jeszcze wychodzic, jednoczesnie czula niewyslowiona ulge, mogac opuscic to miejsce. Odwrocila sie do niego, akurat w momencie gdy zamykal za nia drzwi. Zdazyla jeszcze tylko dostrzec plonace gniewem szparki oczu. Potem drzwi zatrzasnely sie glucho. Dzwiek zamykanych szczelnie zamkow odbijal sie echem w korytarzu. Rozdzial dziewietnasty BRUDNA ROBOTA Trzej mezczyzni milczeli przez wieksza czesc podrozy. W koncu, gdy zjechali z autostrady i policyjny woz zaczal podskakiwac na wybojach podrzednej, gruntowej drogi, Bruce Wilcox stwierdzil:-Ona nic nam nie powie. Zlapie tego starego gnata i wykopie nas stamtad tak szybko, jak glodny komar moze ukluc twoja gola dupe. Niepotrzebnie tracimy czas. Prowadzil samochod szybko i pewnie. Tanny Brown siedzial obok niego, wciaz patrzac w okno i milczac uparcie. Od czasu do czasu jakis zablakany promien slonca przedostawal sie przez sklepienie rozlozystych koron drzew i odbijal sie od skory mezczyzny, co sprawialo, ze wydawala sie mokra. Na slowa Wilcoxa zareagowal jedynie machnieciem reki, dajac do zrozumienia, ze nie ma ochoty rozmawiac na ten temat, po czym ponownie pograzyl sie w swoich myslach. Wilcox chrzaknal i odezwal sie znowu: -Nadal sadze, ze niepotrzebnie tracimy czas. -Nie tracimy - burknal Brown, gdy zarzucilo gwaltownie samochod i zakolysalo nim na nierownej drodze. -Czemu nie? - zapytal detektyw. - Zaluje, ze wy dwaj nie odwalicie tego za mnie. Odwrocil sie do Cowarta, ktory siedzial na srodku tylnego siedzenia, czujac sie mniej wiecej jak aresztant zajmujacy zwykle to miejsce. Brown przemowil, powoli cedzac slowa: -Zanim Sullivan poszedl na krzeslo, dal Cowartowi do zrozumienia, ze istnieje dowod, ktory przeoczylismy w domu Fergusonow, i ktory wciaz tam jest. Wlasnie teraz mamy go odnalezc. Wilcox pokrecil glowa. -Tanny, nie myslisz nawet polowy tego. Wiesz, ze on szarpal Slicka za lancuch. - Mowil tak, jakby Cowarta nie bylo w samochodzie. - Osobiscie nadzorowalem przeszukanie. Sprawdzilismy to miejsce dokladnie. Opukalismy kazda sciane szukajac jakiejs skrytki. Zdjelismy nawet parkiety. Przewalilismy caly wegiel w starym piecu, zeby sprawdzic, czy czegos tam nie spalil. Przeczesalismy ten cholerny dom wykrywaczem metalu. Do diabla, sprowadzilem nawet cholernego psa tropiacego i sam przeprowadzilem go przez to miejsce. Gdyby cos tam bylo, znalazlbym to. -Sullivan powiedzial, ze cos przeoczyles - zauwazyl Cowart. -Sullivan powiedzial pismakowi mnostwo rzeczy. - Wilcox zwrocil sie do swojego partnera. - Dlaczego w ogole poswiecamy temu jakas cholerna uwage? -Hej - odezwal sie Cowart. - Wyluzuj sie, co? -Czy mowil ci, gdzie masz szukac? -Nie. Zauwazyl tylko, ze cos przeoczyles. Pozwolil sobie przy okazji na obsceniczny zart o oczach w dupie. Wilcox pokrecil glowa. -W kazdym razie to nie pomoze w znalezieniu czegokolwiek. - Spojrzal na Browna. - Dobrze o tym wiesz, szefie, podobnie jak ja. Historia Fergusona potrzebuje mocnego kopa na rozped. -Nie - odpowiedzial powoli Tanny Brown. -A wiec cos znajdziemy? W takim razie jaki problem? Owoc trujacego drzewa. Nie mozemy uzyc przeciwko Fergusonowi niczego, co pochodzi z nielegalnego zrodla. Powinienes powrocic do jego zeznan. Gdyby opowiedzial nam, jak to bylo, a w szczegolnosci jak zabil mala Joanie, cale wydarzenie. Czy wtedy sedzia odrzucilby to zeznanie? Wszystko do siebie pasuje. -Ale to sie nie wydarzylo - zaczal Cowart. -Racja - przerwal Brown. - Choc niezupelnie. To moglo dac prawnikom grunt do polemiki. - Zawahal sie i dopiero po chwili kontynuowal: -... Nie oczekuje jednak, ze wygramy te sprawe w sadzie. Nie rozwijal dalej swojej mysli. Po krotkiej przerwie Wilcox odezwal sie znowu: -Mysle, ze babka Fergusona nawet nie pozwoli nam rozejrzec sie, jesli nie pokazemy nakazu. Do diabla, mysle, ze bez wyraznego nakazu sedziego nie powie nam, ze slonce jest wysoko. To strata czasu. -Pozwoli rozejrzec sie Cowartowi. -Jak my go przywieziemy? W zadnym razie. -Pozwoli. -Ona prawdopodobnie nienawidzi prasy jeszcze bardziej niz ja. Mimo wszystko to wlasnie oni pomogli wsadzic jej male kochanie do celi smierci. -A potem go stamtad wyciagneli. -Nie sadze, zeby ona myslala w ten sposob. Jest stara nieprzejednana baptystka i prawdopodobnie wierzy, ze Jezus osobiscie zstapil na ziemie i otworzyl brame dla jej malego, kochanego chlopca, poniewaz bombardowala Go modlitwami w kazda niedziele na spotkaniach kongregacji. W kazdym razie, jesli pozwoli naszemu pismakowi wejsc do srodka i pomyszkowac, czego nie zrobi, to on nie bedzie nawet wiedzial, czego ma szukac. Czy nawet jak tego szukac. -Bedzie wiedzial. -W porzadku, zatem przypuscmy, tylko przypuscmy, ze, do kurwy nedzy, on cos znajdzie. W jaki sposob to nas urzadza? -W jednej rzeczy - odparl Brown. Otworzyl okno, pozwalajac goracu dnia wslizgnac sie do wnetrza policyjnego wozu, gdzie szybko zapanowalo nad nieswiezym chlodem powietrza z wentylatora. Zaczal mowic miekko, tak ze jego glos byl ledwo slyszalny w halasie, jaki powodowal wpadajacy przez otwarte okno wiatr. - Dowiemy sie, ze przynajmniej w tej sprawie Sullivan mowil prawde. -I co z tego? - Wilcox pstryknal palcami. - Jakie to, do diabla, ma dla nas znaczenie? Pytanie spowodowalo, ze porucznik umilkl na dobre. -Dowiemy sie, z czym mamy do czynienia - wtracil w koncu Cowart. -Ha! - parsknal Wilcox. Prowadzil samochod sciskajac mocno kierownice, sfrustrowany tym, ze jego przyjaciel, partner i jego rywal mieli dostep do informacji, do ktorych on nie mial dostepu. Ogarnal go gniew podsycany uczuciem zawisci. Prowadzil szybko i za samochodem ciagnela sie potezna chmura pylu. Zapragnal, by jakis parszywy stary kundel albo wiewiorka wbiegly prosto pod kola. Wdepnal jeszcze bardziej pedal gazu, czujac jak delikatnie zarzuca tylem masywnego wozu. Cowart przygladal sie ciemnej linii drzew odleglego lasu. -Dokad to prowadzi? - spytal wskazujac ciemna kreske widoczna na horyzoncie. -Do miejsca, gdzie znalezlismy mala Joanie. Kraniec tego samego bagna. Biegnie z powrotem jakies osiem kilometrow czy cos kolo tego, az w koncu rozposciera sie skrecajac w strone miasta. Lotne piaski, ktore moga cie pochlonac na wieki, i bloto tak geste, ze stapajac po nim masz wrazenie, jakbys chodzil po kleju. Tylko martwe drzewa, chwasty i woda. Wszystko mroczne i podobne do siebie. Mozna sie tam latwo zgubic, a znalezienie wlasciwej drogi moze zabrac miesiac, jesli w ogole kiedykolwiek sie ja odnajdzie. Karaluchy, weze, aligatory i wszystkie rodzaje pokrytych sluzem stworow, ale za to swietne miejsce do lowienia okoni, olbrzymie sztuki skrywaja sie pod zatopionymi pniami drzew. Tam trzeba naprawde uwazac - zakonczyl Wilcox. Skrecili w jeszcze gorsza droge i samochod podskakiwal na wybojach slizgajac sie w koleinach. Cowart pomyslal o wydrukach zawierajacych artykuly, ktorych odbitki wykonal w bibliotece "Journala". Teraz znajdowaly sie w wewnetrznej kieszeni jego marynarki, drapiac nieprzyjemnie przez koszule. Mial wrazenie, ze posiadaja jakies wlasciwosci radioaktywne i teraz promieniuja goracem, lecz te odczucia zachowal dla siebie. To mogl byc czysty przypadek, probowal sobie wmowic. Facet wyglosil kazanie w kosciele, a cztery dni pozniej dziewczynka znika. To o niczym nie swiadczy. Nie wiadomo, czy nadal sie tam krecil ani co robil po wyjsciu z kosciola, albo gdzie obecnie przebywa. Cztery dni. Juz dawno mogl powrocic do Pachouli albo do Newark, albo na Marsa, dokadkolwiek. Nagle pamiec podsunela mu wiszaca na scianie w szkole podstawowej fotografie Joanie Shriver. Ujrzal oczy Dawn Perry patrzace z entuzjazmem i oczy malej dziewczynki z ulotki policyjnej. Poczul nieprzyjemna suchosc w gardle. -Juz niedaleko - oswiadczyl Wilcox. Jego slowa wyrwaly Tanny'ego Browna z zamyslenia. Po przybyciu do rodzinnej Pachouli szybko pograzyl sie w codziennej rutynie. Jednej z jego corek nie udalo sie wygrac jakiejs klasowej gry, druga odkryla, ze jej "godzina policyjna" zaczyna sie o godzine wczesniej niz kolezanek. Byly to sprawy znaczacej wagi i wymagaly natychmiastowej reakcji. Jego ojciec czul sie zupelnie bezradny wobec niektorych obowiazkow. Nalezalo do nich miedzy innymi tworzenie regul i zasad. "To twoj dom. Ja jestem tutaj tylko gosciem", stwierdzil kiedys. Mimo to z zadowoleniem sluchal zalow swego syna, ktory nie potrafil poradzic sobie na stanowisku glowy rodziny. Tanny Brown zastanawial sie, czy okresowa gluchota starego nie byla duza zaleta w podobnych sytuacjach. Oklamal ich nie mowiac prawdy o tym, gdzie byl ani co robil. Wiedzial, ze sklamalby, gdyby ktos zapytal, czego tak naprawde sie obawia. Odczuwal ulge widzac, ze obie dziewczynki sa pochloniete swoimi sprawami z pewnego rodzaju obsesja zwykla u wielu dzieci. Obserwowal je, wysluchujac skarg jedynie polowicznie, i rownoczesnie mial przed oczami zdjecie Dawn Perry, ktore wciaz trzymal w kieszeni plaszcza. Czym one sie roznia? - zastanawial sie. Skarcil samego siebie. Nie mozna byc dobrym policjantem i przezyc, jesli do pewnych wydarzen podchodzi sie jak do numerow w kartotece. Postaral sie skoncentrowac na tym, co wiedzial i co mogl udowodnic. Powstrzymywal na wodzy swoje odruchy, poniewaz instynkt podpowiadal mu, ze za ta sprawa krylo sie cos bardziej potwornego, niz mogl przypuszczac. -No i jestesmy - powiedzial Wilcox. Szybko zblizali sie do chaty i kamienie wyskakujace spod kol stukaly glosno o podwozie. Wilcox zatrzymal gwaltownie woz i odezwal sie: -Zobaczymy, jak sobie poradzisz z wejsciem. - Powiedziawszy to, odwrocil sie do swego towarzysza. -Spokojnie, Bruce - mruknal Brown. Cowart nie odpowiedzial. Wysiadl z samochodu i szybkim krokiem przemierzyl zakurzone podworze. Obejrzal sie na dwoch detektywow, ktorzy opierajac sie o woz obserwowali uwaznie jego poczynania. Odwrocil sie do nich plecami i wszedl po schodach na mala werande, zmierzajac w strone drzwi wejsciowych. -Pani Ferguson! Jest pani w domu?! - zawolal. Po przejsciu z rozswietlonego sloncem podworza na zacieniona werande musial zaslonic oczy przyzwyczajone do blasku slonca. Nadaremnie staral sie dostrzec wewnatrz pomieszczenia jakis ruch. -Pani Ferguson? Tu Matthew Cowart z "Journala"! Wewnatrz panowala niczym nie zmacona cisza. Zapukal energicznie we framuge drzwi, czujac jak drewniana konstrukcja zatrzesla sie pod uderzeniem piesci. Zauwazyl, ze biala farba odpada w wielu miejscach. -Pani Ferguson? Bardzo pania prosze. W koncu z ciemnosci dolecial do niego odglos podobny do drapania, a w chwile pozniej uslyszal przedostajacy sie poprzez cienie chaty glos, ktory nie stracil nic ze swojej zwyklej chrapliwej barwy i podenerwowanego gniewnego tonu. -Wiem, kim jestes. Czego tu znowu szukasz? -Musimy jeszcze raz porozmawiac o Bobbym Earlu. -Gadalismy juz duzo, Panie Bialy Dziennikarzu. Brakuje mi juz slow od tego gadania, a wam jeszcze nie dosyc? -Nie do konca. Moge wejsc? -Co? Jakies osobiste pytania? -Pani Ferguson, prosze. To naprawde wazne. -Dla kogo wazne, Panie Bialy Dziennikarzu? -Dla mnie i dla pani wnuka. -Nie wierze ci - odparla ostro. Zapanowalo klopotliwe milczenie. Oczy Cowarta powoli przyzwyczajaly sie do polmroku i zaczal rozpoznawac ksztalty przedmiotow widocznych przez drzwi zrobione z siateczki, ktora chronila lokatorow przed natretnymi owadami. Ujrzal stary stol z kwiecistym dzbanem stojacym na srodku oraz laske i strzelbe oparte o sciane w rogu pomieszczenia. Po chwili uslyszal odglos krokow i w koncu pojawila sie drobna, stara czarna kobieta. Kolor jej skory zlewal sie z mrokiem panujacym wewnatrz pokoju, a blask swiatla odbijal sie od siwych wlosow. Poruszala sie wolno, spogladajac groznie, jak gdyby artretyzm z bioder i plecow zagniezdzil sie rowniez w jej sercu. -Gadalam z toba juz wystarczajaco dlugo. Co chcesz jeszcze wiedziec? -Chce poznac prawde - odparl oschle. Grozne spojrzenie starej kobiety ustapilo miejsca rozbawieniu. -Myslisz, ze mozesz tutaj znalezc jakies prawdy, Bialy Chlopcze? Moze myslisz, ze trzymam prawde w sloiku przy drzwiach czy cos takiego? Ze wyciagam ja, gdy potrzebuje? -Mniej wiecej - odpowiedzial. Zarechotala nieprzyjemnie. Jej wzrok przeskoczyl z niego na dwoch czekajacych na podworku detektywow. Przyjrzala sie uwaznie policjantom i dopiero po jakims czasie spojrzala ponownie na Cowarta. -Tym razem nie jestes sam. Kiwnal glowa potakujaco. -Teraz trzymasz z nimi, Panie Bialy Dziennikarzu? -Nie. - Zmusil sie do klamstwa. -Zatem po czyjej jestes stronie? -Po niczyjej. -Ostatnim razem, jak przyszedles, byles po stronie mojego chlopaka. Cos sie zmienilo? Z trudem znalazl odpowiednie slowa. -Pani Ferguson, kiedy rozmawialem w wiezieniu z czlowiekiem, ktory, jak wszyscy sadza, zabil te mala dziewczynke, opowiedzial mi pewna historie przesycona mordem i klamstwem, ale powiedzial rowniez, ze gdybym sie tutaj rozejrzal, to na pewno znalazlbym jakis dowod. -Jaki dowod? -Dowod, ze Bobby Earl popelnil zbrodnie. -Skad ten czlowiek mogl o tym wiedziec? -Podobno Bobby Earl wygadal sie przed nim. Stara kobieta potrzasnela glowa, a jej suchy trzeszczacy smiech rozdarl duszne powietrze pomiedzy nimi. -A niby z jakiej racji mialabym pozwolic ci tu weszyc i znalezc cos, co mogloby skrzywdzic mego chlopaka? Czemu nie zostawicie Bobby'ego Earla w spokoju i nie pozwolicie mu wyjsc na dobrych ludzi o wlasnych silach? Sprawa jest skonczona. Niech umarli odpoczywaja w pokoju, a zywi niech dalej ciagna swoje wozki. -Nie tak to dziala - powiedzial. - Wie pani o tym. -Wiem tylko, ze przyszedles tu weszyc i sprawic jakies nowe klopoty mojemu chlopakowi. On tego nie chce. Cowart wzial gleboki oddech. -Oto przyczyna. Pani Ferguson, pozwoli mi pani wejsc i rozejrzec sie, a ja nie znajde niczego i bedzie po wszystkim. Opowiadanie faceta potraktujemy jako klamstwo i po sprawie. Zycie potoczy sie dalej. Bobby Earl nigdy wiecej nas nie ujrzy. Ci dwaj detektywi nigdy wiecej nie pojawia sie w pani ani w jego zyciu. Jesli jednak nie wpusci mnie pani do srodka, oni pozostana nie usatysfakcjonowani. Ani ja. I to nigdy sie nie skonczy. Zawsze beda jakies pytania, a oni nigdy sie od was nie odczepia. Bedzie sie to ciagnelo za nim w nieskonczonosc. Rozumie pani, o czym mowie? Stara kobieta zamyslila sie, trzymajac reke na klamce. -Rozumiem, o co ci chodzi - powiedziala w koncu, ostroznie wymawiajac slowa - ale przypuscmy, ze wpuszcze cie do srodka i znajdziesz to, o czym mowil ten czlowiek. Co wtedy? -Wtedy Bobby Earl znowu bedzie mial klopoty. Milczala przez chwile, zanim odpowiedziala: -Wciaz nie rozumiem, co zyska moj chlopak, jesli tu wejdziesz. Cowart wpatrywal sie uparcie w stara kobiete, po czym uzyl swojego ostatniego argumentu. -Jesli nie pozwoli mi pani rozejrzec sie, wtedy bede podejrzewal, ze ukrywa pani przede mna prawde i ze w srodku znajduje sie jakis ukryty dowod. To wlasnie zamierzam powiedziec tym dwom detektywom czekajacym na zewnatrz. Potem wydarzy sie kilka innych rzeczy. Powrocimy z nakazem i przeszukamy to miejsce tak czy inaczej, a oni nie spoczna, dopoki nie zaloza sprawy przeciwko pani wnukowi. Przyrzekam to pani. A kiedy juz to zrobia, pojawie sie wraz z moja gazeta i ze wszystkimi innymi gazetami i stacjami telewizyjnymi, i wie pani, co sie wtedy stanie, prawda? Wydaje mi sie, ze nie ma pani wyjscia. Rozumie pani, pani Ferguson? W oczach starej kobiety pojawily sie blyski nienawisci. -Rozumiem dobrze - warknela. - Rozumiem, ze biali mezczyzni w garniturach zawsze dostaja to, co chca. Chcesz wejsc do srodka, w porzadku. Wejdziesz bez wzgledu na to, co powiem. -A zatem zgoda? -Powrocisz z papierem od jakiegos sedziego? Oni byli juz tutaj z takim swistkiem, ale to nie pomoglo im niczego znalezc. Teraz znowu wam sie zmienilo. W koncu uchylila skrzypiace, siatkowe drzwi. -Czy ten czlowiek w wiezieniu powiedzial ci, gdzie masz szukac? -Nie. W kazdym razie niedokladnie. Na twarzy starej kobiety pojawil sie nieprzyjemny usmiech. -A zatem zycze szczescia. Przekroczyl prog, jakby przechodzil przez granice rozdzielajaca dwa rozne swiaty. Przyzwyczail sie - tak jak ktokolwiek mogl sie przyzwyczaic - do miejskiego brudu i nedzy. Ciagal swego przyjaciela Vernona Hawkinsa do wielu miejsc w getcie, w ktorych popelniano przestepstwa, i odtad nie szokowalo go ani nie dziwilo ubostwo miasta, szczury czy odpadajaca farba. Ten dom okazal sie jednak zupelnie inny. Cowart ujrzal przed soba surowe i raczej puste pomieszczenie, w ktorym nie mozna bylo doszukac sie dazenia do wygod, widzialo sie jedynie twarde, ciezkie zycie kierowane desperackim gniewem. Na scianie, troche powyzej podniszczonej sofy wisial sporych rozmiarow krucyfiks. W rogu pokoju przycupnal stary, drewniany bujany fotel okryty pozolkla koronkowa serweta. W pomieszczeniu znajdowalo sie jeszcze kilka innych krzesel, glownie z recznie ciosanego drewna. Na parapecie kominka stal portret Martina Luthera Kinga juniora i stara fotografia gibkiego czarnego mezczyzny w skromnym ciemnym garniturze. Cowart domyslil sie, ze to jej ostatni maz. Dojrzal jeszcze kilka innych fotografii czlonkow rodziny, a miedzy innymi jedna z Robertem Earlem. Sciany z ciemnobrazowego drewna nadawaly wnetrzu charakter jaskini. Jedynie zablakane promienie sloneczne przeciskajace sie przez niewielkie okna toczyly beznadziejna walke z mrokiem wnetrza. Ujrzal korytarz prowadzacy do kuchni, gdzie posrodku panoszyl sie stary piec na drewno. Wszystko wydawalo sie nieskazitelne i mimo ze dookola czuc bylo uplyw czasu, to nigdzie nie zauwazyl nawet pylku kurzu. Pani Ferguson najwidoczniej traktowala plamki brudu w taki sam sposob, w jaki traktowala gosci. -Niewiele tego, ale moje - powiedziala ponuro. - Zaden bank nie przyjdzie mowiac, ze przejmuje to miejsce. To wszystko nalezy do mnie. Splacanie zabilo mojego meza i chcieliby, zeby i mnie zabilo, ale ja jestem tutaj szczesliwa, mimo ze nie jest wspaniale i bogato. Pokustykala w strone okna i wyjrzala na zewnatrz. -Znam Tanny'ego Browna - powiedziala gorzko. - Znalam jego matke, ale umarla, i jego tate. Pracowali ciezko dla Wielkiego Bialego Czlowieka i wyrosli myslac, ze sa lepsi od nas. To nieprawda. Pamietam, jak byl maly i kradl pomarancze z ogrodu bialego czlowieka. Teraz wyrosl na duzego policjanta i mysli, ze jest wielkim panem. Nie jest wcale lepszy od mojego wnuka, slyszysz? Odwrocila sie od okna. -Dalej, Panie Bialy Dziennikarzu. Czego bedziesz szukal? Tu nie ma nic dla ciebie, chlopcze. Nie widzisz tego? - Rozlozyla rece w teatralnym gescie. - Tu nie ma nic dla nikogo. Widzial to. Rozejrzal sie dookola i stwierdzil, ze Wilcox mial racje. Znalazl sie w srodku, lecz nie mial pojecia, czego szukac i gdzie szukac. Wyobrazil sobie, jak Blair Sullivan smieje sie z niego. -Nie - odezwal sie w koncu. - Gdzie jest pokoj Bobby'ego Earla? -Tam na prawo - wskazala stara kobieta. - Smialo. Cowart szedl powoli ciemnym korytarzem. Zajrzal do sypialni kobiety. Na srodku podwojnego lozka przykrytego zrobiona na drutach kapa lezala otwarta Biblia. Skromnie i lodowato. Minal mala lazienke z pojedyncza umywalka i toaleta. Czesci armatury swiecily wypolerowane do polysku. Reporter wszedl do pokoju Fergusona i ujrzal prawie puste pomieszczenie przypominajace cele mnicha. Pojedyncze okno wysoko na scianie wpuszczalo do pokoju troche swiatla. Wewnatrz znajdowalo sie jedynie zelazne lozko, recznie ciosany drewniany stol, mala szafka i krzeslo. Zawieszona na scianie stara deska sluzyla jako polka, na ktorej stala pokazna kolekcja tanich ksiazek w miekkiej oprawie. "Chlopiec na Ziemi Obiecanej" i "Niewidzialny czlowiek" sasiadowaly z cala gama opowiadan science fiction. W rogu pokoju stala para wedek wraz z porysowanym, tanim plastikowym pudelkiem z przyborami wedkarskimi. Cowart usiadl na skraju lozka, czujac uginajace sie pod ciezarem jego ciala sprezyny. Przez chwile bladzil wzrokiem po skromnym wyposazeniu pokoju, szukajac jakiegos znaku. Jak powinien wygladac pokoj mordercy? Nie mial pojecia. Rozejrzal sie, ponownie przypominajac sobie slowa Fergusona, ktory twierdzil, ze przybycie do Pachouli po Newark w New Jersey bylo jak pojawienie sie na letnim obozie, cieplym i niezwyklym. Cos w rodzaju krajobrazu zywcem wzietego z przygod Hucka Finna. Gdzie, do diabla, to moze byc? - pomyslal, wciaz wpatrujac sie w puste sciany i beznamietne meble. Od czego zaczac? Nie wyobrazal sobie, ze cos tak waznego jak dowod morderstwa mogloby byc oczywiste. Zaczal od szuflad w biurku, czujac sie niezmiernie glupio i bedac pewnym, ze przeszukuje juz raz doskonale sprawdzony obszar. Przetrzasnal ubrania, nie znajdujac jednak zadnej pomocnej wskazowki. Macal rekami przestrzen pomiedzy biurkiem a szufladami, szukajac jakiegos ukrytego drobiazgu. Jestes detektywem, pomyslal. Ukleknal i zajrzal pod lozko i pod materac. Nastepnie obstukal sciany w poszukiwaniu jakies skrytki. Co on mogl tutaj ukryc? - zapytal samego siebie. Babka Fergusona pojawila sie w wejsciu akurat, gdy na czworakach obstukiwal dokladnie podloge. -Juz to robili - powiedziala. - Wtenczas. Czy jeszcze nie jestes zadowolony? Wstal powoli, czujac wzrastajace zazenowanie. -Nie wiem. Rozesmiala sie glosno. -Skonczyles juz. Wygladzil dokladnie swoje ubranie. -Pozwol, ze porozmawiam z detektywami. Zarechotala ponownie, po czym poprowadzila go na werande, skad Cowart wydeptana sciezka doszedl do dwoch detektywow. Tanny Brown przemowil pierwszy, a jego wzrok przeskoczyl niespokojnie na stara kobiete, po czym ponownie spoczal na reporterze. - I co? -Nic co wygladaloby jak dowod czegokolwiek, z wyjatkiem biedy. -Mowilem ci przeciez - odezwal sie Wilcox. Spojrzal na Cowarta i jego glos nieco zmiekl. - Poszedles do pokoju Fergusona? -Mhm. -Wiele tam nie ma, co? -Kilka ksiazek, wedki, pudelko z przyborami. Troche rzeczy w szufladach i to wszystko. Wilcox kiwnal glowa. -Dokladnie tak samo. To jest cos, co przestraszylo mnie cholernie. Wiesz, co jest, nie? Wchodzisz do wiekszosci bezimiennych pokoi, niewazne jak bogaci czy biedni sa mieszkancy, lecz zawsze cos ci mowi, kim oni sa, ale nie tutaj. Nie w tym domu. Brown zmarszczyl czolo. -Do diabla - powiedzial. - Czuje sie glupio i jestem glupi. Cowart przerwal jego rozmyslania. -Caly problem polega na tym, ze nie mam pojecia, co juz zrobiliscie poprzednio i jakie zmiany zaszly od tego czasu. Moglem zauwazyc cos, co moze miec znaczenie dla was, ale nie dla mnie. Wydawalo sie, ze Wilcox pozwoli uleciec swojemu antagonizmowi w rosnacy upal dnia. -Wlasnie to mialem na mysli mowiac, ze sobie nie poradzi. Moze to cos pomoze? Podszedl do samochodu i otworzyl bagaznik. Wewnatrz znajdowalo sie kilka poukladanych katalogow, rewolwer, dwie kurtki do zludzenia przypominajace kurtki niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i duzy zelazny drag. Przetrzasnal szybko pliki wyciagajac kilka spietych kartek, ktore wreczyl Cowartowi. -To jest spis rzeczy sporzadzony podczas rewizji. Zobacz, czy to ci sie przyda. Liste rozpoczynaly rzeczy zabrane z domu Fergusonow, ktore mialy zostac poddane szczegolowemu badaniu. Wsrod nich wymieniono kilka ubran z dodatkowym napisem "zwrocone po analizie". Nie stwierdzono niczego podejrzanego. Z kuchni zabrano kilka nozy i te rowniez zostaly zwrocone. Cowart dowiedzial sie, z jakich miejsc w domu zostaly zabrane poszczegolne przedmioty. Przeczytal szybko o metodach wykorzystanych podczas przeszukiwania kazdego z pomieszczen oraz ktore miejsca zostaly przetrzasniete. Zauwazyl, ze pokoj Fergusona poddano bardzo szczegolowej rewizji, lecz z negatywnym skutkiem. -Zauwazyles, zebysmy cos przeoczyli? - spytal Wilcox. Cowart potrzasnal przeczaco glowa. -Tanny, niepotrzebnie tracimy czas. Cowart podniosl glowe znad papierow i zobaczyl, ze porucznik odszedl od samochodu i wpatruje sie w stara kobiete, ktora odwzajemnia mu uporczywe spojrzenie. Stala na skraju werandy i wydawalo sie, ze ich wzrok laczy niewidzialna nic. Hipnotyzowali sie nawzajem spojrzeniami. -Tanny?! - zawolal Wilcom. Policjant nie odpowiedzial. Cowart obserwowal niema walke spojrzen toczaca sie miedzy stara kobieta a detektywem. Uswiadomil sobie, ze pot splywa mu pod koszula i przylepia wlosy do czola. Nie odrywajac wzroku od kobiety, Brown przemowil po chwili. -Spojrz na nia - odezwal sie cicho. - Sadze, ze pominelismy cos bardzo oczywistego. -O Jezu, Tanny... - zaczal Wilcox, lecz porucznik przerwal mu stanowczym glosem. -Spojrz na nia. Ona cos wie i zdaje sobie sprawe, ze nie mamy tej wskazowki. Do cholery. Patrz. Wilcox wzruszyl ramionami mruczac cos niewyraznie pod nosem i slowa roztopily sie w goraczce poludnia. Cowart ponownie utkwil wzrok w kartkach papieru, probujac jeszcze raz przeanalizowac kazdy szczegol, tak dokladnie jak niegdys policjant sprawdzal kazdy centymetr domu. Przegladal kolejne stronice, zdajac Wilcoxowi relacje z tego, co odczytywal. -Pokoj frontowy: pobrane odciski palcow, wszystkie przedmioty sprawdzone, zaden nie zabrany do szczegolowej analizy, plytki podlogowe zerwane, sciany opukane, uzyty wykrywacz metalu; pokoj pani Ferguson: przeszukany i sprawdzony pod wzgledem ewentualnych ukrytych przedmiotow, nic nie znaleziono; spizarnia: zabrano nozyce, scierki do wycierania, recznik, zerwano plytki podlogowe; pokoj Fergusona: zabrano odziez do analizy, sprawdzono sciany i podlogi pod katem probek wlosow; kuchnia: sztucce zabrane do analizy, sprawdzony popiol w piecu, probki wyslane do laboratorium. - Podniosl wzrok. - Wydaje sie, ze nie ma zadnego niedopatrzenia. -Do diabla, spedzilismy w tym miejscu dlugie godziny, sprawdzajac kazdy pieprzony gwozdz lezacy luzem. - Zniecierpliwil sie Wilcox. Brown wciaz wpatrywal sie w stara kobiete. -Dzisiaj wszystko wyglada tak samo - powiedzial Cowart. - Poza tym, ze prawdopodobnie zmienila spizarnie w ubikacje. Tak mi sie przynajmniej zdaje. Miedzy jej pokojem a Fergusona nie ma zbyt duzo miejsca, co? - spytal. -Nie. - Detektyw pokrecil glowa. - Bardziej przypomina to ustep niz spizarnie - stwierdzil. Cowart przytaknal. -Teraz jest tam ustep i lazienka. -Slyszalem, ze Ferguson to zainstalowal - dodal Wilcox. - Dostal troche forsy od tego producenta z Hollywood, ktory chcial odtworzyc historie jego zycia. W tej samej chwili odniesli wrazenie, ze splywajace na nich promienie sloneczne spotegowaly swa moc, a nagla eksplozja goraca zdawala sie wysysac cale powietrze z podworza. -A wczesniej, gdzie oni... -Stara przybudowka na tylach domu. -I? -I co? -Nie ma jej na liscie - powiedzial powoli Cowart, czujac lomotanie w skroniach. Brown odwrocil sie od pani Ferguson i spojrzal uwaznie na swego partnera. -Przeszukales ja, tak? Wilcox skinal glowa z lekkim wahaniem. -Hm... tak jakby. Nakaz obejmowal dom, wiec nie bylem pewny, czy wychodek tez nalezy wlaczyc do rewizji. Jeden z technikow wszedl do srodka, ale nic nie znalazl. W oczach Browna pojawily sie piorunujace blyski. -Daj spokoj, Tanny. Zastal tam wiele smrodu i gowien. Wszedl, rozejrzal sie i dal dyla. Tak napisano w raporcie. - Wskazal palcem zdanie w plataninie kartek. - O tutaj. Cowart odszedl na pare krokow od wozu. Przypomnial sobie slowa Blaira Sullivana: "Gdybys mial oczy w dupie". -Zeby to jasna cholera! - Odwrocil sie do Browna. - Sullivan mowil... Policjant zachmurzyl sie. -Pamietam, co mowil. Cowart odwrocil sie gwaltownie i zaczal isc szybkim krokiem na tyly domu. Dolecial go przeszywajacy duszne i gorace powietrze glos babki Fergusona. -Dokad idziesz, Bialy Czlowieku? -Zajrze z tylu - rzucil szorstko Cowart. -Tam nic dla ciebie nie ma! - krzyknela rozdzierajaco. - Nie wolno ci tam isc! -Chce zobaczyc. Do diabla, chce zobaczyc. Brown dogonil go szybko, trzymajac w reku lom wyciagniety z bagaznika samochodu. Dwaj mezczyzni skrecili za rogiem chaty, odgradzajac sie od protestow kobiety, ktore utonely w blasku promieni slonecznych. Na tylach domu ujrzeli wcisnieta w rog szope, a obok kilka samotnie rosnacych drzew. Drewniana sciana wyblakla kompletnie, zmieniajac barwe na matowoszara. Cowart podszedl blizej pokrytych pajeczynami drzwi. Nacisnal klamke i pociagnal, szarpiac mocniej, gdy zaczely sie otwierac niechetnie, trzeszczac przerazliwie na znak protestu. Stare drewno tarlo o stare drewno i drzwi zaklinowaly sie do polowy otwarte. -Uwazaj na weze - ostrzegl Brown, chwytajac gorna czesc drzwi i ciagnac mocno. - Bruce! Dawaj to cholerne swiatlo! - wrzasnal. Lomem odgarnial pajeczyny. Na odglos panicznej ucieczki Cowart odskoczyl w tyl i jakies male stworzenie przebieglo obok, najwyrazniej unikajac swiatla, jakie wtargnelo do srodka. Mezczyzni stali ramie w ramie, wpatrujac sie w drewniany ustep przykryty klapa i wygladzony latami uzywania. W malej przestrzeni unosil sie gesty, zapierajacy dech w piersiach zapach blizszy raczej smierci czy starosci niz odpadkom. -Pod spodem - wskazal Cowart. Brown pokiwal glowa. -Droga w dol. Dopiero teraz przylaczyl sie do nich Wilcox, dyszac ciezko jak po szybkim i wyczerpujacym biegu, rzucajac cien na swego partnera. -Bruce - zapytal cicho Brown - czy technik podnosil klape i sprawdzil w tym smrodzie? Wilcox pokrecil przeczaco glowa. -To bylo przybite na glucho. Gwozdzie wygladaly na bardzo stare. Pamietam, bo prosil mnie, zebym tu wszedl jeszcze raz i sam sprawdzil. Nie zauwazylem zadnego sladu, zeby cos wyciagano i przesuwano. Wiesz, o co mi chodzi, cos takiego jak slady mlotka, zadrapania czy cos w tym rodzaju... -Zadnego wyraznego sladu - dodal Brown. -Dokladnie tak. Nic nie wyskoczylo, kiedy zajrzelismy do srodka. - Jego oczy rozblysly zloscia. -Ale... - zaczal porucznik. -Racja. Ale - przerwal mu Wilcox - nie moge zagwarantowac, ze nie mial mozliwosci wrzucenia czegos do tej dziury. Technik wlazl do srodka i sprawdzal z latarka. Ja wetknalem tam glowe i rozejrzalem sie w miare dokladnie. Tak to sie mniej wiecej odbylo. Chodzi mi o to, ze ktorys z nas cos by zobaczyl... -Gdybys chcial cos ukryc, a nie mialbys zbyt duzo czasu i chcialbys byc pewny, ze bedzie to miejsce sprawdzane prawdopodobnie bardzo pobieznie... - Glos Browna oscylowal miedzy nagana a zloscia. -Dlaczego nie zabrac tego do lasu i nie zakopac? -Nie mozesz byc pewien, ze nie zostanie znalezione, a szczegolnie wtedy, gdy przyprowadzamy ze soba cholerne psy. Jedno jest pewne. Nikt nie wejdzie w te zasrana dziure, jesli nie bedzie musial. Wilcox przytaknal, a jego glos zalamal sie lekko. -Masz racje. Cholera. Czy myslisz... Mysli wszystkich zostaly jednak przerwane przez nagly, ostry krzyk, jaki rozlegl sie za ich plecami. -Wynocha stad! Trzej mezczyzni obrocili sie jak na komende i ujrzeli stojaca na tylnej werandzie stara kobiete, ktora trzymala w rekach dubeltowke, opierajac ja dla wygody na biodrze. -Wysle was prosto do piekla, jesli nie ruszycie stad! Natychmiast! Cowarta zamurowalo, natomiast dwaj detektywi zareagowali blyskawicznie, odsuwajac sie powolutku na boki i zwiekszajac tym samym odstep miedzy soba. -Pani Ferguson - zaczal Brown. -Zamknij sie - wycedzila, kierujac bron w jego strone. -Spokojnie, pani Ferguson... - przemowil Wilcox, unoszac rece w gescie wyrazajacym bardziej prosbe niz poddanie sie. -Ty tez! - krzyknela stara kobieta, obracajac dubeltowke w kierunku reportera. - A wy dwaj, nie ruszac sie! Cowart spostrzegl porozumiewawcze spojrzenie detektywow, lecz nie mial pojecia, co oznaczalo. Kobieta odwrocila sie ponownie w jego strone. -Mowilam ci, zebys sie stad wynosil. Reporter podniosl rece w gore, potrzasajac przeczaco glowa. -Nie - powiedzial stanowczo. -Co to znaczy, nie? Czy nie widzisz, co trzymam w rekach? Zrobie z tego uzytek. Cowart poczul, jak krew gwaltownie uderza mu do glowy. W oczach starej kobiety ujrzal furie maskujaca strach i wiedzial, ze ona wiedziala, co ukrywa. To jest tutaj, pomyslal. Cokolwiek to jest, jest tutaj. Poczul, jak gdyby wszystkie nerwy i cale zmeczenie ostatnich dni polaczyly sie, opadajac na jego barki w jednej sekundzie. Przezwyciezyl jednak wlasna slabosc i ponownie potrzasnal przeczaco glowa. -Nie - powiedzial tym razem nieco glosniej. - Nie, pani Ferguson. Zamierzam tam zajrzec, nawet jesli bedzie musiala mnie pani zabic. Jestem, do cholery, zbyt zmeczony ciaglym oklamywaniem. Jestem, do cholery, zbyt zmeczony wykorzystywaniem mnie. Jestem, do cholery, zbyt zmeczony, czujac sie jak jakis cholerny glupek przez caly ten czas. Kapujesz, stara kobieto? Jestem cholernie zmeczony. Z kazdym slowem zblizal sie do niej, zmniejszajac ostatecznie o polowe dzielacy ich dystans. -Nie podchodz! - krzyknela. -Zabijesz mnie?! - wrzasnal desperacko. - To uczyniloby pieklo z twego zycia. Zastrzel mnie na oczach tych dwoch policjantow. Smialo, do cholery! No dalej! Ciagle szedl w jej strone. Zobaczyl, jak kobieta unosi wyzej dubeltowke. -O to mi chodzi! - wrzasnela. -Zatem smialo! - odkrzyknal. Czul absolutna, wszechogarniajaca wscieklosc. Przezwyciezyl w sobie przeczucie o niewinnosci Fergusona i teraz wszystko w nim wrzalo. -Smialo! Smialo! Tak jak twoj wnuk zamordowal z zimna krwia te mala dziewczynke! No dalej! Dasz mi taka sama szanse, jaka on dal jej? Ty tez jestes morderca, stara kobieto? Czy wlasnie od ciebie nauczyl sie, jak ma to robic? Czy nauczylas go, jak pociac mala bezbronna dziewczynke? -On tego nie zrobil! -Diabla tam nie zrobil! -Cofnij sie! -Bo co? Moze nauczylas go klamac? Czy tak? -Nie podchodz blizej! -Czy to zrobilas, do cholery? Czy tak? -On tego nie zrobil. Teraz cofnij sie albo zdmuchne twoja glowe. -Zrobil to. Wiesz o tym, do diabla, zrobil to, zrobil, zrobil! W tym momencie kobieta nacisnela spust. Pocisk rozdarl powietrze tuz nad glowa Cowarta, osmalajac i ogluszajac go. Reporter upadl na ziemie. Odglos trzepotu skrzydel setek ptakow rozlegl sie za nimi, odbijajac sie echem od scian na tylach domu. Policjanci odruchowo siegneli po swoja bron krzyczac: -Nie ruszaj sie! Rzuc bron! Reporter widzial niebo usiane oblokami i czul w nozdrzach intensywny zapach kordytu. Poza hukiem wystrzalu uslyszal gleboki dzwiek, ktory zdezorientowal go zupelnie, dopoki nie stwierdzil, ze to jego serce zadudnilo mu w uszach. Usiadl i pomacal glowe, nastepnie spojrzal na rece, ktore byly mokre od potu, a nie, jak myslal, od krwi. Jego wzrok powedrowal w kierunku starej kobiety. Detektywi wciaz wykrzykiwali komendy, ktore zdawaly sie gubic w goraczce dnia i prazacym niemilosiernie sloncu. Stara kobieta spojrzal na niego z gory. -Mowilam ci, Panie Bialy Dziennikarzu. Juz raz ci mowilam. - Jej glos wydawal sie niezwykle ostry. - Splunelabym w oko samemu Lucyferowi, gdyby to mialo pomoc mojemu chlopakowi. Cowart wpatrywal sie w nia nieruchomo. -Umarles? - zapytala nagle. -Nie - odparl spokojnie. -Nie moglam tego zrobic - powiedziala zgorzknialym glosem. - Tak po prostu zdmuchnac ci lepetyne. Do cholery. Jej pomarszczona skora przybrala teraz barwe szarego popiolu. -Mialam tylko jeden naboj. Odwrocila sie w strone dwoch policjantow zblizajacych sie z wycelowana w nia bronia. Podchodzili czujnie nachyleni, gotowi do oddania strzalu. Jej wzrok spoczal na Brownie. -Powinnam byla oszczedzic ten pocisk dla ciebie - odezwala sie chlodno. - Rzuc bron! -Zabijesz mnie, Tanny Brown? - Rzuc bron! Stara kobieta zachnela sie, lecz opuscila powoli strzelbe, kladac ja ostroznie kolo drzwi tuz za soba. Nastepnie stanela wyprostowana i spojrzala na nich, krzyzujac rece na piersi. -Zabijesz mnie teraz? - spytala ponownie. Wilcox pochylil sie nad reporterem. -Nic ci nie jest, Cowart? -Nic mi nie jest - odparl reporter. Wilcox pomogl mu wstac. -Chryste, Cowart, to bylo cos. Cowart poczul nagly przyplyw dumy. -Nie chrzan - zasmial sie. Wilcox obrocil sie w strone Browna. -Mam jej zalozyc kajdanki i przeczytac jej prawa? Porucznik potrzasnal przeczaco glowa i podniosl strzelbe. Zlamal ja, zeby sprawdzic, czy rzeczywiscie nie jest nabita, po czym wyciagnal zuzyta luske i rzucil ja Cowartowi. -Trzymaj. Na pamiatke. - Nastepnie odwrocil sie z powrotem do babki Fergusona. - Czy ma pani gdzies tutaj jeszcze jakas bron? Zaprzeczyla ruchem glowy. -Czy teraz porozmawiasz ze mna, stara kobieto? Potrzasnela ponownie glowa i splunela na ziemie pelna zapalczywosci. -A zatem w porzadku. Mozemy tam zajrzec. Bruce? -Szefie? -Znajdz jakas lopate w magazynku. Porucznik schowal rewolwer do kabury i podal nie nabita strzelbe starej kobiecie rzucajacej mu gniewne spojrzenia. Podszedl z powrotem do szopy i skinal glowa na Cowarta. -Tutaj - rzucil krotko, podajac reporterowi lom. - Zdaje sie, ze grasz pierwsze skrzypce w machaniu tym narzedziem. Stare, miejscami zmurszale drewno jeknelo pod uderzeniem metalowej sztangi i lopaty, ktora Wilcox znalazl przy szopie. W koncu zatrzeszczalo przerazliwie i rozpolowilo sie, ukazujac czarna, paskudnie cuchnaca dziure. Do jej odkazania uzywano wapna, na szarobrazowej masie odchodow widnialy biale smugi. -Gdzies tam - wskazal Cowart. -Mam nadzieje, ze to juz wszystkie twoje strzaly - wymamrotal Wilcox. - Jesli ktos ma jakies otwarte rany czy skaleczenia, to radze uwazac. - Wzial lopate od Browna. - Trzy lata temu spieprzylem robote i teraz to nalezy do mnie - szepnal posepnie. Zdjal marynarke i wyjal z kieszeni chusteczke, ktora obwiazal sobie dookola twarzy, zakrywajac usta i nos. - Do diabla. - Slowa ugrzezly w zaimprowizowanej masce. - Wiesz, ze to nielegalne przeszukanie - odezwal sie do Browna, ktory skinal glowa potakujaco. - Do diabla - powtorzyl Wilcox. Zdecydowanie zrobil krok do przodu i jego noga zanurzyla sie w mulistej substancji. Steknal dramatycznie, mamroczac pod nosem jakies przeklenstwa, po czym zabral sie za odgrzebywanie kolejnych warstw odpadkow skrobiac uparcie lopata. -Patrzcie na lopate - odezwal sie z trudem, oddychajac przez zakryte usta i nozdrza. - Nie moge niczego przeoczyc. Brown i Cowart nie odezwali sie ani slowem, obserwujac z uwaga poczynania Wilcoxa. Dzialal ostroznie, dokladnie i powoli drazac w ciemnej masie. W pewnym momencie poslizgnal sie i ledwo uniknal kapieli w smrodliwej brei. Dzwignal sie z wysilkiem, patrzac z odraza na brudne i udekorowane odchodami dlonie i ramiona. Zaklal siarczyscie, wznawiajac mozolne poszukiwania. Minelo piec, potem dziesiec minut, a detektyw wciaz kopal, przerywajac prace jedynie dla zlapania glebszego oddechu i odkaszlniecia smrodu, ktory nieprzerwanie gromadzil mu sie w ustach. Po nastepnych szesciu machnieciach lopata zamruczal ponuro: -Chyba zaglebilem sie juz na kilka lat wstecz. Ile gowna moze wyprodukowac ta stara kobieta w ciagu roku? - zasmial sie gorzko. -Tam! - krzyknal Cowart. -Gdzie, do cholery? - spytal Wilcox. -No tam - wskazal palcem Tanny Brown. - Co to jest? Nastepny ruch lopata odslonil kawalek jakiegos materialu, ktory wyszedl z odglosem klasniecia i ssania. Byl to kawalek grubego syntetycznego przedmiotu w ksztalcie prostokata. Brown nachylil sie, zeby przyjrzec sie lepiej znalezisku, po czym chwycil je za rog i podniosl do gory. -Wiesz, co to jest, Bruce? Detektyw skinal glowa. -Moglbym sie zalozyc. -Co? - spytal Cowart. -Kawalek dywanika z podlogi samochodu. Pamietasz? W wozie Fergusona brakowalo sporego fragmentu wykladziny. Oto i on. -Widzisz tam cos jeszcze? - spytal Brown. Wilcox odwrocil sie i pogrzebal lopata w tym samym miejscu. -Nie - stwierdzil. - Zaraz, zaraz! Ho, ho, co my tu mamy? Wyszarpnal spora ilosc odchodow z cuchnacego bagna i pokazal to wszystko Brownowi. -Patrzcie na to. Porucznik obejrzal sie na Cowarta. -Widzisz to co ja? Reporter przez chwile wpatrywal sie usilnie, az w koncu rozpoznal zawiniety ciasno wezelek skladajacy sie z dzinsow, koszulki, trampek i skarpetek przewiazanych sznurowadlem. Lata lezenia w odchodach sprawily, ze z ubrania pozostaly jedynie strzepy, lecz nadal nie mozna bylo sie mylic. -Zaloze sie o cala farme, ze na tych ciuchach znajdziemy slady krwi. -Jest tam cos jeszcze? Detektyw popracowal przez chwile lopata. -Nie sadze - odezwal sie w koncu. -To wylaz stamtad. -Z wielka przyjemnoscia - powiedzial i zrecznie wydostal sie z dolu. Trzej mezczyzni w milczeniu skierowali sie na podworze. Ostroznie rozlozyli znalezione rzeczy na ziemi, w miejscu gdzie silnie przygrzewalo slonce. -Czy nadaja sie jeszcze do badania? - spytal po chwili Cowart. Brown wzruszyl ramionami. -Podejrzewam, ze tak. - Spojrzal uwazniej na rozlozone rzeczy. - Tak naprawde to nie musza byc poddane zadnym badaniom. -Tez prawda - zgodzil sie Cowart. Wilcox probowal doczyscic sie, strzepujac z ubrania smierdzace odpadki. Spojrzal na swego partnera. -Tanny - powiedzial miekko. - Przykro mi, stary. Powinienem byc bardziej dokladny. Powinienem to przewidziec. Brown potrzasnal przeczaco glowa. -Teraz wiesz wiecej, niz wiedziales wtedy. Nie ma sprawy. Powinienem dokladniej sprawdzic raport z przeprowadzonej rewizji. Nadal wpatrywal sie w lezace szczatki odziezy. -Do cholery - odezwal sie w koncu podniesionym glosem. - Do jasnej cholery. Przeniosl wzrok na stojacego obok Cowarta. -Teraz przynajmniej juz wiemy, co? Cowart przytaknal. Delikatnie podniesli strzepy ubran i kawalek wykladziny, po czym skierowali sie w strone domu. Zauwazyli, jak stara kobieta stoi samotnie, obserwujac ich uwaznie ze swego stanowiska na werandzie. Jej spojrzenie wyrazalo calkowita bezradnosc. Cowart dostrzegl, ze rece starszej kobiety trzesa sie wyraznie. -To nic nie oznacza! - wrzasnela, szukajac rozpaczliwie mozliwosci obrony. Z trudem uniosla jedna reke i zamachala zwinieta w piesc koscista dlonia w ich kierunku. - Wyrzucam rozne stare smieci. To nic nie oznacza! Policjanci i reporter mineli ciagle krzyczaca kobiete, ktorej slowa biegly przez podworze, osiagajac bladoniebieskie niebo. -To nic nie oznacza! Nie slyszycie, czy co?! Niech pieklo pochlonie twoje oczy, Tanny Brown! To nic nie oznacza! Nie zrobilam tego umyslnie! Rozdzial dwudziesty PULAPKI Tanny Brown bezmyslnie prowadzil woz policyjny ulicami miasta, w ktorym sie urodzil. Siedzacy obok Cowart czekal, az detektyw w koncu cos powie. Wilcox zostal w laboratorium kryminalnym razem ze znalezionymi w wychodku przedmiotami. Dziennikarz sadzil, ze wroca natychmiast na posterunek i zadecyduja, co dalej robic. Wbrew tym nadziejom krazyl teraz wolno po miescie.-A wiec? - zapytal wreszcie. - Co dalej? -Wiesz - odezwal sie powoli Brown - trudno to nawet nazwac miastem. Zawsze pozostawalo w cieniu Pensacola i Mobile. Mimo to bylo jedynym, jakie znalem, oraz jedyna rzecza, jakiej potrzebowalem. Nawet kiedy wyjechalem, zeby odbyc sluzbe wojskowa, a potem znalazlem sie w college'u w Tallahassee, caly czas mialem swiadomosc, ze chce tu wrocic. A ty, Cowart? Co uwazasz za swoj dom? Cowart przedstawil sobie w pamieci maly ceglasty domek, w ktorym dorastal. Budynek byl nieco oddalony od ulicy, a na podworzu rosl ogromny dab. Przed wejsciem w rogu stalo skrzypiace, bujane, podwojne krzeslo, ktore nigdy nie uzywane zardzewialo pod wplywem wielu zim. Obraz domu rozmyl sie prawie natychmiast, ustepujac miejsca widokowi gazety jego ojca - jakies dwadziescia lat temu, widzianej oczami dziecka, w czasach gdy nie stosowano jeszcze komputerow ani maszyn elektronicznych. Zdawalo mu sie, jakby rozumienie swiata bylo wytyczane przez poobijane stalowoszare biurka i nikle blade swiatla, otoczone kakofonia nieustannie dzwoniacych telefonow, podniesionych glosow w redakcji gazety. Zlecenia, gotowe artykuly, charakterystyczny dzwiek poczty pneumatycznej laczacej pokoj redakcyjny z poszczegolnymi dzialami. Stukot starej, recznej maszyny do pisania przypominajacy strzaly z karabinu maszynowego, wybijajacy historie codziennych wydarzen. Dorastal w przekonaniu, ze chce uciec jak najdalej od tego wszystkiego, lecz "jak najdalej" bylo zawsze interpretowane jako to samo, tylko wieksze i lepsze. Az wreszcie na horyzoncie pojawilo sie Miami. Jedna z najbardziej liczacych sie gazet. Zycie definiowane slowami. A moze, pomyslal, smierc zdefiniowana slowami. -Zadnego domu - odparl. - Tylko kariera. -Czy to nie to samo? -Ciezko rozroznic. Detektyw kiwnal potakujaco glowa. -W takim razie co robimy? - zapytal Cowart ponownie. Zadna rozsadna odpowiedz nie przychodzila policjantowi na mysl. -No coz - zaczal, powoli wymawiajac slowa - wiemy, kto naprawde zabil Joanie Shriver. Obaj mezczyzni poczuli ogarniajace ich przygnebienie. Wiedzialem, pomyslal Brown. Od dawna wiedzialem. Wciaz jednak nie mogl odrzucic mysli, ze cos sie zmienilo. -Nie mozesz go udupic, co? -Na pewno nie w sadzie. Wymuszone zeznanie. Nielegalne sledztwo. Bylibysmy skonczeni. -Ja rowniez nie moge go udupic - powiedzial Cowart z gorycza w glosie. -Dlaczego? Co sie stanie, jesli napiszesz artykul? -Lepiej nie pytaj. Brown skrecil gwaltownie kierownica i wprowadzil woz na kraweznik, hamujac ostro. Obrocil sie w kierunku Cowarta. -Co sie stanie? - zapytal, wyraznie zdenerwowany. - Powiedz mi, do cholery! Co sie stanie? Twarz Cowarta przybrala kolor purpury. -Powiem ci, co sie stanie: Napisze artykul i caly swiat wskoczy nam na plecy. Myslisz, ze przedtem prasa obchodzila sie z toba ostro? Nie masz najmniejszego pojecia, jacy potrafia byc, gdy poczuja w powietrzu zapach krwi. Kazdy bedzie chcial uszczknac cos dla siebie z tego calego balaganu. Wiecej mikrofonow, dyktafonow, swiatel i kamer niz kiedykolwiek widziales. Glupi glina i glupi reporter spieprzaja swoja robote i pozwalaja mordercy ujsc bez szwanku. Nie znajdzie sie zadna gazeta czy stacja telewizyjna, ktora nie bedzie chciala wyciagnac macek po te historie. -Co stanie sie z Fergusonem? Cowart zawyl przerazliwie. -Po prostu zaprzeczy. Usmiechnie sie do kamery i powie: "Nie, prosze pana. Nie zrobilem niczego takiego. Musieli podlozyc tam ten dowod. Wszystko zostalo sfingowane. Tania sztuczka sfrustrowanego gliniarza". Powie, ze musielismy znalezc dowod gdzies indziej, w miejscu wskazanym przez Blaira Sullivana, ktory zasugerowal, ze mozemy znalezc cos takiego jak noz i podlozylismy go w to miejsce. Moze to byl kawal, a moze nie - nie robi to zadnej roznicy. Jestem klapa bezpieczenstwa dla twoich bledow. I wiesz co? Wielu ludzi w to uwierzy. Kiedys juz wymusiles na nim zeznanie. Dlaczego nie sprobujesz jakiegos innego sposobu? Brown otworzyl usta, chcac najwyrazniej cos powiedziec, lecz Cowart nie dopuscil go do glosu. -Pamietasz "Fatalne wyobrazenie"? Facet zalozyl szalona sprawe i tak sie na niej skupil, ze wydawalo sie, ze ludzie zapomnieli, iz byl oskarzony o zaszlachtowanie swojej zony i dzieci. Jak myslisz, kto bedzie plaszczem przeciwdeszczowym? Cos bardziej przekonujacego? Co zrobisz, gdy Barbara Walters albo pieprzony Mike Wallace pochyli sie nad stolem wsrod pracujacych kamer i swiatel, ktore sprawia, ze oblejesz sie potem, i zapyta, czy naprawde wydales swoim ludziom rozkaz, zeby pobili pana Fergusona? Swiadomie postepujac wbrew prawu? Wiedzac, ze gdyby to sie wydalo, facet wyszedlby na wolnosc? Czy pomoze ci wtedy zachowanie milczenia i nieudzielanie odpowiedzi? Jak zamierzasz odpowiedziec na te pytania, detektywie? Jak udowodnisz, ze nie podlozyles tego dowodu w domu Fergusonow? Powiedz mi, detektywie, bo chcialbym to wiedziec. Brown spojrzal na Cowarta, a w jego oczach czaila sie wscieklosc. -A co z toba? -Och, nie martw sie. Dobiora sie takze do mojej dupy. Ameryka jest przyzwyczajona do zabojcow. Ale niepowodzenia? Niepowodzeniom poswieca sie specjalna uwage. Spieprzenia i bledy nie sa amerykanskie. Tolerujemy mordercow, ale nie porazki. Juz to widze: Panie Cowart, otrzymal pan nagrode Pulitzera udowadniajac, ze ten czlowiek jest niewinny. Czego pan oczekuje obecnie, mowiac, ze on jednak jest winny? Potem zrobi sie jeszcze gorecej. Winny? Niewinny? Co pan chce osiagnac, panie Cowart? Nie moga przeciez istniec dwa rozwiazania. Dlaczego nie powiedzial nam pan o tym wczesniej? Dlaczego pan zwlekal? Co staral sie pan ukryc? Jakie jeszcze bledy pan popelnil? Czy odroznia pan prawde od klamstwa, panie Cowart? Wzial gleboki oddech. -Musisz zrozumiec jedna rzecz, detektywie. -Jaka? -Jest tylko dwoje ludzi, ktorych opinia bedzie uwazala za winnych. Ty i ja. -A Ferguson? -On odejdzie. Co prawda w klopotliwym polozeniu, ale wolny. Moze nawet w jakims odpowiednim miejscu, wsrod odpowiednich ludzi zostanie okrzykniety bohaterem. Moze nawet wiekszym bohaterem niz jest obecnie. -Zeby... -Zeby robil cokolwiek, na co ma ochote... Cowart otworzyl drzwi i wysiadl z samochodu. Stanal na chodniku pozwalajac, by podmuchy wiatru ostudzily jego emocje. Rozejrzal sie po ulicy i jego wzrok zatrzymal sie na staromodnym salonie fryzjerskim, posiadajacym jeszcze tradycyjne godlo w ksztalcie spirali, ktorej trzykolorowy wzor zdawal sie nieustannie wirowac. Dopiero po jakims czasie zauwazyl, ze Brown rowniez wysiadl z samochodu i stoi tuz za nim. -Przypuscmy - powiedzial detektyw do odwroconego plecami Cowarta. - Przypuscmy, ze juz robi to, na co ma ochote. Jakas inna dziewczynka. Dawn Perry. Zniknela pewnego dnia. Czy moge isc na basen, poplywac? Wroce przed kolacja... -Teraz juz wiemy, co on lubi, co, Cowart? -Tak. -I nic go nie powstrzyma przed zajmowaniem sie tym samym, co robil przed wakacjami w celi smierci, he? -W istocie nic. Masz jakas propozycje, detektywie? -Pulapka - powiedzial beznamietnie Brown. - Zastawimy pulapke i uzadlimy go. Jesli nie mozemy go dostac z powodu jego starych przewinien, powinnismy go nakryc na czyms nowym. Cowart nie musial obracac sie w tyl, zeby stwierdzic, ze twarz policjanta wyraza w tej chwili zlosc. -Tak - powiedzial. - Mow dalej. -Cos niedwuznacznego, co pozwoli ukazac jego prawdziwe oblicze. Tak jasne, ze kiedy go przymkne, a ty napiszesz artykul, nikt nie bedzie mial zadnych watpliwosci. Zadnych, kapujesz? Zadnych watpliwosci. Czy mozesz napisac taki artykul, Cowart? Napisac tak, zeby facet nie mial wyjscia? Matthew Cowart przypomnial sobie rybaka zakladajacego przynete, skladajaca sie z kawalkow zdechlych ryb w pulapce na ostrygi, i spuszczajacego ja za burte lodzi w lodowate czarne odmety wod przybrzeznych. Dzialo sie to podczas letnich wakacji za czasow jego mlodosci. Zafascynowala go wtedy smiertelnie prosta konstrukcja pulapki na ostrygi. Skrzynka zbita z kilku desek i drucianej siatki. Stworzenia wpelzaly do samego konca, nie mogac oprzec sie powabowi gnijacej padliny. Po zjedzeniu nie byly w stanie obrocic sie i przedostac sie przez male oczka drucianej siatki. Schwytane przez mieszanine chciwosci, potrzeby i fizycznych ograniczen. -Moge napisac ten artykul - odparl po chwili. Obejrzal sie w strone detektywa dodajac: - Pulapki wymagaja jednak czasu. Czy mamy czas, detektywie? Jezeli tak, to ile? Brown potrzasnal glowa. -Wszystko co mozemy zrobic, to probowac. Brown pozostawil Cowarta w swoim biurze, a sam wyszedl mowiac, ze idzie sprawdzic, czy Wilcox powrocil juz z pierwszymi wynikami z laboratorium dotyczacymi strzepow odziezy i kawalka wykladziny z samochodu. Reporter przygladal sie przez chwile notatkom i fotografiom znajdujacym sie na biurku, po czym podniosl sluchawke telefonu i wykrecil numer "The Miami Journal". W centrali polaczono go z Edna McGee. Cowart zastanowil sie, ilu ludzi zostalo oglupionych serdecznoscia jej glosu, nie zdajac sobie sprawy, ze w tej ksztaltnej glowie znajduje sie stalowy umysl wychwytujacy najmniejsze szczegoly i sprzecznosci. -Edna? -Matty, Matty, gdzie sie podziewales? Przez caly czas zostawiam dla ciebie wiadomosci. -Jestem uziemiony w Pachouli. Razem z gliniarzami. -Dlaczego z nimi? Myslalam, ze miales jechac do Starke, zeby rozejrzec sie po wiezieniu. -Mhm, to moze zaczekac. -No coz, ja bym tam pojechala. "The St. Pete Times" poinformowal dzisiaj, ze Blair Sullivan pozostawil po sobie kilka pudelek wypelnionych dokumentami, dziennikami i opisami. Nie wiem czym jeszcze. Byc moze jakies opisy tych wszystkich morderstw. Gazeta mowi, ze teraz detektywi z Monroe zajmuja sie tymi rzeczami szukajac jakiegos sladu. Przesluchuja takze kazdego, kto pracowal w celi smierci podczas odsiadki Sullivana. Maja rowniez liste osob odwiedzajacych. Wykonalam pare telefonow i wysmarowalam maly artykulik. Zarzad zastanawia sie, gdzie, do diabla, sie podziewasz, a w szczegolnosci zastanawia sie, dlaczego, do diabla, nie splodziles tego artykulu przed tym sukinsynem z "St. Pete". Nie sa zbyt zadowoleni. Gdzie sie wloczyles? -Na Keys. -Masz cos ciekawego? -Nic dla gazety. Przynajmniej na razie. Mam jakies przypuszczenie, moze dwa... Edna, daj mi odpoczac. -No coz, Matty. Na twoim miejscu wyszlabym z siebie i wymyslila jak najszybciej cos spektakularnego. W przeciwnym razie wilki pojawia sie przed twoimi drzwiami, wyjac w oczekiwaniu na obiad. Kapujesz, o co mi chodzi? -Tlumaczysz w miare jasno. I apetycznie. -Nikt nie chce przerzucac sie z kawioru na jedzenie dla psow. - Edna sie rozesmiala. -Dzieki, Edna. Potrafisz przekonac. -Tylko ostrzegam. -To juz slyszalem. A zatem co masz ciekawego? -Podazanie tropem waszego pana Sullivana okazalo sie swietnym ksztalceniem sie w konstruktywnej sztuce klamstwa. -Co przez to rozumiesz? -Z czterdziestu, czy cos kolo tego, zabojstw, o ktore zostal oskarzony, stwierdzilam, ze jest winien okolo polowy z nich. Moze nawet ciut mniej. -Tylko dwadziescia... - Uslyszal wlasne slowa i zdal sobie sprawe, jak glupio brzmialy. Tylko dwadziescia. Jakby czynilo to z niego tylko w polowie tak nikczemnego jak ktos, kto zabil czterdziestu ludzi. -Zgadza sie. Przynajmniej ta dwudziestka wydaje sie przekonujaca. -A co z innymi? -No coz, sa takie, ktorych na pewno nie popelnil, poniewaz skazano za nie innych. Niektorzy nawet siedza w celi smierci. On jakby wplotl te historyjki miedzy wydarzenia z wlasnego zycia. Rozumiesz? Podobnie jak ze zbrodnia w Miccosukkee Reservation. Wtedy rowniez powiedzial ci, ze zabil kobiete tuz za Tampa. Pamietasz te historie? Spotkal kobiete w barze, obiecal, ze dobrze sie zabawia, a skonczylo sie na morderstwie. -Aha, pamietam, ze zbytnio sie nie rozwlekal nad ta opowiescia. Skupil sie na rozkoszy samego zabijania. -Tak, to wlasnie ten przypadek. Nie pomylil sie tutaj w zadnym szczegole, ale jedna rzecz nie calkiem sie zgadzala. Facet, ktory faktycznie popelnil to morderstwo, zabil jeszcze dwie inne kobiety w tej okolicy. Zajmuje cele oddalona o jakies dziesiec metrow od starego pokoiku Blaira Sullivana w celi smierci. Po prostu wsadzil te historyjke pomiedzy dwie inne. Dopiero gdy zaczelam wszystko dokladnie sprawdzac, oswiecilo mnie. Wiesz, co on zrobil? Przywlaszczyl sobie zbrodnie tamtego faceta, a nie mamy zadnych watpliwosci, ze tamten byl zabojca, i dodal do swojej kolekcji. Uczynil podobnie z kilkoma innymi morderstwami, za ktore siedza faceci w celi smierci. Cos na zasadzie przodujacego zawodnika w druzynie futbolowej, ktory ma na swoim koncie wystarczajaca liczbe punktow w wygranym meczu, lecz ktory zdobywa dodatkowe punkty, zeby przypieczetowac swoj doskonaly rezultat. - Edna wybuchnela smiechem. -Ale po co to wszystko? Cowart wyczul, jak wzruszyla ramionami po drugiej stronie telefonu. -Kto wie? Moze dlatego wszystkie gachy z FBI byly tak cholernie zainteresowane, zeby pogadac z Sullym, zanim poszedl na krzeslo. -Ale... -Pozwol, ze ci przedstawie pewna teorie. Mozesz ja nazwac postulatem McGee albo jeszcze przyjemniej i jeszcze bardziej naukowo. Zasiegnelam troche jezyka i zgadnij, co sie okazalo. Zawsze obarczano Tedda Bundy'ego wina za trzydziesci osiem morderstw. Moze nawet wiecej, ale to sa dane, jakie my posiadamy. O tylu wspominal, zanim sam wyslal siebie do diabla. Moim zdaniem stary Sully chcial byc troche lepszy. Posrod rzeczy osobistych naszego Sully'ego znaleziono przynajmniej trzy ksiazki na temat wyczynow Bundy'ego. Niezle, co? Nastepnym najlepszym morderca, jesli mozemy przyjac taka terminologie, czekajacym w celi smierci jest ten Polak, Okrent z Landerdale. Pamietasz go? Mial pewien problem z prostytutkami. Znaczy sie, zabijal je. Oficjalnie ma ich na koncie jedynie jedenascie. Nieoficjalnie - okolo siedemnastu, osiemnastu. Siedzial w tym samym skrzydle co Sully. Zaczynasz kapowac, o co mi chodzi, Matty? Stary Sully zapragnal slawy. Nie tylko z powodu swoich uczynkow, ale takze i nie swoich. A zatem sobie pozwalal. -Teraz zaczynam rozumiec. Czy mozesz zalatwic kogos, kto to powie, a nastepnie zapisac wszystko? -Nie ma sprawy, skarbie. Faceci z FBI powiedza, co tylko bede chciala. W Bostonie sa dwaj socjologowie zajmujacy sie wielokrotnymi mordercami. Rozmawialam z nimi juz wczesniej. Strasznie im sie spodobal postulat McGee. Reasumujac, jesli popracuje do pozna, powinno sie to ukazac najprawdopodobniej pojutrze. -Wspaniale - stwierdzil Cowart. -Ale, Matty, odniesie to lepszy skutek, gdybys rownoczesnie puscil cos swojego. Na przyklad artykulik o tym, kto zabil tych dwoje staruszkow w Keys. -Ciagle nad tym pracuje. -Postaraj sie jak najlepiej. To jedyna niewiadoma, jaka pozostala tam do rozwiazania, Matty. Wszyscy chca poznac prawde. -Rozumiem. -Zaczynaja sie niecierpliwic w dziale miejskim. Chca zaprzegnac do dzialania nasza rozslawiona na calym swiecie, wspaniala, i tylko czasami niekompletna druzyne. -Oni nie moga sie nawet domyslac... -Wiem, Matty, ale niektorzy ludzie powiadaja, ze jestes zdolowany. -Nie jestem. -Tylko cie ostrzegam. Sadzilam, ze bedziesz ciekaw, co ludzie gadaja za twoimi plecami. A ten artykul w "The St. Pete Times" wcale ci nie pomogl. Nie sprzyja ci rowniez fakt, iz nikt nie ma pojecia, gdzie przebywasz przez dziewiecdziesiat dziewiec procent czasu. Boze, redaktor miejski musial oklamac te detektyw z Monroe, gdy ktoregos ranka szukala cie tutaj. -Shaeffer? -To ladna kobitka o oczach, ktore wyrazaly, ze wolalaby cie przypiekac nadzianego na szpikulec od rozna, niz rozmawiac z toba. -Tak, to niewatpliwie ona. -A wiec przyszla tutaj i znalazla na ciebie jakiegos haka. -W porzadku. Rozumiem. -Sluchaj, zostaw to. Dowiedz sie, kto zalatwil tych staruszkow. Moze wygrasz nastepna duza sprawe, co? -Nie sadze, zeby to byl dobry pomysl. -Chyba nie ma nic zlego w fantazjowaniu? -Raczej nie. Odwiesil sluchawke, mruczac jakies przeklenstwa pod nosem, choc nie wiedzial dokladnie, kogo lub co przeklinal. Zaczal wykrecac numer do redaktora miejskiego, lecz przerwal po chwili. Co mogl mu powiedziec? Wtedy wlasnie uslyszal halas przy drzwiach, podniosl wzrok i ujrzal Bruce'a Wilcoxa. Detektyw wydawal sie nienaturalnie blady. -Gdzie jest Tanny? - spytal - Gdzies sie tu kreci w poblizu. Wyszedl i kazal mi tu czekac. Myslalem, ze ciebie szuka. Dowiedziales sie czegos? Wilcox potrzasnal glowa zrezygnowany. -Nie moge uwierzyc, ze to spieprzylem - odparl. -Czy w laboratorium cos znalezli? -Po prostu nie miesci mi sie w glowie, ze nie sprawdzilem wtedy tego cholernego kibla. - Wilcox rzucil na biurko kilka kartek papieru. - Nie musisz ich czytac - powiedzial. - Na dzinsach, koszuli i dywaniku z samochodu znalezli cos, co przypomina slady krwi. Na milosc boska! Cos co przypomina. A sprawdzali to pod mikroskopem. Wszystko uleglo zniszczeniu, tak ze nie mozna tam niczego dojrzec. Trzy lata w gnoju, szlamie, brudzie i odpadkach. Zostalo cholernie malo. Patrzylem, jak technik rozpostarl koszule i rozpadla mu sie prawie w rekach, kiedy zaczal manipulowac przy niej pinceta. Podsumowujac: zadnej rzeczy, ktora moze byc uznana za rozstrzygajaca. Teraz chca to wszystko przeslac do lepszego laboratorium w Tallahassee, ale kto wie, co tamci znajda. Technik raczej nie byl optymistycznie nastawiony co do wynikow badan. Wilcox przerwal i wzial dlugi, gleboki oddech. -Oczywiscie i ty, i ja wiemy, czemu te rzeczy tam sie znalazly. W takiej sytuacji jednak nie mozemy oswiadczyc, ze sa jakims dowodem. Do diabla! Gdybym je znalazl trzy lata temu, kiedy wszystkie slady byly jeszcze swieze, rozumiesz, rozpuszczaja to gowno razem z calym brudem dookola i pozostaje krew. - Spojrzal na Cowarta. - Krew Joanie Shriver. A teraz to jedynie kilka kawalkow zniszczonych ciuchow. Cholera! Detektyw zaczal miotac sie po pokoju. -Nie moge uwierzyc, jak bardzo spieprzylem ta sprawe - powtorzyl. - Spieprzylem. Spieprzylem. Spieprzylem. Moja pierwsza cholernie wazna sprawe. Zaciskal kurczowo piesci. Cowart zauwazyl, jak miesnie detektywa poruszaja sie pod cienka koszula. Zapasnik przed walka. Tanny Brown siedzial przy biurku w dopiero co opustoszalym biurze, wykrecajac systematycznie numery telefonow. Drzwi byly zamkniete, a tuz przed nim lezal zolty, oficjalny bloczek na notatki i osobista ksiazeczka z adresami. Wykrecil czwarty z rzedu numer oczekujac cierpliwie, az ktos podniesie sluchawke. -Policja Eatonville. -Poprosze z kapitanem Luciousem Harrisem. Mowi porucznik Theodore Brown. Czekal cierpliwie i po chwili w sluchawce rozlegl sie tubalny glos: -To ty, Tanny? -Czesc, Luke. -No tak. Dawno sie nie slyszelismy. Co slychac? -Raz lepiej, raz gorzej. A u ciebie? -Ech, do diabla, Zycie to nie bajka, ale nie jest rowniez takie okropne, wiec mysle, ze nie moge narzekac. Brown wyobrazil sobie potezna postac kolegi po drugiej stronie linii. Na pewno jest w mundurze, zbyt ciasnym na jego poteznie umiesnionym cielsku, szczegolnie przy szyi. Odnosilo sie wrazenie, ze glowa kapitana policji spoczywa na bialym krochmalonym kolnierzyku ozdobionym zlotymi insygniami. Lucious Harris byl niezwykle lagodny i pogodny, a wygladal, jakby zycie wydawalo mu sie wielka uczta. Tanny zawsze lubil rozmawiac z kapitanem, poniewaz bez wzgledu na to jak zly wydawal sie swiat dookola, wielki mezczyzna pozostawal pelen entuzjazmu i optymizmu. Tym razem jednak Tanny nie dzwonil, zeby pogawedzic sobie z przyjacielem. -Jak sprawy w Eatonville? - spytal. -Wiesz, Tanny, faktycznie stajemy sie czyms w rodzaju turystycznej pulapki. Ludzie sciagaja tu, poniewaz zwrocilismy na siebie uwage ta prozna pania Hurston. Co prawda nie mamy zamiaru konkurowac z Disney World czy Key West, ale fajnie jest tu wpasc. Brown sprobowal wyobrazic sobie Eatonville. Jego przyjaciel dorastal tam i rytmy tego miejsca eksplodowaly w jego glosie. Bylo to niewielkie miasteczko, w ktorym panowal osobliwy porzadek. Prawie wszyscy mieszkancy mieli czarny kolor skory. Miejscowosc zyskala nieco rozglosu dzieki pisarstwu Zary Neale Hurston, bedacej najznamienitsza osobistoscia Eatonville. Mimo to Eatonville pozostawalo malym miasteczkiem dla czarnych, rzadzonym przez czarnych. Po krotkim milczeniu Lucious Harris powiedzial: -Przestales do mnie dzwonic. Teraz trudno nas nawet nazwac przyjaciolmi. Oczywiscie zauwazylem, ze zyskales sporo rozglosu, lecz nie takiego o jaki zwykle sie zabiega. -To prawda. -Teraz mija troche czasu, a ty dzwonisz, ale nie bedziesz chyba gadal o tym, dlaczego tyle czasu nie dawales znaku. I nie bedziesz chyba gadal o niczym innym jak o czyms specjalnym, co? -Trafiles w sedno, Luke. Pomyslalem, ze moze bedziesz potrafil mi pomoc. -No to wal smialo. Caly zamieniam sie w sluch. Tanny Brown wzial gleboki oddech i zaczal: -Nie wyjasnione znikniecia. Zabojstwa. Caly ubiegly rok. Dzieciaki, nastolatki, dziewczyny. I do tego czarni. Czy na twoim terenie miales podobne sprawy? Policjant milczal, jakby zastanawial sie nad odpowiedzia. Brown wyczul cos w rodzaju tlamszenia czegos po drugiej stronie linii. -Tanny, czemu pytasz mnie o takie rzeczy? -Po prostu... -Powiedz mi zupelnie szczerze, Tanny. Czemu dzwonisz z tym do mnie akurat teraz? -Luke, lapie sie wszystkich mozliwosci. Mam pewne zle przeczucia i po prostu wesze wszedzie gdzie sie da. -Wyweszyles tu cos duzego, stary. Brown zesztywnial w jednej chwili. -Powiedz mi - poprosil miekko. Wyczul, jak grzmiacy glos po drugiej stronie sluchawki naprezyl sie, zawibrowal, jakby slowa nabraly nagle wiekszego znaczenia. -Szalony dzieciak - powiedzial powoli Harris. - Dziewczynka o imieniu Alexandra Jones. Lat trzynascie. Z tych co to czasami wydaja sie osmioletnim dzieckiem, a czasami osiemnastoletnia panna. Raz slodka i grzeczna przychodzi popilnowac dziecka pani Harris i mojego, a chwile pozniej widze, jak pali papierosa przed sklepem, zachowujac sie jak dorosla i otrzaskana z zyciem kobieta. -Podobnie jak moje wlasne corki - wtracil Brown mimowolnie. -Nie. Twoje corki cos juz osiagnely, a ta mala nie. W kazdym razie cos jej sie pomieszalo i zaczela szalec, rozumiesz, o co mi chodzi. Zaczyna myslec, ze to miasteczko jest dla niej zbyt male. Pewnego razu ucieka i ojciec znajduje ja przy drodze wlokaca mala walizke. Tatus jest jednym z moich patrolowych, a wiec wiemy o wszystkim. Ucieka po raz drugi i tym razem znajdujemy ja tuz za Landerdale na Alei Aligatora czekajaca na okazje. Trzy miesiace temu ucieka po raz trzeci. Matka i ojciec objezdzaja wszystkie mozliwe drogi, poszukujac swego dziecka. Przypuszczaja, ze tym razem jedzie na polnoc do Georgii, gdzie maja krewnych, a miedzy innymi kuzyna, w ktorym dziewczynka sie podkochuje. Rozmawiam ze wszystkimi wydzialami stanowymi. Rozsylamy jej rysopis, czujesz to? Ona nigdy jednak nie pojawia sie w Georgii ani Landerdale, Miami, Orlando czy w innym pieprzonym miejscu. Pojawia sie natomiast na Wielkim Cyprysowym Bagnie, gdzie jacys lowcy znalezli ja trzy tygodnie temu. Znalezli to, co z niej zostalo, czyli kilka kosci. Obrobione do czysta przez male zwierzeta, ptaki i slonce. Niezbyt przyjemny widok. Trzeba bylo robic identyfikacje przez badanie zebow, ale nawet to nie bylo do konca przekonujace. Nie znalezlismy nawet zadnych szczatkow odziezy w poblizu. Ktokolwiek to zrobil, musial ukryc ciuchy w jakims innym miejscu. Widzisz, nietrudno, do cholery, stwierdzic, co jej sie przytrafilo, co? Dojsc jednak, kto za tym stoi, to juz zupelnie inna sprawa. Brown nie odezwal sie ani slowem. Slyszal, jak Harris bierze gleboki oddech. -... Nigdy nie zakonczymy tej sprawy, stary. Czy wiesz, Tanny, ile wywiadow przeprowadzilismy w zwiazku z nia? Ponad trzysta. Robilem to osobiscie wraz z moim szefem detektywow, Henrym Lincolnem, ktorego przeciez znasz. Pracowalo nad tym rowniez kilku najlepszych facetow z kryminalnej z tego okregu. Nie kadze. Zadnych swiadkow, bo nikt nie widzial, jak wsiadala do jakiegos samochodu. Zadnych dowodow z laboratorium, bo nic z niej nie zostalo. Zadnych podejrzanych, chociaz rozeslalismy rysopis i postawilismy na nogi mnostwo ludzi. I nic. Jak sie tak dobrze zastanowic, to mozemy jedynie pomoc jej rodzinie zrozumiec. Chyba sam powinienem poswiecic troche czasu i pojsc do kosciola, bo moze jakas modlitwa czy dwie pomoga. Wiesz, o co sie modle, Tanny? -Nie - odparl ochryple Brown. -Tanny, nie modle sie, zebysmy znalezli tego faceta. Wcale nie o to, poniewaz nie sadze, zeby sam Bog potrafil rozwiazac te zagadke. Modle sie o to, zeby ten, kto to zrobil, przejezdzal kiedys przez Eatonville zmierzajac do jakiegos innego miasta, gdzie ktos by go zauwazyl, gdzie maja swietne ekipy i sprzet w laboratoriach. Moze wlasnie tam facet popelni jakis blad i wtedy wpadnie. O to sie wlasnie modle. Kapitan umilkl, zdajac sie rozmyslac nad czyms. -... Bo mysle, ze ta dziewczyna przezyla koszmar. Bol i strach, Tanny. Bol, strach i przerazenie, a tak naprawde malo kogo to interesuje. - Przerwal ponownie. - A potem dzwonisz do mnie nagle z tym pytaniem, a ja zachodze w glowe, dlaczego dzwonisz i zadajesz takie pytanie wlasnie mnie. Na chwile zapanowala glucha cisza. -Slyszales o facecie, ktory wyszedl z celi smierci? - spytal Brown. -Pewnie, ze tak. Robert Earl Ferguson. -Byl kiedykolwiek w Eatonville? Lucious Harris wzdrygnal sie. Brown slyszal, jak kapitan lapie powietrze w pluca, po czym mowi: -Myslalem, ze jest niewinny. Tak przynajmniej twierdza w gazetach i telewizji. -Czy byl kiedykolwiek w Eatonville? Mniej wiecej w tym czasie kiedy zniknela ta dziewczynka? -Byl tutaj - odparl wolno Harris. Z ust Browna wydobyl sie dzwiek przypominajacy troche charczenie, troche warczenie. Zdal sobie nagle sprawe, jak mocno zaciskal zeby. -Kiedy? - rzucil krotko. -Nie tak dawno. Moze trzy lub cztery miesiace przed zniknieciem Alexandry. Prawil kazanie. Do diabla, sam poszedlem, zeby go zobaczyc. Calkiem ciekawie gadal. Mowil o Jezusie, ktory stoi przy nas i oswietla nasze drogi bez wzgledu na to, jak ciemny wydawalby sie swiat dookola. -A co... -Zostal tu przez kilka dni. Chyba przez sobote i niedziele, a potem wyjechal. Slyszalem, ze wrocil do jakiejs szkoly. Nie sadze, zeby tu byl, kiedy Alexandra Jones uciekla. Sprawdze wszystkie hotele i motele, ale nie wiem, czy to jeszcze mozliwe. To prawda, ze mogl tutaj wrocic. Dlaczego jednak sadzisz, ze... Brown pochylil sie nad stolem, czujac nieprzyjemne walenie w skroniach. -Sprawdz to dla mnie, Luke. Upewnij sie, czy przebywal w tym rejonie, w czasie gdy zniknela dziewczyna. -Sprobuje. Nie sadze jednak, zeby cos z tego wyszlo. Naprawde nie podejrzewam. Mowisz, ze nie jest niewinny? -Nic nie mowie. Po prostu sprawdz, co? -Nie ma sprawy, Tanny. Sprawdze. A potem sobie pogadamy, bo nie podoba mi sie cos, co slysze w twoim glosie, przyjacielu. -Mnie tez sie nie podoba - odparl Brown i odlozyl sluchawke. Przypomniala mu sie Pachoula tuz po zniknieciu Joanie Shriver. Slyszal odglos syren radiowozow, widzial ludzi zbierajacych sie w grupki i wyruszajacych na poszukiwania. Pierwsze kamery przybyly juz w nocy, niedlugo po tym jak telefony z gazet zaczely zalewac biuro. Mala biala dziewczynka znika w drodze powrotnej ze szkoly. To koszmar, ktory uderza we wrazliwy punkt znajdujacy sie w kazdym czlowieku. Jasne wlosy. Niewinny usmiech. Nie minely cztery godziny, a twarz dziewczynki znalazla sie w telewizji. Kazda uplywajaca minuta pogarszala sytuacje. Czego sie nauczyl? - zastanowil sie Brown. Nauczyl sie, ze podobne wydarzenie zostanie zignorowane; zadnych kamer ani mikrofonow, zadnych harcerzykow ani Gwardii Narodowej przeszukujacych moczary, jesli zmieni sie jeden jedyny szczegol sytuacji: biale zamieni sie w czarne. Walczac z soba o przywrocenie wewnetrznej rownowagi, wstal i poszedl szukac Cowarta. W biurze wisiala na scianie duza mapa stanu Floryda. Zatrzymal sie przed nia i powiodl wzrokiem do Eatonville, a nastepnie w dol ku Perrine. Tuziny, pomyslal. Tuziny malych czarnych enklaw w calym stanie. Poludnie. Zepchniete przez historie i gospodarke na niski poziom, na ktorym ludzie zyli z perspektywa wiekszego lub mniejszego sukcesu. Cale terytorium nadzorowane przez niedostateczna liczbe, czesto niedostatecznie wycwiczonej policji, operujacej polowa zasobow dostepnych bialym, a posiadajaca dwukrotnie wiecej problemow z narkomania, alkoholem, rabunkami, desperacja i rozgoryczeniem. Odpowiednie tereny lowieckie. Rozdzial dwudziesty pierwszy OGNIWO Andrea Shaeffer powrocila poznym wieczorem do swojego pokoju w motelu. Zamknela za soba drzwi na podwojny zamek, nastepnie sprawdzila lazienke, mala ubikacje, zajrzala pod lozko, w koncu sprawdzila okno, czy wciaz jest szczelnie zamkniete. Zwalczyla w sobie chec otworzenia malej torebki i wyjecia ukrytego w niej pistoletu kaliber dziewiec milimetrow. Odkad opuscila mieszkanie Fergusona, przygwazdzalo ja nieokreslone uczucie strachu. Po zapadnieciu zmroku poczula ucisk, jak gdyby nosila przyciasne ubrania.Kim on byl? - zapytala sama siebie. Wsadzila reke do torebki i szperala w niej, az znalazla kartki papieru, ktorych uzywala do pisania listow do matki, nigdy nie wysylanych. Nastepnie zapalila lampke stojaca w rogu pokoju przy stoliku, przysunela krzeselko i zaczela pisac. "Kochana mamo"... Cos sie wydarzylo. Przypatrzyla sie slowom napisanym na gorze strony. Co on powiedzial? - zadala sobie ponownie pytanie. Powiedzial, ze jest bezpieczny. Od czego? Przechylila sie do tylu na krzesle, gryzac koniec piora, podobnie jak student szukajacy odpowiedzi w tescie. Przypomniala sobie jak, pomimo jej protestow, ze nie bedzie w stanie rozpoznac tych dwoch mezczyzn, ktorzy ja napadli, zaprowadzono ja do specjalnego pokoju, w ktorym ustawiono w szeregu kilku facetow. Swiatla w pomieszczeniu byly przyciemnione, a po obu jej stronach stali dwaj detektywi, ktorych imion juz nie pamietala. Przyjrzala sie uwaznie dwom grupom mezczyzn ustawionych pod sciana. Na komende obrocili sie najpierw w prawo, a nastepnie w lewo, ukazujac swoje profile. Przypomniala sobie szeptane porady detektywow: "Ma pani czas", i pytania: "Czy ktorys z nich przypomina pani napastnikow?" Ona jednak nie byla w stanie dokonac jakiejkolwiek identyfikacji. Pokrecila przeczaco glowa i detektywi wzruszyli ramionami. Przypomniala sobie grymas, jaki przez chwile pojawil sie na ich twarzach, i pamietala, ze zdecydowala sie zwalczyc swoja bezradnosc, ze nigdy juz nie pozwoli nikomu wydostac sie na wolnosc po zadaniu takiego bolu. Spojrzala na list, ktorego nie miala zamiaru wyslac, i napisala: "Spotkalam czlowieka przepelnionego smiercia". To wszystko, pomyslala. Przeanalizowala wszystko, co pokazal jej Ferguson: zlosc, wzgarde, arogancje. Strach, jedynie w niewielkiej mierze - tylko gdy nie byl pewny, dlaczego sie tam znalazla, lecz kiedy dowiedzial sie, uczucie sie ulotnilo. Dlaczego? Poniewaz nie mial sie czego obawiac. Dlaczego? Poniewaz znalazlam sie tam z niewlasciwego powodu. Wlozyla pioro pomiedzy kartki papieru i wstala. Jaki jest wlasciwy powod? - zastanowila sie. Shaeffer wyprostowala sie i podeszla do podwojnego lozka. Usiadla i podciagnela kolana pod brode, obejmujac nogi rekami, aby utrzymac je nieruchomo, podczas gdy ryzykownie balansowala cialem na skraju lozka. Przez chwile bujala sie w tyl i w przod zastanawiajac sie, co powinna teraz zrobic. W koncu uporzadkowala mysli, rozprostowala nogi i siegnela po telefon. Dopiero po kilku nieudanych probach odnalazla Michaela Weissa, kontaktujac sie z nim przez biuro zaopatrzenia wiezienia stanowego w Starke. -Andy? To ty? Gdzie bylas? -Mike? Jestem w Newark w New Jersey. -New Jersey. Jezu! Dlaczego w New Jersey? Myslalem, ze siedzisz z Cowartem w Miami. Czy on tez jest w New Jersey? -Nie, ale... -Wiec gdzie, do diabla, on jest? -Polnocna Floryda. Pachoula, ale... -Dlaczego ciebie tam nie ma? -Mike, daj mi chwile, to wszystko wytlumacze. -Jeszcze jedna rzecz. Myslalem, ze bedziesz utrzymywala kontakt jak przez caly czas. Prowadze to sledztwo, pamietasz, prawda? -Mike, daj mi jedynie minute, he? Przyjechalam tutaj, zeby zobaczyc sie z Robertem Earlem Fergusonem. -Facet, ktorego Cowart wyrwal z celi smierci? -Zgadza sie. Facet, ktory siedzial w celi obok Sullivana. -Az do chwili gdy probowal zlapac go przez kraty i udusic. - Tak. -No i co? -To bylo... - Zawahala sie. - Niezwykle. Nastapila krotka przerwa, po czym starszy policjant zapytal: -No i co? -Wciaz probuje w tym grzebac. Uslyszala, jak westchnal. -Co to ma wspolnego z nasza sprawa? -Coz, musze pomyslec, Mike. Wiesz, Sullivan i Cowart byli jak dwa boki trojkata. Ferguson byl trzecim bokiem, ogniwem spajajacym ich razem. Bez Fergusona Cowart nigdy nie zobaczylby sie z Sullivanem. Doszlam do wniosku, ze lepiej go sprawdzic. Zobaczyc, czy ma alibi na czas, kiedy dokonano morderstwa. Po prostu przyjrzec mu sie. Weiss zawahal sie i dopiero po chwili powiedzial: -No coz, w porzadku. To wydaje sie nie do konca pozbawione sensu. Nie wiem, co prawda, co to wnosi do sprawy, ale nie jest szalone. Myslisz, ze istnieje jakies powiazanie pomiedzy ta trojka? Moze cos, co ma zwiazek z morderstwami? -Cos kolo tego. -Jesli rzeczywiscie istnialoby, to dlaczego ten skurczybyk Cowart nie wsadzil tego do swojego artykulu? -Nie wiem. Moze obawial sie, ze to mogloby postawic go w zlym swietle. -W zlym swietle? Jezus, Andy, on jest kurwa. Wszyscy dziennikarze to kurwy. Oni nie dbaja o wczorajsze sztuczki, jedynie o dzisiejsze. Gdyby cos mial, umiescilby to w gazecie. Juz widze naglowki: OGNIWO Z CELI SMIERCI UJAWNIONE. Literami pewnie wiekszymi niz nazwa gazety. Oszaleliby. Prawdopodobnie wygralby nim inna cholerna nagrode. -Byc moze. Weiss parsknal. -Tak, byc moze. W kazdym razie nie masz niczego, co moze sprowadzic Fergusona do Tarpon Drive? -Nie. -Moze ktos go rozpoznal w Islamorada? Moze jakis czlowiek, ktorego przesluchiwalas na Tarpon Drive, wspomnial cos o czarnym mezczyznie? -Nie. -A co z rachunkiem hotelowym czy biletem lotniczym lub czymkolwiek? Co z probkami krwi czy odciskami palcow, czy z narzedziem zbrodni? -Nic. -A wiec przebylas szmat drogi, poniewaz w jakis sposob facet byl zwiazany z dwoma innymi graczami, ktorzy siedza tutaj. -Zgadza sie - powiedziala powoli. - To byl pewien rodzaj przeczucia. -Andy, prosze. Przeczucia to maja w tym pierdolonym Perrym Masonie, a nie w prawdziwym zyciu. Nie opowiadaj mi o przeczuciach. Po prostu powiedz mi, czego dowiedzialas sie od tego dupka. -Zaprzeczyl, ze ma bezposredni zwiazek z popelniona zbrodnia. Mial jedynie kilka interesujacych wiadomosci, jak to dziala w celi smierci. Powiedzial, ze wiekszosc tamtejszych straznikow to prawie mordercy. Sugerowal, zeby skupic sie na nich. -To ma sens - odparl Weiss. - To wiaze sie scisle z tym, co ja teraz robie i co ty rowniez powinnas robic. Facet mial alibi, zgadza sie? -Powiedzial, ze byl na zajeciach. Studiuje kryminalistyke. -Doprawdy? To zaczyna sie robic interesujace. -Tak. Mial teczke wypelniona skryptami postepowania karnego i sledczego. Powiedzial, ze potrzebne mu byly na zajecia. -W porzadku. Czy mozesz to sprawdzic, a potem, kiedy okaze sie, ze mowil prawde, przywiezc to tutaj? -Mhm, pewnie. Tak. W sluchawce zapanowala chwilowa cisza i w koncu Weiss powiedzial: -Andy, dlaczego w twoim glosie wykrylem nute wahania? Zastanowila sie przed odpowiedzia. -Mike, czy kiedykolwiek miales uczucie, ze rozmawiasz z wlasciwym facetem, lecz z niewlasciwej przyczyny? Chodzi mi o to, ze facet przyprawil mnie o siodme poty. Nie wiem, jak inaczej okreslic to uczucie. Klamal. Jestem tego pewna. Calkowicie klamal. Nie potrafie jednak powiedziec dlaczego. Przestraszyl mnie porzadnie. -Inne przypuszczenie? -Przeczucie. Chryste, Mike, nie jestem szalona. Weiss czekal przez chwile, zanim odpowiedzial: -Jak cie przestraszyl? -W dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach. - Wyczula, ze starszy detektyw ciezko mysli. -Wiesz, co powinienem teraz powiedziec, prawda? Skinela glowa i odpowiedziala: -Ze mam wziac zimny lub goracy prysznic, jakikolwiek, i zapomniec o tym. Pozwolic dupkowi dzialac i popelnic blad, pozwolic tym glinom zajac sie tym i zabrac moj kuper do Slonecznego Stanu. Rozesmial sie. -Chryste! Ty nawet mowisz zupelnie jak ja. -Wiec? -W porzadku - powiedzial powoli. - Wez odpowiedni prysznic. Potem pomyszkuj dookola, tak duzo jak uznasz za stosowne przez dzien czy cos kolo tego. Poradze sobie tutaj bez wiekszych problemow. Kiedy jednak wszystko zostanie juz powiedziane i zrobione, i nie bedziesz niczego miala, chce, zebys napisala raport ze wszystkimi twoimi domyslami, przeczuciami i z czymkolwiek, do cholery, co sadzisz, ze jest odpowiednie. Wyslemy to do mojego znajomego z policji stanowej w New Jersey. On to po prostu wysmieje, ale, hej, przynajmniej nie bedziesz myslala, ze jestes szalona. I twoja dupa bedzie kryta. -Dzieki, Mike. - Czula dziwna mieszanke ulgi i strachu. -Och - mruknal. - Jest jeszcze kilka innych rzeczy. Nawet nie zapytalas, czego sie, do diabla, tutaj dowiedzialem. -Czego? -No coz, Sullivan pozostawil po sobie trzy pudelka wypelnione osobistymi rzeczami. Glownie ksiazki, radio, maly telewizor, Biblia i tym podobne smieci, lecz bylo tam jeszcze kilka naprawde intrygujacych dokumentow. Miedzy innymi jego odwolanie, dokladnie zaplanowane, gotowe do przedstawienia w sadzie. Wszystko co musial zrobic, to przekazac je jakiemus urzednikowi i sprawa zalatwiona, automatyczne powstrzymanie egzekucji. I wiesz co? Skurczysyn calkiem niezle przekonal lawe przysieglych, ze oskarzycielem, ktory wsadzil go do pudla, powodowaly uprzedzenia rasowe. Chodzi mi o to, ze mogl to ciagnac latami. -Jednak tego nie wykorzystal. -Nie. Ale to nie wszystko. Co powiesz na list od producenta nazwiskiem Maynard z LaLa Land? To ten sam facet, ktory wykupil prawa do biografii twojego przyjaciela Fergusona po tym, jak Cowart zrobil z niego gwiazde. Zlozyl podobna oferte Sullivanowi. Dziesiec tauzenow. Teraz juz nie cale dziesiec. Dziewiec tysiecy dziewiecset. Za wylaczne prawa do historii jego zycia. -Zycie Sullivana stalo sie sprawa publiczna. Dlaczego mialby placic... -Rozmawialem z nim dzisiaj. Gogus powiedzial, ze to jest standardowe dzialanie przed nakreceniem filmu. Otrzymac wszystkie prawa. Powiedzial jeszcze, ze Sullivan obiecal mu, ze zlozy apelacje. Wiec facet musial zrobic ruch, zeby dostac prawa, w przeciwnym razie Sullivan mogl pomieszac mu szyki na czas zlozenia apelacji w swojej sprawie. Strasznie sie zdziwil, gdy Sully zostal stracony. -Mow dalej. -Tak wiec dziewiec tysiecy dziewiecset dolcow plywa sobie gdzies i mysle, ze dowiemy sie, co sie stalo z tymi pieniedzmi, i dowiemy sie, jak Sullivan zaplacil za te dwa zabojstwa. -Pamietaj, ze zabil mase ludzi. Istnieje cos takiego jak Komisja Ochrony Praw Ofiar. Sullivan nie mogl zatrzymac takich pieniedzy. Oczekiwano, ze pojda do rodzin ofiar jego zbrodni. -Zgadza sie. Producent zlozyl pieniadze na koncie banku w Miami wedlug instrukcji Sullivana, ktora byla czescia umowy. Potem producent napisal list do Komisji Ochrony Praw Ofiar w Tallahassee informujac ich o zaplacie. Dokladnie tak jak wymaga tego prawo. Oczywiscie biurokraci potrzebuja wielu miesiecy, zeby dowiedziec sie czegokolwiek. A tymczasem... -Moge zgadnac. -Zgoda. Pieniadze istnieja gdzies na boku. Juz nie na tym koncie. Ludzie ich nie maja, a Sullivan juz ich nie potrzebuje, gdziekolwiek jest. -Wiec... -Wiec zgaduje, ze wysledzimy to konto, moze nawet znajdziemy tego skurwiela, ktory je otworzyl i oproznil. Potem bedziemy mieli podejrzanego o dwa morderstwa. -Dziesiec tysiecy dolarow. -Dziewiec tysiecy dziewiecset. Naprawde interesujaca liczba. W ten sposob omijane jest prawo federalne, ktore wymaga dokumentacji transakcji pienieznych powyzej dziesieciu tauzenow... -Ale dziewiec tysiecy dziewiecset nie jest... -Do diabla! Tam zabiliby cie za paczke fajek. Jak myslisz, co ktos moglby zrobic za prawie dziesiec tauzenow? I pamietaj, ze niektorzy z tych straznikow wieziennych nie wyciagaja wiecej niz trzy, cztery setki tygodniowo. Dziesiec tlustych tysiaczkow prawdopodobnie brzmi dla nich jak cale mnostwo piekielnych pieniedzy. -A co z zalozeniem tego konta? -W Miami? Czy nie wystarczy miec podrobionego prawa jazdy i falszywego numeru ubezpieczenia? Chodzi mi o to, ze nie spedzaja tam w Miami zbyt duzo czasu sprawdzajac, co dzieje sie w banku, poniewaz sa cholernie zajeci praniem brudnego szmalu ze sprzedazy narkotykow i prawdopodobnie nawet nigdy nie zauwazyli tej drobnej transakcji. Chryste, Andy, transakcja mogla sie odbyc za pomoca bankomatu. Nie musieli nawet widziec tego czlowieka na oczy. -Czy producent wie, kto je otworzyl? -Ten idiota? Niemozliwe zeby wiedzial. Sullivan podal jedynie numer i instrukcje. Wie tylko, ze Sullivan wyrolowal go opowiadajac historie swojego zycia Cowartowi. A wiec to wszystko zostalo przelane prosto na papier, podczas gdy facet myslal, ze posiada na to wylacznosc. Potem wyrolowal go po raz drugi wskakujac na krzeslo elektryczne. Producent nie wydaje sie zbytnio zadowolony z rozwoju wypadkow. Shaeffer milczala. Poczula sie, jakby wpadla w dwa rozne wiry. Weiss odezwal sie czym predzej: -Jeszcze jeden maly szczegol. Naprawde intrygujacy. -O co tym razem chodzi? -Sullivan pozostawil napisany przez siebie testament. -Testament? -Zgadza sie. Calkiem interesujacy kawalek. Jest napisany na kilku stronicach Biblii. Dokladnie na trzydziestym trzecim psalmie. Wiesz, Dolina Smierci i Nie obawiaj sie Zla. Napisal to po prostu czarnym cienkopisem na tekscie, a potem wlozyl pisak pomiedzy strony. Nastepnie na wierzchu pudelka napisal wiadomosc nastepujacej tresci: "Prosze przeczytac zaznaczone strony..." -Jaka byla jego ostatnia wola? -Napisal, ze wszystkie swoje rzeczy pozostawia straznikowi wieziennemu, sierzantowi Rogersowi. Pamietasz go? To ten facet, ktory nie pozwolil nam zobaczyc Sully'ego przed egzekucja. Ten, ktory wprowadzil Cowarta do wiezienia. -Czy on... -Przeczytam ci, co napisal Sullivan: "Pozostawiam wszystkie moje doczesne rzeczy sierzantowi Rogersowi, ktory... pomogl mi i ulzyl w tak krytycznym momencie i ktoremu nigdy nie bede sie mogl odwdzieczyc za trudne uslugi, jakie wykonal. Chociaz probowalem..." - Weiss przerwal i zapytal: - Jak to odbierasz? Shaeffer kiwnela glowa, mimo ze jej rozmowca nie mogl zobaczyc tego ruchu. -Stwarza interesujaca kombinacje zdarzen. -Tak. A wiesz co? -No powiedz. -Dobry sierzant mial wolne dwa na trzy dni przed tym, jak Cowart znalazl ciala. I wiesz, co on jeszcze ma? -Co? -Brata, ktory mieszka w Key Largo. -O cholera! -Jeszcze lepiej. Brata z kartoteka; skazany dwukrotnie za wlamania. Przesiedzial jedenascie miesiecy w miejscowym pierdlu za napad z bronia, jakas smazalnia. Raz aresztowany za nielegalne posiadanie broni, a mianowicie magnum.357. Oskarzenie wycofano. Potem wiodlo mu sie troche lepiej. Pamietasz wyniki z laboratorium? Jego brat jest leworeczny, a gardla tej nieszczesnej dwojki zostaly poderzniete od prawej strony do lewej. Interesujace, he? -Rozmawiales z nim? -Jeszcze nie. Pomyslalem, ze poczekam, az przyjedziesz. -Dzieki - powiedziala. - Doceniam to, ale mam jedno pytanie. -O co chodzi? -Jak to sie stalo, ze po egzekucji nie pozbyl sie rzeczy Sullivana? Chodzi mi o to, ze musial zorientowac sie, czy Sullivan zamierza go oszukac, zgadza sie? -Myslalem o tym rowniez i rzeczywiscie nie ma sensu, zeby zostawil tamte pudelka. Moze jednak nie jest az tak sprytny. Moze nie poznal sie na Sullym, a moze to po prostu umknelo mu z glowy. Takie duze zacmienie. -W porzadku - powiedziala. - Zajme sie tym. -On jest naprawde dobrym podejrzanym, Andy. Naprawde dobrym. Chcialbym sie dowiedziec, czy byl w Keys w momencie zabojstwa, i sprawdzic wszystkie rozmowy telefoniczne, zeby dowiedziec sie, czy nie rozmawial zbyt duzo ze swoim bratem. Wtedy moze poszlibysmy porozmawiac z prokuratorem okregowym z tym, co mamy. - Detektyw umilkl na chwile, po czym dodal: - Tylko jedna rzecz mnie niepokoi... -Jaka? -Do cholery, Andy. Mamy na ostrym celowniku tego sierzanta, ktoremu Sully zostawil swoje rzeczy. Nie wyobrazam sobie jednak, zeby zaufac Sullivanowi, nawet po jego smierci. Wiesz, najlepszym sposobem na spieprzenie sledztwa jest wkopanie kogos. Nawet jesli mozemy wyeliminowac innych podejrzanych, to jakis obronca zacznie manipulowac tymi podejrzanymi w czasie procesu i pogmatwac w umysle jakiegos sedziego. Sadze, ze Sully rowniez o tym wiedzial. Ponownie potaknela gorliwie. -Ale, hej, to jest tylko takie moje paranoiczne gledzenie. Popatrz, rozpracujemy tego faceta, Andy, dostaniemy pochwaly i podwyzki. Twoja kariera dostanie poteznego kopa na rozped. Zaufaj mi. Wracaj tutaj i dostaniesz swoja czesc. Bede wciaz przesluchiwal ludzi, dopoki nie przyjedziesz, a potem wrocimy do Keys. -Zgoda - powiedziala powoli. -W twoim glosie slysze wciaz jakies "ale". Czula sie rozdarta wewnetrznie. Entuzjazm jej rozmowcy zdawal sie niwelowac caly strach, jaki odczuwala. Uniosla glowe i rozejrzala sie po pokoju. Wydawalo sie, jakby cienie z jej wnetrza zniknely. Przez chwile zawahala sie. -Moze powinnam po prostu spakowac sie i wrocic do domu. -No coz, zrobisz, co uwazasz za stosowne. Dla mnie wszystko bedzie w porzadku. W kazdym razie tu niezle grzeje. Nie marzniesz tam? -Rzeczywiscie jest zimno i mokro. -No i masz ci los. A co z tym Fergusonem? -Zly czlowiek, Mike. - Zlapala sie na tym, ze znowu to mowi. - Bardzo zly czlowiek. -No coz, do diabla. Sprawdz ten plan zajec, pomyszkuj troche, upewnij sie, czy rzeczywiscie ma tak dobre alibi, jak sam twierdzi, potem zrob, co powiedzialem i zapomnij o tym. Na pewno nie bedzie to stracony czas. Moze rzeczywiscie cos nie gra, rozumiesz. W kazdym razie moje najblizsze plany dotycza wywiadow ze wszystkimi, ktorzy pracowali w celach smierci. Nasz sierzant jest jednym z wielu. Wiesz, rutynowe pytania, nic, co mogloby go zaniepokoic czy zdenerwowac. Zaczekam, az tu przyjedziesz. Chcialbym zobaczyc, jak go rozpracujesz, a tymczasem zaspokoj swoja ciekawosc i potem przyjedz tutaj. - Umilkl na chwile, po czym dodal: - Widzisz, jaki ze mnie rozsadny szef. Bez krzyku. Bez przeklenstw. Kto moglby narzekac? Odlozyla sluchawke zastanawiajac sie, co powinna zrobic. Przypomniala sobie matke, ktora spakowala tyle rzeczy, ile mogl pomiescic ich samochod, i zabrala ja do Chicago. Bylo dosyc pozno, szaro i wietrznie. Od jeziora Michigan wiala silna bryza. Przygoda polaczona ze strata. Przypomniala sobie, jak zamknela drzwi samochodu odgradzajac sie od chlodu i jak wlasnie w tym momencie zdala sobie naprawde sprawe, ze jej ojciec nie zyje i nigdy nie wroci. Nie wtedy, gdy schodzac ze schodow zobaczyla ksiedza i dwoch umundurowanych policjantow stojacych w przedpokoju, nie bedacych w stanie spojrzec jej w oczy. Nie w czasie pogrzebu, gdy jakis kobziarz zaczal grac rozdzierajaca serce melodie. Nie wtedy, gdy jej rowiesnicy z klasy wpatrywali sie w nia z ta okrutna dziecieca ciekawoscia. Wlasnie w tamto popoludnie. W dziecinstwie sa takie krytyczne chwile, kiedy wszystko zostaje doslownie sprasowane, pomyslala, pod stalowa, twarda skorupa. Podjete decyzje, powziete kroki. Nieodwracalnosc zdarzen. Wlasnie teraz nadszedl czas, by tak zdecydowac. Przypomniala sobie Fergusona. Widziala, jak szczerzyl zeby w usmiechu, kpiac sobie z detektywa z wydzialu zabojstw. Dlaczego? - zadala sobie ponownie pytanie. Odpowiedz nadeszla natychmiast. Poniewaz pytala o zupelnie inne zabojstwo. Polozyla sie na lozku stwierdzajac, ze nie nadszedl jeszcze czas, by pozostawic w spokoju Roberta Earla Fergusona. Ponurosc zawieszona nad swiatem i lekka mzawka utrzymaly sie do nastepnego ranka, niosac na swoich niewidzialnych skrzydlach przenikliwy, przesycony wilgocia chlod. Szare niebo zdawalo sie zlewac w jedno z ciemnobrazowa barwa odmetow rzeki Raritan przeplywajacej tuz obok ceglastego, porosnietego bluszczem budynku Uniwersytetu Rutgersa. Przeszla przez parking, otulajac sie szczelnie trenczowym plaszczem, czujac sie jak jakis uciekinier. Wkrotce zostala calkowicie pochlonieta przez biurokracje uniwersytetu. Dotarla do Wydzialu Kryminologii, gdzie wyjasnila sekretarce cel swojej wizyty i z wdziecznym usmiechem zostala odeslana z powrotem do budynku administracyjnego. Tam asystent dziekana wylozyl jej swoja teorie o poufnym charakterze podejscia do studentow i mimo niecodziennej sklonnosci do monotonnej paplaniny, w koncu wydal jej pozwolenie na rozmowe z trzema profesorami, ktorych poszukiwala. Znalezienie trzech mezczyzn okazalo sie jednak niezmiernie trudne. Godziny konsultacji byly calkiem rozne, a nie miala dostepu do telefonow domowych. Probowala machac przed roznymi nosami swoja policyjna odznaka, jedynie po to, zeby przekonac sie, jak niewielki wplyw wywiera ona na pracownikach tego uniwersytetu. W poludnie dotarla do pierwszego z trzech profesorow akurat w chwili, gdy szanowny belfer spozywal lunch. Wykladal medycyne sadowa. Sprawial wrazenie czlowieka delikatnej postury, z wlosami sztywnymi jak druty. Nosil sportowa kurtke i spodnie khaki. Mial irytujacy zwyczaj wpatrywania sie w przestrzen podczas rozmowy. Interesowala ja odpowiedz z jednej konkretnej dziedziny: czas zwiazany z morderstwami popelnionymi w Keys. Czula sie nieswojo probujac sie tego dowiedziec, szczegolnie przypominajac sobie historie ze straznikiem wieziennym. Mimo to punkt ten nie byl najgorszy do rozpoczecia rozmowy. -Nie mam pojecia, w jaki sposob moge okazac sie pomocny - odparl profesor miedzy kesami zielonej salaty. - Pan Ferguson uchodzi za wiecej niz przecietnego studenta. Nie najlepszy, ale calkiem dobry. Moze jakies cztery plus. Nie piec, w to watpie, ale jest naprawde solidny. Zdecydowanie solidny. Mozna sie zreszta tego spodziewac. Zdobyl nieco wiecej praktycznego doswiadczenia niz wielu studentow. To oczywiscie taki maly zart. Ma spore zdolnosci w tym kierunku. Wydaje sie szczerze zainteresowany medycyna sadowa. Rzeczowy. Bez zazalen. -A frekwencja? -Zawsze uczeszcza na zajecia. -A te konkretne dni, o ktore pytam? -W tamtym tygodniu zajecia odbyly sie dwukrotnie. Obecnych tylko dwudziestu siedmiu studentow. Nie mozna sie ukryc, rozumie pani. Nie mozna wyslac kolegi z pokoju, by podpisal sie na liscie. Wtorki i czwartki. -I? -Mam wszystko tutaj. W notesie. Profesor przebiegl chudymi palcami wzdluz kolumny nazwisk. - O! Doskonale. -Czy byl obecny? -Nie opuscil zadnych zajec. Przynajmniej w tym miesiacu. Wczesniej ma kilka nieobecnosci, ale wszystkie usprawiedliwione. -Usprawiedliwione? -Przyszedl do mnie i podal dostatecznie powazny powod. Zrekompensowal nieobecnosc wlasna praca. To prawdziwe oddanie nauce, rzadkie w obecnych czasach. Profesor zamknal notes i wrocil do talerza z zielenina i suszonymi owocami. Drugiego profesora Shaeffer odnalazla przed sala wykladowa, na korytarzu pelnym spieszacych na zajecia studentow. Wykladal historie przestepczosci w Ameryce; olbrzymi przekrojowy kurs zaplanowany dla setki studentow. Mezczyzna dzwigal sporych rozmiarow teczke i cale narecze ksiazek i nie pamietal, czy Ferguson byl wtedy obecny, ale pokazal policjantce kartke z wpisami studentow, na ktorej widnialo nazwisko Fergusona. Zblizal sie wieczor, szare slabe swiatlo wypelnialo korytarze uniwersytetu i Shaeffer poczula zlosc pomieszana z rozczarowaniem. Stracila calkowicie nadzieje, ze odkryje jego nieobecnosci na zajeciach w te zlowieszcze dni popelnionych morderstw. Denerwowalo ja rowniez to, ze niepotrzebnie traci czas. Pomyslala, ze jej wiedza na temat tego czlowieka nie zwiekszyla sie zbytnio od rana, gdy rozpoczela swoje badanie. Otoczona tlumem studentow, stwierdzila, ze nawet Ferguson coraz mniej absorbuje jej mysli. Co ja tu, u diabla, robie? - zapytala sama siebie. Juz miala wrocic do motelu, lecz w ostatniej chwili zmienila zdanie i postanowila odwiedzic trzeciego profesora. Jesli nikogo nie bedzie, zdecydowala, jade prosto na Floryde. Po kilku nieudanych probach odnalazla jego gabinet. Zapukala mocno i cofnela sie o krok, gdy drzwi otworzyly sie szeroko, ukazujac przysadzistego mezczyzne w okularach w stylu lat szescdziesiatych, z potargana strzecha plowych wlosow. Mial na sobie luzna, sportowa kurtke z tweedu z kilkoma dlugopisami wystajacymi z kieszonki na piersi. Jeden z nich sprawial wrazenie umazanego w tuszu. Wokol kolnierzyka zwisal luzno krawat, a okazaly brzuch profesora wystawal zza paska sztruksowych spodni. Wygladal na czlowieka dopiero co wyrwanego z drzemki. Jego oczy poruszaly sie smutno, uwaznie lustrujac detektyw stojaca naprzeciwko. -Profesor Morin? -Czy jest pani studentka? Pokazala odznake, ktora sprawdzil uwaznie. -Floryda, hm? -Czy moge zadac panu kilka pytan? -Oczywiscie. - Gestem zaprosil ja do gabinetu. - Spodziewalem sie pani. -Spodziewal sie pan? -Chce sie pani dowiedziec czegos o panu Fergusonie, prawda? -W istocie - powiedziala wchodzac do malego gabinetu, w ktorym znajdowalo sie jedno brudne okno wychodzace na dziedziniec. Jedna sciana zostala zastawiona polkami wypelnionymi po brzegi ksiazkami, pod druga stalo male biurko z komputerem. Pozostale miejsca na scianach byly wytapetowane wycinkami z gazet, wsrod ktorych znalazlo sie jeszcze miejsce na trzy jasne akwarele przeciwstawiajace sie ponuremu wygladowi gabinetu. -Skad pan wiedzial? -Zadzwonil do mnie mowiac, ze bedzie pani zasiegac informacji na jego temat. -I? -No coz - przemowil profesor z entuzjazmem osoby zamknietej zbyt dlugo w ciasnym pomieszczeniu. - Frekwencja pana Fergusona jest bez zarzutu. Wrecz doskonala. Szczegolnie w okresie, ktory najbardziej pania interesuje. Usiadl ciezko na stojacym przy biurku krzesle, ktore ugielo sie pod jego ciezarem. -Mam nadzieje, ze to wyjasnia wszelkie watpliwosci, jakie mogla pani miec. - Profesor usmiechnal sie ukazujac garnitur nieskazitelnie bialych zebow, kontrastujacych z jego niedbalym wygladem. - Widzi pani, on jest calkiem dobrym studentem. Pelnym uczuc, rozumie pani, to zaraza ludzi. Zdecydowanie typ samotnika, lecz jak sadze, spory zwiazek z jego zachowaniem ma cela smierci. Tak, uczuciowy, oddany nauce, skupiony. Nie obserwuje sie tego u zbyt wielu studentow. Wzbudza lekkie uczucie niepokoju, lecz ostatecznie potrafi rozmowce ozywic, wzmocnic. Podobnie jak niebezpieczenstwo - kontynuowal profesor Morin. - Nawet policjantki i policjanci, ktorzy przybywaja do nas w celu poszerzania swojej wiedzy, pojmuja to jako czesc procesu zdobywania zaslug i piecia sie w gore. Pan Ferguson jest bardziej typem naukowca. Usiadla na jedynym krzesle stojacym w rogu, porysowanym i zniszczonym czestym uzywaniem. Mialo twarde oparcie i prawdopodobnie sluzylo do przyjmowania studentow, poniewaz bylo tak niewygodne, ze nawet najzatwardzialsze dusze nie mogly wysiedziec na nim zbyt dlugo. -Zna pan dobrze pana Fergusona? - spytala. Profesor wzruszyl ramionami. -Rownie dobrze jak innych. W istocie jest to interesujacy czlowiek. -Skad taki osad? -No coz, wykladam "Media a przestepczosc", a on ma naprawde wiele do powiedzenia na ten temat. -Co z tego? -No coz, kilka razy byl proszony o wyrazenie swojej opinii One zawsze wydawaly sie, jak to powiedziec? Intrygujace. Chodzi o to, ze nie zawsze ma sie w grupie ucznia, ktory zdobyl doswiadczenie w terenie. I ktory mogl pojsc na krzeslo elektryczne, gdyby nie srodki masowego przekazu. -Cowart. -Dokladnie. Matthew Cowart z "The Miami Journal". Zasluzona nagroda Pulitzera. Dobra robota reporterska i niezly styl. -A jaka jest opinia Fergusona, profesorze? -Coz, powiedzialbym, ze jest niezwykle wyczulony na problemy rasowe i reportaze. Napisal prace egzaminacyjna o sprawie Wayna Williamsa z Atlanty. Poruszyl w niej problem podwojnego osadu, wie pani, jedne prawa dla bialej spolecznosci, a inne dla czarnej spolecznosci. To jest rozroznienie, ktore i ja zauwazam, detektywie. Skinela glowa. Profesor Morin okrecil sie na obrotowym krzesle bujajac sie w jedna i druga strone i wyraznie rozkoszujac sie swoim glosem. -... Tak, wyrazil poglad, ze brak zainteresowania ze strony srodkow masowego przekazu przestepstwami w czarnej spolecznosci niezmiennie prowadzi do zredukowania danych dla policji, zmniejszajac aktywnosc urzedu prokuratora i sprawia, ze zbrodnia wydaje sie czyms naturalnym w naszym spoleczenstwie. Dosyc ciekawy poglad. Zrutynizowanie zbrodni, jak przypuszczam. Pomaga wyjasnic, dlaczego prawie jedna czwarta mlodej czarnej meskiej populacji znajduje sie badz znajdowala za kratkami. -I byl na zajeciach? -Z wyjatkiem tych dni, kiedy mial jakies wytlumaczenie. -Jakiego rodzaju wytlumaczenia? -Od czasu do czasu prowadzi wyklady i wyglasza przemowy, czesto w koscielnych wspolnotach na Florydzie. Tutaj, oczywiscie, nikt nie mial pojecia o jego przeszlosci. Na poczatku semestru polowa studentow na zajeciach nawet nie slyszala o jego sprawie. Czy moze pani w to uwierzyc, detektywie? Jak to swiadczy o dzisiejszych studentach? -Czy powracal na Floryde? -Od czasu do czasu. -Czy przypadkiem pamieta pan kiedy? -Tak. Powiedzial mi, ze jest pani zainteresowana tylko tym tygodniem, w ktorym... -Nie. Interesuja mnie rowniez inne okresy. Profesor Morin zawahal sie, po czym wzruszyl ramionami. -Nie sadze, zeby to komus zaszkodzilo. Obrocil sie w kierunku swojego notatnika, przejrzal szybko kilka stron i znalazl w koncu kartke z frekwencja, ktora wreczyl mlodej policjantce, a ona szybko przepisala wszystkie nieobecnosci Fergusona na zajeciach. -Czy to wszystko, detektywie? -Mysle, ze tak. -Widzi pani. Chodzi mi o to, ze Ferguson pasuje do tutejszego obrazu. Ma rowniez przed soba przyszlosc, a z pewnoscia mozliwosc otrzymania stopnia naukowego. -Pasuje? -Oczywiscie. Jestesmy duzym miejskim uniwersytetem, detektywie. On tutaj pasuje. -Anonimowy. -Jak kazdy student. -Czy wie pan, gdzie on mieszka, profesorze? - Nie. -A moze cokolwiek o nim? - Nie. -A czy rozmowa z nim nie przyprawia pana troszeczke o gesia skorke? -Ma w sobie gwaltownosc, tak jak powiedzialem, lecz nie rozumiem, jak to moze sprawiac, ze padlo na niego podejrzenie o zabojstwo. Przypuszczam, ze zastanawia sie, czy kiedykolwiek policja na Florydzie przestanie interesowac sie jego osoba. Mysle, ze jest to sluszne pytanie, nieprawdaz, detektywie? -Niewinny czlowiek nie musi sie niczego obawiac - odparla. -Nie. - Profesor potrzasnal glowa. - Mysle, ze w naszym spoleczenstwie czesto wlasnie winni nie maja sie czego obawiac. Spojrzala na profesora, ktory zbieral sie w sobie, aby wyglosic radykalna tyrade rodem z lat szescdziesiatych. Wstala i wyszla z pokoju. Nie byla calkiem pewna, co uslyszala, ale cos uslyszala. Anonimowy. Szla korytarzem i nagle ogarnelo ja niejasne przeczucie, ze jest obserwowana. Obrocila sie gwaltownie i ujrzala profesora zamykajacego drzwi do swojego gabinetu. Dzwiek odbil sie echem w korytarzu. Rozejrzala sie szukajac studentow, ktorzy wczesniej wypelniali tlumnie korytarze, a ktorzy teraz rozeszli sie po gabinetach, salach wykladowych, klasach. Byla sama. Powstrzymala sie od wzdrygniecia ramionami. Jest dzien, powiedziala do siebie. Jestem w zatloczonym publicznym miejscu. Zaczela szybko isc. Slyszala, jak jej buty stukaja po wyfroterowanym linoleum i dzwiek ten odbijal sie echem w jej uszach. Zaczela sie spieszyc, wydluzajac krok. Znalazla wyjscie na klatke schodowa i popchnela drzwi. Wszedzie panowala cisza i pustka. Zbiegala szybko, prawie zeskakujac ze schodow. Zatrzymala sie gwaltownie, slyszac jak drzwi za nia otwieraja sie i zamykaja. Nagle uslyszala za soba odglos zbiegania po schodach. Zatrzymala sie i oparla o sciane. Gdy kroki przyblizyly sie, siegnela do saszetki po swoja bron. Wcisnela sie w kat, wyczuwajac w dloni chlod pistoletu, ktory podbudowywal jej pewnosc siebie. Spojrzala w gore i ujrzala oczy mlodego studenta obladowanego zeszytami i jakimis tekstami, w rozwiazanych koszykarskich butach. Student zaledwie spojrzal na nia, przebiegajac szybko, najwyrazniej spozniony. Zamknela oczy. Co sie ze mna dzieje? - zadala sobie pytanie. Rozluznila palce zacisniete na pistolecie. Co uslyszalam? Wyszla z klatki schodowej, szukajac drzwi do budynku znajdujacego sie przed nia. Niebo widziane zza oszklonego wyjscia wydawalo sie szare i zalobne, a mimo to w jakis ulotny sposob zapraszajace. Ruszyla szybko przed siebie. Nie widziala Fergusona, tylko uslyszala jego glos. -Dowiedziala sie pani czegos ciekawego, detektywie? Az podskoczyla. Odwrocila sie w kierunku glosu, siegajac automatycznie do saszetki. Cofnela sie, jakby pod uderzeniem czegos przerazajacego. Jej wzrok spoczal na twarzy Fergusona i zobaczyla znajomy, niepokojacy usmiech. -Zadowolona? - zapytal. Uciekla spojrzeniem w bok. -Czy wystraszylem pania, detektywie? Potrzasnela glowa, wciaz nie bedac w stanie odpowiedziec. Czula, jak jej palce zaciskaja sie na pistolecie, ale nie wyciagnela go z torebki. -Czy zamierza mnie pani zastrzelic, detektywie? - zapytal ostro. - Czy tego wlasnie pani chce? Ferguson postapil krok naprzod, wychodzac z zacienionego miejsca pod sciana, w ktorym do tej pory pozostawal prawie niewidoczny. Mial na sobie oliwkowo-brazowa obszerna wojskowa kurtke, a na glowie czapke New York Giants. Przez ramie mial przewieszona torbe prawdopodobnie wypelniona ksiazkami. Wygladal jak wiekszosc studentow, ktorych widziala tego dnia na korytarzu. Zapanowala nad przyspieszonym biciem swego serca i powoli wyjela reke z saszetki. -Co pani ma przy sobie, detektywie? Trzydziestkeosemke, wyposazenie policji? A moze kaliber dwadziescia piec automatic? Cos malego, ale efektywnego? - Wpatrywal sie w nia uporczywie. - Nie, zaloze sie, ze cos wiekszego. Musi pani cos udowodnic swiatu. Magnum.357? A moze kaliber dziewiec milimetrow? Cos, co pomaga pani myslec, ze jest pani twarda, zgadza sie detektywie? Silna i odpowiedzialna. Nie odpowiedziala. Rozesmial sie. -Nie podzieli sie pani ta informacja, he? Ferguson zdjal z ramienia swoja torbe i postawil ja na podlodze. Potem podniosl rece w drwiacym gescie poddania sie, prawie blagania, rozkladajac przy tym dlonie. Widzi pani, ze nie jestem uzbrojony, prawda? Wiec czego sie pani boi? Wziela gleboki oddech. -Czy dowiedziala sie pani wszystkiego, czego pani chciala, detektywie? Wypuscila powoli powietrze z pluc. -Tak, znalazlam pare rzeczy. -Odkryla pani, ze bylem na zajeciach. -Zgadza sie. -A wiec niemozliwe, zebym byl na Florydzie i zrobil to tej starej parze, zgadza sie? Czy juz to pani ustalila? -To wcale tak nie wyglada. Wciaz sprawdzam. -Ma pani nie tego faceta, co trzeba, detektywie. - Ferguson wyszczerzyl zeby. - Wydaje sie, ze wy, gliniarze z Florydy, zawsze dostajecie zlego faceta. Spojrzala mu chlodno w oczy. -Nie. Nic o tym nie wiem, panie Ferguson. Mysle, ze jest pan wlasciwym facetem, ale nie dowiedzialam sie jeszcze dlaczego. W oczach Fergusona pojawily sie blyski. -Jest pani zupelnie sama, prawda, detektywie? -Nie - sklamala. - Mam partnera. - Gdzie on jest? -Pracuje. Ferguson przeszedl obok niej i wyjrzal przez oszklone drzwi w kierunku chodnikow i miejsc parkingowych. Deszcz bebnil o beton. -Dziewczyna zostala pobita i zgwalcona wlasnie tam, tego wieczoru. Skonczyla zajecia troche pozniej, tuz po zapadnieciu zmroku. Jakis facet po prostu zlapal ja, zaciagnal w maly zaulek na skraju parkingu. Tam ja zgwalcil. Ogluszyl ja i zgwalcil. Nie zabil jej jednak. Zlamal jej szczeke. Zlamal jej reke. Zabawil sie. Ferguson kontynuowal, spogladajac przez oszklone drzwi. Uniosl reke i wskazal. -Wlasnie tam. Tam gdzie pani zaparkowala, detektywie? Zacisnela mocno usta. Odwrocil sie w jej strone. -Nie maja jeszcze zadnych podejrzanych. Dziewczyna jest wciaz w szpitalu. Czyz to nie cos, detektywie? Prosze o tym pomyslec. Nie mozna nawet czuc sie bezpiecznie idac przez teren uniwersytetu. Szukajac swego samochodu. Nawet w pokoju motelowym, jak mysle. Czy to pani odrobine nie denerwuje? Nawet z tym duzym starym pistoletem trzymanym w saszetce, skad nie moze go pani wyciagnac wystarczajaco szybko. Ferguson odszedl od drzwi. Odwrocil sie i spojrzal za Shaeffer, i w tej chwili uswiadomila sobie zblizajace sie glosy. Patrzyla na Fergusona, lecz obserwujac go, wsluchiwala sie w narastajacy gwar. Studenci nagle zaroili sie wokol niej. Zobaczyla, jak Ferguson skinal glowa do jakiegos mezczyzny z grupy i slyszala, jak mloda kobieta mowi: "Boze! Spojrzcie na ten deszcz!" Banda odebrala plaszcze i parasolki i fala przeszla obok policjantki, wychodzac w objecia ulewy. Poczula zimny powiew, gdy drzwi rozchylily sie, po czym same zamknely z powrotem. -I co, detektywie? Czy skonczyla pani? Czy dowiedziala sie pani tego, po co tutaj przyszla? -Wiem wystarczajaco duzo - odparla. Usmiechnal sie. -Nie udzielac ludziom prostych odpowiedzi - rzekl. - Taka stara technika. Prawdopodobnie mam przy sobie jakas ksiazke z jej opisem. -Jest pan dobrym studentem, panie Ferguson. -W istocie, jestem - powiedzial. - Wiedza jest niezwykle wazna. Daje poczucie wolnosci. -Gdzie pan sie tego dowiedzial? - zapytala. -W celi, detektywie. Dowiedzialem sie tam wielu rzeczy. Glownie jednak zrozumialem, ze musze sie ksztalcic. Nie mialbym przyszlosci, gdybym tego nie zrobil. Skonczylbym tak, jak ci ludzie oczekujacy na Szwadron Smierci, ktory przyjdzie, ogoli im czaszki i cisnie biedakow na krzeslo. -I tak poszedl pan do szkoly. -Zycie jest szkola, prawda, detektywie? Skinela glowa. -Wiec teraz zostawi mnie pani w spokoju? - nalegal. -Czemu mialabym to zrobic? -Bo nie jestem niczemu winien. -No coz, nie wiem, czy tak wlasnie mysle, panie Ferguson. Jeszcze tego nie wiem. Zmruzyl oczy i rzekl z naciskiem: -To ryzykowne podejscie do sprawy, detektywie. - Nie odpowiedziala, wiec kontynuowal: - Szczegolnie jesli jest pani sama. Przyjrzal sie jej, nastepnie usmiechnal sie i wskazal drzwi. -Spodziewam sie, ze chce pani juz odejsc, zgadza sie? Przed zapadnieciem zmroku. Juz niedlugo. Sadze, ze za jakies pietnascie, dwadziescia minut, nie wiecej. Nie chcialaby pani teraz zgubic drogi do swego wynajetego samochodu, prawda? Jaki to byl kolor, detektywie? Srebrnoszary? Ciezko znalezc w ciemna i deszczowa noc. Prosze sie nie zgubic, detektywie. Tutaj kreci sie paru zlych ludzi. Nawet na terenie college'u. Poczula, jak sztywnieja jej wszystkie miesnie. Trafil idealnie w kolor samochodu. Po prostu odgadl, pomyslala. Szczesliwe trafienie. Ferguson odszedl od drzwi, schodzac jej z drogi prowadzacej w deszcz i ciemnosc. -Prosze na siebie uwazac, detektywie - powiedzial drwiaco. Odszedl korytarzem do budynku, w ktorym odbywaly sie zajecia. Przez chwile nasluchiwala, starajac sie uslyszec jego oddalajace sie kroki, lecz zaden odglos nie dotarl do jej uszu. Odwrocila sie i spojrzala ponownie na krople deszczu bebniace o drzewa i chodniki. Otulila sie plaszczem i podniosla kolnierz. Za wszelka cene, cala sila woli starala sie zmusic swoje stopy do ruchu. Zimno przeniknelo przez ubranie natychmiast. Poczula, jak krople deszczu wslizguja sie jej za szyje. Zaczela isc szybko, przeklinajac niewygodne buty, slizgajace sie na sciezce. Rozgladala sie na wszystkie strony, spogladajac za siebie i przed siebie, upewniajac sie, ze nie widzi podazajacego za nia Fergusona. Kiedy dotarla do samochodu, najpierw sprawdzila tylne siedzenia, a dopiero potem wrzucila do srodka swoje rzeczy i sama usiadla za kierownica. Gwaltownym ruchem zamknela drzwiczki. Reka drzala jej lekko, gdy probowala wlozyc kluczyki do stacyjki. Uruchomila silnik i gdy samochod ruszyl, poczula sie troche lepiej. Gdy wyjezdzala z parkingu, ogarnelo ja uczucie ulgi. Przyspieszyla i wprowadzila samochod na dwupasmowa jezdnie. Katem oka dostrzegla sylwetke w oliwkowo-brazowej kurtce, ale kiedy sprobowala sie obrocic i przyjrzec uwaznie, sylwetka zniknela, zagubiona w grupie studentow oczekujacych na przystanku autobusowym. Opanowala przemozna fale strachu i pojechala dalej. Grzejnik w samochodzie zaczal stekac z wysilku i gorace powietrze, ktore sprawialo wrazenie, jakby dolatywalo z jakiejs puszki, ogrzewalo jej twarz, lecz nie jej mysli. Czego on dowiedzial sie w celi smierci? Dowiedzial sie, ze ma zostac studentem. Czego? Zbrodni. Dlaczego? Poniewaz kazdy w celi smierci wypelnia ten sam test. Sa tam ludzie, ktorzy popelniali zbrodnie za zbrodnia, czasami mordujac tuz po poprzednim morderstwie i ostatecznie skonczyli schwytani w pulapke i oczekujacy na krzeslo elektryczne, bo cos w koncu spieprzyli. Nawet Sullivan w koncu spieprzyl. Przypomniala sobie cytat z jednego z artykulow Matthew Cowarta: "Zabilbym wiecej, gdybym nie zostal zlapany". Fergusonowi jednak, pomyslala, trafila sie jeszcze jedna szansa i teraz nie chcial wpakowac sie w klopoty. Dlaczego? Poniewaz chce robic to, co robi, tak dlugo jak zechce. Zawirowalo jej w glowie. Mowila do siebie w trzeciej osobie, probujac uderzac w znajome tony. -Moj Boze, Andy, dziewczynko, jaki blad popelnilas? Sprobowala oczyscic swoj umysl i pojechala do motelu, pozwalajac drodze plynac pod samochodem, nie koncentrujac sie na niczym z wyjatkiem znalezienia bezpiecznego miejsca, zeby uporzadkowac mysli. Spojrzala we wsteczne lusterko i ogarnela ja nagla panika, ze sledzi ja jakis samochod, lecz po chwili zobaczyla, jak swiatla skrecaja w oddali. Zacisnela zeby, jadac dalej w strugach deszczu i kiedy ujrzala przed soba swiatla motelu, poczula ulge. Nie mogla znalezc wolnego miejsca na parkingu i byla zmuszona ustawic swoj samochod w nie oznaczonym zacienionym miejscu, jakies piecdziesiat metrow od oswietlonego wejscia. Wylaczyla silnik i odetchnela gleboko, oceniajac odleglosc, jaka musi przebyc. W jej umysle pojawila sie nagle mysl: Bylo latwiej w mundurze prowadzac woz patrolowy. Zawsze w kontakcie z centrala. Nigdy naprawde sama. Zawsze czescia druzyny policjantow patrolujacych autostrady w regularnych odstepach. Wyjela z saszetki pistolet, wyszla z samochodu i ruszyla prosto w kierunku wejscia, wpatrujac sie w przestrzen przed soba i nasluchujac uwaznie wszelkich dzwiekow za plecami. Dopiero jakies kilka krokow przed drzwiami wlozyla pistolet z powrotem do saszetki. Dwoje starszych ludzi w plaszczach, ktorzy wlasnie wychodzili z motelu, zauwazyli blysk ciemnego metalu w jej reku. Mijajac ich uslyszala urywek rozmowy przesyconej przerazeniem. -Widziales? Ona miala bron... -Nie, kochanie, to chyba bylo cos innego... I to wszystko. Mlody czlowiek w niebieskiej bluzie stal za kontuarem. Poprosila o swoje klucze, ktore wreczyl jej, odzywajac sie leniwie: -Byl tu jakis koles i szukal pani, detektywie. -Koles? -Tak. Nie chcial zostawic wiadomosci. Tylko pytal o pania. -Czy widzial pan te osobe? -Nie. Rozmawial z nim facet, ktory mial dyzur przede mna. Poczula, ze moze stracic panowanie nad soba. -Czy mowil cos jeszcze? Moze jakis opis? -A tak. Powiedzial, ze ten dzentelmen byl czarny. To wlasnie powiedzial. Jakis czarny koles pytal o pania, ale nie chcial zostawic wiadomosci. Powiedzial, ze sie skontaktuje. To wszystko. Przykro mi, to wszystko co pamietam. -Dziekuje - powiedziala. Z wysilkiem skierowala sie do windy. Jak on mnie znalazl? - zapytala sama siebie. Drzwi windy otworzyly sie i podazyla korytarzem w kierunku swojego pokoju. Najpierw zamknela drzwi na podwojny zamek, po czym sprawdzila wszystkie zakamarki. Dopiero wtedy ciezko usiadla na lozku, probujac zajac sie codziennymi sprawami, przede wszystkim kolacja, chociaz nie czula sie szczegolnie glodna. Glowe zaprzatala jej mysl na temat nastepnego ruchu w sprawie Roberta Earla Fergusona. Przypomniala sobie jego postac, probujac sobie go wyobrazic bez usmieszku przylepionego do twarzy, ale nie potrafila. Pukanie do drzwi przerazilo ja smiertelnie. Wstrzymala oddech i blyskawicznie stanela na nogi. Dopiero po chwili uswiadomila sobie, ze zmrozona wpatruje sie w klamke. Ponownie uslyszala ostre pukanie. Potem jeszcze raz. Wyciagnela pistolet z torebki, uniosla go kierujac lufe w strone drzwi i podeszla do nich trzymajac palec z dala od spustu. Nauczyla sie, ze ma tak postepowac, w przypadku gdy nie bedzie pewna, co ja oczekuje. W drzwiach znajdowal sie wizjer. Przylozyla do niego oko, aby zobaczyc, kto stoi za drzwiami, lecz akurat w tym momencie rozleglo sie ponowne walenie w drzwi. Odskoczyla gwaltownie. Z wysilkiem opanowala trwoge, chwycila klamke, jednym szybkim ruchem przesunela zamek zatrzaskowy i otworzyla drzwi. W tym samym momencie uniosla pistolet, mierzac w kierunku przybysza. Na korytarzu stal Matthew Cowart z uniesiona reka, bo mial zamiar znowu zapukac. Jego twarz znieruchomiala, gdy zobaczyl bron w reku mlodej detektyw. Cisza wypelnila przestrzen miedzy nimi. Uniosl powoli rece do gory i wtedy kobieta dostrzegla, ze towarzyszy mu jeszcze dwoch mezczyzn. Opuscila bron. -Cowart - powiedziala. Kiwnal glowa. -Niezle powitanie - zdolal wyjakac. - Wyglada na to, ze ostatnio kazdy celuje we mnie. Jej wzrok spoczal na dwoch mezczyznach. -Znam was - powiedziala. - Widzialam was w wiezieniu. -Wilcox - przedstawil sie detektyw. - Okreg Escambia. A to jest moj szef, porucznik Brown. Odwrocila sie i spojrzala na zwalista postac Tanny'ego Browna. Wydawal sie porzadnie zjezony, a jego oczy wpatrywaly sie w nia intensywnie, zatrzymujac sie na chwile na pistolecie w jej dloni. -Widze - zaczal, powoli wymawiajac slowa - ze spotkalas sie z Bobbym Earlem. Rozdzial dwudziesty drugi NOTATKI Trojka detektywow i reporter zajeli niezbyt wygodne miejsca w motelowym pokoju. Wilcox stal odwrocony plecami do sciany w poblizu okna, spogladajac od czasu do czasu na widoczne w ciemnosci swiatla samochodow, nie dzielac sie z nikim swoimi myslami. Shaeffer i Brown zajeli jedyne krzesla znajdujace sie w pokoju po obu stronach niewielkiego stolika i wygladali jak pokerzysci oczekujacy na finalowe rozdanie. Cowart przysiadl nieco na uboczu, na skraju lozka, wiercac sie niespokojnie. Z sasiedniego pokoju dochodzily odglosy wiadomosci podawanych w telewizji. Jakas tragedia, pomyslal, zredukowana do pietnastu sekund, moze trzydziestu jesli jest naprawde potworna, komentowana przez spikera z wycwiczonym zmartwieniem na twarzy.Spojrzal na Andree Shaeffer. Gdy otworzyla drzwi, wydawala sie naprawde zdziwiona widokiem trzech mezczyzn, lecz wpuscila ich do srodka bez slowa komentarza. Wstep byl niezwykle krotki, zbednej paplaniny wcale. Wszyscy dokladnie wiedzieli, dlaczego zebrali sie w malym pokoju w nie znanym miescie. Dziewczyna przejrzala kilka notatek. -Jak mnie znalezliscie? - zapytala. -Zostalismy poinformowani przez biuro lacznosci miejscowej policji - wyjasnil Brown. - Gdy przybylismy do miasta, zasiegnelismy tam jezyka. Powiedzieli, ze towarzyszyli ci podczas odwiedzin Fergusona. Shaeffer skinela potakujaco glowa. -Dlaczego to zrobilas? - spytal Brown. Otworzyla usta chcac wyjasnic, ale spojrzawszy na Cowarta, potrzasnela glowa. -Dlaczego tu sie krecisz? - To ona zadala wyjasnien. Reporter nie kwapil sie z odpowiedzia i wyreczyl go Tanny Brown, odpowiadajac oficjalnie, mocno kontrolujac swoj glos. -My rowniez przybylismy tutaj, zeby zobaczyc sie z Fergusonem. Shaeffer spojrzala na porucznika. -Dlaczego? Myslalam, ze juz z nim skonczyliscie. I ty takze. - Wskazala na Cowarta. -Niestety nie. Jeszcze nie. -Dlaczego? Ponownie Brown zabral glos: -Znalezlismy sie tutaj, poniewaz mamy powody przypuszczac, ze w poczatkowym sledztwie w sprawie Fergusona zostaly popelnione bledy. Sadzimy, ze zaistnialy pewne pomylki w artykulach pana Cowarta. Przybylismy tutaj, by zbadac dokladnie te dwa aspekty. Shaeffer sprawiala wrazenie oburzonej i zdziwionej zarazem. -Bledy? Pomylki? - Odwrocila sie w strone reportera. - Jakie pomylki? Cowart zdal sobie sprawe, ze tym razem bedzie musial od powiedziec. -Oklamal mnie. -W jakiej sprawie? -W sprawie zabojstwa tej malej dziewczynki. Shaeffer poruszyla sie niespokojnie na krzesle. -A teraz po co tu przyszliscie? -Zeby wyprostowac niektore informacje. Wyswiechtany frazes wywolal na jej twarzy cyniczny usmiech. -Jestem przekonana, ze to bardzo wazne - odparla, po czym spojrzala na Browna i Wilcoxa. - Ale to jeszcze nie wyjasnia, dlaczego podrozujesz z cala ekipa. -My tez chcemy wyprostowac niektore informacje - odrzekl Brown i zaraz spostrzegl, ze popelnil spory blad. Zdawal sobie sprawe, ze mloda kobieta siedzaca po przekatnej oceniala go caly czas, a on oblewa egzamin. Shaeffer zastanowila sie przez chwile. -Nie przyjechaliscie tutaj, zeby aresztowac Fergusona? -Nie. Nie mozemy tego zrobic. -W takim razie chcecie z nim porozmawiac? -Tak. Pokrecila glowa w niedowierzaniu. -Klamiecie, panowie - odparla. Usiadla glebiej na krzesle, krzyzujac ramiona na piersiach. -My... - zaczal Brown. -Klamiecie - przerwala mu. -Poniewaz... - odezwal sie Cowart. -Klamiecie - powtorzyla po raz trzeci Shaeffer. Reporter i porucznik patrzyli na nia z uwaga. Po chwili milczenia, ktora wystarczyla, by to slowo wsiaknelo w ich wyobraznie, kontynuowala: -Jakie informacje? Jest tylko jeden, bardzo nieodpowiedni czlowiek. Bledy i pomylki. A wiec co? Gdyby Cowart popelnil jakis blad, przyjechalby tu sam. Gdyby pan, detektywie Brown, zrobil jakis blad, bylby pan tu sam. Ale razem? To oznacza cos zupelnie innego, zgadza sie? Tanny Brown skinal potakujaco glowa. -Czy to jest zgadywanka? - spytala. -Powiedz mi, co cie tu przynioslo, a ja zaspokoje twoja ciekawosc. Shaeffer zastanowila sie przez chwile, po czym przystala na jego propozycje. -Przyjechalam, zeby zobaczyc sie z Fergusonem, poniewaz mial stycznosc z Cowartem i Sullivanem, wiec pomyslalam, ze moze miec jakies istotne informacje o zabojstwach w Keys. Brown przyjrzal sie jej uwaznie. -I mial? Potrzasnela przeczaco glowa. -Nie. Zaprzeczyl, ze wie cokolwiek na ten temat. -A czego sie spodziewalas? - odezwal sie glucho Cowart. Obrocila sie ku niemu. -Okazal sie duzo bardziej chetny do wspolpracy niz ty, do cholery! - Nie powiedziala prawdy, ale miala nadzieje, ze tymi slowami zamknie usta reporterowi. Nie mylila sie. -A wiec, skoro nie mial zadnych informacji i zaprzeczyl jakimkolwiek zwiazkom z czymkolwiek - mowil Brown - to dlaczego jeszcze jest pani tutaj, detektywie? -Chcialam sprawdzic jego alibi na czas, w ktorym zostalo popelnione morderstwo. -I? - Ma. -Ma?! - wybuchnal Cowart. Spojrzala na niego. -Wlasnie w tym tygodniu Ferguson chodzil na zajecia. Nie opuscil zadnych. Byloby mu cholernie trudno dostac sie do Keys, zabic starsza pare i wrocic nie spozniajac sie na zadne zajecia. To raczej niemozliwe. -Ale, do cholery, przeciez Sullivan... - Cowart przerwal w pol slowa, a Shaeffer obrocila sie ku niemu. -Co Sullivan? - Nic. -Co Sullivan, do cholery! Cowart nagle poczul sie chory. -Przeciez Sullivan mi powiedzial. Tanny Brown probowal cos wtracic, ale jedno spojrzenie Shaeffer wystarczylo, zeby zrezygnowal ze swojego zamiaru. Ogarnela ja wscieklosc i na chwile swiat zawirowal szalenczo. Poczula w umysle burze, ktora starala sie za wszelka cene opanowac. Z wysilku zaczely jej drzec rece. Klamstwa, myslala wpatrujac sie w reportera. Klamstwa i niedomowienia. Wziela gleboki oddech. Domyslalam sie tego. -Kiedy Sullivan ci powiedzial? -Zanim poszedl na krzeslo. -Co ci powiedzial? -Ze Ferguson popelnil te zbrodnie. Ale to nie... -Ty skurwysynu - wymamrotala. -Zaraz, poczekaj, musisz zrozumiec... -Ty skurwysynu. Co ci powiedzial? -Umowili sie z Fergusonem, zeby wymienic sie zbrodniami. Wzial zbrodnie Fergusona na siebie, a w zamian za to Ferguson dokonal tej dla niego. Przyjela ze spokojem te wiadomosc, wyobrazajac sobie dol, w jakim znalazl sie reporter. Nie potrafila mu wspolczuc. -I oczywiscie nie domyslales sie, ze to moze miec znaczenie dla policji. -To nie takie proste. On klamal. Probowalem... -A wiec pomyslales, ze ty rowniez mozesz sklamac? -Nie, do cholery, musisz zrozumiec... - Cowart obrocil sie w strone Tanny'ego Browna. -Powinnam cie natychmiast aresztowac - powiedziala gorzko. - Czy moglbys napisac ten jeden reportaz z wlasnej celi, slawny panie Cowart? REPORTER OSKARZONY O ZATAJENIE PRAWDY W SENSACYJNYM MORDERSTWIE. Czyz nie taki bylby naglowek? Wydrukowaliby chyba na pierwszej stronie z twoim cholernym zdjeciem. Czy to w koncu bylaby prawda? Patrzyli na siebie i nagle Cowartowi wpadla jakas mysl do glowy. -Tak. Prawda. Tyle ze to nie byla prawda, co, pani detektyw? -Co? -To co powiedzialem. Sullivan powiedzial mi, ze Ferguson zalatwil tych staruszkow, ale ja nie wiedzialem, czy mu wierzyc, czy nie. Mowil mi mnostwo rzeczy i na pewno wiele klamstw. Wiec moglem ci powiedziec i jednoczesnie przelac to na papier. Ale to nie to samo co zeznanie. Teraz mowisz mi, ze Ferguson mial alibi, a wiec to wszystko okazaloby sie nieprawda. Nie zalatwil tych staruszkow bez wzgledu na to, co powiedzial Sullivan. Zgadza sie? Shaeffer zawahala sie. -No dalej, do cholery, detektywie! Zgadza sie? Nie mogla sie nie zgodzic. Skinela glowa. -Nie wydaje sie, zeby tak bylo. Potwierdza to alibi. Rozmawialam z trzema roznymi profesorami. W tamtym tygodniu chodzil codziennie na zajecia. Idealna frekwencja. Moj partner rowniez uzyskal cenna informacje. -Jaka informacje? -Niewazne. W pokoju zapanowala cisza. Wszyscy zastanawiali sie nad tym, co uslyszeli. Pierwszy odezwal sie Tanny Brown, wolno wypowiadajac slowa. -Jest jednak cos jeszcze, tak? Skoro Ferguson nie jest twoim podejrzanym i nie posiada zadnej informacji, ktora moglaby ci pomoc w sledztwie, powinnas teraz znajdowac sie w samolocie zmierzajacym na poludnie. Nie siedzialabys tutaj, ale bylabys tam ze swoim partnerem. Moglas przeciez sprawdzic rozklad zajec Fergusona telefonicznie, ale zamiast tego przyjechalas tutaj i spotkalas sie z pewnymi osobami. Dlaczego, pani detektyw? Gdy otwierasz drzwi, masz w reku dziewieciomilimetrowego gnata, a twoje walizki wcale nie sa spakowane. Dlaczego? Potrzasnela glowa. -Powiem ci dlaczego - kontynuowal spokojnie Brown. - Poniewaz wiesz, ze cos tu nie gra, a nie mozesz stwierdzic co. Shaeffer spojrzala na porucznika znajdujacego sie w przeciwleglym koncu pokoju i przytaknela. -No coz - dodal Brown. - My rowniez przyjechalismy z tego powodu. Swiatlo poranka rozswietlalo smugami ulice przed mieszkaniem Fergusona, zaledwie jednak oswietlajac szare chmury wiszace nad miastem i zapowiadajace sroga ulewe. Shaeffer i Wilcox zatrzymali samochod tuz przy krawezniku na polnocnym krancu ulicy. Rownoczesnie Brown ustawil woz przy jej poludniowym krancu. Cowart sprawdzil magnetofon i notatnik, poklepal sie po kieszeni kurtki sprawdzajac, czy wciaz ma dlugopisy, i spojrzal na policjanta. Jeszcze w motelowym pokoju Shaeffer odezwala sie do nich szorstko: -A wiec jaki plan? -Plan - powiedzial miekko Cowart - jest taki, ze musimy dac facetowi powod do niepokoju. Moze w ten sposob wyploszymy go z ukrycia i popelni jakis blad, ktory bedziemy mogli wykorzystac. Chcemy, zeby poczul, ze nie jest tak bezpieczny, jak przypuszcza. Damy mu powod do niepokoju - powtorzyl usmiechajac sie blado. - A bede nim ja. Teraz siedzac w samochodzie sprobowal zazartowac. -W filmie kazaliby mi zalozyc nadajnik. Mielibysmy specjalne slowo oznaczajace wezwanie pomocy. -Nosilbys go? - Nie. -Tak myslalem. A wiec nie potrzebujemy takiego slowa. Cowart usmiechnal sie tylko dlatego, ze nic innego nie przyszlo mu do glowy. -Zdenerwowany? - spytal Brown. -Czy wygladam na takiego? - odparl Cowart. - Nie musisz odpowiadac. -On niczego nie wywinie? -Z pewnoscia. -Na pewno nie. Na twarzy Cowarta ponownie pojawil sie usmiech. -Czuje sie troche jak stary pogromca lwow, ktory wlasnie wybral sie na przechadzke po dzungli i napotkal jakiegos bylego podopiecznego, na ktorego grzbiecie zbyt czesto probowal bata. Patrzy teraz z gory na starego lwa, zdajac sobie sprawe, ze nie sa juz w cyrkowej klatce, lecz na terytorium nieublaganego drapieznika. Kapujesz, o co mi chodzi? Brown usmiechnal sie. -Wszystko co zrobi, to zawarczy. -Szczekanie jest gorsze od samego ugryzienia, co? -Chyba tak, ale to sie tyczy psow, a nie lwow. Cowart otworzyl drzwiczki samochodu. -Zbyt wiele pomieszanych przenosni - powiedzial. - Zobaczymy sie za kilka minut. Chlodna wilgotna mgla kotlujaca sie tuz ponad brudnym chodnikiem uderzyla go po twarzy. Szedl szybko, minal kilku mezczyzn spiacych w opustoszalym wejsciu. Sklebiona masa szarobrazowych obdartych ciuchow pozlepianych razem, by uchronic przed chlodem nocy. Gdy przechodzil obok, mezczyzni poruszyli sie, by po chwili wslizgnac sie z powrotem we wczesnoporanne zapomnienie. Przecznice czy dwie dalej Cowart uslyszal jakies uliczne halasy; gleboki odglos silnikow diesla w autobusach - poczatek porannego ruchu ulicznego. Odwrocil sie i stanal na wprost budynku, w ktorym znajdowalo sie mieszkanie Fergusona. Przez chwile stal na werandzie, po czym wszedl w ciemne wejscie i szybko wspial sie po schodach. Z pewnoscia bedzie spal, powiedzial do siebie, przebudzenie przyniesie mu nieco zametu w glowie i watpliwosci. Wczesna wizyta nalezala do planu. Najbardziej niepokojace byly godziny miedzy noca a dniem, w tym czasie ludzie byli najslabsi. Wzial gleboki oddech i mocno zalomotal do drzwi. Zastygl na chwile w oczekiwaniu, poniewaz z wnetrza nie dolecial go zaden dzwiek. Zapukal ponownie. Dopiero po kilku sekundach uslyszal zblizajace sie kroki. Grzmotnal ponownie piescia w drzwi. Odsunieto zasuwy, poluzowano lancuch i w koncu drzwi stanely otworem. Ferguson wytrzeszczyl oczy. -Pan Cowart. Morderco, pomyslal reporter, lecz rzekl zwyczajnie: -Czesc, Bobby Earl. Ferguson przejechal reka po twarzy i usmiechnal sie. -Powinienem sie domyslic, ze sie pan zjawi. - I oto jestem. -Czego pan chce? -Tego co zawsze. Mam pytanie, na ktore trzeba odpowiedziec. Ferguson otworzyl drzwi szeroko i gosc wszedl do srodka. Przeszli do malego saloniku. Cowart rozejrzal sie szybko, bacznie rejestrujac najdrobniejsze szczegoly. -Kawy, panie Cowart? - zapytal Ferguson. - Mam troche przygotowanej. - Wskazal miejsce na kanapie. - Mam ciasto do kawy. Chce pan kawalek? -Nie. -No coz, nie bedzie pan mial nic przeciwko, jak sobie wezme, co? -Nie ma sprawy. Ferguson zniknal w malej kuchni i wrocil po chwili, niosac parujaca filizanke kawy i blaszany talerzyk z ciastem. Cowart zdazyl juz ustawic magnetofon na niewielkim stoliku. Ferguson postawil talerzyk obok magnetofonu, odcinajac kawalek ciasta. Cowart dostrzegl, ze chlopak uzywal blyszczacego, stalowego noza mysliwskiego. Bron miala pietnastocentymetrowe ostrze i ciezka raczke. Ferguson odlozyl noz i wsadzil sobie kawalek ciasta do ust. -Trudno to nazwac przyborem kuchennym - zauwazyl Cowart. Ferguson wzruszyl ramionami. -Zawsze mam go pod reka. Pare razy wlamywali sie do mnie. Wie pan, cpuny szukaja latwej okazji. To nie jest najspokojniejsza okolica. A moze nie zdazyl pan zwrocic na to uwagi. -Zauwazylem. -Trzeba jakiejs dodatkowej ochrony. -Czy uzywales kiedykolwiek tego noza do innych celow? Ferguson rozesmial sie. Cowart odnosil wrazenie, ze chlopak nabija sie z niego, tak jak mlodsze dziecko zwykle bezlitosnie dokucza starszemu rodzenstwu, wiedzac, ze rodzice i tak wezma jego strone. -Do czego moglbym go jeszcze uzywac jak nie po to, by od czasu do czasu ukroic jakis kawalek chleba lub kawalek mozgu - odparl. Wypil lyk kawy. - A wiec? Tak wczesna wizyta. Mam pytanie. Jest pan tu sam? Wstal, podszedl do okna i rozejrzal sie po ulicy. -Jestem sam. Ferguson zawahal sie, wpatrujac sie uparcie przez chwile w kierunku, gdzie Brown zaparkowal swoj woz, a nastepnie odwrocil sie do reportera. -Z pewnoscia. Usiadl ponownie. -No dobrze, panie Cowart. Co pana tu sprowadza? -Rozmawiales ze swoja babka? -Od miesiecy nie rozmawialem z nikim z Pachouli. Babcia nie ma telefonu i ja takze nie. Cowart rozejrzal sie dookola; rzeczywiscie nigdzie nie dostrzegl aparatu telefonicznego. -Odwiedzilem ja niedawno - powiedzial reporter. -Hm, ladnie z pana strony. -Odwiedzilem ja, poniewaz Blair Sullivan powiedzial mi, zebym tam czegos poszukal. -Kiedy z nim pan rozmawial? -Tuz przed jego smiercia. -Panie Cowart, zmierza pan wyraznie do czegos, o czym nie mam pojecia. -W wychodku. -Niezbyt przyjemne miejsce. Stare. Nie uzywane od przeszlo roku. -Zgadza sie. -Zalozylem kanalizacje. Tysiac dolcow gotowka. -Dlaczego to zrobiles? -Co? Dlaczego zalozylem kanalizacje? Bo zima nie jest zbyt przyjemnie wychodzic na zewnatrz, by zalatwic potrzebe. -Nie. - Cowart potrzasnal glowa. - Nie to mialem na mysli. Dlaczego zabiles Joanie Shriver? Ferguson utkwil wzrok w reporterze i odchylil sie do tylu w krzesle. -Nikogo nie zabilem. Szczegolnie tej malej dziewczynki. Myslalem, ze do tej pory zdazyliscie sie o tym przekonac. -Klamiesz. W oczach Fergusona pojawily sie zimne blyski. - Nie. -Zgwalciles ja, a potem zabiles. Cialo zostawiles na moczarach, a noz wsadziles w przepust odwadniajacy. Potem wrociles do domu i zobaczyles, ze na ubraniu i wykladzinie w samochodzie widnieja slady krwi, wiec wyciales dywanik i zawinales razem z ubraniem, zagrzebujac to wszystko pod tym calym gownem i odpadkami w starym wychodku, poniewaz wiedziales, ze nikomu nie przyjdzie do glowy tam szukac. Ferguson potrzasnal przeczaco glowa. -Zaprzeczasz? - spytal Cowart. -Oczywiscie, ze tak. -Znalazlem ubranie i kawalek wykladziny. Ferguson przez chwile wygladal na zdziwionego, potem wzruszyl ramionami. -Przejechal pan ten szmat drogi, zeby mi to powiedziec? -Dlaczego ja zabiles? -Nie zrobilem tego. Mowilem juz. -Klamca. Klamiesz od samego poczatku. Cowart pomyslal, ze to stwierdzenie rozzlosci Fergusona, ale pomylil sie. Przynajmniej tak wygladalo z zewnatrz. Zamiast zlosci na twarzy Fergusona pojawil sie usmiech. Wyciagnal reke i odkroil sobie nastepny kawalek ciasta, przytrzymujac przez chwile noz w rece. Potem wypil kolejny lyk kawy. -Te wszystkie klamstwa pochodza od Sullivana. Co jeszcze panu powiedzial? -Ze zabiles staruszkow z Keys. -Tego zabojstwa rowniez nie popelnilem. - Ferguson potrzasnal glowa. - Teraz jednak rozumiem, czego szukala tutaj ta ladna pani detektyw. -Dlaczego zabiles Joanie Shriver? - spytal ponownie Cowart. Ferguson wstal powoli, a w jego glosie pojawila sie zlosc. -Nie popelnilem tej zbrodni! Do cholery, ile razy mam to powtarzac? -Zatem w jaki sposob te rzeczy znalazly sie w wychodku? -Kiedys wyrzucalismy przerozne rzeczy do tego dolu. Ciuchy, zuzyte czesci samochodowe, odpadki. Jesli chodzi o rzeczy, o ktorych mowisz, to uwalaly sie swinska krwia, gdy pomagalem sasiadowi zaszlachtowac stara maciore. Wracalem do domu lasem i zaskoczyl mnie stary skunks, doprawiajac swoim smrodem. Do diabla, mialem troche forsy, wiec zawinalem brudne rzeczy i wyrzucilem. I tak byly juz zniszczone. Potem pojechalem do centrum i kupilem nowa pare dzinsow. -A wykladzina? -Wykladzina zostala odcieta przypadkiem. Porwala sie, kiedy polozylem pile na podlodze wozu. Wycialem kwadrat, bo mialem zamiar polozyc w to miejsce wycieraczki. Przedtem jednak zostalem aresztowany. Wykladzine wsadzilem do dolu tak jak wszystkie inne rzeczy. - Ferguson spojrzal bacznie na Cowarta. - Ma pan wyniki z laboratorium, ktore mowia cos innego? Cowart chcial zaprzeczyc, ale powstrzymal sie w ostatniej chwili. Nie wiedzial, czy Ferguson zauwazyl ten gest. -Mysli pan, ze jestem tak cholernie glupi, ze po wyjsciu z wiezienia, jesli te rzeczy bylyby dowodem jakiejs cholernej zbrodni, szczegolnie morderstwa pierwszego stopnia, nie ukrylbym tego lepiej i postaral sie, zeby zniknely na dobre? Co pan sobie mysli, panie Cowart? Czy mysli pan, ze niczego sie nie nauczylem w celi smierci? Mysli pan, ze nie nauczylem sie niczego na tych kursach kryminologii? Mysli pan, ze jestem glupi, panie Cowart? -Nie - odparl reporter. - Nie mysle, ze jestes glupi. - Wpatrywal sie w oczy Fergusona. - I sadze, ze nauczyles sie wiele. Przez chwile obaj mezczyzni milczeli. -W jaki sposob Sullivan dowiedzial sie o wychodku? Ferguson wzruszyl ramionami. -Mowil mi wczesniej, jeszcze przed nasza mala sprzeczka, ze kiedys udusil kobiete jej ponczochami, potem wrzucil je do toalety. Powiedzial, ze wylal na nie jakis srodek rozpuszczajacy, zeby nikt ich nie znalazl. Pytal mnie, co ja mam w domu, to powiedzialem mu i o tej starej budzie, do ktorej wrzucalismy wszystkie smieci i zuzyte rzeczy. Sadze, ze po prostu stworzyl jakas historie specjalnie dla pana, panie Cowart. I tak, gdy przeszukal pan wystarczajaco dokladnie i pomyslal pan wystarczajaco dlugo, spodziewajac sie znalezc tam cos, to jasne jak diabli, ze pan to znalazl. Czy to nie dziala wlasnie w taki sposob? Jesli szukasz czegos bedac tego pewnym, prawdopodobnie to znajdziesz. Nawet jesli to nie jest to, czego naprawde szukasz. -To jest dobre wytlumaczenie. Ferguson ponownie najezyl sie, a nastepnie rozluznil. -Nie moge wymyslic czegos lepszego. Jesli pan jednak poslucha uwazniej, to uslyszy pan troche Blaira Sullivana. Ten czlowiek byl w stanie wywinac wszystko na swoja korzysc, nieprawdaz, panie Cowart? -Tak, to prawda - odparl reporter. Ferguson wskazal reka magnetofon i notatnik, ktory Cowart trzymal w reku. -Szuka pan tutaj jakiegos tematu na artykul, panie Cowart? -Zgadza sie. -No coz, to wszystko stare historie. -Nie jestem tego pewny. -Stara historia. Ta sama stara historia. Rozmawial pan z Tannym Brownem. Ten czlowiek nigdy sie nie poddaje, prawda? Cowart usmiechnal sie. -Wlasnie - odparl. - On nigdy sie nie podda. -Do cholery z nim - powiedzial Ferguson z gorycza. Potem w jego glosie pojawila sie furia i wymsknal mu sie jakis epitet. - Teraz jednak nie moze mnie udupic - dodal po chwili. Cowart poczul ogarniajaca go bezradnosc. Probowal sobie wyobrazic, o co zapytalby Tanny Brown, jakie pytanie przelamaloby twarda skorupe niewinnosci okrywajaca Fergusona. Po raz pierwszy zaczal rozumiec, dlaczego Brown pozwolil swojemu partnerowi uzyc piesci i wymusic przyznanie sie do winy. -Kiedy jezdzisz na poludnie wyglaszac kazania w jakichs kosciolach czy domach kultury, to czy za kazdym razem dajesz taka sama przemowe, czy zmieniasz je w zaleznosci od audytorium? -Troche je zmieniam. Zalezy do kogo mowie. W wiekszosci jednak zachowuje to samo przeslanie. -A ich wplyw? -Pozostaje ten sam. -Powiedz mi, co mowisz. -Mowie ludziom, jak Jezus zstapil i przyniosl swiatlo w ciemnosci celi smierci, panie Cowart. Mowie im, jak wiara pozwala wytrwac w najbardziej niebezpiecznych czasach. Jak nawet najgorszy grzesznik moze zostac dotkniety swiatloscia i znalezc ukojenie w slowach Boga. Mowie im, jak prawda zawsze wznosi sie i przecina zlo niczym swiecacy miecz i ukazuje droge do wolnosci. A oni mowia "Amen", panie Cowart, poniewaz jest to przeslanie, ktore koi serce i dusze, prawda? -Mysle, ze tak. A tutaj w Newark regularnie uczeszczasz do kosciola? -Nie. Tutaj jestem studentem. Cowart kiwnal glowa. -Ile razy przemawiales? -Osiem, moze dziewiec. -Czy mozesz podac nazwy kosciolow, domow kultury, cokolwiek? -To do artykulu? -Podaj mi nazwy. Ferguson popatrzyl twardo na Cowarta, nastepnie wzruszyl ramionami, jak gdyby bez zainteresowania. Lotem blyskawicy wyrecytowal krotka liste kosciolow. Baptystow, Zeslania Ducha Swietego, unitarianskich, dodajac nazwy kilku domow kultury. Nastepnie szybko wymienil nazwy miast. Cowart pospiesznie zapisal informacje. Jego pioro skrzypialo o papier, a notatki falowaly pomiedzy niebieskimi liniami na kartce. Ferguson skonczyl, czekajac na reakcje Cowarta, ktory liczyl poszczegolne pozycje. Perrine bylo na liscie. -Tylko siedem. -Byc moze zapomnialem o jednej czy dwoch. Cowart wstal, poderwany na nogi przez niepokoj, jaki zakielkowal w nim. Oddalil sie od Fergusona, podchodzac do szafki z ksiazkami. Przejrzal tytuly, podobnie jak uczynila to Shaeffer, kiedy odwiedzila to mieszkanie. -Chyba jestes ekspertem po przeczytaniu tego wszystkiego - powiedzial. Ferguson przyjrzal sie uwaznie reporterowi. -Lektura obowiazkowa. Cowart obrocil sie twarza do ksiazek. -Dawn Perry - powiedzial cicho. Przesunal sie za biurko, jak gdyby mialo mu dostarczyc chwilowej ochrony, jesli Ferguson ruszylby za nim. -Nazwisko nie wydaje mi sie znajome - odparl Ferguson. -Mala dziewczynka. Czarna. Jakies dwanascie lat. Po drodze do domu z klubu plywackiego pewnego sierpniowego wieczoru, kilka dni po twojej przemowie. -Nie rozumiem. Czy powinienem ja znac? -Mysle, ze tak. Perrine, Floryda. Klub plywacki, jakies trzy, cztery przecznice od Pierwszego Kosciola Baptystow w Perrine. Czy powiedziales wspolnocie o swietle Jezusa, ktore splynelo na ciebie? Domyslam sie, ze oni nie wiedzieli, co jeszcze moze oznaczac to swiatlo. -Zadaje pan pytanie, panie Cowart? -Tak. Dlaczego ja zabiles? -Mala dziewczynka nie zyje? -Zniknela. - Nie zabilem jej. -Nie? Byles tam. Ona znika. -Czy to pytanie, panie Cowart? -Powiedz mi, jak to zrobiles. -Nie zrobilem niczego tej malej dziewczynce. - Ferguson pozostal chlodny i zrownowazony. - Nie zrobilem niczego zadnej malej dziewczynce. -Nie wierze ci. -Wiary, panie Cowart, ci u nas dostatek. Ludzie uwierza prawie we wszystko. Uwierza, ze UFO odwiedzaja male miasteczka w Ohio i ze widziano Elvisa kupujacego czekoladowe batoniki w przydroznym sklepie. Uwierza, ze CIA truje wode i ze Stanami Zjednoczonymi faktycznie rzadzi tajna organizacja. Duzo trudniej, panie Cowart, jest cos udowodnic. - Przyjrzal sie reporterowi. - Na przyklad morderstwo. Cowart pozostal nieruchomy, sluchajac glosu, ktory zdawal sie owijac sie wokol niego. -Potrzebujesz motywu, potrzebujesz okazji i potrzebujesz namacalnego dowodu. Cos naukowego i pewnego, co jakis ekspert moze przedstawic w sadzie i powiedziec, ze bez watpienia to sie wydarzylo, dowody typu odciski palcow czy probki krwi. Czy moze ten nowy test DNA, panie Cowart. Zdaje pan sobie z tego sprawe? Bo ja tak. Potrzebuje pan swiadka, a nie majac go, moze poswiadczenia wspolwinnego. Jesli nie bedzie pan mial ktoregos z nich, to w najlepszym razie pozostaje panu zeznanie. Slowa zabojcy, mile i wyrazne i nie poddawane pod dyskusje, ale znamy sie na tym, prawda? Pan musisz miec wszystkie te rzeczy, wszystko powiazane ze soba w mily lancuszek, poniewaz w przeciwnym razie nie pozostanie panu nic z wyjatkiem paskudnych przeczuc i domyslow. Jakas mala dziewczynka zniknela wlasnie na przedmiesciach tego duzego, starego, diabelskiego miasta, panie Cowart, a ja na szczescie bylem w tym miescie dwa dni wczesniej, no coz, to nie dowodzi niczego, prawda? Jak pan mysli, ilu zabojcow znajduje sie w Miami w okreslonym momencie? Ilu ludzi pokusiloby sie o porwanie jakies malej dziewczynki, ktora wlasnie wraca do domu? Mysli pan, ze tamtejsze gliny nie rozeslaly listow gonczych i nie przesluchaly wszystkich podejrzanych? Zrobili to, panie Cowart. Jestem tego pewny. Ale wiesz pan co? Nie jestem na niczyjej liscie. Juz nigdy wiecej. Poniewaz jestem niewinnym czlowiekiem, panie Cowart. Pomogl mi pan w tym. I zamierzam takim pozostac. -Ile? - zapytal Cowart, znizajac glos prawie do szeptu. - Szesc? Siedem? Czy za kazdym razem, jak wyglaszasz przemowe, ktos umiera? Oczy Fergusona zamienily sie na moment w dwie szparki, lecz jego glos pozostal nie zmieniony. -Zbrodnia bialego czlowieka, panie Cowart. Nie wie pan o tym? -Co? -Zbrodnia bialego czlowieka. Niech pan pomysli o wszystkich mordercach, o ktorych pan czytal. Wszystko to jacys Speckowie, Bundyowie, Gacyowie, Henleyowie, Lucasowie i nasz stary kumpel Blair Sullivan. Biali ludzie. Kuba Rozpruwacz i Sinobrody. Biali ludzie. Kaligula i Vlad Palownik. Biali ludzie, panie Cowart. To wszystko biali ludzie. Zrob pan sobie wycieczke po jakims wiezieniu i wskaza panu Charliego Mansona czy Davida Berkovitza, i zobaczy pan bialych ludzi, ktorzy poddaja sie dziwnym zadzom. To nie o to chodzi, ze nie zdarzy sie od czasu do czasu jakis wyjatek, ktory potwierdza regule. Cos jak Wayne Williams z Atlanty; lecz w jego sprawie jest zbyt wiele pytan. Do diabla, lecial nawet film w telewizji o tym, czy to on zalatwil tych wszystkich mlodych ludzi. Pamieta pan to, panie Cowart? Nie, porywanie malych dziewczynek z ulicy i pozostawianie ich martwych w jakims ciemnym miejscu nie jest typowe dla czarnych ludzi. My popelniamy przestepstwa przemocy. Nagle, niekontrolowane napady z nozami czy gnatami i halasem. Przestepczosc w miescie, panie Cowart, ze swiadkami, z dowodami, a gdy gliny zaczynaja krazyc dookola, zeby wsadzic nas do wiezienia, wtedy nie ma zadnych pytan. Gwalcenie dziewczyn uprawiajacych jogging, strzelanie do konkurujacych handlarzy narkotykow i napady z bronia w reku na ekspedientow przydroznych sklepow, czy nie tak, panie Cowart? Typowe rzeczy, ktore sprawiaja, ze biali ludzie kupuja fantastyczne alarmy, zakladaja je w swoich domach na przedmiesciach i karmia system sprawiedliwosci ich dzienna norma przypadajaca na czarnych. Lecz nie seryjne zabojstwa. I wie pan co jeszcze, panie Cowart? -Co? -To jest droga, ktora ten system preferuje. System nie jest wygodny dla zjawisk, ktore nie pasuja do statystyk i kategorii. Ferguson spojrzal w jego kierunku. -Jak zamierza pan napisac to opowiadanie, panie Cowart? To, ktore nie pasuje do jakiejs milej, bezpiecznej, oczekiwanej szufladki? Czy rzeczywiscie gazety sa dobre w przekazywaniu ludziom tak dziwnych wiadomosci? Tak nieoczekiwanych? Czy wykonuje pan prace reporterska, wykorzystujac ciagle te same materialy, zmieniajac jedynie twarze i slowa? Reporter nie odpowiedzial. -I mysli pan, ze napisze cos takiego bez zadnego dowodu? -Joanie Shriver - powiedzial Cowart. -Do widzenia jej, panie Cowart. Ona dawno odeszla. Lepiej zeby pan to zrozumial. Moze to sprawi, ze pana przyjaciel Tanny Brown zrozumie to rowniez. Cowart wciaz stal nieruchomo za biurkiem Fergusona. Pochylil sie, chwytajac za brzeg blatu dla utrzymania rownowagi. -Napisze ten artykul, wiesz o tym, prawda? Ferguson milczal, wpatrujac sie w swego rozmowce. -Wydrukuja to w gazecie. Wszystkie falszerstwa, wszystkie klamstwa, kazdy okruszek. Mozesz temu zaprzeczac i zaprzeczac, i wiesz co? -Co? -To zadziala. Ja wywine kozla. Moze Tanny Brown rowniez, ale wiesz, co sie stanie z toba, Bobby Earl? -Prosze mnie oswiecic - powiedzial zimno. -Nie trafisz za kratki. Nie. Tutaj sie nie mylisz. Nie ma wystarczajacych dowodow. I wiekszosc ludzi uwierzy ci, gdy powiesz, ze to wszystko jest sfingowane. Uwierza ci, gdy powiesz, ze jestes niewinny. Wiekszosc ludzi bedzie chciala oskarzyc mnie i gliny. Ale oni beda krazyli wokol ciebie, Bobby Earl. Obiecuje ci. Ferguson wciaz wpatrywal sie w Cowarta. -Wiesz, co stracisz? Anonimowosc. Ferguson wzruszyl ramionami i Cowart kontynuowal: -Daj spokoj, Bobby Earl. Co robisz, gdy dostajesz starego kocura, ktory lubi polowac? Lubi zabijac ptaki i myszy, i zaciagac je do twojego milego, czystego domu na przedmiesciach? Powiesisz dzwoneczek na szyi kota, i bez wzgledu na to jak zdolny i cichy jest stary polujacy kot, nie moze nigdy podejsc wystarczajaco blisko do jakiegos biednego malego szpaka, zeby wbic w niego pazury. Ferguson zmruzyl oczy. -Myslisz, ze te wszystkie koscioly poprosza cie jeszcze, zebys przyjechal i wyglosil mile kazanie, jesli pozostanie jakies male niedomowienie? Czy myslisz, ze znajda sobie jednak jakiegos innego mowce na niedziele? Takiego, ktorego beda cholernie pewni, ze nie bedzie walesal sie i nie powroci, zeby zwinac z ulicy jakas mala dziewczynke? Cowart spostrzegl, jak Ferguson sztywnieje ze zlosci. -A policja, Bobby Earl? Pomysl o policji. Oni zawsze beda sie zastanawiac. A kiedy cos sie wydarzy... a wydarzy sie, prawda, Bobby Earl? Kiedy cos sie wydarzy, beda poszukiwali ciebie w pierwszej kolejnosci. Myslisz, ze ile razy mozesz to zrobic bez popelnienia bledu? Zapomnisz o czyms. Moze ktos cie zobaczy. Popelnisz blad i caly swiat zwali sie na twoja glowe, i nie bedziesz w stanie spojrzec ponownie w gore, az znajdziesz sie tam, gdzie odbylismy nasza pierwsza rozmowe. Tym razem nie pojawi sie zaden reporter z "The Miami Journal", zeby pomoc ci odzyskac wolnosc. Cowart obserwowal, jak Ferguson spina sie w sobie. Wscieklosc na jego twarzy rozprzestrzeniala sie jak ogien podsycany benzyna. Zauwazyl, jak reka mezczyzny zmierza w kierunku mysliwskiego noza i poczul nagle wszechogarniajacy strach mrozacy krew w zylach. Jestem martwy, pomyslal. Probowal znalezc cos do obrony, lecz nie mogl oderwac oczu od Fergusona. Przez mgnienie oka przypomnial sobie: Potrzebowalem slowa. Slowa, ktore wezwaloby Tanny'ego Browna. Ferguson uniosl sie w krzesle, lecz nagle znieruchomial. Cowart czul, ze w poblizu jego rak znajduje sie jedynie plik papierow. Ferguson usiadl powoli. -Nie - powiedzial. - Nie sadze, zeby napisal pan ten artykul. -Dlaczego? Ferguson spojrzal na stolik przed soba, na ktorym Cowart postawil magnetofon. Przez chwile wydawalo sie, ze Ferguson przypatruje sie, jak tasma magnetofonowa chlonie cisze. Nastepnie odezwal sie stanowczym, opanowanym glosem, pochylajac sie w kierunku magnetofonu. -Poniewaz zadne slowo w nim nie byloby prawdziwe. - Po kolejnej sekundzie badz dwoch wyciagnal reke i wylaczyl magnetofon. -Wie pan, dlaczego nie napisze pan tego artykulu? Powiem panu dlaczego. Istnieje wiele przyczyn, ale po pierwsze, poniewaz wie pan, czego pan nie posiada. Nie posiada pan zadnych faktow. Zadnego dowodu. Wszystko czym pan dysponuje to szalone polaczenie przypadkow i klamstw. Wiem, ze jakis wydawca przyjrzy sie temu i uzna, ze w gazecie nie ma na to miejsca. Wie pan, czego jeszcze pan nie ma, panie Cowart? Wszystkie gazetowe artykuly skladaja sie z frazesow typu "wedlug kogos", "policja podala", "rzecznicy potwierdzili" i wszelkiego rodzaju drugorzednych dokumentow i raportow - stad czerpie pan materialy do swego artykulu. Cala reszta miazszu jest po prostu szczegolami, ktore pan widzial i slyszal, a nie widzial pan ani nie slyszal niczego wystarczajaco waznego, zeby napisac artykul. To jeden z powodow, dla ktorych nie obawiam sie pana, panie Cowart. Niech pan mi powie, czy ja pana przerazam? Cowart skinal glowa. -No coz, to dobrze. Czy mysli pan, ze panski przyjaciel Tanny Brown rowniez sie mnie boi? -Tak i nie. -Dziwna odpowiedz jak na czlowieka majacego aspiracje do precyzji. Co to znaczy? -Chodzi mi o to, ze on sie obawia twoich posuniec. Nie sadze jednak, zeby obawial sie ciebie. Ferguson potrzasnal glowa. -Niech pan mi cos powie, dobrze? Dlaczego tak jest, ze ludzie zawsze boja sie czegos, co im sie przydarza? Osobisty strach. Jak pan teraz. Boi sie pan, ze moge chwycic ten noz mysliwski, podejsc i poderznac panu gardlo. Czy nie mam racji? Po prostu podejde do ciebie i przetne cie od jaj do gardla i wyrwe to, co chce. Jak pan mysli? Mysli pan, ze jestem tak doswiadczonym morderca, ze moglbym to zrobic. Potem, byc moze, krwawe resztki rzuce w jakies miejsce i zrobie tak, zeby wygladalo, ze wszedl pan tu przypadkiem, popelnil jakis blad i zostal zlapany przez tubylcow, wie pan, o co chodzi. Tutejsi ludzie nie bawia sie w skrupuly z wloczacymi sie tutaj bialymi. Mysle, ze moglbym spreparowac to tak, zeby wygladalo, jakby jakis gang zabawil sie krojac bialego reportera, ktory zabladzil szukajac adresu. Mysli pan, ze mogloby mi sie udac, panie Cowart? -Nie. -Mysli pan, ze nie? Dlaczego nie, skoro jestem taki doswiadczony? -Nie mysl... -Dlaczego nie?! - Ferguson zazadal ostro. Jego dlon zacisnela sie na rekojesci noza. -Krew - odpowiedzial Cowart gwaltownie. - Slady krwi. Nie moglbys usunac ich dokladnie. -Dobrze. Wal pan dalej. -Byc moze ktos widzial, jak tutaj wchodzilem. Swiadek. -Dobrze, panie Cowart. Jest tutaj stara gospodyni, ktora zwraca uwage na takie rzeczy. Mogla widziec, jak pan tutaj wchodzi. Byc moze jeden z wloczegow na zewnatrz przypomnialby sobie, ze pana widzial. To rowniez mozliwe, lecz to beda kiepscy swiadkowie. Mow pan dalej. -Moze powiedzialem komus, gdzie sie wybieram. -Nie. - Ferguson wyszczerzyl zeby. - To nie oznaczaloby niczego. Nie ma dowodu, ze kiedykolwiek tu pan dotarl. -Odciski palcow. Zostawilem tu odciski palcow. -Nie przyjal pan filizanki kawy, ktora zaproponowalem. Tam mogly zostac odciski palcow i slina. Czego jeszcze pan dotknal? Biurka. Lezacych na nim papierow. Moglbym to wyczyscic. -Nie moglbys byc pewien. Ferguson usmiechnal sie ponownie. -To prawda. -Inne rzeczy. Wlosy. Skora. Moglbym sie bronic. Skaleczyc cie. To pozostawiloby slady twojej krwi na mnie. Znalezliby je. -Byc moze. Teraz przynajmniej pan mysli, panie Cowart. Ferguson przechylil sie do tylu, wskazujac noz mysliwski. -Zbyt wiele mozliwosci. Pod tym wzgledem ma pan racje. Zbyt wiele dziur do przykrycia. Kazdy student kryminalistyki wiedzialby o tym. - Ferguson wpatrywal sie w niego uparcie. - Wciaz jednak nie sadze, zeby napisal pan ten artykul, panie Cowart. -Napisze - zauwazyl miekko Cowart. -Wie pan co? Sa inne sposoby na wyciecie czyjegos serca. Nie zawsze trzeba uzywac duzego, mysliwskiego noza... Ferguson siegnal i chwycil za ostrze. Podniosl noz machajac nim tak, ze slaba smuga szarego swiatla, ktore pokonalo droge od okna, odbila sie od stali. -... Nie, prosze pana. Niezupelnie. Chodzi mi o to, ze moze pan pomyslec, ze to bylby najlatwiejszy sposob na wyciecie panu serca, panie Cowart, ale naprawde nie jest. Ferguson wciaz trzymal noz przed soba. -Kto mieszka na Wildflower Drive numer 1215, panie Cowart? Cowart poczul fale oslabiajacego goraca. -Na milych przedmiesciach Tampa. Codziennie jezdzi zoltym szkolnym autobusem. Bawi sie w parku kilka przecznic dalej. Lubi pomagac mamie w zakupach i patrzec na swego malego braciszka. Oczywiscie teraz nie moglbys zaopiekowac sie tym dzieckiem, prawda? I nie mam pojecia, w jaki sposob moglbys zaopiekowac sie rowniez matka. Rozwod sprawia czasami, ze ludzie sa przepelnieni uczuciem nienawisci, i dlatego nie moge na pewno powiedziec, co pan do niej czuje... ale ta mala dziewczynka? To zupelnie inna sprawa. -Skad wiesz o... -Byli w gazecie. Po tym jak otrzymal pan nagrode. - Ferguson usmiechnal sie do niego. - A ja lubie przeprowadzac badania. Dowiedzenie sie o nich nie bylo zbyt trudne. Strach calkowicie zapanowal nad Cowartem. Ferguson mowil dalej, patrzac na reportera. -Nie, panie Cowart. Nie sadze, zeby napisal pan ten artykul. Mysle, ze nie ma pan zadnych faktow. Mysle, ze nie ma pan zadnego dowodu. Czy nie mam racji, panie Cowart? -Zabije cie - wychrypial Cowart. -Zabijac mnie? Po co? -Zbliz sie tylko... -I co? -Powiedzialem, ze cie zabije. -To sprawiloby panu duzo przyjemnosci, prawda, panie Cowart? Nie ma zadnej sprawy po zrobieniu czegos takiego, co nie? Wciaz dreczy pana to wspomnienie, prawda? Budzilby sie pan i szedl spac z ta mysla. Bylaby w kazdym pana snie. Bylaby zawsze, prawda, panie Cowart? -Zabije cie - powtorzyl reporter. Ferguson potrzasnal glowa. -Nie wiem. Nie wiem, czy wie pan wystarczajaco duzo o smierci i umieraniu, zeby zrobic cos takiego, ale powiem cos panu teraz, panie Cowart. -Co? -Teraz zaczyna sie pan troche domyslac, jakie to uczucie przebywac w celi smierci. Ferguson podniosl sie, pochylil sie w przod i otworzyl kieszen magnetofonu. Wyciagnal kasete, wsunal ja do kieszeni. Potem podniosl magnetofon ze stolika i naglym ruchem rzucil w kierunku reportera, ktory zdazyl go zlapac, zanim sprzet rozbil sie o podloge. -Ten wywiad - powiedzial zimno Ferguson - nigdy nie mial miejsca. Wskazal drzwi. -Te slowa? Nigdy nie zostaly wypowiedziane - wyszeptal Ferguson patrzac na reportera. - Jaki artykul ma pan napisac, panie Cowart? Cowart potrzasnal glowa. -Jaki artykul, panie Cowart? -Zadnego artykulu - odparl chrapliwym i zalamujacym sie glosem. -Tak myslalem - odparl Ferguson. Cowart, kiwajac glowa, wyszedl potykajac sie na korytarzu. Ledwie zdal sobie sprawe, ze drzwi za nim sie zatrzasnely. Stechle i przesycone wilgocia powietrze otulilo go w ciemnosci. Rozpial kolnierzyk koszuli, starajac sie poluzowac go i zlapac oddech. Z trudem zszedl po schodach, rzucil sie na drzwi wejsciowe, otwierajac sobie droge na ulice. Na jego plaszczu i twarzy pojawily sie pierwsze krople deszczu. Nie obejrzal sie w tyl, w strone mieszkania, lecz zaczal biec, tak jakby wiatr na jego twarzy mogl usunac strach. Widzial, jak Tanny Brown wysiada z wynajetego wozu. Oddychajac ciezko, Cowart machnal na niego, dajac do zrozumienia, zeby policjant wsiadl z powrotem do samochodu. Potem chwycil klamke, otworzyl drzwi, wskakujac natychmiast do srodka. Poczul, jak otula go cieple i wilgotne wnetrze. -Zabierz mnie stad - wyszeptal. -Co sie stalo? - zapytal Brown. -Zabierz mnie stad, do cholery! - krzyknal Cowart. Siegnal reka i przekrecil kluczyk w stacyjce, probujac uruchomic samochod. Silnik warknal glucho i zaskoczyl, pracujac rownomiernie. -Jedz, do diabla! Jedz! Oczy Tanny'ego Browna rozszerzyly sie w zdziwieniu, lecz wrzucil bieg i ruszyl ulica, zatrzymujac sie jedynie przy jej polnocnym koncu, gdzie w samochodzie siedzieli Shaeffer i Wilcox. Otworzyl okno w wozie. -Bruce, zostancie tutaj. Obserwujcie mieszkanie Fergusona. -Jak dlugo? -Po prostu obserwujcie. - Dokad wy... -Po prostu nie strac Fergusona z oczu. Wilcox kiwnal glowa. Cowart walnal w deske rozdzielcza. -Jedz! Do diabla! Zabierz mnie stad! Tanny Brown nacisnal na pedal gazu i ruszyli szybko, pozostawiajac za soba dwojke zaklopotanych detektywow. Rozdzial dwudziesty trzeci NIEDOPATRZENIE DETEKTYW SHAEFFER Detektywi spedzili wieksza czesc dnia w samochodzie zaparkowanym pol przecznicy od domu, w ktorym znajdowalo sie mieszkanie Fergusona. Ich nadzor nie mial w sobie nic z wyrafinowania; w ciagu godziny po ostatniej rozmowie z Brownem i Cowartem wszyscy w promieniu dwoch przecznic - nie tylko kryminalisci z natury i z zamilowania - wiedzieli o ich obecnosci. W zasadzie jednak pozostawiono detektywow w spokoju.Pomniejszy handlarz narkotykow, korzystajacy zwykle z miejsca, w ktorym zaparkowali samochod, przeklal ich glosno i zaczal szukac jakiejs spokojniejszej okolicy na odpoczynek. Dwoch czlonkow lokalnego gangu ulicznego w kurtkach nabitych cwiekami i w opaskach na glowach, w drogich i modnych koszykarskich butach, jakie preferowano w centrum miasta, zatrzymalo sie na chwile przy wynajetym wozie, drwiac sobie z pary gliniarzy i czyniac nieprzyzwoite gesty. Gdy Wilcox otworzyl okno i krzyknal, zeby znikneli mu z oczu, rozesmiali sie mu w twarz, nasladujac jego poludniowy akcent. W ich glosie malowalo sie zawziete rozbawienie i skrywana grozba. Dwie prostytutki w czerwonych butach na wysokich obcasach i seksownych majteczkach z cekinow pod cienkimi czarnymi plaszczami przeciwdeszczowymi ostentacyjnie wystawily na pokaz to, co mialy do zaoferowania, w strone detektywow, jakby wyczuwajac, ze pozostana niewzruszeni na powab ich cial. Kilku zniedoleznialych wloczegow popychalo walajace sie wszedzie kosze na zakupy wypelnione miejskimi odpadkami lub po prostu kustykali przez deszczowy dzien, pukajac w szyby samochodu i proszac o pieniadze. Kilku szczesliwcow odeszlo przeliczajac otrzymane od detektywow drobne. Inni odeszli z kwitkiem, nie otrzymawszy niczego oprocz przykrych slow od niewdziecznego osobnika, z ktorym rozmawiali. Dokuczliwa mzawka wygonila wiekszosc podobnych lazegow z otwartych ulic i sprawila, ze okoliczni mieszkancy schronili sie w domach za okratowanymi oknami i drzwiami wzmocnionymi potrojnymi zamkami. Deszcz i szare niebo sprawily, ze miasto spowil mrok, potegujac ponury nastroj. Detektywi zastanawiali sie, zadajac sobie co jakis czas pytanie: "Co, u diabla, stalo sie Cowartowi?" Siedzac jednak w samochodzie, odizolowani od swiata metalowa skorupa nie mogli liczyc na szybka odpowiedz. Wilcox z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonil do motelu, probujac skontaktowac sie z dziennikarzem. Bez skutku. Nie posiadajac zadnych dokladniejszych instrukcji z wyjatkiem krotkiego rozkazu Browna, pozostali na ulicy, pozwalajac godzinom mijac w daremnej frustracji. Zjedli "szybki posilek" ze sklepiku, w ktorym sprzedawano jedzenie na wynos, wypili kawe w jednorazowych kubkach, ktora ostygla zbyt szybko. Bez konca wycierali wilgotna mgielke, jaka osiadala na przedniej szybie, chcac zobaczyc, co sie dzieje przed nimi. Dwukrotnie wychodzili z samochodu, kierujac sie do pobliskiej, zaplamionej olejem stacji, by skorzystac z lazienki smierdzacej dziwna mieszanka odoru srodka dezynfekujacego zwalczajacego wlasnie won ekskrementow. Niewiele ze soba rozmawiali, a kilka prob znalezienia wspolnego tematu nieodmiennie konczylo sie dlugimi przerwami, podczas ktorych niepodzielnie panowala cisza. Rozmawiali troche o technikach sledczych, o roznicach w przestepstwach miedzy Panhandle a Keys, zdajac sobie sprawe, ze te roznice byly raczej wyszukane. Shaeffer pytala o Browna i Cowarta, lecz wkrotce zauwazyla, ze Wilcox idealizuje pierwszego z nich i pogardza drugim, choc nie potrafil jasno powiedziec dlaczego. Spekulowali troche na temat Fergusona; Wilcox przekazywal Shaeffer swoje doswiadczenia. Dziewczyna zapytala go o zeznania, a on odparl, ze za kazdym razem, kiedy uderzal Fergusona, mial wrazenie, jakby strzasal nastepna warstwe prawdy, podobnie jak strzasa sie owoce z drzewa. Wyznal to bez zalu czy poczucia winy, a wrecz z odczuwalna zloscia, ktora ja zaskoczyla. Wilcox nalezal do ludzi o zmiennych nastrojach. Byl o wiele bardziej wybuchowy niz ogromny porucznik. Napady szalu Wilcoxa wydawaly sie nagle i dramatyczne. Gniew Tanny'ego Browna wydawal sie bardziej stonowany, chlodniejszy, bardziej kontrolowany. Nic dziwnego, ze Brown ulegl pokusie, by to wlasnie jego partner wyciagnal zeznanie od tego czlowieka. To musialo byc jakies odchylenie, wyjscie poza ramy jego moralnosci. Nie dostrzegli zadnego sladu Fergusona, choc przeczuwali, ze on juz wie o ich obecnosci. -Jak dlugo tu zostaniemy? - spytala Shaeffer. Swiatla ulicznych latarni daremnie probowaly rozproszyc otaczajaca ich ciemnosc. - Nie pokazal sie przez caly dzien. Moze jest tam tylne wejscie, a on prawdopodobnie polazl gdzies i smieje sie teraz z nas. -Niewiele dluzej bedzie sie smial - oparl Wilcox. -Co my robimy? - kontynuowala Shaeffer. - Chodzi mi o to, jaki jest sens tej obserwacji? -Sens jest taki, ze pozwalamy mu wiedziec, ze ktos o nim mysli. Taki, ze Tanny Brown kazal nam obserwowac Fergusona. -Zgadza sie - odpowiedziala. Ale nie na zawsze, chciala dodac. Czas wydawal sie przeciekac jej przez palce. Wiedziala, ze Michael Weiss bedzie sie zastanawial, gdzie ona sie podziewa. Wiedziala rowniez, ze bedzie musiala wymyslic jakis dobry powod, dla ktorego wciaz byla tutaj. Dobry, solidny, oficjalnie brzmiacy powod. Wyciagnela szeroko rece i zaparla sie nogami o podloge samochodu, czujac bol zesztywnialych miesni. -Nienawidze tego - powiedziala. -Czego? Obserwowania? -Zgadza sie. Wlasnie obserwowania. To nie w moim stylu. - Jaki jest twoj styl? Nie odpowiedziala. -Za jakies dziesiec minut zrobi sie ciemno. Zbyt ciemno. -Juz jest ciemno. Wilcox wskazal na gore ku wejsciu do mieszkania, nie komentujac jednak swego gestu. Shaeffer wyjrzala z samochodu. Pomyslala, ze ulica wyglada podobnie jak plaszcze przeciwdeszczowe noszone przez dwie prostytutki, ktore ich wczesniej zaczepialy; jakas gladkosc, poswiata, syntetyczny polysk. Wygladalo to prawie tak jak w filmie z Hollywood; realne, a zarazem nierealne. Poczula dreszcz przebiegajacy przez kregoslup. -Cos nie tak? - zapytal Wilcox, ktory zauwazyl katem oka jej poruszenie. -Nie - odparla czym predzej. - Po prostu troche skora mi cierpnie, wiesz, o co chodzi. To miejsce jest wystarczajaco okropne w dzien. Powiodla spojrzeniem po ulicy. -Pewnie tu jest zupelnie inaczej niz w domu - powiedzial. - Sprawia, ze czujesz sie, jakbys mieszkala w jaskini. -Czy raczej w celi - dodala. Jej torba lezala na podlodze, obok stop. To byla spora, obszerna skorzana torba, prawie plecak. Tracila ja czubkiem buta, podnoszac delikatnie wierzch, odkrywajac zawartosc i upewniajac sie, czy wszystkie rzeczy, jakie sie w niej znajdowaly, sa na swoim miejscu: notes, magnetofon, zapasowe kasety, portfel, odznaka, mala kosmetyczka, automatyczny pistolet.38 z dwoma dodatkowymi magazynkami zaladowanymi nabojami o miekkich czubkach. Wilcox zauwazyl jej ruch. -Ja - usmiechnal sie - wciaz lubie trzy piecdziesiat siedem z krotka lufa. Dobrze lezy pod kurtka. Mozna uzywac nabojow magnum. Powala niedzwiedzia. Rozejrzal sie w ogarniajacej samochod ciemnosci. -Sporo niedzwiedzi kreci sie dookola - dodal. Poklepal wysoko po lewej stronie swego plaszcza. Gdzies daleko zawyla syrena, niczym jakis kot w goraczce. Odglos narastal z kazda chwila przyblizajac sie, po czym zaczal zanikac w oddali. Wilcox podniosl rece i przecieral przez chwile oczy. -Jak myslisz, co oni robia? - zapytal. -Nie mam pojecia - odparla pospiesznie. - Dlaczego nie zmyjemy sie stad do diabla i nie sprawdzimy? To miejsce zaczyna mnie denerwowac. -Zaczyna? -Wiesz, o co mi chodzi. - Zaniepokojenie pomieszane ze zloscia pojawilo sie w jej glosie. - Jezu, spojrz na to miejsce. Czuje sie, jakby moglo nas pozrec. Po prostu polknac. Ci dwaj gliniarze, ktorzy niedawno przywiezli mnie tutaj, rowniez nie czuli sie zbyt szczesliwi, a przyjechalismy w dzien, i jeden z nich byl czarny. Wilcox chrzaknal potakujaco. Bylo dla nich jasne, chociaz przez caly dzien nie wyrazili swoich obaw, ze sytuacja stala sie ryzykowna; dwoje bialych gliniarzy z Poludnia, z dala od obszaru podlegajacemu ich kompetencji, z dala od swego domu, w nieprzyjaznym swiecie. -W porzadku - wycedzil Wilcox powoli. Spojrzal ponownie w ciemnosc ulicy. - Wiesz, co mnie rusza? - zapytal. -Nie. Co? -Wszystko wyglada tak cholernie staro. Staro i wydaje sie zuzyte. - Wskazal przez przednia szybe, w kierunku ulicy, nie pokazujac jednak niczego konkretnego. -Umiera - powiedzial. - Wyglada, jakby wszystko umieralo. Siedzial sztywno w fotelu, wpatrujac sie w otaczajacy ich swiat. -Nie wiem jak, ale sadze, ze on to jakos wymyslil. Mam wrazenie, ze jest o krok czy dwa od nas. Prowokuje nas do ruchu. - Jego glos zmienil sie w przesycony gniewem szept. -Nie wiem, o czym mowisz - odparla Shaeffer. - Co prowokuje? Co wymyslil? -Chcialbym go dostac jeszcze raz - kontynuowal, ignorujac jej pytania. - Jeszcze raz zbic na kwasne jablko. Tym razem nie pozwolilbym mu sie wykiwac. -Wciaz nie rozumiem, do czego zmierzasz - powiedziala zaalarmowana chlodem w jego glosie. -Chcialbym jeszcze raz znalezc sie z nim sam na sam. Sami, w malym pokoju, i zobaczyc, czy tym razem tez uda mu sie odejsc. -Jestes szalony. -Zgadza sie. Szalony oblakaniec. Kapujesz? Shaeffer ponownie wcisnela sie w swoj fotel. -Porucznik Brown wydal rozkazy. -Pewnie. I my je wykonalismy. -No wiec wynosmy sie stad. Dowiedzmy sie, co mamy robic. Wilcox potrzasnal glowa. -Nie, dopoki nie zobacze tego skurczysyna. Dopoki nie dowie sie, ze jestem w poblizu. Shaeffer podniosla rece i zamachala nimi gwaltownie w powietrzu. -Nie w ten sposob mamy sie nim zajmowac - powiedziala szybko. -Nie znasz jeszcze tego uczucia, co? - odparl Wilcox przez zacisniete zeby. - Zgubilas juz jakiegos? Od jak dawna siedzisz w przestepstwach? Nie dosc dlugo, do diabla. Jeszcze nie natrafilas na takiego jak Ferguson. -Nie - odpowiedziala. - I nie o to mi chodzi. -Latwo ci powiedziec. -Tak, lecz wciaz wiem wystarczajaco duzo, zeby nie popelnic tego samego bledu po raz drugi. Wilcox zaczal odpowiadac gniewnie, lecz w koncu mruknal tylko: -Masz racje - wzial gleboki oddech. - Masz racje. Wcisnal sie glebiej w swoj fotel, tak jakby fala gniewu i wspomnien zaczela powoli ustepowac. -Racja, racja, racja - powiedzial wolno. - Nie mozna grac, dopoki nie zobaczymy wszystkich kart. Shaeffer spodziewala sie, ze Wilcox siegnie do kluczyka i uruchomi samochod. Jego reka zawisla nad stacyjka. Kiedy jednak zacisnal palce na wystajacym kluczyku, znieruchomial, sztywniejac nagle, a w jego oczach pojawily sie plomienie. -Sukinsyn - powiedzial cicho. Spojrzala na ulice. -Oto i jest - wyszeptal Wilcox. Przez moment para na przedniej szybie przeslaniala jej widocznosc, ale po chwili, podobnie jak kamera nastawia ostrosc, ona rowniez spostrzegla Fergusona. Znieruchomial na chwile, stojac na najwyzszym stopniu jak ktos, kto wlasnie przelamuje sie, zeby wkroczyc w wilgotna, ciemna, zimna noc. Zauwazyla, ze jest ubrany w dzinsy i dlugi niebieski plaszcz, a pod pacha niesie jakas saszetke. Przygarbil sie pod padajacym deszczem i wyszedl z budynku, w ktorym znajdowalo sie jego mieszkanie. Nawet nie spojrzal w ich strone, oddalajac sie szybko w przeciwnym kierunku. -Cholera! - powiedzial Wilcox. Odsunal reke od rozrusznika i otworzyl drzwi samochodu. - Pojde za nim. Nie zdazyla nawet zaprotestowac. Ogarnal go dziki impuls. Wyskoczyl z samochodu, uderzajac stopami o chodnik z odglosem podobnym do strzalow z pistoletu. Drzwi zamknely sie za nim i detektyw ruszyl szybkim krokiem w gore ulicy. Shaeffer przecisnela sie na przednie siedzenie za kierownice, chwytajac najpierw plaszcz Wilcoxa, a nastepnie kluczyki ze stacyjki. Starala sie wydostac z samochodu, lecz nie mogla otworzyc drzwi. Nacisnela na klamke, ale drzwi pozostaly nieruchome. Torba zaczepila sie o siedzenie. Wydawala sie ciezka jak olow. Pas bezpieczenstwa zaplatal sie w ubranie. Poslizgnela sie na gladkim chodniku. W koncu wydostala sie na zewnatrz i stwierdzila, ze bedzie musiala biec, zeby dogonic Wilcoxa. Zaklela brzydko i ruszyla biegiem, trzymajac torbe w jednej rece, a kluczyki w drugiej. -Co ty, do cholery, robisz? - pytala, szarpiac go za ramie. Nie zatrzymal sie. -Po prostu ide za tym skurczysynem! Pusc mnie! Zatrzymala sie, z trudem lapiac oddech, i patrzyla, jak detektyw maszeruje uparcie przed siebie. Ponownie pochylila glowe i pobiegla za nim. Przez jakis czas szla obok, starajac sie dotrzymac mu kroku. Widziala szybko poruszajacego sie Fergusona wyprzedzajacego ich o jakies pol przecznicy. Nie ogladal sie za siebie, zaglebiajac sie coraz bardziej w ciemnosc, pozornie niepomny ich obecnosci. Potrzasnela ponownie ramieniem Wilcoxa. -Pusc mnie, do cholery! - powiedzial, gniewnie wyrywajac reke z jej chwytu. - Zgubie go. -Nie wymaga sie od nas... Odwrocil sie nagle pelen zlosci. -Spadaj do wozu! Zostan tutaj! Chodz ze mna! Rob, co chcesz, tylko nie wchodz mi w droge, cholera! -Ale on... -Nie dbam o to, czy on wie, ze jestem za jego plecami! A teraz, do cholery, zejdz mi z drogi! -Co ty, do diabla, robisz? - prawie krzyknela. Odwrocil sie gniewnie, jak gdyby odrzucajac pytanie. Nastepnie pobiegl naprzod, probujac zmniejszyc dystans dzielacy go od Fergusona. Shaeffer zawahala sie nie wiedzac zupelnie, co ma uczynic. Widziala jasniejsza plame plecow Wilcoxa poruszajaca sie w ciemnosci. Spojrzala dalej i zobaczyla, jak Ferguson znika za rogiem. W tym samym momencie Wilcox przyspieszyl. Wymamrotala jakies przeklenstwo, odwrocila sie i pobiegla do samochodu. Dwie kobiety, pewnie bezdomne, ubrane w grube plaszcze i czapki naciagniete gleboko na oczy, wylonily sie z mroku tarasujac jej droge. Jedna pchala wozek gderajac cos pod nosem, druga gestykulowala zawziecie. Zaskrzeczaly na nia, gdy starala sie przedostac pomiedzy nimi. Jedna z nich wyciagnela reke probujac chwycic dziewczyne. Zderzyly sie i stara upadla na chodnik. Jej glos wyrazal oburzenie i zdumienie. Shaeffer zachwiala sie, lecz po chwili odzyskala rownowage i rzuciwszy krotkie przeprosiny, pobiegla w strone wozu. Towarzyszyly jej okrzyki kobiety. Jakichs dwoch mezczyzn pomimo deszczu wyszlo na werande, a jeden z nich zawolal: -Hej! Co robisz, kobito? Spieszy ci sie, czy co? Zignorowala te nawolywania i wskoczyla szybko za kierownice. Przekrecila kluczyk w stacyjce, probujac uruchomic silnik. Z jej ust wydobywal sie nieprzerwany potok przeklenstw. Poczula panike i zamet w glowie. Zupelnie nie wiedziala, co robi Wilcox. Sprobowala ponownie zapalic, wdeptujac nerwowo pedal gazu i przekrecajac co chwila kluczyk. W koncu silnik warknal glucho i zawyl przerazliwie. Skierowala woz prosto na ulice, nie spogladajac nawet w lusterko wsteczne. Opony zapiszczaly na mokrym chodniku i zarzucilo samochodem. Wyprostowala i pomknela przed siebie. Przyspieszyla skrecajac w boczna uliczke za rogiem. Dostrzegla Wilcoxa znajdujacego sie w polowie przecznicy, akurat w momencie gdy oswietlilo go slabe swiatlo ulicznej latarni. Wytezyla wzrok, lecz nigdzie nie mogla dostrzec Fergusona. Ponownie wcisnela pedal gazu, az silnik zawyl skarzac sie na takie traktowanie. Klela glosno na powolny, wynajety woz. Zrownala sie z Wilcoxem przed koncem przecznicy. Detektyw skrecal wlasnie w jednokierunkowa ulice kierujac sie pod prad. Pospiesznie opuscila szybe i natychmiast poczula na twarzy mzawke. -Jedz! - szybko wskazal Wilcox. - Odetnij mu droge! Popedzil za swoja ofiara, omijajac nierownosci chodnika. Shaeffer krzyknela na znak zgody i pomknela mokra ulica. Musiala minac jeszcze jedna przecznice, zanim mogla skrecic. Przejechala skrzyzowanie na czerwonym swietle, po czym skrecila gwaltownie, zmuszajac pare nastolatkow do odskoczenia w tyl. Poslali pod jej adresem wiazanke przeklenstw. Wjechala w waska ulice. Po obu stronach majaczyly ciemne budynki, ktore ograniczaly jej widocznosc. Mniej wiecej w polowie drogi do nastepnej przecznicy dwa samochody staly zaparkowane rownolegle do siebie i Shaeffer musiala sie niezle nabiedzic, by zmiescic woz miedzy nimi. Przejechala prawie na styk. Za nastepnym rogiem szarpnela mocno kierownice w prawo i skierowala sie do miejsca, gdzie, jak sie spodziewala, dogoni Wilcoxa i Fergusona. Tysiace mysli klebily sie w jej glowie; co powiedziec, jak dzialac. Zdala sobie sprawe, ze dzieje sie cos, co wymyka sie spod kontroli. Skoncentrowala sie na drodze przed soba, probujac dostrzec w ciemnosci dwoch mezczyzn kluczacych po waskich uliczkach miasta. Nigdzie ich jednak nie zauwazyla. Zwolnila, rozgladajac sie bacznie, zagladajac do waskich bocznych alejek i zniszczonych zaulkow. Cienie zdawaly sie rozbudowywac w monolit ciemnosci. Ulica byla calkowicie opustoszala. Zatrzymala woz na srodku ulicy i wyskoczyla z niego, zostawiajac otwarte drzwi. Rozejrzala sie uwaznie, szukajac jakiegos sladu dwoch mezczyzn. Nie widzac nikogo, zaklela glosno i usiadla ponownie za kierownica. Do cholery, powiedziala do siebie. Na pewno skrecili w inna ulice albo przecieli jakis pusty parking. Mogli zniknac w ciemnym zaulku. Ruszyla szybko, probujac zgadywac i szacowac. Skrecila za nastepnym rogiem tylko po to, zeby poczuc jeszcze silniejsza rozpacz, gdy nic nie zauwazyla. Zatrzymala woz, ostro wrzucila wsteczny bieg i wycofala skrecajac w ulice, z ktorej wlasnie wyjechala. Ruszyla przed siebie. Swiatla samochodu rozpraszaly mrok. Przejechala przez kolejna przecznice i gwaltownie nacisnela na hamulec, zatrzymujac woz niemal w miejscu. Nikogo nie zauwazyla. Nie miala pojecia, co robic dalej. Czula wzrastajace napiecie. Zwalczajac narastajaca fale paniki, wjechala na kraweznik i wyskoczyla z samochodu. Ruszyla szybko w kierunku miejsca, gdzie wedlug jej obliczen powinni sie znajdowac Wilcox i Ferguson. Starala sie myslec logicznie. Przeciez nie moga byc daleko stad. Wytezyla wzrok wpatrujac sie w cienie i nasluchujac uwaznie dzwieku podniesionych glosow lub czegos w tym stylu. Zaczela biec. Jej kroki odbijaly sie echem na opustoszalej ulicy. Odglos wzmogl sie jeszcze i w koncu puscila sie pedem w pustke nocy. Bruce Wilcox odwrocil sie, dostrzegajac za soba tylne swiatla wynajetego wozu znikajacego wlasnie za rogiem ulicy, po czym skoncentrowal sie wylacznie na poscigu za Fergusonem. Przyspieszyl jeszcze bardziej, zdziwiony, ze nie moze zmniejszyc odleglosci miedzy nimi. Ferguson okazal sie niezwykle szybki. Nie biegl, a mimo to poruszal sie szybko i zwinnie, starajac sie omijac nieliczne plamy swiatla i zlewac sie jak najbardziej z otoczeniem. Detektyw pomyslal, ze nogi wydaja mu sie coraz ciezsze, i zaciekle probowal wykrzesac ze swego ciala resztki sil. Zobaczyl, jak Ferguson skreca w nastepna alejke, i z wielkim wysilkiem sprobowal zblizyc sie do niego. Dwie przemoczone prostytutki staly przy zbiegu ulic, wykorzystujac swiatlo sodowej latarni, by reklamowac swe wdzieki. Cofnely sie widzac nadbiegajacego Wilcoxa i przylgnely do szyby wystawowej. -Ktoredy pobiegl?! - krzyknal ku nim Wilcox. -Kto, czlowieku? -Nikogo nie widzialam. Puscil wiazanke przeklenstw w ich kierunku, lecz tylko rozesmialy sie drwiaco. Boczna uliczka, w ktora skrecil Ferguson, wydawala sie mroczna i kreta. Jakies czterdziesci metrow przed soba dostrzegl ksztalt, ktory wydawal sie bardziej jednolity niz wszystkie inne cienie mrocznego zaulka. Pobiegl w tym kierunku. Myslal intensywnie. Nie mial pojecia, jak sie zachowa po wszystkim. Czul nieprzeparta potrzebe schwytania tego faceta. Przez glowe przelatywaly mu rozne mysli. Odniosl wrazenie, jakby obrazy, jakie widzial obecnie, mieszaly sie ze wspomnieniami. Wloczega lezacy w polletargu w opustoszalym wejsciu zanucil ochryplym glosem jakas melodie. Jakis pies zaczal ujadac, gwaltownie rzucajac sie, daremnie usilujac pokonac lancuch ograniczajacy jego wolnosc. Detektyw przypomnial sobie poszukiwania ciala Joanie Shriver. Slabe swiatlo lampy ulicznej odbijalo sie od przezartych brudem aluminiowych koszy na smieci, ktore przypomnialy mu, jak wyciagal bezuzyteczny juz dowod, oblepiony szlamem, kalem i wilgocia, z dolu kloacznego w starej szopie. Ostatnie wspomnienie sprawilo, ze zapragnal krwi. Spojrzal przed siebie i zauwazyl, jak Ferguson dobiega do konca przecznicy. Czarny mezczyzna przystanal i odwrocil sie. Ich oczy spotkaly sie na ulamek sekundy, przebijajac ciemnosci nocy. Wilcox nie potrafil sie powstrzymac. -Stoj! Policja! - zawolal. Ferguson nie wahal sie ani chwili dluzej. Teraz zaczal naprawde szybko uciekac. -Hej! - wrzasnal krotko Wilcox, po czym popedzil za nim. Zamiar sledzenia Fergusona zatracil sie teraz w szalenczym poscigu. Detektyw lapal wiatr w pluca, pracujac energicznie ramionami. Poczul, jak nogi staja sie coraz lzejsze i prawie nie dotykaja mokrego chodnika. Skonczyl sie mozolny, kontrolowany poscig. Teraz byl to sprint. Zmniejszyl dzielacy ich dystans, lecz Ferguson widzac zblizajace sie niebezpieczenstwo zdwoil wysilki, rzucajac sie do szalenczego pedu. Zdawalo sie, ze biegna tym samym tempem. Buty uderzaly o chodnik w zgodnym rytmie, a odleglosc miedzy mezczyznami pozostawala frustrujaco niezmienna. Swiat wokol nich stracil na ostrosci, stal sie ulotny i niewyrazny. Po jakims czasie Wilcox zaczal odczuwac skutki morderczego biegu. Oddech stal sie krotszy, serce walilo coraz szybciej. Wyszarpywal powietrze otaczajacej go nocy, chcac za wszelka cene uzupelnic jego braki w rzezacych plucach. Mineli kolejna przecznice. Zauwazyl, jak Ferguson pozornie nie zmeczony szalenczym biegiem skreca w nastepna ulice. Wilcox sprobowal sciac zakret, czujac, ze nogi zaczynaja odmawiac mu posluszenstwa, staja sie coraz ciezsze. Nagle poczul, ze traci rownowage i zdazyl jeszcze zarejestrowac zblizajacy sie z kosmiczna predkoscia beton chodnika. Uderzenie bylo silne. Zachlysnal sie wyplutym z pluc powietrzem, czujac przejmujacy bol w oczach. Uslyszal trzask jakiejs tkaniny i poczul piasek w ustach. Zaskoczony, znieruchomial na chwile w swietle latarni, jakby obawial sie wykonac najmniejszy ruch. Posluchal jednak instynktu, ktory kazal mu wziac sie w garsc. Zwalczajac bol, wstal z wysilkiem, starajac sie natychmiast odzyskac rytm biegu. Nagle w jego umysle pojawily sie wspomnienia z mistrzostw w zapasach w szkole sredniej. Gdy zostal wtedy cisniety na mate, jego instynkt momentalnie podpowiadal mu nastepny ruch i kiedy przeciwnik staral sie objac go ramionami, znajdowal sie juz poza ich zasiegiem. Zamrugal oczami i z wysilkiem biegl dalej, probujac sobie uprzytomnic, gdzie jest i co robi. Upadek pomieszal jego zmysly i detektyw poczul, ze teraz jest wiedziony jedynie dzika furia. Zobaczyl, jak Ferguson przecina ulice kierujac sie w strone ciemnego i opustoszalego parkingu, waha sie przez chwile, dostajac sie w snop swiatel nadjezdzajacego samochodu. Rozlegl sie przeszywajacy powietrze pisk opon i odglos klaksonu. Wilcox pomyslal przez chwile, ze to Andrea Shaeffer. Wlasnie tak! Odetnij droge skurczybykowi! Po chwili zrozumial, ze to nie ona. Poczul nagla fale zlosci. Gdzie ona, do diabla, jest? Biegnac dalej, wyminal samochod i kierowce wykrzykujacego jakies przeklenstwa w strone dwoch poruszajacych sie cieni, przypominajacych bardziej widma niz ludzi, ktore zniknely rownie szybko, jak sie ukazaly. Przedarl sie przez gruzy i odpadki, ktore nagle pojawily sie na jego drodze, placzac sie wokol nog niczym wasy roslin plywajacych w bagnie. Ferguson rowniez mial klopoty z przebyciem nieoczekiwanej zapory i manewrowal teraz posrod tego zapomnianego smietniska. Przez chwile Ferguson znajdowal sie w swietle latarni, probujac przedostac sie przez sterte pudel i stara lodowke. Odwrocil sie na moment i ich oczy spotkaly sie po raz drugi tej nocy. -Stoj! Policja! - wrzasnal Wilcox pod wplywem impulsu. Wydawalo mu sie, ze w oczach Fergusona dostrzegl blysk rozpoznania i niedowierzania zarazem. Uciekinier wydostal sie z kregu swiatla, znikajac w panujacych dookola ciemnosciach. Wilcox wymamrotal jakis nieprzyzwoity wyraz i popedzil za nim. Wskoczyl na sterte cegiel i poczul, jak usuwa mu sie spod nog. Runal na twarz, wyciagajac przed siebie rece, by zamortyzowac uderzenie. Udalo mu sie uniknac skrecenia karku, lecz prawa reka natrafila na wystajacy kawal zardzewialego metalu. Krew chlusnela z dloni, trzy palce zostaly zlamane pod ciezarem ciala, a nadgarstek wygial sie nieprawdopodobnie. Wilcox zawyl z bolu, usilujac zlapac rownowage, sciskajac okaleczona reke lewa dlonia. Czul zwiekszajaca sie opuchlizne i lepka wilgoc krwi. Palce i nadgarstek palily go niemilosiernie. Zlamane, pomyslal przeklinajac w duchu. Zacisnal pokiereszowana dlon w piesc i przycisnal ja do klatki piersiowej. Popedzil dalej, wspinajac sie po drodze na kolejny stos odpadkow, probujac dojrzec w ciemnosci uciekajacego czlowieka. Zgial sie prawie wpol, probujac zlapac oddech, ignorujac bol w pulsujacym nadgarstku. Stanal ostroznie na jakiejs kupie gruzu, starajac sie zachowac rownowage, rozejrzal sie uwaznie i dostrzegl Fergusona akurat w momencie, gdy czarny mezczyzna przeskakiwal powyginane ogrodzenie na tylach wolnej parceli. Zobaczyl jeszcze, jak facet przebiega sprintem przez boczna uliczke, waha sie przez mgnienie oka, po czym wbiega po schodach do opustoszalego budynku. W porzadku, powiedzial do siebie detektyw. Ty tez sie zmeczyles, skurczybyku. Zlap oddech, ale i tak juz stamtad nie umkniesz. Nie zwazajac na promieniujacy bol w prawej dloni, przebiegl ostatnie kilka metrow, przedarl sie przez zniszczone ogrodzenie pustej parceli. W koncu dopadl do drzwi opustoszalego budynku, dyszac z wyczerpania. W porzadku, powtorzyl. Siegnal do kieszeni kurtki, wyciagnal chusteczke i jak najdokladniej przewiazal nia okaleczona dlon. Niewiele widzial w ciemnosci, lecz podejrzewal, ze konieczne bedzie zalozenie szwow. Pokrecil glowa. Prawdopodobnie rowniez zastrzyk przeciwko tezcowi. Zawiazal chusteczke, ktora momentalnie nasiakla krwia. Opuchlizna na dloni wydawala sie coraz wieksza i przez moment zastanowil sie, czy firma ubezpieczeniowa z okregu Escambia zajmie sie tym. To ich obowiazek, pomyslal. Musi tak byc. Zazgrzytal zebami, czujac bol przeszywajacy cale ramie. Mial nadzieje, ze jakis cholerny lekarz rzuci jakies cholerne zaklecie na te cholerna, paskudna rane i zadna cholerna operacja nie bedzie potrzebna. Rozejrzal sie po waskiej uliczce. Wilgotne, przemoczone deszczem smieci walaly sie wszedzie, zagradzajac w kilku miejscach droge. Spojrzal w gore, chcac sie przekonac, czy w jakims pobliskim budynku tetni zycie. Nikogo jednak nie zauwazyl. Zadnego swiatla. Dzielnica wygladala na calkowicie opustoszala; jakies porzucone domy, moze magazyny. Ciezko stwierdzic. Jedynie kilka ulicznych latarni rzucalo metne, przycmione swiatlo. Zastanowil sie przez chwile. Gdyby dojrzal gdzies detektyw Shaeffer... Wtedy to nie byloby juz wyrownanie rachunkow, milo jednak czuc jakies ubezpieczenie za plecami. Odpedzil od siebie watpliwosci, pozwalajac pojawic sie innemu, bardziej znanemu uczuciu. Nie potrzebuje pomocy, by dopasc tego skurczybyka. Nawet jedna reka moge sobie z nim poradzic. Wierzyl w to calkowicie. Wszedl na schody. Ferguson zostawil drzwi otwarte i teraz zdawaly sie zapraszac do srodka. Detektyw stanal po jednej stronie wejscia, nasluchujac uwaznie. Zawahal sie na chwile, po czym wyjal rewolwer z kabury pod pacha. Ciezar broni byl niemozliwy do wytrzymania dla uszkodzonej reki. Wydawalo mu sie, ze trzyma rozgrzane do czerwonosci wegle. Zacisnal oczy, przekladajac rewolwer do lewej reki. Po chwili spojrzal na swoja bron. Czy mozna w cokolwiek trafic trzymajac rewolwer w lewej dloni? Mowil do siebie w drugiej osobie. Czy jestes pewien? Przypuscmy, ze facet jest uzbrojony. Poradzisz sobie. Dopadniesz tego skurczybyka. Aresztuj go i zobaczymy co pozniej. Nawet jesli bedziesz musial go wypuscic. Zastrasz go troche. Spraw, zeby dotarlo do niego, ze jest w duzych tarapatach i ty mu je zalatwiasz. Zastanawial sie nad kazdym dzwiekiem dochodzacym z wnetrza budynku, probujac go okreslic, zanalizowac i zaszufladkowac. Klasyfikowal najmniejszy szmer, nadajac mu ksztalt i tozsamosc. Musial byc pewny, ze nie ma sie czego obawiac. Odglos kapania to deszcz przeciekajacy przez dziurawy dach. Nikly szum to odglos ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Chrapliwy odglos to jego wlasny oddech. Uslyszal, jak wewnatrz budynku zatrzeszczaly deski podlogowe. Tam jest, pomyslal Wilcox. Jest blisko. Jest w srodku i blisko. Wzial gleboki oddech i wszedl do budynku. Z poczatku odniosl wrazenie, ze zostal okryty jakims kocem. Slabe swiatlo latarni ulicznych zniknelo calkowicie. Przeklinal samego siebie za to, ze nie zabral latarki. Przyszlo mu na mysl, ze wlasna zostawil na Florydzie. Zalowal, ze nie pali. Teraz mialby przy sobie przynajmniej zapalki, lub jeszcze lepiej zapalniczke. Staral sie przypomniec sobie, czy Ferguson pali, i doszedl do wniosku, ze tak. Przyczail sie nieruchomiejac i nastawiajac czujnie uszy, by zlokalizowac uciekiniera, pozwolil oczom przyzwyczaic sie do ciemnosci. Nie widzial zbyt wiele, ale to musialo mu wystarczyc. Ostroznie zaglebial sie w otchlan ciemnosci. Dostrzegl schody prowadzace na gore i obok po prawej schody wiodace na dol. Stara kamienica, pomyslal. Kiedy tu ktokolwiek mieszkal? Postapil krok do przodu i stara podloga zaskrzypiala pod jego ciezarem. Nowa przerazajaca mysl zakielkowala mu w glowie. Jezu. Przeciez w podlodze moze byc jakas dziura czy cos w tym rodzaju. Przypuscmy, ze te schody sie zarwa? Zdrowa reka, w ktorej sciskal bron, staral sie utrzymac rownowage, trzymajac ja prostopadle do ciala, wyczuwal nia sciane, a prawa reke caly czas przyciskal do piersi. Wybral schody prowadzace na dol. Przez glowe przemknela mu nagla mysl: Ferguson to szczur, stworzenie ziemne. Pojdzie na dol, glebiej. Tam bedzie sie czul bezpieczny. Zatrzymal sie, ponownie nasluchujac. Nic. Zadnego szmeru, zadnego odglosu. To nic nie znaczy, powiedzial do siebie. On tu jest. Ruszyl powoli naprzod, wyczuwajac droge przed soba, jak tylko potrafil najlepiej. Przeklinal wszelkie odglosy, jakie czynil. Wydawalo mu sie, ze jego wlasny oddech drapie w ciemnosci niczym paznokcie drapiace tablice. Kazdy krok wydawal sie grzmotem. Wnetrze budynku wydawalo sie huczec i dudnic. Zwalczyl chec odezwania sie, czekajac az znajdzie sie zupelnie blisko uciekiniera i kaze mu sie poddac. Schody wydawaly sie solidne, lecz nie ufal im. Stapal ostroznie, testujac kazdy stopien jak ktos niechetny do kapieli, kto zbyt dlugo sprawdza zimna wode. Doliczyl sie dwudziestu dwoch stopni, zanim stanal w wejsciu do piwnicy. Powitalo go zimne i wilgotne powietrze. Zszedl z ostatniego stopnia i poczul pod stopami twardy beton. Dobrze, pomyslal. Bedzie ciszej. Postapil krok naprzod i wdepnal w kaluze wody, ktora natychmiast przesiaknela przez buty. Do diabla, zaklal w duchu. Zastygl w bezruchu, nasluchujac ponownie. Nie byl pewien, czy slyszy oddech Fergusona, czy swoj. Jest blisko, pomyslal detektyw. Wstrzymal oddech, by zlokalizowac obecnosc sciganego. Blisko. Bardzo blisko. Wzial gleboki oddech i poczul okropny zapach porazajacy go zloscia, znajomy, lecz trudny do zlokalizowania. Wloski na karku stanely mu deba, a na ramiona splynela fala goraca, mimo chlodu panujacego w piwnicy. Cos tu umarlo. Az krzyknal w duchu. Cos tu jest martwego. Blisko. Obrocil glowa, probujac dojrzec cokolwiek w czarnej przestrzeni, lecz czul sie jak slepiec. Paralizujacy strach i podniecenie przeszyly go w jednej sekundzie. Zrobil trzy male kroki w glab piwnicy, wciaz przytrzymujac sie sciany zdrowa reka, w ktorej trzymal rewolwer. Sciana wydala sie miekka i mokra. Wyobrazil sobie szczury, pajaki i czlowieka, ktorego scigal. Nie potrafil dluzej wytrzymac napiecia. -Ferguson, chlopcze, wyjdz. Jestes, do kurwy nedzy, aresztowany. Wiesz, kim jestem. Podnies pieprzone lapy do gory i wylaz. Slowa zdawaly sie odbijac echem w malym pomieszczeniu, zamierajac po chwili i ustepujac miejsca wszechobecnej ciszy. Czekal przez moment, lecz nie uslyszal odpowiedzi. -Do cholery! Dalej, Bobby Earl. Skoncz z tym gownem. Nie jest warte klopotow. Zrobil nastepny krok w przod. -Wiem, ze tu jestes, Bobby Earl. Do cholery, nie utrudniaj tego. Zwatpienie nagle chwycilo go za serce. Gdzie jest ten skurczybyk? Zesztywnial pod wplywem napiecia, strachu i zlosci. -Bobby Earl, powystrzelam ci twoje pieprzone oczy, jesli natychmiast nie wyjdziesz! Z prawej strony uslyszal dzwiek przypominajacy skrobanie. Sprobowal odwrocic sie szybko, zwracajac rewolwer w tym kierunku. Jego wyobraznia nie byla w stanie przetworzyc tego, co sie dzialo. Wiedzial jedynie, ze wokol panowala niezmacona ciemnosc i ze nie byl tutaj sam. Przez ulamek sekundy zdal sobie sprawe z jakiegos ksztaltu tnacego powietrze. Uswiadomil sobie, ze tuz obok ktos wstal, sapiac z wysilku. Detektyw cofnal sie podnoszac okaleczona reke, probujac odeprzec uderzenie. Wystrzelil raz, celujac w ciemnosc do niczego innego jak do przejmujacego uczucia strachu. Eksplozja rozbrzmiala hukiem w ciemnosci i w tym samym momencie dluga metalowa rura ugodzila go w plecy i ucho. Bruce Wilcox ujrzal nagle blysk bialego swiatla rozprzestrzeniajacego sie w jego glowie, rozpraszajacego sie natychmiast w zamecie ciemnosci czarniejszych, niz kiedykolwiek zdolal sobie wyobrazic. Zachwial sie w tyl wiedzac, ze nie moze sobie pozwolic na utrate przytomnosci. Poczul na policzku wilgotny beton i zdal sobie sprawe, ze upadl na podloge. Podniosl reke, by powstrzymac drugi cios, ktory nadszedl z podobnym sykiem, gdy olowiana rura zmierzala w kierunku celu. Przyjal uderzenie na zlamana reke i czerwone pasma bolu przeciely ciemnosc przed jego oczami. Nie wiedzial, gdzie ani jak stracil swoj rewolwer, lecz byl pewny, ze nie znajduje sie juz w jego dloni. Siegnal rozpaczliwie lewa reka i jego palce natrafily na jakas tkanine. Szarpnal z calych sil i uslyszal odglos rozpruwanego materialu, a nastepnie poczul, jak jakies cialo wali sie na niego. Dwaj mezczyzni polaczyli sie w smiertelnym uscisku, otoczeni ciemnosciami. Wilcox walczyl z ksztaltem czlowieka, ktorego chwycil, probujac znalezc jego gardlo, genitalia, oczy, jakis czuly organ. Przetaczali sie po mokrej podlodze, uderzajac o sciany i rozpryskujac liczne kaluze. Zaden z nich nie wypowiedzial slowa. Charczeli tylko z bolu i wscieklosci, i byly to jedyne dzwieki, jakie wydobywaly sie z ich gardel. Mocowali sie w ciemnosciach polaczeni bolem i nienawiscia. Bruce Wilcox poczul, jak zaciska palce na szyi przeciwnika, probujac wydusic z niego zycie. Teraz uzyl takze bezuzytecznej do tej pory prawej reki. Juz po wszystkim. Sapnal z wysilku. Mam cie, ty sukinsynu, pomyslal. W tej samej chwili przeszyl go potworny bol. Nie wiedzial, co go zabija, nie wiedzial nawet, kto go zabija. Zdal sobie jeszcze sprawe, ze cos rozprulo mu brzuch i zmierza w kierunku serca. Poczul ogarniajaca fale paniki prawie rownoczesnie z nadchodzaca agonia. Rece opadly z szyi zabojcy i spoczely na trzonku noza, ktory przesadzil o losie walki i o losie detektywa. Z ust Wilcoxa wydobyl sie slaby jek, po czym jego cialo opadlo bezwladnie na podloge. Nie zdawal sobie z tego sprawy. Nie zdawal sobie sprawy juz z niczego wiecej, lecz trwalo to jakies dziewiecdziesiat sekund, zanim wydal swoj ostatni oddech i umarl. Rozdzial dwudziesty czwarty PUSZKA PANDORY Czula sie kompletnie osamotniona. Andrea Shaeffer spojrzala na opustoszale ulice, ponure i otulone mgla, szukajac jakiegos sladu swego towarzysza. Przesledzila trase, ktora prawdopodobnie przemierzala po raz dziesiaty, probujac znalezc jakas przyczyne znikniecia Wilcoxa, stwierdzajac jedynie, ze kazdy krok pograza ja w glebszej desperacji. Nie chciala spekulowac, pozwalajac zamiast tego wypelnic sie zlosci, jak gdyby daremne poszukiwania oznaczaly raczej niedogodnosc niz katastrofe.Stanela pod uliczna latarnia i odzyskala rownowage opierajac sie na niej. Z uczuciem ulgi powitalaby widok wozu patrolowego z Newark, lecz zaden nie pojawil sie w zasiegu wzroku. Ulice pozostawaly wciaz opustoszale. To jest szalone, pomyslala. Nie jest jeszcze pozno. Dopiero wieczor. Gdzie sie wszyscy podziali? Deszcz przybieral na sile, uderzajac w nia z coraz wiekszym impetem. Kiedy w koncu zobaczyla samotna kobiete zataczajaca sie bezwladnie na rogu ulicy, prawie odczula. Zgieta wpol kobieta podpierala sie o budynek, probujac oslonic sie przed zywiolem. Andrea Shaeffer zblizyla sie do niej ostroznie, trzymajac w wyciagnietej rece odznake. -Prosze pani. Policja. Chce zamienic slowko. Kobieta rzucila szybkie spojrzenie i zaczela sie oddalac. -Hej, chce tylko zadac pytanie! Kobieta szla, przyspieszajac kroku. Shaeffer podazyla za nia. -Do cholery, zatrzymac sie! Policja! Kobieta zwolnila i obrocila sie. Spojrzala z obawa na Shaeffer. -Mowisz do mnie? Czego chcesz? Nic nie zrobilam. -Chce zadac tylko pytanie. Widzialas dwoch przebiegajacych tedy mezczyzn, pietnascie, dwadziescia, moze trzydziesci minut temu? Bialy facet, glina. Czarny facet w ciemnym plaszczu. Jeden scigal drugiego. Widzialas, jak tedy przechodzili? -Nie. Nie widzialam nikogo takiego. Kobieta cofnela sie, starajac sie zwiekszyc odleglosc miedzy soba a detektywem. -Nie sluchasz mnie - powiedziala Shaeffer - Dwaj mezczyzni. Jeden bialy. Jeden czarny. Biegli szybko. -Nie widzialam nic, juz ci mowilam. Andrea poczula gniew i popchnela pojemnik na smieci. -Nie pieprz mi tutaj, paniusiu. Moge wpedzic cie w cholerne tarapaty. Teraz gadaj, czy widzialas ich? Powiedz mi prawde albo wysle cie do diabla. -Nie widzialam zadnych goniacych sie ludzi. Dzisiejszej nocy w ogole nie widzialam ludzi. -Musialas ich widziec - upierala sie Andrea. - Musieli tedy przechodzic. -Nikt tedy nie przechodzil. Zostaw mnie w spokoju. - Kobieta cofnela sie jeszcze bardziej, potrzasajac glowa. Shaeffer ruszyla za nia i w tym momencie zdziwiona uslyszala glos za plecami. -Chcesz sprawiac ludziom klopoty, paniusiu? Obrocila sie nerwowo. Ujrzala przed soba poteznego mezczyzne w dlugim skorzanym plaszczu i w czapeczce baseballowej New York Yankees na glowie. Krople deszczu zamienialy sie w mala struzke na krancu daszka. Facet kroczyl sztywno w jej kierunku, jego ruchy, jego glos, jego cialo, wszystko wyrazalo grozbe. -Policja - powiedziala. - Stac! -Nie dbam o to, kim jestes. Przyszedlem tutaj, bo sprawiasz klopoty mojej pani. Po co to robisz? Andrea Shaeffer siegnela po pistolet i wyciagnela go, mierzac teraz w strone czarnego mezczyzny. -Zostan na miejscu - powiedziala zimno. Zatrzymal sie. -Rozwalisz mnie, paniusiu? Nie sadze. Podniosl lekko rece i wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Mysle, ze nie jestes tam, gdzie powinnas byc, pani policjantko. Mysle, ze nikt cie nie oslania i jestes calkiem sama. Mysle, ze masz jakies klopoty. Zrobil krok do przodu. Odbezpieczyla pistolet. -Szukam swojego partnera - powiedziala przez zacisniete zeby. - Scigal podejrzanego. A teraz gadaj, czy widziales bialego gline scigajacego czarnego faceta, jakies pol godziny temu? Odpowiedz, a moze nie odstrzele ci jaj. Opuscila nieco bron, celujac teraz w jego krocze. Ruch sprawil, ze mezczyzna zawahal sie. -Nie - powiedzial po przerwie. - Nikt tedy nie przechodzil. -Jestes pewny? -Jestem pewny. -W porzadku - powiedziala. Zaczela powoli go omijac. - A zatem odchodze. Kapujesz? Milo i spokojnie. Przeslizgnela sie obok niego, idac tylem. Obrocil sie wolno, obserwujac ja uwaznie. -Lepiej stad znikaj, pani policjantko. Zanim przytrafi ci sie co zlego. Zabrzmialo to zarowno jak grozba, jak i obietnica. Oddalajac sie zobaczyla, jak mezczyzna opuscil rece mamroczac cos pod nosem. Kompletnie zagubiona i wystraszona skierowala sie do miejsca, gdzie zostawila samochod. Drzaca reka przekrecila kluczyk w stacyjce. Kiedy zamknela drzwi, poczucie bezpieczenstwa pozwolilo jej zlosci obudzic sie ponownie. -Ten cholerny, glupi sukinsyn. Gdzie on sie podziewa, do diabla? Wlasny glos wydal jej sie chrapliwy i skomlacy. Pozalowala, ze w ogole otworzyla usta. Potrzasnela mocno glowa i wyjrzala przez okno, przez moment pozwalajac sobie na pokrzepiajace marzenia, ze Bruce Wilcox wyjdzie z jakiegos cienia zdyszany, oblany potem, mokry i niezadowolony. Spogladala przez jakis czas na ulice, ale nigdzie go nie zauwazyla. -Cholera - powiedziala ponownie, podniesionym glosem. Nie chciala odjezdzac, bo z pewnoscia minute pozniej on by wylonil sie z ciemnosci i bedzie musiala sie tlumaczyc, ze zostawila go samego. -Przeciez go nie zostawiam, do diabla - tlumaczyla sobie. - To on mnie. Nie miala pojecia, co robic. Nad miastem zapadla gleboka noc. Deszcz padal teraz ze zdwojona sila, tworzac kaluze na ulicy. Bezpieczne i cieple wnetrze samochodu wzmacnialo w niej poczucie samotnosci. Polozyla reke na dzwigni zmiany biegow i ruszyla z przesadnym, bolesnym wysilkiem na twarzy. Przebycie jednej przecznicy wydawalo sie niezwykle wyczerpujace. Jechala powoli, z powrotem do budynku, w ktorym znajdowalo sie mieszkanie Fergusona, rozgladajac sie uwaznie. Zatrzymala sie, spogladajac na nie wyrozniajacy sie dom, ale nie dostrzegla zadnych swiatel. Wjechala na kraweznik i czekala przez piec minut. Potem nastepne piec. Nie zauwazyla zadnego znaku zycia i pojechala do miejsca, gdzie po raz ostatni widziala Wilcoxa. Nastepnie sprawdzila kilka sasiednich ulic. Probowala wmowic sobie, ze zlapal taksowke lub zatrzymal jakis woz patrolowy i czeka teraz w motelu razem z Cowartem i Tannym Brownem. Ze jest na posterunku, przesluchuje Fergusona i zastanawia sie, gdzie, do diabla, jestem. Prawdopodobnie tak. Moze wlasnie sklonil go do mowienia i zamknal sie z nim w jakims malym pokoju, i nie ma czasu wyslac kogos po mnie. W kazdym razie uwaza, ze bede, do cholery, wiedziala, co robic. Skrecila w szeroka droge prowadzaca do centrum miasta. Po chwili znalazla wyjazd na rogatki, a kilka minut pozniej jechala z powrotem do motelu. Czula sie jak dziecko; mloda i strasznie niedoswiadczona. Zawalila rutynowe postepowanie; nie zastosowala sie do przepisow i spieprzyla wszystko fatalnie. Oczekiwala, ze Bruce Wilcox nakrzyczy na nia za to, ze stracila go z oczu i nie ubezpieczala. Chryste! To jest pierwsza rzecz, jakiej ucza w akademii, przypomniala sobie. Wjechala na motelowy parking, szybko uporzadkowala swoje rzeczy i pobiegla przez strugi deszczu w strone pokoju, w ktorym - jak oczekiwala - trzej mezczyzni beda czekali na nia niecierpliwie. Cowart pomyslal, ze smierc zakradla sie blisko niego. Uciekl z mieszkania Fergusona przepelniony strachem i niepokojem, starajac sie powstrzymac emocje, jednak bez wiekszego powodzenia. Tanny Brown wypytal go o szczegoly rozmowy z Fergusonem, potem pozwolil Cowartowi zatopic sie w ciszy, gdy ten milczal uparcie. W umysle policjanta pojawilo sie przeczucie, ze cos sie jednak wydarzylo. Cos, czego Cowart naprawde sie przestraszyl. Zatrzymali sie przy New Brunswick i Rutgers, zeby zobaczyc, gdzie Ferguson uczeszczal na zajecia. Szli skuleni w strugach deszczu i w wilgotnym zimnie, omijajac studentow spieszacych do domow. Cowart ostatecznie opisal przebieg rozmowy. Przedstawil zaprzeczenia Fergusona i jego interpretacje, przekazujac tresc rozmowy policjantowi jak najdokladniej, az do momentu gdy dotarl do punktu, w ktorym Ferguson grozil jemu i jego corce. To zatrzymal dla siebie. Widzial oczy detektywa wpatrzone w swoja twarz, czekajace na cos. -Co jeszcze? -Nic. -Dalej, Cowart. Jestes przerazony. Co ci powiedzial? -Nic. Cala ta rzecz mnie przerazila. Teraz zaczyna sie pan troche domyslac, jakie to uczucie przebywac w celi smierci... Tanny Brown chcial przesluchac tasme. -Nie mozesz - odparl Cowart. - Zabral ja. Detektyw poprosil, zeby Cowart pokazal mu swoj notes, ale reporter stwierdzil, ze po pierwszej stronie pismo przemienilo sie w bezuzyteczne bazgraly. Obaj poczuli sie schwytani w sidla, lecz nie chcieli przyznac sie do tego wrazenia. Powrocili do motelu wczesnym wieczorem, znuzeni, zniecheceni godzinami szczytu i wzajemnym brakiem wspolpracy. Brown zostawil Cowarta w pokoju, a sam wyszedl zalatwic swoje sprawy i wykonac kilka telefonow, przyrzekajac wczesniej, ze przyniesie cos do jedzenia. Policjant wiedzial, ze wydarzylo sie wiecej, niz zostalo mu powiedziane, ale wiedzial takze, ze bedzie musial na swoj sposob zdobyc te informacje. Nie sadzil, zeby Cowart byl w stanie przetrzymac swoj strach i milczenie zbyt dlugo. Niewielu ludzi potrafilo tego dokonac. Pozostalo tylko kwestia czasu, zanim peknie i podzieli sie ta grozba. Nie mial pojecia, jaki powinien uczynic nastepny krok, ale zakladal, ze bylaby to reakcja na jakies posuniecie Fergusona. Rozwazyl sens ponownego aresztowania, oskarzajac go o morderstwo Joanie Shriver. Wiedzial, ze to bedzie nielegalne, ale pozwoli sprowadzic Fergusona z powrotem na Floryde. Istnialo jeszcze inne wyjscie. Mogl kontynuowac swoja prace zajmujac sie wszystkimi nie rozwiazanymi sprawami w stanie, az do czasu gdy znajdzie cos, co mogloby sciagnac faceta na sale sadowa. Westchnal ciezko. To moglo potrwac tygodnie, miesiace, a nawet dluzej. Czy masz tyle cierpliwosci? - zapytal sam siebie. Przez chwile probowal wyobrazic sobie zaginiona mala dziewczynke z Eatonville. Jak moje wlasne corki, pomyslal. Ile jeszcze innych umrze, podczas gdy ty bedziesz wykonywal te prace mula? Nie mial jednak wyboru. Zaczal wykrecac numery telefonow, przesylajac wiadomosci do roznych wydzialow policji stanu Floryda, z ktorymi kontaktowal sie kilka dni wczesniej. Pracuj wedlug schematu, nakazywal sobie. Przeszukac kazde male miasteczko i wioske, ktore odwiedzil Ferguson w minionym roku. Znalezc zaginiona dziewczynke, nastepnie znalezc jakis dowod, ktory pozwoli go przymknac. Znajdzie sie jakis przypadek, gdzie dowod nie zostal ukryty badz zniszczony. To byla zmudna, staranna robota. Pomyslal, ze kazda godzina zbliza jakies dziecko, gdzies, nie wiadomo gdzie, do smierci. Nienawidzil kazdej uciekajacej mu sekundy. Cowart siedzial w malym pokoju probujac podjac jakas decyzje. Przejrzal swoj notes, lecz bazgroly drwily sobie z niego. Odczytal liste miejsc, ktore odwiedzil Ferguson na Florydzie, odkad wyszedl z celi smierci i powrocil do Newark, do szkoly. Siedem podrozy. Czy umarlo siedem malych dziewczynek? Zastanowil sie. Czy podczas kazdej podrozy ktos umieral? Czy moze morderca powracal innym razem? Joanie Shriver. Dawn Perry. Musialy byc jeszcze inne. Jego glowe wypelnil korowod malych dziewczynek - wszystkie idace do innego swiata; dziewczynki w krotkich spodenkach i podkoszulkach, w dzinsach, z wlosami spietymi w konskie ogonki, wszystkie samotne i niewinne. Oczami wyobrazni ujrzal Fergusona czolgajacego sie w ich kierunku z rozwartymi ramionami, z usmiechem na twarzy. Wzbudzajacego poczucie bezpieczenstwa, blefujacego i niosacego smierc. Potrzasnal glowa, jakby chcial uwolnic sie od przykrych wyobrazen i zastapily je slowa Blaira Sullivana. Przypomnial sobie bezwzglednego morderce wyrazajacego sie z latwoscia, z jaka pozbawial zycia. Czy jestes zabojca, Cowart? Czy jestem? - zastanowil sie. Spojrzal ponownie na liste miejsc na Florydzie, ktore odwiedzil Ferguson, i poczul obezwladniajacy strach przechodzacy od barkow po koniuszki palcow. Umarlo kilku ludzi, ktorzy nie umarliby, gdyby nie ty. Male dziewczynki. Sullivan odnalazl bezpieczenstwo w przypadkowosci swoich morderstw. Mordowal nie znanych sobie ludzi, ktorzy na swoje nieszczescie przypadkiem znalezli sie na jego drodze. Przez minimalizacje sladow morderstwa ograniczal mozliwosci prowadzenia sledztwa przez policje. Cowart przypuszczal, ze Ferguson robil dokladnie to samo. Dowiedzial sie wszystkiego od prawdziwego eksperta. Sullivan nauczyl Fergusona jednej podstawowej rzeczy: jak zostac uczniem swoich obrzydliwych pragnien. Przypomnial sobie podroz do biblioteki "Journala" i w jego umysle pojawil sie naglowek niewielkiego artykulu: POLICJA TWIERDZI, ZE NIE MA ZADNYCH SLADOW W SPRAWIE ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI Oczywiscie, ze nie, pomyslal. Nie ma zadnych sladow. Nie ma zadnego prawdziwego dowodu. Przynajmniej zadnego jaki byscie znali. Po prostu jeden zupelnie niewinny czlowiek spedza czas wyrywajac dzieci z tego swiata. Cowart odetchnal gleboko i pozwolil wszystkim zgromadzonym informacjom, przypuszczeniom i wyobrazonej zbrodni runac z sila wodospadu na swoja glowe; potoki zla polaczyly sie razem w jeden gwaltowny motyw, pedzac ku jego corce. Wydawalo mu sie, ze do tego momentu zyl w mrocznej moralnosci. Wszystkie smierci, ktore opisaly jego stosunki z Blairem Sullivanem i Robertem Earlem Fergusonem, znalazly sie poza jego kontrola. Teraz cos sie zmienilo. Cowart schowal glowe w dloniach i myslal. Czy on wlasnie w tej chwili zabija kogos? Dzisiaj? Wieczorem? Kiedy? W przyszlym tygodniu? Podniosl glowe i spojrzal w lustro zawieszone nad toaletka. -A ty, ty cholerny glupcze, obawiales sie o swoja reputacje! Potrzasnal glowa, patrzac jak strofuje go wlasne odbicie. Teraz nie bedzie zadnej reputacji, az do czasu gdy cos zrobisz, i zrobisz to szybko, powiedzial do siebie. Co ja moge zrobic? Przypomnial sobie artykul swojej przyjaciolki Edny McGee, ktory napisala kiedys dla "Journala". Dowiedziala sie, ze policja z jednego z przedmiesc Miami prowadzila sledztwo w sprawie szesciu napadow z gwaltami, ktore zdarzyly sie wzdluz jednej z autostrad. Kiedy skonfrontowala sie z detektywami prowadzacymi sledztwo, domagali sie, zeby nie napisala nawet slowa. Poskarzyli sie, ze gwalciciel po przeczytaniu artykulu w gazecie zorientowalby sie, ze sa na jego tropie, i moglby zmienic swoje rutynowe postepowanie, swoj wyrozniajacy sie styl, zmienic obszar dzialania i wyslizgnac sie z zastawionych sidel i obszaru planowanej pulapki. Edna McGee zgodzila sie na te prosbe, po czym nie dotrzymala obietnicy, wierzac, ze madrzej bedzie ostrzec inne nie spodziewajace sie niczego kobiety, ktore podrozuja noca na szlaku gwalciciela. Te artykuly ukazaly sie na pierwszej stronie. Niedzielne wydanie, ponad naglowkami wraz z budzacym groze portretem pamieciowym podejrzanego, ktory spozieral w ponurych czarno-bialych barwach z setek tysiecy gazet zalewajacych ulice. Jak mozna bylo przewidziec, detektywi zajmujacy sie ta sprawa wsciekli sie sadzac, ze caly ten zgielk wystraszy przestepce. Wydarzylo sie jednak cos zupelnie innego. Gwalciciel nie popelnil szesciu gwaltow, lecz jak sie okazalo okolo czterdziestu. Prawie czterdziesci kobiet zostalo napadnietych, lecz wiekszosc, w bolu i upokorzeniu, nie zglosila sie na policje. Wracaly do domu po brutalnym wykorzystaniu, dziekujac swojej szczesliwej gwiezdzie, ze wciaz zyja, starajac sie zakamuflowac swoje rany i zszargane poczucie wlasnej wartosci. Jedna po drugiej dzwonily do Edny, przypomnial sobie Cowart. Lzy i wahanie, szlochajace glosy, nie mogace przekazac swego nieszczescia przez strach, jaki trzymal je w kleszczach, lecz zdesperowane, gotowe opowiedziec o swym nieszczesciu reporterce, ktora mogla uchronic inna kobiete przed dostaniem sie w rece tego mezczyzny. W ciagu kilku dni od ukazania sie artykulu zadzwonily wszystkie, zachowujac anonimowosc. Kazda myslala, ze jedynie ona padla ofiara gwalciciela; osamotniona ofiara. Do konca tygodnia Edna miala juz pelny numer rejestracyjny samochodu gwalciciela, duzo bardziej udoskonalony opis pojazdu i samego zbrodniarza, i dziesiatki innych szczegolow, ktore pewnej nocy doprowadzily policje pod drzwi mezczyzny w dwa tygodnie po ukazaniu sie artykulu, wlasnie w chwili gdy szykowal sie do ucieczki. Cowart siegnal pamiecia wstecz. Zwazyl grozbe Fergusona w rekach wyobrazajac sobie, ze jest ona czyms namacalnym. Zrob to, powiedzial do siebie. Zbierz to wszystko, wszystkie klamstwa, pomylki, nielegalnie uzyskany dowod, wszystko, zamiesc to w artykule i wydrukuj w gazecie. Zrob to natychmiast, nie dajac mu szansy na nastepny ruch. Napadnij na niego slowami, a potem biegnij i ukryj corke. To twoja jedyna bron. -Oczywiscie - powiedzial na glos - kumple z branzy obedra cie ze skory za napisanie tego artykulu. Nastepnie zostaniesz zarzniety i pocwiartowany, a twoja glowa umieszczona na palu. Potem zacznie wrzec, poniewaz twoja byla zona i jej nowy maz znienawidza cie, a corka zrozumie i moze, przy odrobinie szczescia, nie znienawidzi. To jest jednak jedyny sposob. Usiadl ponownie na lozku i pomyslal. Tym uczynkiem sprowadzisz caly swiat na swoja i jego glowe. A potem moze kazdy dostanie to, na co zasluzyl. Nawet Ferguson. Wielkie naglowki, kolorowe zdjecia. Upewnic sie, ze pojdzie to przez radio i znajdzie sie w tygodnikach. Pojawi sie w audycjach telewizyjnych. Wykrzyczy prawde na temat Fergusona, az ogluszy go i pokona wszystkie jego zaprzeczenia. Wtedy nikt juz niczego nie zignoruje. Otocza go, gdziekolwiek sie uda, z notatnikami, blyskami fleszow i swiatlami kamer. Zwroca na niego uwage, tak ze gdziekolwiek sprobuje sie ukryc, bedzie jak w blasku reflektora. Nie pozwola mu zejsc do podziemia, gdzie moglby robic to co do tej pory. Powstrzymaja jego niewidzialnosc. To go zabije, pomyslal Cowart. Czy jestes morderca, Cowart? Moge byc. Siegnal po telefon, zeby zadzwonic do Willa Martina, i w tym momencie uslyszal ostre pukanie do drzwi. Prawdopodobnie Tanny Brown, pomyslal. Wstal z glowa przepelniona slowami z artykulu, ktory przygotowywal. Otworzyl drzwi i zobaczyl stojaca w korytarzu Andree Shaeffer. -Czy on tu jest? Miala mokre i potargane wlosy. Deszcz splywal strugami z jej plaszcza, tworzac na nim ciemne smugi. Spojrzala za Cowarta, desperacko przeszukujac wzrokiem maly pokoj. Nie zdazyl sie odezwac, gdy zapytala ponownie: -Czy Wilcox jest tutaj? Rozdzielilismy sie. Potrzasnal glowa, ale odepchnela go i przeszla obok. Rozejrzala sie po pokoju. -Myslalam, ze bedzie tutaj. Gdzie jest porucznik Brown? -Wroci za chwile. Czy cos sie stalo? -Nie! - wysapala i kontynuowala juz spokojniej: - Stracilismy sie z oczu. Probowalismy sledzic Fergusona. On szedl za nim, ja zostalam w wozie. Myslalam, ze do tej pory juz zadzwonil. -Nie. Zadnych telefonow. Zostawilas go? -On zostawil mnie! Kiedy przyjdzie porucznik Brown? -W kazdej chwili moze sie zjawic. Skierowala sie w strone malego pokoju i zdjela przemoczony plaszcz. Cowart zauwazyl, ze dziewczyna drzy. -Zmarzlam - powiedziala. - Musze napic sie kawy. Musze sie przebrac. Wszedl do lazienki, z ktorej wzial bialy kapielowy recznik. -Trzymaj. Wytrzyj sie. Przetarla recznikiem glowe, a nastepnie oczy. Zauwazyl, jak przytrzymala recznik przy twarzy, chowajac ja na chwile w puszysta biala bawelne. Oddychala ciezko, gdy opuscila recznik. Cowart wlasnie zamierzal zadac nastepne pytanie, gdy ktos zapukal. -Moze to Wilcox - powiedziala z nadzieja w glosie. W wejsciu pojawil sie Tanny Brown. Trzymal w reku dwie brazowe papierowe torby, ktore podal Cowartowi. -Mieli jedynie majonez - powiedzial. Jego wzrok spoczal na Shaeffer stojacej sztywno na srodku pokoju. - Gdzie jest Bruce? - zapytal. -Rozdzielilismy sie - odparla. Brown uniosl brwi w zdziwieniu. W tym samym momencie poczul niepokoj, ktory az skrecil mu zoladek. Natychmiast ulotnilo sie wszystko, zniknely wszelkie problemy - procz tego jednego. Przeszedl powoli przez pokoj, jak gdyby przesadzal ze zbyt rozwaznym stawianiem krokow. Nie mogl powstrzymac mysli, ktore nagle zaczely wypelniac jego wyobraznie. -Rozdzieliliscie sie? Gdzie? Jak? Shaeffer spojrzala na niego nerwowo. -Zauwazyl, jak Ferguson wychodzi ze swego mieszkania, i poszedl za nim. Zostalam w samochodzie, staralam sie nie tracic ich z oczu. Poruszali sie bardzo szybko. Chyba sie przeliczylam. W kazdym razie rozdzielilismy sie. Szukalam go na obszarze jakichs pieciu, szesciu przecznic. Wrocilam i sprawdzilam w mieszkaniu Fergusona, lecz tam rowniez go nie bylo. Pomyslalam, ze moze powrocil tutaj, zlapal jakis woz patrolowy lub taksowke. -Pozwol mi zrozumiec... Poszedl za Fergusonem... -Poruszali sie szybko. -Czy musial? -Nie sadze. -Dlaczego w takim razie to zrobil? -Nie mam pojecia - odparla Shaeffer, przerazona i wsciekla. - Po prostu zobaczyl Fergusona i wypadl jak bomba z samochodu. Wygladalo, jakby koniecznie chcial sie z nim zmierzyc. Nie wiem, co zamierzal zrobic. -Czy slyszalas cos? Widzialas cos? -Nie. Wilcox szedl jakies piecdziesiat metrow, moze troche mniej, za Fergusonem, potem zadnego sladu, niczego. -Co zrobilas? -Wysiadlam z samochodu, chodzilam po ulicach, wypytywalam ludzi i nic. -A zatem - spytal zirytowany Tanny Brown - jak sadzisz, co sie zdarzylo? Shaeffer spojrzala na poteznego detektywa i wzruszyla ramionami. -Nie wiem. Myslalam, ze bedzie tutaj albo przynajmniej zadzwoni. Brown rzucil krotkie spojrzenie na Cowarta. -Jakies wiadomosci na sekretarce? - Nie. -Czy probowalas dzwonic na posterunek? -Nie - odparla Shaeffer. - Jestem tutaj dopiero od kilku minut. -W porzadku - mruknal Brown. - Zrobmy przynajmniej to. Skorzystaj z telefonu w swoim pokoju. Gdyby dzwonil, ta linia nie bedzie zajeta. -Chcialabym sie przebrac - powiedziala Shaeffer. - Pozwol, ze... -Zadzwon od razu - polecil chlodno Brown. Zawahala sie, po czym skinela glowa. Wyjela z kieszeni klucz do pokoju. Chciala powiedziec cos jeszcze do Tanny'ego Browna, ale przemyslala to i wyszla bez slowa. -Co o tym myslisz? - spytal Cowart. Brown odwrocil sie i strzelil palcami w powietrzu. -Nic nie mysle. I ty tez nic nie mysl. Cowart skinal jedynie glowa, zdajac sobie sprawe, ze zadanie detektywa bylo niemozliwe do wykonania. Brak informacji byl denerwujacy. Jedli kanapki, czekajac w milczeniu na dzwonek telefonu. Shaeffer wrocila po polgodzinie. -Polaczylam sie z oficerami dyzurnymi na okolicznych posterunkach - powiedziala. - Ani sladu po nim. Przynajmniej tam sie nie zameldowal. Zaden z nich nie mial dziwnych telefonow, jak powiedzieli. Na jednym posterunku mieli na glowie jakas sprawe strzelaniny, ale to mialo zwiazek z gangiem ulicznym. Wszyscy stwierdzili zgodnie, ze pogoda wplywa na spokoj na ulicach. Zadzwonilam do kilku stacji pogotowia, dla zasady. Do strazy pozarnej. I nic. Brown spojrzal na nich. -Tracimy czas - odezwal sie nagle. - Zbieramy sie. Musimy znalezc Wilcoxa. Cowart spojrzal do swego notesu. -Ferguson ma dzisiaj zajecia, pozno wieczorem. Postepowanie karne. Dwudziesta - dwudziesta druga trzydziesci. Byc moze sledzil go przez cala droge, az do New Brunswick. Brown skinal glowa, po czym pokrecil nia przeczaco. -To jest mozliwe, ale nie mozemy czekac. -Co to da, ze sie stad zabierzemy? Przypuscmy, ze on wlasnie wraca. -Przypuscmy, ze nie wraca. -On jest twoim partnerem. Jak myslisz, co teraz moze robic? Shaeffer wypuscila powoli powietrze z pluc. To jest to, pomyslala sobie. To musi byc to. Prawdopodobnie scigal tego skurczybyka az do jakiegos autobusu, a nastepnie do pociagu i nie mial okazji zadzwonic. A teraz sledzi go w drodze powrotnej z zajec i nie wroci przed polnoca. Odczula niewielka ulge, ktora jednak pozwolila jej uwolnic sie od przykrego uczucia bezradnosci, trapiacego ja od czasu, gdy stracila Wilcoxa z oczu. Nagle uswiadomila sobie, ze w pokoju swieci swiatlo, dostrzegla plastikowe dekoracje, meble, uspokajajacy znajomy wystroj wnetrza. Przez chwile wydawalo sie, jakby powrocila z kopalni zatopionej gleboko w trzewiach ziemi i znalazla sie na jasno oswietlonej sloncem powierzchni. Poczucie bezpieczenstwa plynace z tej iluzji rozpryslo sie jak mydlana banka rozbite przez ostry dzwiek glosu Browna. -Zamierzam teraz wyjsc. - Wskazal na Shaeffer. - Chce, zebys pokazala mi, gdzie to wszystko sie wydarzylo. Chodzmy. Cowart wzial swoj plaszcz i wyszli prosto w objecia nocy. Shaeffer prowadzila, Tanny Brown wcisnal sie gleboko w fotel. Gdyby Wilcox mial mozliwosc, na pewno by zadzwonil i Brown byl o tym swiecie przekonany. Nie mial watpliwosci, ze Wilcox jest bezczelny, wybuchowy, czasami niebezpieczny i za czesto dziala pod wplywem impulsow, zadufany we wlasne mozliwosci. Te cechy Wilcoxa potajemnie bawily Tanny'ego Browna. Czasami czul, ze jego wlasne zycie jest zbyt sztywne, wyraznie okreslone. Zawsze byl podporzadkowany odpowiedzialnosci: jako dziecko, jedzac niedzielny obiad po kosciele, sluchal, jak jego ojciec mowi: "Powstaniemy!" - i odbieral te slowa jako komende; nosil pilke druzynie futbolowej, niosl pomoc rannym podczas wojny; zostal najbardziej nobilitowanym czarnym w silach okregu Escambia. W moim zyciu nie ma odrobiny spontanicznosci. Nie ma jej juz od wielu lat. Zdal sobie sprawe, ze tym sie kierowal przy doborze partnerow; Bruce Wilcox, ktory odbieral swiat na prostych zasadach, widzac dobro i zlo, i nigdy nie zastanawiajac sie zbyt dlugo nad zadna decyzja, byl idealna przeciwwaga dla niego. Jestem bez mala zazdrosny, pomyslal Brown. Wspomnienia sprawily, ze poczul sie jeszcze gorzej. Instynkt podpowiadal mu, ze cos sie stalo, lecz nie byl jeszcze w stanie przeciwdzialac temu przeczuciu nieszczescia. Przypominal sobie ich przyjazn. Dziesiatki razy Wilcoxa nieco ponosilo, a potem wracal do stada skruszony, pobity, z zaczerwieniona twarza i gotow wysluchac tyrady, ktora wyglaszal mu Tanny Brown. Problem polegal na tym, ze wszystkie te wypadki mialy miejsce w przeszlosci, w bezpiecznych granicach ich rodzinnych stron, gdzie obaj dorastali i gdzie czuli sie bezpieczni i silni. Tanny Brown zlapal sie na tym, ze wpatruje sie przez okno w nieprzenikniona ciemna noc. Nie tutaj, pomyslal. Nigdy nie powinnismy tutaj przyjezdzac. Odwrocil sie gniewnie do Cowarta. Powinienem pozwolic skurczybykowi utopic sie samemu, pomyslal. Cowart rowniez wpatrywal sie w mroki nocy. Ulica wciaz swiecila sie od deszczu, odbijajac wilgotne swiatla z ulicznych latarni i neonow umieszczonych w oknach barow. Mgla unosila sie nad chodnikiem, poruszana od czasu do czasu przez pare z kanalow, ktora wystrzeliwala w gore niczym plomien z palenisk rozzloszczonych noca bogow. Shaeffer prowadzila samochod, a Tanny Brown rozgladal sie uwaznie dookola. Cowart obserwowal dwojke policjantow. Nie pamietal, kiedy stwierdzil, ze te poszukiwania nie przyniosa zadnego rezultatu. Moze to stalo sie wtedy, gdy wpadli na droge szybkiego ruchu i kluczyli przez srodek miasta, kiedy uderzyla w niego lodowata obojetnosc nocy. Nie podzielil sie z nikim swoimi przypuszczeniami; widzial, ze z kazda przemijajaca sekunda Brown zblizal sie do jakiegos kranca. Widzial, jak Shaeffer prowadzi samochod, i zrozumial, ze ona rowniez jest wstrzasnieta zniknieciem Wilcoxa. Z calej trojki on przejmowal sie najmniej. Nie lubil Wilcoxa, nie ufal mu, ale wciaz czul chlod na mysl, ze detektyw mogl zostac na zawsze polkniety przez ciemnosc. Shaeffer zauwazyla katem oka jakis ruch i wjechala na kraweznik. -Co to jest? - zapytala. Spojrzeli na dwoch bezdomnych, walczacych o butelke. Jeden z nich kopal lezacego na chodniku przeciwnika po bokach i biodrach. W koncu przestal, siegnal po butelke lezaca na ziemi i chwycil ja mocno. Odchodzac, wrocil na chwile i kopnal pobitego w glowe. W koncu zniknal zza rogiem. Tanny Brown pomyslal o tym, ze widzial biede, uprzedzenie, nienawisc, zlo i bezradnosc. Powedrowal wzrokiem wzdluz ulicy. Centrum miasta wygladalo jak zbombardowane resztki jakiejs cywilizacji, ktora przegrala w straszliwej wojnie. Chcial za wszelka cene wrocic do okregu Escambia. Tam ludzie mogli byc zli, powiedzial sobie, ale przynajmniej byli znajomi. -Jezu - powiedzial Cowart, przerywajac mysli policjanta. - Ten facet moze juz jest trupem. Zanim przebrzmialo echo tych slow, ujrzeli, jak pobity poruszyl sie, wstal i pokustykal w przeciwnym kierunku, zatapiajac sie w ciemnosci. Shaeffer, zalujac, ze nie moze byc gdziekolwiek indziej, wrzucila bieg i po raz trzeci zawiozla ich do miejsca, gdzie po raz ostatni widziala Wilcoxa. -Nic - powiedziala. -Dobra - odezwal sie gwaltownie Brown - tracimy czas. Jedzmy do mieszkania Fergusona. Budynek, przed ktorym sie zatrzymali, byl ciemny, chodniki pozbawione sladow zycia. Brown otworzyl drzwi, wyskoczyl na zewnatrz i szybko pokonal schody prowadzace do wejscia. Cowart staral sie dotrzymac mu kroku. Shaeffer przesiadla sie do tylu, ale zawolala za nimi: -Drugie pietro, pierwsze drzwi! -Co robimy? - zapytal Cowart. Nie uslyszal zadnej odpowiedzi. Buty olbrzymiego detektywa stukaly po schodach niczym karabin maszynowy. Zatrzymal sie na chwile przed drzwiami mieszkania Fergusona, siegnal pod poly plaszcza i w jego reku ukazal sie duzy rewolwer. Stojac nieco z boku, zacisnal dlon w piesc i walnal nia kilka razy w zamkniete drzwi. -Policja! Otwierac! Walnal piescia ponownie, az cala sciana zadrzala pod uderzeniem. -Ferguson! Otwieraj! Cisza przytloczyla obu mezczyzn. Cowart zdawal sobie sprawe, ze Shaeffer stoi tuz za nim z wysunieta do przodu bronia. Slyszal jej przyspieszony oddech. Przylgnal mocniej do sciany, ktora nie dawala mu jednak poczucia bezpieczenstwa. Brown powtornie naparl na drzwi. Uderzenia rozbrzmialy glosnym echem. -Do diabla, policja! Otwieraj! Wewnatrz wciaz panowala cisza. Odwrocil sie do Shaeffer. - Jestes pewna... -To te drzwi - powiedziala przez zacisniete zeby. - Gdzie, u diabla... Nagle uslyszeli za plecami odglos szurajacych lapci. Cowart poczul, jak wnetrznosci sciskaja mu sie ze strachu. Shaeffer odwrocila sie blyskawicznie w kierunku dzwieku. -Nie ruszac sie! Policja! Brown rzucil sie do przodu. -Nic nie zrobilam - odezwal sie glos. Cowart ujrzal czarna tega kobiete w postrzepionej niebieskiej podomce i rozowych pantofelkach, stojaca u podnoza schodow. Opierala sie o aluminiowa porecz kiwajac glowa, na ktorej miala czepek zrobiony z zaslonki od prysznica, spod ktorego przeswitywaly kolorowe papiloty. Widok ten wydawal sie na tyle zabawny i graniczacy z absurdem, ze napiecie Cowarta opadlo i opuscilo go paralizujace uczucie strachu. Nagle wydalo mu sie, ze wszyscy razem, z wycelowanymi pistoletami i napieciem na twarzach, wygladaja co najmniej komicznie. -Po co ten caly halas? Tu mieszkaja ludzie pracujacy i chca w nocy spac. Ty, panie policjant, czego walisz jak mlotem? Tanny Brown wpatrywal sie zaskoczony w kobiete. Andrea Shaeffer postapila krok w przod. -Pani Washington? Pamieta mnie pani? Bylam tu kiedys. Detektyw Shaeffer. Z Florydy. Znowu szukamy Fergusona. To porucznik Brown i pan Cowart. Czy widziala go pani? -Poszedl. -Wiem. Tuz po osiemnastej. Widzialam, jak wychodzi. -Nie. Wrocil i znowu wyszedl, byla dziesiata. Widzialam go z mojego okna. -Gdzie poszedl? - zapytal Brown. Kobieta spojrzala na niego zdziwiona. -Skad mam wiedziec? Niosl jakies torby. Poszedl i juz. Na tym koniec. Nie zatrzymywal sie na zadne "dzien dobry" i "do widzenia". Po prostu wyszedl. Chyba wroci. Nie wiem. Nie pytalam sie. Slyszalam go tu, na gorze. Potem zobaczylam go za drzwiami, ale sie nie odwracal. - Zrobila krok do przodu. - A teraz moze dacie ludziom troche pospac, he? -Nie - odpowiedzial natychmiast Tanny Brown. - Chce wejsc do srodka. - Wskazal rewolwerem drzwi Fergusona. -Nie wolno - odparla kobieta. -Chce wejsc - powtorzyl. -Masz nakaz? - spytala chytrze. -Nie potrzebuje zadnego pieprzonego nakazu. - Jego oczy rzucaly niebezpieczne blyski w kierunku kobiety. Zawahala sie, najwyrazniej rozwazajac te slowa. -Nie chce tu zadnych klopotow - odparla po chwili. -Jak nie dasz kluczy, kobieto, i nie otworzysz tych drzwi, to doswiadczysz wiecej klopotow, niz zaznalas przez cale swoje zycie - rzucil Brown. Dozorczyni zawahala sie ponownie, po czym odwrocila sie, kiwajac potakujaco glowa. Jej maz, ktorego nie bylo do tej pory widac, ukazal sie nagle, pobrzekujac kolkiem z kluczami. Mial na sobie stara gore od pizamy, wyblakle i zniszczone spodnie khaki, a na nogach rozwiazane buty. Wchodzil po schodach, szybko przebierajac zylastymi nogami. -Nie powinien pan tego robic - powiedzial piorunujac Browna wzrokiem i zaczal wkladac kolejne klucze do zamka. Za trzecim razem trafil na wlasciwy i drzwi stanely otworem. -Powinienes pan miec nakaz - powtorzyl z naciskiem Washington, podnoszac glos. Tanny Brown przecisnal sie obok, nie zwazajac na jego slowa. Znalazl wylacznik swiatla, po czym szybko sprawdzil mieszkanie, nie wylaczajac lazienki i sypialni, z bronia wyciagnieta przed siebie i gotowa do strzalu. -Pusto - odezwal sie ostatecznie. Slowa odbily sie echem i jakies silne uczucie targnelo nim w srodku. Pusto i zimno jak w grobie. Rozejrzal sie ponownie po pustym mieszkaniu przeczuwajac, co sie zdarzylo, lecz wciaz nie dopuszczajac do siebie przerazajacej mysli. Podszedl do biurka Fergusona. Student, pomyslal. Kartki papieru walaly sie bezladnie po podlodze. Kopnal je nienawistnie i podniosl wzrok. Matthew Cowart wpatrywal sie w pusta przestrzen przed soba. -Zwial - odezwal sie w koncu reporter glosem spokojnym, a zarazem wyrazajacym zdumienie. Westchnal gleboko. Spodziewal sie zastac tu Fergusona. Spodziewal sie, ze morderca bedzie sobie drwil z nich wszystkich, sadzac, ze na zawsze jest poza ich zasiegiem. Teraz juz nie ma czasu, zdal sobie nagle sprawe. Poczul, jak zaplanowany artykul przeslizguje mu sie przez palce. Nie ma czasu. On jest gdzies tam i zrobi, co zechce. W umysle Cowarta pojawialy sie kolejne obrazy. Nie mial pojecia, co zamierza Ferguson. Czy jego corce zagraza niebezpieczenstwo? Czy moze jakiemus innemu dziecku? Nikt nie wydawal sie bezpieczny. Spojrzal na Tanny'ego Browna i stwierdzil, ze detektyw mysli dokladnie o tym samym. Noc zapadla gwaltownie, lecz otaczajaca ich ciemnosc nie przynosila ulgi. Rozdzial dwudziesty piaty STRACONY CZAS Stracili sporo czasu przez biurokracje. Tanny Brown poczul sie schwytany w pulapke pomiedzy procedure a strach. Gdy stwierdzil, ze mieszkanie Fergusona jest puste, musial napisac raport o zaginieciu Wilcoxa dla lokalnej policji, zdajac sobie sprawe, ze kazda mijajaca chwila oddala go od poszukiwanego. Razem z Shaeffer spedzili pozostala czesc nocy w towarzystwie gliniarzy z Newark, z ktorych zaden nie potrafil zrozumiec, dlaczego przybyli z innej czesci Stanow tylko po to, zeby zadac pare pytan czlowiekowi nie podejrzanemu obecnie o zadna zbrodnie. Dwaj gliniarze wysluchali obojetnie jej sprawozdania z obserwacji domu podejrzanego i zdziwili sie, gdy opisala, jak Wilcox zniknal w ciemnosci podazajac za Fergusonem. Ich stosunek do sprawy wyrazal, ze cokolwiek stalo sie Wilcoxowi, zaslugiwal na to. Nie mialo dla nich sensu, ze czlowiek z dala od swego terenu, z dala od znajomego obszaru, kierowany gniewem, sciga faceta w kraju, ktory wyraznie nie jest czescia Stanow Zjednoczonych, lecz jakims wyobcowanym terytorium kierowanym wlasnymi regulami, prawami i kodem zachowania. Ich podejscie wkurzylo Tanny'ego Browna. Odniosl wrazenie, ze rozmawia z rasistami, mimo ze z logicznego punktu widzenia mieli racje. Shaeffer dziwila ich gruboskornosc. Obiecala sobie, ze bez wzgledu na to, jak straszne rzeczy moga jej sie przytrafic jako policjantce, nigdy nie ulegnie temu, co slyszala w ich glosach. Stracili duzo czasu zabierajac ich do miejsca, gdzie widziala Wilcoxa po raz ostatni, i pokazujac im szlak, ktorym podazala w swoim poszukiwaniu. Powrocili do mieszkania Fergusona, ale tam rowniez nie odkryli zadnego znaku jego obecnosci. Mimo to dwaj gliniarze wyraznie nie uwierzyli, ze opuscil miasto.Tuz przed switem powiedzieli Brownowi, ze rozesla rysopis Wilcoxa i wyznacza ekipe poszukiwawcza. Nalegali, zeby Brown skontaktowal sie ze swoim biurem, jak gdyby wierzyli, ze Wilcox pojawi sie w okregu Escambia. Cowart przez cala noc oczekiwal powrotu detektywow. Nie mial pojecia, jak wielkie niebezpieczenstwo moze zagrazac jemu i corce, wiedzial jednak, ze z kazda przemijajaca minuta jego sytuacja pogarsza sie, a jedyna bron, jaka posiadal - nowy artykul - oddala sie coraz bardziej. Zaden artykul nie odniesie skutku, dopoki Cowart nie dowie sie, gdzie jest Ferguson. Ten artykul musi stac sie dla niego pulapka. Facet musi zostac natychmiast otoczony pytaniami, a wtedy bedzie mial klopoty ze znalezieniem przekonujacego wytlumaczenia. Tylko w taki sposob Cowart mogl zyskac na czasie, zeby ochronic siebie. Ferguson na wolnosci stanowil ciagle, niewidzialne niebezpieczenstwo. Cowart wiedzial, ze musi odnalezc Fergusona, zanim cokolwiek ukaze sie w gazecie. Spojrzal na zegarek i widzac, jak dluzsza wskazowka pokonuje tarcze, przypomnial sobie zegar w celi smierci. Teraz zaczyna sie pan troche domyslac... Zrozumial, ze nie moze tego odkladac na pozniej. Nie zwazajac, ze telefon w srodku nocy moze kogos wystraszyc, podniosl sluchawke i wykrecil numer do bylej zony. Po drugim sygnale uslyszal burkliwy glos jej meza. -Tom? Tu Mart Cowart. Przepraszam, ze przeszkadzam, ale mam problem i... -Matt? Jezu! Czy wiesz, ktora jest godzina? Chryste! Rano musze byc w sadzie. Co, do diabla, sie stalo? Nastepnie uslyszal glos swojej bylej zony dolatujacy z ciemnosci. Nie potrafil rozroznic poszczegolnych slow, ale uslyszal odpowiedz jej meza: -To twoj byly. Ma jakas pilna sprawe, tak przypuszczam. Nastapila chwila ciszy, po czym uslyszal w sluchawce dwa glosy. -W porzadku, Matty? Co jest, do diabla? - Glos prawnika dominowal jednak, zirytowany, naglacy. Zanim Cowart zdazyl od powiedziec, mezczyzna dodal: - O Chryste, dziecko sie budzi. Cholera. Matthew Cowart zalowal, ze nie wyjasnil tego szczegolowo. -Mysle, ze Becky zagraza niebezpieczenstwo - powiedzial. Na linii zapanowala cisza, potem dwoje ludzi jeknelo jednoczesnie. -Jakie niebezpieczenstwo? O czym ty mowisz? - zapytala jego byla zona. -Czlowiek, o ktorym pisalem. Ten z celi smierci. On zagraza Becky. Wie, gdzie mieszkacie. Powtornie zapanowala cisza, po czym odezwal sie Tom: -Ale dlaczego? Napisales, ze on nikogo nie zabil... -Moglem sie pomylic. -Ale dlaczego Becky? -Facet nie chce, zebym napisal sprostowanie. -Posluchaj, Matt, co ten czlowiek dokladnie powiedzial? Powiedz dokladnie. W jaki sposob grozil? -Nie wiem. Sluchaj, to nie jest... Nie mam pojecia. To wszystko jest... Zdal sobie sprawe, ze to, co mowi, wydaje sie niemozliwe. -Matt, Chryste. Dzwonisz w srodku cholernej nocy i... Zona przerwala prawnikowi. -Matty, czy mowisz powaznie? Czy to prawda? -Sandy, zaluje, ze nie moge ci powiedziec, co jest prawda, a co nie jest. Wiem jedynie, ze ten czlowiek jest niebezpieczny. Nie wiem, gdzie obecnie sie znajduje i dlatego musialem cos zrobic. I zadzwonilem do was. -Matt - wtracil prawnik - musimy poznac jakies szczegoly. Musze miec jakies pojecie, o co w tym wszystkim, do diabla, chodzi. Matthew Cowart poczul nagla fale szalu przeslizgujaca sie przez jego umysl. -Nie, do cholery. Nie musisz. Nie musisz wiedziec zupelnie nic, z wyjatkiem tego, ze Becky moze zagrazac niebezpieczenstwo. Jeden cholernie niebezpieczny czlowiek, ktory przebywa na wolnosci, wie, gdzie mieszkacie, i chce zadac mi cios przez Becky. Kapujesz? Kapujesz na pewno? To wszystko co musisz wiedziec. A teraz, Sandy, pakuj cholerna torbe i zabierz gdzies Becky. Gdzies, gdzie ten czlowiek jej nie dostanie. W jakies neutralne miejsce. Na przyklad do Michigan, do twojej ciotki. Zrob to zaraz. Pierwszym porannym lotem. Niech zostanie u niej, dopoki tego nie wyprostuje, a zrobie to. Obiecuje ci. Nie moge jednak nic zrobic, dopoki Becky nie bedzie bezpieczna. Teraz szykuj sie. Rozumiesz? Nie warto ryzykowac. Ponownie zapadla chwilowa cisza, po czym jego byla zona odparla: -Dobrze. Jej maz zareagowal natychmiast. -Sandy! Jezu, nawet nie wiemy... -Wkrotce dowiemy sie wiecej - powiedziala. - Matty, czy zadzwonisz do mnie? Czy mozesz zadzwonic do Toma i wytlumaczyc wszystko? Jak tylko bedziesz mogl? -Zadzwonie. -Jezu! - jeknal prawnik. - Matty, mam nadzieje, ze to nie jest jakies szalenstwo... - Zawahal sie. - W sumie to mam nadzieje, ze jest. Mam nadzieje, ze to wszystko jest szalone. I kiedy skontaktujesz sie ze mna, by wytlumaczyc mi te cholerna historie, okaze sie, ze tak jest. Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zadzwonic na policje, a moze wynajac prywatnego detektywa... -Poniewaz cholerna policja nie moze zrobic niczego w przypadku grozby! Nie moga niczego zrobic, dopoki cos sie nie stanie! Becky nie bedzie bezpieczna, nawet jesli wynajmiesz cholerna Gwardie Narodowa. Musisz ja zabrac gdzies, gdzie facet jej nie dopadnie. -To piekielnie ja wystraszy - zmartwila sie jego byla zona. -Wiem - odparl Cowart. Desperacja i bezsilnosc wydawaly sie otaczac go niczym kleby dymu. - Inne mozliwosci sa jednak duzo gorsze. -Ten czlowiek... - zaczal prawnik. -Ten czlowiek jest morderca - powiedzial Cowart przez zacisniete zeby. Prawnik umilkl, po czym westchnal. -Dobrze. Poleca pierwszym lotem. W porzadku? Ja zostane tutaj. Ten facet mi nie grozil, prawda? -Nie. -No coz. Dobrze. Ponownie na linii zapanowala cisza i dopiero po chwili Cowart dodal: -Sandy? -Tak, Matt? -Jak odlozysz sluchawke, niech ci nagle nie przyjdzie do glowy, ze to jest glupie i nie musisz nic robic - rzekl powaznym i stanowczym glosem. - Wyjedzcie natychmiast. Ochraniaj Becky. Nie moge niczego zrobic, dopoki nie bede wiedzial, ze jest bezpieczna. Obiecujesz? -Rozumiem. -Obiecujesz? -Tak. -Dziekuje. - Poczul ulge i napiecie opadlo nieco. - Zadzwonie do ciebie i przedstawie szczegoly, jak tylko bede cos wiedzial. Nowy maz Sandy mruknal wyrazajac zgode. Cowart ostroznie odlozyl sluchawke, jakby byla wykonana z kruchego tworzywa, i rozciagnal sie na lozku. Czul sie lepiej i zarazem okropnie. Kiedy Shaeffer i Brown powrocili do motelowego pokoju, na ich twarzach malowalo sie zniechecenie i skrajne wyczerpanie. -Znalezliscie cos? - zapytal Cowart Shaeffer odpowiedziala za nich oboje: -Tutejsze gliny uwazaja, ze jestesmy stuknieci. A jesli nie stuknieci, to niekompetentni. Mysle jednak, ze po prostu nie chca miec klopotow. Moze gdyby widzieli w tym jakas korzysc dla siebie, zachowywaliby sie inaczej, ale nie widza. Cowart kiwnal glowa. -W jakim polozeniu sie znajdujemy? Brown odpowiedzial spokojnie: -Scigamy czlowieka winnego, podejrzanego o wiele zbrodni, nie majac zadnych dowodow. - Zasmial sie cichutko. - Jezu, posluchajcie mnie. Powinienem byc pisarzem tak jak ty, Cowart. Shaeffer przeciagnela rekami po twarzy, odrzucajac do tylu wlosy opadajace na czolo, naciagajac skore tak, jakby to mialo poprawic jej wzrok. -Ile? - zapytala. - Ta dziewczynka byla pierwsza, ta, o ktorej napisales... Mezczyzni milczeli, strzegac swych obaw. -Ile? - Nie ustepowala. - Co to jest? Myslicie, ze stanie sie cos zlego, jesli podzielicie sie informacja? Co moze byc gorszego od tego, co mamy? -Joanie Shriver - odparl Cowart. - Ona byla pierwsza. Pierwsza, o ktorej wiemy. Nastepnie dwunastoletnia dziewczynka z Perrine, ktora zniknela... -Perrine? - powtorzyla Shaeffer. - Nic dziwnego, ze on... -Co nic dziwnego? - Cowart zapytal stanowczym glosem. -To bylo pierwsze pytanie, jakie mi zadal podczas naszego spotkania. Chcial sie upewnic, ze prowadze sprawe z okregu Monroe. Interesowalo go, gdzie znajduje sie granica miedzy Dade a Monroe, a kiedy sie upewnil, wyraznie mu ulzylo. -Cholera! - wyszeptal Cowart. -Nie mamy o niej zadnych pewnych wiadomosci - wtracil Brown. - To tylko przypuszczenie... Cowart wstal potrzasajac glowa. Podszedl do swego plaszcza i wyjal z niego wydruki komputerowe. Wreczyl je Brownowi, ktory szybko je przeczytal. -Co to jest? - zapytala Shaeffer. -Nic - odparl Brown, a w jego glosie pojawilo sie zdenerwowanie. Poskladal kartki i oddal reporterowi. -A wiec on tam byl? - Tak. -Wciaz jednak nie mamy nic przeciwko niemu. -Chciales powiedziec: nikogo. Choc, sadzac po tym co powiedziala, podejrzewam, ze cialo dziewczynki znajduje sie gdzies w Everglades, blisko granicy okregu. -Zgadza sie. - Cowart odwrocil sie do Shaeffer. - Widzisz, sa dwie. Do tej pory dwie... -Trzy - dodal cicho Brown. - Mala dziewczynka w Eatonville. Zniknela kilka miesiecy temu. Cowart wytrzeszczyl oczy na policjanta. -Ty nie... - zaczal. Brown wzruszyl ramionami. Cowart podniosl swoj notes trzesacymi sie ze zlosci rekami. -Byl w Eatonville jakies szesc miesiecy temu. W Kosciele Prezbiterianskim Chrystusa Zbawiciela. Wyglosil kazanie na temat Jezusa. Czy to wtedy... -Nie, jakis czas pozniej. -Cholera! - powiedzial znowu Cowart. -On tam wrocil. Musial wrocic wtedy, gdy wiedzial, ze nikt go nie bedzie szukal. -Na pewno tak zrobil, ale jak to udowodnisz? -Udowodnie. -Swietnie. Dlaczego mi nie powiedziales? - Glos Cowarta zalamywal sie z wscieklosci. Brown odparl z rowna pasja: -Powiedziec ci? I co bys zrobil? Dalbys to do jakiejs cholernej gazety, zanim ja mialbym szanse sprawdzic kazde zamieszkane przez czarnych miasto na Florydzie? Chcesz, zebym ci powiedzial, a ty oglosisz to calemu swiatu i uratujesz swoja reputacje? -Mam to gdzies! Ilu ludzi umrze, podczas gdy ty bedziesz skladal sprawe do kupy? Jesli w ogole potrafisz poskladac sprawe do kupy! -A co, do diabla, osiagniemy, jak wydrukujesz to w gazecie? -To by zadzialalo. Wykurzylbym go! -Zostalby ostrzezony i stalby sie jeszcze bardziej ostrozny. -Nie. Wszyscy inni zostaliby ostrzezeni... -Tak, a on zmienilby swoj schemat dzialania i nie znalazlaby sie na swiecie sala sadowa, do ktorej moglbym go doprowadzic. Wstali, z oczami utkwionymi w siebie, jakby szykowali sie do wymiany ciosow. Shaeffer uniosla rece powstrzymujac ich. -Poprzestawialo wam sie w mozgownicach? - zapytala glosno. - Postradaliscie zmysly? Dlaczego zatajacie informacje? Cowart spojrzal na nia i potrzasnal glowa. -Powod jest taki, ze nikt nigdy nie mowi wszystkiego, a w szczegolnosci prawdy. -Ilu ludzi stracilo zycie z powodu... - zaczela, po czym przerwala. Stwierdzila, ze ona sama posiada informacje, ktora niechetnie podzielilaby sie z innymi. Cowart zauwazyl jej wahanie. -Co ty ukrywasz, detektywie? Czy wiesz cos, o czym nie chcesz rozmawiac? Zdala sobie sprawe, ze nie ma wyboru. -Rodzice Sullivana - powiedziala. - Ferguson mowil prawde. On tego nie zrobil. -Co? Opowiedziala wszystko, czego dowiedziala sie od Michaela Weissa: o Biblii, o strazniku, o bracie. Cowart wygladal na zaskoczonego, a potem potrzasnal glowa. -Rogers - powiedzial. - Kto by pomyslal? To nie bylo bez sensu. Wydawalo sie, ze Rogers siedzi we wszystkim w Starke. Nie bylo dla niego nic latwiejszego, a jednak... -Jednej rzeczy nie rozumiem - powiedzial Cowart. - Jesli to rzeczywiscie byl Rogers, dlaczego Sullivan caly czas przekonywal mnie, ze Ferguson popelnil morderstwo, podczas gdy w tym samym czasie napisal imie Rogersa w Biblii? Brown wzruszyl ramionami. -Najlepszy sposob, zeby zagwarantowac komus oczyszczenie sie z zarzutow morderstwa. Wielu podejrzanych. Powiem ci jedna rzecz. Wskazal jakis inny dowod. Zaczekal, az jakis obronca z urzedu skorzysta z tego. Mysle jednak, ze zrobil to, poniewaz byl chorym czlowiekiem, Cowart. Chorym i przebieglym. To byl jego sposob na pociagniecie za soba kazdego do tego samego piekla, ktore oczekiwalo jego: ciebie, Fergusona, Rogersa... i trojke gliniarzy, ktorych nawet nie znal. Przez chwile w pokoju panowala cisza. -Wiec moze Rogers to zrobil, a moze nie zrobil. Wlasnie teraz stary Sully jest chyba tam na dole i zasmiewa sie do rozpuku. - Potrzasnal ponownie glowa. - Co to oznacza? -To oznacza - Shaeffer podniosla glos - ze mozemy zapomniec o Sullivanie. Zapomniec o jego umyslowych rozgrywkach. Martwmy sie o Fergusona i jego ofiary. Myslisz, ze trzy? -Odbyl dziewiec podrozy na poludnie, w tym siedem, o ktorych wiemy. -Siedem? Cowart podniosl rece w gescie poddania. -Nie wiemy, kiedy wyruszal na badanie terenu, a kiedy jechal, zeby popelnic zbrodnie. Wiemy jedynie... Chryste, podejrzewamy, ze trzy male dziewczynki. Jedna biala. Dwie czarne. I Bruce Wilcox. -Cztery ofiary - szepnela cicho. -Cztery - powiedzial ciezko Tanny Brown. Wstal, jak gdyby probowal pokazac, ze nie nalezy sie poddawac zmeczeniu, i zaczal przechadzac sie po malym pokoju, niczym wiezien przemierzajacy cele. -Czy nie widzicie, co on robi? - powiedzial gwaltownie. - Co? Jego glos niemal zatrzasl malym pokojem. -Co my robimy? Zostaje popelniona zbrodnia, a my od razu zakladamy, ze bedzie ja mozna dokladnie dopasowac do okreslonego szablonu. Stwierdzamy, ze to jedna z setek typowych zbrodni. Tego nas ucza, tego wlasnie oczekujemy. Szukamy typowych podejrzanych. Podejrzanych, ktorzy w dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach okazuja sie tymi wlasciwymi. Analizujemy zbrodnie majac nadzieje, ze jakis kawalek wlosa, probka krwi lub wlokno materialu wskaza na jednego z ludzi, ktorych nazwiska figuruja na naszej liscie. Robimy to, poniewaz inne rozwiazanie jest zbyt przerazajace: takie, ze jakis nieznany sprawca wkracza na scene. Ktos kogo nie znacie. Kogo nikt nie zna i kto moze znajdowac sie o setki lub tysiace kilometrow od miejsca zbrodni. I zrobil to z tej samej, tak wypaczonej przyczyny, ze nie potraficie nawet o niej pomyslec, nie mowiac juz o zrozumieniu. Macie jedna szanse na milion na poradzenie sobie z ta sprawa, a moze nawet nie. Z tego powodu najpierw udalismy sie do Fergusona, kiedy mala Joanie zostala zamordowana. Mielismy zbrodnie, a jego nazwisko figurowalo na tej krotkiej liscie... Brown spojrzal najpierw na Shaeffer, a nastepnie na Cowarta. -Teraz jednak to rozszyfrowal. Detektyw pochylil sie do przodu, uderzajac piescia w otwarta dlon, zeby zaakcentowac swoje slowa. -Wie juz, ze odleglosc daje mu poczucie bezpieczenstwa, ze kiedy przybywa do jakiegos malego miasteczka, zeby kogos zabic, nikt go nie rozpozna. Nikt nie poswieci mu krztyny uwagi i nikt nie przeszkodzi mu, gdy bedzie porywal swoje ofiary. A kogo on porywa? Dowiedzial sie, jak to dziala, kiedy zgarnal mala biala dziewczynke. Wiec teraz jezdzi do miejsc, gdzie policja nie jest tak wyczulona, a prasa tak swiadoma i chwyta w szpony mala czarna dziewczynke, poniewaz to nie zwroci niczyjej uwagi, a przynajmniej mniej niz w przypadku Joanie Shriver. Jedzie wiec i morduje, nastepnie wraca tutaj i podaza do szkoly, a tam nikt go nie szuka. Nikt. - Brown umilkl na chwile, po czym dodal: - Nikt, z wyjatkiem naszej trojki. -A Wilcox? - zapytal Cowart. Brown westchnal gleboko. -On nie zyje - odparl glucho. -Nie jestesmy pewni - odezwala sie Shaeffer. Nie dopuszczala do siebie tej mysli. Wiedziala, ze Brown ma racje, ale prawda byla zbyt bolesna. -Nie zyje - kontynuowal Brown nieco podniesionym glosem. - Gdzies niedaleko. I dlatego Ferguson zbiegl. To jest jego pierwsza zasada. Zabic w bezpieczny sposob. Zabic anonimowo. Wykorzystywac odleglosc. To taka cholernie latwa zasada. Spojrzal na mloda policjantke. -Nie zyl, jak tylko stracilas go z oczu. -Nie powinnas byla go zostawiac - powiedzial Cowart. Odwrocila sie w jego strone z groznym blyskiem w oczach. -Nie zostawilam go! To on mnie zostawil. Probowalam go zatrzymac. Do cholery, nie musze tego sluchac! Nie musze nawet byc tutaj! -A wlasnie ze musisz - powiedzial Cowart. - Nie kapujesz, detektywie? Tam na zewnatrz krazy naprawde zly facet; z powodu wypadkow, zlego osadu, bledow, braku szczescia, czegokolwiek. A kiedy pozbierasz to do kupy, on pozwoli mu odejsc... - wskazal ostro Tanny'ego Browna -... i ja pozwole mu odejsc... - postukal palcem wskazujacym w klatke piersiowa, potem skierowal reke w kierunku dziewczyny, mierzac niczym z pistoletu. - ... Ty rowniez pozwolilas mu odejsc. Tak po prostu. Wziela gleboki oddech. -W rezultacie tylko jeden z nas go dogonil. Wilcox. A teraz... -On nie zyje - powiedzial ponownie Brown. Stal na srodku pokoju zaciskajac piesci, wreszcie rozluznil powoli dlonie. - A my jestesmy jedynymi ludzmi, ktorzy naprawde go poszukuja. - On rowniez wskazal na nia palcem. - Teraz ty jestes winna. Poczula nagly zawrot glowy, jakby podloga w motelowym pokoju zakolysala sie pod jej stopami niczym rybacka lodz ojczyma. Wiedziala jednak, ze i Cowart, i Brown powiedzieli prawde. Ona stworzyla problem i teraz do nich nalezalo znalezienie rozwiazania. Wilcox i male dziewczynki, powiedziala do siebie. Ci dwaj nie maja pojecia, pomyslala. Nie wiedza, jakie to uczucie byc przypartym do muru i zaatakowanym, zdawac sobie sprawe, ze mozesz umrzec i ze nie mozesz nic na to poradzic. W przerazeniu, ktore odbieralo jej oddech, a rownoczesnie podsycalo determinacje, wyobrazila sobie ostatnie chwile, jakich doswiadczyly male dziewczynki. -Najpierw trzeba go znalezc - powiedziala. - Kto ma jakis pomysl? -Floryda - powiedzial powoli Cowart. - Mysle, ze on wrocil na Floryde. Doskonale zna te tereny i tam na pewno poczuje sie bezpieczny. Wydaje mi sie, ze facet ma dwa zmartwienia. Obawia sie mnie i obawia sie detektywa Browna. Mysle, ze nie przypuszcza, abys ty byla z tym zwiazana. Czy widzial cie z Wilcoxem? -Nie sadze. -No coz, to dobrze. Cowart obrocil sie w strone Browna przypominajac sobie slowa Blaira Sullivana: "Zeby byc dobrym zabojca, trzeba byc wolnym czlowiekiem, Cowart". On to wie, zdal sobie sprawe reporter. -Ale ty i ja to roznica. On musi byc pewny, ze uwolnil sie od nas. Wtedy zacznie robic to, co robil bez ciaglego ogladania sie w tyl. -Jak on to robi? Reporter odetchnal gleboko. -Kiedy sie z nim widzialem, grozil mojej corce. Zna jej dokladny adres w Tampa. Tanny Brown zaczal cos mowic, ale przerwal prawie natychmiast. -To dlatego... -Powiedz mi o tej grozbie - zazadal detektyw. -Po prostu powiedzial, ze wie, gdzie ona mieszka. Nie powiedzial, co zamierza zrobic. Jedynie ze wie, kim ona jest i ze to powstrzyma mnie od napisania czegos o nim. W szczegolnosci chodzilo mu o nie udowodnione zarzuty laczace go z innymi zbrodniami. -A powstrzyma? -No coz, co ty bys zrobil? - odparl reporter gniewnym glosem. -Myslisz, ze teraz pojechal wlasnie tam? Do Tampa? Do... -Wyrwac mi serce. To sa jego slowa. -Czy tak myslisz? Cowart potrzasnal glowa. -Nie. Mysle, ze on wierzy, ze ma mnie w garsci. Ze nie musi niczego robic, zebym siedzial cicho. Tanny Brown spojrzal na niego ciezko. -Tez mam corki - powiedzial. - Czy im rowniez grozil? Cowart poczul lekkie mdlosci. -Nie. O nich nie wspomnial. -Rowniez wie, gdzie mieszkaja, Cowart. Kazdy w Pachouli wie, gdzie mieszkam. -Nigdy o tym nie wspominal. -Czy kiedy zajmowal sie straszeniem ciebie, wiedzial, ze czekam pod domem? Czy wiedzial, ze jestem tak blisko? -Nie wiem. -Dlaczego o nich nie wspomnial, Cowart? Czy ta sama grozba nie podzialalaby rowniez na mnie? Cowart potrzasnal glowa. -Nie. On wie, ze ciebie by to nie powstrzymalo. Brown skinal glowa. -Przynajmniej w tym masz racje. No coz, Panie Reporterze, w jaki sposob zamierza zajac sie mna? Jesli jestem jego nieustajacym palacym problemem, w jaki sposob zamierza pozbyc sie mnie? Cowart ciezko myslal. Tylko jedna mozliwosc przychodzila mu do glowy i wypowiedzial ja szybko na glos. -On prawdopodobnie chce zrobic tobie to samo, co zrobil Wilcoxowi. Zaciagnac cie w pulapke i... - Przerwal na moment. - Moze sie myle. Moze stwierdzil, ze powinien uciec. Boston, Chicago, Los Angeles, jakiekolwiek miasto z duzym centrum. Moglby zniknac i, jesli jest cierpliwy, po jakims czasie zaczac ponownie robic to, na co ma ochote. -Myslisz, ze jest cierpliwy? - zapytala Shaeffer. Cowart potrzasnal glowa. -Nie. Nie wiem nawet, czy on mysli, ze potrzebna mu jest cierpliwosc. Wygrywa na kazdym kroku. Jest arogancki i sadzi, ze nie potrafimy go zlapac, a nawet jesli zlapiemy, to co mozemy mu zrobic? Pobil nas przedtem. Prawdopodobnie przypuszcza, ze moze to zrobic ponownie. -Co oznacza, ze istnieje tylko jedno miejsce, do ktorego moze sie udac - powiedzial gwaltownie Tanny Brown. - Tylko jedno miejsce. Powroci tam, gdzie zaczal. -Pachoula - powiedzial Cowart. -Pachoula - zgodzil sie detektyw. - Jego dom. Moj dom. Miejsce, ktore kojarzy mu sie z bezpieczenstwem i chociaz jest tam ogolnie znienawidzony, to i tak czuje sie tam dobrze i bezpiecznie. Dobre miejsce na zaczynanie i konczenie czegos. I mysle, ze wlasnie tam jedzie. Cowart przytaknal. -Wiec zadzwon. Kaz obserwowac dom jego babki. Kaz go zgarnac. Brown zawahal sie, nastepnie podszedl do telefonu. Wykrecil szybko numer, chwile czekal na polaczenie i odezwal sie do sluchawki: -Centrala? Mowi porucznik Brown. Polaczcie mnie z oficerem dyzurnym. Przerwal wyczekujaco, po czym odezwal sie znowu: -Randy? Tu Tanny Brown. Posluchaj, cos sie kroi. Cos waznego. Nie chce wchodzic w szczegoly, ale zrob cos dla mnie. Wyznacz pare wozow patrolowych, zeby caly dzien staly przed szkola, i jeszcze jeden woz przed moim domem. I powiedz temu, kogo tam wyslesz, by powiedzial mojemu staremu, ze wroce najszybciej, jak bede mogl i wyjasnie wszystko, dobrze? Detektyw umilkl, sluchajac odpowiedzi kolegi. -Nie. Nie. Po prostu zrob, o co prosze, dobrze? Doceniam to. Nie, nie martw sie o mojego starego. Poradzi sobie sam. Martwie sie o corki... Przerwal sluchajac, po czym dodal: -Nie, nic konkretnego. Jak wroce, zajme sie cala papierkowa robota. Dzisiaj, jesli to bedzie mozliwe. Jutro na pewno. Na co maja zwracac uwage? Na kazdego, kto wyda sie podejrzany. Kapujesz? Na kazdego. - Powiedziawszy to, detektyw odlozyl sluchawke. -Nie powiedziales im o Fergusonie - zauwazyl Cowart ze zdziwieniem. - Nic im nie powiedziales. -Powiedzialem im wystarczajaco duzo. On az tak bardzo nami nie kieruje. -A co bedzie, jesli...? -Zadne jesli, Cowart. Wozy patrolowe utrzymaja go z daleka, az do naszego przybycia. A wtedy on bedzie moj. - Porucznik spojrzal na nich znaczaco. - Tylko moj. Ja to skoncze. Rozumiecie? Milczeli przez chwile, nastepnie Cowart podszedl do biurka i wyjal z szuflady rozklad lotow. -W poludnie jest lot do Atlanty. Nic nie leci do Mobile, az do poznego popoludnia. Mozemy jednak poleciec do Birmingham i stamtad pojechac samochodem. Powinnismy dotrzec do Pachouli przed zmierzchem. Tanny Brown skinal glowa. Spojrzal na Shaeffer, ktora wybelkotala potwierdzenie. -Przed zmierzchem - powtorzyl cicho policjant. Rozdzial dwudziesty szosty NOC Przekroczyli granice Alabamy i wjechali do okregu Escambia, jadac z duza predkoscia, podczas gdy wieczor nad zatoka szybko zmienial sie w noc. Poludniowe niebo stracilo swoj niebieski kolor i teraz zdawalo sie, ze nad ich glowami zawisla brudna, szarobrazowa plachta bedaca zapowiedzia zlej pogody. Niespokojny, goracy wiatr chlostal wszystko, co tylko napotkal na swej drodze, wciskajac sie w szpary miedzy oknami samochodu, wyganiajac z wnetrza chlod i wilgoc, jaka do tej pory niepodzielnie panowala w powietrzu. Przejezdzali obok pokrytych pylem farm i lasow, przewaznie sosnowych. Strzeliste drzewa przywodzily Cowartowi na mysl widzow wstajacych z miejsc na stadionie w momentach szczegolnego napiecia. Predkosc, z jaka pedzil samochod, zdradzala ogarniajace ich watpliwosci. Wszyscy czuli potrzebe szalenczej jazdy i niepewnosc rzucajaca ponury cien na ich szlak. Krajobraz umykal za szybami i wydawalo sie, ze na waskiej drodze jest zbyt malo przestrzeni, by normalnie oddychac. Cowart wcisnal sie gleboko w fotel, gdy zblizyli sie blyskawicznie do wolno jadacego, podskakujacego na wybojach autobusu szkolnego, ktory zajmowal bez mala cala szerokosc drogi. Tanny Brown wdepnal mocno hamulec, by zapobiec kolizji. Cowart spojrzal do gory i dostrzegl recznie wypisane slowa z tylu autobusu, nad wyjsciem awaryjnym. Jasnoczerwony napis glosil: MASZ JESZCZE CZAS, BY POWITAC SWEGO ZBAWCE. Nieco nizej dojrzal mniejszy, lecz rownie krzykliwy frazes: POJDZ ZA MNA DO JEZUSA!Cowart uchylil okienko i natychmiast do wnetrza samochodu wdarly sie odglosy choru koscielnego przebijajace sie ponad goraczke dnia i rzezenie silnika autobusu. Wytezyl sluch, lecz nie potrafil rozroznic slow hymnu, jaki akurat spiewali, choc jakies ulotne fragmenty melodii docieraly do jego uszu. Tanny Brown szarpnal zdecydowanie kierownica wynajetego wozu, naciskajac jednoczesnie pedal gazu. Szybko wyprzedzili autobus. Cowart patrzyl w gore na czarnych pasazerow kolyszacych sie i klaszczacych w rytm muzyki i ruchow autobusu podskakujacego na wyboistej drodze. Odglosy spiewu i muzyki utonely w szybkosci, z jaka mineli autobus, i w blyskawicznie zwiekszajacej sie odleglosci. Jechali szybko wsrod zapadajacego mroku. Slabnace swiatlo dnia zaczelo sie rozmywac i znieksztalcac kontury domow, stodol i stajni. Kreta droga stawala sie mniej wyrazna, prawie rozmazana. -W tym okregu Jezus pracuje w nadgodzinach - powiedzial Brown. - Zbiera duszyczki. Prowadzil samochod w milczeniu. Nie byl w stanie otrzasnac sie ze wspomnien, ktore lomotaly w jego umysle. Czas wojny, okropny, a zarazem taki normalny. Byl na froncie przez siedem miesiecy i jego pluton mial przebyc otwarta przestrzen. Dzien chylil sie ku koncowi, a oni znajdowali sie juz blisko obozu. Brudni, zmeczeni marszem i goracem. Prawdopodobnie mysleli juz o jedzeniu, wypoczynku i kolejnej, pelnej niewygod, dusznej nocy, a nie o zachowaniu czujnosci, co sprawialo, ze stanowili idealny cel. Patrzac z perspektywy czasu, nikogo nie powinno zdziwic, ze nagle powietrze przeszyl pojedynczy strzal z broni snajpera i jeden z ludzi idacych w strazy przedniej zwalil sie bezwladnie na ziemie. Stalo sie to tak szybko, ze Brown pomyslal, ze to jakis rozgniewany bog siegnal w dol i zmiotl niczego nie podejrzewajacego czlowieka. Pamietal krzyk rannego: "Pomozcie mi! Prosze!" Tanny Brown nie poruszyl sie. Zdawal sobie sprawe, ze snajper tylko czeka na kogos, kto rzuci sie na ratunek rannemu. Wiedzial, co go czeka, gdyby odwazyl sie tam podejsc. Pozostal wiec na miejscu pieszczac ziemie i szepczac pod nosem: "Ja tez chce zyc". Pozostal tak az do chwili, gdy dowodca plutonu dal rozkaz ostrzalu artyleryjskiego na linie drzew, gdzie przypuszczalnie ukrywal sie snajper. Potem, gdy las prawie przestal istniec roztrzaskany masa pociskow, podbiegl do rannego. Byl to bialy chlopak z Kalifornii, ktory przebywal w plutonie od tygodnia. Brown stanal nad nim, wpatrujac sie w rozszarpana i beznadziejnie wygladajaca klatke piersiowa, probujac przypomniec sobie imie nieszczesnika. Ranny zmarl wkrotce. To byl jego ostatni ranny. Tydzien pozniej Brown powrocil do kraju. Wstapil ponownie na Uniwersytet Stanu Floryda, odbyl praktyke w wydziale kryminalnym, az wreszcie otrzymal posade w policji. Nie byl pierwszym czarnym, ktory znalazl sie w Biurze Szeryfa Okregu Escambia, lecz wiedziano, ze bedzie pierwszym, ktory do czegos dojdzie. Zbyt wiele plusow stalo po jego stronie: miejscowy chlopak, gwiazda futbolu, bohater wojenny, dyplom okregowego college'u. Stare postawy erodowaly jak skala na wietrze, zamieniana w piasek przez ciagly napor przybrzeznych fal. Poczul nieprzyjemne uklucie winy. W swojej pamieci czesto slyszal krzyki rannych, ale rannych, ktorych uratowal. Pomyslal, ze z latwoscia przywolywal w pamieci poszczegolne glosy. Przypominaly mu, ze robil cos dobrego posrod tego calego zla dookola. Pierwszy raz pomyslal o krzyku tego ostatniego czlowieka. Czy Bruce Wilcox wolal o pomoc? - zastanowil sie. Jego rowniez opuscilem. Zdal sobie sprawe, ze bedzie musial powiadomic rodzine Wilcoxa, ktory na szczescie nie mial zony ani stalej dziewczyny. Przypomnial sobie o jego siostrze, ktora wyszla za oficera marynarki wojennej w San Diego. Matka Wilcoxa nie zyla, a jego ojciec mieszkal sam w domu spokojnej starosci. W okregu Escambia znajdowalo sie sporo takich domow i byl to przemysl, ktory naprawde sie rozwijal. Przypomnial sobie kilka spotkan z ojcem Bruce'a; sztywny, szorstki stary czlowiek. I tak juz nie cierpi tego swiata. Smierc syna dodatkowo przyczyni sie do tych gorzkich odczuc. Nagla wscieklosc porazila Browna. Co ja mu powiem? Ze go zgubilem? Ze pozostawilem go na posterunku z niedoswiadczonym detektywem z okregu Monroe, a on zniknal? Przypuszczalnie nie zyje? Uznany za martwego? Zaginiony podczas akcji? Pozarty w dzungli? Po chwili jednak zdal sobie sprawe, ze tak wlasnie bylo. Wlaczyl swiatla, w ktorych natychmiast zamigotaly czerwone oczy oposa, najwidoczniej chetnego stawic czolo kolom samochodu. Tanny Brown trzymal mocno kierownice obserwujac zwierze, ktore w ostatnim momencie dalo nurka do pobliskiego rowu, do enklawy bezpieczenstwa. W tej samej chwili porucznik zapragnal podobnie zaszyc sie w jakims bezpiecznym schronieniu. Nie ma szans, powiedzial sobie w duchu. Jakis czas potem skierowal woz na parking przed zajazdem Admiral Benbow na przedmiesciach Pachouli. Tutaj wysadzil Shaeffer i Cowarta. Stali na chodniku, a ich twarze oswietlal lsniacy bialy znak, na tyle jasny, ze zwracal uwage kierowcow przejezdzajacych autostrada miedzyokregowa. -Wroce - rzucil krotko. -Co masz zamiar zrobic? -Zorganizowac wsparcie. Chyba nie sadzicie, ze powinnismy jechac po niego sami, co? Cowart pomyslal o tym, co Brown powiedzial, gdy byli jeszcze w Newark. Nie przyszlo mu do glowy, ze moga potrzebowac wsparcia. -O ktorej godzinie? - zapytala Shaeffer. -Wczesnie. Przyjade po was przed switem. Powiedzmy kwadrans po piatej... -A potem? -Pojedziemy do jego babki. Mysle, ze wlasnie tam bedzie. Moze zaskoczymy go w czasie snu. Moze nam sie poszczesci. -A jesli nie? Przypuscmy, ze go tam nie ma. Co wtedy? -Wtedy zaczniemy szukac intensywniej. Mysle jednak, ze wlasnie tam go znajdziemy. Skinela glowa. Wydawalo jej sie to proste, a zarazem niemozliwe. -Gdzie teraz jedziesz? - zapytal jeszcze raz Cowart. -Juz mowilem. Zalatwic wsparcie. Moze napisac pare raportow. Na pewno chce sprawdzic, co z moja rodzina. Zobaczymy sie tutaj przed wschodem slonca. Uruchomil silnik i ruszyl szybko, pozostawiajac za soba reportera i mloda detektyw, ktorzy wygladali teraz jak para turystow zagubionych w obcym kraju. Spojrzal w lusterko wsteczne i dostrzegl jeszcze, jak skierowali sie do motelu. Wydawali sie tacy mali i pelni sprzecznych odczuc. Skrecil i wtedy calkowicie znikneli mu z pola widzenia. Poczul, jakby cos zaczelo sie w nim rozplatywac, jakby cos powiazanego scisle zaczelo sie rozluzniac. Czul rowniez eksplozje goryczy, czul jej smak na jezyku. Skrzydla nocy otulily go szczelnie i po raz pierwszy od wielu dni poczul wewnetrzny spokoj. Pozwolil, by policjantka i reporter odplyneli daleko z jego mysli, lecz nie az tak daleko, by stlumic plomienie gniewu. Prowadzil samochod szybko i zdecydowanie, pedzac przed siebie, lecz nie zmierzajac w jakims konkretnym kierunku. W tej chwili absolutnie nie mial najmniejszej ochoty na pisanie raportow czy zalatwianie wsparcia. Ksiegowosc smierci moze poczekac, powiedzial sobie w duchu. Shaeffer i Cowart zameldowali sie w motelu i poszli do restauracji. Zadne z nich nie czulo sie specjalne glodne, lecz byla to odpowiednia godzina, wiec posilek wydawal sie im rzecza calkiem naturalna. Zlozyli zamowieniu u kelnerki, ktora sprawiala wrazenie, jakby bylo jej niewygodnie w niebiesko-bialym wykrochmalonym, o caly rozmiar za malym kostiumie, uciskajacym jej obfite ksztalty, a szczegolnie klatke piersiowa. Gdy czekali, Cowart przyjrzal sie uwazniej Shaeffer i zdal sobie nagle sprawe, ze prawie nic o niej nie wie i ze juz sporo czasu siedzi naprzeciwko mlodej kobiety. Byla naprawde atrakcyjna dziewczyna, pomimo swojej silnie emanujacej osobowosci przypominajacej ostrze brzytwy. Pomyslal, ze gdyby to wszystko wydarzylo sie w Hollywood, odnalezliby laczace ich uczucie i rzucili sie sobie w objecia. Chcial sie usmiechnac, lecz zamiast tego pomyslal: Bede zadowolony, jesli po prostu ze mna porozmawia. Nie byl jednak nawet pewien, czy dziewczyna jest do tego zdolna. -Zupelnie inaczej niz w Keys, co? - odezwal sie. - Tak. -Tam sie wychowywalas? -Tak. Mniej wiecej. Urodzilam sie w Chicago, ale znalazlam sie w Keys, gdy bylam bardzo mloda. -Co cie sklonilo do pracy w policji? -Czy to wywiad? Chcesz to wlaczyc do artykulu? Cowart zaprzeczyl ruchem reki, lecz zdal sobie sprawe, ze prawdopodobnie miala racje. Prawdopodobnie zalaczylby kazdy, nawet najmniejszy szczegol tego, co sie wydarzylo. -Nie. Probuje najzwyczajniej pogadac. Nie musisz odpowiadac. Rownie dobrze mozemy pomilczec i nie bede mial nic przeciwko temu. -Moj ojciec byl policjantem. Detektywem w Chicago. Zastrzelili go. Po jego smierci przeprowadzilismy sie do Keys. Jak uciekinierzy. Pomyslalam, ze praca w policji moze mi sie spodobac, wiec zapisalam sie do szkoly. Przeszlo w genach, jak przypuszczalnie mozesz myslec. No i juz wszystko wiesz. -Od jak dawna... -Dwa lata w wozach patrolowych, szesc miesiecy wlamania i napady rabunkowe. Trzy miesiace w ciezkich zbrodniach. To cala historia. -Czy zabojstwa w Tarpon Drive byly twoja pierwsza wazna sprawa? Zaprzeczyla ruchem glowy. -Nie. Wszystkie przestepstwa sa wazne. - Nie byla pewna, czy przelknal to zawodowe klamstwo, czy w ogole je zauwazyl, poniewaz spuscil glowe przygladajac sie uwaznie salatce; troche chrupkiej salaty z cwiartka pomidora i z przyczepionym z boku dresingiem. Nadzial pomidora na widelec, uniosl go do ust mowiac: -Numer szesc New Jersey. -Co? -Pomidory z Jersey. Prawde mowiac, jeszcze zbyt wczesna pora na nie, lecz ten sprawia wrazenie, jakby byl o rok za stary, przynajmniej o rok. Wiesz, co z nimi robia? Zrywaja je zielone, na dlugo zanim dojrzeja. Dzieki temu sa naprawde twarde, twarde jak kamienie. Podczas krojenia nie rozlatuja sie. Ani pestki, ani soczysty miazsz pomidora nie odczepiaja sie. Tego wlasnie chca restauracje. Oczywiscie nikt nie zje zielonego pomidora, wiec wstrzykuje im sie czerwony barwnik, zeby wygladaly jak dojrzale. Sprzedaja je w miliardach sztuk do miejsc z szybka zywnoscia. Popatrzyla na niego uwazniej. Marudzi, pomyslala. No coz, trudno go winic. Cale jego zycie jest w strzepach. Moze to nas laczy. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. Malomowna kelnerka przyniosla obiad i ustawila talerze na stole przed nimi. Andrea Shaeffer nie mogla juz dluzej wytrzymac. -Powiedz mi, co wedlug ciebie, u diabla, sie stanie? Jej glos brzmial nisko, niczym konspiracyjny szept, lecz byl przesycony ostrym, nie znoszacym sprzeciwu naleganiem. Cowart odchylil sie nieco do tylu i wpatrywal sie w nia przez chwile, zanim odpowiedzial: -Mysle, ze znajdziemy Roberta Earla Fergusona u jego babki. -I? -I mysle, ze porucznik Brown aresztuje go ponownie za zabojstwo Joanie Shriver - nawet jesli okaze sie to nie uzasadnione, lub za stawianie oporu policji. Moze za skladanie falszywych zeznan pod przysiega lub jako swiadka znikniecia Wilcoxa, lub za cokolwiek. A potem ty i on zbierzecie wszystko co wiemy do kupy i zaczniecie go przesluchiwac, a ja napisze artykul i bede czekac na wybuch. Cowart przerwal, wpatrujac sie w dziewczyne. -Przynajmniej bedzie pod reka, a nie gdzies poza zasiegiem robiac to, na co bedzie mial ochote. Podsumowujac, zostanie zatrzymany. -I bedzie to takie proste? Cowart potrzasnal przeczaco glowa. -Nie - odparl. - To wszystko laczy sie z niebezpieczenstwem i ryzykiem. -Wiem o tym - powiedziala spokojnie. - Chcialam sie tylko upewnic, ze ty rowniez o tym wiesz. Cisza wypelzla na wierzch, umiejscawiajac sie w ich myslach przez kilka niezrecznych chwil, po czym Cowart odezwal sie ponownie: -To stalo sie tak szybko, no nie? -Co masz na mysli? -Wydaje sie, ze od chwili gdy Blair Sullivan poszedl na krzeslo, uplynelo juz sporo czasu, a przeciez to dopiero kilka dni. -Wolalbys, zeby wiecej? - spytala. -Nie. Chcialbym tylko, zeby to wszystko juz sie skonczylo. Andrea Shaeffer zaczela cos mowic, lecz nagle zmienila zdanie i spytala: -A co bedzie, jesli to sie jeszcze nie skonczy? Cowart wahal sie przez chwile. -Zawsze bede mial szanse powrocic do tego, co robilem, zanim sie to zaczelo. Chociaz szanse. Zatrzymal dla siebie swoje prawdziwe mysli. Powinien powiedziec: Bede mial szanse byc bezpieczny. Rozesmial sie z sarkazmem. -Prawdopodobnie dostane porzadnie w dupe. Tak jak Tanny Brown. A moze ty rowniez, ale... - Wzruszyl ramionami, jakby chcial powiedziec, ze to nie ma juz znaczenia. Co bylo oczywiscie klamstwem. Shaeffer gladko przelknela jego slowa. Pomyslala, ze ludzie chcacy, by ich sprawy powrocily do poprzedniego stanu, byli prawie zawsze beznadziejnie naiwni. I zawsze niezadowoleni z rezultatow. -Czy ufasz Brownowi? - spytala nagle. Cowart zawahal sie. -Uwazam, ze jest niebezpieczny, jesli o to chodzi. Mysle, ze oscyluje na krawedzi przepasci. Mysle rowniez, ze robi to, co mowi. Chcial jeszcze dodac: Mysle, ze jest przepelniony prawdziwa wsciekloscia i nienawiscia, bardzo szczegolna. Ale powiedzial tylko: -Nie wie jednak, gdzie sie obecnie znajduje lamiac zasady. Doszedl tam, dobrze grajac swoja gre. Szedl wzdluz okreslonej linii, zachowujac sie dokladnie tak, jak od niego oczekiwano. Pogwalcil te regule po raz pierwszy, gdy pozwolil, by Wilcox wydusil sila zeznanie od Fergusona. Nastepnym razem juz nie popelni podobnego bledu. -Ja rowniez mysle, ze znajduje sie blisko krawedzi - zgodzila sie Shaeffer - lecz wydaje sie, jakby mocno stal na nogach. Sama nie wiedziala, czy wierzyc swoim slowom. Wiedziala natomiast, ze to samo mozna bylo powiedziec o Cowarcie czy nawet o niej samej. -Co nie robi zadnej roznicy - stwierdzil nagle Cowart. -Dlaczego? -Poniewaz wszyscy bedziemy swiadkami wydarzen do samego konca. Podeszla kelnerka i zabierajac talerze zapytala, czy maja ochote na deser. Podziekowali zarowno za deser, jak i za kawe. Kelnerka pozostala niewzruszona, jakby juz wczesniej przewidziala ich odpowiedz. Zdazyla podliczyc rachunek i polozyla go bezceremonialnie na stole. Shaeffer nalegala, zeby zaplacic za swoja czesc. Udali sie do swoich pokoi, nie rozmawiajac juz wiecej. Nie powiedzieli sobie nawet "dobranoc". Andrea Shaeffer zamknela za soba drzwi i podeszla prosto do toaletki. W glowie klebily jej sie obrazy z ostatnich kilku dni, urywki rozmow, powodujac zamet i niepokoj. Zebrala sie w sobie i zaczela dzialac powoli, lecz zdecydowanie. Polozyla saszetke na toaletce i wyjela z niej polautomatyczny pistolet kaliber.38. Sprawdzila, czy w magazynku znajduja sie wszystkie pociski. Potem zabezpieczyla bron i sprawdzila, czy wszystkie ruchome czesci dzialaja bez zarzutu. Zaladowala pistolet, polozyla go przed soba. Poszukala w saszetce drugiego magazynku, sprawdzila i polozyla obok pistoletu. Przez chwile wpatrywala sie w bron. Pomyslala o godzinach spedzonych na cwiczeniach w strzelaniu i poslugiwaniu sie dziewiatka. Wydzial Szeryfa Okregu Monroe zorganizowal symulowana akcje, ktora odbyla sie w opustoszalej osadzie, tuz za Marathon. Zadanie bylo proste; przechodzila przez kolejne opuszczone budynki, a raczej zniszczone skorupy domow, wyblakle do bialosci od intensywnych promieni slonecznych. Oficer dyzurny elektronicznie manipulowal seria celow. Okazala sie naprawde dobra, zdobywala nieustannie dziewiecdziesiatki. Najbardziej bawila ja jednak sama akcja; musiala dostrzec cel, odroznic wroga od przyjaciela i strzelac badz odpowiednio wstrzymac ogien. Byla doskonale skoncentrowana, nie zwracala uwagi na nic z wyjatkiem slonca, ciezaru broni spoczywajacej w reku i ukazujacych sie co chwila celow. Czula sie wspaniale, sama, z tym jednym zadaniem: pokonac szlak. Ponownie spojrzala na bron. Nigdy w zyciu nie wystrzelilam do niczego innego oprocz pozorowanych celow, pomyslala. Przypomniala sobie mgle i chlod na ulicach Newark. Nie spodziewala sie wlasnie takich doznan. Nie czula, ze znajdowala sie w centrum akcji. Ludzie na chodniku, przerazajace spojrzenia i ruchy, beznadziejna pogon ulicami miasta. Po raz pierwszy to wszystko dzialo sie naprawde. Zacisnela mocno zeby. Obiecala sobie, ze nie obleje takiego testu po raz drugi. Polozyla pistolet na lozku i siegnela po telefon. Za trzecim razem udalo jej sie uzyskac polaczenie z Michaelem Weissem. -Andy, hej! - powiedzial szybko. - Jezu, jak sie ciesze, ze cie slysze. Co sie dzialo u ciebie przez ten czas? Co z tym twoim zlym chlopcem? Ostatnie pytanie prawie ja rozsmieszylo. -Mialam racje - odparla. - Ten chlopiec jest winny. Musze pomoc temu glinie z Escambia zaaresztowac go i zaraz przyjezdzam. Czula, jak Weiss analizuje jej slowa, lecz zanim zdazyl cokolwiek odpowiedziec, dodala: -Jestem na Florydzie. Moge dotrzec do Starke jutro, w porzadku? Wtedy zaspokoje twoja ciekawosc. -W porzadku - odezwal sie, powoli cedzac slowa. - Ale nie marnuj tam zbyt duzo czasu. Zgadnij, na co wpadlem. -Dowod morderstwa? -Az takiego szczescia nie mialem. Zgadnij jednak, kto wykonal tuzin rozmow telefonicznych do swego brata w Keys na miesiac przed morderstwem? I zgadnij, czyja nowiutka ciezarowka dostala mandat za przekroczenie szybkosci na I-95 tuz za Miami na dwadziescia cztery godziny przed tym, jak Pan Reporter znalazl ciala? -Dobry sierzant? -Bingo. Jutro wybieram sie do dealera od tej ciezarowki. Chce sie dowiedziec dokladnie wszystkiego na temat zakupu samochodu. Czerwona maszyna z grubymi oponami i reflektorami na dachu. Wiejskie ferrari. - Weiss rozesmial sie. - Dalej, Andy, zrobilem sporo dobrej roboty. Teraz potrzeba mi twojej zimnokrwistej techniki przesluchan, by zapuszkowac tego faceta. Bo czuje, ze to on. -Bede tam jutro - odparla i odlozyla sluchawke. Jej wzrok spoczal na pistolecie. Otrzasnela sie i podniosla bron, wazac ja w dloni. Rozciagnela sie na lozku, z ulga zrzucajac buty. Nie zdjela jednak ubrania. Pomyslala, ze przydaloby sie troche snu, i zamknela oczy, mocno sciskajac pistolet. Irytowal ja nieco fakt, iz Cowart dostrzegl, ze siedziala w tym az po czubek glowy. Cowart zamknal za soba drzwi i usiadl na skraju lozka. Przez kilka sekund spogladal na telefon, jakby w oczekiwaniu, ze zadzwoni. W koncu podniosl sluchawke i nacisnal przycisk z numerem osiem, by uzyskac polaczenie miedzymiastowe, a nastepnie zaczal wystukiwac numer do bylej zony i corki w Tampa. Wcisnal dziewiatke i jedenastke, po czym przerwal. Nie przychodzilo mu do glowy nic madrego, co moglby im powiedziec. Nie mial nic do dodania do tego, co powiedzial wczesnym rankiem. Nie chcial dowiedziec sie, ze nie skorzystaly z jego porady i nadal pozostawaly narazone na atak, siedzac sobie w swoim przyjemnym domku. Wolal wyobrazic sobie corke odpoczywajaca bezpiecznie w Michigan. Rozlaczyl linie, wcisnal ponownie osemke i wystukal numer do glownej centrali "The Miami Journal". Porozmawiam z Willem lub z Edna, pomyslal. Moze z redaktorem dzialu miejskiego albo z glownym wydawca, albo z kopista. Po prostu chcial porozmawiac z kims z gazety. -"Miami Journal" - odezwal sie kobiecy glos. Nie odpowiedzial. -"Miami Journal" - powtorzyla juz nieco zirytowana. - Halo? Przerwala rozmowe, zostawiajac go trzymajacego milczacy telefon w rekach. Pomyslal o Vernonie Hawkinsie, zastanawiajac przez chwile, jak wykrecic numer do nieba. A moze do piekla, pomyslal probujac zartowac z samym soba. Co powiedzialby Hawkins? Powiedzialby, zebym zrobil to dobrze, a potem pozbieral zycie do kupy i zaczal normalnie zyc. Stary detektyw nie mial czasu dla glupcow. Wzrok Cowarta ponownie spoczal na telefonie. Krecac glowa, jak gdyby odmawial wykonania rozkazu, ktory wcale nie zostal wydany, przycisnal sluchawke do ucha i polaczyl sie z recepcja motelu. -Tu Cowart z pokoju sto jeden. Chcialbym zamowic budzenie na piata rano. -Oczywiscie, prosze pana. Wstajemy wczesnie? -Zgadza sie. -Pokoj sto jeden, piata rano. Przyjalem, prosze pana. Odlozyl sluchawke i ponownie usiadl na lozku. Poczul oslabiajace rozbawienie na mysl, ze jedyna osoba, z ktora zdecydowal sie rozmawiac, byl nocny portier z motelu. Polozyl glowe na poduszce i czekal, az nadejdzie umowiona godzina. Noc owinela sie dookola niego jak nie dopasowany garnitur. Kaszmirowa goraca wilgoc wypelnila czarne powietrze. Smugi blyskawic pojawialy sie na odleglym niebosklonie. Potezna burza rozszalala sie nad zatoka, daleko stad, za linia brzegowa Pensacola. Tanny Brown wyobrazil sobie toczaca sie gdzies w oddali bitwe. Pachoula pozostala jednak cicha, jakby nieswiadoma obecnosci poteznych sil, ktore scieraly sie nieopodal. Skupil cala uwage na spokojnej ulicy, ktora wlasnie przemierzal. Po prawej stronie dostrzegl szkole, nieprzyjemnie wygladajaca w ciemnosci i oczekujaca na tabuny dzieci, ktore wleja w nia znow zycie. Jechal wolno, wsluchujac sie w odglosy opon samochodowych. Zatrzymal sie na chwile pod rozlozysta wierzba i spojrzal przez ramie w tyl, na szkolny budynek. Tutaj sie wszystko zaczelo. Dokladnie w tym miejscu wsiadla do samochodu. Czemu to zrobila? Dlaczego nie zauwazyla niebezpieczenstwa i nie uciekla w jakies bezpieczne miejsce albo nie zawolala o pomoc? Byla w tym samym wieku co jego corka. Wystarczajaco dorosla, by zagrazaly jej wszelakie okrucienstwa tego swiata, lecz nadal zbyt mloda, zeby zdawac sobie z nich sprawe. Pomyslal o wszystkich rozmowach z corka i Joanie Shriver, o swoich rozwazaniach, czy powiedziec im o grozacych niebezpieczenstwach. Uciszal straszne mysli. Wolal dac dziewczynkom jeszcze jeden dzien, nastepna godzine, minute czy dwie niewinnosci i wolnosci, ktora te chwile i dni niosly. Wiedza powoduje straty, pomyslal. Przypomnial sobie, kiedy po raz pierwszy ktos splunal mu w twarz slowem "czarnuch" i lekcje, jaka wyniosl z tego spotkania. Mial wtedy piec lat i wrocil do domu zalany lzami. Matka pocieszyla go sprawiajac, ze poczul sie lepiej, lecz nie potrafila zapewnic, ze to sie wiecej nie powtorzy. Zdawal sobie sprawe, ze od tego momentu pekla jakas nic, ze cos stracil. Poznajesz zlo powoli, ale skutecznie, pomyslal. Uprzedzenie. Nienawisc. Przymus. Morderstwo. Kazda lekcja zabiera ci kolejny kawalek nadziei charakterystycznej dla okresu mlodosci. Uruchomil silnik i poprowadzil woz kilka przecznic dalej, do domu Shriverow. W kuchni i w pokoju goscinnym palily sie swiatla i przez chwile zastanawial sie, czy nie podejsc do drzwi i nie wejsc do srodka. Wiedzial, ze przyjeliby go milo. Poczestowaliby kawa, moze czyms do jedzenia. Kiedys bylismy przyjaciolmi, ale nie teraz. Teraz jestem dla nich tylko bolesnym wspomnieniem tych potwornosci. Zaprosiliby go do srodka, usadowili w salonie, a nastepnie czekaliby grzecznie, zeby powiedzial, co go sprowadza. Musialby wymyslic cos w miare oficjalnie brzmiacego. Nie moglby opowiedziec im o tym, co sie wydarzylo, poniewaz sam nie byl pewny, czym jest rzeczywistosc. W koncu zaczeliby mowic o swojej corce, o tesknocie, o milosci. Zbyt ciezko by bylo tego wszystkiego sluchac. Obserwowal jednak dom, az swiatla zgasly i Shriverowie prawdopodobnie poszli spac. Poczul dziwne uczucie niewdziecznosci, plynne, falujace. Przez chwile naszla go okropna mysl, ze Robert Earl Ferguson mial podobne odczucia poruszajac sie wsrod ciemnosci, pozwalajac jej otulic szczelnie i ukryc jego postac. Czy to wlasnie tak jest? - zadal sobie pytanie. Nie potrafil na nie odpowiedziec. Ruszyl powoli. Przemierzal ulice, ktore znal od dziecinstwa, szepcace teraz o przemijajacych latach, o trwaniu. Potem wjechal do nowszych dzielnic na przedmiesciu; one z kolei krzyczaly o zmianie, o przyszlosci. Czul smak tego miasta, niczym rolnik zanurzajacy palce w ziemi. Znalazl sie na swojej ulicy i dostrzegl woz policyjny zaparkowany w polowie przecznicy. Zatrzymal sie tuz obok niego. Umundurowany policjant wyskoczyl natychmiast zza kierownicy z rewolwerem w jednej rece, puszczajac wprost na Tanny'ego snop swiatla z latarki. -To ja, porucznik Brown - powiedzial spokojnie, wysiadajac z samochodu. Mlody policjant podszedl do niego. -Jezu, poruczniku, diabelnie mnie pan wystraszyl. -Przepraszam. Chcialem tylko sprawdzic, czy wszystko w porzadku. -Wchodzi pan do srodka? Chce pan, zebym poszedl z panem? -Nie. Zostan tutaj. Mam inne problemy na glowie. -Nie ma sprawy. -Zauwazyles cos podejrzanego? -Nie. A wlasciwie tak. Jedna rzecz, ale prawdopodobnie bez znaczenia. Ciemny ford. Stary model. Rejestracja innego stanu. Przejezdzal tedy dwukrotnie, jakas godzine temu. Powoli, jakby obserwowal. Powinienem byl zanotowac numer rejestracyjny, ale umknelo mi to. Pomyslalem, ze pojade za nim, ale nie pojawil sie juz wiecej. To wszystko. W sumie nic wielkiego. -Widziales kierowce? -Nie. Za pierwszym razem w ogole nie zauwazylem, a za drugim zwrocil moja uwage, poniewaz przejechal powtornie. Prawdopodobnie to nic takiego. Ktos przyjechal odwiedzic krewnych i zgubil droge czy cos w tym rodzaju. Tanny Brown spojrzal na mlodego policjanta i skinal glowa. Nie odczuwal strachu, jedynie chlod zrozumienia i swiadomosc, ze byc moze smierc czaila sie w poblizu. -Tak. Chyba cos w tym rodzaju. Ale miej uszy i oczy szeroko otwarte, dobrze? -Tak jest. Za jakies pol godziny maja mnie zmienic. Bede pamietal, zeby powiadomic zmiennika o tym fordzie. Tanny Brown podniosl reke do czola gestem przypominajacym salutowanie i wrocil do samochodu. Spojrzal na swoj dom. Swiatla pogaszone, pomyslal. Noc jak w szkole. Fala mysli zwiazanych z obowiazkami domowymi splynela na niego z gwaltownoscia wodospadu. Zdal sobie nagle sprawe, ze duza czesc z jego zycia zostala jakby wycieta przez poscig za Fergusonem. Nie odczuwal jednak poczucia winy. Osiagniecie porozumienia z obsesja odcinajaca normalne zycie lezalo w naturze pracy w policji. Poczul przyplyw ukojenia. Tobie to dobrze, ojczulku. Kazesz im odrobic wczesnie prace domowa, pozwolisz wlaczyc cholerny telewizor i zanim zdaza zbytnio ponarzekac, wysylasz je do lozek. Przez chwile odczul potrzebe wejscia do srodka i spojrzenia na spiace twarzyczki swoich corek, moze tez na starego, ktory prawdopodobnie chrapal w najlepsze, kolyszac sie w bujanym fotelu. Stary czesto raczyl sie szklaneczka lub dwiema, gdy dziewczynki zasypialy. Pomagalo mu to lagodzic bol spowodowany artretyzmem. Czasem Tanny przylaczal sie do ojca, poniewaz jego wlasne dolegliwosci potrzebowaly tego samego lekarstwa. Poczul, jak kaciki warg unosza sie w usmiechu. Przez chwile wyobrazil sobie, jak jego niezyjaca zona siedzi obok niego w samochodzie, i poczul nieprzeparta chec uciecia sobie z nia pogawedki. I co ja bym jej powiedzial? Ze nie radzilem sobie az tak zle? Teraz jednak musze uporzadkowac wszystkie sprawy. Poskladac wszystko najlepiej, jak potrafie. Przywrocic poczucie bezpieczenstwa. Pokiwal glowa i zjechal z kraweznika. Ponownie przejezdzal znajomymi szlakami, mijajac pamietne miejsca. Wyczuwal obecnosc Fergusona niczym przykra won unoszaca sie nad miastem. Czul sie zdecydowanie lepiej bedac w ruchu, jak gdyby stojac w miejscu dzialal jako swoistego rodzaju tarcza strzelnicza. Nawet nie przeszlo mu przez mysl, zeby sie przespac. Przemierzal w te i z powrotem ulice wlasnej pamieci, oczekujac konca nocy. Musial widziec na tyle wyraznie, by zrobic to, co zrobic powinien. Rozdzial dwudziesty siodmy DWIE PUSTE KOMORY Swit budzil sie powoli, zmienil swiat w ciche i podejrzane miejsce. Tanny Brown zabral Shaeffer i Cowarta z motelu, zanim brzask rozproszyl mroki ciemnosci. Jechali przez opustoszale ulice w slabym swietle latarni i neonow, ktore zwiekszalo tylko poczucie osamotnienia towarzyszace im od samego ranka. Mineli kilka samochodow osobowych, od czasu do czasu jakas ciezarowke. Cowart nie zauwazyl zywej duszy na chodnikach. Dostrzegl jedynie pare osob siedzacych przy ladzie w cukierni; jedyny znak, ze nie byli sami.Brown prowadzil szybko, nie zatrzymujac sie przed znakami stopu i dwukrotnie przejezdzajac skrzyzowania przy czerwonym swietle. W ciagu kilku minut przejechali przez cale miasto. Pachoula zostawala za nimi; ziemia wyciagala macki chwytajac w pulapke, wciagajac w labirynt placzacych wierzb, otoczony krzakami jezyn i lasem sosen. Swiatlo i ciemnosc, stonowana zielen, brazy i szarosci, wszystko wydawalo sie laczyc razem, sprawiajac wrazenie, jak gdyby wjezdzali w zmieniajace sie morze lasu. Porucznik zjechal z glownej drogi, samochod zaczal podskakiwac i trzasc sie, pokonujac zlepione grudy szlaku, ktory wiodl do domku babki Fergusona pod ciemnym sklepieniem drzew. Cowart poczul lodowaty dreszcz przypominajacy o czyms znajomym, strasznym - juz kiedys jechal ta droga. Staral sie przewidziec, co sie wydarzy, ale odczuwal jedynie niepokojace podniecenie. Przypomnial sobie o liscie, jaki otrzymal wiele miesiecy temu: "... zbrodni, ktorej NIE POPELNILEM". Chwycil sie za oparcie fotela i spojrzal przed siebie. Z tylnego siedzenia dobiegl ich glos Andrei Shaeffer. -Myslalam, ze mowiles cos o wsparciu. Nikogo nie widze. Co sie stalo? Brown odpowiedzial gwaltownie, tonem wykluczajacym dalsze pytania. -Mozemy otrzymac pomoc, jesli bedziemy jej potrzebowali. -A co z mundurowymi? Nie potrzebujemy jakichs mundurowych? -Wszystko bedzie dobrze. -Gdzie jest wsparcie? Zacisnal zeby i odpowiedzial gorzko: -Czeka. -Gdzie? -W poblizu. -Mozesz mi pokazac? -Pewnie - odparl zimno. Siegnal reka pod kurtke i wyciagnal rewolwer z kabury, ktora nosil pod pacha. - Tutaj. Zadowolona? Ostatnie slowo ucielo rozmowe i wprawilo Shaeffer w bezsilna wscieklosc. Nie zdziwila sie, ze pracuja samotnie. W rzeczywistosci wolala pracowac sama. Wyobrazila sobie twarz Fergusona. Myslal, ze mnie wystraszyl. Myslal, ze zmusil mnie do ucieczki, powiedziala do siebie. No coz, i oto jestem. I nie jestem jakas mala dwunastoletnia dziewczynka, ktora nie moze sie bronic. Polozyla dlon na swoim pistolecie. Spojrzala na Cowarta, ktory wpatrywal sie w skupieniu przed siebie, jakby nie slyszal ich rozmowy. W tym momencie pomyslala, ze nigdy, przenigdy nie znajdzie sie tak blisko samej istoty policyjnej profesji jak w tej chwili. Wydawalo sie, ze ich poscig za Fergusonem przekroczyl pewne ustalone normy. Zastanowila sie, czy bliskosc smierci zawsze wyzwala w ludziach szalenstwo, po czym odpowiedziala na wlasne pytanie: Oczywiscie. -W porzadku - odezwala sie po krotkiej przerwie. Poczula przyplyw adrenaliny i nie calkiem ufala swemu glosowi. - Jaki mamy plan? Samochod podskoczyl na wiekszym wyboju. -Jezu - powiedziala, wcisnawszy sie glebiej w fotel. - Ten facet naprawde mieszka na moczarach. -To wszystko tam, to bagno - wskazal Cowart. - Z drugiej strony biedne farmy. - Przypomnial sobie, ze Wilcox pokazywal mu to wczesniej. - Jaki mamy plan? - zapytal Tanny'ego Browna. Porucznik zwolnil i zjechal na pobocze, zatrzymujac sie ostatecznie. Otworzyl okno, wpuszczajac do srodka wilgotne powietrze. Wskazal na otaczajaca ich mieszanke swiatla i ciemnosci. -Chalupa babki Fergusona jest oddalona stad o jakies pol kilometra. Reszte drogi pokonamy piechota. W ten sposob nie obudzimy nikogo bez potrzeby. To proste. Detektywie Shaeffer, zajdzie pani od tylu. Trzymaj bron w pogotowiu - przybral mniej oficjalny ton. - Obserwuj uwaznie tylne drzwi. Po prostu upewnij sie, ze nie wynosi sie ta droga. Gdyby to zrobil, po prostu zatrzymaj go. Kapujesz? Zatrzymaj go... -Czy to znaczy... -To znaczy zatrzymaj go. Jestem cholernie pewny, ze procedura jest taka sama w okregu Monroe jak i tutaj, w Escambia. Skurczybyk jest podejrzany, miedzy innymi o zamordowanie policjanta. To wszystko jest prawdopodobnym powodem, jakiego potrzebujemy. On jest zbrodniarzem. Przynajmniej byl kiedys... - Brown spojrzal na Cowarta, ktory jednak nie odezwal sie ani slowem. - Ocen, co zrobic. Shaeffer pobladla nieco; jej skora poszarzala jak otaczajace ich powietrze. Przytaknela jednak. -Jasne - odparla, narzucajac swemu glosowi stanowczy ton. - Myslisz, ze jest uzbrojony? A moze czeka na nas? Brown wzruszyl ramionami. -Sadze, ze prawdopodobnie jest uzbrojony. Nie sadze jednak, by mial powody byc w pogotowiu i nie spac. Szybko tutaj dotarlismy. Prawdopodobnie tak cholernie szybko jak on. Nie sadze, zeby byl przygotowany. Jeszcze nie. Pamietaj jednak o jednej rzeczy: to jego teren. Kiwnela glowa. Tanny Brown odetchnal gleboko. Na poczatku jego glos wydawal sie chlodny, potem jednak zmienil ton na znuzony, co wskazywalo, ze sprawa zbliza sie ku koncowi. -Rozumiesz? - zapytal. - Po prostu nie chce, zeby wymknal sie tylnymi drzwiami i ukryl sie na bagnach. Jesli dostanie sie tam, nie wiem, do cholery, jak go znajdziemy. Wyrosl tutaj i... -Zatrzymam go - powiedziala. Nie dodala "tym razem", mimo iz te slowa kolataly sie w glowach calej trojki. -Dobrze - kontynuowal Brown. - Cowart i ja podejdziemy od frontu. Nie mam nakazu, wiec zamierzam improwizowac. Zapukam do drzwi, zawolam i wejde do srodka. Nie biore pod uwage innego sposobu. Do diabla z procedura. -A co ze mna? - zapytal Cowart. -Nie jestes policjantem. Nie moge wiec kontrolowac tego, co robisz. Chcesz isc ze mna? Zadawac pytania? Cokolwiek zrobisz, bedzie dobre. Po prostu nie chce, zeby pozniej pojawil sie jakis adwokat i powiedzial, ze ponownie pogwalcilem prawa Fergusona, poniewaz zabralem ciebie ze soba. Dzialasz wiec na wlasna reke. Wycofaj sie. Wejdz do srodka. Rob, co chcesz. Kapujesz? -Kapuje. -Na pewno rozumiesz? -W porzadku. - Cowart skinal glowa. Oddzielnie, ale chodzi o to samo. Jeden czlowiek puka do drzwi z pistoletem, drugi z pytaniami. Obaj szukaja tych samych odpowiedzi. -Czy aresztujesz go? - zapytala Shaeffer. - Pod jakim zarzutem? -Na poczatku chce mu zaproponowac, zeby poszedl na przesluchanie. Zobacze, czy pojdzie z nami dobrowolnie. Mysle, ze pojdzie. Jesli bede musial, aresztuje go ponownie za smierc Joanie Shriver. Co wczoraj powiedzialem? Utrudnianie sledztwa i skladanie falszywych zeznan pod przysiega. Pojdzie z nami w taki czy inny sposob. Kiedys siedzial w wiezieniu, zatem zamierzamy dowiedziec sie, co sie stalo. -Zamierzasz zapytac go...? -Zamierzam byc uprzejmy - powiedzial Brown. W kacikach jego ust pojawil sie przez chwile smutny usmieszek. - Z rewolwerem wycelowanym w glowe skurczybyka i palcem na spuscie. Skinela glowa. -On nie ucieknie - powiedzial cicho Brown. - Zamordowal Bruce'a. Zamordowal Joanie. Nie mam pojecia kogo jeszcze. To skonczy sie tutaj. Po tych slowach nastala cisza. Cowart odwrocil wzrok od dwojki detektywow. Pomyslal, ze oto zblizaja sie do miejsca, gdzie dowody wymagane na sali sadowej nie wydaja sie robic duzej roznicy. Kilka smug swiatla tajemniczo przeslizgnelo sie przez galezie drzew, wylaniajac z ciemnosci ksztalt drogi przed nimi. -A co z toba? - porucznik zapytal nagle Cowarta. Jego glos rozdarl cisze. - Czy wszystko jest jasne? -Wystarczajaco jasne. Brown polozyl reke na klamce i pociagnal ja mocno, otwierajac drzwi samochodu. -Pewnie - powiedzial, nie potrafiac ukryc cienia drwiny w glosie. - A zatem chodzmy. Wymawiajac ostatnie slowa znajdowal sie juz na zewnatrz, kroczac waska brudno-czarna droga. Pochylil lekko plecy, jak gdyby szedl pod silny, zrodzony z burzy wiatr. Przez chwile Cowart spogladal za oddalajacym sie policjantem i pomyslal: Jak moglem kiedykolwiek przypuszczac, ze zrozumiem, co naprawde kryje sie w jego wnetrzu? Czy we wnetrzu Roberta Earla Fergusona? W tym momencie ci dwaj mezczyzni wydali mu sie rownie tajemniczy. Czym predzej odgonil te mysli i podazyl za detektywem. Shaeffer zajela pozycje z drugiej strony i cala trojka ruszyla zgodnie ku przeznaczeniu. Poranna mgla, ktora snula sie niczym szary dym pelzajacy miedzy stopami, wyciszala ich kroki. Cowart pierwszy spostrzegl dom, a troche z tylu dojrzal koniec drogi. Mokre grzezawisko przed chalupa sprawialo nieprzyjemne wrazenie. W domu nie palilo sie zadne swiatlo; na pierwszy rzut oka nie zauwazyl najmniejszego ruchu, mimo ze spodziewal sie, ze przybeda akurat w czasie porannej krzataniny. Stara kobieta prawdopodobnie wstaje, zeby skarcic koguta, pomyslal, i obwinia starego ptaka, ze nie wykonuje nalezycie swoich obowiazkow. Cowart posuwal sie za innymi, starajac sie pozostawac w najglebszym cieniu i obserwujac uwaznie dom. -Jest tutaj - powiedzial cicho Brown. Cowart odwrocil sie w jego strone. -Skad wiesz? Porucznik wskazal w strone oddalonego wegla domu. Cowart podazyl wzrokiem we wskazanym kierunku i ujrzal tyl wozu wystajacy zza werandy. Przyjrzal sie uwaznie i dostrzegl brudne zolto-niebieskie kolory tablicy rejestracyjnej New Jersey. -To jego samochod - powiedzial cicho Brown. - Ma troche latek. Amerykanskiej produkcji. Nieokreslony. Mozna sie nim wmieszac niepostrzezenie w tlum innych samochodow. Po prostu taki jakiego zwykle uzywal. Odwrocil sie w strone Shaeffer. Polozyl reke na jej ramieniu, sciskajac mocno. Cowart pomyslal, ze to byl pierwszy przyjazny gest, jakim potezny detektyw obdarzyl te mloda kobiete. -Sa tutaj tylko dwa wyjscia - powiedzial niskim, prawie nieslyszalnym glosem, w ktorym wyczuwalo sie stanowczosc. - Jedno z przodu, ktore biore na siebie. Drugie z tylu i to nalezy do ciebie. Jesli dobrze sobie przypominam, po lewej stronie znajduje sie okno, tam... - Wskazal reka w kierunku sciany domu, ktora stykala sie niemalze z otaczajacy lasem. - Tam wlasnie sa sypialnie. Bede w stanie pilnowac innych okien na prawej scianie, w saloniku i na werandzie. Obserwuj uwaznie tylne wyjscie, ale pamietaj, ze moze probowac wydostac sie przez okno. Badz w pogotowiu. Miej oczy szeroko otwarte. Dobrze? -Dobrze - odparla i pomyslala, ze slowo zalamalo sie wychodzac z jej ust. -Chce, zebys zostala tam, zachowujac czujnosc, dopoki cie nie zawolam. Dobrze? Zawolam cie po imieniu. Badz cicho. Nie stoj na widoku. Jestes naszym ubezpieczeniem. -Dobrze - powtorzyla. -Czy kiedykolwiek robilas juz cos takiego? - zapytal nagle Tanny Brown i na jego twarzy pojawil sie przyjazny usmiech. - Przypuszczam, ze powinienem zadac to pytanie nieco wczesniej... Potrzasnela glowa. -Mam na koncie sporo aresztowan. Pijani kierowcy, wlamywacze. Gwalciciel czy dwoch, lecz nikt taki jak Ferguson. -Nie ma wielu takich jak Ferguson - powiedzial cicho Cowart. -Nie martw sie. - Brown wciaz sie usmiechal. - On jest tchorzem. Bardzo odwazny w stosunku do malych dziewczynek i przerazonych nastolatek, ale brakuje mu odwagi w stosunku do takich ludzi jak ty czy ja... - zapewnil. Cowart chcial wypaplac imie Bruce'a Wilcoxa, lecz powstrzymal sie w ostatniej chwili. - ... Pamietaj o tym. Wszystko bedzie dobrze... - W jego glosie pojawila sie lagodnosc, stanowiac przeciwwage dla jego slow. - ... Teraz do dziela, zanim zrobi sie zupelnie jasno i ludziska zaczna wstawac. Shaeffer skinela glowa, zrobila pare krokow, lecz zatrzymala sie po chwili. -Pies? - wyszeptala nerwowo. -Nie ma tu psa - pokrecil glowa porucznik. - Jak tylko znajdziesz sie za rogiem, ja rusze w kierunku frontowego wejscia. Idz na tyly domu. Bedziesz wiedziala, kiedy otworze drzwi, poniewaz nie zamierzam zachowywac sie cicho. Shaeffer na sekunde przymknela oczy i odetchnela gleboko, zbierajac w sobie odpowiednia porcje odwagi. Tym razem zadnych bledow, powiedziala do siebie. Spojrzala na maly domek i pomyslala o nim jak o malym, pustym pomieszczeniu, w ktorym nie ma miejsca na bledy. -Do dziela - powiedziala. Lekko pochylona, szybko przebyla otwarta przestrzen, prawie biegnac przez mgle. Cowart zauwazyl, ze zblizajac sie zakosami do rogu budynku, w opuszczonej rece trzymala odbezpieczony pistolet. -Czy jestes gotowy, Cowart? - Glos Browna wydawal sie wypelniac luki w umysle reportera. - Wszystko w porzadku? -W porzadku - odparl przez zacisniete zeby. -Gdzie masz swoj notes? Cowart uniosl reke. Sciskal w dloni swoj reporterski notes i pomachal nim w kierunku policjanta. Brown usmiechnal sie szeroko. -Milo widziec, ze jestes uzbrojony i niebezpieczny - powiedzial. Dziennikarz spojrzal na niego. -To zart, Cowart. Odprez sie. Cowart skinal glowa. Widzial, jak wzrok policjanta podaza za Shaeffer, ktora zatrzymala sie w rogu chaty. Brown usmiechnal sie lekko. Wstal i potrzasnal ramionami, niczym wielkie zwierze strzasajace sennosc ze swego ciala. Cowart doszedl do wniosku, ze ten Brown jest jak wojownik, ktorego obawy i oczekiwania przed nadchodzaca bitwa znikaja, kiedy w poblizu pojawia sie przeciwnik. Policjant nie wydawal sie zbyt szczesliwy, ze spokojem podchodzil do niebezpieczenstwa i niepewnosci oczekujacych we wnetrzu chaty, z dala od mglistego porannego swiatla i przeplywajacych szarych oparow. Reporter przyjrzal sie swoim dloniom, jak gdyby byly ekranem ukazujacym jego wlasne uczucia. Byl blady, lecz opanowany. Pomyslal, ze zaszedl juz tak daleko, ze glupio byloby sie teraz wycofac. -Rzeczywiscie - odparl. - To wcale nie jest glupi zart. Takie sa okolicznosci. Mezczyzni usmiechneli sie, lecz nie z powodu dopisujacych humorow. -W porzadku - powiedzial Tanny Brown. - Czas na pobudke. Odwrocil sie w strone chalupy, przypominajac sobie, jak zjawil sie tutaj po raz pierwszy w poszukiwaniu Fergusona. Nie rozumial naglego wybuchu uprzedzen i ogarniajacej go fali nienawisci. Wszystkie uczucia, o ktorych w Pachouli chcial zapomniec, ujawnily sie, kiedy Robert Earl Ferguson zostal zabrany do miasta na przesluchanie w sprawie zabojstwa malej Joanie Shriver. Bardzo nie chcial przechodzic przez to powtornie. Ruszyl ostroznie, kroczac prosto po ubitej sciezce prowadzacej do werandy, nie sprawdzajac, czy Cowart podaza za nim. Reporter wzial glebszy oddech, zastanawiajac sie przez chwile, dlaczego powietrze wydalo sie nagle suche, po czym ruszyl szybko za porucznikiem. Brown zatrzymal sie na stopniach werandy prowadzacych do wejscia. Obrocil sie do Cowarta i syknal: -Jesli wypadki potocza sie diabelnie szybko, upewnij sie, ze nie stoisz na linii strzalu. Cowart przytaknal. Poczul podniecenie penetrujace jego cialo i scigajace strach, ktory odzywal sie wewnatrz. -I oto jestesmy - powiedzial policjant. Pokonal schody, skaczac po dwa stopnie naraz. Cowart podazal tuz za nim. Ich kroki rozbrzmialy na wyplowialych drewnianych deskach, ktore zaskrzypialy uzupelniajac nagly dzwiek przeszywajacy poranna cisze. Brown stanal z jednej strony drzwi i popchnal Cowarta na druga strone. Otworzyl drzwi z siatka zabezpieczajaca przed owadami i zlapal za klamke, chcac przekrecic ja ostroznie, lecz pozostala nieruchomo. -Zamkniete? - wyszeptal Cowart. -Nie. Po prostu sie zaciela. Przynajmniej tak mysle - odparl Brown. Pokrecil klamka ponownie. Potrzasnal glowa w kierunku Cowarta. Uniosl piesc i walnal trzy razy w drewniana framuge pokryta pecherzykami odpadajacej farby, az zatrzesla sie sciana domu. -Ferguson! Policja! Otwierac! Zanim ucichlo echo jego glosu, gwaltownym ruchem otworzyl szerzej drzwi z ochronna siatka. Potem cofnal sie o krok i kopnal dziko. Framuga trzasnela, wydajac odglos przypominajacy strzal z pistoletu. Cowart bezwiednie uskoczyl w bok. Brown przygladal sie przez chwile, po czym wycelowal uwaznie i kopnal ponownie. Tym razem drzwi odchylily sie nieco, ukazujac ciemny korytarz. -Policja! - krzyknal ponownie. Przecisnal sie przez powstala szczeline, wsuwajac najpierw ramiona, niczym jakis oszalaly zawodnik futbolowy pragnacy za wszelka cene zdobyc nastepny punkt dla swojej druzyny. Zniszczone drzwi skrzypialy niemilosiernie. Tanny Brown odepchnal je z furia i wskoczyl do malego saloniku. Pochylil sie stojac na ugietych nogach i z broni trzymanej przed soba mierzyl we wszystkie strony. -Policja! Ferguson, wylaz! - krzyknal ponownie. Cowart wahal sie przez chwile, po czym podazyl za detektywem. Stanal za jego plecami. Zdawalo mu sie, ze wciaz slyszy odglos roztrzaskujacych sie drzwi. To bylo jak staniecie na skraju urwiska. Jakby wiatr drazyl jego uszy, szumiac przerazliwie. -Cholera! - zawolal Brown, jak gdyby zaczynal wymawiac nastepny rozkaz. Jego glos przecial powietrze niczym brzytwa. Robert Earl Ferguson wyszedl z bocznego pokoju. Przez moment wydawalo sie, ze jego ciemna skora zlewa sie z szarymi cieniami poranka pelzajacymi we wnetrzu chaty. Ruszyl wolno w kierunku przyczajonego policjanta. Mial na sobie luzna koszulke marines i pospiesznie naciagniete dzinsy. Jego bose stopy wydawaly ciche odglosy stapania w zetknieciu z wypolerowana podloga z twardego drewna. Uniosl ociezale rece, prawie ironicznie. Wszedl do saloniku i spojrzal na Browna, ktory wyprostowal sie ostroznie i powoli. Na twarzy Fergusona blakal sie falszywy usmieszek. Rozejrzal sie szybko dookola, zatrzymujac wzrok na wywazonych drzwiach, potem na Matthew Cowarcie. Na koniec spojrzal prosto na Tanny'ego Browna. -Zaplacisz za drzwi? - zapytal. - Nie byly zamkniete. Po prostu troche sie zacinaja. Nie bylo potrzeby ich rozwalac. Wiesniacy nie musza zamykac swoich domow. Wiesz przeciez. Co znowu do mnie masz, detektywie? - W glosie zabojcy nie wyczuwalo sie ponaglenia czy paniki, jedynie wyprowadzajacy z rownowagi spokoj, tak jakby oczekiwal ich przybycia. -Wiesz, czego od ciebie chce - powiedzial Brown przez zacisniete zeby i wycelowal bron w klatke piersiowa Fergusona. Stali bez ruchu, spogladajac na siebie wojowniczo. -Wiem, czego chcesz. Chcesz kogos oskarzyc. Zawsze to samo - powiedzial zimno Ferguson. Przyjrzal sie wycelowanej w siebie broni, po czym spojrzal policjantowi prosto w oczy, mruzac powieki tak, ze oczy wydawaly sie tak szorstkie jak jego glos. -Nie mam przy sobie broni - powiedzial. Rozlozyl rece, pokazujac puste dlonie. - I niczego nie zrobilem. Nie potrzebujesz tego rewolweru. Tanny Brown nie poruszyl sie i Cowart zauwazyl przeblysk zdenerwowania i zwatpienia w oczach Fergusona, przeblysk, ktory zniknal tak szybko, jak sie pojawil. Ferguson zachowywal sie jak czlowiek, ktory wie, ze nie mozna go przyskrzynic. Cowart spojrzal na Browna i stwierdzil, ze porucznik nie moze nic zrobic Fergusonowi. Zabojca obrocil sie w strone Cowarta, ignorujac policjanta. Kaciki jego ust uniosly sie w usmiechu i reporter poczul nieprzyjemny chlod. -Po co pan tutaj przyjechal, panie Cowart? Oczekiwalem, ze pan zmadrzal. Czy ma pan jakies nowe powody? -Nie. Po prostu wciaz szukam odpowiedzi - odparl Cowart. -Myslalem, ze nasza pogawedka rozwiala pana wszelkie watpliwosci. Nie moge sobie wyobrazic, jakie pytania pozostaly jeszcze bez odpowiedzi. Myslalem, ze wszystko jest jasne. Ostatnie slowa zostaly wypowiedziane wolno i szorstko. -Nic nigdy nie jest jasne - odparl Cowart. -No coz - odezwal sie ostroznie Ferguson, rzucajac szybkie spojrzenie na Browna. - Dostales juz pan jedna odpowiedz. Widzisz, co ten czlowiek robi. Kopie w drzwi. Straszy ludzi rewolwerem. Prawdopodobnie szykuje sie, zeby ponownie skopac moj tylek. Ferguson odwrocil sie w kierunku Browna. -Co chcesz wykopac ze mnie tym razem? Tanny Brown nie odpowiedzial. Cowart potrzasnal glowa. -Nie tym razem - powiedzial. Ferguson warknal gniewnie. Miesnie ramion napiely sie gwaltownie, zyly na szyi nabrzmialy. -Nie moge ci nic powiedziec - w glosie Fergusona pojawila sie zlosc. Zrobil jeden krok w kierunku reportera, ale natychmiast sie zatrzymal. Cowart zauwazyl, jak Ferguson z trudem sie opanowuje. -Nic nie wiem. A gdzie twoj partner, poruczniku? Zamierza mnie znowu pobic? Stesknilem sie za detektywem Wilcoxem. Skorzystasz znowu z jego pomocy, he? -Ty mi powiedz, gdzie on jest... - powiedzial Tanny Brown. Jego glos byl wciaz spokojny, lecz slowa niczym miecze ciely przestrzen pomiedzy dwoma mezczyznami. - Jestes ostatnia osoba, ktora go widziala. -Doprawdy? - Ferguson sprawial wrazenie dopiero co przebudzonego czlowieka, ktory przygotowuje sie do odpowiedzi. Zaczal mowic szybciej. - Czy moglbym opuscic rece, zanim zaczniemy rozmawiac? -Nie. Co sie stalo z Wilcoxem? Ferguson usmiechnal sie ponownie. Opuscil rece, nie zwazajac na slowa policjanta. -Niech mnie diabli, jesli wiem. Zniknal gdzies? Mam nadzieje, ze poszedl do piekla. - Na miejscu lekkiego usmieszku pojawil wzgardliwy usmiech. -Newark - powiedzial Tanny Brown. -To samo co pieklo - odparl Ferguson. Brown lekko zmruzyl oczy. Po krotkiej przerwie Ferguson znow zaczal mowic: -Nigdy go tam nie widzialem. Cholera, wlasnie wrocilem do Pachouli w nocy. To byla dluga droga. Mowisz, ze Wilcox byl w Newark? -Widzial cie. Gonil cie. -No coz, nic o tym nie wiem. W istocie jakis oblakany, bialy facet gonil mnie w nocy, ale nie widzialem, kto to byl. Nigdy nie podszedl zbyt blisko. W kazdym razie zgubilem go w jakiejs uliczce. Mocno padalo. Nie wiem, co sie z nim stalo. Wiesz, w tej czesci miasta, w ktorej mieszkam, caly czas wielu ludzi sie gania. Nie nalezy do rzadkosci brac nogi za pas. Jestem pewny, ze nie chcialbym byc w skorze bialego faceta, ktory wloczy sie tam po ciemku, jesli lapiesz, O co biega. Niezdrowe miejsce. Ludzie stamtad wyrwaliby ci serce, jesliby wiedzieli, ze moga je sprzedac za dzialke kokainy. Spojrzal na Cowarta. -Czyz nie mam racji, panie Cowart? Wyrwaliby serce. Matthew Cowart poczul dreszcz gniewu. Nagle wscieklosc i frustracja ustapily pod naporem fali spokoju. Postapil krok do przodu i stojac obok Tanny'ego Browna wskazal olowkiem Fergusona. -Sklamales. Oklamales mnie wczesniej i klamiesz teraz. Zabiles go, co? I zabiles Joanie. Zabiles ich wszystkich. Ilu? Ilu, do diabla? Ferguson wyprostowal sie. -Gadasz od rzeczy, panie Cowart - odparl z chlodnym spokojem. - Ten czlowiek... - wskazal Tanny'ego Browna - wpoil ci tego rodzaju bzdury. Nikogo nie zabilem. Powiedzialem ci to juz kiedys. I mowie ci teraz. Obejrzal sie na policjanta. -Nie masz nic, czym moglbys mnie przestraszyc, Tanny Brown. Nie masz niczego, co moglbys w ostatniej chwili przedstawic w sadzie, czego jakis prawnik nie rozerwie na strzepy. Nie masz nic. -Nie - powiedzial Cowart. - Ja mam to wszystko. Oczy Fergusona poslaly gniewne blyski. Reporter poczul uderzenie goraca na twarzy. -Sadzisz, ze masz monopol na prawde, panie Cowart. Nie masz. - Ferguson zacisnal mocno piesci. Brown postapil krok do przodu, odgarniajac Cowarta ramieniem na bok. -Pieprze to. Pieprze cie, Bobby Earl. Chce, zebys udal sie ze mna do miasta. Chodzmy... -Aresztujesz mnie? -Tak. Za zamordowanie Joanie Shriver. Ponownie. Za stawianie oporu wymiarowi sprawiedliwosci. Za ukrywanie tych ubran w wychodku. Za skladanie falszywych zeznan pod przysiega. I jako swiadka znikniecia Bruce'a Wilcoxa. To nam daje mnostwo powodow. Twarz Tanny'ego Browna wygladala jak zelazna maska. Wolna reka siegnal do kieszeni i wyciagnal kajdanki. Trzymal bron wycelowana w glowe Fergusona. -Znasz schemat. Twarza do sciany, rece i nogi rozstawione. -Aresztujesz mnie? - zapytal zabojca, cofajac sie o krok. Jego glos uniosl sie o ton wyzej, sprawiajac teraz wrazenie bardziej gniewnego. - Mam juz za soba to oskarzenie. Cala reszta to kupa gowna. Nie mozesz tego zrobic! Tanny Brown uniosl wyzej sluzbowy rewolwer. -Popatrz na mnie - powiedzial powoli. Jego oczy rzucaly blyskawice w kierunku Fergusona. - Nie powinienes nigdy pozwolic mi ciebie odnalezc, Bobby Earl, poniewaz dla ciebie wszystko sie skonczylo. Wlasnie teraz. Wszystko sie skonczylo. -Nic na mnie nie masz. - Ferguson zasmial sie chlodno. - Gdybys mial, zjawilbys sie tutaj z cala pieprzona armia, a nie tylko z jednym reporterem i masa cholernie glupich pytan, ktore nie prowadza do niczego. Wypluwal slowa niczym przeklenstwa. -Odejde wolny, Tanny Brown, i wiesz o tym. - Zasmial sie. - Odejde wolny. Slowom Fergusona zaprzeczaly jednak nerwowe ruchy jego ciala. Pochylil ramiona do przodu, rozstawil szeroko nogi, jakby przygotowujac sie na odparowanie ciosu. Tanny Brown zauwazyl katem oka jakis ruch. -Sprobuj. Wiesz, ze tylko na to czekam. -Nie zamierzam isc z toba - powiedzial Ferguson. - Masz nakaz? -Pojdziesz ze mna - upieral sie Brown, a w jego glosie pojawily sie pierwsze oznaki furii. - Mam zamiar ujrzec cie ponownie w celi smierci. Slyszysz? Wszystko skonczone. -Nigdy nie bedzie skonczone - odpowiedzial zabojca, cofajac sie o krok. -Nikt nigdzie nie pojdzie - zaskrzeczal nagle jakis podniesiony glos. Trzej mezczyzni odwrocili sie w tym kierunku. Cowart ujrzal strzelbe o dwoch lufach, za ktora wylonila sie z mroku babka Fergusona. Wycelowala bron prosto w Tanny'ego Browna. -Nikt nigdzie nie pojdzie - odezwala sie ponownie. - Przynajmniej nie do celi smierci. Brown blyskawicznie wymierzyl pistolet w klatke piersiowa staruszki. Miala na sobie biala koszule nocna, ktora powiewala we wszystkie strony. Wlosy miala spiete, a stopy bose, jakby weszla prosto z wygodnego lozka w nocny koszmar. Zakolysala strzelba, trzymajac ja pod ramieniem i celujac w policjanta, podobnie jak niegdys w Cowarta. -Pani Ferguson - powiedzial cicho Tanny Brown, stojac caly czas w pozycji strzeleckiej. - Musi pani odlozyc bron. -Nie zabierzesz mojego chlopaka - odezwala sie wsciekle. -Pani Ferguson, musi pani zrozumiec. -Nic nie chce zrozumiec. Nie zabierzesz stad mojego chlopaka. -Pani Ferguson, niech pani nie utrudnia tego, co i tak jest juz wystarczajaco skomplikowane. -Skomplikowane czy nie, dla mnie to zadna roznica. Zycie bywa ciezkie. Moze umieranie bedzie latwiejsze. -Pani Ferguson, prosze tak nie mowic. Niech pani pozwoli mi wykonywac moja prace. Wszystko sie wyjasni, zobaczy pani. -Nie praw mi tu dyrdymalow, Tanny Brown. Nie przynosisz niczego oprocz klopotow do tego domu. -Nie - powiedzial miekko Brown. - To nie ja przynioslem klopoty, tylko twoj chlopak. - Szybko przeszedl na jezyk Poludnia. Zabrzmialo to dziwnie, jakby byl turysta, obcokrajowcem, z zaklopotaniem usilujacym sie porozumiec w obcej mowie. -Ty i ten cholerny reporter. Powinnam zabic was przedtem. - Odwrocila sie w strone Cowarta i prawie wyplula z siebie slowa: - Nie przyniosles ze soba niczego oprocz nienawisci i smierci. Cowart nie odpowiedzial. Pomyslal, ze jest w tym troche prawdy. -Nie, prosze pani - kontynuowal Brown lagodzaco. - To nie ja ani on. Przeciez wie pani, kto naprawde przyniosl klopoty. Ferguson odsunal sie ostroznie na bok, jakby chcial zwiekszyc pole razenia starej dubeltowki. Jego glos byl przepelniony okrucienstwem. -Dalej, babciu. Zabij ich. Zabij ich obu. Na twarzy kobiety pojawil sie wyraz zdziwienia. -Zabij ich. Dalej. Zrob to teraz - przynaglal Ferguson, cofajac sie w kierunku staruszki. Tanny Brown postapil krok w przod, wciaz gotowy do oddania strzalu. -Pani Ferguson - powiedzial. - Znam pania od dlugiego czasu. Zna pani moja rodzine i krewnych. Kiedys chodzilismy razem do kosciola. Prosze mnie nie prowokowac... Przerwala mu gwaltownie. -Wszyscy odwrociliscie sie ode mnie lata temu, Tanny Brown! -Zabij ich - wyszeptal jej wnuk, przesuwajac sie teraz obok niej. Wzrok Browna spoczal na Fergusonie. -Nie ruszaj sie! Ty sukinsynu! I milcz. -Zabij ich - powtorzyl uparcie Ferguson. -Nie jest naladowana - odezwal sie nagle Cowart. Stal sparalizowany w miejscu, pragnac desperacko zanurkowac do jakiegos ukrycia, lecz nie bedac w stanie zmusic swego ciala do reakcji na strach. -Zuzyla ostatni naboj strzelajac do mnie kilka dni temu. Nie jest naladowana. Stara kobieta odwrocila sie w jego strone. -Jestes glupcem, jesli tak myslisz. - Patrzyla zimno na reportera. - Zalozysz sie o swoje zycie, ze nie wlozylam nowego naboju? Tanny Brown trzymal swoj rewolwer wycelowany w kobiete. -Nie chce strzelac - powiedzial. -Moze ja chce - odparla. - Jedna rzecz wiem na pewno. Nie zabierzesz drugi raz mego wnuka. Najpierw musialbys zabic mnie. -Pani Ferguson, wie pani, co on zrobil... -Nie obchodzi mnie, co zrobil. On jest wszystkim, co mi pozostalo i nie pozwole ci znowu go zabrac. -Czy kiedykolwiek slyszala pani, co on zrobil tej malej dziewczynce? - zapytal nagle Cowart. -Nie obchodzi mnie to - odparla. - Nie moj interes. -Ona nie byla jedyna - powiedzial powoli Cowart. - Byly jeszcze inne. W Perrine i Eatonville. Male czarne dzieci, pani Ferguson. Zabil je rowniez. -Nic nie wiem o zadnych dzieciach - odparla drzacym glosem. -Zabil rowniez mojego partnera - powiedzial cicho Tanny Brown, jak gdyby glosne wymowienie tych slow moglo sprawic, ze straci nad soba kontrole. -Nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie zadna z tych rzeczy. Ferguson schowal sie za babke. -Zatrzymaj ich tam, babciu - powiedzial i wycofal sie glownym korytarzem w glab domu. -Nie mam zamiaru pozwolic mu uciec - oznajmil Tanny Brown. -No to zabije cie albo ty zabijesz mnie - odparla stara kobieta. Cowart ujrzal, jak Brown naciska powoli na spust. Widzial rowniez, jak lufa przesuwa sie delikatnie. Cisza, podobnie jak slabe poranne swiatlo, wypelnila pokoj. Stara kobieta i Tanny Brown stali bez ruchu. Nie zrobi tego, pomyslal Cowart. Gdyby zamierzal ja zabic, juz by to zrobil. W tym samym momencie kiedy ujrzal strzelbe. Teraz tego nie zrobi. Tanny Brown poczul, jak cos sciska mu wnetrznosci. Smak kwasu wydzielanego z zoladka draznil jezyk. W tej starej kobiecie widzial kruchosc, lecz rownoczesnie stalowa, silna wole. Zabij ja, powiedzial sobie w duchu, po czym dodal: jak mozesz? Wszystkie mysli uporzadkowaly sie nagle; wagi, ciezary przesuwaly sie to w jedna, to w druga strone. Robert Earl Ferguson wszedl ponownie do pokoju. Mial teraz na sobie szara bluze przewieszona przez szyje, a na nogach modne buty. W dloni trzymal mala sportowa torbe. Sprobowal po raz ostatni. -Zalatw ich, babciu - powiedzial, lecz w jego glosie brakowalo przekonania. Nie wierzyl, ze mogla spelnic jego zadanie. -Idz - odezwala sie lodowato. - Idz i nie wracaj tu wiecej. -Babciu - odezwal sie glosem przepelnionym nie uczuciem czy smutkiem, lecz frustracja i niezadowoleniem. -Nie do Pachouli. Nie do mojego domu. Nigdy wiecej. Jestes opetany zlem, ktorego nie potrafie zrozumiec. Idz i rob to gdzies indziej. Ja probowalam - powiedziala gorzko. - Moze nie bylam bardzo dobra, ale probowalam, jak moglam. Lepiej bys umarl mlodo i nie przyniosl tutaj tego calego zla. Idz wiec i nie przynos go tu wiecej. To wszystko co moge ci teraz dac. Idz juz. Cokolwiek sie stanie jak wyjdziesz za prog, to juz twoja sprawa, nie moja. Rozumiesz? -Babciu... -Ani jednej kropli krwi wiecej, ani jednej - powiedziala ostatecznie. Ferguson rozesmial sie nieprzyjemnie i odparl bez charakterystycznego akcentu: -Dobrze. Jesli tego chcesz, to w porzadku. Odwrocil sie w kierunku Cowarta i Browna. Usmiechnal sie znowu i rzekl: -Myslalem, ze skonczymy to dzisiaj. Zdaje mi sie, ze jednak nie. Przypuszczam, ze innym razem. -On nigdzie nie pojdzie - powiedzial Brown. -Pojdzie - odparla stara kobieta. - Chcesz go? To bedziesz musial poszukac gdzies indziej. Nie w moim domu. I bedziesz musial zabrac gdzies indziej caly ten zly interes, tak jak powiedzialam jemu. To samo tyczy sie ciebie. Nie chce miec z tym nic wspolnego. To dom, gdzie mieszka Jezus, i chce, zeby tak zostalo. Tanny Brown skinal potakujaco glowa. Wyprostowal sie, a ruch ten swiadczyl, ze zgadza sie ze stara kobieta. Nie opuscil jednak broni, trzymal ja wciaz wycelowana w babke Fergusona, podczas gdy zabojca przeszedl obok niego ostroznie, lecz zdecydowanie w kierunku drzwi wejsciowych. Brown nie spuszczal go z oczu, a lufa rewolweru zmieniala polozenie, podazajac sladem mordercy. -Po prostu idz - powiedziala staruszka i jakis gleboki smutek przeszyl jej glos, a stare oczy wydawaly sie nabrzmiale od krwawych lez zalu. On rowniez ja zabil, mysl niczym blyskawica przemknela przez mozg Cowarta. Ferguson, wciaz poruszajac sie ostroznie, dotarl do rozwalonych drzwi wejsciowych. Obejrzal sie po raz ostatni. -To bez roznicy. Znajde cie znowu - powiedzial Brown. -Nawet jesli ci sie uda, nadal nic to nie bedzie oznaczalo, poniewaz znowu odejde czysty - odparl Ferguson. - Zawsze tak bedzie, Tanny Brown. Zawsze. Nie mialo znaczenia, czy bylo to falszywe chelpienie sie czy nie. Mozliwosc wypowiedziana w tych slowach zawisla w przestrzeni miedzy dwoma mezczyznami. Cowart pomyslal, ze swiat przewrocil sie do gory nogami; zabojca odchodzil wolny, a policjant zostal uwieziony bez mozliwosci reakcji. Zrob cos! - krzyknal w mysli do siebie, lecz nie byl w stanie wykonac zadnego ruchu. Widzial jedynie nieustanny strach i zagrozenie, ktore ukazywaly sie niczym jakas koszmarna wizja. Teraz na mnie kolej, pomyslal i nagle zauwazyl, jak na twarzy Fergusona wykwita wyraz zdumienia, po czym uslyszal krzyk: -Wszyscy nie ruszac sie! Wysoki, wibrujacy maksymalnym napieciem glos. Jakies piec krokow za babka Fergusona stala Andrea Shaeffer w pozycji gotowej do oddania strzalu, trzymajac w obu dloniach odbezpieczony pistolet kaliber.38. Znajdowala sie w korytarzu prowadzacym do tylnych, kuchennych drzwi, przez ktore niezauwazenie dostala sie do srodka. -Rzuc strzelbe! - wrzasnela ponownie, starajac sie zagluszyc krzykiem wlasny niepokoj. Stara kobieta nie posluchala jednak i jak w starym filmie zaczela sie powoli odwracac w kierunku, skad doszedl ja glos nastepnego intruza. Wygladala, jakby przygotowywala sie do oddania strzalu. -Stoj! - krzyknela detektyw, gdy podwojna lufa niczym oczy zabojcy zostala wymierzona dokladnie w jej klatke piersiowa. Wiedziala, ze smierc czesto chodzi w parze z wahaniem i tym razem nie mogla pozwolic, by wymknela jej sie spod kontroli. Cowart otworzyl usta w niezrozumialym krzyku. Brown zdazyl jeszcze zawolac: - Nie! - lecz slowo utonelo w glebokim huku wystrzalow. Olbrzymi pistolet poderwal sie gwaltownie w jej dloniach, jakby ozywiony zla intencja. Z wielkim wysilkiem starala sie nad nim zapanowac. Trzy strzaly eksplodowaly w malym, ciemnym pomieszczeniu i odbijaly sie echem w pozostalych pokojach. Pierwsza kula ugodzila w stara kobiete, odrzucajac ja w tyl, jakby wazyla nie wiecej niz powiew wiatru. Druga rozbila sie o sciane, wyrzucajac w powietrze fragmenty tynku i fontanne drzazg. Trzeci pocisk roztrzaskal szybe w oknie, znikajac w budzacym sie poranku. Trafiona staruszka wypuscila strzelbe z rak w momencie, gdy bezlitosny pocisk rzucil nia o sciane domu, po ktorej osunela sie powoli z szeroko rozlozonymi ramionami, jakby w blagalnym gescie. -Jezu, nie! - zawyl Tanny Brown. Podszedl do lezacej kobiety i zawahal sie. Odwrocil wzrok od szybko powiekszajacej sie plamy krwi na nocnej koszuli. Spojrzal najpierw na Cowarta, ktory stal zmrozony, szeroko rozdziawiajac usta. Reporter zamrugal powiekami, jakby budzil sie ze zlego snu. -Jezu Chryste - powiedzial i nagle odwrocil sie ku wyjsciu. Ferguson zniknal. Cowart wskazal na drzwi i krzyknal, lecz nie byly to slowa, jedynie zdziwienie i zlosc. Tanny Brown ruszyl blyskawicznie w kierunku wyjscia. Andrea Shaeffer weszla do pokoju z drzacymi rekami, z oczami utkwionymi w umierajacej kobiecie. Brown wybiegl na werande, gdzie zostal porazony naglym spokojem. Swiat wydal mu sie falujacym, niestabilnym obrazem mgiel, przeszywanych jasnymi pasmami budzacego sie switu. Porucznik nie slyszal zadnych dzwiekow, zadnego sladu zycia. Rozejrzal sie szybko po podworzu i spostrzegl z boku Fergusona, ktory biegl w kierunku samochodu zaparkowanego z tylu chaty. -Stoj! - zawolal wsciekle. Ferguson zatrzymal sie, lecz nie na skutek rozkazu. Odwrocil sie twarza do policjanta, unoszac jednoczesnie prawa reke, w ktorej trzymal rewolwer o krotkiej lufie. Strzelil dwukrotnie, prawie na oslep i pedzace kule rozoraly powietrze nieopodal detektywa. Browna przeszylo wspomnienie znajomego, glebokiego odglosu strzalow z broni jego partnera. Poddal sie burzy wscieklosci. -Stoj! - wrzasnal przerazliwie, przebiegajac przez werande, oddajac po drodze kilka szybkich strzalow. Pociski minely zabojce w niewielkiej odleglosci, trafiajac w szybe samochodu, ktora rozprysla sie na tysiace kawalkow. Powietrze wypelnilo sie demonicznym dzwiekiem metalu rznacego metal i odglosem rykoszetow. Ferguson wystrzelil ponownie, po czym odwrocil sie od wozu i ruszyl pedem w kierunku ciemnej linii drzew znajdujacych sie na dalekim krancu polany. Tanny Brown stanal nieruchomo na krawedzi werandy. Wstrzymal oddech, jego oczy promieniowaly czerwienia wscieklosci, gdy spogladal na plecy zabojcy pojawiajace sie na muszce rewolweru. Teraz! - pomyslal. Delikatnie pociagnal za spust. Bron gwaltownie podskoczyla w reku i porucznik ujrzal, jak pocisk wbija sie w pien drzewa tuz nad glowa Fergusona, ktory odwrocil sie i oddal do Tanny'ego Browna nastepny strzal, po czym zniknal w ciemnosciach lasu. Gdy Brown zniknal za wywazonymi drzwiami, Shaeffer uklekla przy babce Fergusona. Trzymajac wciaz pistolet w pogotowiu, dotknela delikatnie klatki piersiowej staruszki, tak jak dziecko dotyka czegos, by sprawdzic, czy jest to prawdziwe. Cofnela reke, spogladajac na swoje unurzane we krwi palce. Stara kobieta probowala zlapac oddech, wydajac przy tym chrapliwy odglos. Zacharczala w agonii i znieruchomiala na zawsze. Shaeffer patrzyla w oslupieniu na lezaca postac, po czym odwrocila sie do Cowarta. -Nie mialam wyboru... - powiedziala cicho. Zdawalo sie, ze slowa zmusily Cowarta do dzialania. Przeszedl pospiesznie przez pokoj i podniosl strzelbe z podlogi. Otworzyl ja zdecydowanym ruchem i utkwil wzrok w dwoch pustych komorach. -Pusta - powiedzial. -Nie - odparla Shaeffer. Spokojnie podal jej bron. -Nie - powtorzyla cicho. - O cholera. Patrzyla na reportera, szukajac potwierdzenia w jego oczach. Byla jak male, zagubione dziecko. Z zewnatrz dolecial do nich odglos strzalow. Matthew Cowart mimowolnie przypadl do ziemi. Mial wrazenie, ze cisza panujaca miedzy strzalami byla jakby glebsza i poczul sie jak samotny plywak na srodku bezmiernych przestrzeni oceanu. Wzial gleboki oddech i skoczyl w kierunku wyjscia. Andrea Shaeffer bez namyslu podazyla za nim. Na skraju werandy ujrzeli szerokie plecy Tanny'ego Browna, ktory goraczkowo oproznial magazynek ze zuzytych nabojow. Luski zastukaly o drewniana podloge. Porucznik zaczal napelniac magazynek. -Gdzie on jest? - spytal Cowart. Brown odwrocil sie ku niemu. -Co ze stara? -Nie zyje - odparla Shaeffer. - Nie wiedzialam... -Nic nie moglas na to poradzic - przerwal jej ostro. -Strzelba nie byla nabita - stwierdzil Cowart. Tanny Brown spojrzal na niego, lecz nic nie odpowiedzial. Wzruszyl jedynie smutno ramionami. Wyprostowal sie i wskazal w kierunku lasu. -Ide za nim. Shaeffer skinela glowa czujac, ze porywa ja jakis niewidoczny nurt. Matthew Cowart rowniez przytaknal. Tanny Brown przepchnal sie miedzy nimi, zeskoczyl z werandy i ruszyl szybko przez polanke, zmierzajac ku skrajowi cieni odleglemu o jakies trzydziesci metrow. Przechodzac przez otwarta przestrzen przyspieszyl kroku i gdy dotarl do malej przecinki pograzonej w ciemnosciach, ktore pochlonely Fergusona, biegl juz dosyc szybko, starajac sie nadrobic kazda chwile skradziona przez zabojce. Slyszal ciezkie oddechy Shaeffer i Cowarta biegnacych za nim, lecz nie zwracal na to uwagi. Zaglebial sie w chlodzie zielonego polmroku niepodzielnie panujacego w lesie. Wzrok porucznika siegal daleko wzdluz waskiego szlaku, szukajac jakiegos sladu Fergusona. Wiedzial, ze juz wkrotce scigany bedzie musial stawic mu czolo w smiertelnej walce. To jest rowniez moj kraj. Ja takze tu dorastalem. Jest mi tak samo znajomy jak jemu, powiedzial do siebie. Pokrzepil sie jeszcze kilkoma podobnymi klamstwami i pobiegl jeszcze szybciej. Goraco zaczelo dlawic poranek, unoszac sie nad nimi z lepka nieugietoscia, wysysajac z nich sily, gdy penetrowali platanine galezi i krzewow w poscigu za zabojca. Trzymali sie waskiej sciezki. Shaeffer i Cowart podazali sladami niezmordowanego Tanny'ego Browna, ktory biegl konsekwentnie przed siebie, starajac sie przewidziec, co zrobi Ferguson. Od czasu do czasu dostrzegali znaki swiadczace o tym, ze scigany rzeczywiscie podazal w tym samym kierunku. Tanny Brown zauwazyl slady stop odcisniete w mokrej ziemi, Cowart dostrzegl strzep szarego materialu zaczepiony o koniec ciernistego krzewu, najprawdopodobniej wyszarpniety z bluzy mordercy. Pot i strach przyslanial im wzrok. W umysle Browna pojawilo sie wspomnienie wojny. Bylem tu juz wczesniej, pomyslal czujac jednoczesnie obawe i podekscytowanie. Nie zatrzymywal sie ani na chwile. Shaeffer z trudem dotrzymywala im kroku, majac przed oczami cialo starej kobiety cisnietej przez smierc w kat. Obraz ten mieszal sie z odleglym wspomnieniem Bruce'a Wilcoxa znikajacego w mrokach centrum miasta. Pomyslala, ze smierc zdaje sie z niej drwic. Kiedykolwiek probowala zrobic cos wlasciwego, ta podstawiala jej noge i zadawala cios, ktory powalal dziewczyne na ziemie. Chciala naprawic wiele bledow, lecz nie miala pojecia, jak sie do tego zabrac. Cowart pomyslal, ze kazdy kolejny krok popycha go dalej w kierunku koszmaru. Zgubil swoj notes i dlugopis. Rozlozyste krzewy jezyn wykradly mu je z reki, rozcinajac dlon tak, ze teraz krew pulsowala, a rana klula dotkliwie. Przyspieszyl, by dotrzymac kroku porucznikowi. Ziemia pod ich stopami zaczela sie uginac i przywierac do butow. Zewszad otaczalo ich gorace, geste i wilgotne powietrze. W poblizu bagna las wydawal sie bardziej splatany i spojny, jakby te dwa elementy natury toczyly nieprzerwany boj o panowanie nad ziemia pod stopami. Brudni, w postrzepionych ubraniach brneli dalej w poszukiwaniu zabojcy. Cowart pomyslal, ze gdzies niedaleko budzil sie ranek przejrzysty i cieply, lecz nie tutaj, nie pod tym baldachimem poplatanych, zaslaniajacych niebo konarow. Juz dawno stracil poczucie czasu i nie mial pojecia, jak dlugo podazaja tropem Fergusona. Piec minut. Godzine. Wydawalo mu sie, ze scigaja Fergusona przez cale zycie. Tanny Brown zatrzymal sie nagle i przykucnal, dajac sygnal pozostalej dwojce, zeby uczynili podobnie. Przykucneli obok niego spogladajac w kierunku, w ktorym utkwione byly oczy porucznika. -Wiesz, gdzie jestesmy? - wyszeptala Shaeffer. Porucznik skinal potakujaco glowa. -On tez wie - odparl po chwili, wskazujac na Cowarta. Reporter westchnal ciezko. -Niedaleko od miejsca gdzie znaleziono cialo - powiedzial. Brown potwierdzil skinieniem glowy. -Widzisz cos? - spytala Shaeffer. -Na razie nic. Nasluchiwali uwaznie. Jakis przestraszony ptak poderwal sie z pobliskiego krzewu. Ledwo doslyszalny szelest wsrod poszycia lasu. Waz, szukajacy schronienia pomyslal Cowart. Pomimo goraca przez cialo reportera przeszedl zimny dreszcz. Powiew wiatru, ktory wydawal sie niezwykle odlegly, poruszyl konarami drzew. -Jest tam - powiedzial Brown. Wskazal w kierunku przecinki w gestym lesie porastajacym skraj grzezawiska. Slonce oswietlalo akurat niewielka, otwarta przestrzen na sciezce przed nimi. Otoczona labiryntem bujnej roslinnosci polanka nie miala wiecej niz dziesiec krokow szerokosci. Na przeciwleglym krancu, niczym plaster ciemnosci, sciezka, ktora podazali, wrzynala sie miedzy dwa drzewa. -Musimy przebyc te otwarta przestrzen - powiedzial spokojnie porucznik. - Stamtad juz niedaleko do wody, ktora ciagnie sie az do nastepnego okregu. Ferguson nie ma wyboru. Musi isc dalej, lecz jest to ciezki i niegoscinny teren. Gdy dostanie sie na druga strone, zakladajac, ze po drodze sie nie zgubi, nie zostanie ukaszony przez weza albo nie wpadnie w paszcze jakiegos zlosliwego aligatora, bedzie zziebniety i przemoczony, i prawdopodobnie bedzie wiedzial, ze ja tam juz na niego czekam. Sadze, ze wobec tego raczej zechce zawrocic, przedrzec sie obok nas i znalezc latwa i bezpieczna droge ucieczki: wsiasc do swego wozu, przekroczyc granice Alabamy, a wtedy sprawy obroca sie na jego korzysc. -Jak tego dokona? - spytal Cowart. -Poprowadzi nas za soba. Spowoduje, ze rozciagniemy sie w dlugiej linii i wtedy uczyni pierwszy krok. - Brown przerwal na chwile i dodal: - Dokladnie tak jak robi do tej pory. -A ta polanka? - spytal Cowart. Mowil wolno ze zmeczenia. -Dobre miejsce. Shaeffer spojrzala uwaznie przed siebie, po czym odezwala sie posepnym, przepelnionym rezygnacja glosem: -On chce nas zabic. Zaden z nich nie mial zamiaru roztrzasac tego spostrzezenia. -Co robimy? Brown wzruszyl ramionami. -Po prostu mu nie pozwolimy. Cowart utkwil wzrok w niewielkim przeswicie w lesie i powiedzial ze spokojem: -Zawsze wszystko do tego zmierza, co? W koncu zawsze trzeba wkroczyc na otwarta przestrzen. Tanny Brown skinal glowa, wstajac ostroznie. Spojrzal ponownie na polanke i pomyslal, ze to dobre miejsce do walki. Sam by takie wybral. Dookola nie ma drogi ucieczki. Nie mozna uniknac spotkania, czy podejsc od tylu. Musimy przez nia przejsc. Nagle wydalo mu sie niesprawiedliwe, ze skraj bagna zdawal sie w konspiracji z Fergusonem, pomagajac mu w ucieczce. Kazda galaz, kazda przeszkoda zawadzala im, skrywajac jednoczesnie morderce. Przelecial szybko wzrokiem wzdluz linii drzew, szukajac jakiegos znaku, koloru czy ksztaltu wyrozniajacego sie z otoczenia. Zrob jakis ruch, powiedzial sobie w duchu. Tylko jeden maly ruch, ktory bede mogl dojrzec. Zaklal brzydko, wpatrujac sie w nieruchome galezie i krzaki. Nie widzial innego wyjscia jak ruszyc do przodu. -Obserwujcie uwaznie - wyszeptal. Wyszedl na polanke z rewolwerem w reku, nasluchujac uwaznie, naprezony do granic wytrzymalosci. Shaeffer szla za nim. Trzymala pistolet w obu rekach myslac, czy to wlasnie tutaj wszystko sie skonczy. Ogarnelo ja pragnienie zrobienia jeszcze jednej rzeczy przed smiercia. Cowart wstal i podazyl za nia. Zastanawial sie, czy pozostali sa rownie przerazeni jak on, lecz po chwili stwierdzil, ze to niewazne. Otoczyla ich przerazajaca cisza. Tanny Brown mial wielka ochote krzyczec. Przemozne wrazenie, ze idzie wprost w wycelowany w siebie rewolwer, powodowalo nieprzyjemny ucisk w piersiach. Wydawalo mu sie, ze nie moze oddychac. Cowart odczuwal jedynie goraco i fatalne uczucie bezbronnosci. Poczul sie jak slepiec. Jednak wlasnie on dostrzegl nieznaczne poruszenie, zanim ktokolwiek inny zdolal cos zauwazyc. Ujrzal drzenie lisci, kolyszace sie, krzaki i wycelowana w nich szara lufe rewolweru. -Uwaga! - krzyknal i padl na ziemie zaskoczony, ogarniety fala przerazenia, ktora przetoczyla sie po nim. Tanny Brown rzucil sie na ziemie w tym samym momencie. Przeturlal sie, probujac przyjac pozycje strzelecka, nie majac jednak pojecia, w jakim kierunku ma strzelac. Shaeffer nie padla od razu na ziemie. Krzyczac przerazliwie, wystrzelila na oslep ku niebu. Gleboki odglos jej pistoletu zostal poparty trzema dzwiecznymi strzalami z rewolweru Fergusona. Brown jeknal glucho, gdy kula uderzyla w ziemie tuz przy jego glowie, wyrzucajac w gore fontanne mokrego poszycia. Cowart przywarl do mokrego podloza. Shaeffer krzyknela ponownie, tym razem spieta potwornym bolem. Zakrecila sie upadajac na ziemie, jak ptak ze zlamanym skrzydlem, chwytajac sie za zraniony lokiec. Cierpienie wyrwalo z jej glosu wysokie tony. Cowart przyciagnal ja do siebie, a Brown wstal mierzac uwaznie w niewidoczny cel. Nacisnal delikatnie na spust, jednak nie zdecydowal sie na strzal. Uslyszal odglos trzaskajacych galazek i krzewow. Ferguson uciekal. Cowart dostrzegl pistolet w bezwladnej dloni mlodej detektyw. Krew splywala pulsujacym strumieniem, plamiac wypolerowana stal. Chwycil bron i wstal blyskawicznie, starajac sie zlokalizowac odglosy ucieczki Fergusona. Nie zdawal sobie sprawy, ze znalazl sie na pewnej granicy. Wystrzelil. Szalenczo, pozwalajac, by halas pistoletu przycmil mysli o tym, co robi, naciskal na spust raz po raz, wysylajac pozostale osiem kul w gaszcz drzew i zarosli. Pociagal za spust, az do momentu gdy oproznil caly magazynek. Stal na srodku polanki wsluchujac sie w echa wystrzalow. Reka wraz z pistoletem opadla mu wzdluz ciala, jakby wyczerpana. Przez chwile cala trojka zdawala sie zmrozona. Shaeffer przerwala cisze wydajac pelen bolesci krzyk. Lezala u stop reportera, ktory pochylil sie czym predzej. Jej glos otrzezwil nieco Tanny'ego Browna, wprowadzajac go ponownie w stan gotowosci. Podszedl do dziewczyny i zbadal rane. Ujrzal pogruchotana biala kosc wystajaca przez delikatna skore. Krew z rozszarpanych zyl plynela w rytmie pulsujacego serca. Spojrzal na las, jakby tam wlasnie chcial znalezc porade, po czym odwrocil sie ponownie w strone Shaeffer. Poruszal sie najszybciej, jak potrafil; z wlasnej kurtki oderwal pasek materialu i wykorzystal go jako opaske uciskowa. Odlamal zielona galaz z pobliskiego drzewa i usztywnil nia reke dziewczyny. Zacisnal przepaske i zauwazyl, ze strumien krwi zmniejsza sie wyraznie. Spojrzal na Cowarta, ktory wstal i ruszyl na skraj polany, wpatrujac sie z napieciem w ciemny las. Reporter wciaz zaciskal mocno palce na pistolecie. Brown zauwazyl, jak Cowart pochyla sie i wpatruje w przeswit miedzy galeziami, a nastepnie cofa sie o krok, spogladajac uwaznie na swoja reke. -Mysle, ze go dostalem - powiedzial reporter i obrocil sie w kierunku Browna, wyciagajac przed siebie otwarta dlon. Byla umazana krwia. Brown wyprostowal sie, kiwajac glowa. -Zostan z nia - powiedzial. Cowart zaprzeczyl ruchem glowy. -Nie. Ide z toba. Z piersi Shaeffer wydobyl sie gleboki jek bolu. -Zostan z nia - powtorzyl Brown. Cowart otworzyl usta, lecz policjant ucial krotko: -Teraz to nalezy do mnie. Reporter zgrzytnal zebami. Emocje wziely w nim gore. Pomyslal o wszystkim, co rozpetal, i stwierdzil, ze to nie moze sie dla niego tutaj skonczyc. Shaeffer zajeczala ponownie. Zdal sobie sprawe, ze nie ma wyboru. Skinal poslusznie glowa. Czekal w towarzystwie rannej policjantki, czujac sie jednak bardziej samotny niz kiedykolwiek wczesniej. Porucznik odwrocil sie i ruszyl przed siebie, kluczac posrod gmatwaniny galezi jezyn, ktore chwytaly za ubranie i drapaly skore i oczy niczym dzikie koty. Poruszal sie z trudem, lecz dosyc szybko, analizujac nieustannie. Jesli jest ranny, bedzie biegl prosto. Pomyslal, ze musi nadrobic chwile stracone, gdy opatrywal rane Shaeffer. Kiedy opuszczal polanke, dostrzegl krwawy slad, a nastepny po okolo pietnastu metrach w glab bagna. Trzeci znajdowal sie jakies piec metrow dalej. Kilka malych purpurowych kropel krwi, wyrozniajacych sie na tle zielonych lisci. Popedzil naprzod, czujac przed soba zapach czarnej wody. Las runal na niego cala swoja potega. Porucznik z wysilkiem rozchylal galezie i krzaki zagradzajace mu droge. Prowadzony wsciekloscia pedzil z calych sil. Niszczyl wszystko, co osmielilo sie stanac mu na drodze. Nie widzial Fergusona az do momentu, gdy prawie na niego wpadl. Morderca stal wsparty o drzewo na skraju wielkiego rozlewiska bagnistej wody. Ciemne pasma krwi biegly od uda do kostki, wyraznie widoczne na tle wyblaklego blekitu dzinsow. Mierzyl z rewolweru w Tanny'ego Browna, gdy ten wylonil sie z gaszczu i biegl wprost na linie strzalu. Juz nie zyje, pojedyncza mysl przeleciala przez glowe detektywa. Lodowaty strach spowil wszystkie jego odczucia, zamrozone wspomnienia o rodzinie, znajomych. Pomyslal, ze swiat nagle sie zatrzymal. Chcial dac nura do jakiegos schronienia, rzucic sie w tyl, schowac sie gdzies, lecz poruszal sie jak w zwolnionym filmie i wszystko co mogl w tej chwili zrobic, to zaslonic sie reka, jakby ten ruch mogl zmienic lot kuli, ktora za chwile nadleci. Mial wrazenie, jakby nagle wyostrzyl mu sie sluch, a wzrok wydawal sie przeszywac wszystko na wylot. Widzial spust rewolweru odsuwajacy sie najpierw do tylu, a nastepnie w przod. Otworzyl usta w niemym krzyku. Uslyszal jedynie dwa puste klasniecia, gdy iglica w rewolwerze zabojcy dwukrotnie uderzyla w pusta komore. Odglos odbil sie echem w pustej przestrzeni. Dzikie zaskoczenie pojawilo sie na twarzy Fergusona. Spojrzal na rewolwer, jakby patrzyl na ksiedza zlapanego na klamstwie. Tanny Brown zdal sobie sprawe, ze upadl na ziemie. Wilgotny brud przyklejal sie do ciala i ubrania. Porucznik poderwal sie blyskawicznie na kolana, mierzac z rewolweru w swego smiertelnego wroga. Twarz Fergusona wykrzywila sie w nieprzyjemnym grymasie. Wydawalo sie, ze wzruszyl ramionami. Rozlozyl rece w gescie poddania. Tanny Brown wzial gleboki oddech. W jego glowie pojawily sie nagle setki glosow; sprzeczne, krzykliwe rozkazy, glosy odpowiedzialnosci czy obowiazku, nie zgadzajace sie z glosami zemsty. Spojrzal na Fergusona przypominajac sobie jednoczesnie jego wczesniejsze slowa: Znowu odejde czysty. Slowa te przylaczyly sie do zametu i wrzawy w glowie porucznika, brzmiac jak odlegly grzmot. Nagla kakofonia dzwiekow ogluszyla go na tyle, ze prawie nie slyszal strzalow z wlasnego rewolweru - dopiero gdy poczul, jak rewolwer ozywa w jego dloni, uswiadomil sobie, ze pociagnal za spust. Robert Earl Ferguson zostal odrzucony w tyl w objecia kolczastych galezi. Jego cialo zwinelo sie w bolu. Niedowierzanie pojawilo sie w gasnacych oczach. Wydawalo sie, ze potrzasa przeczaco glowa, lecz ruch ten ustal w momencie, gdy zaskoczenie na twarzy Fergusona ustapilo miejsca smierci. Czas wlokl sie niemilosiernie. Tanny Brown pozostal w tej samej pozycji, kleczac naprzeciwko ciala zabojcy i probujac pozbierac mysli. Zwalczyl nieprzyjemne zawroty glowy, po ktorych nastapila fala mdlosci. Zaczekal, az jego serce zwolni swoj szalenczy rytm. Dopiero po chwili wciagnal w pluca pierwszy haust powietrza, pierwszy, ktorego byl naprawde swiadom od czasu rozpoczecia poscigu. Spojrzal w niewidzace oczy Fergusona. -Tak - powiedzial gorzko. - Pomyliles sie. Dostrzegl rewolwer z krotka lufa uwalany w piachu i blocie, lezacy w miejscu, w ktorym smierc kazala go Fergusonowi wypuscic. Ten rewolwer byl porucznikowi rownie znajomy jak glos i smiech jego partnera. Wiedzial, ze tylko w jeden sposob ta bron mogla sie dostac w rece Fergusona, i odczul gleboki smutek i bol. Utkwil ponownie wzrok w martwym zabojcy i powiedzial glosno: -Chciales mnie zabic z broni mojego partnera, ty skurczybyku, ale nie zrobila tego dla ciebie, co? Powedrowal wzrokiem ku miejscu, z ktorego saczyla sie struzka krwi. Tu trafil pocisk z dzikiego strzalu Cowarta, w udo. Ferguson nie mogl ujsc daleko z podobna rana. Z pewnoscia nie na wolnosc. Pojedynczy szczesliwy strzal, ktory zabil go tak samo, jak blizniacze strzaly oddane z rewolweru Browna. Porucznik przylozyl rewolwer do glowy, czujac chlodny metal broni niczym kostki lodu przykladane, by zlikwidowac migrene. Wyobraznia zaczela pracowac szybciej. Spojrzal na Fergusona. -Kim byles? - spytal, jak gdyby morderca mogl mu jeszcze odpowiedziec. Odwrocil sie od nieruchomego ciala i z powrotem ruszyl do miejsca, w ktorym zostawil ranna Shaeffer i towarzyszacego jej Cowarta. Spojrzal jeszcze raz przez ramie upewniajac sie, ze Ferguson lezy wciaz nieruchomo, ze pozostal tam przygwozdzony przez nieublagane objecia smierci. Wydawalo sie, jakby nie wierzyl, ze smierc jest naprawde ostateczna. Szedl wolno, po raz pierwszy w tym dniu uswiadamiajac sobie, ze swiatlo pokonalo mroki lasu. Pasma dziennego swiatla przebijaly sie przez gesty sufit galezi. Porucznik poczul sie troche niezrecznie. Nagle i niespodziewanie dla siebie wolal skryc sie w cieniu. Po jakichs dziesieciu minutach dotarl do polanki, gdzie pozostawil Shaeffer i Cowarta. Reporter spojrzal uwaznie na powracajacego porucznika. Wczesniej musial zdjac kurtke i okryl nia mloda policjantke, ktora zbladla i dygotala z zimna, mimo wzmagajacego sie upalu. Krew z pokiereszowanego lokcia zabarwila ubranie na czerwono. Dziewczyna zachowala przytomnosc, lecz wciaz walczyla z szokiem. -Slyszalem strzaly - odezwal sie Cowart. - Co sie stalo? Brown westchnal szorstko. -Umknal mi - odparl. -Co?! - wybuchnal Cowart. -Zlapcie go - zajeczala Shaeffer, skrecajac sie w spazmie bolu i zlosci. -Przechodzil przez wode - tlumaczyl Brown. - Probowalem z daleka, ale... -Umknal? - Cowart nie mogl uwierzyc. -Zniknal. Zaglebil sie dalej w bagno. Mowilem wam, co sie stanie, jesli tam dotrze. Nigdy sie go nie znajdzie. -Trafilem go przeciez - poskarzyl sie Cowart. - Jestem pewien, ze go trafilem. Policjant nie odpowiedzial. -Trafilem go - nalegal reporter. -Tak. Trafiles go - potwierdzil miekko Brown. -A wiec co, jakie... - Cowart zaczal wyrzucac z siebie bezladnie. Wtem przerwal i utkwil wzrok w policjancie. Tanny Brown poruszyl sie niecierpliwie pod uwaznym spojrzeniem reportera, jak gdyby zaskoczono go, zadajac trudne pytanie. Pare sekund trwalo, zanim pozbieral sie do kupy i rzekl: -Musisz ja zabrac do miasta. Sprowadz pomoc. Rana nie jest najgorsza, ale dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy. -A ty? -Ja musze tam wrocic. Rozejrze sie jeszcze raz. Potem dolacze do was. -Ale... -Jak wrocimy do Pachouli, napisze formalny raport i zlozymy oskarzenie. Wsadzimy jego dane do narodowego systemu komputerowego. Wtajemniczymy w sprawe FBI. Idz i napisz swoj artykul. Cowart nadal nie spuszczal Browna z oczu, probujac przeniknac jego mysli. -Umknal - powtorzyl chlodno Brown. Wlasnie wtedy Cowart zrozumial. Szok i wscieklosc targnely nim rownoczesnie. Jego spojrzenie stalo sie jeszcze ostrzejsze. -Zabiles go - wycedzil przez zeby. - Slyszalem strzaly. Tanny Brown milczal. -Zabiles go - powtorzyl reporter. Brown potrzasnal przeczaco glowa. Powiedzial cicho: -Zrozum cos, Cowart. Jesli on tam umrze, nikt nigdy sie nie dowie o Wilcoxie ani o pozostalych. Po prostu sprawa sie skonczy i nikt nie bedzie sie dopytywal o Fergusona. Bedzie im zalezalo jedynie na tobie i na mnie. Policjant i jego prywatna wendeta, i dziennikarz probujacy uratowac swoja kariere. Nikt nie bedzie chcial sluchac o podejrzeniach, teoriach, dowodach poszlakowych. Beda chcieli wiedziec, dlaczego tu przyszlismy i zabilismy niewinnego czlowieka. Niewinnego czlowieka. Rozumiesz? Niewinnego czlowieka. Jezeli natomiast ucieknie... Cowart spojrzal przeciagle na policjanta i pomyslal, ze sprawa wlasnie sie skonczyla. Ale nie. To sie nigdy nie skonczy. Westchnal gleboko. -Ucieknie winowajca - dokonczyl za detektywa. -Zgadza sie. -Zatem wszystko trwa dalej. Ludzie prowadza poszukiwania. Odpowiedzi... -Ludzie szukaja odpowiedzi. Ty ich dostarczasz. Ja ich dostarczam. Cowart wciagnal gleboko powietrze. -On nie zyje. Zabiles go... Brown spojrzal powaznie na Cowarta. -... Zabilem go - kontynuowal reporter. Zawahal sie, po czym dodal cos bardzo oczywistego. - Zabilismy go. Cowart ponownie wzial gleboki oddech. Mysli klebily mu sie w glowie. Czul, jak dookola poteguje sie niemilosierny upal. Przypomnial sobie twarz Fergusona, a nastepnie smiech Blaira Sullivana: Czy ciebie tez zabilem, Cowart? Zaprzeczyl w myslach, majac nadzieje, ze sie nie myli. W burzy wspomnien przypomnial sobie wlasna rodzine, wlasne dziecko, zamordowane dziecko, dzieci, ktore zniknely, i wszystko co sie dotychczas wydarzylo. Pomyslal, ze to koszmar. Powiedz prawde, a zostaniesz ukarany, sklam, a wszystko ulozy sie dobrze. Doznal nieprzyjemnego uczucia, jakby zsuwal sie po stromej skarpie, nie majac sie czego chwycic. Sam sobie jednak wybral to wzniesienie. Zbierajac resztki energii wyobrazil sobie, ze wbija hak w granitowa skale, ratujac sie przed upadkiem. Mozesz z tym zyc, sam, powiedzial sobie w duchu, a nastepnie spojrzal na Tanny'ego Browna zajetego sprawdzaniem opatrunku na reku Andrei Shaeffer i zrozumial, ze sie mylil. Beda wspolnie dzielic ten koszmar. Spojrzal na lezaca dziewczyne. Przynajmniej jej rana sie zagoi. -Nie - odezwal sie po dosc dlugiej przerwie. - Umknal. Tanny Brown nie odezwal sie slowem. -Dokladnie tak jak powiedziales. Na bagno. Poszlismy tam, ale nie moglismy go znalezc. Mogl pojsc wszedzie: Atlanta. Chicago. Detroit. Dallas. Gdziekolwiek. Nachylil sie i podniosl ranna policjantke, wsuwajac ramie pod jej pache. -Napisz artykul - powiedzial Tanny Brown. -Napisze - odparl Cowart. -Spraw, zeby uwierzyli - dodal policjant. -Uwierza - odparl Cowart bez zlosci. Brown skinal glowa. Matthew Cowart zaczal prowadzic Andree Shaeffer z powrotem wzdluz sciezki, ku cywilizacji. Opierala sie na jego ramieniu. Wyczuwal, jak dziewczyna zaciska zeby z bolu, lecz nie poskarzyla sie nawet jekiem. Jego mysli dryfowaly poza upal, bagno i ciezar rannej policjantki. Musi napisac tak, by otrzymala pochwale za odwage. Powiedziec wszystkim, jak stanela twarza w twarz z sadystycznym morderca i przyjela kule na siebie. Chlopcy z telewizji polkna to z przyjemnoscia. Brukowe pismidla rowniez, a to da jej szanse, pomyslal. Slowa zaczely same cisnac sie w wyobrazni, dodajac mu otuchy. Ujrzal kolumny w gazetach, naglowki wyskakujace spod pedzacych drukarek. Objal ramieniem talie dziewczyny, przeszedl tak jakies dziesiec krokow, po czym odwrocil sie i spojrzal ponownie na stojacego na skraju polanki porucznika. -Czy to jest w porzadku? - Pytanie wyprysnelo samo z jego ust. Brown wzruszyl ramionami. -Tutaj nigdy nie bylo nic w porzadku. Od samego poczatku. Nigdy rowniez nie mielismy wyboru. Cowart potwierdzil slowa detektywa ruchem glowy. To byla jedyna prawda, ktora milo bylo uslyszec. -To dziwny moment, zeby zaczac sobie wzajemnie ufac - powiedzial bez usmiechu. Nastepnie odwrocil sie i ruszyl, podtrzymujac swoj jasnowlosy ciezar z mocnym postanowieniem dostarczenia go w bezpieczne miejsce. Dziewczyna jeknela slabo, wspierajac sie na jego ramieniu. Pomyslal, ze nie robi nic wielkiego, ale przynajmniej kogos ratuje. Odczul ulge na mysl, ze udalo sie uratowac moze wielu innych. Tanny Brown obserwowal oddalajaca sie powoli dwojke ludzi, z ktorymi przezyl tak wiele. Widzial, jak znikaja w plataninie swiatla i cieni. Nastepnie ruszyl z powrotem przez zarosla na skraj bagna. Po kilku minutach bez trudu odnalazl Fergusona. Gdy zdejmowal cialo z pulapki jezyn, ugial sie pod jego ciezarem. Wszedl do bagiennej, przenikliwie zimnej wody. Postawil stope na dnie i poczul, ze pograza sie w grzezawisku. Polozyl sie na wodzie i zaczal plynac, ciagnac za soba bezwladne cialo w kierunku splatanych, nisko zwieszajacych sie galezi. Sapiac z wysilku ciagnal, czasem popychal cialo mordercy, az w koncu dotarl do upatrzonego wczesniej miejsca. Zebral w sobie resztki sily i wepchnal cialo Fergusona pod wode, wciskajac je miedzy korzenie znajdujace sie pod powierzchnia. Nie mial pojecia, czy zostanie ono tam na zawsze. Ferguson rowniez kiedys zadawal sobie podobne pytanie. Porucznik odplynal kawalek i spojrzal na swoje dzielo. Nie dostrzegl niczego procz migotliwej tafli wody. Korzenie trzymaly dobrze, a woda zatarla w swych odmetach wszelkie slady. Swiatlo waskimi smugami przeciskalo sie przez geste korony drzew, muskajac ciemna powierzchnie rozlewiska, ktorego lustro poblyskiwalo mrocznie i niesamowicie. Tanny Brown odwrocil sie od podwodnego grobowca i spokojnie poplynal w kierunku brzegu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/