Utkin Marek - Technomagia i smoki
Szczegóły |
Tytuł |
Utkin Marek - Technomagia i smoki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Utkin Marek - Technomagia i smoki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Utkin Marek - Technomagia i smoki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Utkin Marek - Technomagia i smoki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek Utkin
Technomagia i smoki
Data wydania 2002
Wysoko rozwiniętą technologię można bez trudu pomylić z magią.
Arthur C. Clarke
I odwrotnie.
Matek Utkin
Podziękowania
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się w jakikolwiek sposób do powstania tej
książki. Ponieważ nie jestem w stanie napisać o każdym, wymienię tych, których
pamiętam w tej chwili, a pozostałych zapewniam o swej wdzięczności za ich wkład,
jakikolwiek by był.
Dziękuję: Ani - za podtrzymywanie na duchu i wiarę w to, co robię, prof.
Małgorzacie Terleckiej-Frankowskiej - za niecierpliwość w oczekiwaniu na ciąg
dalszy, entuzjazm, wnikliwe uwagi i hadziewkę, prof. Stanisławowi Stommie - za
poświęconą uwagę, zainteresowanie tak książką, jak i postaciami bohaterów, oraz
pomoc, Lechowi Jęczmykowi - za zainteresowanie i twórczą dyskusję, Jackowi
Herman-Iżyckiemu - za cierpliwość i Saharę, Larry’emu Rodriguezowi - za
wspaniałe opowieści o lotach na sterowcach US NAVY oraz wyczerpujące opisy
konstrukcji i pilotażu sterowca, Markowi Sawickiemu - za wyjaśnienia dotyczące
chemii smoków, Stubolowi - za rysia i Misiowi - za Mofka.
Jakiekolwiek podobieństwo lub zbieżność imion, nazwisk, wyglądu, cech i zachowań
wszelkich występujących w tej książce postaci (tak ludzkich, jak i magicznych),
zarówno na tym, jak i na tamtym świecie, z istniejącymi w rzeczywistości - jest
całkowicie przypadkowe.
Rozdział 1
Zaczęło się to wszystko mniej więcej tak:
Pewnego wieczoru do swego laboratorium zaprosił mnie kolega fizyk. Chciał mi
zademonstrować rewelacyjne (ponoć) wyniki kolejnego eksperymentu. Podchodziłem
do tego bardzo sceptycznie, gdyż zdołałem się już kiedyś przekonać, że większość
z jego działań kończyła się bądź przerażającym smrodem, bądź krótkim błyskiem,
po którym zapadała ciemność. To ostatnie nie oznaczało bynajmniej przeniesienia
w głęboki kosmos, lecz tylko spalenie bezpieczników na całym piętrze. No, może
jestem niesprawiedliwy - mój znakomity kolega miał na swym koncie jeszcze jedno
spektakularne osiągnięcie - zawieszenie całej sieci komputerowej instytutu, w
którym pracował.
Dlaczego, gdy wspomniałem o ciemności, wysunąłem przypuszczenie, że jej
zapadnięcie mogłoby oznaczać przemieszczenie się w kosmos? Ano dlatego, że
kolega mój zajmował się sprawami, od których już samemu Einsteinowi posiwiała
grzywa. Były to, mówiąc przystępnie, związki czasu, przestrzeni, energii i paru
innych drobiazgów.
Pracował raczej samotnie*,[* Dawniej za stroniącego od świata uchodził uczony,
który zamykał się w wysokiej wieży, obecnie - taki, który nie ma własnej witryny
www. ] a swych wyników nie rozpowszechniał nawet przez Internet, gdyż obawiał
się, że jego zagraniczni koledzy po fachu (dysponujący nowszym sprzętem i lepiej
dofinansowani) mogą rozpracować jego pomysły przed nim i opublikować jako
własne. Swą działalność w instytucie uzasadniał zaś okresowym składaniem
drobnych opracowań, co wystarczało jego niezbyt lotnym szefom. Ja z kolei
wyznawałem się w jego działaniach na tyle, żeby coś zrozumieć, ale w żadnym
wypadku, aby coś gdzieś powtórzyć. Poza tym prowadzę raczej nocny tryb życia, co
czyniło ze mnie niejako naturalną ofiarę niedocenionego naukowca, pragnącego
podzielić się swymi osiągnięciami. Ja z tych wizyt odnosiłem też pewne (drobne)
korzyści - na przykład kiedyś skopiowałem sobie graficzny wykres jakichś
skomplikowanych obliczeń, który po przeniesieniu na plakat stanowił doskonałe
tło.
Przed każdą „sesją” sugerowałem mu, że powinien zaopatrzyć nas w skafandry
kosmiczne, bo co się stanie, jeśli wymiecie nas w próżnię lub w amoniakalną
atmosferę jakiejś przeklętej planety? Niby go to drażniło, lecz tak naprawdę, to
podejrzenie, że jest w stanie dokonać transferu materii, nieco mu pochlebiało.
Tym razem, gdy dotarłem do jego pracowni (po zwyczajowym wyminięciu nocnego
ciecia, który spał ukołysany rykiem telewizora, i po długiej wędrówce
oświetlonymi trupim światłem korytarzami), zauważyłem, że dokonał solidnego
przemeblowania. Pompa próżniowa i wielkie elektromagnesy, stojące dotychczas na
środku pomieszczenia, zostały zepchnięte do kąta, cała zaś pracownia była
opleciona rurami - częściowo metalowymi, a częściowo - przezroczystymi. Na
rurach metalowych kondensował się szron, odcinki przezroczyste natomiast
składały się z wielu warstw. Widać było w nich jakąś bezbarwną ciecz, lecz gdy
patrzyło się pod pewnym kątem, to nabierała niebieskofioletowego zabarwienia.
- Spójrz - rzekł dumnie mój kolega i wskazał na paletę na ręcznym wózku widłowym
- wytachałem to z głównego laboratorium. Muszę odstawić na miejsce przed ósmą
rano, bo profesor mnie ukatrupi!
Na palecie spoczywała jakaś pokaźna aparatura, do której z jednej strony
podłączone były kable komputera, z drugiej zaś - miedziane chyba, zwinięte
spiralnie przewody, prowadzące do solidnych metalowych butli.
- Co to, rurociąg do produkcji lodów na skalę przemysłową? - spytałem, aby
sprowokować go do wyjaśnień.
- Nie, uzwojenie wypełnione cieczą nadprzewodzącą w temperaturze pokojowej -
oznajmił dumnie kolega.
- Jeżeli pokojowej, to skąd ten szron? To chyba ciekły azot? - Wyjaśnienie nie
przypadło mi do gustu. Co prawda, wiedziałem, że fizycy lubią posługiwać się
pewnymi eufemizmami, ale to, co widziałem, nie wyglądało na eufemizm, lecz na
całkowite niezwracanie uwagi na rzeczywistość.
- To jest jakieś dwieście kelvinów - wyjaśnił kolega - u nas się mówi, że to
temperatura pokojowa. To taka specjalna ciecz, nie będę się wdawał w szczegóły,
z czego ją zrobiono. Jest cholernie droga, jeśli coś z tego się ulotni, to mnie
zatłuką. Ale jedynie zastosowanie nadprzewodzącego uzwojenia gwarantuje
wytworzenie pola o właściwych parametrach. Konwencjonalne elektromagnesy nie
były w stanie osiągnąć nawet jednej tysięcznej sprawności nowego systemu.
Zobaczysz, co się stanie, jak to odpalę.
Nie byłem pewien, czy jestem ciekaw.
- Aaa, więc to dlatego nie wysłałeś nas w kosmos poprzednim razem?
- Nie śmiej się, ostatnio zarejestrowałem zniknięcie całej wiązki elektronów.
- A może ich tam wcale nie było? Takie to małe, że i zgubić łatwo.
- Musiały być, ale ich nie było. Elektrony nie znikają, przynajmniej nie w takim
sensie, jak ci się może wydawać - zaperzył się mój kolega. - Z obliczeń
wynikało, że powinny tam być.
- Przyjmijmy, że tak. Startujesz? Bo nie chce mi się tu siedzieć całą noc i
patrzeć, jak wypuszczasz w powietrze jakiś drogi gaz. Co prawda, egzekucja na
twojej osobie w wykonaniu profesora, z docentem w roli pomocnika kata, mogłaby
być interesująca. - Gwoli wyjaśnienia muszę tu dodać, że profesor, oberszef
mojego kolegi, był potężnym, wyłysiałym grubasem o wyglądzie rzeźnika, który w
dodatku miewał tendencję do wpadania w szał z byle powodu. Docent z kolei był
chuderlawym, złośliwym kurduplem z rzadką bródką, która miała nadawać mu naukowy
wygląd i rekompensować brak sukcesów na tak zwanym polu. - A tak przy okazji -
dodałem - czy ten gaz jest trujący?
- Gaz trujący nie jest, a wyciek nie ma prawa się zdarzyć. Co zaś do
startowania, to już się zaczęło. Popatrz na monitor.
Rzeczywiście. Trójwymiarowy wykres na ekranie, otoczony kolumnami cyfr, zaczął
się zmieniać. Początkowo przypominał wydęty, łagodnie falujący żagiel lub też
spadochron, następnie pojawiła się na nim seria fałd przypominających połać
dachówek, aż wreszcie jeden z jego rogów, ten po prawej, bliżej widza, zaczął
się unosić.
- O, cholera! - wykrzyknął mój kolega i zaczął wklepywać nowe parametry, bębniąc
po klawiaturze jak szalony pianista.
Wykres zaczął się zmieniać jeszcze szybciej. Coraz bardziej przypominał wycinek
morza w czasie sztormu, z pełnego zaś elektroniki kontenera, stojącego na wózku,
dochodziło gorączkowe cykanie przekaźników czy też elektrozaworów. Metalowe
rurki wyprowadzone z butli zaczęły leciutko drżeć...
Przezornie nie odzywałem się, aby kolegi nie rozpraszać, i spróbowałem znaleźć
sobie jakieś zaciszne miejsce. Najlepiej takie, w którym od solidnych, szarawych
korpusów butli odgradzałaby mnie metalowa szafa z aparaturą. Przeturlałem się
nieco w tył na zaopatrzonym w kółka krześle i z pewną ulgą uznałem, że górna
krawędź blaszanego pudła, pełnego kabli, rurek i płytek z układami scalonymi,
zasłania mi widok na zawór najwyższej butli. Co prawda, działanie takie miało
charakter iluzoryczny - gdyby butle strzeliły, to połowa budynku nadawałaby się
jedynie do odbudowy lub do dalszego wyburzenia. Z drugiej strony, pęknięcie
kapilary, w której siedzi gaz pod ciśnieniem kilkuset atmosfer (cholera, nigdy
nie przyzwyczaję się do ISO z jego megapaskalami), może skończyć się amputacją
jakiejś kończyny.
- Nie ruszaj się! - dziko wrzasnął kolega, wpatrując się we mnie z miną, z
której trudno było wydedukować, czy jest wściekły, czy przerażony.
Znieruchomiałem i rozejrzałem się wokół, poruszając wyłącznie gałkami ocznymi.
Pierwsze, co do mnie dotarło, to fakt, że moja osoba wyznacza geometryczny
środek umieszczonego pod sufitem kręgu, wykonanego z oszronionej, lekko
wibrującej rury. Druga rzecz, znajdująca się na dolnym skraju mojego pola
widzenia, była równie niepokojąca: razem ze stołkiem znajdowałem się na środku
koła wykonanego z czegoś, co wyglądało jak gęsta siatka z czarnej, połyskliwej
tkaniny. Na niej spoczywały paski metalowej folii, ułożone w kształt
pięcioramiennej gwiazdy. W tym momencie przemknęła mi przez głowę myśl, wyraźnie
podbarwiona upiornym chichotem: Toż to pentagram, tyle że z włókna węglowego i
srebra! Drogi fizyk oszalał i chce w sposób naukowy wywoływać demony!
- Wstań powoli, nie poruszając nawierzchni, i wyjdź z kręgu! - polecił w tym
momencie mój kolega. Był wyraźnie blady i spocony. - Nie mogę od razu wyłączyć
prądu, bo wszystko wywali! Starałem się zastosować do instrukcji najlepiej, jak
umiałem. Przeniosłem ciężar na stopy i zacząłem podnosić się z krzesła.
Spoglądając pod nogi, zauważyłem, że srebrne paski oddzielone są od tkaniny z
włókna węglowego białawą folią - teflonem czy jakimś podobnym izolatorem.
Zwróciłem również uwagę na srebrzystą iskierkę przy jednym z gumowych kółek
krzesła. To był, wbity w miniaturową oponę, spinacz. Nagle (to się tylko tak
mówi, takie rzeczy dzieją się przeraźliwie wolno) ujrzałem, że odciążone krzesło
zjeżdża samoistnie z paska folii, a spinacz ugina się, aby następnie zewrzeć
czarny podkład z metalową taśmą. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, był mały,
niebieski błysk wyładowania.
Następną rzeczą, jaką zarejestrowała moja świadomość (lub to, co za nią brałem),
był łomot. Nie pochodził on z zewnątrz, lecz raczej ze środka mojej głowy (dobra
nowina - miałem głowę). Była ona chyba tak wielka jak katedra, po jej posadzce
zaś biegały w kółeczko krasnoludki. Wredne kurduple, podskakiwały i przytupywały
na każde „cztery”, które to „cztery” rozbrzmiewało kaskadami ech. Po chwili
zrozumiałem, że te małe bestie wcale nie są krasnoludkami, lecz że jest to obuta
w glany banda małych skinów, dla niepoznaki noszących czerwone czapeczki.
Spróbowałem zebrać się w sobie (wszystko jedno, co to może znaczyć) i zrobić z
pętakami porządek. Wziąłem głęboki oddech (w tym momencie odkryłem, że mogę
oddychać) i zacisnąłem zęby (cóż za zdumiewająca rzecz, mieć szczęki). Katedra
zmniejszyła się do rozmiarów dworca kolejowego, małe skiny zaś zaczęły biegać
chaotycznie w panice, przestraszone, że rozmiażdży je strop, zniżający się z
prędkością windy ekspresowej. Gdy malutkie dranie zamarły w przerażeniu po
wszystkich kątach, powtórzyłem raz jeszcze operację zbierania się w sobie. Moja
czaszka zmniejszyła swą objętość o następne kilkaset metrów sześciennych, do
znacznie poręczniejszych wymiarów szkolnej sali gimnastycznej. Doszedłem więc do
wniosku, że pora na dalsze zapoznanie się z rzeczywistością, i spróbowałem
otworzyć oczy. Wydało mi się, że moje powieki wyraźnie zaskrzypiały, niczym
zastarzałe rolety, i zobaczyłem... Nie, nie zobaczyłem nic, ewentualnie
zobaczyłem ciemność.
- Co się stało, zwarcie? - rzuciłem w ciemność pytanie.
- Wyzerowanie potencjału - zabrzmiało z miejsca, gdzie ostatnio (jak mi się
zdawało) znajdował się mój kolega. - Muszę czegoś poszukać - rozległo się
następnie i usłyszałem mamrotanie w jakimś dziwnym języku. Nie był to żaden ze
znanych mi języków cywilizowanego świata, brzmiał nieco archaicznie i bez
wątpienia miał wiele ekspresji.
Przeraziłem się nieco, gdyż, jak mi było wiadomo, mój kolega znał jedynie dwa
języki - angielski i rosyjski, a i to tylko w zakresie, który jest niezbędny
fizykowi. To, żeby znał jakieś słowa w starobabilońskim czy innym sanskrycie, a
w dodatku żeby potrafił sklecić z nich jakieś zdanie - było dla mnie całkowitą
nowością. Logiczny wniosek, jaki można było z tego wysnuć, okazał się mocno
niepokojący: mój kolega oszalał. Utwierdziły mnie w tym jego dalsze słowa:
- Cały potencjał magiczny odpłynął do pramacierzy! Nie mogę nawet kaganka
zapalić! A niech to trolle zdepczą!
W dodatku głos mojego kolegi brzmiał jakoś inaczej - był wyraźnie niższy i
dobiegał jakby z głębi krzaczastej brody - dało się w nim dosłyszeć pewną
szuwarowatość. Zmiana w odbiorze jego głosu mogła być zjawiskiem normalnym po
doświadczeniu przez moje uszy huku, który, jak przypuszczałem, musiał nastąpić w
wyniku zwarcia i następujących po nim zajść. Ale znaleźć się w pozbawionym prądu
laboratorium z oszalałym naukowcem, któremu nagle zaczęło się wydawać, że jest
kapłanem babilońskim, czarodziejem albo kimś takim, to zupełnie inna historia.
Po chwili usłyszałem skrzyp (jakby malutkich drzwiczek lub wieczka), następnie
trzask, odgłos uderzenia, niezrozumiałe przekleństwo, jeszcze jeden trzask,
któremu towarzyszył błysk, i ujrzałem delikatną, pomarańczową poświatę. Po
chwili usłyszałem dmuchanie, a poświata stała się wyraźniejsza.
- Zdołałem ręcznie odpalić kaganek znajdujący się w szafce ratunkowej,
zawieszonej przez samych Mistrzów Założycieli! - rozległ się pełen dumy głos,
podobny do głosu mojego kolegi. Moje ponure podejrzenia zdawały się potwierdzać
- ja miałem uszkodzone bębenki w uszach, a on oszalał.
Rozejrzałem się po oświetlonym kagankiem laboratorium i zacząłem się
zastanawiać, czy to przypadkiem nie mój kolega, lecz ja padłem ofiarą
szaleństwa. Zamiast stykających się pod kątem prostym, typowo laboratoryjnych,
białych, pokrytych kafelkami ścian zobaczyłem cegły, kamienny mur i nierówne
tynki. Pomieszczenie było wyraźnie wielokątne, naliczyłem chyba osiem ścian.
Sklepienie ginące w mroku miało kształt kopuły, pod którą kołysały się jakieś
niepokojące formy, kojarzące się z działalnością filmowej pracowni efektów
specjalnych po suto zakrapianym weekendzie. Były to dwa bydlaki coś w rodzaju
krokodyla o skrzydłach nietoperza i jakby pies, lecz z ośmiornicą w miejscu łba.
Znacznie poniżej tej zdecydowanie niesympatycznej (pomimo prowizorycznego
charakteru) menażerii zaczynały się półki pełne metalowych i szklanych naczyń,
tygli, chłodnic i innych urządzeń, znanych z kiepskich filmów o szalonych
naukowcach lub alchemikach. Opuściłem wzrok niżej. Na wielkim, masywnym biurku o
lwich łapach stało coś, co stanowiło pewien punkt styczny z rzeczywistością,
którą pamiętałem sprzed wyłączenia światła (lub wyłączenia mnie). Był to
monitor, koło którego piętrzyła się wysoka bryła obudowy typu maxitower. Nad
monitorem pochylał się brodaty osobnik, którego niesamowity wygląd podkreślało
padające od dołu, pełgające światełko. Z wyglądu przypominał nieco mojego kolegę
fizyka, lecz był jakby starszy, bardziej krogulczy i zabrodziały. Miał na sobie
(jak zwariować, to konsekwentnie) zamiast laboratoryjnego kitla błękitną,
przypominającą szlafrok szatę z wydrukowanymi lub wyszytymi symbolami
astrologicznymi, kometami, księżycami itp. Cały jego wygląd sugerował, że to
fachowy mag, pochłonięty pracą. Mamrotał do siebie jakieś zaklęcia lub
przekleństwa, jego palce zaś poruszały się w powietrzu, nieco ponad klawiaturą.
Co mówił, trudno dociec - jego głos miał intonację typowo obelżywą, a poza tym
było to w obcym i niezidentyfikowanym języku. Po chwili rozległ się suchy trzask
i zrobiło się nieco jaśniej. Ze szklanych gąsiorów w metalowych koszach,
umieszczonych na ścianach, zaczęła się wydobywać blada poświata. Po chwili stała
się nieco mocniejsza, przypominając światło jarzeniówek.
- No, nieźle narozrabiałeś - odezwał się mag. - Ale, ale, co się stało z twoją
brodą? I jak przebrałeś się po ciemku w takie dziwne łachy?
Spojrzałem na siebie i uznałem, że jestem ubrany całkiem normalnie - spodnie,
kurtka, sweter, buty...
- Jak to dziwne? I co to za miejsce?
Nigdy dotychczas nie widziałem zbaraniałego maga, lecz ten, na którego
patrzyłem, mógł służyć za model do planszy w encyklopedii... Jego zbaranienie
było dokumentne, pełne i nieudawane.
- Y - powiedział. Poprawił się: - Yyy.
- To znaczy? - spytałem, nie będąc pewny, czy przemawia do mnie w tajemniczym
języku, czy też go po prostu zatkało.
- Musiało się udać! Moje obliczenia były słuszne! - zawołał radośnie.
- Co musiało? Jakie obliczenia? - usiłowałem się dowiedzieć, próbując
jednocześnie zamknąć w ciemnej piwnicy głos rozsądku. Awanturował się on, że nie
powinienem uznawać tego, co widzę, bo tego po prostu nie ma. Wrzaski te
rozproszyły mnie na tyle, że wyrżnąłem nogą o kant biurka, co spowodowało
zatrzaśnięcie klapy piwnicznej na paluchy rozsądku: nierozsądna rzeczywistość
okazała się niezwykle materialna.
Kulejąc, zaszedłem biurko od przodu, i przyjrzałem się komputerowi. Przyznaję,
że zaskoczył mnie nieco; ekran monitora nie był wykonany z matowego szkła, jak
to zazwyczaj bywa, lecz składał się z błyszczących wieloboków. Jego powierzchnia
była szlifowana i kanciasta - stanowiła największy kryształ, jaki dotychczas
widziałem. W jego wnętrzu, niczym w akwarium, pędziły błyszczące punkty, ciągnąc
za sobą smugi blasku, wybuchały mieniące się kolorowo bąble i pojawiały
płaszczyzny. Świat przedstawiony w monitorze wyglądał na znacznie większy, niż
pozwalałaby na to objętość obudowy samego urządzenia.. Wyglądał niezwykle
realnie - tak, jakby ekran był wizjerem w statku kosmicznym, okienkiem, przez
które widać głębie kosmosu.
- Jednak się udało! Może nie to, co chciałem, ale się udało! - wykrzyknął mag z
dumą w głosie.
- Co się udało? - chciałem się dowiedzieć, gdyż nurtowało mnie podejrzenie, że
musi to mieć coś wspólnego ze mną.
- Wymiana z innym uniwersum! Ty jesteś stamtąd, a on pewnie powędrował... no
tak, powędrował tam! - Przemowa maga pełna była niedomówień i skrótów myślowych,
zupełnie tak samo, jak sposób wysławiania się mojego kolegi fizyka. Jednak to,
co do mnie dotarło, było głęboko niepokojące. Mogłem z tego wywnioskować, że
zostałem podmieniony ze swoim sobowtórem z tego wszechświata. - Spójrz na to, co
zarejestrowałem! - Pokazał na ekran i pstryknął palcami. Na (a raczej w)
monitorze pojawiła się płaszczyzna, pośrodku której widoczne było niewielkie
zawirowanie. Zaczęło się ono powoli powiększać, a w tym samym momencie
powierzchnia, na której się utworzyło - jęła falować. Gdy nad zawirowaniem
(przypominającym mi lejek, tworzący się nad odpływem wanny przy ostatniej fazie
wypuszczania z niej wody) przechodził grzbiet fali - zmniejszało się ono, gdy
pojawiała się dolina - rosło. Tak oscylowało przez pewien czas, fale wypiętrzały
się coraz bardziej, coraz głębsze stawały się też ich doliny. W pewnym momencie
dolina fali zapadła się, lejek rozszerzył, i przez chwilę widać było przez niego
inną płaszczyznę, z wypiętrzonym stożkiem - miniaturowym tornadem, postawionym
na głowie. Stożek wyrastający z kontrpłaszczyzny powiększał się i zmniejszał,
jego czubek zaś poruszał się, niczym gmerający na oślep paluch lub poszukująca
macka głowonoga. Kontrpłaszczyzna falowała również, zsynchronizowana idealnie z
płaszczyzną od „naszej” strony. Stożek widoczny przez otwór w lejku od „naszej”
strony nagle jakby wyczuł istnienie „naszego” lejka, wysunął w jego kierunku,
wydłużył i rozdął. Krawędzie lejków zetknęły się, a przez powstały z ich
zetknięcia tunel widać było przez chwilę jaskrawe światło. W tym samym momencie
coś (o mglistej konsystencji i nieokreślonym kształcie) runęło sponad krawędzi
monitora w tunel, drugie zaś coś takiego wypadło z tunelu i pomknęło w górę. Oba
mgliste twory przeniknęły przez siebie i znikły z pola widzenia, a pępowina
łącząca obie płaszczyzny ścieniała, zerwała się, natomiast w miejscu, gdzie
znajdował się lejek, pojawił się niewielki wzgórek, który po chwili się zapadł.
Następnie na płaszczyźnie pojawiła się seria koncentrycznych kręgów, takich,
jakie pojawiają się na wodzie po wrzuceniu kamienia. - Widziałeś? Wszystko
zarejestrował! - radośnie wrzasnął mag. - A teraz zobaczysz coś jeszcze!
Dotarło do mnie, że falujące płaszczyzny były jakimś rodzajem odwzorowania
czasoprzestrzeni dwóch światów, pomiędzy którymi nastąpiło przebicie. A na
miejscu tego przebicia znalazłem się akurat ja i moje alter ego.
Mag sięgnął do szuflady, wydobył z niej płaskie pudełeczko, otworzył je i wyjął
z niego złocisty metalowy krążek. CDROM, pomyślałem. Przyjrzałem się temu bliżej
i zwątpiłem. Krążek był ze złota, a na powierzchni miał wyrytą pokrytą symbolami
spiralę. Krążek najbardziej przypominał mi miniaturową kopię kalendarza Azteków.
Mag skierował rękę z krążkiem w stronę komputera i cicho gwizdnął. Z przedniej
ściany obudowy wysunęła się szufladka, wychyliły się z niej dwie pokryte łuską
łapki (o czterech palcach każda), schwyciły krążek i wciągnęły go, zatrzaskując
szufladkę za sobą. Ekran stał się perłowobiały. Mag wystukał na klawiaturze
(wykonanej chyba z rogu i srebra) litery: RUN, po czym pstryknął palcami w
powietrzu. Ekran pokrył się rzędami znaków runicznych...
Z wnętrza komputera zaczęło dobiegać coś w rodzaju szybkiego drapania i serii
stuknięć, które, jak sądziłem, oznaczają pracę głowicy skanującej ten dziwaczny
dysk. W pewnym momencie w komputerze coś stuknęło i rozległ się skrzek, po
którym zapadła cisza. Ekran zrobił się biały, po czym wrócił do swej
krystalicznej postaci, lecz tym razem nie było w nim nic widać.
- Leniwy demon, znów się powiesił! - wrzasnął mag.
Wyrwał z biurka szybkim ruchem szufladę, wyciągnął z niej śrubokręt, wyglądający
nieco jak archaiczny sztuciec (z rączką z rogu i ostrzem ze srebra) i obiegłszy
bryłę komputera dookoła, zaczął podważać zaciski, mocujące tylną pokrywę. Gdy
odskoczyła, zajrzałem mu ponad ramieniem i po raz kolejny tego wieczoru mój
umysł został skonfrontowany ze światem rządzonym nieznaną logiką...
Wnętrze komputera nie było wypełnione kablami, płytkami drukowanymi z
wlutowanymi mikrochipami i pudełkami zawierającymi napędy, lecz przypominało
domek dla lalek. Owszem, domek dla lalek, lecz nie słodki domeczek dla
grzecznych dziewczynek, które mają zostać przykładnymi mamusiami i żonami, tylko
taki zaprojektowany przez faceta, który w młodości czytał zbyt wiele książek o
nawiedzonych domach, zaginionych cywilizacjach i oglądał zbyt wiele filmów,
których nie powinno się oglądać przed snem, nawet gdy się jest już dorosłym.
Najniższa kondygnacja domku była solidną piwnicą, w której ścianach tkwiły
metalowe kółka; przez nie przewleczono łańcuchy, zakończone obejmami,
zanitowanymi na kościach ramieniowych szkielecików małych gryzoni lub im
podobnych zwierzaków. Piętro wyżej znajdowało się kilka kamiennych dysków,
umieszczonych jeden nad drugim. Przypominały mi kamienie młyńskie w modelu
wiatraka. Piętro ponad kamiennymi dyskami znajdował się bęben, taki, jaki ludzie
instalują w klatkach dla chomików lub myszy. Był nieruchomy, na jego dnie zaś
siedziały swobodnie dwa gryzonie w sukiennych czapeczkach i kamizelkach,
pojadając jakieś orzechy. Jedno ze stworzeń zerknęło na mnie, pokazało palcem w
górę i puściło do mnie oko. Powiodłem wzrokiem w kierunku zgodnym z jego gestem.
Piętro ponad gryzoniami znajdował się przestronny gabinet, w którym stał
skórzany fotel, ściany były zasłonięte aż po sufit półkami pełnymi książek,
środek podłogi zaś zabazgrano wykresami, znakami i zarzucono kośćmi wróżebnymi.
Z jednej ze ścian sterczały zawiasy do klapy i blat z rolkami, na którym leżał
złoty krążek, mniemany CDROM. Piętro ponad gabinetem znajdował się stryszek,
pełniący rolę sypialni, do kandelabru zaś znajdującego się pośrodku sufitu
przymocowana była linka z pętlą, która zaciskała się na szyi dziwacznego stwora.
Mag ostrożnie wsunął ostrze srebrnego śrubokręta pod węzeł mocujący linkę do
kandelabru i zerwał ją. Stwór spadł na podłogę z głuchym stuknięciem i coś
wymamrotał. Po chwili podniósł jedną powiekę i z nienawiścią spojrzał na maga.
Później przeniósł wzrok na mnie i warknął:
- A, to ty jesteś przyczyną mojego nieszczęścia!
Wstał na dwie tylne łapy i poprawił na sobie granatowy kubrak, z którego
wyrastały trzy rękawy; z nich wysuwały się trzy czteropalczaste ręce czy raczej
łapy. Był to bez wątpienia gad. Przypominał nieco zminiaturyzowanego
tyranozaura, z tym że nie miał takiej koparkowatej mordy, jak tyranozaury, lecz
nad solidnym pyskiem wypiętrzał mu się spory czerep. Był pokryty mieniącą się
złoto i tęczowo łuską, czyli, gdyby nie ta dziwaczna trzecia ręka, byłby całkiem
niebrzydkim zwierzakiem domowym. Odwrócił się do nas tyłem i podszedł do
stolika, z którego wziął kawałek czegoś, co wyglądało na pieczyste, wsadził do
pyska, zgryzł z chrzęstem, przełknął głośno i beknął. Na ten objaw lekceważenia
mag wziął śrubokręt i dźgnął zwierza w zad. Złocisty gad obrócił się
błyskawicznie i z kłapnięciem zacisnął szczęki na śrubokręcie. Przez chwilę
sądziłem, że go przegryzie, lecz po chwili z jego pyska zaczęła wydobywać się
smużka dymu, rozwarł szczęki, ryknął i splunął.
- Widzisz, jaki jesteś głupi? - rzekł mag. - Jak musisz wykonać jakieś
trudniejsze wróżenie, to się wieszasz, a potem nigdy nie pamiętasz, że srebro
nie idzie ci na zdrowie. Wy, Pięciaki, macie słabą odporność psychiczną. Nie
zawdzięczacie wcale waszej szybkości temu, że jesteście tacy sprytni, tylko
temu, że pędzicie do upadłego te biedne drajwy.
- Łatwo ci gadać, dajesz mi do rozwiązania problemy, z jakimi sam nigdy byś
sobie nie poradził, i tylko krytykujesz! Ani jednego dobrego słowa przez tyle
czasu! Przecież to się można załamać! - zawył rozpaczliwie gad.
- No dobra, dam ci dwa ochłapy ekstra i do roboty, a jak nie... - odparł mag z
wyraźną groźbą w głosie.
- ...to co mi zrobisz, hę? - prowokacyjnie rzucił gad.
- To wsadzę cię do srebrnej skrzyni wypełnionej srebrnymi kulkami i będę
potrząsał, a wtedy zobaczysz, że to całe twoje wieszanie się to szczeniak w
porównaniu z tym, co ci się stanie - odparł spokojnie mag.
- Nie zrobisz mi tego!
- Owszem, zrobię - rzekł mag i dźgnął go śrubokrętem.
- A żeby ci ta paskudna broda wyleniała! - wrzasnął gad i rzucił się po
schodkach w dół, do pomieszczenia z bębnem, porywając z haczyka na ścianie przy
schodach szpicrutę.
Gryzonie, słysząc wymianę zdań, pochowały orzechy po kieszeniach, na odgłos zaś
tupotu gada na schodkach wskoczyły do bębna i zaczęły w nim truchtać.
- No, chyba na jakiś czas spokój - mruknął mag i zatrzasnął tylną płytę.
Z pudła zaczął dobiegać odgłos drapania - był to dźwięk pazurków drajwów,
napędzających bęben, po czym świst szpicruty, pisk i jeszcze szybszy tupot.
Rozdział 2
Chyba dam mu spokój - powiedział mag. - Pomimo wszystko nie chcę go przeciążać.
Na dzisiaj to chyba będzie aż nadto, dla niego i dla mnie. Chodźmy stąd, już
świta, przydałoby się trochę pospać.
- Zaraz, zaraz. Wyślij mnie stąd z powrotem, skoro mnie tu wpakowałeś! - Nie
byłem szczególnie zachwycony perspektywą przedłużania swego pobytu w świecie, w
którym rolę fizyków pełnili magowie, a jaszczury o sadystycznych skłonnościach
zastępowały mikroprocesory.
- Niestety, o powrocie możesz zapomnieć. Odtworzenie identycznych parametrów
jest niemożliwe, gdyż wymagałoby to pełnej synchronizacji wydarzeń w obu
światach. A zresztą co ci się tu nie podoba? Według ostatnich dywinacji, tuż
zanim się tu pojawiłeś, wynikało, że twój świat jest identyczny z tym. No wiesz,
początek z prajaja prasmoka, co implikuje te same prawa magii, a jak magia jest
taka sama, to i reszta nie może zanadto się różnić... Chyba że nieistotnymi
detalami.
- Co takiego? Czy to znaczy, że utkwiłem tu na dobre? Że nie możesz wysłać mnie
z powrotem? - Przez skórę podejrzewałem coś podobnego już wcześniej. Jednak
podejrzewać coś a usłyszeć od, było nie było, kompetentnej osoby to duża
różnica. W moim przypadku - zasadnicza. Jednak magowi zdawało się to nie
przeszkadzać, co było poniekąd uzasadnione, gdyż mojemu koledze-fizykowi we
wszechświecie, który niedawno opuściłem, takie drobnostki także nie robiły
różnicy.
- Tu nie jest wcale tak źle, zobaczysz, przyzwyczaisz się. Tylko potrzebujesz
brody. Tak nie możesz wyjść na ulicę.
- Co, jeszcze brody? Jak to, nie mogę wyjść na ulicę bez brody?
- No tak, możesz tego nie wiedzieć, ten nakaz wprowadzono niedawno. Rzecz w tym,
że wszyscy absolwenci jakichkolwiek akademii i uniwersytetów mają zaszczytne
prawo do noszenia bród. To prawo jest, niestety, niezbywalne. Inaczej mówiąc,
gdyby ktoś z twoich sąsiadów doniósł na ciebie, że paradujesz bez brody, a
wiadomo, że uczelnię skończyłeś...
- ...to co by mi się stało? Chyba za brak futra na dolnej szczęce nie czekają
zbyt wielkie konsekwencje? Przecież to absurdalne!
- Wręcz przeciwnie. Zostałbyś schwytany, twoje szczęście, jeśli tylko przez
trollicję - wtedy byłby proces i odsiadka aż do wyrośnięcia zarostu i grzywna
lub chłosta. Jeśli jednak schwytaliby cię Słudzy Miłosierdzia, to nikt by o
tobie więcej nie usłyszał.
- Co za Słudzy Miłosierdzia? - Nazwa zdecydowanie nie przypadła mi do gustu.
Mag spojrzał na mnie z pewnym zaskoczeniem, po czym rzekł zniżonym głosem:
- Skoro w tamtym twoim świecie ich nie ma, to mogłeś się chyba uważać się za
szczęśliwego. To są - tu rozejrzał się nerwowo - sekretni egzekutorzy Jego
Wspaniałości Teokraty.
- Czyli te tajne zbiry (na moje słowa mag wyraźnie drgnął) mogą mnie wykończyć
tylko dlatego, że mam jedynie wąsy, a brody nie? Przecież to nonsens!
- Mój mistrz też tak twierdził - rzekł mag. - Pożar jego dworu nie dawał się
ugasić przez pięć dni...
- Ale o co naprawdę idzie z tymi brodami?
- Tak naprawdę rzecz w tym, że Jego Wspaniałość nie przepada za ludźmi
wykształconymi. W związku z tym brodami ponaznaczano wszystkich, którzy
ukończyli szkoły wyższe, aby w razie, gdyby zostało zorganizowane
„oczyszczanie”, nie mogli się zbyt szybko ukryć, jak to miało miejsce
dwadzieścia trzy lata temu. Oczywiście dla plebsu podaje się powód oficjalny.
Mają to być próby przechwytywania wysokich stanowisk przez zamorskie stwory,
które potrafią do pewnego stopnia odtwarzać ludzką postać. Ha! Jakby ludzie
wykształceni mieli coś wspólnego z władzą!
Zaczynałem mieć powoli dosyć, tym bardziej że krasnoludki lęgnące się w mojej
głowie wynalazły właśnie świder pneumatyczny i przystąpiły do radosnego
wypróbowywania jego możliwości. - Dobra, to zrób z czegoś tę cholerną brodę i
spływamy. - Tu tknęła mnie myśl, że i w tym świecie muszę robić coś, co zapewnia
mi jakieś dochody, muszę gdzieś mieszkać, a zapewne mam także jakichś znajomych,
którzy zdziwią się zmianami w moim wyglądzie i zachowaniu. Cholera.
W czasie gdy rozważałem perspektywy przetrwania w tym świecie, mag z łomotem
wysuwał kolejne szuflady i ze skrzypieniem otwierał przepastne szafy. Wreszcie
radośnie wykrzyknął:
- To się na pewno nada! Ten sam kolor, troszkę przyczesać i w porządku!
Przyjrzałem się jego znalezisku i zwątpiłem: w dłoniach dzierżył mocno zakurzony
wypchany czerep jakiegoś bydlęcia, wyposażonego w trzy rogi - dwa na czole i
jeden na nosie, lekko kręconą grzywę i bujne futro na dolnej szczęce.
- Chyba nie chcesz, żebym to świństwo włożył na głowę?
- Nie, skąd, chcę tylko wykorzystać te kłaki. Ten łeb był ponoć trofeum
myśliwskim mojego poprzednika, zostawił go, gdy się wyprowadzał z tego
magatorium.
Wyjął nożyce z cynowego kubka i z chrzęstem przystąpił do skalpowania. Po pewnym
czasie tryumfalnie podniósł w górę kawałek skóry z wyrastającymi z niego
włosami, wytrepanowany spomiędzy rogów kreatury.
- Przymierz - zarządził.
Przytknąłem do szczęki wklęsły preparat. Śmierdział jakimiś ziołami, kurzem i
czymś jeszcze. Kichnąłem, co wzbiło z niego chmurę pyłu. Przyłożyłem wycinek
jeszcze raz i przekonałem się, że obejmuje mój podbródek niczym ochraniacz w
motokrosowym kasku i wcale nie ma zamiaru się trzymać.
- To nie wszystko - orzekł mag. - Potrzeba jeszcze czegoś.
Zagłębił się w skrzyni ze szpargałami, rył w niej, łomotał, aż wreszcie
wyciągnął coś, co wyglądało jak ugotowana skóra z boczku. Było to elastyczne,
lekko drgające i cielistego koloru. Nożycami uciął z tego cienki, długi pasek,
następnie przyłożył go do wypreparowanego kawałka skóry z futrem i wypowiedział
kilka słów w tym samym języku, którym posługiwał się wcześniej. Nie zauważyłem
nic szczególnego, mag chyba też nie. Zrobił zirytowaną minę i przemówił raz
jeszcze. Tym razem coś się stało - pasek pod jego palcami zaczął dymić, a on z
krótkim przekleństwem puścił całość. Surowiec na sztuczną brodę złapałem tuż nad
podłogą i zauważyłem, że pasek jest nadtopiony w miejscu styku ze skórą i wydaje
smród palonej gumy. Cóż, może być i zgrzewanie za pomocą magii. Wręczyłem magowi
kosmaty obiekt i operacja została powtórzona po raz wtóry, tym razem jednak
obyło się bez rzucania nim i bez przekleństw.
Gumową tasiemkę umieściłem na tyle głowy, a na szczękę nałożyłem owłosiony
ochraniacz. Przejrzałem się w lekko mętnym metalowym lustrze, wiszącym na jednej
ze ścian komnaty. Wyglądałem idiotycznie. Mag zaś był z siebie bardzo dumny.
- Jeszcze tylko trochę przyczesać i przystrzyc i będzie idealnie! - wykrzyknął,
po czym zaczął mi wymachiwać przed nosem wyciągniętym z głębi szaty grzebieniem.
Po kilku minutach uznał, że osiągnął zamierzony efekt, i kazał mi się przejrzeć
ponownie.
Nie wiem, czy po tym zabiegu wyglądałem dużo lepiej, na pewno jednak nie
sprawiałem już wrażenia, że do żuchwy przykleiły mi się wodorosty zdrapane z
kadłuba zatopionego stutysięcznika.
- Włóż swoją pelerynę - powiedział mag, wskazując na szarawy obiekt, zwisający z
jednego z haków przy drzwiach.
Z bliska haki przypominały mi nieprzyjemnie pazury ogromnego stwora, uwięzionego
w kamieniu, gdyż wyrastając ze ściany, tworzyły lekko łukowatą linię i były
różnych wielkości - te po bokach wyraźnie mniejsze niż środkowe.
Widząc moje zainteresowanie tym przejawem sztuki użytkowej, mag wyjaśnił:
- To pazury ogrozaura, zaklętego w tę skałę przez jednego z Mistrzów
Założycieli. To było w czasie Wielkiej Wojny z Uwięzionymi.
Starałem się przyjąć to wyjaśnienie swobodnie i naturalnie, lecz na plecach
poczułem nieprzyjemny dreszcz. Aby się ogrzać, zarzuciłem pelerynę, znalazłem w
niej otwory na ręce oraz kieszenie, po czym schowałem w nich dłonie. W jednej z
kieszeni odkryłem metalowy prostokącik, zbliżony wielkością do karty kredytowej,
w drugiej zaś - podłużny przedmiot z rękojeścią. Wyjąłem to coś z kieszeni i
przyjrzałem się starannie: był to bez wątpienia nóż w pochwie. Wyciągnąłem go i
ku swemu zdumieniu ujrzałem, że jest to coś w rodzaju dwuzębnego widelca do
pieczeni, którego szpikulce wyposażone są w spore srebrne wypustki,
przypominające rekinie płetwy. Zadziory te były nieco wywinięte, skierowane ku
sobie i w stronę rękojeści. Strasznie paskudna broń, uznałem. Nie nadaje się do
smarowania chleba, tylko do dźgania, łatwo wchodzi, a gdy się ją wyszarpnie, to
zostawia po sobie straszny bałagan. Tylko po co tyle zachodu?
- To rozpruwacz gobroli. Strasznie się ostatnio rozpleniły, wdzierają się do
miast i demolują, co popadnie. Twoja dzielnica, to znaczy twojego sobowtóra,
leży opodal rzeki i jest ich tam pełno. Jedynie stalowe kolce mogą przebić ich
skórę, a tylko srebro załatwia je definitywnie.
Wspaniale. Do wszystkich przyjemności tego świata, w którym miałem żyć,
dochodziła jeszcze plaga gobroli - jakiegoś wrednego paskudztwa, które trzeba
było nadziewać na ten widelec, prawdopodobnie w ramach starego układu handlowego
„albo ja, albo on”.
- Możemy już iść - powiedział mag, kreśląc w powietrzu jakieś znaki i mamrocząc
pod nosem.
Światło w szklanych gąsiorach nieco zbladło, a przez niewielkie okienka pod
kopulastym sklepieniem zaczął być widoczny brzask świtu. Ta szarawa jeszcze
poświata podkreślała dodatkowo niesamowitość i paskudę dyndających pod
sklepieniem wypchanych bydlaków, uskrzydlonego krokodyla i psowatego stwora z
łbem w kształcie ośmiornicy.
Mag podszedł do solidnych drzwi, okutych stalowymi płytami, i podniósł ryglującą
sztabę. Pchnął je z wyraźnym wysiłkiem, a gdy się otworzyły, wypowiedział
kolejne słowa w dziwacznym języku. Ciemność w korytarzu, który rozpostarł się za
drzwiami, ustąpiła zielonkawej poświacie i powiało wilgocią. Wyszliśmy, a mag
zatrzasnął z hukiem drzwi i przemówił do nich dalszymi słowami. Sprawiło to, że
rozległo się szczęknięcie sztaby, on zaś wetknął w niewielki otwór w drzwiach
coś w rodzaju rzeźbionego kołka. Kołek wpierw zaświecił niebieskawo, a później
zlał się całkowicie z płytą drzwi i otwór stał się niewidoczny.
Przeszliśmy kilka kroków korytarzem, który ostro skręcał - widocznie przylegał
do ściany pracowni maga. Na końcu ujrzałem duże pomieszczenie, w którym szumiała
woda spływająca po ścianach, a podłogę wykonano z solidnych belek. Drugich drzwi
nie było. Mag postąpił dwa kroki do przodu, ja za nim. Podłoga lekko się
zakołysała, sprawiając wrażenie, iż jest tratwą. Mag podszedł do przeciwległej
ściany, schylił się, zapuścił dłoń w wodę widoczną pomiędzy krawędzią podłogi a
ścianą i wyciągnął jakiś metr liny pokrytej glonami. Po chwili usłyszałem
szuranie, przypominające odgłos łodzi ocierającej się o molo i ujrzałem, że próg
się podnosi. Tratwa opadała powoli, obnażając kolejne piętra ścian pokrytych
roślinnością.
- Czy nie prościej byłoby zastosować do tego magię? - spytałem, uznawszy, że
dolewanie i wypuszczanie wody w celu wprawienia w ruch tej dziwacznej windy to
chyba lekka przesada.
- Bieżąca woda zatrzymuje większość form magii, szczególnie złośliwej. Wobec
tego nic tu się nie może dostać ani stąd wydostać. Po drugie, w przypadku
takiego spadku potencjału magicznego, jaki wystąpił w wyniku twojego
przeniesienia, podest spadłby na sam dół i roztrzaskał się razem z ewentualnymi
pasażerami. A poza tym - tutaj nie ma schodów. Więc czy jest woda, czy jej nie
ma, to nikt niepowołany tu nie wlezie, bo albo będzie miał do dyspozycji trzy
piętra śliskiej ściany, albo trzy piętra wody.
W czasie gdy podziwiałem tę warowno-ochronną konstrukcję, mag zwinął linę i
ukrył ją pod tratwą, która obecnie znajdowała się na poziomie progu ociekającego
wodą wejścia do korytarza. Weszliśmy tam, choć krople wody spadały z
beczkowatego sklepienia, a po chwili ujrzeliśmy, również mokre, schody.
Poszliśmy nimi w górę, około trzech pięter, a po przebyciu krótkiego, suchego
korytarza stanęliśmy w sieni, przed drzwiami. Obok nich, za solidnym stołem,
siedział niewysoki, pękaty osobnik z siwą brodą. Wyraźnie był pochłonięty
lekturą jakiegoś zwoju, o nogę zaś owego osobnika opierał się solidny topór -
gdyby nie spiczaste zakończenie jego górnej krawędzi, to sądziłbym, że to sprzęt
rzeźnicki. Siwobrody podniósł na nas wzrok i mruknął:
- No, no, nieźle się dziś narozrabiało, maguniu. Chyba pół miasta było bez
światła! - Po czym wstał, przeciągnął się i ziewnął, prezentując zęby godne
Tiffanny’ego lub skarbca koronnego, całe lśniące od złota. Następnie podszedł do
drzwi, przełożył dźwignię, która odsunęła rygiel, wyprostował się nieco, co
miało zapewne symbolizować postawę na baczność, zasalutował niedbale toporem, a
gdy wyszliśmy, zamknął za nami drzwi. Mój zegarek wskazywał godzinę 4:48, a
położenie Słońca zdawało się to potwierdzać.
Rozejrzałem się wokół. Za plecami miałem solidny, przysadzisty budynek, za nim
ciągnął się wał ziemny, za którym płynęła woda. W pewnej odległości od brzegu
wystawał z niej fragment budowli z kopulastym dachem, przypominający nieco wieże
ciśnień, spotykane na stacjach. Domyśliłem się, że tam właśnie znajduje się
pracownia maga. Przede mną, za parkanem otaczającym dziedziniec budynku,
rozpościerała się panorama w miarę normalnego miasta - plac, przy którym stały
spore kamienice, odchodzące od niego ulice, duże budynki, chyba użyteczności
publicznej, jakieś wieże i - żadnych drapaczy chmur.
Przed schodami, na które wyszliśmy z wrót pilnowanych przez brodatego osobnika,
stał samochód. Co prawda, nazwa „automobil” pasowałaby doń bardziej - stylistyka
jego nadwozia przypominała lata dwudzieste, no, może trzydzieste. Spod uchylonej
maski silnika sterczała tylna część ciała, opakowana w ciemnoczerwone spodnie z
czarnymi lampasami, na nogach zaś tkwiącego w akrobatycznej pozycji osobnika
widniały wysokie, lakierowane buty.
- Już kończę - rozległo się spod maski, po czym właściciel tak jaskrawo
przyodzianego siedzenia rozpoczął procedurę wygrzebywania się z czeluści
automobilu. Po kilku stęknięciach okazało się, że zadanie to nie jest łatwe,
gdyż obfity brzuch przeważał poza krawędź karoserii, lecz wreszcie szofer stanął
na nogach. Okazało się, że ma mniej niż półtora metra wzrostu, nosi kubrak w
takim samym kolorze, jak spodnie, i bujne bokobrody. I nie jest chyba do końca
człowiekiem - zarówno budowa (łysej) czaszki, jak i lekko oliwkowy kolor skóry
stawiały jego pochodzenie pod znakiem zapytania.
Samochód stał na czterech balonowych oponach o solidnym wyglądzie i
interesującym zabarwieniu - regularny, łuskowaty bieżnik miał naniesione w
formie geometrycznego wzoru kolory - żółty, czarny i ceglasty, bliżej felgi zaś
opony przechodziły w spokojniejszy, piaskowy odcień. Gumy na boku miały
wytłoczony napis: ANAKONDA GT - Ourobouros SA, Wytw. Kół Mag.
Zerknąłem pod maskę, aby zobaczyć, jaka jest jednostka napędowa tego automobilu.
Muszę przyznać, że spodziewałem się silnika parowego lub czegoś w tym stylu. To
wszakże, co zobaczyłem, zdziwiło mnie chyba bardziej niż gryzonie napędzające
dyski w komputerze. Początkowo sądziłem, że jest to blok silnika w kolorze
lanego, matowego aluminium. Jednak żaden blok silnika nie ma łusek, szczątkowych
łap, zębatego grzebienia na grzbiecie, pyska pełnego kłów i... oczu. Te ostatnie
sprawiały najbardziej nieprzyjemne wrażenie - srebrzystobiałe kulki, niczym u
ugotowanej ryby. Było w nich coś chorobliwego, a pomimo ewidentnej ślepoty
wyczuć można było czającą się w nich wściekłość. Na szczęście smok (bo chyba był
to smok) znajdował się w klatce z grubych srebrnych prętów, na sobie miał uprząż
z metalowych ogniw, a na pysku - kaganiec. Kaganiec unieruchomiono dwoma
łańcuchami, przed mordą zaś potwora umieszczono srebrną żaluzję z uchylnymi
listwami i coś, co przypominało nieco wirnik turbiny, wykonane ze stali i
srebra.
Kierowca zajął swoje miejsce i prawdopodobnie nacisnął gaz lub co tam miał do
dyspozycji. Smok poruszył się, sprężył w sobie i otworzył pysk. Buchnął dym i
rozległ się ryk o niskiej częstotliwości, taki, że w żołądku poczułem
nieprzyjemne drgania. Smok ucichł na chwilę, kaszlnął jakby i ryknął po raz
drugi, tym razem ciszej, lecz przeciągle. Listwy żaluzji obróciły się i
ujrzałem, że wirnik zaczyna się kręcić, a szybkość jego obrotów jest
proporcjonalna do stopnia otwarcia żaluzji.
Kierowca zatrzasnął pokrywy tego osobliwego silnika, zabezpieczył maskę
skórzanym pasem, pokrytym srebrnymi ćwiekami i zawołał:
- Wielmożni panowie, proszę wsiadać!
Wsiadłem do wehikułu, sadowiąc się na skórzanym fotelu obok maga. Od kierowcy
oddzielała nas szyba, pod którą była widoczna karbowana rurka z lejkiem - rura
głosowa.
- Czy ten kierowca i tamten drugi, przy drzwiach, też ukończyli szkoły? -
spytałem, pamiętając historię o brodach i czując cholerne swędzenie, spowodowane
sztucznym zarostem.
- Nie, ale należą do ras magicznych, strażnik jest krasnoludem, a kierujący
smokochodem to mieszaniec - krzyżówka krasnoluda z hobbitem. Tak nawiasem, to
Jego Wspaniałość za rasami magicznymi też nie przepada, no, może z wyjątkiem
uwarunkowanych magicznie trolli, które są przydatne do różnych zadań.
Nagle przyszła mi na myśl jeszcze jedna, dosyć istotna sprawa.
- Skoro mam tu zostać, to czy mógłbyś mi powiedzieć, jak się nazywasz? -
spytałem maga.
@- O, przepraszam, zupełnie zapomniałem, że mnie nie znasz - odparł. - Jestem
Halamus. Tymczasem samochód ruszył, od czasu do czasu rycząc i parskając dymem.
Mag wziął do ręki lejek rury głosowej, wyjął z niego zatyczkę i polecił
szoferowi:
- Najpierw odwieziemy gościa, a później do domu. I pojedź dłuższą drogą, przez
Deptak Dławisława.
Szofer skinął głową i skręcił w lewo. Automobil nabierał pędu i wyprzedził wóz
towarowy, naładowany jakimiś bulwiastymi roślinami. Furgon ciągnęły dwa woły-
niewoły. Na łbach miały po parze rogów i jeszcze jeden dodatkowy na nosie,
zupełnie jak stwór, który był dawcą materiału na moją sztuczną brodę. Nie
sprawiały jednak tak dzikiego wrażenia, jak trofeum poprzednika mojego
gospodarza - pewnie była to udomowiona wersja tej odmiany lokalnej fauny. Na
koźle platformy siedziała zabawna para - olbrzym odziany w pancerne, zielonkawe
skóry i pokurcz w kubraku z kapturem.
- Co to za dwaj? - spytałem. - Czy to kupiec i ochrona?
- Coś w tym sensie, ten mały to gnom, a ten w pancernej skórze to mniejsza
odmiana trolla. Często się tak dobierają - gnomy są sprytne, za to trolle, nawet
te mniejsze, charakteryzują się niezwykłą siłą i byle co ich nie bierze. Mają
tylko jedną poważną wadę - są tępe, a jak się rozjuszą, to dostają amoku i
przestają kogokolwiek słuchać. Wtedy można tylko uciekać lub posłużyć się kuszą
trollową.
- Kuszą trollową? To one umieją strzelać z kuszy?
- Na szczęście nie. Kusza trollowa to jedyna rzecz poza magią bojową, która może
powstrzymać rozjuszonego trolla górskiego. Pod jednym wszakże warunkiem - musisz
precyzyjnie trafić.
Od jakiegoś czasu przestałem się dziwić czemukolwiek, tak więc przyjąłem te
wyjaśnienia całkiem spokojn