Marek Utkin Technomagia i smoki Data wydania 2002 Wysoko rozwiniętą technologię można bez trudu pomylić z magią. Arthur C. Clarke I odwrotnie. Matek Utkin Podziękowania Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się w jakikolwiek sposób do powstania tej książki. Ponieważ nie jestem w stanie napisać o każdym, wymienię tych, których pamiętam w tej chwili, a pozostałych zapewniam o swej wdzięczności za ich wkład, jakikolwiek by był. Dziękuję: Ani - za podtrzymywanie na duchu i wiarę w to, co robię, prof. Małgorzacie Terleckiej-Frankowskiej - za niecierpliwość w oczekiwaniu na ciąg dalszy, entuzjazm, wnikliwe uwagi i hadziewkę, prof. Stanisławowi Stommie - za poświęconą uwagę, zainteresowanie tak książką, jak i postaciami bohaterów, oraz pomoc, Lechowi Jęczmykowi - za zainteresowanie i twórczą dyskusję, Jackowi Herman-Iżyckiemu - za cierpliwość i Saharę, Larry’emu Rodriguezowi - za wspaniałe opowieści o lotach na sterowcach US NAVY oraz wyczerpujące opisy konstrukcji i pilotażu sterowca, Markowi Sawickiemu - za wyjaśnienia dotyczące chemii smoków, Stubolowi - za rysia i Misiowi - za Mofka. Jakiekolwiek podobieństwo lub zbieżność imion, nazwisk, wyglądu, cech i zachowań wszelkich występujących w tej książce postaci (tak ludzkich, jak i magicznych), zarówno na tym, jak i na tamtym świecie, z istniejącymi w rzeczywistości - jest całkowicie przypadkowe. Rozdział 1 Zaczęło się to wszystko mniej więcej tak: Pewnego wieczoru do swego laboratorium zaprosił mnie kolega fizyk. Chciał mi zademonstrować rewelacyjne (ponoć) wyniki kolejnego eksperymentu. Podchodziłem do tego bardzo sceptycznie, gdyż zdołałem się już kiedyś przekonać, że większość z jego działań kończyła się bądź przerażającym smrodem, bądź krótkim błyskiem, po którym zapadała ciemność. To ostatnie nie oznaczało bynajmniej przeniesienia w głęboki kosmos, lecz tylko spalenie bezpieczników na całym piętrze. No, może jestem niesprawiedliwy - mój znakomity kolega miał na swym koncie jeszcze jedno spektakularne osiągnięcie - zawieszenie całej sieci komputerowej instytutu, w którym pracował. Dlaczego, gdy wspomniałem o ciemności, wysunąłem przypuszczenie, że jej zapadnięcie mogłoby oznaczać przemieszczenie się w kosmos? Ano dlatego, że kolega mój zajmował się sprawami, od których już samemu Einsteinowi posiwiała grzywa. Były to, mówiąc przystępnie, związki czasu, przestrzeni, energii i paru innych drobiazgów. Pracował raczej samotnie*,[* Dawniej za stroniącego od świata uchodził uczony, który zamykał się w wysokiej wieży, obecnie - taki, który nie ma własnej witryny www. ] a swych wyników nie rozpowszechniał nawet przez Internet, gdyż obawiał się, że jego zagraniczni koledzy po fachu (dysponujący nowszym sprzętem i lepiej dofinansowani) mogą rozpracować jego pomysły przed nim i opublikować jako własne. Swą działalność w instytucie uzasadniał zaś okresowym składaniem drobnych opracowań, co wystarczało jego niezbyt lotnym szefom. Ja z kolei wyznawałem się w jego działaniach na tyle, żeby coś zrozumieć, ale w żadnym wypadku, aby coś gdzieś powtórzyć. Poza tym prowadzę raczej nocny tryb życia, co czyniło ze mnie niejako naturalną ofiarę niedocenionego naukowca, pragnącego podzielić się swymi osiągnięciami. Ja z tych wizyt odnosiłem też pewne (drobne) korzyści - na przykład kiedyś skopiowałem sobie graficzny wykres jakichś skomplikowanych obliczeń, który po przeniesieniu na plakat stanowił doskonałe tło. Przed każdą „sesją” sugerowałem mu, że powinien zaopatrzyć nas w skafandry kosmiczne, bo co się stanie, jeśli wymiecie nas w próżnię lub w amoniakalną atmosferę jakiejś przeklętej planety? Niby go to drażniło, lecz tak naprawdę, to podejrzenie, że jest w stanie dokonać transferu materii, nieco mu pochlebiało. Tym razem, gdy dotarłem do jego pracowni (po zwyczajowym wyminięciu nocnego ciecia, który spał ukołysany rykiem telewizora, i po długiej wędrówce oświetlonymi trupim światłem korytarzami), zauważyłem, że dokonał solidnego przemeblowania. Pompa próżniowa i wielkie elektromagnesy, stojące dotychczas na środku pomieszczenia, zostały zepchnięte do kąta, cała zaś pracownia była opleciona rurami - częściowo metalowymi, a częściowo - przezroczystymi. Na rurach metalowych kondensował się szron, odcinki przezroczyste natomiast składały się z wielu warstw. Widać było w nich jakąś bezbarwną ciecz, lecz gdy patrzyło się pod pewnym kątem, to nabierała niebieskofioletowego zabarwienia. - Spójrz - rzekł dumnie mój kolega i wskazał na paletę na ręcznym wózku widłowym - wytachałem to z głównego laboratorium. Muszę odstawić na miejsce przed ósmą rano, bo profesor mnie ukatrupi! Na palecie spoczywała jakaś pokaźna aparatura, do której z jednej strony podłączone były kable komputera, z drugiej zaś - miedziane chyba, zwinięte spiralnie przewody, prowadzące do solidnych metalowych butli. - Co to, rurociąg do produkcji lodów na skalę przemysłową? - spytałem, aby sprowokować go do wyjaśnień. - Nie, uzwojenie wypełnione cieczą nadprzewodzącą w temperaturze pokojowej - oznajmił dumnie kolega. - Jeżeli pokojowej, to skąd ten szron? To chyba ciekły azot? - Wyjaśnienie nie przypadło mi do gustu. Co prawda, wiedziałem, że fizycy lubią posługiwać się pewnymi eufemizmami, ale to, co widziałem, nie wyglądało na eufemizm, lecz na całkowite niezwracanie uwagi na rzeczywistość. - To jest jakieś dwieście kelvinów - wyjaśnił kolega - u nas się mówi, że to temperatura pokojowa. To taka specjalna ciecz, nie będę się wdawał w szczegóły, z czego ją zrobiono. Jest cholernie droga, jeśli coś z tego się ulotni, to mnie zatłuką. Ale jedynie zastosowanie nadprzewodzącego uzwojenia gwarantuje wytworzenie pola o właściwych parametrach. Konwencjonalne elektromagnesy nie były w stanie osiągnąć nawet jednej tysięcznej sprawności nowego systemu. Zobaczysz, co się stanie, jak to odpalę. Nie byłem pewien, czy jestem ciekaw. - Aaa, więc to dlatego nie wysłałeś nas w kosmos poprzednim razem? - Nie śmiej się, ostatnio zarejestrowałem zniknięcie całej wiązki elektronów. - A może ich tam wcale nie było? Takie to małe, że i zgubić łatwo. - Musiały być, ale ich nie było. Elektrony nie znikają, przynajmniej nie w takim sensie, jak ci się może wydawać - zaperzył się mój kolega. - Z obliczeń wynikało, że powinny tam być. - Przyjmijmy, że tak. Startujesz? Bo nie chce mi się tu siedzieć całą noc i patrzeć, jak wypuszczasz w powietrze jakiś drogi gaz. Co prawda, egzekucja na twojej osobie w wykonaniu profesora, z docentem w roli pomocnika kata, mogłaby być interesująca. - Gwoli wyjaśnienia muszę tu dodać, że profesor, oberszef mojego kolegi, był potężnym, wyłysiałym grubasem o wyglądzie rzeźnika, który w dodatku miewał tendencję do wpadania w szał z byle powodu. Docent z kolei był chuderlawym, złośliwym kurduplem z rzadką bródką, która miała nadawać mu naukowy wygląd i rekompensować brak sukcesów na tak zwanym polu. - A tak przy okazji - dodałem - czy ten gaz jest trujący? - Gaz trujący nie jest, a wyciek nie ma prawa się zdarzyć. Co zaś do startowania, to już się zaczęło. Popatrz na monitor. Rzeczywiście. Trójwymiarowy wykres na ekranie, otoczony kolumnami cyfr, zaczął się zmieniać. Początkowo przypominał wydęty, łagodnie falujący żagiel lub też spadochron, następnie pojawiła się na nim seria fałd przypominających połać dachówek, aż wreszcie jeden z jego rogów, ten po prawej, bliżej widza, zaczął się unosić. - O, cholera! - wykrzyknął mój kolega i zaczął wklepywać nowe parametry, bębniąc po klawiaturze jak szalony pianista. Wykres zaczął się zmieniać jeszcze szybciej. Coraz bardziej przypominał wycinek morza w czasie sztormu, z pełnego zaś elektroniki kontenera, stojącego na wózku, dochodziło gorączkowe cykanie przekaźników czy też elektrozaworów. Metalowe rurki wyprowadzone z butli zaczęły leciutko drżeć... Przezornie nie odzywałem się, aby kolegi nie rozpraszać, i spróbowałem znaleźć sobie jakieś zaciszne miejsce. Najlepiej takie, w którym od solidnych, szarawych korpusów butli odgradzałaby mnie metalowa szafa z aparaturą. Przeturlałem się nieco w tył na zaopatrzonym w kółka krześle i z pewną ulgą uznałem, że górna krawędź blaszanego pudła, pełnego kabli, rurek i płytek z układami scalonymi, zasłania mi widok na zawór najwyższej butli. Co prawda, działanie takie miało charakter iluzoryczny - gdyby butle strzeliły, to połowa budynku nadawałaby się jedynie do odbudowy lub do dalszego wyburzenia. Z drugiej strony, pęknięcie kapilary, w której siedzi gaz pod ciśnieniem kilkuset atmosfer (cholera, nigdy nie przyzwyczaję się do ISO z jego megapaskalami), może skończyć się amputacją jakiejś kończyny. - Nie ruszaj się! - dziko wrzasnął kolega, wpatrując się we mnie z miną, z której trudno było wydedukować, czy jest wściekły, czy przerażony. Znieruchomiałem i rozejrzałem się wokół, poruszając wyłącznie gałkami ocznymi. Pierwsze, co do mnie dotarło, to fakt, że moja osoba wyznacza geometryczny środek umieszczonego pod sufitem kręgu, wykonanego z oszronionej, lekko wibrującej rury. Druga rzecz, znajdująca się na dolnym skraju mojego pola widzenia, była równie niepokojąca: razem ze stołkiem znajdowałem się na środku koła wykonanego z czegoś, co wyglądało jak gęsta siatka z czarnej, połyskliwej tkaniny. Na niej spoczywały paski metalowej folii, ułożone w kształt pięcioramiennej gwiazdy. W tym momencie przemknęła mi przez głowę myśl, wyraźnie podbarwiona upiornym chichotem: Toż to pentagram, tyle że z włókna węglowego i srebra! Drogi fizyk oszalał i chce w sposób naukowy wywoływać demony! - Wstań powoli, nie poruszając nawierzchni, i wyjdź z kręgu! - polecił w tym momencie mój kolega. Był wyraźnie blady i spocony. - Nie mogę od razu wyłączyć prądu, bo wszystko wywali! Starałem się zastosować do instrukcji najlepiej, jak umiałem. Przeniosłem ciężar na stopy i zacząłem podnosić się z krzesła. Spoglądając pod nogi, zauważyłem, że srebrne paski oddzielone są od tkaniny z włókna węglowego białawą folią - teflonem czy jakimś podobnym izolatorem. Zwróciłem również uwagę na srebrzystą iskierkę przy jednym z gumowych kółek krzesła. To był, wbity w miniaturową oponę, spinacz. Nagle (to się tylko tak mówi, takie rzeczy dzieją się przeraźliwie wolno) ujrzałem, że odciążone krzesło zjeżdża samoistnie z paska folii, a spinacz ugina się, aby następnie zewrzeć czarny podkład z metalową taśmą. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, był mały, niebieski błysk wyładowania. Następną rzeczą, jaką zarejestrowała moja świadomość (lub to, co za nią brałem), był łomot. Nie pochodził on z zewnątrz, lecz raczej ze środka mojej głowy (dobra nowina - miałem głowę). Była ona chyba tak wielka jak katedra, po jej posadzce zaś biegały w kółeczko krasnoludki. Wredne kurduple, podskakiwały i przytupywały na każde „cztery”, które to „cztery” rozbrzmiewało kaskadami ech. Po chwili zrozumiałem, że te małe bestie wcale nie są krasnoludkami, lecz że jest to obuta w glany banda małych skinów, dla niepoznaki noszących czerwone czapeczki. Spróbowałem zebrać się w sobie (wszystko jedno, co to może znaczyć) i zrobić z pętakami porządek. Wziąłem głęboki oddech (w tym momencie odkryłem, że mogę oddychać) i zacisnąłem zęby (cóż za zdumiewająca rzecz, mieć szczęki). Katedra zmniejszyła się do rozmiarów dworca kolejowego, małe skiny zaś zaczęły biegać chaotycznie w panice, przestraszone, że rozmiażdży je strop, zniżający się z prędkością windy ekspresowej. Gdy malutkie dranie zamarły w przerażeniu po wszystkich kątach, powtórzyłem raz jeszcze operację zbierania się w sobie. Moja czaszka zmniejszyła swą objętość o następne kilkaset metrów sześciennych, do znacznie poręczniejszych wymiarów szkolnej sali gimnastycznej. Doszedłem więc do wniosku, że pora na dalsze zapoznanie się z rzeczywistością, i spróbowałem otworzyć oczy. Wydało mi się, że moje powieki wyraźnie zaskrzypiały, niczym zastarzałe rolety, i zobaczyłem... Nie, nie zobaczyłem nic, ewentualnie zobaczyłem ciemność. - Co się stało, zwarcie? - rzuciłem w ciemność pytanie. - Wyzerowanie potencjału - zabrzmiało z miejsca, gdzie ostatnio (jak mi się zdawało) znajdował się mój kolega. - Muszę czegoś poszukać - rozległo się następnie i usłyszałem mamrotanie w jakimś dziwnym języku. Nie był to żaden ze znanych mi języków cywilizowanego świata, brzmiał nieco archaicznie i bez wątpienia miał wiele ekspresji. Przeraziłem się nieco, gdyż, jak mi było wiadomo, mój kolega znał jedynie dwa języki - angielski i rosyjski, a i to tylko w zakresie, który jest niezbędny fizykowi. To, żeby znał jakieś słowa w starobabilońskim czy innym sanskrycie, a w dodatku żeby potrafił sklecić z nich jakieś zdanie - było dla mnie całkowitą nowością. Logiczny wniosek, jaki można było z tego wysnuć, okazał się mocno niepokojący: mój kolega oszalał. Utwierdziły mnie w tym jego dalsze słowa: - Cały potencjał magiczny odpłynął do pramacierzy! Nie mogę nawet kaganka zapalić! A niech to trolle zdepczą! W dodatku głos mojego kolegi brzmiał jakoś inaczej - był wyraźnie niższy i dobiegał jakby z głębi krzaczastej brody - dało się w nim dosłyszeć pewną szuwarowatość. Zmiana w odbiorze jego głosu mogła być zjawiskiem normalnym po doświadczeniu przez moje uszy huku, który, jak przypuszczałem, musiał nastąpić w wyniku zwarcia i następujących po nim zajść. Ale znaleźć się w pozbawionym prądu laboratorium z oszalałym naukowcem, któremu nagle zaczęło się wydawać, że jest kapłanem babilońskim, czarodziejem albo kimś takim, to zupełnie inna historia. Po chwili usłyszałem skrzyp (jakby malutkich drzwiczek lub wieczka), następnie trzask, odgłos uderzenia, niezrozumiałe przekleństwo, jeszcze jeden trzask, któremu towarzyszył błysk, i ujrzałem delikatną, pomarańczową poświatę. Po chwili usłyszałem dmuchanie, a poświata stała się wyraźniejsza. - Zdołałem ręcznie odpalić kaganek znajdujący się w szafce ratunkowej, zawieszonej przez samych Mistrzów Założycieli! - rozległ się pełen dumy głos, podobny do głosu mojego kolegi. Moje ponure podejrzenia zdawały się potwierdzać - ja miałem uszkodzone bębenki w uszach, a on oszalał. Rozejrzałem się po oświetlonym kagankiem laboratorium i zacząłem się zastanawiać, czy to przypadkiem nie mój kolega, lecz ja padłem ofiarą szaleństwa. Zamiast stykających się pod kątem prostym, typowo laboratoryjnych, białych, pokrytych kafelkami ścian zobaczyłem cegły, kamienny mur i nierówne tynki. Pomieszczenie było wyraźnie wielokątne, naliczyłem chyba osiem ścian. Sklepienie ginące w mroku miało kształt kopuły, pod którą kołysały się jakieś niepokojące formy, kojarzące się z działalnością filmowej pracowni efektów specjalnych po suto zakrapianym weekendzie. Były to dwa bydlaki coś w rodzaju krokodyla o skrzydłach nietoperza i jakby pies, lecz z ośmiornicą w miejscu łba. Znacznie poniżej tej zdecydowanie niesympatycznej (pomimo prowizorycznego charakteru) menażerii zaczynały się półki pełne metalowych i szklanych naczyń, tygli, chłodnic i innych urządzeń, znanych z kiepskich filmów o szalonych naukowcach lub alchemikach. Opuściłem wzrok niżej. Na wielkim, masywnym biurku o lwich łapach stało coś, co stanowiło pewien punkt styczny z rzeczywistością, którą pamiętałem sprzed wyłączenia światła (lub wyłączenia mnie). Był to monitor, koło którego piętrzyła się wysoka bryła obudowy typu maxitower. Nad monitorem pochylał się brodaty osobnik, którego niesamowity wygląd podkreślało padające od dołu, pełgające światełko. Z wyglądu przypominał nieco mojego kolegę fizyka, lecz był jakby starszy, bardziej krogulczy i zabrodziały. Miał na sobie (jak zwariować, to konsekwentnie) zamiast laboratoryjnego kitla błękitną, przypominającą szlafrok szatę z wydrukowanymi lub wyszytymi symbolami astrologicznymi, kometami, księżycami itp. Cały jego wygląd sugerował, że to fachowy mag, pochłonięty pracą. Mamrotał do siebie jakieś zaklęcia lub przekleństwa, jego palce zaś poruszały się w powietrzu, nieco ponad klawiaturą. Co mówił, trudno dociec - jego głos miał intonację typowo obelżywą, a poza tym było to w obcym i niezidentyfikowanym języku. Po chwili rozległ się suchy trzask i zrobiło się nieco jaśniej. Ze szklanych gąsiorów w metalowych koszach, umieszczonych na ścianach, zaczęła się wydobywać blada poświata. Po chwili stała się nieco mocniejsza, przypominając światło jarzeniówek. - No, nieźle narozrabiałeś - odezwał się mag. - Ale, ale, co się stało z twoją brodą? I jak przebrałeś się po ciemku w takie dziwne łachy? Spojrzałem na siebie i uznałem, że jestem ubrany całkiem normalnie - spodnie, kurtka, sweter, buty... - Jak to dziwne? I co to za miejsce? Nigdy dotychczas nie widziałem zbaraniałego maga, lecz ten, na którego patrzyłem, mógł służyć za model do planszy w encyklopedii... Jego zbaranienie było dokumentne, pełne i nieudawane. - Y - powiedział. Poprawił się: - Yyy. - To znaczy? - spytałem, nie będąc pewny, czy przemawia do mnie w tajemniczym języku, czy też go po prostu zatkało. - Musiało się udać! Moje obliczenia były słuszne! - zawołał radośnie. - Co musiało? Jakie obliczenia? - usiłowałem się dowiedzieć, próbując jednocześnie zamknąć w ciemnej piwnicy głos rozsądku. Awanturował się on, że nie powinienem uznawać tego, co widzę, bo tego po prostu nie ma. Wrzaski te rozproszyły mnie na tyle, że wyrżnąłem nogą o kant biurka, co spowodowało zatrzaśnięcie klapy piwnicznej na paluchy rozsądku: nierozsądna rzeczywistość okazała się niezwykle materialna. Kulejąc, zaszedłem biurko od przodu, i przyjrzałem się komputerowi. Przyznaję, że zaskoczył mnie nieco; ekran monitora nie był wykonany z matowego szkła, jak to zazwyczaj bywa, lecz składał się z błyszczących wieloboków. Jego powierzchnia była szlifowana i kanciasta - stanowiła największy kryształ, jaki dotychczas widziałem. W jego wnętrzu, niczym w akwarium, pędziły błyszczące punkty, ciągnąc za sobą smugi blasku, wybuchały mieniące się kolorowo bąble i pojawiały płaszczyzny. Świat przedstawiony w monitorze wyglądał na znacznie większy, niż pozwalałaby na to objętość obudowy samego urządzenia.. Wyglądał niezwykle realnie - tak, jakby ekran był wizjerem w statku kosmicznym, okienkiem, przez które widać głębie kosmosu. - Jednak się udało! Może nie to, co chciałem, ale się udało! - wykrzyknął mag z dumą w głosie. - Co się udało? - chciałem się dowiedzieć, gdyż nurtowało mnie podejrzenie, że musi to mieć coś wspólnego ze mną. - Wymiana z innym uniwersum! Ty jesteś stamtąd, a on pewnie powędrował... no tak, powędrował tam! - Przemowa maga pełna była niedomówień i skrótów myślowych, zupełnie tak samo, jak sposób wysławiania się mojego kolegi fizyka. Jednak to, co do mnie dotarło, było głęboko niepokojące. Mogłem z tego wywnioskować, że zostałem podmieniony ze swoim sobowtórem z tego wszechświata. - Spójrz na to, co zarejestrowałem! - Pokazał na ekran i pstryknął palcami. Na (a raczej w) monitorze pojawiła się płaszczyzna, pośrodku której widoczne było niewielkie zawirowanie. Zaczęło się ono powoli powiększać, a w tym samym momencie powierzchnia, na której się utworzyło - jęła falować. Gdy nad zawirowaniem (przypominającym mi lejek, tworzący się nad odpływem wanny przy ostatniej fazie wypuszczania z niej wody) przechodził grzbiet fali - zmniejszało się ono, gdy pojawiała się dolina - rosło. Tak oscylowało przez pewien czas, fale wypiętrzały się coraz bardziej, coraz głębsze stawały się też ich doliny. W pewnym momencie dolina fali zapadła się, lejek rozszerzył, i przez chwilę widać było przez niego inną płaszczyznę, z wypiętrzonym stożkiem - miniaturowym tornadem, postawionym na głowie. Stożek wyrastający z kontrpłaszczyzny powiększał się i zmniejszał, jego czubek zaś poruszał się, niczym gmerający na oślep paluch lub poszukująca macka głowonoga. Kontrpłaszczyzna falowała również, zsynchronizowana idealnie z płaszczyzną od „naszej” strony. Stożek widoczny przez otwór w lejku od „naszej” strony nagle jakby wyczuł istnienie „naszego” lejka, wysunął w jego kierunku, wydłużył i rozdął. Krawędzie lejków zetknęły się, a przez powstały z ich zetknięcia tunel widać było przez chwilę jaskrawe światło. W tym samym momencie coś (o mglistej konsystencji i nieokreślonym kształcie) runęło sponad krawędzi monitora w tunel, drugie zaś coś takiego wypadło z tunelu i pomknęło w górę. Oba mgliste twory przeniknęły przez siebie i znikły z pola widzenia, a pępowina łącząca obie płaszczyzny ścieniała, zerwała się, natomiast w miejscu, gdzie znajdował się lejek, pojawił się niewielki wzgórek, który po chwili się zapadł. Następnie na płaszczyźnie pojawiła się seria koncentrycznych kręgów, takich, jakie pojawiają się na wodzie po wrzuceniu kamienia. - Widziałeś? Wszystko zarejestrował! - radośnie wrzasnął mag. - A teraz zobaczysz coś jeszcze! Dotarło do mnie, że falujące płaszczyzny były jakimś rodzajem odwzorowania czasoprzestrzeni dwóch światów, pomiędzy którymi nastąpiło przebicie. A na miejscu tego przebicia znalazłem się akurat ja i moje alter ego. Mag sięgnął do szuflady, wydobył z niej płaskie pudełeczko, otworzył je i wyjął z niego złocisty metalowy krążek. CDROM, pomyślałem. Przyjrzałem się temu bliżej i zwątpiłem. Krążek był ze złota, a na powierzchni miał wyrytą pokrytą symbolami spiralę. Krążek najbardziej przypominał mi miniaturową kopię kalendarza Azteków. Mag skierował rękę z krążkiem w stronę komputera i cicho gwizdnął. Z przedniej ściany obudowy wysunęła się szufladka, wychyliły się z niej dwie pokryte łuską łapki (o czterech palcach każda), schwyciły krążek i wciągnęły go, zatrzaskując szufladkę za sobą. Ekran stał się perłowobiały. Mag wystukał na klawiaturze (wykonanej chyba z rogu i srebra) litery: RUN, po czym pstryknął palcami w powietrzu. Ekran pokrył się rzędami znaków runicznych... Z wnętrza komputera zaczęło dobiegać coś w rodzaju szybkiego drapania i serii stuknięć, które, jak sądziłem, oznaczają pracę głowicy skanującej ten dziwaczny dysk. W pewnym momencie w komputerze coś stuknęło i rozległ się skrzek, po którym zapadła cisza. Ekran zrobił się biały, po czym wrócił do swej krystalicznej postaci, lecz tym razem nie było w nim nic widać. - Leniwy demon, znów się powiesił! - wrzasnął mag. Wyrwał z biurka szybkim ruchem szufladę, wyciągnął z niej śrubokręt, wyglądający nieco jak archaiczny sztuciec (z rączką z rogu i ostrzem ze srebra) i obiegłszy bryłę komputera dookoła, zaczął podważać zaciski, mocujące tylną pokrywę. Gdy odskoczyła, zajrzałem mu ponad ramieniem i po raz kolejny tego wieczoru mój umysł został skonfrontowany ze światem rządzonym nieznaną logiką... Wnętrze komputera nie było wypełnione kablami, płytkami drukowanymi z wlutowanymi mikrochipami i pudełkami zawierającymi napędy, lecz przypominało domek dla lalek. Owszem, domek dla lalek, lecz nie słodki domeczek dla grzecznych dziewczynek, które mają zostać przykładnymi mamusiami i żonami, tylko taki zaprojektowany przez faceta, który w młodości czytał zbyt wiele książek o nawiedzonych domach, zaginionych cywilizacjach i oglądał zbyt wiele filmów, których nie powinno się oglądać przed snem, nawet gdy się jest już dorosłym. Najniższa kondygnacja domku była solidną piwnicą, w której ścianach tkwiły metalowe kółka; przez nie przewleczono łańcuchy, zakończone obejmami, zanitowanymi na kościach ramieniowych szkielecików małych gryzoni lub im podobnych zwierzaków. Piętro wyżej znajdowało się kilka kamiennych dysków, umieszczonych jeden nad drugim. Przypominały mi kamienie młyńskie w modelu wiatraka. Piętro ponad kamiennymi dyskami znajdował się bęben, taki, jaki ludzie instalują w klatkach dla chomików lub myszy. Był nieruchomy, na jego dnie zaś siedziały swobodnie dwa gryzonie w sukiennych czapeczkach i kamizelkach, pojadając jakieś orzechy. Jedno ze stworzeń zerknęło na mnie, pokazało palcem w górę i puściło do mnie oko. Powiodłem wzrokiem w kierunku zgodnym z jego gestem. Piętro ponad gryzoniami znajdował się przestronny gabinet, w którym stał skórzany fotel, ściany były zasłonięte aż po sufit półkami pełnymi książek, środek podłogi zaś zabazgrano wykresami, znakami i zarzucono kośćmi wróżebnymi. Z jednej ze ścian sterczały zawiasy do klapy i blat z rolkami, na którym leżał złoty krążek, mniemany CDROM. Piętro ponad gabinetem znajdował się stryszek, pełniący rolę sypialni, do kandelabru zaś znajdującego się pośrodku sufitu przymocowana była linka z pętlą, która zaciskała się na szyi dziwacznego stwora. Mag ostrożnie wsunął ostrze srebrnego śrubokręta pod węzeł mocujący linkę do kandelabru i zerwał ją. Stwór spadł na podłogę z głuchym stuknięciem i coś wymamrotał. Po chwili podniósł jedną powiekę i z nienawiścią spojrzał na maga. Później przeniósł wzrok na mnie i warknął: - A, to ty jesteś przyczyną mojego nieszczęścia! Wstał na dwie tylne łapy i poprawił na sobie granatowy kubrak, z którego wyrastały trzy rękawy; z nich wysuwały się trzy czteropalczaste ręce czy raczej łapy. Był to bez wątpienia gad. Przypominał nieco zminiaturyzowanego tyranozaura, z tym że nie miał takiej koparkowatej mordy, jak tyranozaury, lecz nad solidnym pyskiem wypiętrzał mu się spory czerep. Był pokryty mieniącą się złoto i tęczowo łuską, czyli, gdyby nie ta dziwaczna trzecia ręka, byłby całkiem niebrzydkim zwierzakiem domowym. Odwrócił się do nas tyłem i podszedł do stolika, z którego wziął kawałek czegoś, co wyglądało na pieczyste, wsadził do pyska, zgryzł z chrzęstem, przełknął głośno i beknął. Na ten objaw lekceważenia mag wziął śrubokręt i dźgnął zwierza w zad. Złocisty gad obrócił się błyskawicznie i z kłapnięciem zacisnął szczęki na śrubokręcie. Przez chwilę sądziłem, że go przegryzie, lecz po chwili z jego pyska zaczęła wydobywać się smużka dymu, rozwarł szczęki, ryknął i splunął. - Widzisz, jaki jesteś głupi? - rzekł mag. - Jak musisz wykonać jakieś trudniejsze wróżenie, to się wieszasz, a potem nigdy nie pamiętasz, że srebro nie idzie ci na zdrowie. Wy, Pięciaki, macie słabą odporność psychiczną. Nie zawdzięczacie wcale waszej szybkości temu, że jesteście tacy sprytni, tylko temu, że pędzicie do upadłego te biedne drajwy. - Łatwo ci gadać, dajesz mi do rozwiązania problemy, z jakimi sam nigdy byś sobie nie poradził, i tylko krytykujesz! Ani jednego dobrego słowa przez tyle czasu! Przecież to się można załamać! - zawył rozpaczliwie gad. - No dobra, dam ci dwa ochłapy ekstra i do roboty, a jak nie... - odparł mag z wyraźną groźbą w głosie. - ...to co mi zrobisz, hę? - prowokacyjnie rzucił gad. - To wsadzę cię do srebrnej skrzyni wypełnionej srebrnymi kulkami i będę potrząsał, a wtedy zobaczysz, że to całe twoje wieszanie się to szczeniak w porównaniu z tym, co ci się stanie - odparł spokojnie mag. - Nie zrobisz mi tego! - Owszem, zrobię - rzekł mag i dźgnął go śrubokrętem. - A żeby ci ta paskudna broda wyleniała! - wrzasnął gad i rzucił się po schodkach w dół, do pomieszczenia z bębnem, porywając z haczyka na ścianie przy schodach szpicrutę. Gryzonie, słysząc wymianę zdań, pochowały orzechy po kieszeniach, na odgłos zaś tupotu gada na schodkach wskoczyły do bębna i zaczęły w nim truchtać. - No, chyba na jakiś czas spokój - mruknął mag i zatrzasnął tylną płytę. Z pudła zaczął dobiegać odgłos drapania - był to dźwięk pazurków drajwów, napędzających bęben, po czym świst szpicruty, pisk i jeszcze szybszy tupot. Rozdział 2 Chyba dam mu spokój - powiedział mag. - Pomimo wszystko nie chcę go przeciążać. Na dzisiaj to chyba będzie aż nadto, dla niego i dla mnie. Chodźmy stąd, już świta, przydałoby się trochę pospać. - Zaraz, zaraz. Wyślij mnie stąd z powrotem, skoro mnie tu wpakowałeś! - Nie byłem szczególnie zachwycony perspektywą przedłużania swego pobytu w świecie, w którym rolę fizyków pełnili magowie, a jaszczury o sadystycznych skłonnościach zastępowały mikroprocesory. - Niestety, o powrocie możesz zapomnieć. Odtworzenie identycznych parametrów jest niemożliwe, gdyż wymagałoby to pełnej synchronizacji wydarzeń w obu światach. A zresztą co ci się tu nie podoba? Według ostatnich dywinacji, tuż zanim się tu pojawiłeś, wynikało, że twój świat jest identyczny z tym. No wiesz, początek z prajaja prasmoka, co implikuje te same prawa magii, a jak magia jest taka sama, to i reszta nie może zanadto się różnić... Chyba że nieistotnymi detalami. - Co takiego? Czy to znaczy, że utkwiłem tu na dobre? Że nie możesz wysłać mnie z powrotem? - Przez skórę podejrzewałem coś podobnego już wcześniej. Jednak podejrzewać coś a usłyszeć od, było nie było, kompetentnej osoby to duża różnica. W moim przypadku - zasadnicza. Jednak magowi zdawało się to nie przeszkadzać, co było poniekąd uzasadnione, gdyż mojemu koledze-fizykowi we wszechświecie, który niedawno opuściłem, takie drobnostki także nie robiły różnicy. - Tu nie jest wcale tak źle, zobaczysz, przyzwyczaisz się. Tylko potrzebujesz brody. Tak nie możesz wyjść na ulicę. - Co, jeszcze brody? Jak to, nie mogę wyjść na ulicę bez brody? - No tak, możesz tego nie wiedzieć, ten nakaz wprowadzono niedawno. Rzecz w tym, że wszyscy absolwenci jakichkolwiek akademii i uniwersytetów mają zaszczytne prawo do noszenia bród. To prawo jest, niestety, niezbywalne. Inaczej mówiąc, gdyby ktoś z twoich sąsiadów doniósł na ciebie, że paradujesz bez brody, a wiadomo, że uczelnię skończyłeś... - ...to co by mi się stało? Chyba za brak futra na dolnej szczęce nie czekają zbyt wielkie konsekwencje? Przecież to absurdalne! - Wręcz przeciwnie. Zostałbyś schwytany, twoje szczęście, jeśli tylko przez trollicję - wtedy byłby proces i odsiadka aż do wyrośnięcia zarostu i grzywna lub chłosta. Jeśli jednak schwytaliby cię Słudzy Miłosierdzia, to nikt by o tobie więcej nie usłyszał. - Co za Słudzy Miłosierdzia? - Nazwa zdecydowanie nie przypadła mi do gustu. Mag spojrzał na mnie z pewnym zaskoczeniem, po czym rzekł zniżonym głosem: - Skoro w tamtym twoim świecie ich nie ma, to mogłeś się chyba uważać się za szczęśliwego. To są - tu rozejrzał się nerwowo - sekretni egzekutorzy Jego Wspaniałości Teokraty. - Czyli te tajne zbiry (na moje słowa mag wyraźnie drgnął) mogą mnie wykończyć tylko dlatego, że mam jedynie wąsy, a brody nie? Przecież to nonsens! - Mój mistrz też tak twierdził - rzekł mag. - Pożar jego dworu nie dawał się ugasić przez pięć dni... - Ale o co naprawdę idzie z tymi brodami? - Tak naprawdę rzecz w tym, że Jego Wspaniałość nie przepada za ludźmi wykształconymi. W związku z tym brodami ponaznaczano wszystkich, którzy ukończyli szkoły wyższe, aby w razie, gdyby zostało zorganizowane „oczyszczanie”, nie mogli się zbyt szybko ukryć, jak to miało miejsce dwadzieścia trzy lata temu. Oczywiście dla plebsu podaje się powód oficjalny. Mają to być próby przechwytywania wysokich stanowisk przez zamorskie stwory, które potrafią do pewnego stopnia odtwarzać ludzką postać. Ha! Jakby ludzie wykształceni mieli coś wspólnego z władzą! Zaczynałem mieć powoli dosyć, tym bardziej że krasnoludki lęgnące się w mojej głowie wynalazły właśnie świder pneumatyczny i przystąpiły do radosnego wypróbowywania jego możliwości. - Dobra, to zrób z czegoś tę cholerną brodę i spływamy. - Tu tknęła mnie myśl, że i w tym świecie muszę robić coś, co zapewnia mi jakieś dochody, muszę gdzieś mieszkać, a zapewne mam także jakichś znajomych, którzy zdziwią się zmianami w moim wyglądzie i zachowaniu. Cholera. W czasie gdy rozważałem perspektywy przetrwania w tym świecie, mag z łomotem wysuwał kolejne szuflady i ze skrzypieniem otwierał przepastne szafy. Wreszcie radośnie wykrzyknął: - To się na pewno nada! Ten sam kolor, troszkę przyczesać i w porządku! Przyjrzałem się jego znalezisku i zwątpiłem: w dłoniach dzierżył mocno zakurzony wypchany czerep jakiegoś bydlęcia, wyposażonego w trzy rogi - dwa na czole i jeden na nosie, lekko kręconą grzywę i bujne futro na dolnej szczęce. - Chyba nie chcesz, żebym to świństwo włożył na głowę? - Nie, skąd, chcę tylko wykorzystać te kłaki. Ten łeb był ponoć trofeum myśliwskim mojego poprzednika, zostawił go, gdy się wyprowadzał z tego magatorium. Wyjął nożyce z cynowego kubka i z chrzęstem przystąpił do skalpowania. Po pewnym czasie tryumfalnie podniósł w górę kawałek skóry z wyrastającymi z niego włosami, wytrepanowany spomiędzy rogów kreatury. - Przymierz - zarządził. Przytknąłem do szczęki wklęsły preparat. Śmierdział jakimiś ziołami, kurzem i czymś jeszcze. Kichnąłem, co wzbiło z niego chmurę pyłu. Przyłożyłem wycinek jeszcze raz i przekonałem się, że obejmuje mój podbródek niczym ochraniacz w motokrosowym kasku i wcale nie ma zamiaru się trzymać. - To nie wszystko - orzekł mag. - Potrzeba jeszcze czegoś. Zagłębił się w skrzyni ze szpargałami, rył w niej, łomotał, aż wreszcie wyciągnął coś, co wyglądało jak ugotowana skóra z boczku. Było to elastyczne, lekko drgające i cielistego koloru. Nożycami uciął z tego cienki, długi pasek, następnie przyłożył go do wypreparowanego kawałka skóry z futrem i wypowiedział kilka słów w tym samym języku, którym posługiwał się wcześniej. Nie zauważyłem nic szczególnego, mag chyba też nie. Zrobił zirytowaną minę i przemówił raz jeszcze. Tym razem coś się stało - pasek pod jego palcami zaczął dymić, a on z krótkim przekleństwem puścił całość. Surowiec na sztuczną brodę złapałem tuż nad podłogą i zauważyłem, że pasek jest nadtopiony w miejscu styku ze skórą i wydaje smród palonej gumy. Cóż, może być i zgrzewanie za pomocą magii. Wręczyłem magowi kosmaty obiekt i operacja została powtórzona po raz wtóry, tym razem jednak obyło się bez rzucania nim i bez przekleństw. Gumową tasiemkę umieściłem na tyle głowy, a na szczękę nałożyłem owłosiony ochraniacz. Przejrzałem się w lekko mętnym metalowym lustrze, wiszącym na jednej ze ścian komnaty. Wyglądałem idiotycznie. Mag zaś był z siebie bardzo dumny. - Jeszcze tylko trochę przyczesać i przystrzyc i będzie idealnie! - wykrzyknął, po czym zaczął mi wymachiwać przed nosem wyciągniętym z głębi szaty grzebieniem. Po kilku minutach uznał, że osiągnął zamierzony efekt, i kazał mi się przejrzeć ponownie. Nie wiem, czy po tym zabiegu wyglądałem dużo lepiej, na pewno jednak nie sprawiałem już wrażenia, że do żuchwy przykleiły mi się wodorosty zdrapane z kadłuba zatopionego stutysięcznika. - Włóż swoją pelerynę - powiedział mag, wskazując na szarawy obiekt, zwisający z jednego z haków przy drzwiach. Z bliska haki przypominały mi nieprzyjemnie pazury ogromnego stwora, uwięzionego w kamieniu, gdyż wyrastając ze ściany, tworzyły lekko łukowatą linię i były różnych wielkości - te po bokach wyraźnie mniejsze niż środkowe. Widząc moje zainteresowanie tym przejawem sztuki użytkowej, mag wyjaśnił: - To pazury ogrozaura, zaklętego w tę skałę przez jednego z Mistrzów Założycieli. To było w czasie Wielkiej Wojny z Uwięzionymi. Starałem się przyjąć to wyjaśnienie swobodnie i naturalnie, lecz na plecach poczułem nieprzyjemny dreszcz. Aby się ogrzać, zarzuciłem pelerynę, znalazłem w niej otwory na ręce oraz kieszenie, po czym schowałem w nich dłonie. W jednej z kieszeni odkryłem metalowy prostokącik, zbliżony wielkością do karty kredytowej, w drugiej zaś - podłużny przedmiot z rękojeścią. Wyjąłem to coś z kieszeni i przyjrzałem się starannie: był to bez wątpienia nóż w pochwie. Wyciągnąłem go i ku swemu zdumieniu ujrzałem, że jest to coś w rodzaju dwuzębnego widelca do pieczeni, którego szpikulce wyposażone są w spore srebrne wypustki, przypominające rekinie płetwy. Zadziory te były nieco wywinięte, skierowane ku sobie i w stronę rękojeści. Strasznie paskudna broń, uznałem. Nie nadaje się do smarowania chleba, tylko do dźgania, łatwo wchodzi, a gdy się ją wyszarpnie, to zostawia po sobie straszny bałagan. Tylko po co tyle zachodu? - To rozpruwacz gobroli. Strasznie się ostatnio rozpleniły, wdzierają się do miast i demolują, co popadnie. Twoja dzielnica, to znaczy twojego sobowtóra, leży opodal rzeki i jest ich tam pełno. Jedynie stalowe kolce mogą przebić ich skórę, a tylko srebro załatwia je definitywnie. Wspaniale. Do wszystkich przyjemności tego świata, w którym miałem żyć, dochodziła jeszcze plaga gobroli - jakiegoś wrednego paskudztwa, które trzeba było nadziewać na ten widelec, prawdopodobnie w ramach starego układu handlowego „albo ja, albo on”. - Możemy już iść - powiedział mag, kreśląc w powietrzu jakieś znaki i mamrocząc pod nosem. Światło w szklanych gąsiorach nieco zbladło, a przez niewielkie okienka pod kopulastym sklepieniem zaczął być widoczny brzask świtu. Ta szarawa jeszcze poświata podkreślała dodatkowo niesamowitość i paskudę dyndających pod sklepieniem wypchanych bydlaków, uskrzydlonego krokodyla i psowatego stwora z łbem w kształcie ośmiornicy. Mag podszedł do solidnych drzwi, okutych stalowymi płytami, i podniósł ryglującą sztabę. Pchnął je z wyraźnym wysiłkiem, a gdy się otworzyły, wypowiedział kolejne słowa w dziwacznym języku. Ciemność w korytarzu, który rozpostarł się za drzwiami, ustąpiła zielonkawej poświacie i powiało wilgocią. Wyszliśmy, a mag zatrzasnął z hukiem drzwi i przemówił do nich dalszymi słowami. Sprawiło to, że rozległo się szczęknięcie sztaby, on zaś wetknął w niewielki otwór w drzwiach coś w rodzaju rzeźbionego kołka. Kołek wpierw zaświecił niebieskawo, a później zlał się całkowicie z płytą drzwi i otwór stał się niewidoczny. Przeszliśmy kilka kroków korytarzem, który ostro skręcał - widocznie przylegał do ściany pracowni maga. Na końcu ujrzałem duże pomieszczenie, w którym szumiała woda spływająca po ścianach, a podłogę wykonano z solidnych belek. Drugich drzwi nie było. Mag postąpił dwa kroki do przodu, ja za nim. Podłoga lekko się zakołysała, sprawiając wrażenie, iż jest tratwą. Mag podszedł do przeciwległej ściany, schylił się, zapuścił dłoń w wodę widoczną pomiędzy krawędzią podłogi a ścianą i wyciągnął jakiś metr liny pokrytej glonami. Po chwili usłyszałem szuranie, przypominające odgłos łodzi ocierającej się o molo i ujrzałem, że próg się podnosi. Tratwa opadała powoli, obnażając kolejne piętra ścian pokrytych roślinnością. - Czy nie prościej byłoby zastosować do tego magię? - spytałem, uznawszy, że dolewanie i wypuszczanie wody w celu wprawienia w ruch tej dziwacznej windy to chyba lekka przesada. - Bieżąca woda zatrzymuje większość form magii, szczególnie złośliwej. Wobec tego nic tu się nie może dostać ani stąd wydostać. Po drugie, w przypadku takiego spadku potencjału magicznego, jaki wystąpił w wyniku twojego przeniesienia, podest spadłby na sam dół i roztrzaskał się razem z ewentualnymi pasażerami. A poza tym - tutaj nie ma schodów. Więc czy jest woda, czy jej nie ma, to nikt niepowołany tu nie wlezie, bo albo będzie miał do dyspozycji trzy piętra śliskiej ściany, albo trzy piętra wody. W czasie gdy podziwiałem tę warowno-ochronną konstrukcję, mag zwinął linę i ukrył ją pod tratwą, która obecnie znajdowała się na poziomie progu ociekającego wodą wejścia do korytarza. Weszliśmy tam, choć krople wody spadały z beczkowatego sklepienia, a po chwili ujrzeliśmy, również mokre, schody. Poszliśmy nimi w górę, około trzech pięter, a po przebyciu krótkiego, suchego korytarza stanęliśmy w sieni, przed drzwiami. Obok nich, za solidnym stołem, siedział niewysoki, pękaty osobnik z siwą brodą. Wyraźnie był pochłonięty lekturą jakiegoś zwoju, o nogę zaś owego osobnika opierał się solidny topór - gdyby nie spiczaste zakończenie jego górnej krawędzi, to sądziłbym, że to sprzęt rzeźnicki. Siwobrody podniósł na nas wzrok i mruknął: - No, no, nieźle się dziś narozrabiało, maguniu. Chyba pół miasta było bez światła! - Po czym wstał, przeciągnął się i ziewnął, prezentując zęby godne Tiffanny’ego lub skarbca koronnego, całe lśniące od złota. Następnie podszedł do drzwi, przełożył dźwignię, która odsunęła rygiel, wyprostował się nieco, co miało zapewne symbolizować postawę na baczność, zasalutował niedbale toporem, a gdy wyszliśmy, zamknął za nami drzwi. Mój zegarek wskazywał godzinę 4:48, a położenie Słońca zdawało się to potwierdzać. Rozejrzałem się wokół. Za plecami miałem solidny, przysadzisty budynek, za nim ciągnął się wał ziemny, za którym płynęła woda. W pewnej odległości od brzegu wystawał z niej fragment budowli z kopulastym dachem, przypominający nieco wieże ciśnień, spotykane na stacjach. Domyśliłem się, że tam właśnie znajduje się pracownia maga. Przede mną, za parkanem otaczającym dziedziniec budynku, rozpościerała się panorama w miarę normalnego miasta - plac, przy którym stały spore kamienice, odchodzące od niego ulice, duże budynki, chyba użyteczności publicznej, jakieś wieże i - żadnych drapaczy chmur. Przed schodami, na które wyszliśmy z wrót pilnowanych przez brodatego osobnika, stał samochód. Co prawda, nazwa „automobil” pasowałaby doń bardziej - stylistyka jego nadwozia przypominała lata dwudzieste, no, może trzydzieste. Spod uchylonej maski silnika sterczała tylna część ciała, opakowana w ciemnoczerwone spodnie z czarnymi lampasami, na nogach zaś tkwiącego w akrobatycznej pozycji osobnika widniały wysokie, lakierowane buty. - Już kończę - rozległo się spod maski, po czym właściciel tak jaskrawo przyodzianego siedzenia rozpoczął procedurę wygrzebywania się z czeluści automobilu. Po kilku stęknięciach okazało się, że zadanie to nie jest łatwe, gdyż obfity brzuch przeważał poza krawędź karoserii, lecz wreszcie szofer stanął na nogach. Okazało się, że ma mniej niż półtora metra wzrostu, nosi kubrak w takim samym kolorze, jak spodnie, i bujne bokobrody. I nie jest chyba do końca człowiekiem - zarówno budowa (łysej) czaszki, jak i lekko oliwkowy kolor skóry stawiały jego pochodzenie pod znakiem zapytania. Samochód stał na czterech balonowych oponach o solidnym wyglądzie i interesującym zabarwieniu - regularny, łuskowaty bieżnik miał naniesione w formie geometrycznego wzoru kolory - żółty, czarny i ceglasty, bliżej felgi zaś opony przechodziły w spokojniejszy, piaskowy odcień. Gumy na boku miały wytłoczony napis: ANAKONDA GT - Ourobouros SA, Wytw. Kół Mag. Zerknąłem pod maskę, aby zobaczyć, jaka jest jednostka napędowa tego automobilu. Muszę przyznać, że spodziewałem się silnika parowego lub czegoś w tym stylu. To wszakże, co zobaczyłem, zdziwiło mnie chyba bardziej niż gryzonie napędzające dyski w komputerze. Początkowo sądziłem, że jest to blok silnika w kolorze lanego, matowego aluminium. Jednak żaden blok silnika nie ma łusek, szczątkowych łap, zębatego grzebienia na grzbiecie, pyska pełnego kłów i... oczu. Te ostatnie sprawiały najbardziej nieprzyjemne wrażenie - srebrzystobiałe kulki, niczym u ugotowanej ryby. Było w nich coś chorobliwego, a pomimo ewidentnej ślepoty wyczuć można było czającą się w nich wściekłość. Na szczęście smok (bo chyba był to smok) znajdował się w klatce z grubych srebrnych prętów, na sobie miał uprząż z metalowych ogniw, a na pysku - kaganiec. Kaganiec unieruchomiono dwoma łańcuchami, przed mordą zaś potwora umieszczono srebrną żaluzję z uchylnymi listwami i coś, co przypominało nieco wirnik turbiny, wykonane ze stali i srebra. Kierowca zajął swoje miejsce i prawdopodobnie nacisnął gaz lub co tam miał do dyspozycji. Smok poruszył się, sprężył w sobie i otworzył pysk. Buchnął dym i rozległ się ryk o niskiej częstotliwości, taki, że w żołądku poczułem nieprzyjemne drgania. Smok ucichł na chwilę, kaszlnął jakby i ryknął po raz drugi, tym razem ciszej, lecz przeciągle. Listwy żaluzji obróciły się i ujrzałem, że wirnik zaczyna się kręcić, a szybkość jego obrotów jest proporcjonalna do stopnia otwarcia żaluzji. Kierowca zatrzasnął pokrywy tego osobliwego silnika, zabezpieczył maskę skórzanym pasem, pokrytym srebrnymi ćwiekami i zawołał: - Wielmożni panowie, proszę wsiadać! Wsiadłem do wehikułu, sadowiąc się na skórzanym fotelu obok maga. Od kierowcy oddzielała nas szyba, pod którą była widoczna karbowana rurka z lejkiem - rura głosowa. - Czy ten kierowca i tamten drugi, przy drzwiach, też ukończyli szkoły? - spytałem, pamiętając historię o brodach i czując cholerne swędzenie, spowodowane sztucznym zarostem. - Nie, ale należą do ras magicznych, strażnik jest krasnoludem, a kierujący smokochodem to mieszaniec - krzyżówka krasnoluda z hobbitem. Tak nawiasem, to Jego Wspaniałość za rasami magicznymi też nie przepada, no, może z wyjątkiem uwarunkowanych magicznie trolli, które są przydatne do różnych zadań. Nagle przyszła mi na myśl jeszcze jedna, dosyć istotna sprawa. - Skoro mam tu zostać, to czy mógłbyś mi powiedzieć, jak się nazywasz? - spytałem maga. @- O, przepraszam, zupełnie zapomniałem, że mnie nie znasz - odparł. - Jestem Halamus. Tymczasem samochód ruszył, od czasu do czasu rycząc i parskając dymem. Mag wziął do ręki lejek rury głosowej, wyjął z niego zatyczkę i polecił szoferowi: - Najpierw odwieziemy gościa, a później do domu. I pojedź dłuższą drogą, przez Deptak Dławisława. Szofer skinął głową i skręcił w lewo. Automobil nabierał pędu i wyprzedził wóz towarowy, naładowany jakimiś bulwiastymi roślinami. Furgon ciągnęły dwa woły- niewoły. Na łbach miały po parze rogów i jeszcze jeden dodatkowy na nosie, zupełnie jak stwór, który był dawcą materiału na moją sztuczną brodę. Nie sprawiały jednak tak dzikiego wrażenia, jak trofeum poprzednika mojego gospodarza - pewnie była to udomowiona wersja tej odmiany lokalnej fauny. Na koźle platformy siedziała zabawna para - olbrzym odziany w pancerne, zielonkawe skóry i pokurcz w kubraku z kapturem. - Co to za dwaj? - spytałem. - Czy to kupiec i ochrona? - Coś w tym sensie, ten mały to gnom, a ten w pancernej skórze to mniejsza odmiana trolla. Często się tak dobierają - gnomy są sprytne, za to trolle, nawet te mniejsze, charakteryzują się niezwykłą siłą i byle co ich nie bierze. Mają tylko jedną poważną wadę - są tępe, a jak się rozjuszą, to dostają amoku i przestają kogokolwiek słuchać. Wtedy można tylko uciekać lub posłużyć się kuszą trollową. - Kuszą trollową? To one umieją strzelać z kuszy? - Na szczęście nie. Kusza trollowa to jedyna rzecz poza magią bojową, która może powstrzymać rozjuszonego trolla górskiego. Pod jednym wszakże warunkiem - musisz precyzyjnie trafić. Od jakiegoś czasu przestałem się dziwić czemukolwiek, tak więc przyjąłem te wyjaśnienia całkiem spokojnie. Tym bardziej że za oknem auto - czy raczej smokomobilu pojawiła się szeroka aleja, której jezdnie rozdzielał pas zieleni, po obu zaś stronach stały bogato zdobione budynki. Niektóre z nich prezentowały się całkiem elegancko, inne mogłyby przyprawić o kompleks niższości Ludwika Drugiego Bawarskiego. Jechaliśmy w sporej kolumnie pojazdów, niektóre były większe od naszego, inne - podobnej wielkości, mniejszych się raczej nie widziało. Być może była to kwestia jednostki napędowej - pewnie nie było zminiaturyzowanych smoków. W pewnym momencie usłyszeliśmy trąbienie i sznur pojazdów zatrzymał się. - Do trolla, znowu - mruknął Halamus. - Jego Wspaniałość dba, aby wierni nie zapomnieli o nim. Rób dokładnie to, co ja. Z przeciwka, trawnikiem rozdzielającym pasma ruchu, zbliżało się trzech jeźdźców. Jechali na jakichś zakutych w blachy stworach, mających w swym wyglądzie coś z gada i coś z konia. Pierwszy z konnych dzierżył chorągiew na długim drzewcu i długą trąbkę, dwaj pozostali, jadący obok siebie - coś w rodzaju powiększonych dziecinnych wiatraczków, wykonanych z jakiejś przezroczystej substancji. Poczułem szturchnięcie i spojrzałem na maga, który tkwił bez ruchu w dziwacznej pozycji. Głowę miał spuszczoną, ręce zaś wyciągnięte ku górze, a palce dłoni - wyprostowane i rozczapierzone. Zerknąłem na szofera - robił dokładnie to samo, więc i ja poszedłem w ich ślady, aby się nie wyróżniać z towarzystwa. Pozycja taka nie należy do wygodnych - mogłaby być stosowana do eliminowania wszystkich cierpiących na katar, bronchit czy astmę, gdyż po minucie człowiekowi robi się duszno, a po dwóch - zaczyna w ogóle mieć dosyć. W trzeciej chyba minucie usłyszałem wołanie: - Wyznawcy Piątni, dostąpcie Miłosierdzia! Wyznawcy Piątni, dostąpcie Miłosierdzia! W tym momencie usłyszałem obok siebie szelest i ujrzałem kątem oka, że Halamus podnosi głowę i opuszcza ręce. Uczyniłem podobnie i rozejrzałem się dyskretnie. Po trawniku, wyrywając płaty darni i miażdżąc kwiaty, toczył się ogromny pojazd. Miał po pięć kół z każdej strony i był wielkości średniej willi. Przypominał mi nieco tort cytrynowy, tak ze względu na kolor, jak i na formę - był wielopiętrowy i składał się z coraz mniejszych galeryjek. Na najniższej stały trolle poubierane w żółte kubraki. W ich łapach tkwiły solidne topory na długich drzewcach. Piętro wyżej rósł cały gąszcz pięcioramiennych wiatraczków, które obracały się powoli w porannej bryzie, nad wiatraczkami zaś stał zwarty szereg postaci ubranych w długie, żółte szaty. Na galeryjce wieńczącej ten wariacki tort stał osobnik w złotej szacie i w birecie o pięciu rogach. Za jego plecami znajdował się kolejny pięcioramienny wiatrak, tym razem wykonany chyba techniką zbliżoną do witrażu - zrobiony był z ażurowego złota, w otworach zaś tkwiły przezroczyste, opalizujące płytki. Znowu poczułem szturchnięcie maga i ujrzałem, że kciukami dotyka wnętrza swych dłoni, rozczapierza pozostałe palce, a ręce krzyżuje przed sobą. Uczyniłem to samo, mając wrażenie, że biorę udział w podniesionej do potęgi dziecinnej zabawie „kto tak nie zrobi, ten daje fant!”. Kątem oka za szybą smokochodu zarejestrowałem jakieś poruszenie, widząc jednak, że mag i szofer wlepiają oczy w gigantyczny wehikuł na trawniku, z zapałem postępowałem tak samo. Na linii mego wzroku znajdowało się jednak lusterko, w którym ujrzałem sylwetkę w szarej pelerynie z kapturem i błyszczące w jego cieniu oczy. Zakapturzony osobnik zlustrował szybko wnętrze naszego pojazdu i przemknął dalej, znikając z mego pola widzenia. W dalszej odległości, na samym skraju lusterka zauważyłem jeszcze kilka szarych postaci. W parę minut po zniknięciu zakapturzonego rozległ się hejnał i wszyscy z ulgą przyjęli naturalną postawę. Wszędzie wokół rozległy się ryki smoków napędzających automobile, a do tej kakofonii dołączyły trzyrogie bestie, ciągnące kilka znajdujących się w okolicy ciężarowych platform. Ich głosy kojarzyły mi się z czymś pierwotnym, groźnym i pochodzącym z głębin czasu. Wreszcie powoli ruszyliśmy. - Kim są ci ubrani na szaro? - spytałem po cichu Halamusa, podejrzewając, jaką usłyszę odpowiedź. - Nikogo nie widziałeś! Nigdy się do tego nie przyznawaj! To byli Słudzy Miłosierdzia... - Dobrze, a co znaczą te ruchy palcami, które wykonywaliśmy? - Najpierw należy przed Piątnią ukorzyć się i zarazem ją sławić. Później zaś wskazujesz, że Piątnią jest Jednią, że są Cztery Siły i Środek. No i oczywiście musisz być zachwycony Jego Wspaniałością. To właśnie jest przedmiotem inwigilacji. Aby zmienić temat rozmowy na weselszy, postanowiłem poczuć się jak turysta i dowiedzieć się czegoś o lokalnych atrakcjach. - Dlaczego to jest Deptak Dławisława? Przecież tu nikt nie spaceruje, wszyscy gdzieś biegną lub jadą. - Niee - Halamus zarechotał - nazwa Deptak upamiętnia zwycięstwo króla Dławisława nad żabgoblinami. Dławisław słynął z ogromnych stóp, z których zrobił użytek w przełomowym momencie bitwy na Jedwabnych Stepach. - A dlaczego Dławisław? - spytałem, podejrzewając, że imię to może opisywać charakter tego dawnego władcy. - Dławisław, jeszcze jako młody i krzepki książę, nie mógł dojść do porozumienia w sprawie sukcesji z częścią swej rodziny. Zwłaszcza ze stryjami, którzy, jak to stryjowie, uknuli spisek. W krótki czas po dosyć gwałtownej dyskusji na wspomniany temat, stryjów znaleziono z dziwnymi, sinymi śladami wokół szyj. Co prawda, książę w tym czasie ponoć polował, lecz tylko z zaufaną drużyną, nikt więc nie wie, jak było naprawdę. Wdowy po stryjach nadały mu po tym zajściu przezwisko Dławisław, aby zohydzić go w oczach ludu. Książę zaś, aby udowodnić im, że nie przejmuje się ani nimi, ani niczyją opinią, przyjął imię Dławisława Pierwszego. Zresztą, poza niefortunnym wypadkiem ze stryjami, był on całkiem przyzwoitym władcą... Na pewno nie pozwoliłby Jego Wspaniałości na taką ostentację - choćby tylko dlatego, że tolerowanie państwa w państwie nie było w jego stylu. Rozglądając się wokół, dojrzałem w tłumie pojazdów kilka wozów konnych i niewielki dwukołowy wózek, ciągnięty przez osiołka. Ten widok ucieszył mnie tak, jakbym spotkał niewidzianego od dawna dobrego znajomego. Wózkiem powoził jednak krasnolud - niski, solidnie brzuchaty, brodaty i ubrany w strój z zielonego sukna. W zamieszaniu, które powstało w momencie ruszania po obowiązkowym postoju, wózek stanął w poprzek drogi wielkiemu furgonowi, ciągnionemu przez trzyrogie bydlaki. Gnom powożący platformą wstał z kozła i jął straszliwie przeklinać krasnoluda. Nie rozumiałem wiele z tej przemowy, pomimo że chciwie nadstawiałem ucha - rozszyfrowałem tylko okrzyki brzmiące jak „ogrzy syn” i „zapleśniały baleron z wurgha”. Troll, który siedział obok wściekającego się gnoma, patrzył na wszystko z tępym wyrazem pyska - nie dostał wyraźnego polecenia, a więc rzecz nie tyczyła jego. Krasnolud słuchał tych wrzasków ze spokojem godnym fakira, a gdy gnomowi zabrakło tchu, huknął basem: - Ty plugawa ropucho, chędożona przez gobrole! - I klasnął lekko lejcami po zadzie osiołka. Ten, jakby na to czekając, wykręcił szyję w bok i złapał zębami, tuż poniżej rogu na nosie, pysk jednego z trzyrogich stworów. Wywołało to dziwnie cienki kwik bestii i spowodowało jej skok do tyłu. Platforma cofnęła się, uderzając w znajdujący się za nią smokochód, z którego zaczęły dobiegać ryki rozdrażnionego smoka i jęły ulatywać kłęby dymu. W tym momencie osiołek ruszył i znikł wraz z ciągniętym przez siebie wózkiem w luce pomiędzy pojazdami. Nasz smokochód przyśpieszył i oddalił się czym prędzej od miejsca awantury, które zaczęli okrążać gapie. Ujrzałem także nadjeżdżający omnibus, w którym siedziało sześć trolli ubranych w granatowe kubraki oraz osobnik w granatowym uniformie ze srebrnymi naszywkami. Widok ten nasunął mi myśl, że policja we wszystkich wszechświatach wygląda tak samo. Po minięciu czegoś, co przypominało plac targowy, wyjechaliśmy na mniej nieco uczęszczaną część ulicy. Po chwili skręciliśmy i Halamus powiedział: - Nie mogę cię zaprowadzić do domu, aby nie wzbudzać podejrzeń twojej niezwykle wścibskiej sąsiadki, gdyż rano zawsze wracasz sam. Wpadnę do ciebie pod wieczór, to wyjdziemy na miasto. A teraz uważaj: zatrzymamy się przy Zaułku Wiecznej Kałuży. Przejdziesz nim prosto, aż do końca, potem skręcisz w lewo - to będzie twoja ulica, nazywa się Skrajna. Dom numer 64, poza tym poznasz go po płaskorzeźbie wurgha na skrzynce do listów. W kieszeni masz kartę wchodną, posłużysz się więc nią i drzwi cię rozpoznają. To chyba wszystko, a do wieczora lepiej nie wychodź z domu, bo się w coś wpakujesz. Smokochód zatrzymał się przy krawężniku, wysiadłem więc i pomachałem na pożegnanie magowi i kierowcy. Dziwne, ale czułem się jak na wakacjach. Skręciłem z szerokiej ulicy w Zaułek Wiecznej Kałuży. Nawet gdyby nie było tam wmurowanej kamiennej płyty z nazwą lub gdyby była jeszcze grubiej pokryta obscenicznymi rysunkami, wiedziałbym, że jestem we właściwym miejscu. Zaułek był po prostu wypełniony wodą, a gdyby nie tylne ściany domów po jego bokach, byłoby to całkiem spore bajoro. W wodzie tkwiły, w pewnych odstępach od siebie, kamienie i deski. Nadal ogarnięty wakacyjnym nastrojem, zacząłem skakać z jednego kamienia na drugi, usiłując wypracować sobie jakiś rytm, który ułatwiłby to zadanie. W pewnej chwili, pomimo słonecznej pogody, zaczął padać deszcz - niezbyt gęsty, lecz o dużych, ciepłych kroplach. Zsunąłem na plecy poły peleryny i skakałem niczym konik szachowy, pogwizdując stary przebój nie z tego świata - „Deszczową piosenkę”. Zaułek Wiecznej Kałuży był całkiem długi i nic w nim nie rosło ani nikogo tam nie było. Od jakiegoś miejsca kamienie zaczęły wystawać z wody częściej, lecz w innej konfiguracji. Aby nie stracić rytmu i nie wpaść w wodę, zacząłem patrzeć pod nogi. W pewnym momencie wpadłem na coś, co mogłoby być plandeką od karawanu, gdyby tylko karawany jeździły z plandekami. Poza tym karawany nie bywają wypchane balonami meteorologicznymi. Odbiwszy się od czarnej przeszkody, która zatrzęsła się od uderzenia, jąłem gorączkowo machać rękami, aby utrzymać się jakoś na kamieniu, na który wskoczyłem, i nie wpaść w ohydną wodę. Moje wysiłki otrzymały wsparcie z zewnątrz i poczułem silny chwyt na ramieniu. Uniosłem głowę, obawiając się, że wpadłem na trollicjanta lub kogoś w tym rodzaju. Przed sobą ujrzałem jednak istotę płci żeńskiej - damę odzianą w czernie, wyższą ode mnie o pół głowy, a szerszą jakieś cztery razy. Włosy wysypujące się z jej koka sprawiały wrażenie czarnych macek Gorgony, na makijaż musiała zużyć chyba wiadro wapna i drugie czerwonej szminki, z jej uszu zaś zwieszały się złote ozdoby wielkości uchwytu do spłuczki w toalecie nowobogackiego. Zmierzyła mnie wzrokiem i powiedziała seksbasem: - Chodź, kotuś, zabawisz się, jak nigdy dotąd!... Miała niewątpliwą rację oraz oddech, który mógłby się zająć jak pochodnia od płomienia świeczki. - Dziękuję pani, nie spałem całą noc - wymamrotałem. - Oooo, jaki nieśmiały! Takich lubię, nie żadnych prostaków! Nie bój się, zobaczysz, że te wasze zamorskie panny przy mnie są nic niewarte! - Naprawdę dziękuję, ale może innym razem. Chwilowo jestem bez grosza - spróbowałem odwołać się do wiedzy ekonomicznej tej ogromnej pracownicy branży rozrywkowej. - Chodź, tak mi się podobasz, że pójdę z tobą za darmo! - Była niestety entuzjastką swej pracy. - A poza tym zawsze coś się znajdzie, o, choćby ta bransoleta - dodała, chwytając mój zegarek, który wskazywał 6:53. - Ooo, magiczna! - zawyła, gdy cyfry zmieniły się na 6:54. - Zamorski uczeniaszek, takich lubię! - zatrąbiła z entuzjazmem, niczym tankowiec wchodzący do portu i - prawdopodobnie pieszczotliwie - chwyciła mnie za brodę. Sztuczna broda poddała się tej operacji i odłączyła od mojej szczęki, oblicze zaś rozamorowanej damy w tym momencie mogłoby posłużyć grafikowi za motyw do plakatu reklamującego najstraszniejszy thriller stulecia. Było w nim widać grozę w czystej postaci. Schwytała mnie jeszcze mocniej i zawyła: - Aiiii, przemieniec, ratujcie ludzie, pożre mnie, przemieniec! Zawodziła z siłą tornada, przecząc całkowicie faktom. W odpowiedzi na dziki wrzask koszmarnej służebnicy lokalnej Wenery rozległo się stuknięcie małego okienka gdzieś na górze i starczy głos zawołał: - Trollicja już idzie! Już idzie! Babon wyraźnie drgnął, kalkulując widocznie perspektywy spotkania z trollicją - czy nagroda za schwytanie przemieńca przekroczy wartość kontaktu z władzą. Ja z kolei, nie dbając już o suchość butów, przykucnąłem, schwyciłem babę za kostki i natarłem głową na jej biustobrzuch, czyli górotwór wypiętrzający się z przodu. Babsko, tracąc równowagę, puściło mnie, zamachało rękami i runęło w tył, rozbryzgując błoto. W tym momencie kątem oka zobaczyłem w głębi zaułka cztery masywne sylwetki w kubrakach, prowadzone przez typka w uniformie. Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, wyrwałem ostro do przodu, używszy dostarczycielki płatnych uciech jako bloków startowych. W pewnej chwili po prawej stronie ujrzałem spore podwórko, a w nim - mnóstwo beczek. Jedne były zamknięte, inne zaś stały puste, a ich pokrywy leżały w stosach. Podbiegłem do sporej beczki, porwałem dekiel ze stosu, wlazłem do niej i wciągnąłem dekiel za sobą, ustawiając go na sztorc. Następnie ułożyłem go płasko i wypchnąłem do góry głową i barkami. W następnym momencie usłyszałem głośny tupot, chlupot rozbryzgiwanej wody i tuż koło mojej beczki metaliczny głos, pytający: - Nie widzieliście tu kogoś? Z drugiej strony rozległ się inny głos, znacznie młodszy, który odpowiedział: - Nie, panie trollmistrzu, tylko my tu pracujemy. A co się stało? - zapytał po chwili. - Widziano tu przemieńca. Ponoć chciał zgwałcić i zjeść kobietę! Miejcie baczenie na wszystko! Za jego ujęcie będzie nagroda! - Dobrze, panie trollmistrzu - rozległo się obok mego schronienia. - Chodź, trzeba te śledzie zanieść do klienta. Poczułem ruch, kołysanie i o mało nie zakląłem, gdyż moja beczka zaczęła się przemieszczać w nieznanym kierunku. Nie wydawałem jednak głosu, zastanawiając się, jakie wrażenie na właścicielu sklepu rybnego lub szynku może wywrzeć moje pojawienie się. Jednocześnie sztuczna broda, stłamszona w wyniku wybuchu namiętności miejscowej damy lekkich obyczajów, podjechała mi z żuchwy na nos i zachciało mi się kichać. Po paru kiwnięciach, będących wynikiem przenoszenia, poczułem, że beczka została na czymś postawiona (stuknięcie wskazywało na drewno), a następnie - usłyszałem turkot i poczułem wibrację. To musiał być wózek, ciągniony po bruku. Po jakichś dwóch, trzech minutach beczka została podniesiona przy wtórze stęknięć obsługi i położona na boku. Stało się to, czego się obawiałem - beczki doskonale nadają się do toczenia... Poprawiwszy gorączkowo brodę, zaparłem się łokciami i kolanami o ścianki. Miałem stuprocentową rację. W dodatku w beczce znajdowały się jakieś paprochy - trociny i piasek lub coś podobnego. Zacisnąłem oczy, czując wędrówkę ich pierwszej porcji po czole, i starałem się nie myśleć o tym, że nie jadłem jeszcze śniadania. Nagle poczułem uderzenie, wskazujące na wtoczenie się baryłki na jakiś krawężnik lub próg, a następnie głosy. - No to co, puszczamy go? - powiedział jeden. - Doobra, to powinno go trochę zmiękczyć, nie będzie się stawiał! - odparł drugi. Treść rozmowy bardzo mnie zaniepokoiła, gdyż wskazywała na to, że pomocnicy bednarza lub kto to tam był, wiedzą o mojej kryjówce. Później nie miałem już czasu na przemyślenia, gdyż beczka zaczęła bardzo szybko wirować i podskakiwać - prawdopodobnie po schodach. Po chwili wirowanie nabrało jeszcze większego tempa, lecz podskoki ustały. Z trocinami nie miałem problemów, gdyż siła odśrodkowa przykleiła je do ścianek. W pewnej chwili beczka chrobotnęła krawędzią o coś nad moją głową, prawdopodobnie o chropawą ścianę, następnie musiała skręcić i szurnęła dolną krawędzią (pewnie to wąski korytarz, przemknęło mi przez myśl), po czym zatrzymała się. To się tak mówi. Po prostu wpadła na ścianę. Na szczęście byłem dobrze rozparty i nie wyrżnąłem twarzą ani potylicą w klepki, stłukłem sobie tylko łokieć i bark. A więc beczka się zatrzymała, a krasnoludki w mojej głowie wynalazły właśnie karuzelę. Poczułem, że moje opakowanie jest doprowadzane do pionu. Początkowo chciano postawić mnie na głowie, ale po krótkiej dyskusji stawiacze zgodnie doszli do wniosku, że górny dekiel jest nowszy. Ustawienie we właściwej pozycji było dosyć brutalne, pomimo to ucieszyłem się, że nie będzie już turlania. Dobiegły mnie przyciszone, pełne napięcia głosy: - A co będzie, jak się rzuci i mnie przemieni? - Nie bój się, prędzej się nadzieje... - A może by tak dzirytem przez szpunt? - Eee, nie, szkoda będzie, przyda nam się. - Ale słyszałeś, co mówił trollmistrz... - Ee, to głupek, trzeba otworzyć. - To co, wybijamy? - No to już! Nad sobą usłyszałem łomot, osłoniłem więc głowę ramieniem. Po chwili huk się powtórzył, wieko rozpadło się na deszczułki i spadło na mnie, a spod ramienia, nad sobą, ujrzałem ceglane sklepienie, oświetlone świeczką lub podobnie nieefektywnym źródłem światła. Rozdział 3 Przez chwilę zastanawiałem się, czy mam wstawać, czy zaczekać, aż któryś z osobników zajmujących się beczką zajrzy do środka. Poprawiłem brodę i wyplułem porcję trocin. Chyba były przemieszane z wyschniętymi i pokruszonymi resztkami kopru z kiszonych ogórków. Tfu! Jednocześnie poczułem wstrząs beczki, któremu towarzyszyło dudnięcie - prawdopodobnie kopniak. Usłyszałem także mocno podenerwowany głos: - Te, przemieniec, wstawaj, ale bez żadnych sztuczek, bo cię podziurawimy! Co miałem robić? Osłoniłem głowę ramieniem, na wypadek gdyby chcieli mnie potraktować czymś po łbie na powitanie, i zacząłem się powoli prostować. Wychynąłem ponad krawędź beczki i w świetle jednej pochodni oraz kilku świec ujrzałem postacie otaczające moje dotychczasowe schronienie. Osobnicy ci nie wyglądali zbyt przyjaźnie - byli ubrani w czarne skórzane kubraki, spodnie i wysokie buty, zarękawiczeni i bez twarzy. To znaczy, twarze mieli ukryte pod skórzanymi maskami z przynitowanymi srebrnymi paskami. Takie same paski pokrywały ich ubrania, w rękach zaś trzymali skierowane ku mnie krótkie dziryty z ostrzami wypolerowanymi do połysku lub też srebrnymi. Fakt, że byłem centralną postacią i ośrodkiem zainteresowania tej malowniczej grupy, wcale mnie nie ucieszył. Spróbowałem jakoś rozładować napiętą atmosferę. - Panowie, nie jestem żadnym przemieńcem, to nieporozumienie - powiedziałem, starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej przyjacielskie brzmienie. - Ooo, patrzcie, jak dobrze się przemienił, gada po naszemu! - wykrzyknął cienkim głosem najmniejszy z otaczających mnie typów. - W nikogo się nie przemieniałem, nie potrafię się przemieniać. Nie jestem odmieńcem ani niczym takim! - Broda, pokaż brodę! - zawołał nerwowo mały. Cóż, zdjąłem brodę i zadyndałem nią na palcu, pokazując, że była ona umocowana elastycznym paskiem. Wszyscy, jak było ich pięciu, podskoczyli. - Panowie, musiałem założyć sztuczną brodę, bo moja popaliła się w wypadku w... - starałem się gorączkowo przypomnieć słowo, którego użył mag na określenie swego laboratorium - ...magatorium. Musiałem ją założyć, bo miałbym kłopoty przez sąsiadów. Chyba nie byłem szczególnie przekonywający, bo mały podsunął się nieco bliżej i szturchnął mnie swym dzirytem. - No, no, nie do nas takie gadanie! My was, przemieńce plugawe, dobrze znamy! Kogoś zeżarł i czyją postać przybrałeś? - Coś się tak przyczepił, smarkaczu, słuchać nie potrafisz? Nie jestem żadnym stworem, przemieńce pewnie w ogóle nie istnieją, a wy daliście się na to nabrać. Pozwólcie mi wyjść z tej cholernej beczki! Jestem podróżnym, przyjechałem z daleka, a ty mi tu bzdury wmawiasz! Moje słowa spowodowały poruszenie wśród nieruchomych i milczących dotychczas kompanów małego. - To wychodź, tylko powoli, bo nabiję cię na ten rożen, jak mi prasmok miły! - zahuczał basem największy z nich. Zastosowałem się w miarę możności do tego polecenia. Najpierw próbowałem przełożyć jedną nogę przez krawędź beczki, ale nie mogłem sięgnąć, później usiłowałem unieść się na rękach i powtórzyć tę operację, lecz i to nie szło mi najlepiej. Przy okazji spostrzegłem, że podłoga piwnicy pokryta jest kałużami, a po ścianach spływają strumyczki wody. Przyszło mi na myśl, że to zabezpieczenie antymagiczne. Wreszcie wydźwignąłem się wyżej, oparłem kolano o krawędź, później drugie i sterczałem tak na czterech kończynach. - O, patrzcie, jakie ma rowkowane stopy ten przemieniec! - zabrzmiał okrzyk małego, który prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu zobaczył gumowe podeszwy typu wibram. W wyniku napięcia nerwowego zacząłem głupkowato chichotać i omal nie spadłem z krawędzi beczki. Powstrzymało mnie od tego chłodne dotknięcie dzirytu na policzku. - Bez wygłupów, czy jesteś przemieńcem, czy nie - zahuczał znowu bas. Udało mi się stanąć na podłodze pomiędzy kałużami, bez nadziewania się na szpikulec, trzymany przez grubego. - To tak wygląda wasza gościnność? U nas podróżnych wita się z honorami, a nie spuszcza w beczce po schodach i nie dźga dzirytami. Gości się przyjmuje czym chata bogata, od progu częstuje chlebem i solą... Te moje słowa wywołały wyraźne poruszenie wśród wszystkich zamaskowanych oprawców. Spoglądali po sobie, aż wreszcie właściciel basu skinął dłonią na małego i powiedział: - Ma rację, przyjmiemy go jak w rodzinnych stronach. Skocz no szybko po chleb i sól! Mały usiłował oponować, ale wskazujący na sufit paluch basa i wypowiedziana huczącym szeptem groźba. „Oj, bo powiem matce” poskutkowała. Mały znikł w głębi piwnicy, zatupotał po schodach, trzasnął jakimiś drzwiami i w niespełna minutę był już z powrotem. Wziął jedną ze świec zatkniętych w żelazny lichtarz, wystający ze ściany, postawił ją na skraju stołu z grubych desek, na jego środku zaś położył pół bochenka chleba na drewnianym talerzu. Obok chleba znajdowało się tam małe drewniane naczyńko - prawdopodobnie solniczka. Rozejrzałem się dookoła - nadal tkwiłem we wianuszku dzirytów, niczym wisienka pośrodku budyniu. Spojrzałem na basa, który skinął głową do pozostałych. Ci od strony stołu rozstąpili się, robiąc mi przejście. Podszedłem do tego niewyszukanego mebla, przysiadłem na jego blacie i rozejrzałem się. Cała piątka obserwowała mnie z wielkim natężeniem sponad swoich narzędzi. Wzruszyłem ramionami - cóż, brak zaufania utrudnia niekiedy życie - i odłamałem kawałek chleba. Trzeba przyznać, że był doskonale wypieczony i smakowicie pachniał, co przypomniało mojemu żołądkowi, że od kolacji na innym świecie nie miałem okazji nic zjeść. Sięgnąłem do naczyńka, nabrałem szczyptę soli i posypałem nią oderwany kawałek chleba. Spojrzałem na moją wartę honorową, przyglądającą się z uwagą tym czynnościom. Nasunęło mi to nieprzyjemną myśl, którą wyraziłem słowami: - Mam nadzieję, że to jest naprawdę sól, a nie trucizna, co? Byłby to bardzo głupi pomysł, gdybyście chcieli mnie otruć. - Za kogo ty nas masz! Jesteśmy porządnymi ludźmi! - zaryczał bas. Był rzeczywiście imponujący, a przy tym brzmiał szczerze. Ugryzłem kęs posolonego chleba, później drugi, i przystąpiłem do żucia. Mojej widowni omal gały nie powychodziły ze skórzanych masek. Przełknąłem, ugryzłem następny kawałek i odezwałem się, bardzo niekulturalnie, bo z pełnymi ustami: - Świetny chleb, dawno takiego nie jadłem. Musicie dać mi adres piekarni! Cała piątka jakby sflaczała. Dziryty im opadły i przestały wskazywać moją szyję, a skierowały się ku podłodze. Mały jednak nie poddawał się łatwo. - To pewnie szary! Udawał przemieńca i specjalnie dał się złapać, żebyśmy go sprowadzili do siebie! Trzeba go usunąć, bo ściągnie innych! Domyśliłem się, że małemu może chodzić o to, że jestem Sługą Miłosierdzia. Zirytowała mnie jego zaciekłość i to, że jak nie bierze mnie za przemieńca, to za tajniaka. - Słuchaj, smarkaczu, daj mi wreszcie spokój! Jesteś głupszy od gobrola! - zawołałem, przypominając sobie przemowę krasnoluda powożącego osiołkiem. Mały podskoczył, a pozostała czwórka ryknęła śmiechem. Najgłośniej rechotał bas. To małego zirytowało jeszcze bardziej. Aby ratować swoją pozycję, postanowił zastosować broń ostateczną. Uniósł rękę, którą nie trzymał dzirytu, rozczapierzył palce i wrzasnął: - Czy sławisz Piątnię?! Prawdopodobnie był to rodzaj testu, prawdziwy Sługa Miłosierdzia na takie hasło coś by pewnie odpowiedział, demaskując się. Ja jednak ugryzłem kolejny kęs chleba i stosując odpowiednią gestykulację wolną dłonią, z pełnymi ustami odwarknąłem mu: - Piątką możesz sobie zrobić dobrze. Jest to rozrywka stosowna dla twojego wieku, a mnie nie przeszkadzaj w jedzeniu. Mały zamarł, reszta takoż. Po chwili czwórka zamaskowanych typów zaczęła kiwać się i ryczeć ze śmiechu, mały zaś załapał wreszcie, o co mi chodziło. Rzucił dziryt na podłogę i zaczął wrzeszczeć: - Wszyscy jesteście takie same świnie! Wszyscy! Spowodowało to jeszcze głośniejszy ryk czterech typów, bas aż usiadł w kałuży i kiwał się tam. W pewnej chwili do poczwórnego rechotu dołączył się piąty głos, dobiegający od strony schodów. Był on wyższy i dźwięczniejszy niż pozostałej czwórki. Odwróciłem się w kierunku wyjścia i zobaczyłem, że rozświetla je intensywny blask ognia. Po schodach, przyświecając sobie pochodnią, schodziła kobieta. Ubrana była w wiśniowy skórzany kaftan, spodnie miała wpuszczone w buty ze spiczastymi noskami i niskimi, wywiniętymi cholewkami, u pasa przymocowaną niewielką torbę i kordzik. Zeszła z ostatniego stopnia schodów, zrobiła kilka kroków w naszą stronę i przestała się śmiać. Po chwili czterech osobników również umilkło i oprócz szmeru wody kapiącej ze ścian słychać było jeszcze jakiś dziwny odgłos. Spojrzałem w kierunku, z którego dochodził. Był to mały, który stał z opuszczonymi ramionami i przez maskę starał się zatkać sobie usta ręką. Kobieta zbliżyła się do mnie, przyjrzała mi się bez słowa, a następnie podeszła do małego. Poklepała go po plecach, przesunęła dłoń na jego potylicę i sprawiła, że coś pstryknęło. Maska zsunęła się małemu z czoła i ku swemu zdumieniu ujrzałem twarz dziewczyny. Szczęka opadła mi niemal do mokrej podłogi. - Mamo, dlaczego? - usłyszałem głos basa. Gdyby nie fakt, że moja szczęka osiągnęła już swój maksymalny zasięg, wbiłaby się poniżej poziomu klepiska. - Nie obawiaj się, Oro, on nas nie wyda. Sprawdziłam to, zanim tu zeszłam. Kryształ daje bardzo dziwne odpowiedzi. To na pewno przybysz z bardzo daleka. Ładnie go potraktowaliście! A ty, Iwa, przestań płakać, następnym razem powiedzie ci się lepiej. A swoją drogą, to ładne bluźnierstwo mu się udało! I zdejmijcie wreszcie te wasze maski. Widząc, że nie zostanę szaszłykiem nabitym na pięć rożnów, postanowiłem włączyć się do rozmowy. - Nie byłoby tak źle, gdyby nie toczenie po schodach i dźganie tymi dzirytami. I chleb był doskonały - pochwaliłem, zbierając z talerza ostatnie okruchy, pozostałe z połówki bochenka. - Gdzie pani go kupuje? - Sama piekę, chłopcze - odparła i uśmiechnęła się. Gorączkowo starałem się ocenić, ile ma lat. Jeżeli Oro, czyli bas, miał jakieś dwadzieścia pięć, a reszta była młodsza, to ona musiała mieć mniej więcej czterdzieści pięć. Jednak w pewnych momentach wyglądała, jakby miała lat dwadzieścia, a chwilami jakby widziała ogrozaury depczące lasy magicznych paproci, lub co tam rosło w czasach młodości tej planety. - Gaście świece i chodźmy. Niczego już nie wydumacie. Oprócz tego gościowi należą się chyba przeprosiny, a poza tym może opowie nam coś ciekawego o sobie. - Skończywszy mówić, stanęła przy wyjściu, dając swą postawą do zrozumienia, że żadnych dyskusji nie będzie. Pierwsza ruszyła Iwa, czyli mniemany mały, później - ja, za mną kobieta i czterech drągali. Pochód zamykał bas, który, co wnosiłem z odgłosów dmuchania, plucia i skwierczenia, gasił świece. Schody skręcały kilka razy. Jak się domyślałem, było to wejście inne niż to, którym zostałem tu przytoczony. W pewnym momencie ukazały się drzwi, o które Iwa wystukała szybki werbel. Oczekiwałem pytań w rodzaju: „Hasło?”, lub podobnych, lecz usłyszałem jedynie szczęk odryglowywanej zasuwy. Pchnięte drzwi ustąpiły bez skrzypnięcia, za mną zaś rozległ się syk pochodni zanurzanych w wodzie. Mój wzrok poraziło jaskrawe, słoneczne światło - naprzeciwko drzwi znajdowało się okno, a za nim był pogodny, słoneczny poranek. Postąpiłem kilka kroków, mrużąc oczy. Z tyłu rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi i szczęk zasuw. Rozejrzałem się i uświadomiłem sobie, że znajdujemy się w przestronnej, jasnej sieni. Drzwi do piwnicy kryły się we wnęce, która była przysłonięta kotarą. Nieco dalej w bok widoczne było wejście do jakiegoś pomieszczenia - pomyślałem, nie wiem dlaczego, że do kuchni. Poza tym widoczne były schody wiodące na piętro, ściany zaś zawieszono tkaninami, obrazami i rozmaitym żelastwem - tarczami, hełmami i urządzeniami do kłucia, dźgania, rąbania i tym podobnych. Oro znikł w wejściu, które wziąłem za kuchenne. Rzeczywiście, miałem rację. Potwierdził to żeński głos, krzyczący: - Nie wyjadaj mi tu znowu, bo zaraz dostaniesz patelnią! Pani tego domu, czyli matka rodu (z trudem kojarzyłem ją sobie z tą rolą) stanęła u stóp schodów i wskazała zapraszająco na górę. - Chodźmy na pokoje, tylko pelerynę połóż tu, na skrzyni, to ci się ją oczyści. Chyba ta twoja beczka była po ogórkach... Na szczęście, zanim jeszcze opuściliśmy piwnicę, zdołałem przełożyć do kieszeni spodni metalową płytkę, czyli, jak przypuszczałem, kartę wchodną, o której wspominał mag. Z rozpruwaczem gobroli był większy kłopot - tkwił nadal w pelerynie. Nie mogłem przełożyć go w sposób niewidoczny do kieszeni, a zostawiać nie chciałem. Wobec tego ostentacyjnie wyjąłem go z peleryny, rozpiąłem suwak kurtki i wsunąłem całe urządzenie za pasek. Zauważyłem przy tym zdumione spojrzenie pani domu. - To rozpruwacz gobroli. Dom, w którym mieszkam, leży nieopodal rzeki, więc jest ich tam pełno - rzuciłem tonem, który miał wskazywać na to, że tak gobrole (ciekawe, jak toto wygląda), jak i ich rozpruwanie są dla mnie chlebem powszednim. - Naostrzysz go sobie, kiedy tylko zechcesz. Patrzę po prostu na zapięcie twojego kubraka. Takiego rodzaju magii jeszcze nie widziałam. Mam nadzieję, że w niczym ci nie uchybiłam - dodała na zakończenie, robiąc nieco speszoną minę. - Ależ skąd! - Początkowo nie załapałem, o co jej chodzi. - Aa, zapięcie! Nie, to nie magia, proszę spojrzeć. - Przejechałem kilka razy suwakiem w górę i w dół. Wyglądała na mocno zaskoczoną. Przyjrzała się z bliska ząbkom zamka błyskawicznego i spytała: - Czy to wytwarza jakieś zwierzę, czy też robią to gnomy w twoich stronach? Zapewniłem ją, że to dzieło gnomów, jednocześnie przemyśliwując jej poprzednie słowa. Czym miała mi uchybić? Czyżby jakieś rodzaje magii były zastrzeżone wyłącznie dla użytkownika, a gapienie się, jak się manifestują, stanowiło naruszenie etykiety? Weszliśmy na górę, gdzie znajdował się przestronny hall i kilkoro drzwi. Pani domu wskazała mi na największe, z otwartym jednym ze skrzydeł. Wszedłem, rozglądając się dyskretnie. Na ścianach salonu też widoczne było żelastwo, przymocowane do tarcz, choć bardziej ozdobne i w mniejszej ilości niż w sieni na dole. W każdym z rogów pomieszczenia znajdował się szklany gąsior w metalowym koszu, z sufitu zaś, pośrodku, zwieszało się całe grono tych baniaków. Były to, jak pamiętałem z pracowni maga, źródła światła, teraz wygaszone i wypełnione czymś przypominającym dym. Poza tym trochę portretów ludzi, mężczyzn i kobiet, w długich płaszczach i lekkich pancerzach, niekiedy w dziwnych nakryciach głowy. Największy z obrazów przedstawiał pejzaż. Był to wylot doliny, w której kłębiły się opary. Na pierwszym planie widoczny był stojący w wykroku, plecami do widza, rycerz z mieczem w dłoni. Z mgły zaś, czy też z dymu wypełniającego dno doliny, wynurzały się niepokojące, nie do końca określone kształty. Całe malowidło pełne było napięcia i oczekiwania, choć jednocześnie drobna sylwetka rycerza tchnęła poczuciem pewności siebie i w dziwny sposób uspokajała. Gdyby nie jego obecność, to prawdopodobnie nawet meble pouciekałyby z pokoju, w którym powieszono to płótno. - Siądź, proszę - powiedziała pani domu, wskazując na głęboki fotel z uszami. - Posiłek zaraz się zjawi, jeśli tylko Oro nie zje wszystkiego przed podaniem do stołu - zaśmiała się. Usiadłem w fotelu, który był miękki, przytulny i osłaniał moje plecy i boki. W pewnej odległości ode mnie stał, otoczony krzesłami, stół nakryty serwetą. W boczną ścianę salonu wmurowany był piecokominek, z rzeźbionym okapem i wysuniętym do przodu paleniskiem. Było ono wsparte na dwóch rzeźbionych łapach, chyba nie lwich, tylko gadzich, bo pokrytych łuską i z imponującymi pazurami. W fotelu było ciepło i przyjemnie, co sprawiło, że zasnąłem. Śniły mi się jakieś bzdury - że włączyłem swój domowy komputer, z którego z rykiem wylazł potwór podobny do Godzilli, tyle że ze sztuczną brodą, i chciał mnie zamknąć pod maską małolitrażowego samochodu docenta z instytutu, w którym pracował mój kolega fizyk. Po chwili zjawił się szef mego kolegi, profesor, w płaszczu maga i wymachując bojowym toporem, śpiewał: „Pojedziemy w pole, na zielone gobrole, towarzyszu mój”. Te dźwięki sprawiły, że obudziłem się, lecz śpiew nie ustał. To, co dobiegało do mych uszu, nie było, co prawda, wersją znanej piosenki myśliwskiej, lecz niewątpliwie było wyśpiewywane huczącym basem. Uniosłem się nieco w fotelu (rzeczywiście, czułem się, jakbym spędził dłuższy czas pod maską samochodu) i ujrzałem, jak Oro chodzi wokół stołu, wyjmuje z koszyka sztućce, podrzuca je w powietrze, gdzie obracają się po kilka razy, po czym kładzie je delikatnie i bez szczęku. Nie odzywałem się, nie wiedząc, czy jest to obrzęd magiczny, czy też po prostu jakieś jego dziwactwo. Zakończywszy tę operację, przyjrzał się krytycznie swemu dziełu i klasnął w dłonie. Na ten dźwięk rozległy się szybkie kroki i do salonu wkroczyła reszta rodziny. Pani domu zaprosiła mnie do stołu, wskazując miejsce obok siebie. Po jej drugiej stronie usiadł Oro, następnie trzech dalszych osiłków (oględziny w pełnym świetle potwierdziły, że dwaj mieli brody), naprzeciw zaś gospodyni, w widocznej opozycji, zasiadła Iwa. Po chwili niemal bezszelestnie wszedł niewysoki, zażywny, starszy jegomość z wazą na tacy. Był ubrany w szarawary i kamizelę w poziome, pomarańczowe i czarne pasy. Niezwykle starannie ustawił wazę pośrodku stołu i przystąpił do nalewania gęstej jak krem zupy do głębokich talerzy- miseczek. Robił to niezwykle sprawnie i szybko, tak że jego ramiona w rękawach koszuli ze srebrzystobiałego materiału zaczęły mi przypominać skrzydła, on sam zaś - wielkiego, zajętego swymi sprawami trzmiela. Skojarzenie to sprawiło, że nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu. Jednocześnie pochwyciłem szybkie spojrzenie Iwy, która początkowo popatrywała na mnie spode łba, lecz na widok mojego uśmiechu omal nie parsknęła w swój talerz - widocznie nie mnie jednemu godny stary sługa kojarzył się z trzmielem. Pani domu spojrzała na Iwę i uniosła brew, co wystarczyło, że ta usiadła prosto i przybrała (o ile była w stanie to zrobić) poważny wyraz twarzy. Oczekiwałem, że jedzenie poprzedzone zostanie medytacją, odprawieniem obrzędu magicznego lub modłami. Gospodyni jednak uniosła tylko kielich, który został już wcześniej napełniony przez majordomusa, i powiedziała: - Oby nasz gość wzbogacił krąg naszych przyjaciół i oby magia Prasmoka zawsze mu sprzyjała. Wszyscy spełnili toast. Wino było lekkie i przypominało nieco cydr. Następnie, wzorem pozostałych, zabrałem się do zupy, która przypominała mi kilka znanych potraw, lecz różniła się nieco od każdej z nich. Miałem tylko nadzieję, że nie usłyszę na zakończenie, iż jest to polewka na gobrolach lub coś w tym rodzaju. Nie zdołałem opróżnić nawet połowy miseczki, kiedy Oro, który w tym czasie zdążył już dwukrotnie napełnić swój talerz i kielich, zapytał: - Jak to właściwie było z tym, co mówił trollmistrz? - Z czym? Że usiłowałem zgwałcić i pożreć kobietę? Słysząc moje słowa, dwóch brodatych aż podskoczyło, gospodyni zaś uniosła brwi i przyjrzała mi się krytycznie. - Mam wrażenie, że było wręcz odwrotnie. Nie jestem pewien co do pożarcia, lecz co do tego pierwszego, to prawie pewne. - Opowiedziałem im ze szczegółami historię swego spotkania ze służebnicą lokalnej Wenery. Jak zwykle, najgłośniej rechotał Oro, brodacze huśtali się w przód i w tył, Iwa zaś dostała spazmów ze śmiechu i siedziała na krześle, nie mogąc złapać tchu. Pani domu odchyliła się w swym fotelu do tyłu, śmiała się pełnym głosem i bębniła pięściami w podłokietniki. Po paru minutach nikt nie mógł się już dłużej śmiać, nawet Oro wydawał tylko piski zdychającej myszy. Godny służący pozbierał talerze z miną pokerzysty, lecz jego oblicze przybrało nieco ciemniejszą barwę, a nakrycia podzwaniały mu w rękach, co wskazywało, że spod drzwi musiał usłyszeć o moich niedolach. - Mówiłeś, że jesteś podróżnym z dalekich stron, skąd się tu zjawiłeś? Twoja peleryna i rozpruwacz gobroli są tutejszej roboty, ale reszta odzienia pochodzi nie wiadomo skąd - odezwała się na wpół pytająco, na wpół twierdząco Iwa. Uznałem, że najwyższy czas przedstawić im jakąś historię, na tyle zbieżną z prawdą, żeby nie budziła żadnych wątpliwości, a przy tym na tyle ogólnikową, żeby nie musieć wdawać się w detale, na których mógłbym łatwo wpaść. - Sprawa zaczęła się zaraz po moim urodzeniu. Niemal natychmiast po mnie przyszedł na świat mój brat bliźniak (było to niemal zgodne z prawdą, nie musieli wiedzieć, że ja byłem na jednym świecie, a on na drugim). Rodzice, którzy nie byli zbyt dobrze notowani przez władze, postanowili się zabezpieczyć i jednego z bliźniaków wysłać do dalekich krain. Miało to uchronić rodzinę przed wygubieniem. Moim wywiezieniem zajął się pewien mag (była to szczera prawda, choć rzecz miała miejsce dopiero zeszłej nocy). Rodzice ustalili, że co dziesięć lat jeden z bliźniaków będzie zastępował drugiego, aby nie stracić kontaktu z tym, co się tutaj dzieje. Wystąpiły jednak jakieś problemy, mag od dwudziestu kilku lat przestał dawać znaki życia (wszyscy przy stole pokiwali głowami) i w wyniku jakiegoś błędu czy pomyłki ja znalazłem się tu, a mój bliźniak zajmuje obecnie moje miejsce daleko stąd. W związku z tym mam pewne problemy, on, jak sądzę - także. W czasie gdy opowiadałem swą historię, służący zdążył przynieść pieczyste i coś, co przypominało kartofle, lecz nimi nie było. Gdy zakończyłem swe opowiadanie, wszystko na moim talerzu wystygło, lecz Oro zdążył sobie tymczasem nałożyć po dwakroć z dużego srebrnego półmiska. Kiedy kończyłem swą porcję, wszyscy siedzieli w milczeniu. - Wypadałoby, abyś usłyszał coś o nas - przerwała milczenie pani domu. - Jak możesz się domyślać, pochodzimy ze starego rodu, niestety, obecnie podupadłego - głównie dzięki łaskawemu zainteresowaniu Jego Wspaniałości. Nasi dalecy przodkowie zajmowali się rzemiosłem wojennym jako wodzowie i dowódcy, na dodatek niektórzy z nich parali się także magią. Doszli na tym polu do znaczących wyników, byli wykładowcami Collegium Magicum, w ich magatoriach zostały dokonane najważniejsze odkrycia. Niestety, wraz z osłabieniem i powolnym upadkiem dynastii Dławisławów i pojawieniem się tego parweniusza, Bulwomiła Kaziwca, i założeniem przez niego Bractwa Piątni, magowie zepchnięci zostali do roli służebnej. O jakimkolwiek wpływie na rządzących, chronieniu ich przed popełnianiem głupstw i występków od tej chwili mowy nie było i nie ma po dziś dzień. Bractwo Piątni natomiast wkręciło się za pomocą intryg, szantażu, przekupstwa i skrytobójczych mordów do najwyższych kręgów władzy. Już poprzedni władca, Młęcisław Brądny, był marionetką w ich rękach i przyzwolił na dokonanie rzezi, do której doszło dwadzieścia trzy lata temu. Mój mąż szczęśliwie jej uniknął, lecz dopadli go, gdy Iwa miała trzy lata. Od tej chwili zajmuję się wszystkim sama. Na szczęście dzięki bałaganowi, który mąż przezornie zaprowadził w papierach, nikt nie wykrył, że posiadamy jeszcze kilka majątków. Co więcej, zdołał jakoś wmówić wszystkim urzędnikom, że jesteśmy w trakcie rozwodu. To pozwoliło nam przeżyć. - A na co wam był przemieniec? - spytałem, domyślając się, że ma to coś wspólnego z nieprzychylnym nastawieniem obecnego reżimu do rodziny i vice versa. Za stołem zapanowała lekka konsternacja, lecz po chwili jeden z brodaczy oświadczył, że lepiej będzie, jeśli nie będę o tym wiedział, bo nie wygadam się nawet przez nieuwagę lub gdyby ewentualnie potraktowano mnie eliksirem prawdy. Zgodziłem się na to, nie chcąc zwiększać niepotrzebnie ryzyka. W końcu służący wniósł ciasto i czajnik z parującym płynem. Ten, nalany do filiżanek, okazał się najprawdziwszą herbatą. To mnie bardzo ucieszyło - dobra, mocna herbata doskonale tępi krasnoludki lęgnące się pod sklepieniem czaszki. Po skończonym posiłku Oro i pozostała trójka skłonili się i wyszli. Pani domu wskazała mi jeden z głębokich foteli stojących pod ścianą, sama zajęła drugi, Iwa zaś przysiadła na niewielkiej kanapie. - Czy możemy ci jakoś pomóc, żeby wynagrodzić przykrości, których doznałeś? - spytała gospodyni. Miałem mnóstwo życzeń, lecz na początek, aby nie wyglądać na natręta, poprosiłem jedynie o instrukcję, jak trafić na ulicę Skrajną. - Obawiam się, że sam nie będę w stanie jej odnaleźć, straciłem całkowicie orientację w położeniu, a miasta właściwie nie znam... - Nie obawiaj się, Iwa pokaże ci drogę. Będzie także przestrzegać cię przed niespodziankami. Ulżyło mi, jeśli chodzi o dotarcie do domu, ale wino i herbata zaczęły dawać o sobie znać. Czułem się nieco głupio, lecz spytałem, gdzie mogę umyć ręce. Spostrzegłem nieco zdziwione spojrzenie, po chwili jednak uzyskałem odpowiedź, żebym wszedł w ostatnie drzwi po lewej stronie. Udałem się w tamtym kierunku, zastanawiając się, czy w łazience zamiast piecyka do podgrzewania wody nie będzie siedział zionący ogniem smok w klatce, czy umywalka nie okaże się gardzielą węża morskiego lub czy muszla nie będzie chciała mnie ugryźć. Jednak nie. Łazienka wyglądała niemal normalnie, choć nieco staroświecko. Jedynym ustępstwem na rzecz tego świata był gąsior wypełniony dymem, zwieszający się spod sufitu, i motywy gadzich pysków, powtarzające się na wszystkich kranach. Krany zamiast pokręteł miały wydłużone dźwignie, kojarzące się nieco z kurkami samowara, i również były ozdobione gadzim motywem, gdyż miały kształt błoniastego skrzydła. Poza tym pod sufitem znajdowało się jakieś dziwne urządzenie, przypominające skrzyżowanie chłodnicy samochodowej z metalowym modelem płuc. Do niego doprowadzona była cienka rurka. Odświeżywszy się nieco, co udało mi się bez przygód (jedynie mydło przy umywalce miało dziwną strukturę - przypominało sprasowane włókna jakiejś rośliny), wróciłem do salonu. Podziękowałem gospodyni za posiłek i powiedziałem, że muszę już iść. Ta z kolei poleciła Iwie, żeby zaprowadziła mnie na dół, abym mógł sobie naostrzyć rozpruwacz gobroli. Udaliśmy się razem do niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdowało się (jak i w pozostałych częściach tego domu) sporo morderczego żelastwa, stół warsztatowy, młotki, pilniki, obcęgi i tym podobne przedmioty, Iwa podprowadziła mnie do mniejszego nieco stolika, w którego blacie osadzone było kilka kamieni o różnych grubościach ziarna. Z boku stolik miał przymocowane miedziane naczynie, wypełnione wodą. Wziąłem więc rozpruwacz gobroli, obejrzałem jego oba szpikulce i nadałem im odpowiednią ostrość. Szczególnie jednemu z kolców okazało się to potrzebne - na samym czubku był nieco wyszczerbiony. Następnie wytarłem przyrząd w podaną przez Iwę szmatę i zatknąłem go za pasek. Gdy opuściliśmy warsztat-zbrojownię, przed drzwiami czekał sługa, który podał mi pelerynę. Podziękowałem mu, po czym, gdy bezszelestnie znikł, założyłem sobie brodę. Iwa jeszcze przed posiłkiem (obiadem, czy też lunchem) zamieniła swe czarne, nabijane srebrnymi blachami skóry na ciemnoceglaste spodnie o kroju szarawarów i brązowo-czerwony kubrak. Teraz zarzuciła na wierzch pelerynę w odcieniu rudawego brązu i skinęła w stronę drzwi wyjściowych. Po trzech schodkach zeszliśmy na niewielki dziedziniec, odgrodzony od ulicy sztachetami obrośniętymi przez jakieś pnącza. Pomny wrażenia, jakie moja kurtka wywarła na damie lekkiego prowadzenia, zapiąłem pelerynę z przodu, aby niepotrzebnie nie być branym za cudzoziemca. Gdy przeskoczyłem przez kałużę i zatrzymałem się w miejscu, pochwyciłem spojrzenie Iwy. - Gdzie dostałeś takie buty? Wcale się nie ślizgają! - powiedziała głosem pełnym zazdrości. No cóż, jak widać, młoda dziewczyna może zazdrościć różnych rzeczy - w tym wypadku, spadochroniarskich butów. Wyjaśniłem jej, że zostały wykonane w stronach, z których pochodzę, a ich podeszwy odlano z soku pewnego drzewa, które rośnie w ciepłych krajach. Nie chciałem się wdawać w szczegóły dotyczące wytwarzania kauczuku syntetycznego i nie bardzo mogłem odnieść się do obiektów z tego świata. Opony w smokochodzie wyglądały, jakby były zwiniętą w precel i złączoną końcami rurą z jakiegoś łuskowatego materiału, i przypominały raczej skórę niż gumę. Wreszcie przypomniałem sobie - pasek, na którym była umocowana moja broda przy zgrzewaniu, śmierdział gumą i bez wątpienia był elastyczny. - Być może dałoby się wykonać takie podeszwy z tego, z czego jest zrobiony rozciągliwy pasek, mocujący moją brodę - powiedziałem, upewniwszy się, że nikt nas nie podsłuchuje. - Oczywiście, surowiec ten trzeba by było poddać uprzedniej obróbce, żeby był twardszy i wytrzymały na ścieranie. Może jakiś mag podjąłby się tego? - Niee, oni teraz są zbyt zaprzątnięci abstrakcją, żeby zająć się czymś tak trywialnym, jak produkcja butów. Z kolei krasnoludy są zanadto przywiązane do tradycji... Sama nie wiem, może mój kuzyn... - Tu przerwała, gdyż zaczęliśmy przechodzić przez ulicę. Jezdnia była dosyć starannie wybrukowana i szeroka na dwa duże wozy. Właśnie takie pędziły nią, widocznie ścigając się ze sobą. Dopadliśmy chodnika w trzech skokach, za naszymi plecami zaś rozległ się turkot, strzelanie z bata i przekleństwa rywalizujących ze sobą wozaków. Jeden wóz był to ciężarowy furgon, wyładowany po czubek burt bulwami (bodaj ulubionym towarem, wożonym tymi wehikułami), drugim pojazdem natomiast - omnibus, wiozący jakiś tuzin pasażerów w środku i chyba z pół tuzina smarkaczy o wyglądzie uczniaków na górnym deku. W przeciwieństwie do pasażerów w środku, którzy byli normalnymi, przerażonymi mieszczuchami i babami o wyglądzie handlarek, sztubacy na górze zaśmiewali się i zagrzewali okrzykami woźnicę, siedzącego na koźle. Ten systematycznie okładał batem na przemian konie i załogę furgonu zaprzężonego w trzyrożce. W pewnym momencie usłyszałem ostre dzwonienie. To z bramy jednej z kamienic wyskoczył na jezdnię osobnik w uniformie trollicjanta, dzwoniąc wściekle dzwonkiem osadzonym na rączce. Rozwścieczeni konkurenci zignorowali go jednak i kontynuowali wyścig. Trollicjant salwował się ucieczką na chodnik, po czym wskoczył do bramy, wyciągnął z niej za uzdę opierającego się nieco konia, dosiadł go i popędził za zaprzęgami, wściekle dzwoniąc. - Często tu tak wesoło? - spytałem. - Nie, dziś jest dzień targowy i wypłata. Pewnie za dużo wypili i nadużyli glawu. Zatrzymają ich na rogatkach, chyba że są tak otumanieni, że będą próbowali przebić bramę, jak to było w zeszłym miesiącu. - I co, udało im się? I co to jest glaw? - Bramę trzeba było czyścić i łatać, bo ją strasznie zapaskudzili i pokiereszowali, a glaw to glaw. Jednakże to lakoniczne wyjaśnienie nie wystarczyło mi. - Powiedz, co to takiego. W moich stronach tego nie ma. Nie chcę wyjść na głupka, jak będę z kimś rozmawiał. - W zasadzie nie powinnam tego robić. Skoro jednak się upierasz, to chodź, pokażę ci. Skręciła w stronę placu targowego, koło którego właśnie przechodziliśmy. Przy krawężniku stało mnóstwo furgonów, z których wyładowywano warzywa i skrzynki. W głębi placu rzędami ustawiono stragany; wyłożono na nich najrozmaitsze towary. Nieco w głębi tkwiły większe budy, ich zaś właściciele przypominali raczej rzemieślników niż wieśniaków. Wyglądali także na przedstawicieli ras magicznych. W pewnym momencie dobiegł mnie zapach (delikatnie mówiąc) smażonej ryby, ewentualnie oleju po rybach, wylanego na rozżarzone węgle. Spojrzałem w kierunku, z którego nadlatywały niebieskawe kłęby dymu. Pod płóciennym daszkiem urzędował tłusty nieczłowiek (gnom czy hobbit?), który z wielką wprawą odrąbywał łby od ryb. Wyglądały one jakby zostały wyrzucone na plaże w jakichś dalekich krajach i poopalały się tam w upalnym słońcu przez czas dłuższy, dopóki nie zostały podniesione przez jakąś litościwą duszę, która postanowiła sprawić im uczciwy pochówek. Zamiast wszakże zostać pochowane w ziemi, ryby te miały być poddane kremacji - przynajmniej takie wrażenie sprawiały zabiegi grubasa. Obok straganu z rybami stała budka. Przed nią znajdował się solidny pieniek, na którym zarośnięty olbrzym z obnażonym torsem rąbał gałęzie jakichś krzaków. W następnej chwili przez pelerynę poczułem dotknięcie dłoni Iwy, która szeptem powiedziała: - To jest właśnie glaw. Tylko nie gap się zbytnio - tu się tego nie lubi. Wobec tego udałem, że kontempluję wędzone ośmiornice, raczki i jakieś suszone robale, zwieszające się z okapu straganu z rybami, omiatając jednocześnie wzrokiem okolicę budy z glawem. Zauważyłem, że mniemane krzaki wypełniają całą budę, brodacz zaś ma dwóch pomocników - chyba gnomów. Jeden z dużą starannością wyjmuje gałęzie z budy i podaje brodaczowi, drugi zaś zabiera urobek i rozkłada go po pudełkach. W jednych umieszczał patyki długie i cienkie niczym ołówek, w innych - grube jak palec, w jeszcze innych zaś - krótkie i grube wałki, przypominające rozmiarami pojemniki na błonę filmową. Po chwili do budy podszedł krasnolud, który coś powiedział. Jeden z gnomów wyjął z pudełka sześć wałków. Pięć zawinął wprawnie w papier, a jeden podał bez opakowania. Krasnolud wysypał mu na rękę kilka monet, gnom ukłonił się i powrócił do swej roboty. Krasnolud wyjął z mieszka przy pasie wielką faję, wsadził do jej cybucha wałek i podszedł do straganu z rybami. Skinął grubemu hobbitowi, wziął z blatu małą szufelkę, nabrał na nią węgielek i wrzucił go do fajki. Zassał kilka razy, uśmiechnął się i wypuścił kłąb dymu. Odłożył szufelkę, zasalutował hobbitowi niedbale i zaczął się oddalać. Gdy przechodził koło nas, wypuścił kolejny kłąb dymu. Odór, który poczułem, przypominał skrzyżowanie woni dawno niemytej patelni w hinduskiej restauracji z pożarem w fabryce opon i onucami drwala w upalny dzień. Z wrażenia oczy mi wyszły na wierzch i obróciłem się na pięcie, aby wycofać twarz z tej trującej chmury. Omal przy tym nie rozdeptałem małego człowieczka o szczurzej twarzy, który wydał pisk adekwatny do swej aparycji i znikł w tłumie. - Chodźmy stąd szybko. Przeklęci złodzieje! Ale dobrze go wyczułeś, te twoje buty to chyba popamięta do końca swoich dni! - rzuciła Iwa. Ruszyła przez tłum, szybko lawirując, tak że z trudem mogłem za nią nadążyć. Wreszcie, gdy opuściliśmy bazar, dogoniłem ją i spytałem, co to właściwie jest glaw i gdzie rośnie. - Ponad czterysta lat temu odkrył go słynny podróżnik Węcław da Fuga. Glaw rośnie w morzu, jest to rodzaj wodorostu o drzewiastej formie. Odkrycie było, jak głosi legenda, dziełem przypadku. Na pokładzie jednej z jednostek flotylli Węcława wybuchł pożar i zajęły się beczki z oliwą. Woda tylko rozlewała płonącą oliwę po całym pokładzie, więc pierwszy oficer kazał usypać na pokładzie wał z wodorostów, aby jakoś ograniczyć rozprzestrzenianie się ognia. Była to słuszna decyzja, gdy tylko jednak wodorosty wyschły w ogniu, zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Załoga szalupy, którą wysłano z okrętu dowódcy, aby sprawdzić, jak poważne są straty, przekonała się, że ciężko poparzeni marynarze tańczą i śmieją się jak głupi, oficerowie na rejach udają baletnice, mat zaś z kukiem wyciągnęli spod pokładu kozę i pobili się o nią. Da Fuga zastanawiał się, czy nie jest to sprawka wrogich wyprawie magów i czy nie zatopić fatalnej jednostki. Gdy jednak przyniesiono mu próbkę wodorostu, którą wysuszył i podpalił w płomieniu świecy, przekonał się, że dziwne zachowanie jego ludzi było wywołane przez tę roślinę. W związku z tym zarzucił plany opłynięcia świata dookoła, lecz zebrał, wysuszył i zapakował do ładowni wszystkich jednostek olbrzymie bele glawu, na których zbił fortunę. Zmarł w dostatku, w swym pałacu, a tuż przed śmiercią w obecności zgromadzonej rodziny wyrzekł pamiętne słowa: „Zawsze nienawidziłem pływania po morzu. W związku z tym ono, aby uniknąć skutków mojej choroby morskiej, złożyło mi daninę z glawu, którą skwapliwie przyjąłem. Pamiętajcie więc, że jeśli będziecie musieli robić coś, czego nie cierpicie, to postarajcie się, żeby wam się chociaż opłaciło, przeciwnie, niż robi to mój wyrodny syn, który twierdzi, że kocha morze!”. - A skąd nazwa „glaw”? Czy to określenie używane przez krajowców? - Nie, podobno papuga kapitana da Fugi zeżarła pęd tej rośliny i przez tydzień wrzeszczała bez przerwy: „Glaw! Glaw!”, dopóki nie zdechła. Nie mogłem powstrzymać rechotu, doszedłem również do wniosku, że jak dane mi było zauważyć, plebs we wszystkich światach lubuje się w śmierdzących przyjemnościach. W ten sposób gwarząc, dotarliśmy wreszcie na ulicę Skrajną. Przy domu numer 50 Iwa powiedziała, że będzie musiała zostawić mnie samego. Na pytanie, czy nic jej nie grozi, uśmiechnęła się i uchyliła połę peleryny, ukazując solidny kindżał. Następnie obróciła się i poszła w swoją stronę, machnąwszy dłonią. Nie pozostało mi nic innego, jak poszukać domu numer 64. Co jakiś czas w przerwach pomiędzy domami po stronie nieparzystej widać było korony drzew, fragmenty muru obronnego i rzekę. Minąłem wylot jakiejś wąskiej uliczki ze stojącą wodą - był to, jak się domyśliłem, Zaułek Wiecznej Kałuży, z którego o poranku odtransportowano mnie w beczce. Wreszcie doszedłem do swojego nowego domu. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo, nie musiałem więc kłaniać się ani robić nic takiego, co mogłoby nasunąć sąsiadom jakieś podejrzenia. Na płocie, obok furtki z żelaznych sztachet, wisiała skrzynka na listy, na której widoczna była podobizna jakiegoś arcypaskudnego bydlęcia, kojarzącego mi się z rzygliwym smokiem. Był to zapewne wurgh. Po otwarciu furtki zamkniętej jedynie na klamkę i przejściu kilku kroków po wyłożonej piaskowcem dróżce stanąłem u podnóża schodów. Było ich trzy, a powyżej znajdował się niewielki podest, oflankowany kolumnami, podpierającymi daszek. Wszedłem i stanąłem przed drzwiami. Wszystko zdawało się w porządku, z wyjątkiem tego, że nie było drzwi. Zamiast nich ciągnął się mur, taki sam, z jakiego wzniesiono resztę domu. Podszedłem bliżej i przyjrzałem się temu uważnie. Mur niby był, ale nie całkiem realny - widziany pod pewnym kątem, lśnił i sprawiał wrażenie wykonanego z ciemnej wody ze stawu. Wyjąłem z kieszeni kartę wchodną i wysunąłem naprzód rękę. W momencie gdy karta (zrobiona chyba ze sprasowanych ze sobą srebrnych i złotych blaszek) dotknęła powierzchni tego muru-niemuru, znikł on. Cofnąłem rękę - pojawił się znowu. Tym razem już śmielej wysunąłem rękę i w drzwiach, które się ukazały, poszukałem otworu na kartę. Naiwnie sądziłem, że będzie tam szczelina, podobnie jak w bankomatach, lub metalowa kieszeń z otworem, jak w hotelowych zamkach na kartę magnetyczną. Drzwi jednak były obite blachą i pokryte krzyżującymi się płaskownikami. Spojrzałem na kartę. Znajdował się na niej identyczny wzór, lecz zaburzony w jednym miejscu. Potraktowałem go więc jak mapę drzwi i w miejscu nieregularności przyłożyłem kartę. Rozbłysła niebieskim światłem, ja zaś przykryłem ją szybko dłonią, aby nie wzbudzać sensacji wśród sąsiadów. Widocznie jednak było to działanie właściwe, gdyż w drzwiach rozległo się szczęknięcie i klamka ustąpiła pod naciskiem mojej drugiej dłoni. Gdy tylko drzwi zaczęły się uchylać, karta odskoczyła od nich na grubość palca, jakby napraszając się, żeby ją zabrać. Tak więc uczyniłem i wszedłem do ciemnego przedpokoju. Zamknąłem drzwi za sobą i poszukałem wyłącznika światła. Po chwili bezowocnych prób uznałem, że postępuję bez sensu. Co prawda, pod sufitem, w przyćmionym świetle padającym z małych otworków, powycinanych w okiennicach, majaczył szklany gąsior, ale nie miałem pojęcia, jak go uruchomić. Zastanawiałem się właśnie nad tym, czy należy wypowiedzieć właściwe zaklęcie, czy też machnąć magiczną różdżką (której nie posiadałem), gdy wpadłem na jakiś niewidoczny mebel. Zirytowany, pod adresem baniaka pod sufitem wrzasnąłem: „Co tak ciemno, do cholery!”. Niespodziewanie w szklanej kuli pojawiło się światełko, a po chwili cała jaśniała perłowym blaskiem. Stawał się on coraz bardziej intensywny, zawołałem więc: „Wystarczy!”. Światło ustabilizowało się. Rozejrzałem się po przedpokoju. Właściwszą nazwą dla niego byłoby słowo hall - sporych rozmiarów, po jednej jego stronie stały dwie wysokie szafy o wyglądzie biblioteczek, po drugiej znajdowały się wieszaki na ubrania, półka na buty i stojak na laski i parasole. Poza tym widniały tam drzwi - jak wykazała inspekcja, do kuchni, salonu, jadalni i gabinetu. Obok kuchni znajdowała się łazienka i korytarzyk prowadzący do drzwi tylnych i do (jak przypuszczałem) piwnicy. Przy drzwiach do salonu znajdowały się schody na galeryjkę. Powiesiłem na wieszaku pelerynę i wbiegłem po schodach. Na piętrze było dwoje drzwi - jedne do sypialni, drugie zaś do pokoju o wyglądzie biblioteki. Oprócz książek znajdowały się tam rulony papierów, duży stół i szafka na kółkach, wyposażona w wiele szuflad i zawierająca przybory do pisania, malowania i rysunku. W głębi biblioteki widniały jeszcze jedne, mniejsze drzwi. Otworzyłem je i ujrzałem wąskie schodki, prowadzące na strych. Wszedłem na kilka stopni, tak że moja głowa znalazła się powyżej podłogi strychu, i ujrzałem mnóstwo skrzyń i starych mebli oraz zbiornik na wodę. Przy małym okienku, które było chyba jedynym w całym domu oknem pozbawionym okiennic, stał fotel, przed nim zaś - skierowana w niebo luneta na trójnogu. W kącie ujrzałem, podpartą kołkami, łódź przykrytą plandeką. Połać dachu nad nią wyglądała na ruchomą i była wyposażona w dźwignie z przeciwwagami, służącymi prawdopodobnie do jej podnoszenia. Dziwna sprawa. Zszedłem ze schodków, zamknąłem za sobą drzwi i udałem się do sypialni. Spojrzałem na zegarek - wskazywał godzinę 15:17. Narzuciłem na łóżko pościel wyciągniętą z jednej z szaf i padłem na nie. Po chwili usłyszałem dzwonienie w jakiś cholerny gong. Przykryłem głowę poduszką, lecz nic nie pomagało - ten, kto się dorwał do gongu, miał zadatki na Quasimoda. Rozdział 4 Rozejrzałem się - wokół było ciemno. Usiłowałem znaleźć wyłącznik lampki nocnej, lecz po chwili dotarło do mnie, gdzie jestem. - Światło! - zawołałem. Nic się nie stało. Skoncentrowałem się na obrazie rozświetlającego się gąsiora z dymem i zawołałem raz jeszcze. Pojaśniało. - Wystarczy! - przerwałem rozjaśnianie, zanim światło zaczęło mnie razić. Mój zegarek wskazywał 19:30, a dzwonienie trwało nadal. Tym razem przypominało buddyjski klasztor w świąteczny dzień - siła ustąpiła konsekwencji. Zbiegłem ze schodów i wyjrzałem przez małe okienko obok drzwi. Przed nimi stał Halamus; tym razem był w granatowym płaszczu ze złotą lamówką, a brodę miał chyba uczesaną. Otworzyłem mu, odryglowawszy zasuwy. - No, to chyba zdążyłeś się wyspać od rana, co? Bo zamierzam pokazać ci miasto od jego bardziej interesującej strony - oznajmił głosem pełnym zadowolenia. Odpowiedziałem, że nie wyspałem się najlepiej, bo w nowym miejscu kiepsko sypiam. Nie byłem pewien, czy mogę mu powiedzieć o tym, co mi się przydarzyło od chwili, gdy go opuściłem u wylotu Zaułka Wiecznej Kałuży. Wszak w grę wchodziła konspiracja i bezpieczeństwo wielu osób. Mojemu koledze fizykowi mógłbym opowiedzieć wszystko, ale czy mag nie jest przypadkiem gadatliwy? - Powiedz, w co mam się ubrać, żeby nie budzić zbytniej sensacji? - spytałem, uznając go za eksperta od lokalnych obyczajów. Namyślił się i skierował do szafy. Pogrzebawszy w niej pewien czas, znaleźliśmy odpowiednie, nieco bufiaste spodnie, coś w rodzaju surduta o luźnym kroju i czarną pelerynę. Zostawiłem sobie jednak stare buty - czułem się w nich lepiej niż w butach z cholewkami, jakie znalazłem na półce. Do kompletu Halamus poradził mi wziąć laskę. Gdy spytałem go, w jakim celu, przekręcił o ćwierć obrotu kij w stosunku do rączki i pociągnął za nią. Z końca laski ze szczękiem wyskoczyło długie ostrze. - Przydaje się niekiedy - mruknął wyjaśniająco. Obrócił rączkę laski w drugą stronę i pociągnął ją ponownie - ostrze znikło. Wziąłem więc i ten szpikulec, który wraz z rozpruwaczem gobroli stanowił niezły arsenał, i wyjąłem z kieszeni kartę wchodną. - Zaraz, a co z pieniędzmi? - zapytałem, gdyż przyszła mi do głowy ta niezbyt przyjemna myśl. - Dziś ja stawiam. To dla uczczenia udanego eksperymentu, a także w ramach rekompensaty za kłopoty, jakie cię spotkały i mam dla ciebie coś jeszcze - powiedział, wyciągając z czeluści płaszcza jakiś preparat. Po bliższym obejrzeniu okazało się, że jest to sztuczna broda - do naklejenia. Kilka prób pozwoliło nadać jej właściwy kształt, aż wreszcie mag uznał, że jest lepiej niż w rzeczywistości. - Zrobiłem ją nieco krótszą, niż zwykłeś nosić, żeby nie dziwiono się, gdy będzie odrastać twoja prawdziwa. Wyszliśmy z domu; przyłożyłem kartę do drzwi i cofnąłem ją. Zasuwy zaskoczyły ze szczękiem, framuga zaś wypełniła się fałszywym murem. Po wyjściu na ulicę spojrzałem w niebo. Było rozgwieżdżone i wyglądało prawie normalnie. Jedynie powierzchnia Księżyca miała nieco odmienny rysunek - widniała na niej duża, regularna plama o odcieniu innym niż reszta tarczy. Jeśli był to krater, to wyjątkowo wielki. Musiałem jednak zrezygnować z obserwacji astronomicznych i zająć się bardziej prozaicznymi aspektami rzeczywistości, gdyż wlazłem w kałużę. Halamus uznał, że najlepiej będzie, jeśli pójdziemy w kierunku Placu Parad, gdyż tam znajdują się dobre restauracje, gdzie nie spotkamy tych, którzy pili w trakcie całodziennego targu. - Możemy - dodał po chwili namysłu - spotkać tam jedynie godnych szacunku obywateli, którzy piją niezależnie od tego, czy targ jest, czy go nie ma. Z ulicy Skrajnej skręciliśmy w jakąś nieco szerszą i lepiej oświetloną, po czym dotarliśmy nią do szerokiej alei. Miała ona wystrój niemal świąteczny. Oświetlały ją latarnie z gron szklanych baniaków, wiszących na słupach, przed restauracjami rozstawiono krzesła i stoliki, na których umieszczone były małe latarenki ze świeczkami w środku, w sklepach świeciło się światło. Tłum przewalał się chodnikami, po jezdni toczyły się otwarte powozy, zaprzężone przeważnie w konie, a od czasu do czasu w sznurze pojazdów widać było sunące powoli smokochody. Wozów ciężarowych nie spotkaliśmy wcale. W pewnej chwili koło siebie usłyszałem charczący ryk. Sądziłem, że ktoś zaczął dusić trzyrożca lub podobne bydlę. Byłem jednak w błędzie. To osobnik w wielkim kapeluszu, powiewający połami okrycia o kroju fraka, zadął w niewielką pokrzywioną trąbkę. Gdy uznał, że wzbudził zainteresowanie wszystkich, którzy nie byli całkowicie i nieodwołalnie głusi, odjął sfatygowany instrument od ust, nabrał tchu i wrzasnął: - Panie, panowie i wy, szanowni Starodawni! Oto za skromną opłatą dwóch dławów będziecie mogli ujrzeć najwspanialsze widowisko tego świata! Zobaczycie jedyny w swoim rodzaju pojedynek dzikiej kobiety gór i trollicy! Czekają was niezwykłe emocje! Chodźcie, przybywajcie! Pierwszy trunek za darmo! Rozruszajcie swe zmysły! Tylko dzisiejszego wieczoru, w tawernie Pod Toporem i Ogrzą Łapą! Spytałem Halamusa, kim są Starodawni, których wspomniał herold. - To przedstawiciele ras magicznych. Tak naprawdę Starodawni to ich właściwa nazwa, ale od czasu wprowadzenia metod magicznego morfowania i pojawienia się nowych, dotychczas nieznanych odmian zastosowano określenie „rasy magiczne”. Jest ono uznawane za nieco obraźliwe, nie mów więc w żadnym wypadku uzbrojonemu pijanemu krasnoludowi, że jest magiczny, bo może zechcieć udowodnić, że ma magiczny topór. Jednakże Jego Wspaniałość dąży do wprowadzenia tego terminu jako nazwy urzędowej - ot tak, im na złość. Chodź, obejrzyjmy to widowisko. Oświadczyłem, że nie mam szczególnej ochoty na oglądanie pojedynku jakichś olbrzymich bab, niezależnie od ich pochodzenia. Powiedziałem sobie w duchu, że jedna taka, jak widziana rano, w zupełności mi wystarczy. - Wiem, że nie lubisz boksu ani zapasów, ale możemy tu spotkać kilku znajomych. Może ci się to przydać - dodał Halamus, widząc moje zdziwione spojrzenie. - Ty za dużo nie mów, ewentualnie wykręcaj się złym samopoczuciem, a ja opowiem im o wypadku w magatorium. Powiem, że wywoływany demon zerwał magiczne okowy i omal nie pourywał nam głów. W ten sposób będziesz miał zapewnione alibi co do twojego ewentualnego dziwnego zachowania, bo niemal wszyscy nasi znajomi to plotkarze. Przystałem na tę propozycję, choć wszystko to nie podobało mi się zbytnio. Udaliśmy się w kierunku, który entuzjastycznie wskazywał herold. Minąwszy kilka lokali wypełnionych ludźmi, zbliżyliśmy się do budynku wielkości dużej stodoły, przed którym stały w rzędach spore beczki, wokół nich zaś - po kilka mniejszych baryłek. Na ten widok nieco mną wstrząsnęło - na dzisiaj beczek miałem zdecydowanie dosyć. Jednak przy tych zaimprowizowanych stolikach nie było nikogo, za to przy drzwiach tłoczyła się spora ciżba. Ustawiliśmy się w kolejce za dwoma barczystymi krasnoludami. Jeden z nich kurzył faję z glawem - zapach był podobny jak na targu, ale wzbogacony o jakąś duszną, piżmową woń. Uznałem, że jest to zapewne droższy gatunek, być może aromatyzowany wydzieliną gruczołów chorego gobrola lub śluzem węża morskiego, cierpiącego na skręt kiszek. Ponad ich głowami obserwowałem to, co początkowo uznałem za drzwi. Był to ogromny osobnik, któremu na odzienie nałożono coś w rodzaju drewnianego pancerza - napierśnik, zakończony u dołu zwieszającymi się do połowy ud deszczułkami. Od góry napierśnik umocowany był zachodzącymi na barki skórzanymi pasami z naszytymi za pomocą rzemieni, również drewnianymi, naramiennikami. Ubrany w drewno typ przyjmował od wchodzących monety, przepuszczał ich przez wejście i znów zatykał framugę swoją osobą. - Co to za jeden? - spytałem po cichu Halamusa. - Człowiek Kniei. Ich wierzenia zabraniają im posiadania i posługiwania się metalem, są więc niezrównani w walce na kije i pałki i - przymusowo - uczciwi, gdyż nie mogą trzymać przy sobie pieniędzy. Ten drewniany pancerz jest bardzo praktyczny w razie jakiejś burdy - nóż się weń wbija i tkwi mocno, przez co nie można zadać drugiego ciosu, co może się przydarzyć w wypadku pancerza stalowego. Spojrzałem powyżej Człowieka Kniei. Wisiał tam szyld, z którego można było wywnioskować, że artysta, który go namalował, miał całkiem niezłe pojęcie o toporach, ale chyba dosyć kiepskie o ogrzych łapach - to, co było skrzyżowane z toporem o zbroczonym ostrzu, przypominało widły z czerwono zakończonym trzonkiem. Po chwili podeszliśmy do osobliwego połączenia kasjera z drzwiami. - Dwie osoby - powiedział Halamus. Człowiek Kniei wysunął do przodu wielką dłoń. Jak zauważyłem, trzymał w niej drewnianą miseczkę, w którą mag wpuścił delikatnie dwie monety. Człowiek Kniei szybkim ruchem wsypał monety do skrzyni, która stała obok niego, i usunął się nam z drogi. Procedura ta skojarzyła mi się z opuszczaniem zwodzonego mostu lub podobnie majestatycznym i skomplikowanym pokazem starodawnej techniki. Przechodząc obok tego oszalowanego odźwiernego, wstrzymałem nieco oddech - podświadomie spodziewałem się mieszaniny zapachu nigdy niepranej wełny, nasączonej baranim łojem, i zbutwiałego pnia. Poczułem jednak tylko zapach poszycia leśnego, liści i dobrze wyprawionej skóry. - Mech odpada wam z twarzy - dobiegł mnie nagle dziwnie skrzypiący szept Człowieka Kniei. Korzystając z panującego w sieni braku światła, sprawdziłem dotykiem brodę. Rzeczywiście, jeden z jej końców leciutko odstawał mi od żuchwy. Ciekawe, jak on to zdołał zauważyć? Przycisnąłem koniec dłonią, a następnie udałem, że przygładzam włosy. Z sieni weszliśmy do jasno oświetlonej sali. Sufit jej był podparty słupami, u których zwieńczenia świeciły szklane gąsiory. Niektóre ze słupów były połączone dołem niskimi ściankami, które tworzyły loże czy też sektory. Prawie pośrodku sali, może nieco bliżej ściany przeciwległej do wejścia, znajdowało się ogrodzone linami kwadratowe podium. Ring był pokryty czymś, co wyglądało na trociny. Dookoła ringu stały pierścieniem cztery rzędy ławek, za nimi znajdowały się przepierzenia, pomiędzy którymi rozstawiono stoliki i krzesła. Dalej, za stolikami i krzesłami, znajdowały się znowu ławki, tym razem znacznie podwyższone. Doszedłem do wniosku, że przy stolikach siedzą bardziej szacowni (to jest majętni) goście, na ławkach zaś bliższych i dalszych - ci, którzy wolą zapłacić mniej, bądź to ze względu na obsypywanie trocinami, bądź z powodu gorszej widoczności. Halamus skierował się do jednej z lóż, dając dłonią znaki siedzącemu tam małemu człowieczkowi. Z początku sądziłem, że to krasnolud, lecz po chwili zrozumiałem, że jestem w błędzie. Był to również mag, ale chyba jakiejś innej specjalności niż mój kolega - jego szata nie była granatowa, tylko turkusowa, a miast znaków astrologicznych widniały na niej runy, gęsie pióra i kaganki oliwne. Pomyślałem, że o ile Halamus jest odpowiednikiem fizyka, to drobny człowieczek - prawdopodobnie kimś w rodzaju humanisty. Zdawały się potwierdzać to jego okulary, grube niczym denka butelek, i zgarbiona sylwetka. Bujna i krzaczasta broda, poprzetykana gdzieniegdzie pasemkami siwizny, rekompensowała z naddatkiem brak uwłosienia na górnej części czaszki. - Witajcie, witajcie! - zawołał wesoło mały uczony. - Za chwilę zobaczycie wspaniałą kobietę! Widziałem ją w południe, gdy tu przyjechała, i powiedziałem sobie, że muszę zobaczyć ją w pełnej krasie! - Ha, Mistrzu Zwojów, Lamparcie Nikelsmedzie, wiedziałem, że jesteś niepoprawnym lubieżnikiem, ale żeby podniecać się do trollicy, to chyba przesada! - wykrzyknął nieco teatralnie Halamus. Doceniłem jego pomysł; dzięki niemu dokonał prezentacji osoby, którą powinienem doskonale znać. - Jakiej trollicy! Oszalałeś zupełnie pośród tych swoich demonów! Mówię przecież o kobiecie gór i jej pierwotnym wdzięku! Zaraz zobaczycie, jaki wzrost, jaka pierś, jakie włosy! Nieskażona cywilizacją, silna i dumna! Ach, z taką kobietą spędzić choć dzień! - Wycisnęłaby z ciebie resztki życia w jednej chwili, a ty mówisz o całym dniu! Chyba powinniśmy cię stąd zabrać, po prostu dla twojego dobra - powiedział Halamus, siadając i wskazując mi wzrokiem krzesło. - Zazdrościsz mi, ot co. A poza tym jesteś małego ducha i nie doceniasz prawdziwego uroku natury. Czy nie mam racji? - zwrócił się do mnie. - Może i masz, nie wiem, głowa mnie boli - odpowiedziałem, krzywiąc się zgodnie z instrukcją maga. - Co znowu, czyżbyście pili całą zeszłą noc w tym waszym zakazanym magatorium? No, no, ładne rzeczy. Mistrzowie Założyciele, gdyby tylko o czymś takim usłyszeli, to pozamienialiby was w uchwyty do papieru w wychodku. Taki skandal - wykorzystywać świątynię magii do folgowania niskim instynktom! Co prawda, już Germ Wszystkimznan opisywał takie zdarzenie w swych relacjach z czasów zaraz po Wojnie z Uwięzionymi. Ale, jak z tego widać, było to tak wielkie naruszenie etyki, że po dziś dzień o tym się mówi. - Chyba mole pożerające te twoje zwoje zalęgły ci się pod czaszką - skontrował tę tyradę Halamus. - W nocy zdarzył się wypadek - wywołany demon wymknął się spod kontroli, a zanim zdołałem go zneutralizować, to nieźle narozrabiał. Stąd i złe samopoczucie. Dobrze, że skończyło się tylko bólem głowy. Jak boli, to znaczy, że jest, a przecież mogłoby jej nie być - podsumował Halamus, posłużywszy się filozofią niezbyt wysokiego lotu. Chyba robił to specjalnie, żeby zirytować Lamparta. Ten poczerwieniał i zamierzał wygłosić jakąś złośliwą replikę, lecz przeszkodził mu gnom z serwetką, który skłonił się i spytał, co życzylibyśmy sobie wypić jako pierwszy trunek na koszt zakładu. Spojrzałem zaniepokojony na Halamusa i mruknąłem, że dla mnie to, co zwykle. Ten na szczęście wykazał się dobrą orientacją i zarządził: - Dla Mistrza Zwojów - wino czerwone, dla naszego przyjaciela - białe lemurio, dla mnie - białe półwytrawne. Gnom skłonił się i znikł, pozostawiając mnie z obawami co do moich gustów na tym świecie. A jeżeli to będzie białe piwo czy inne paskudztwo? Jak mam wszystkim wytłumaczyć nagłą awersję do swego ulubionego trunku? Czy historyjka o wypadku w magatorium wystarczy? Jednak kielich postawiony przede mną przez gnoma zawierał przejrzystą, lekko złotawą ciecz. Podniosłem go i powiedziałem: - Oby magia Prasmoka zawsze nam sprzyjała, przyjaciele! Obaj brodacze omal się nie zachłysnęli. Ujrzałem zaskoczone spojrzenie Halamusa, a Mistrz Zwojów, spełniwszy toast, mruknął: - Chwalebna jest pamięć dawnych czasów, nie wiedziałem tylko, że postanowiłeś je studiować. Jeśli chcesz, możesz w tym celu w każdej chwili zgłosić się do mnie. Nie odpowiedziałem nic, tylko spróbowałem trunku - na szczęście smakował całkiem dobrze i przypominał białe martini. Pogratulowałem sobie, że mój sobowtór na tym świecie był łaskaw mieć dobry gust. Zacząłem zastanawiać się, co dziwnego jest w toaście, który wygłosiłem. Prawdopodobnie była to nieużywana zbyt powszechnie forma, a sądząc po ściszonym głosie Lamparta, mogła mieć coś wspólnego z mało sympatyczną postacią Jego Wspaniałości Teokraty i (typową dla większości dyktatorów) niechęcią tegoż do czasów, w których świat nie miał wątpliwego szczęścia cieszenia się jego osobą. Moje rozważania jednak przerwał ryk i gwizdy z ostatnich i pierwszych rzędów, oraz oklaski ze środkowych. Na ring weszły parami cztery postacie: ogromna kobieta, trollica i dwaj mężczyźni. Obaj, mimo słusznego wzrostu, wyglądali dosyć zabawnie, będąc chyba o dwie głowy niżsi od swych podopiecznych. Ubrani w skóry i wysokie buty, starali się usilnie sprawiać wrażenie panów i władców. Nie wiem, jak rzecz się miała w wypadku trollicy, lecz kobieta gór nie wyglądała na dającą sobie rozkazywać. Była niemal tak szeroka, jak wysoka. Jej wielkie stopy były obute w sandały przymocowane długimi rzemieniami. Kobieta miała na sobie krótkie skórzane spodnie i takąż kamizelę malachitowej barwy. W talii opinał ją szeroki pas z metalową klamrą, powyżej zaś, na ogromnym biuście widniały zamocowane metalowe ochraniacze, przypominające rozmiarami dwa durszlaki z wojskowej kuchni polowej. Przedramiona zabezpieczały stalowe mankiety, zapinane na rzemyki. Głowę miała kobieta proporcjonalną w stosunku do reszty postaci, a pośrodku szerokiej jak donica twarzy tkwił nos kształtu i wielkości sporego kartofla. Całość zwieńczona była szopą lekko kręconych i potarganych marchewkowo-rudych włosów. Oczka kobieta gór miała małe, niebieskie i bardzo przenikliwe. Obserwację utrudniło mi szarpanie za rękę - to drobny uczony wstał z krzesła i potrząsał mną, aby zwrócić moją uwagę na jakieś szczegóły urody dzikiej kobiety. Ja jednak postanowiłem przyjrzeć się trollicy. Bez wątpienia była paskudna. Chyba jej menedżer nasmarował na niej jakieś znaki, mające dodawać grozy, ale moim zdaniem, było to całkowicie zbyteczne. Wyglądała jak kupa niechlujnie usypanych głazów - jej skóra miała szary odcień z zielonkawymi zaciekami, przypominającymi mech rosnący w skalnych szczelinach. Łapska sięgały jej do ziemi, pazury miała tępe, popękane i brudne. Gdy podniosła rękę, aby się podrapać, ujrzałem, jak rozstępują się jej pancerne tarcze skórne. Przypominała tym nieco nosorożca, postawionego na dwóch nogach, z tą jednak różnicą, że nosorożce mają inteligentniejszy wygląd. Patrzyła na świat przez dwie małe szczeliny w skórze twarzy, przypominające otwory strzelnicze w czołgu. Ta obserwacja sprawiła, że nie tylko nie miałem pewności co do wyniku starcia, lecz i co do tego, jak się ono skończy dla całości lokalu. Trollica nie wyglądała na egzemplarz, który zwracałby uwagę na takie drobiazgi, jak ściany czy widzowie. W pewnej chwili zza kotary wyłoniła się jeszcze jedna postać - dzierżący w dłoni ogromną maczugę mężczyzna, odziany w skóry nabijane ćwiekami. W moim dawniejszym świecie uznałbym, że jest to perkusista grupy rockowej lub zasłużony aktywista gangu motocyklowego. Wzrostem niemal dorównywał kobiecie gór. W wysokich butach, skórzanej kamizeli ze skrzyżowanymi na piersi pasami i długimi, czarnymi włosami, które utrzymywała w jakim takim ładzie skórzana opaska na czole, prezentował się groźnie. Na piersi dyndał mu złoty medalion na łańcuchu, wyglądający jak ozdoba urwana z jakiegoś tronu. Gdy publiczność wybuchnęła na jego widok kolejnym wrzaskiem, spytałem dyskretnie Halamusa, kto to taki. Może byłem przesadnie ostrożny - Mistrz Zwojów pożerał wzrokiem kobietę gór, oblizywał nerwowo wargi i wzdychał. Biedny gość - najwidoczniej zakochał się bez wzajemności. - To jest niejaki C’Onan, właściciel tej budy - wyjaśnił Halamus. - Jego ojciec był właścicielem menażerii i dochrapał się tytułu Łowcy Barbarzyńców i Dzikich Zwierząt. Ale on sam jest przede wszystkim straszliwym blagierem. Twierdzi, że jest Bruthalem pochodzącym z Roomerii. Gdyby jego bajdy były choć w ćwierci prawdziwe, oznaczałoby to, że osobiście wymordował jedną połowę ludzkości, a spłodził drugą. Potomek Łowcy Barbarzyńców łomotnął maczugą w deski ringu, aż w górę wzbiła się fontanna trocin, i zawołał: - Witam koneserów i znawców sztuki wojowania. Widzę, że przyszliście tu nacieszyć swe oczy widokiem zmagań takich, jakie były moim udziałem wiele lat temu w bagnistych ostępach Dzikich Borów Bognoru. Miałem przed sobą na wyciągnięcie miecza całe hordy rozżartych trolli, lecz zwyciężyłem i dzięki temu mogę was uraczyć tym dzikim i pierwotnym widowiskiem! Jednak ta dzika kobieta gór nie będzie miała w ręku magicznego miecza, co było moim udziałem! - A poprzednio był magiczny topór! - wrzasnął ktoś z publiczności w ostatnich rzędach. Jednak C’Onan, niezrażony zupełnie, kontynuował: - Zobaczycie niezwykle emocjonujące starcie - łapy przeciwko rękom, zwinność przeciw sile, bystrość przeciw uporowi, człowiek przeciwko bestii! Z lekka zniesmaczony rozglądałem się po sali. Postanowiłem dociec, kto z publiczności obstawia trollicę, a kto - kobietę. Przypuszczałem, że będzie to podział rasowy, myliłem się jednak. Dwie loże od naszej siedziało kilku osobników o wyglądzie kupców - na serdelkowatych paluchach mieli mnóstwo złotych pierścieni, ich tłuste karki wylewały się z kołnierzy oblamowanych futrami, zdartymi z jakichś egzotycznych zwierząt. Dyskutowali właśnie z krasnoludem, podkreślając swe opinie gestykulacją. Wskazali palcami trollicę, na co krasnolud pokręcił przecząco głową, powiedział coś i pokazał wielką kobietę. Kupcy sprawiali wrażenie nieco zdziwionych, lecz przyjęli od niego małą sakiewkę, którą jeden z nich schował do okutej kasetki, i wydali mu jakiś papier. Podobna dyskusja odbyła się z gnomem, za to jakiś człowiek o wyglądzie urzędnika magistrackiego, z pierogowatym kapeluszem pod pachą i w płaszczu o karawaniarskim kroju, wskazał na trollicę i rzucił na stół pękaty mieszek. Zażywni jegomoście pokiwali głowami i pokwitowali jego wpłatę. Obstawianie dobiegło końca, właściciel zakończył pokaz krasomówczy i uderzył swą maczugą w wielki gong, wniesiony przez dwóch posługaczy. Na ten dźwięk obaj opiekunowie walczących stron czmychnęli poza ring. Na samym ringu początkowo nic się nie działo. Kobieta gór okrążała trollicę, lekko podskakując. Ta z kolei obracała się, aby nie stracić jej z pola widzenia. Przy drugim okrążeniu rozległy się gwizdy i wrzaski: - Dołóż jej! Co się boisz! Wal ją, nie po to zapłaciliśmy, żebyś sobie tańczyła! W skorupę ją! Kobieta gór nagle zatrzymała się w miejscu i wyprowadziła cios nogą. Trollica obracała się jeszcze przez chwilę siłą bezwładu, a gdy uderzenie dosięgło środka jej korpusu, cofnęła się, po czym machnęła łapą. Miała imponujący zasięg, lecz nie trafiła - kobiety gór w tym miejscu już nie było. Wojowniczka spróbowała wyprowadzić uderzenie pomiędzy tarcze skórne, aby dotrzeć do jakichś wrażliwych części. Jednak dało to raczej mizerny efekt - trollica otrząsnęła się i usiłowała pochwycić swą prześladowczynię. Widownia szalała. Kilka gnomów w którymś z ostatnich rzędów jęło włazić na siebie nawzajem, paru praktykantów majstra zaczęło śpiewać jakąś rytmiczną i obsceniczną zarazem pieśń, ilustrując wyrazistymi gestami kolejne zwrotki. Nagle usłyszałem dziki wrzask: - Wyrwij jej ten nacycnik, malutka! Daj jej po tym rudym łbie! Wdepcz ją w deski! To typek o wyglądzie urzędnika magistratu wskoczył na swój stolik, wywracając kufle, i darł się, przerywając tylko dla otarcia potu z posiniałej twarzy. Z sali za nim rozległy się gwizdy i krzyki, żeby siadał. Nie dawały one żadnych efektów do czasu, aż z tylnych rzędów wychynęło dwóch osobników - człowiek o wyglądzie drwala i krasnolud - którzy razem ściągnęli podnieconego biurokratę na ziemię, ciągnąc go za płaszcz. Ten usiłował się opierać, lecz przyłożona do nosa sękata pięść sprawiła, że postanowił obserwować resztę imprezy na siedząco. Spojrzałem na ring. Sytuacja na nim nie przedstawiała się zbyt dobrze dla kobiety gór - trollica musiała sięgnąć jej twarzy. Z nosa olbrzymki ciekła krew, i chyba straciła trochę włosów. Nadal starała się zadawać szybkie, precyzyjne ciosy i trzymać się poza zasięgiem trollicy, ale była już zmęczona. - Kiedy przerwa? - spytałem Halamusa, przekrzykując ogólny harmider. - Nie ma przerwy! Jak trollica się wściekła, to będzie walczyć, aż wygra, albo zginie! Jest zbyt zaciekła, żeby jej wytłumaczyć, aby przestała walczyć, gdy jej przeciwniczka żyje! Wyjaśnienie to bynajmniej mnie nie ucieszyło. Trolle nie budziły mojej sympatii, tak samo jak ta bezsensowna jatka. W pewnej chwili kobieta gór zadała wysoki cios nogą, trollicy zaś udało się schwytać jej stopę. Zaczęła kręcić się w kółko, coraz szybciej i szybciej, a wojowniczka wirowała nad deskami ringu. W tym samym czasie trollica otwarła pysk i zaczęła zginać łapy, chcąc wpakować do swej paszczy nogę kobiety gór. Usłyszałem wrzask tuż obok siebie - to Mistrz Zwojów krzyczał coś do kobiety. W pewnym momencie rozległ się trzask i ujrzałem, jak obie postacie rozdzielają się. Trollica poleciała do tyłu, jej przeciwniczka zaś utkwiła w linach okalających ring niczym myśliwiec lądujący awaryjnie na lotniskowcu. Na sekundę wszystko zamarło. Po chwili sytuacja wyklarowała się - trollica wtykała sobie coś do pyska, a kobieta gór wyplątywała się z lin. To, co usiłowała zeżreć trollica, było sandałem z długimi rzemieniami, który został jej w łapach. Gdy spostrzegła swój błąd, warknęła, po czym cisnęła sandałem poza ring - i trafiła nim prosto w Mistrza Zwojów. Cios omal go nie powalił, lecz po chwili pozbierał się i podniósł wielki sandał niczym relikwię. W tym czasie na podeście trollica przeszła do kontrataku. Ruszyła jak burza i schwytałaby kobietę, gdyby nie jej błyskawiczny unik. Potwór uderzył z rozpędu o słupek w rogu ringu, odbił się, obrócił i znieruchomiał plecami do nas, potrząsając łbem. Kobieta gór stała naprzeciwko trollicy na lekko ugiętych nogach, szykując się do skoku lub uniku. Nagle drobny uczony wskoczył na stolik obok mnie z szybkością godną swego imiennika. Przeraźliwie gwizdnął, krzyknął w nieznanym mi języku i machnął czymś nad głową. Kobieta spojrzała na niego, on zaś rzucił w jej kierunku sandał. Ona go złapała, a Nikelsmed wykonał ręką jakiś gest wokół szyi. Publiczność, o ile to możliwe, wrzeszczała jeszcze głośniej. Kobieta gór z sandałem w dłoniach ruszyła na trollicę. Ta rozłożyła łapy, aby wreszcie schwytać swą przeciwniczkę. Ona jednak zwinęła się w kłębek i przeturlała pomiędzy nogami trollicy, która stała ogłupiała (nie można powiedzieć, że z głupią miną, bo jej gęba miała tyle zdolności mimicznych, co samochód pancerny). Kobieta gór zerwała się na nogi, złożyła na pół paski wyciągnięte z sandała, skrzyżowała przed sobą ręce i z rozpędu wbiegła na grzbiet trollicy, która nadal kontemplowała podłogę u swych stóp. Wskoczywszy na kark trollicy, zarzuciła jej rzemień na szyję i przystąpiła do rozkrzyżowywania rąk. Cienki rzemień wsunął się pomiędzy tarcze skórne i widocznie zaczął robić swoje, gdyż trollica usiłowała na przemian to zerwać go z szyi (nie mogła wsunąć swych grubych paluchów w szczelinę), to dosięgnąć kobiety gór. Ta jednak odkopywała jej łapy od siebie i wisiała na karku trollicy niby przyklejona. Nagle trollica zaczęła się kręcić coraz wolniej i wolniej, aż potknęła się i upadła na kolana. W pewnej chwili w ostatnim wysiłku wyprostowała się, próbując sięgnąć do szyi, po czym padła z hukiem na deski. Kobieta gór nie puszczała rzemienia jeszcze przez dłuższą chwilę, dopóki nie upewniła się, że to koniec. Wtedy wstała, ściągnęła rzemień z szyi trollicy i kulejąc, ruszyła w kąt ringu, gdzie leżał porzucony sandał. Podniosła go, zupełnie nie zwracając uwagi na wyjącą publiczność, i przesadziła liny. Rozejrzała się, aż jej wzrok padł na Mistrza Zwojów, i skierowała się ku niemu. On zaś wpatrywał się w kroczące ku niemu zjawisko jak urzeczony. - Lampart, zjeżdżamy stąd! - zawołaliśmy stereofonicznie do jego obojga uszu Halamus i ja. Jednak Nikelsmed popatrzył na nas łzawym wzrokiem samca modliszki chwilę przed konsumpcją małżeństwa i oświadczył: - Panowie, ja muszę! Dyskusję przerwało nadejście wojowniczki. Zbliżyła się do Mistrza Zwojów, otoczyła ramieniem jego szyję (sięgał jej chyba poniżej opancerzonego biustu) i wyrzekła spiżowym głosem: - Podobasz mi się, malutki! - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - spytał go szeptem Halamus. - Oczywiście. Ja muszę! - Dlaczego? - spytaliśmy chórem. - Takiej jeszcze nie miałem! - odparł malutki uczony. Wszystko wskazywało na to, że szczęśliwa para gdzieś się oddali, lecz nagle obok nas wyrósł osobnik w pierogu i karawaniarskim płaszczu. - To oszustwo! Oddajcie mi moje pieniądze! To nie była uczciwa walka! - wrzeszczał wściekle pod adresem całej naszej czwórki. We trzech stanęliśmy naprzeciwko niego i zamierzaliśmy wywalić go z lokalu, lecz kobieta gór zaszła go od tyłu i poklepała po ramieniu. Gdy się obejrzał, pokazała mu rzemień z sandała rozciągnięty pomiędzy dłońmi i powiedziała: - Chodź, to ci pokażę uczciwą walkę. Ale może najpierw mnie uderzysz? Osobnik w pierogu kwiknął cicho, odwrócił się na pięcie i uciekł, przepychając się przez tłum wychodzących widzów. Sądziłem, że to koniec awantur, ale dobiegły nas kolejne krzyki. To menedżer kobiety gór szedł w naszą stronę, kłócąc się z właścicielem trollicy. Ten ostatni darł się na temat strat i odszkodowania, pierwszy zaś machał niecierpliwie rękami i od czasu do czasu krzyczał: „Twoje ryzyko - twoja forsa”. Gdy doszli do nas, właściciel trollicy miał chyba dosyć, a menedżer kobiety gór zbliżył się do niej i z obleśnym uśmiechem spytał: - Wybierasz się dokądś, kwiatuszku? Ta spojrzała na niego ze zdziwieniem i odparła: - Przecież obiecałeś, że jeśli będę walczyć i wygram, to zwrócisz mi wolność. Czy zapomniałeś? - Tak tylko mówiłem, żebyś się lepiej postarała. I dobrze zrobiłem, bo inaczej trollica miałaby teraz z ciebie kolację. Powiedz papa swej maskotce i wracamy. Jednak ani kobieta gór, ani mały uczony nie zamierzali usłuchać słów typa. Kobieta przestała sznurować sandał i zaczęła ponownie wyciągać z niego paski, a Lampart zadarł do góry brodę i powiedział dobitnie: - Na mocy edyktu Dławisława Trzeciego trzymanie niewolnym kogokolwiek, czy pochodzącego od ludzi, czy to od Starodawnych, będzie ścigane i karane galerami lub ciężkimi robotami w kopalniach smoczego kamienia. W związku z tym nakazuję ci odstąpić! Typ spojrzał na Mistrza Zwojów z taką miną, jakby przemówiła do niego żaba, jego własne buty lub coś równie bezsensownego. Wziął lekki zamach, żeby odepchnąć uczonego, lecz w tym momencie za ramię schwycił go właściciel lokalu. Spojrzał na niego paskudnie i powiedział po cichu: - Blast, ciesz się, że masz forsę z występu, i spływaj. Jeśli nie, to mój wierny miecz napije się twojej parszywej posoki, jak czynił to wielokrotnie z silniejszymi od ciebie. Blast wyszarpnął się z uścisku, cofnął, lekko ugiął nogi i wyciągnął zza pasa długi, zakrzywiony i nieprzyjemnie zębaty nóż. Narzędzie to wyglądało na bardzo ostre, a jego właściciel - na wiedzącego, za który koniec należy go trzymać. Z uczuciem nieprzyjemnego łaskotania w okolicach żołądka ująłem laskę za gałkę i kij, doszedłszy do wniosku, że w razie czego posłużę się ukrytym w niej ostrzem. W tym samym momencie do przodu postąpił Halamus. Swą laskę trzymał również oburącz, obrócił jej rączkę i wyciągnął z wydrążonego drzewca przezroczysty pręt, trochę dłuższy niż ołówek. W przyćmionym nieco świetle baniaków wyglądał on jak kryształ i rzucał ostre, niebieskawe blaski. - Dawno nie miałeś stopy żelastwa w brzuchu, magusie, co? - zasyczał przez zaciśnięte zęby Blast. Niezrażony tym Halamus uśmiechnął się lekko i spytał: - Czy wiesz, jak wygląda życie szczura? Kreaturze twego pokroju powinno to odpowiadać. Jest tylko jeden problem - w szynku naprzeciwko mają dużego i bardzo łownego kota. Typ spojrzał na kryształową pałeczkę, która błysnęła wszystkimi barwami tęczy. Nagle przykucnął, zgarbił się i zaczął szybko pocierać rękami wąsy i policzki, rzucając nam ukradkowe spojrzenia. Wtedy Halamus zamiauczał, Blast zaś na czworakach smyrgnął do wyjścia pomiędzy nogami wychodzących widzów. Na ten widok, skwitowany wybuchem śmiechu przez kobietę gór i małego uczonego, C’Onan zirytował się i powiedział: - Wynoście się stąd czym prędzej. Nie usiłujcie mi wmówić, że nie wiecie, że publiczne manifestacje magii tego rodzaju są zabronione. Jak chcecie się dźgać - proszę bardzo, to tylko raduje serce wojownika. Nie pozwolę jednak, żeby przez paru durniów zamknięto mi lokal. Wyszliśmy więc na ulicę, odprowadzani spojrzeniami tych z gości, którzy postanowili nie trudzić się noszeniem wygranych pieniędzy po mieście lub do innego lokalu i zdecydowali się przepić je na miejscu. Nikelsmed powiedział nam, że musi pokazać kobiecie gór najciekawsze budowle miasta i żebyśmy na niego nie czekali, po czym odholował swą wybrankę w głąb alei. Skojarzył mi się nieco z mrówką taszczącą do swego kopca ogromnego żuka. Zanim jednak podzieliłem się swą obserwacją z Halamusem, spojrzałem w niebo. Księżyc był nieco dalej, niż gdy patrzyłem na niego po raz ostatni, a olbrzymi krater znajdował się tuż przy brzegu jego tarczy. - Kręci się! - zawołałem bezwiednie. Halamus, idący obok mnie, podskoczył i wyszarpnął z laski swój kryształ. - Kto się kręci? - spytał zaniepokojony, rozglądając wokół. - Nie kto, tylko co. Księżyc. Księżyc kręci się wokół swojej osi. - Zawsze tak robi. A przynajmniej od czasu, gdy jakieś ciało niebieskie przyleciało z otchłani i wpadło na niego, tworząc eliptyczne Morze Elfów. Skutkiem ubocznym tego uderzenia jest ruch wirowy naszego starego Księżyca. Zaraz, zaraz... Zdziwiłeś się, że się obraca, czyli u ciebie tego nie robił? To może wyjaśniać pewne różnice pomiędzy światami. Są bowiem magowie, którzy twierdzą, że ciało niebieskie, które uderzyło w Księżyc, odbiło się od niego i spadło tutaj, gdzieś w rejonach Łysego Morza. Według jednych, spowodowało to zmiany wśród ras Starodawnych, a według innych - wygubienie części smoków lub odebranie im mocy magicznej. Musiałem to lepiej przemyśleć, lecz nie miałem okazji, gdyż mijaliśmy właśnie grupę akrobatów, dających popis przed widzami siedzącymi na tarasie jednej z knajpek. Akrobaci wdrapywali się na siebie nawzajem, po czym wybijali się w powietrze i wykonywali salta do wtóru szybkiej melodii, wygrywanej na flecie przez siedzącą w kucki dziewczynkę. Spojrzałem na nich, gdy przechodziliśmy obok, i coś w tym widoku zastanowiło mnie. Gdy wyszliśmy poza zasięg lamp oświetlających taras, zatrzymałem się i przyjrzałem uważniej całej scenie. No tak. Akrobaci opadali na ziemię wolniej, niż powinni. Minimalnie wolniej, lecz pozwalało im to, zanim dotknęli ziemi, robić trzy do czterech salt, zamiast dwóch. Halamus spojrzał na mnie i powiedział: - Chodź, to tylko normalna praktyka paralewitacyjna, wyzwalana przez magiczny flet i odpowiednią melodię. Ale istotnie ta mała jest dobra. To złudzenie, dzięki któremu wszyscy sądzą, że przenosi ciężar skaczącego na tego, który stoi. A on się poci, jakby rzeczywiście dźwigał ciężar... Faktycznie, stojący akrobata trwał spocony i z napiętymi mięśniami aż do momentu wylądowania na ziemi swego partnera. Wygląda na to, że prawa natury tego świata są złożone bardziej, niż mi się początkowo wydawało. Poszliśmy dalej, w stronę szerszej i lepiej oświetlonej części alei. Tu budynki były jeszcze bardziej okazałe, ich tarasy znajdowały się znacznie powyżej poziomu ulicy, a za oknami świeciły kryształowe żyrandole. Towarzystwo zasiadające na tarasach wyglądało na zbiór osobników obrzydliwie bogatych. Pomyślałem, że układanie listy najważniejszych pytań muszę odłożyć na przyszłość, żeby nie stracić z oczu Halamusa. On zaś skręcił właśnie w jakąś wąską uliczkę, która wyrastała pomiędzy dwoma domami. Była wybrukowana drewnianą kostką, a stojące przy niej niewysokie i przysadziste budynki wyglądały na stajnie lub pomieszczenia gospodarcze większych budowli. Jednak w rzadko spotykanych, niewielkich oknach widoczne były świece lub lampy i grupy ludzi siedzących przy zastawionych stołach. Zaułek był wysprzątany do czysta i dość dobrze oświetlony. W pewnym miejscu rozszerzał się i wyszliśmy na ustawiony ukośnie do ulicy biały budynek. Do jego głównych drzwi prowadziło kilka szerokich stopni, a po obu ich stronach świeciły szklane gąsiory, osadzone na mosiężnych podporach wystających z muru. Halamus wszedł na schody, ja za nim. Drzwi rozstąpiły się i ujrzeliśmy brzuchatego krasnoluda, który z trudem usiłował zgiąć się w ukłonie. Uśmiechał się przy tym, a jego zęby rzucały dookoła złote błyski. - Szlachetni panowie, to zaszczyt was znowu gościć! - zawołał do nas na powitanie i wykonał zapraszający gest. - Tam gdzie zwykle, jak mniemam? - spytał, a następnie potruchtał przed siebie, nie czekając na odpowiedź. Idąc w ślad za nim, przebyliśmy szeroki hall, wyłożony marmurem i dywanami. Widniało tam dwoje drzwi oraz kręcone schody. Krasnolud minął stojących pod drzwiami wyfraczonych fagasów i skierował się na górę. Wspiął się z wyraźnym wysiłkiem (miał zdecydowaną nadwagę, nie tylko w stosunku do swego wzrostu) i otworzył przed nami drzwi do niewielkiej salki. Przepuścił nas przodem, po czym wtruchtał do środka, obrzucił wszystko czujnym wzrokiem i podsunął nam krzesła. Zasiedliśmy za stołem, on zaś skłonił się i zaczął snuć poetycki opis najnowszych dzieł mistrza kuchni. Na szczęście większość potraw składała się z normalnych, dobrze mi znanych składników - nie było wśród nich zupy z węży morskich, sałatki z glawu ani gobrola w potrawce. Jedynie lista win przypominała spis lokatorów kamienicy czynszowej w jakiejś republice bananowej. Aby nie ryzykować, poprzestałem na białym lemurio. Złożyliśmy zamówienie u krasnoluda, który opuścił salkę, po chwili zaś zjawił się gnom z nakryciami, a za nim dwóch kelnerów, niosących butelki i koszyki z owocami. Rozstawili, co tam mieli, i zniknęli, a zanim zdążyliśmy skosztować napojów, do sali ponownie wkroczył krasnolud, prowadzący kolejną parę kelnerów objuczonych tacami z potrawami. Gdy obsługa dyskretnie się ulotniła, a my spożyliśmy przekąski, Halamus zaczął wypytywać mnie energicznie o magię mojego świata. Jego niecierpliwość wskazywała na to, że od dawna miał ochotę wziąć mnie w krzyżowy ogień pytań. Wyjaśniłem mu więc, że w świecie, z którego przybyłem, według jednych, magii nie ma, a według innych stanowi ona niewielki i nieistotny wycinek życia. Te wyjaśnienia sprawiły, że zaniemówił. Gdy jeszcze dodałem, że mówienie o magii ze zbytnim zaangażowaniem grozi wylądowaniem w specjalnym domu, gdzie troskliwy personel dba o to, żeby pensjonariusze nie zrobili sobie krzywdy, i na wszelki wypadek drzwi pozbawione są klamek, jego zdumienie było bezgraniczne. Po dłuższej chwili i kilku łykach wina ochłonął i spytał mnie, co sprawia, że świat ten jakoś działa. Zacząłem więc mówić o fizyce i elektronice. Starałem się, jak mogłem, i usiłowałem przypomnieć sobie wszystkie możliwe zjawiska fizyczne, o których kiedykolwiek czytałem. Gdy opisałem mu komputer i krzemowe układy scalone, a jako przykład prostego urządzenia elektronicznego pokazałem swój zegarek (który wskazywał 22:25), był bardzo poruszony, choć nie aż tak zdziwiony, jak się spodziewałem. - Taak, niedługo po Wojnie z Uwięzionymi pojawiła się sekta Litognoźców czy też Litozofów. Twierdzili oni, że w kamieniach ukryta jest potężna magia, lecz żeby ją opanować, trzeba żyć tak długo, jak skały. Oczywiście żadnemu się to nie udało. Jednak, jak widzę, mieli trochę racji... - A co się z nimi stało? Czy wymarli, czekając, aż objawi im się moc skały? - Nie, przynajmniej na tych ziemiach podzielili się na dwa odłamy, Skałowiedów i Kamieniosławów. Część z nich wyeliminowała się sama, bo trykanie głową w blok skały nie obywa się bez skutków ubocznych, a pozostali przedstawiciele wyrżnęli lub też ukamienowali się wzajemnie. Zdaje mi się, że poszło im o jakąś sprawę proceduralną - to, czy czczony blok skały ma leżeć płasko, czy też stać pionowo, a jeśli tak, to czy ma stać na skale, czy też może na ziemi... Jak chcesz, to spytaj Lamparta - chętnie ci o tym opowie, byleby tylko przeżył dzisiejszą noc... Zabrałem się do systematycznego likwidowania kaczki z jabłkami, mandarynkami i jeszcze jakimiś owocami, Halamus zaś w skupieniu konsumował swoją pieczeń. W pewnym momencie wymierzył w moją stronę widelec i spytał mnie, co to jest elektryczność, o której mówiłem przy okazji opisu wszystkich urządzeń, o których opowiadałem. Hm... Brak wiadomości o tak podstawowym zjawisku może być rzeczywiście pewną przeszkodą. Zacząłem więc opisywać zjawiska związane z burzą i piorunami, następnie od nich przeszedłem do wytwarzania prądu w ogniwach chemicznych i prądnicach i wykorzystywaniu go do napędzania maszyn i zasilania żarówek. Halamus słuchał tego z natężoną uwagą, po czym wyjął z głębi szaty ołówek, notes i zagłębił się w obliczeniach. Gdy skończył, spytał mnie o miejsce smoków piorunicznych w tym procesie. To przypomniało mi, że od dłuższego czasu chciałem zadać pytanie na temat roli smoków w tej cywilizacji. Moja ignorancja w owej materii zdziwiła maga w równym stopniu, jak mnie jego niewiedza o elektryczności. - Smoki są podstawą wszystkiego. Niosą w sobie wielki potencjał sprawczy. Oczywiście prawdziwych, wielkich, dzikich smoków, które same były potężnymi magami, już nie ma. To, co mamy do dyspozycji, to zmorfowane magicznie odmiany smoków zwykłych, szarych i zielonych. Posiadamy więc małe smoki pioruniczne, które wytwarzają tę, jak to powiedziałeś, elektryczność, stosowaną głównie do przesyłania wiadomości i zasilania ogrodzeń dla zwierząt, smoki perłowe, odpowiedzialne za świecenie baniek, i smoki srebrne, napędzające smokochody. No i jeszcze, najnowsze i chyba najbliższe dawnych smoków złotych, magicznie zmorfowane i zdemonizowane smoki w dywinatorach, czyli, jak je nazwałeś, komputerach... Poczułem lekki zawrót głowy - nie wiem, czy spowodowany nadmiarem zupełnie nowych wiadomości, czy też opóźnionym działaniem lemurio. Na szczęście do deseru obsługa podała jaśminową herbatę, co pozwoliło mi nieco rozjaśnić umysł. Gdy skończyliśmy deser, Halamus zapłacił krasnoludowi i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Mnie jednak nadal męczył problem przemienionych smoków i ich mocy. - Czyli, zgodnie z tym, co mówiłeś, srebrne smoki w smokochodach są smokami szarymi, które zmutowano, tak? - usiłowałem jakoś usystematyzować swą wiedzę. - Niee, smoka nie można skrzyżować z baranem - rzekł Halamus ku mojemu zaskoczeniu. - Chyba że z baranem wypchanym siarką i smołą - rzuciłem w formie dowcipu. Halamus jednak się nie roześmiał, za to spytał: - Co, czy u was też był ten paskudny krawiec, Dzeualtes, który chcąc przejść do historii, struł świątynnego złotego smoka, uznawanego za jeden z cudów magii świata starożytnego? - Nie, tak potraktował smoka pewien rzemieślnik, chcąc pojąć za żonę córkę króla. - Aaa, czyli u was także lud historię Dzeualtesa zaadaptował na swą modłę i stworzył bajkę o krawcu Igiełce, który postanowił podstępem pozbawić mocy króla, tak żeby ten, pozbawiony smoczej magii, musiał przyjąć jego warunki. No cóż, lud zawsze się cieszy, gdy jakiś prostak wyjdzie na swoje, choćby w następstwie tego miała upaść wiedza, kultura i cała cywilizacja... Stanęliśmy przed drzwiami salki, w której jedliśmy, i mieliśmy już wychodzić, gdy przyszło mi na myśl jeszcze jedno pytanie. - Powiedz, proszę, skąd smoki biorą siłę, żeby robić te wszystkie rzeczy, takie jak napędzanie smokochodów, zaświecanie baniaków i inne? Dopiero teraz Halamus wyglądał na zaskoczonego i wzburzonego. - Przecież smoki czerpią z zasobów potencjału magicznego i przetwarzają go wedle tego, do czego są przystosowane lub czego sobie życzą. To wszak podstawowe prawo magii! - Wygłosiwszy tę kwestię, skierował się nie ku schodom, lecz w stronę korytarza ciągnącego się w kierunku przeciwnym do wyjścia. Szedł szybko, powiewając połami płaszcza i sprawdzając dłonią klamki kolejnych drzwi. Wreszcie jedne ustąpiły i weszliśmy. Było to wnętrze przypominające pokój hotelowy, starannie wysprzątane i przestronne. Halamus podszedł do wielkiego łoża, zerwał z niego kapę, cisnął ją w kąt i przystąpił do ściągania kołdry. Obserwowałem z niepokojem jego poczynania. On zaś rozciągnął kołdrę na podłodze i sięgnął ku okapowi kominka, na którym stały jakieś okrągłe, przezroczyste przedmioty. Zdjął trzy z nich i powiedział, wskazując na kołdrę: - Wyobraź sobie, że to jest pole potencjału magicznego. Bierzemy smoka i umieszczamy go na nim. - Tu rzucił jedną z kul na kołdrę. Kula zrobiła dołek w kołdrze i coś w niej zawirowało. Podszedłem do kominka i wziąłem pozostałe dwie szklane kule. W każdej z nich znajdował się maleńki metalowy smok, składający się z filigranowych segmentów, oraz metalowe drobinki. Gdy potrząsnęło się kulą, smok zaczynał wirować w niej w chmurze złotych gwiazdek. - Widzisz, co się stało? Pole magiczne odkształca się pod wpływem smoka, tak jak ta powierzchnia. Następny odkształca je także. - Tu rzucił kolejną kulę. - I następny... Ja dołączyłem się ze swymi dwiema kulami. - Smoki tworzą obszary szczególne w polu potencjału magicznego i dlatego mogą na nie wpływać. Albowiem smoki są jedynymi istotami, które ze swej natury mogą przebywać jednocześnie w rzeczywistości realnej i magicznej. - Czyli można powiedzieć, że smoki są punktami osobliwymi w polu morfogenetycznym? - Można to i tak nazwać. Choć właściwie nie o to chodzi. Ważniejsze jest to, że smok powoduje ugięcie w strukturze pola. A jeśli się w nim przemieszcza, to pozostawia ślad, widoczny tutaj jako manifestacje magiczne. W każdym razie historie o pustelnikach, mędrcach lub nawet zwykłych ludziach, którzy spotkali złotego smoka i zaprzyjaźniwszy się z nim, posiedli ogromną moc, niosą w sobie ziarnko prawdy. - Tak, słyszałem, że u niektórych ludów złoty smok jest symbolem szczęścia, lecz u innych każdy smok stanowi symbol zła i chaosu... - Chaos i pole magiczne mają ze sobą wiele wspólnego, jeśli nie są wręcz tożsame. Zawierają w sobie nieskończoną liczbę możliwości, z których posiadacz smoczej magii może czerpać pełnymi garściami. Z kolei traktowanie chaosu jako nieładu jest czystą perwersją umysłu, stanowi wizję wręcz przerażającą. Niestety, taką wizję chaosu zdaje się lansować Jego Wspaniałość, a co gorsza, to przemawia do ludu. Umysły proste mają tendencję do skłaniania się w stronę nieskomplikowanych teorii. Miejmy nadzieję, że żaden smok się o tym nie dowie, boby dostał ataku smoczego gniewu... Mag nie dokończył zdania, gdyż raptem coś potwornie zawyło za naszymi plecami. Podskoczyłem i obróciłem się, sądząc, że nagle zmaterializował się tam jakiś smok. Byłem jednak w błędzie. W drzwiach do pokoju stała niewysoka, chuda kobieta ze szczotką, ubrana w prostą suknię nieokreślonego koloru i wykrochmalony fartuch. To właśnie z niej wydobywał się ten przerażający dźwięk. Po chwili przestała skowyczeć i przeszła do mowy w miarę artykułowanej. - Wy magusy przeklęte, uczeńce zboczone! Kordłe na podłogę rzucają, w pogardzie ciężkie prace mają, ludzi nie szanują! Wszystkie kule z kominka zrucili! A niech ich trolli świerzb popieści! Poszli mnie stąd zara, ścierwy! - wrzasnęła, po czym uniosła szczotkę i natarła na nas. Rzuciliśmy się do ucieczki, ja wskoczyłem na łoże i w dwóch skokach znalazłem się po jego drugiej stronie. Z traktorowej podeszwy jednego z moich butów wypadł na prześcieradło kawałek błota, co sprawiło, że baba poniechała Halamusa, a postawiła wszystko na jedną kartę w pogoni za mną. Nie mając innego wyjścia, wróciłem na łoże, unikając krogulczych pazurów sprzątaczki, wybiłem się z materaca, złapałem za baldachim i rzutem ciała a la Tarzan opuściłem pomieszczenie przez drzwi. Babsko usiłowało mnie schwytać, lecz składający się baldachim oplatał ją dokumentnie. Chciałem podążyć do głównego wyjścia, ale Halamus pociągnął mnie dalej w głąb korytarza, który kończył się drzwiczkami prowadzącymi na wąskie schodki dla służby. Skorzystaliśmy z nich skwapliwie i oddaliliśmy się pośpiesznie, acz z godnością. - Wstąpimy gdzieś jeszcze? - spytał Halamus, gdy wreszcie przestał sapać po biegu. - Chyba nie, jak na dzisiaj mam dosyć wrażeń. Przejdźmy się trochę, a ja wkrótce oddalę się do siebie do domu. Ruszyliśmy wzdłuż dalszego ciągu ulic, również dobrze oświetlonych i oflankowanych knajpkami. Wreszcie światła stały się rzadsze, goście zaś bardziej bezpośredni lub - jak kto woli - nieokrzesani. Zawróciliśmy, gdy wprost przed naszymi stopami wylądował pyskiem na ziemi jakiś osobnik, którego ścigały głośne przekleństwa, dobiegające z szynku. Po pewnym czasie zbliżyliśmy się do znanych mi rejonów i Halamus powiedział, że uda się w swoją stronę. Oświadczył, że ma doskonały temat do przemyśleń, machnął zawadiacko laską, założył ją sobie na ramię, odwrócił się i ruszył przed siebie. Wtedy przypomniało mi się jeszcze jedno pytanie, które koniecznie musiałem mu zadać. - Hej, zaczekaj, mam jedną sprawę! - Co takiego? - Zatrzymał się i odwrócił, wyraźnie zaniepokojony. - Co ja tu robię, jakie mam zajęcie na tym świecie? - Jesteś człowiekiem z towarzystwa. - To znaczy? - Żyjesz z procentów od sumy, której twojemu pradziadkowi nie udało się przeszastać na podróże, nieprzemyślane inwestycje i nieodpowiednie znajomości. Poza tym czasami coś pisujesz i robisz rozmaite projekty dla krasnoludów - ale to bardziej dla przyjemności niż z rzeczywistej potrzeby. - To doskonale, zatem do jutra! - Zasalutowałem mu laską, wykonałem zwrot i ruszyłem ku swemu nowemu domowi, ciesząc się, że mój pradziadek na tym świecie był mniej skuteczny niż na tamtym, z którego pochodziłem. Rozdział 5 Maszerowałem dziarsko w stronę swego nowego miejsca zamieszkania i snułem plany, czemu poświęcę tak nieoczekiwanie darowany wolny czas. Podróże? Na pewno! Wprowadzanie tutaj urządzeń znanych w moim dawniejszym świecie? To oczywiste! Studiowanie praw tutejszej natury? Jasne! Z drugiej strony, coś w głębi mojej osoby doradzało mi umiar i pohamowanie nadmiernego entuzjazmu, wywołanego sporą ilością wypitego lemurio. Nazwa tego wina, wedle zapewnień Halamusa, pochodziła od nazwy kontynentu, gdzie opracowano jego recepturę... Musiałem jednak zwiększyć swe zainteresowanie światem realnym, gdyż omal nie wpadłem na jakąś parę, ściskającą się w głębi ciemniejszego odcinka ulicy. Ukłoniłem się, zasalutowałem laską i wykonałem manewr wymijania. Gdy oddalałem się w kierunku ulicy Skrajnej, doleciało mnie pytanie, zadane przez dziewczynę: - To uczeńcom wolno pić? Odpowiedź młodzieńca brzmiała: - Nie tylko, nie tylko, zobaczysz, co mnie będzie wolno, gdy ukończę szkołę! - co dziewczyna skwitowała wybuchem śmiechu. Po kilku minutach marszu usłyszałem niezidentyfikowany dźwięk. Dobiegał od strony rzeki i swą powtarzalnością i monotonią przypominał odgłos pracy prymitywnego, drewnianego urządzenia. Pewnie to jakiś młyn lub pompa uruchamiana w nocy, pomyślałem. Odgłos był trochę mechaniczny, a trochę biologiczny, a zapisać dałoby się go jako „gełgu-gełgu-gełgu”... chwila przerwy i znów „gełgu- gełgu-gełgu”... Po kolejnej minucie usłyszałem coś jeszcze. Brzmiało to jak „gwok, gwok, gwok”. Doszedłem do wniosku, że skoro w tym świecie raczej nie ma autoalarmów, to prawdopodobnie jest to mocno opita i męczona czkawką gromada gnomów lub podobnych kreatur, wracająca do swych siedzib i bezskutecznie próbująca podjąć jakąś wspólną pieśń. Wreszcie skręciłem w ulicę Skrajną i zmierzałem prosto ku swemu domostwu. Podsumowanie dnia wypadło pozytywnie, choć w zasadzie o wszystkim decyduje kwestia podejścia do rzeczywistości. W pewnej chwili tuż przed sobą usłyszałem głośne „gełgu-gełgu-gełgu”. W mroku rozjaśnionym światłem tylko jednego baniaka i poświatą skłaniającego się ku zachodowi księżyca ujrzałem, że drogę zagradza mi jakaś niska, przysadzista postać, która co chwila mówi „gełgu-gełgu-gełgu”. Nie chcąc wdawać się w konflikt z przedstawicielem nieznanej mi bliżej rasy magicznej, odparłem ugodowo „gełgu-gełgu”. Osobnik naprzeciw mnie poruszył się lekko i znowu wygłosił swą kwestię. Próbowałem mu się przyjrzeć. W świetle księżyca spostrzegłem, że przypomina nieco żabę. Zauważyłem, że jest pokryty oleiście błyszczącą skórą, na której niesymetrycznie rozmieszczone są jakieś bąble i purchle, których rozmiary wahają się pomiędzy wielkością rzodkiewki i jabłka. Jego oczy, umieszczone niemal na szczycie głowy, świeciły zielonkawo i sprawiały wrażenie przezroczystych pęcherzy, wypełnionych fosforyzującym płynem. Przesunąłem się w bok, aby go wyminąć, lecz on uczynił to samo i zabełkotał znowu swoje „gełgu-gełgu-gełgu”. Nieco zirytowany, odparłem mu na to: - Ja ciebie też, w ten sam otwór, tylko siedem razy - i czekałem na jego reakcję. Nie było żadnej, poza kolejnym bełkotliwym wrzaskiem. Wtem za swymi plecami usłyszałem „gwok, gwok, gwok”. Nie brzmiało to już jak głosy zawianych gnomów, lecz jak gulgot indyczki, nawołującej swe młode do właśnie znalezionej dżdżownicy. Z jedną wszakże różnicą. Wnosząc z siły i kierunku głosu, indyczka musiała być niemal mojego wzrostu. Obejrzałem się dyskretnie, starając się nie tracić z oczu osobnika stojącego przede mną. Za mną stał drugi, niemal identyczny stwór, który na widok tego, że się obracam, wrzasnął znowu „gwok, gwok, gwok”. Jednak w jego „gwok, gwok” nie było słychać troski i niepokoju, których można się było dopatrzyć (dosłuchać?) w zawołaniu indyczki. Słyszałem jedynie tryumf i coś w rodzaju pożądliwości. To ja byłem tą dżdżownicą. Poczułem dreszcz na plecach i ramionach - pozostałość po małpioleśnych, kosmatych przodkach, którzy w chwili wielkiego strachu lub złości stawiali czub i jeżyli futro na grzbiecie i ramionach, aby przeciwnikowi zdawało się, że są więksi. Zupełnie bezsensownie i nie w porę przemknęło mi przez myśl, że tego rodzaju reakcja fizjologiczna nazywana bywa przez rozmaitych przywódców „świętym dreszczem umiłowania Sprawy” czy jakoś podobnie. Wyzwalać taką reakcję można, oddając się grupowym śpiewom, a to samo robią szympansy, które przed walką wspólnie wrzeszczą na przeciwnika i tłuką gałęziami o ziemię. Zastanawiałem się, czy nie dałoby się jakoś zwiać, gdy nagle stwór stojący przede mną machnął łapą i jego trzy cienkie pazury wycięły z mojej peleryny dwa podobne wstążkom paski. W tym momencie zaskoczyłem - poczułem się trzeźwy jak nigdy w życiu, pomimo ciemności widziałem wyraźnie wszystkie kontury, a adrenalina wypełniła mnie aż po cebulki włosów. Do cholery z równością rasową, najpierw niech mnie złapią, postanowiłem, i ująłem oburącz laskę, obróciłem jej główkę, po czym szarpnąłem. W świetle samotnego baniaka ujrzałem kątem oka wysuwające się ostrze, jednocześnie wyczułem ruch obu blokujących mnie stworów. Temu, który pierwszy zagrodził mi drogę, wpakowałem ostrze od dołu w brzuch, tak jak bym chciał podnieść duży ciężar na łopacie. Przez ułamek sekundy jego skóra stawiała opór, lecz zaraz potem ostrze weszło na całą głębokość. Obróciłem laskę i wyszarpnąłem ją, powodując wybuch gwałtownego strumienia galaretowatej, zielono fosforyzującej cieczy. Przykucnąłem, nad moją głową świsnęła łapa drugiego stwora, ja zaś wpakowałem mu ostrze od spodu, w gardziel. Z bydlaka również rzygnęło czymś w rodzaju świecącego żabiego skrzeku, a ja wyrwałem ostrze, wyminąłem słaniającego się na nogach pierwszego stwora i pobiegłem w stronę swego domu. Gdy byłem już blisko furtki, zauważyłem, że na beczkę do zbierania deszczówki, stojącą w ogródku sąsiedniej posesji, wlazł kolejny stwór i sika do niej. W tym momencie dwa inne uderzyły w beczkę z obu stron, powodując zeskoczenie obręczy. Sikający osobnik wpadł w resztki beczki i wodę, co spowodowało wybuch głośnego skrzeku radości pozostałych dwóch. W tej chwili przypomniały mi się słowa Halamusa, wypowiedziane jeszcze w jego pracowni: To rozpruwacz gobroli. Strasznie się ostatnio rozpleniły, wdzierają się do miast i demolują, co popadnie. Twoja dzielnica, to znaczy twojego sobowtóra, leży nieopodal rzeki i jest ich tam pełno. Jedynie stalowe kolce mogą przebić ich skórę, a tylko srebro załatwia je definitywnie... A więc to są gobrole! Ale przecież te dwa udało mi się załatwić zwykłym stalowym ostrzem! Byłem jednak w błędzie. Za sobą usłyszałem klaskanie dwóch par płetwiastych łap o mokry bruk i ujrzałem dwa gobrole, biegnące nieco niezdarnie w moją stronę. Jednemu z nich na brzuchu sterczała lekko fosforyzująca bulwa wielkości pomarańczy, drugiemu podobna ozdoba wyrastała pod gardłem. Poświata wydzielana przez bulwy szybko bladła i przybierały one na powrót kolor skóry stworów. Nie czekając na dalsze postępy rekonwalescencji gobroli, pognałem w stronę swego domu, przesadziłem furtkę, rozdzierając do reszty pelerynę i zacząłem gorączkowo szukać karty wchodnej. Zanim jednak mi się to udało, oba znajome gobrole dopadły furtki i zaczęły się na nią wspinać. Schowałem ostrze w lasce, chwyciłem ją za dolny koniec, wziąłem solidny zamach i rączką walnąłem jednego z nich w mordę. Spadł na grzbiet, ja zaś w tym czasie zwinąłem kłąb z peleryny i podetknąłem pod pysk drugiemu. Rozwarł paszczę, w której widoczne było mnóstwo drobnych, skierowanych do wewnątrz i niemal identycznych zębów. „Uzębienie homodontyczne” przyszedł mi bezwiednie na myśl termin przeczytany w jakimś podręczniku biologii. Gobrol schwycił zębami pelerynę, nie zaprzestając wspinaczki po furtce, ja zaś, wykorzystując resztki swego okrycia, przyciągnąłem go do krat i przez pręty wpakowałem mu w kałdun rozpruwacz gobroli, po czym, nie bez wysiłku, wyrwałem go. Zielona galareta bluznęła na ścieżkę jak z hydrantu, na szczęście nie stałem na wprost swego przeciwnika. Gobrol zwalił się na grzbiet i w ciągu paru chwil zamienił się w coś w rodzaju porzuconego skafandra płetwonurka. W tym czasie drugi stwór zaczął już balansować na szczycie furtki, wobec czego nie pozostało mi nic innego, jak huknąć go z góry laską, tak że nadział się na czubki prętów furtki, a następnie obniżyć mu ciśnienie za pomocą rozpruwacza. Na szczęście, jak zauważyłem, gobrole nie działały jako stado, tylko - co najwyżej - parami. Te, które zdemolowały beczkę w domu obok, nie zwróciły w ogóle uwagi na całe zajście, lecz krawędź murów obronnych czerniąca się na tle rzeki była pokryta ruchomymi, żabiokształtnymi, przysadzistymi korpusami. Doszedłem do wniosku, że za solidnymi drzwiami i okiennicami mojego domu będzie znacznie przyjemniej, wyciągnąłem z kieszeni kartę wchodną i popędziłem do drzwi. Przyłożyłem ją gdzie trzeba, lecz nie stało się nic. Pchnąłem drzwi drugą ręką, na co rozległ się dziwaczny, rozwlekły głos: - Gobrole w obejściu. Otwieranie zabronione. Gobrole w obejściu. Otwieranie zabronione. - To co mam robić, do cholery? - wrzasnąłem na drzwi. - Gobrole w obejściu. Otwieranie zabronione. Gobrole w obejściu. Otwieranie zabronione - rozległo się ponownie. Obejrzałem się. Rzeczywiście, dwa osobniki zmierzały w stronę ogrodzenia, ale żaden go jeszcze nie sforsował. Aaa - truchło na furtce - dotarło do mnie. Podszedłem i usiłowałem je ściągnąć, lecz widocznie w wyniku utraty płynów skurczyło się i stwardniało tak, że nie dawało się zdjąć ze sztachet. Wreszcie podważyłem je laską i skopałem na ulicę. Zawróciłem pędem do drzwi, które tym razem wpuściły mnie bez gadania. W hallu usiadłem na szafce na buty i usiłowałem je rozsznurować, lecz nie byłem w stanie tego zrobić. Ręce mi się trzęsły i dygotałem w środku, typowy skutek spadku poziomu adrenaliny w wyniku ustąpienia zagrożenia. Wreszcie zebrałem się w sobie i poczłapałem do łazienki, gdzie udało mi się uruchomić ciepły prysznic. Nie wiem, jak długo pod nim stałem, ale trzęsionka wreszcie ustąpiła. Gdy wyszedłem spod natrysku, ujrzałem, że zatkał się odpływ. Usiłowałem znaleźć gumową przyssawkę do udrażniania rur, lecz bez skutku. Zanurzyłem więc rękę w wodzie i z kratki odpływowej wyciągnąłem jakiś żałosny, zlepiony preparat. Była to moja nowa broda, dopiero co sprokurowana przez Halamusa. Psiakrew. Jakoś ją rozprostowałem i ułożyłem na marmurowym blacie koło umywalki, żeby wyschła. Włożyłem szlafrok i wyszedłem do hallu. Spojrzałem na ulicę przez małe, zakratowane okienko przy drzwiach i w szarym świetle przedświtu ujrzałem grupę trollicjantów oraz wózek ciągniony przez muła. Maszerujący na przedzie trollmistrz wskazał szablą na pozostałości dwóch załatwionych przeze mnie gobroli i cofnął się. Dwa idące obok niego trolle podeszły do trucheł, schwyciły topory, ucięły zwłokom łby i zaniosły wszystko na wózek. Trollmistrz wyglądał na zadowolonego z siebie - pewnie dostanie premię za zlikwidowanie tych gobroli. Doszedłem do wniosku, że policja we wszystkich wszechświatach nie tylko wygląda tak samo, ale jest taka sama. Wreszcie poszedłem spać. Czy coś mi się śniło - nie wiem, gdyż obudziło mnie dzwonienie do drzwi. Początkowo nie wiedziałem, co to takiego, lecz zerwałem się na równe nogi, nie trafiłem w drzwi (były w innym miejscu, niż do tego przywykłem), odbiłem się od ściany i zbiegłem po schodach na dół. Wyjrzałem przez małe okienko przy drzwiach i ujrzałem stojącego na zewnątrz niewielkiego osobnika w zielonkawej opończy. Automatycznie chwyciłem rozpruwacz gobroli, który pozostawiłem poprzedniego dnia na stoliku, i przystąpiłem do otwierania drzwi. W stanie, w jakim się bywa na etapie pomiędzy opuszczeniem łóżka a obudzeniem, działania takie, jak posługiwanie się kartą wchodną, są bardzo trudne. Poza tym w takim stanie automatycznie wykonuje się rozmaite czynności, o których przebiegu można się dowiedzieć dopiero na podstawie późniejszych efektów lub relacji osób postronnych. Zazwyczaj wtedy nabywa się wrogów, szczególnie jeśli w grę wchodzi telefon. Można wówczas również zawrzeć transakcję życia i nic o niej nie wiedzieć. Wreszcie otworzyłem drzwi, po czym wymierzyłem poczerniałe i zardzewiałe w ciągu nocy kolce rozpruwacza w kierunku małego, zakapturzonego typka. - Czego tu, pokrako, mam cię przedziurawić, co? - zaryczałem mu nad głową. Do tak miłego powitania skłoniły mnie również krasnoludki w mojej głowie, które, zapewne pod wpływem lemurio, spożytego w nadmiernej ilości poprzedniego wieczoru, wynalazły walcownię blach zimnych. - Szefie, na Prasmoka, za co! To przecież ja, Mofko! - wybełkotał mały osobnik przerażonym głosem, ściągając z głowy kaptur. Moim oczom ukazała się gęba młodego gnoma, której ani wytrzeszcz zdumionych oczu, ani opadła i drgająca z przestrachu szczęka nie dodawały urody. - Co tu robisz? Czego chcesz, co? - spytałem go nieco spokojniej. - To, co zwykle, szefie, przyszedłem posprzątać, jak co tydzień. Tylko niech szef się schowa, bo coś nie w porządku z szefa brodą, mogą być kłopoty, szef rozumie, nie? - wyrzucił z siebie potok słów. - Dobra, wchodź do środka, to pogadamy. - Cofnąłem się, wpuściłem go i zatrzasnąłem drzwi. Doszedłem do wniosku, że nastał czas opowiedzenia o wypadku w magatorium kolejnej znającej mnie osobie. - Słuchaj uważnie i pamiętaj, że jest to tajemnica, o której nie wolno nikomu mówić - zapowiedziałem, wiedząc, że tego rodzaju zastrzeżenia doskonale wpływają na przyśpieszenie kolportowania informacji. - Przysięgam na pieczarę, z której wywodzi się mój ród, i na ukochany pień drzewa mego prapradziadka, nie pisnę nikomu ani słóweczka - gnom wystrzelił z siebie kolejne długie zdanie, a gały aż mu wylazły na wierzch, tym razem z ciekawości. - Wczorajszej nocy byłem świadkiem ważnego eksperymentu w magatorium. Niestety, zabezpieczenie magiczne przerwało się, a wywoływany demon wyrwał się na wolność. Chciał rzucić się na Halamusa, lecz ja stałem mu na drodze, więc spalił mi brodę i straciłem pamięć co do wielu rzeczy. Na szczęście Halamus zneutralizował demona, lecz nie dziw się, jeśli będę się dziwnie zachowywał i pytał cię o najbardziej oczywiste sprawy. Pamiętaj, to wielka tajemnica, a jeśli jej nie dochowasz, to zostaniesz wysłany tam, gdzie przebywają demony, i będziesz się mógł z nimi zapoznać osobiście - dodałem na koniec. - To straszne, szefie, naprawdę straszne! - wykrzyknął mały gnom, podrygując. - Zaraz skoczę zrobić zakupy, wezmę coś specjalnego, dla chorych. Szef musi się teraz dobrze odżywiać - powiedział, wiercąc się niecierpliwie. Zapewne liczył na to, że zostanie obwołany najlepiej poinformowanym gnomem w dzielnicy, a może i w całym mieście. - Dobra, co z pieniędzmi? - zapytałem go, aby zorientować się co do swego sposobu prowadzenia gospodarstwa. - Wiem, gdzie są! To znaczy, szef wyjmuje je zawsze z tamtej szuflady - dodał tonem usprawiedliwienia, widząc, że uniosłem nieco brwi. Podszedłem do biurka w gabinecie i wyciągnąłem wskazaną przez niego szufladę. Rzeczywiście, pomiędzy pudełkami z ołówkami, zapisanymi i czystymi brulionami i jeszcze jakimiś przedmiotami leżał spory irchowy mieszek. Otworzyłem go i wydobyłem kilka monet. Znalazłem dwa dławy. Ich awers opatrzony był podobizną osobnika o energicznym profilu i sumiastych wąsach, podpisaną DLAVISLAVUSIREX, na rewersie zaś widniał wizerunek stworzenia przypominającego coś pomiędzy chudym smokiem a gryfem, trzymającego w przednich łapach tarczę herbową, pokrytą symbolami. Wręczyłem monety gnomowi, on zaś spojrzał na mnie żałośnie i jęknął: - Szefie, ale szef jest chory i powinien się dobrze odżywiać. - Dobra, dołożę ci jeszcze jednego, ale masz mi zwrócić całą resztę, żadnego koszykowego. Nie licz na to, że nie pamiętam, ile co kosztuje. - Oczywiście nie miałem o tym pojęcia, lecz jeśli pojedynek kobiety gór i trollicy wraz z napojami kosztował dwa dławy, to prawdopodobnie przeciętne zakupy na jakieś dwa dni można było zrobić za zbliżoną sumę. - Jakżebym śmiał, szefie! Przecież zawsze oddaję wszystko, co do ostatniego miedziaka! - wykrzyknął Mofko z oburzeniem, odwrócił się na pięcie i pognał przed siebie, gwałtownie otwierając i zatrzaskując z hukiem drzwi. Przez małe okienko zauważyłem, że niemal biegnie ulicą i podskakuje z radości - prawdopodobnie pewien wrażenia, jakie wywoła swym opowiadaniem wśród dorastających panien jego gatunku. Poczłapałem do kuchni, aby zaparzyć sobie herbaty, lecz do dyspozycji miałem albo piec węglowy, wygaszony i zimny jak rodzinna krypta Draculi, albo kuchenkę o nieznanym sposobie działania, albo stojący na płycie obok okna mosiężny prymus. Potrząsnąłem nim - w środku zabulgotało. Dobra nasza! Teraz trzeba znaleźć zapałki. Niestety, niczego nawet w przybliżeniu podobnego do zapałek nie było w całej kuchni. W pewnym momencie zauważyłem leżący na okapie pieca węglowego niewielki przedmiot, podłużną puszkę; wystawała z niej rurka, na której końcu znajdowała się miniaturowa, wyrzeźbiona lub odlana w metalu głowa smoka. Puszka posiadała również przypominającą spust dźwigienkę, od której prowadził cienki pręt, zamocowany drugim końcem przy żuchwie smoka. Schwyciłem urządzenie i nacisnąłem lekko na spust, kierując przezornie łeb smoka w kierunku płyty kuchni węglowej. Paszcza rozwarła się i rozległ się tylko cichy syk, wykonane zaś z jakichś kryształów oczy smoka zaczęły nieco mocniej błyszczeć. Jeśli kryształy, to i magia, przyszło mi na myśl. - Ognia! - zawołałem, wyobrażając sobie płomień wydobywający się ze smoczej paszczy, i nacisnąłem ponownie na spust. Rzeczywiście, poskutkowało. Smok wyrzygał z pyska długi, cienki płomień, który odbił się od płyty kuchennej i sprawił, że zatliła się jedna z wiszących nad nią szmat. - Mniej! - krzyknąłem, osłabiając jednocześnie nacisk na spust. Ogień skurczył się do rozmiarów normalnego płomienia zapalniczki. Podszedłem do prymusa, skierowałem płomień na najbardziej nadającą się do tego celu część poniżej dyszy, po czym odkręciłem gałkę. Z palnika wystrzelił pomarańczowy ogień, który zamienił się zaraz w kłąb czarnego dymu. Zakręciłem gałkę, popodgrzewałem chwilę dyszę i odkręciłem jeszcze raz. Tym razem prymus zaczął się palić równomiernie, wytwarzając niebieskawy płomień i tylko od czasu do czasu kopcąc i strzelając pomarańczowym ogniem. Ogniorzygnej zapalarce ze smoczą głową kazałem się zamknąć, po czym poszukałem czajnika, skonstatowałem, że jest pełen wody, i postawiłem go na prymusie. W jednej z szafek znalazłem blaszaną puszkę z herbatą i gdy tylko woda się zagotowała, przystąpiłem do parzenia. Zanim esencja zdążyła naciągnąć, udałem się do łazienki i odkleiłem od marmurowego blatu wyschniętą już brodę. Sztywna i pozlepiana, wyglądała nędznie. Rozczesałem ją kościanym grzebieniem, a następnie w jednej z szuflad biurka znalazłem buteleczkę z klejem, którego resztki zaschnięte wokół korka były elastyczne. Poplułem na nie i przekonałem się, że klej jest rozpuszczalny w wodzie, zwilżyłem nim więc wewnętrzną stronę brody i przyłożyłem do szczęki. Trzymało. Nalałem sobie herbaty, aby to uczcić, lecz nie zdołałem się jej napić, gdyż znowu rozległo się dzwonienie do drzwi. Był to Mofko powracający z zakupów. Co gorsza, towarzyszyły mu jakiś siwobrody osobnik w czerni. Otworzyłem im drzwi i spytałem gnoma, kogo mi tu sprowadził. Zasumitował się nieco, lecz po chwili przestępowania z nogi na nogę wydusił z siebie, że ponieważ źle się czuję, to sprowadził mi medyka, najlepszego w całym mieście. - Jestem Blendon z Gwlygg, Mistrz Uzdrawiania - rzekł głosem pełnym namaszczenia odziany w czerń typ. Spoglądał przy tym na jakiś punkt znajdujący się nieco powyżej mojej głowy, tak że gdyby nie fakt, iż dziurki jego nosa były gęsto zarośnięte czarnymi i siwymi włosami, to mógłbym mu zajrzeć pod sklepienie czaszki. Nie wywarł na mnie miłego wrażenia, a poza tym nie miałem najmniejszej ochoty poddawać się jakiejkolwiek kuracji. Z drugiej strony jednak, pozostanie w domu przez jakiś czas, aby wyrosła mi broda, nie było najgorszym pomysłem. Poprosiłem więc mistrza Blendona do salonu i czekałem, co powie. Nie rzekł nic, lecz położył na stole swą niewielką, obciągniętą czarną skórą kasetkę i otworzył wieczko. Ku swemu zaniepokojeniu ujrzałem, że przegródki w jej wnętrzu wypełnione są rozmaitymi narzędziami kłującymi i tnącymi, zakończonymi ostro rurkami, a nawet znajduje się tam coś w rodzaju korkociągu. Mistrz jednak otworzył małą klapkę i spod niej wyciągnął jedwabny woreczek, z którego wyjął coś w rodzaju małej, dwuszalkowej wagi na nitce. Rozwinął nitkę starannie, ustabilizował wagę i zaczął okrążać mnie przy wtórze pomrukiwania i buczenia pod nosem. Obserwował jednocześnie położenie ramion wagi. Kiwały się nieco, a poza tym całość kręciła się wokół własnej osi - rzecz poniekąd naturalna po rozwinięciu nitki. Uzdrowiciel wszakże wyciągnął z tego wnioski idące znacznie dalej. - Wahania ramion gnoziometru wskazują na nierównomierne fluktuacje zasobów magii srebrnej i złotej w cielesności, jego obroty zaś w kierunku ujemnym sugerują stan ogólnej niedomogi i wystawienie na działania wrogiej siły magicznej. Całość konstytucji waćpana jako pacjenta daje obraz niepokojący i wymagający natychmiastowego działania. Na początek zaordynuję waćpanu puszczenie krwi przez przykładanie gryzołaczki morskiej do nadgarstków, szyi i wątroby, w której to szczególnie gromadzą się czarne flukta. Następnie dla wyrównania poziomu soków cielesnych polecam kataplazmy na przemian z purgensem jak najdzielniejszym. Gdy wreszcie dojdzie do pożądanej stabilizacji, zastosuję kordiał z gryfiego mchu, zmieszanego ze smołą z kory glawu. A na koniec, dla całkowitego ozdrowienia, niezbędne będzie zaaplikowanie lewatywy z kłącza misiornika - wystarczy trzy razy dziennie. Wysłuchałem tej przemowy na wpół ubawiony, na wpół poirytowany, a następnie powiedziałem, że nie zamierzam ani dawać się kaleczyć, ani konsumować żadnych purgensów, o glawie nie wspominając. A jeśli już szanowny Mistrz Uzdrawiania Glendon (złośliwie przekręciłem jego imię) wspomina o glawie, to chyba nadużył go przed wizytą tutaj. Mistrz oburzył się ogromnie i zaczął wrzeszczeć, że w jego praktyce często zdarzają się sytuacje, gdy dręczeni omamami pacjenci odmawiają kuracji, lecz później, gdy on kurację przeprowadzi, są mu niezwykle wdzięczni. - O ile jeszcze żyją - wtrąciłem, co rozwścieczyło go kompletnie. Lecz apogeum wściekłości osiągnął dopiero wtedy, gdy powiedziałem, że nie zamierzam mu zapłacić za wysłuchiwanie tych bzdur, którymi mnie uraczył. Zaczął wówczas wykrzykiwać, że postawi mnie przed sądem zarówno Gildii Medyków, jak i wezwie trollicję, i że cierpię na omamy i powinienem poddać się jego kuracji, którą on jednak zamierza mi zaaplikować dla mojego dobra, pomimo iż tak srodze naruszyłem jego zawodowy honor. Znudzony wrzaskami, zatrzasnąłem jego kasetkę, wręczyłem mu ją, podszedłem do drzwi i kazałem się medykowi wynosić. Dla lepszego poparcia swych słów wziąłem ze stojaka laskę i znacząco mu pogroziłem. Następnie kiwnąłem na gnoma i powiedziałem mu, aby wskazał mistrzowi drogę do furtki i jeśli uważa za stosowne, to zapłacił mu ze swoich poborów, gdyż ja bynajmniej o medyka nie prosiłem. Maluch był zdruzgotany, odprowadził jednak stawiającego lekki opór uzdrowiciela do furtki. Zatrzasnąłem za nimi drzwi, a przez okienko przy nich obserwowałem ze sporą radością, jak gnom i medyk kłócą się zawzięcie, machając rękami, i podskakują naprzeciwko siebie. Z mistrza Blendona uszła cała godność i targował się z gnomem niczym przekupień na bazarze. Po dziesięciu minutach doszli wreszcie do jakiejś formy rozejmu, gnom z ciężkim sercem wysupłał ze swej opończy niewielką monetę i wręczył ją medykowi, który chwycił pieniądz skwapliwie, acz gniewnie, wybiegł za furtkę i zatrzasnął ją za sobą z taką siłą, że aż rozdzwoniły się sztachety wzdłuż całej ulicy. Mofko wracał do domu ze spuszczoną głową, powłócząc nogami i z taką miną, jakby właśnie pochował ukochanego kanarka. Wszedł do hallu, spojrzał na mnie żałośnie i zajęczał: - Szefie, za co, ja się tak starałem! To przecież dla szefa dobra, poleciła mi go żona rzeźnika, której bardzo pomógł... - Niewątpliwie tłustej babie puszczenie krwi i purgens mogły pomóc, choć ten cały medyk to hochsztapler. A poza tym - rzecz najważniejsza - nie spytałeś mnie, czy sobie tego życzę. Doceniam twoje dobre chęci i inicjatywę, lecz wykazuj się nimi w sposób mniej groźny dla życia. Rozumiem, że gdybyś znalazł mnie nieprzytomnego... lecz wtedy taki oprawca na pewno by mnie wykończył. Wolę, jeśli medyków będzie polecała osoba bardziej godna zaufania niż żona rzeźnika. Co prawda, mogło ci się wydawać, że rąbanie mięsa jest bliskie lekarskiej profesji, lecz nie do końca tak jest. - Szefie, co z szefem się stało, ten demon chyba coś szefowi zrobił! Nie mogę szefa poznać, to znaczy medykusów szef nigdy nie lubił, ale żeby aż tak! To straszne, opłacić uzdrowiciela z własnych poborów! Ja, który tak się staram! - jęczał rozdzierająco. Odparłem mu, że będzie miał nauczkę na przyszłość, a teraz zamierzam pozostać w łóżku, i żeby mi przyniósł herbatę i lekkie śniadanie. Na koniec dodałem, aby nie przeszkadzał mi w dochodzeniu do zdrowia, a już pod żadnym pozorem nie hałasował. Wysłuchał wszystkiego z rezygnacją, po czym ja udałem się do sypialni, on zaś przyniósł mi herbatę i zajął się sprzątaniem. Po jakiejś półgodzinie stanął nad moim łóżkiem z tacą zastawioną talerzykami z bułkami, serem i wędliną, czymś w małym słoiczku oraz dzbankiem kakao. Poza śniadaniem na tacy leżała również gazeta, co ucieszyło mnie niepomiernie, gdyż po pierwsze, nie groziła mi nuda, a po drugie - z gazet można dowiedzieć się wiele o danym kraju. Niekoniecznie nawet z artykułów na pierwszych stronach, raczej z ogłoszeń i krótkich notatek. Główna wiadomość na pierwszej stronie brzmiała: „Nadzwyczajny przejazd Jego Wspaniałości przez miasto przyjęty z uwielbieniem”. Pośrodku tekstu znajdowała się ilustracja przedstawiająca tortowaty pojazd, którego wierzchołek otaczała aureola promieni. Poniżej znajdował się początek wywiadu (ciąg dalszy na stronie drugiej i kolejnych) z Wielkim Marszałkiem Dworu, Jego Dostojnością Marcelusem Gwągiem, który dowodził, że ogólnie jest dobrze, że plaga gobroli została całkowicie opanowana i praktycznie się ich nie widuje, na co najlepszym dowodem jest fakt, że trollicja z ubiegłonocnego patrolu przywiozła jedynie trzy trupy, a w ogóle to dwór już za parę dni przenosi się do letnich rezydencji. Kolejna utrzymana w entuzjastycznym tonie notatka mówiła o planowanym otwarciu pierwszej w kraju smokowni wielkiej mocy, które nastąpi po dostarczeniu ostatnich ogniw łańcuchów bezpieczeństwa. W ceremonii przebudzenia smoka ma uczestniczyć Jego Wspaniałość oraz król Bizgeumon Drugi. Na następnej stronie zamieszczono rozmowę ze starszym trollmistrzem Janasem Bzdryczko-Bromskim, który szeroko rozwodził się nad ciężką i zaszczytną służbą trollicjanta, która jest zajęciem jedynie dla prawdziwych mężczyzn (to znaczy, takich jak on), oraz wspominał o bohaterskim wyeliminowaniu trzech gobroli przez jego patrol zeszłej nocy. Tu zastanowiłem się, kto mógł wykończyć trzeciego gobrola, którego przywlókł na odwach patrol starszego trollmistrza. Przy dżemie z zielonych pomidorów (to właśnie znajdowało się w małym słoiczku na tacy) zacząłem czytać kolumnę działu miejskiego. Znalazłem tam tekst jakiegoś podrażnionego osobnika, który domagał się wprowadzenia dodatkowego podatku od wszystkich magów, aby pokrywali straty wynikłe ze spowodowanych ich eksperymentami ucieczek energii magicznej do Pramacierzy. Jako przykład podawał brak światła przedostatniej nocy, w którego wyniku na nabrzeżu doszło do zdemolowania przez wandali fasad wielu domów. Dodawał, że dawniej takie ekscesy przypisywano by gobrolom, lecz obecnie, gdy zostały one wytępione niemal doszczętnie, jedynymi sprawcami mogą być gromady wyrostków. Ku swej radości, w dziale miejskim trafiłem jeszcze na krótką notatkę, mówiącą o incydencie drogowym, w którym omnibus i zaprzężony w tricenanty furgon, ścigając się z nadmierną prędkością, wywróciły na zakręcie i niemal pogrzebały pod zwałami bulw kłącznika interweniujący pluton trollicji. Poza tym w wypadku nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, a największe straty w postaci rozbicia całego kosza jaj poniosła obywatelka Wylinna Brukw. Obywatelka Brukw będzie skarżyć o odszkodowanie dyrekcję Omnibusów Miejskich. W rubryce ogłoszeń natknąłem się na kilka zastanawiających, takich jak: „Smoka srebrnego, 120 kłów, uformowanego finalnie, niebudzonego, sprzedam”, „Dracomagicus - wszelkie usługi, instalacja perłowych, powyżej tuzina - korzystny rabat”, „Po co palić węglem - Thermodraco zapewni ci komfort”, czy też „Pięciaki i Drajwy, budzenie i wdrażanie - gratis” oraz „Kang niedeptany - kupię lub wydzierżawię”. Poniżej znajdowała się spora reklama „Opasywanie kół - kształtowanie niezawodną techniką Kundalini, wszelkie rozmiary. Ourobouros, Wytwórnia Kół Magicznych SA”. Jeszcze dalej były ogłoszenia dotyczące nauki gry na rozmaitych instrumentach, takich jak troiło, smokaryna i gitara magiczna. Wreszcie skończyłem lekturę gazety i zadzwoniłem na Mofka. Gdy przybiegł, spytałem go, gdzie normalnie się stołuję. Pokiwał głową ze współczuciem nad tym, jak ten demon mnie urządził, i odparł, że jeśli nie ma święta, to jadam domowe obiady u wdowy Rasenknack, razem z kilkoma innymi osobami, ewentualnie, przy szczególnych okazjach - w klubie. Zapytany, kto to taki madame Rasenknack, odparł, że jest to wdowa po słynnym pułkowniku Rasenknacku i prowadzi coś w rodzaju pensjonatu w swoim domu przy ulicy Gryfiej Roty. - A poza tym - dodał, lekko speszony - niech się szef nie gniewa, ale to sam szef mówił, że ma ona całą armię kuzynek i bezustannie usiłuje wyswatać szefowi którąś z nich. Kiedyś szef nawet wspomniał, że jeśli wdowie Rasenknack zabrakłoby kuzynek w kraju, to w ciągu tygodnia mogłaby sprowadzić cały ich pluton z Lemurii, tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy w swataniu. Nie wiem, czy powinienem to mówić, ale może to być dla szefa ważne, prawda? - Spojrzał na mnie z lekką obawą. Odparłem mu, że uczynił bardzo dobrze i niewykluczone, że dzięki niemu uniknąłem poważnego niebezpieczeństwa. Dodałem także, że jeśli przypomni mu się coś równie istotnego, to żeby mi o tym mówił, a być może dostanie premię. Na te słowa podskoczył z radości i pobiegł sprzątać ze zdwojonym zapałem, zapewne w nadziei, że przypomną mu się jakieś ważne fakty. Wreszcie skończył, spakował w tobołek pościel wydobytą z kosza na bieliznę i zaczął zmierzać do wyjścia. Gdy już miałem otworzyć mu drzwi, spytał, co to za dziwne buty stoją pod półką. Odparłem, że znajomy mag sprowadził je z dalekich krajów, a ja je od niego odkupiłem. Słysząc to, pokiwał głową nad szaleństwami uczonych i udał się w swoją stronę, ja zaś przystąpiłem do poszukiwania encyklopedii. Oczywiście trudno jest porównywać wiedzę książkową z życiem praktycznym, lecz miałem nadzieję, że encyklopedia pozwoli mi na systematyczne zaznajamianie się z niektórymi przynajmniej aspektami tutejszego życia. Jednak przedzieranie się przez znaleziony w gabinecie dwunastotomowy leksykon nie było wcale proste, gdyż liczne zjawiska opisano tu za pomocą określeń, których znaczenia musiałem szukać w kolejnych odnośnikach. Wreszcie zrezygnowałem, gdy kolejną kartkę brulionu zapełniłem wyrazami, których w słowniku po prostu nie było - prawdopodobnie ze względu na ich oczywistość. Jedno z haseł, nieobciążone niejasnościami, dotyczyło kontynentu zwanego Lemurią, odkrytego przez żeglarza Kristotretiusa Pepsumba, znanego również jako Owoklasta. Natrafił on na wybrzeże Lemurii w trakcie wyprawy mającej na celu znalezienie nowej drogi do Roomerii i tak zagustował w lokalnych trunkach, że postanowił założyć fort i pozostać tam na stałe. Dopiero po dłuższym czasie zorientował się, że mniemani Roomeryjczycy Zachodni są zupełnie odmienni od tubylców, których miał zastać w punkcie docelowym, ogłosił się więc gubernatorem wszystkich odkrytych ziem i wystąpił o przyznanie patentu na produkcję trunków opartych o tubylczą recepturę. Jak widać, wino, z którym nieco przesadziłem ubiegłej nocy, miało długą i burzliwą historię... Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Jak się okazało, był to Halamus. Wszedł do hallu, rozejrzał się i rzekł: - No, zdaje mi się, że te dwa gobrole z ubiegłej nocy to twoja robota. Całkiem nieźle, jak na początek, mam tylko nadzieję, że żaden cię nie użarł. - Skąd wiesz o gobrolach? Czy ktoś ci mówił? - Nie, ale nie trzeba wiele się zastanawiać, żeby się domyślić, że pordzewiałe pręty furtki i poczerniałe kamienie na ścieżce to skutki działania ich śluzu. Tym bardziej jeśli przy drzwiach trzymasz pordzewiały rozpruwacz, który wczoraj jeszcze całkiem przyzwoicie wyglądał. A co do ich ugryzień, to się fatalnie paprzą, a niekiedy dochodzi do zakażenia gobrolim szaleństwem - niebezpieczną chorobą o magicznej etiologii. Leczą ją tylko najlepsi medycymagowie, a i wtedy nie zawsze daje się do końca zwalczyć... Te słowa sprawiły, że poczułem lekki chłód - przecież każdy z nich mógł mnie użreć, szczególnie ten, któremu wsadziłem do pyska pelerynę... - A w ogóle co to za rasa, te gobrole? - spytałem, chcąc czym prędzej oderwać się od ponurych rozważań o konsekwencjach ugryzienia przez któreś z napotkanych przeze mnie stworzeń. - Sprawa jest złożona, a do pewnego stopnia także niejasna. Usiądźmy gdzieś, żebym mógł ci to wytłumaczyć. Przenieśliśmy się do gabinetu, ja z kuchni przyniosłem zakupione przez Mofka ciasto i czajnik z herbatą. Po chwili moszczenia się w jednym z klubowych foteli Halamus przystąpił do wyjaśnień: - Nazwa gobrol, sugerująca krzyżówkę goblina z trollem, jest nazwą pochodzenia ludowego. Tak naprawdę to stwory, z którymi miałeś wczoraj do czynienia, nie mają nic wspólnego z żadnym z obu gatunków poza pewnym podobieństwem zewnętrznym. Nazwa przyjęła się, gdyż w chwili, kiedy oficjalna nauka potwierdziła istnienie tych kreatur, chłopi, a szczególnie mieszkańcy terenów bagnistych i leżących blisko rzeki, mieli do czynienia z całą plagą tych paskudztw. Prawdopodobnie gobrole wywodzą się od samoistnie zmorfowanych żab. Istnieją również teorie, że są one wynikiem nieudanego eksperymentu magicznego, ewentualnie zdegenerowanymi lub nierozwiniętymi w pełni larwami przemieńców. Na dźwięk słowa „przemieniec” omal nie podskoczyłem, lecz Halamus, wpatrujący się w parującą powierzchnię płynu w swej filiżance, nie zauważył tego i ciągnął dalej: - Ta ostatnia teoria jest raczej bzdurą, gdyż autorami wiadomości o przemieńcach byli kolejni gubernatorzy Lemurii, słynni z zamiłowania do miejscowych trunków. Jak zapewne miałeś okazję zauważyć, gobrole wypełnione są śluzem. Nie jest to normalny śluz, który u niemal wszystkich organizmów służy za smar i ochronę rozmaitych organów, na przykład stawów czy gałek ocznych. Stwierdzono, że śluz ten jest czymś w rodzaju samoistnego koloidalnego organizmu, który żyje w symbiozie z organizmem zewnętrznym, przypominającym skórzany skafander. To sprawia, że gobrola trudno jest ubić konwencjonalnymi metodami, gdyż natychmiast zasklepia się i w zasadzie nie ma wrażliwych miejsc czy organów. Starsze gobrole pokryte są zazwyczaj całym mnóstwem bąbli i brodawek, będących wynikiem zasklepiania się powstałych przy różnych okazjach ran bądź też przebić powłoki skórnej. W każdym razie plaga gobroli pojawiła się wkrótce po tym, jak na masową skalę zaczęto morfować magicznie zwykłe smoki i wykorzystywać je do rozmaitych zadań. To spowodowało zachwianie pola magicznego, szczególnie wokół niezabezpieczonych kopców smoczego łajna... - Kopców czego? - Smoczego łajna. Przecież smok, jak każde inne zwierzę, musi się wypróżniać. Co prawda, łajno zwykłego, szarego czy zielonego smoka ma tyle samo magii, co krowi placek, chyba żeby za skutek działania czarów uznać jego ilość. Jednak z odchodami zmorfowanego magicznie smoka jest inaczej. Wydzielają one (oprócz strasznego smrodu) promieniowane magiczne, które oddziałuje na otoczenie. W związku z tym powszechnie przypuszcza się, że plaga gobroli jest efektem wspaniałego pomysłu jednego z ministrów Wielkiego Kanclerza, który panował bezpośrednio po dynastii Dławisławów, a przed Bizgeumonem Pierwszym. - A cóż to był za pomysł? - Taki, aby smocze łajno, którego kopce w wyniku postępującej drakonizacji transportu i innych dziedzin życia rosły pod niebo, topić w rzekach - bo, jak to się mówi, co z oczu, to i z serca. Historia ta sporo mi wyjaśniła, choć jednocześnie nasunęło mi się kilka nowych pytań. - Co gobrole żrą? Ludzi? Bo mimo wszystko nie zachowywały się jak typowe drapieżniki... - To nie jest do końca sprecyzowane. Oficjalnych badań nad gobrolami nie prowadzi się, gdyż lansowany jest pogląd, iż ich plaga zanika. To oczywiście wiąże się z oficjalną polityką, dotyczącą wykorzystania zmorfowanych smoków. Przyznanie się dworu do istnienia plagi zmusiłoby władze do podjęcia działań prewencyjnych, w tym zmniejszenia wykorzystania smoków. Najprawdopodobniej jednak gobrole żrą odpadki, ewentualnie padlinę, lecz wszystko wskazuje na to, że katalizatorem niezbędnym do ich funkcjonowania jest destrukcja. Jeśli ułożysz cegły w regularną bryłę - rozwalą ją na pewno. Jeśli ułożysz je w jednej warstwie w jakimś porządku - mogą zniszczyć ten układ, lecz nie jest to pewne. Gdy jednak cegły będą leżeć w rozsypce - nie zainteresują się nimi wcale. - Entropia? Wytwarzają entropię? Halamus spojrzał na mnie wyraźnie zaskoczony. Odstawił filiżankę na stolik, wyjął z jednej kieszeni ołówek, z drugiej notes i zaczął w nim coś gryzmolić. Siedziałem cicho, nie chcąc go rozpraszać, i przysłuchiwałem się pomrukom dobiegającym z głębi jego brody. - Taa, niszczenie porządku jako reakcja na kształtowanie magiczne... Mmm... Przekładanie magii na mechanikę... Energia magiczna a wysoka energia potencjalna układów uporządkowanych... Mmm... Chaotyczne promieniowanie magiczne o szerokim spektrum, dobywające się ze smoczego łajna... Po jakimś kwadransie tej skierowanej do kartki przemowy straciłem nadzieję na dalszą rozmowę i udałem się do kuchni zaparzyć kolejną herbatę. Gdy wróciłem do gabinetu, Halamus schował już swój notes i siedział zamyślony. Po chwili przemówił: - Nic sensownego nie chce mi z tego wyjść. Muszę to wrzucić do dywinatora i niech się drań pomęczy. Przydałoby się wszakże trochę więcej danych, a na to trzeba będzie trochę poczekać. Jednak myśl, że entropia stanowi katalizator, drugą rękę magii, jest bardzo pociągająca... - A co mówiłeś o zmorfowanych smokach i polityce rządu? Chyba można się bez nich obejść? Przecież sam widziałem, jak zgrzewałeś pasek do mojej sztucznej brody i obywałeś się bez smoka... - Tak, tylko weź pod uwagę, że ja, aby tego dokonać, musiałem się uczyć przez piętnaście lat, a w dodatku - mieć odpowiednie predyspozycje. Poza tym - pierwsze prawo zachowania magii mówi, że efekt końcowy jest równy sumie dostarczonej energii magicznej. To znaczy - wyjaśniał dalej, widząc moje zaskoczenie - że energia magiczna nie musi w całości pochodzić od maga. Dobry mag za pomocą niewielkich porcji własnej energii magicznej kierunkuje przepływ większych porcji potencjału magicznego do punktu przeznaczenia. Z kolei zmorfowanego i odpowiednio ukształtowanego smoka można sobie wyobrazić jako dziurę prowadzącą do przestrzeni magicznej. Mówiąc obrazowo, można go przedstawić jako otwór odpływowy w wannie - gdy wyciągasz korek - woda płynie, gdy wkładasz - przestaje. Przy okazji, wykonywana jest praca użyteczna. - Nie widzę w tym nic złego... - W jednostkowym przypadku jest to rzeczywiście niegroźne. Zwróć jednak uwagę, że dzikie, naturalne smoki dla własnej korzyści występowały bardzo rzadko. Niestety, obecnie zmorfowanym smokiem może posłużyć się każdy kretyn, dureń i prymityw - pod warunkiem, że stać go na to lub że go sobie ukradnie. W tej sytuacji wytwarza się zapotrzebowanie na tysiące, jeśli nie miliony zmorfowanych smoków, a to grozi całkowitą destabilizacją pola magicznego. Co więcej, wprowadzenie smokowni wielkiej mocy... - To to, o czym pisali w gazecie, tak? - Owszem, to właśnie grozi nieobliczalnymi konsekwencjami. Do funkcjonowania w takiej smokowni potrzebny jest gigantyczny smok, rozmiarów niewystępujących nigdy w naturze. Niedawno krąg sprzedajnych magów na usługach Jego Wspaniałości wyhodował takie potworne bydlę. Wkrótce rozpocznie ono swą działalność, a wtedy... - Co wtedy? - Wtedy zaklęcia będą niekiedy nieskuteczne, a innym razem - nadmiernie silne, poza tym... - Przerwał, na jego czole pojawiło się kilka zmarszczek. Popił herbaty, podrapał się w brodę i westchnął. Wreszcie wydusił: - Muszę ci coś powiedzieć. Jest to ściśle związane z problemem olbrzymiego smoka, a dotyczy także i ciebie. Mianowicie destabilizacja pola magicznego może spowodować rozluźnienie magicznych oków, nałożonych na Uwięzionych, a w konsekwencji - ich uwolnienie. To z kolei może oznaczać koniec znanego nam świata i zniknięcie ludzi oraz ras magicznych. Wolno przypuszczać, że końcowe efekty mogą przerosnąć to, co działo się w czasie Wojny z Uwięzionymi - tym bardziej że obecnie nie ma magów tej miary, co Mistrzowie Założyciele. - Czyli co, to znaczy, że ten ogrozaur, którego pazury stanowią wieszak w twoim magatorium, może wyjść na wolność? - Nie, on jest i będzie martwy, to zwykłe bydlę. Ja mówię o Uwięzionych. - A dlaczego nie załatwiono ich we właściwym czasie? - Bo nie tak łatwo wykończyć nieśmiertelnych, lub prawie nieśmiertelnych. Poza tym ich istnienie jest niezbędne dla funkcjonowania świata - stanowią oni drugi biegun, bez którego nie byłoby ani tego pierwszego, ani przepływu energii pomiędzy nimi. - Co to ma wspólnego ze mną? Chyba dotyczy to w równej mierze wszystkich mieszkańców tego świata? - Wiesz, czego dotyczył eksperyment, który przeprowadzaliśmy tej nocy, gdy się pojawiłeś? - Jak dotychczas, nie mówiłeś nic na ten temat. - Próbowaliśmy odnaleźć Testament Mistrzów Założycieli, umiejscowiony przez nich poza czasem i przestrzenią, a przygotowany na okoliczność wydarzeń takich jak te, które nam zagrażają... Rozdział 6 Chyba mnie trochę przytkało, gdyż Halamus przyjrzał mi się z niepokojem. Co prawda, choć od samego początku bytności w tym świecie coś mi mówiło, że moje przeniesienie nie jest sprawą czystego przypadku, domniemanie to jednak traktowałem jako przejaw usiłowań nadania jakiegoś sensu nieracjonalnej rzeczywistości przez mój umysł. Informacja wszakże, że jestem wplątany w jakąś magiczno-polityczną awanturę, zaskoczyła mnie dość mocno. Nie pozostawało mi nic ponadto, aby dowiedzieć się jak najwięcej o tym, w czym tkwię po uszy. - A dlaczego akurat my mamy to robić? Czy Jego Wspaniałość nie wie, jaki skutek będą miały te wszystkie działania? Destabilizacja pola magicznego, uwolnienie Uwięzionych, zagłada ludzkości przy akompaniamencie kataklizmów lub wojny totalnej... - Wie i nie wie. Jest osobnikiem niewątpliwie zdolnym, lecz ograniczonym. Swego czasu, jeszcze jako młody człowiek, dostał się pod wpływ niejakiego Belisuna Ravenleya, podejrzanego adepta, który podawał się za ziemskie wcielenie Potwora 777. Był on założycielem Wspólnoty Purpurowego Zmierzchu, organizacji raczej nieprzyjemnej, mieszającej niektóre plugawe rodzaje magii z nekromancją i zwykłymi przesądami. Sam Ravenley głosił, że należy zwrócić wolność Uwięzionym, którzy z jakichś przyczyn mieli darzyć go dużymi względami i uczynić władcą świata. To oczywiście bzdura - coś takiego, jakby mysz twierdziła, że wybuchający właśnie wulkan darzy ją szacunkiem. Halamus wypił łyk herbaty, otarł serwetką wąsy i brodę i kontynuował: - Jego Wspaniałość, będący wówczas młodym uczniem adepta Vociferusa z Kendawy (zwanego w środowisku Przeraźliwcem), miał pewne problemy z nauką. To znaczy, magia rytualna przychodziła mu nadzwyczaj łatwo, lecz wizualizacja i techniki medytacyjne, oraz wszystko, co wiąże się z pracą nad sobą - dosyć kiepsko. Wreszcie, gdy przy prostej próbie wzniecania ognia wyprodukował piorun kulisty, który zniszczył część księgozbioru, mistrz wpadł w furię, wypędził go i przeklął. Co to była za klątwa - nikt nie wie, lecz podejrzewa się, że miała coś wspólnego z księgami. Magowie, jak wiadomo, są niezwykle wrażliwi na punkcie swoich starodruków, a więc jest to możliwe. Były uczeń maga nie umiał zarobić na życie, a przy tym polubił przechadzanie się w bogatych szatach, przeprowadzanie Wielkich Rytuałów i - co nie jest bez znaczenia - szacunek, jaki mu okazywano. Wstąpił więc do zakonu Ochędańców Bosych, licząc na szybki awans i odzyskanie poważania. Tam uczyniono go pomocnikiem bibliotekarza, co stworzyło warunki do zadziałania klątwy. Tym razem w bibliotece, podczas wyjątkowo suchego lata, wydarzyła się powódź. Nikt nie potrafił wyjaśnić, co się stało, do chwili, gdy ktoś wpadł na pomysł, aby przeszukać dobytek nowo zwerbowanego brata. Tam znaleziono kapelusz i szatę maga, tak więc dla opata i pozostałych braci stało się jasne, że powódź została wywołana umyślnie przez podstępnego adepta. Został on wyrzucony na pysk poza mury opactwa, a więc i poza zasięg jego jurysdykcji, i zaczął pędzić życie wędrownego kuglarza. W tym czasie bracia Ochędańcy Bosi suszyli pracowicie księgozbiór i stwierdzili brak białego (a raczej czarnego, gdyż pisanego na skórze czarnych harpii) kruka, tomu autorstwa założyciela szacownego bractwa, pierwszego przeora, Scypiona Mędzikłaka. Księga ta jest największą relikwią zakonu, a więc wzburzenie braci było w pełni uzasadnione. Wielebny Scypion spisał w swym dziele przepowiednię, niejasną i pełną dwuznaczności. Niektórzy złośliwi twierdzą, że powstała ona pod wpływem ochędacza - destylatu z wina, z którego zakon słynie po dziś dzień. Likwor ten pomaga ponoć biednym braciszkom przetrwać srogie zimy i chroni ich przed odmrożeniami bosych stóp. W każdym razie powiązano zniknięcie największej relikwii bractwa z hydrobiblioteczną awanturą i zawiadomiono straż miejską. Pachołkowie schwytali tymczasowego kuglarza w szynku, podczas gdy studiował jakiś gruby i wilgotny tom. Co prawda, zarzekał się, że księga pojawiła się w jego rękach zupełnie niespodziewanie, lecz nie chcieli dać mu wiary i poturbowawszy go nieco (głównie z powodu głupich wymówek), wrzucili do loszku. W konsekwencji niedoszły amator starodruków omal nie został skazany na ciężkie roboty, lecz wykupił go Belisun Ravenley, który ujrzał w nim obiecujący narybek dla swej Wspólnoty Purpurowego Zmierzchu... - Ale jak Jego Wspaniałość przemienił się z niedouczonego adepta w arcykapłana Piątni? I co ma Piątnia do potrójnej siódemki i jej mniemanego ziemskiego wcielenia? - Belisun Ravenley przekupił woźnego sądowego i zapoznał się z dowodem w sprawie, czyli z woluminem zawierającym proroctwo wielebnego Scypiona Mędzikłaka. Przepowiednię zinterpretował na swą korzyść, jednocześnie upatrując w niedoszłym skazańcu narzędzie, które miało mu pomóc w zapanowaniu nad światem. W ostatecznym rachunku przyszły arcykapłan Piątni został prawą ręką Ravenleya, poznał niemal wszystkie tajemnice Purpurowego Zmierzchu i wspinał się z niezwykłą szybkością po stopniach tamtejszej hierarchii. Ambicja jednak nie dawała mu spokoju i gdy doszedł do wniosku, że zajmujący stanowisko arcykapłana mistrz bynajmniej nie zamierza ustąpić, postanowił usunąć przeszkodę. - Otruł go czy zasztyletował? - Nic z tych rzeczy. Postąpił w sposób o wiele perfidniejszy i bardziej skuteczny. Pojmował, że idee Wspólnoty Purpurowego Zmierzchu są zbyt wysublimowane i nie mogą stanowić podwalin ruchu masowego, który mógłby ogarnąć cały kraj. Z kolei Bractwo Piątni miało w owych czasach charakter ruchu społecznego, o nieznacznym tylko zabarwieniu religijnym. Tak więc młody, zdolny zastępca Ravenleya wstąpił do Bractwa Piątni i został Sługą Miłosierdzia. - I wydał go w łapy skrytobójców? - Nie od razu. W owym okresie Słudzy Miłosierdzia pełnili funkcję kogoś w rodzaju doradców i pocieszycieli ubogich, sugerowali co bardziej krewkim ziemianom, że powinni się miarkować i zbytnio nie poniewierać włościanami, jak również pomagali znaleźć pracę potrzebującym. Przyszły arcykapłan Piątni w ciągu paru zaledwie lat zmienił Sługów Miłosierdzia w organizację o charakterze policyjno-wojskowym. W wyniku tych przeobrażeń swe dobre rady jęli popierać najpierw groźbami, później przeszli do pobić i podpaleń, aby w końcu dojść do skrytobójczych mordów. Dopiero wtedy nasz adept o dwóch twarzach doprowadził ich do Ravenleya, po którym wszelki słuch zaginął. Majątek i księgozbiory Wspólnoty Purpurowego Zmierzchu zostały przejęte przez Sługów Miłosierdzia, nasz bohater zaś, po raz kolejny w swej karierze, został zastępcą sędziwego i dementycznego arcykapłana. - Jak można się spodziewać, arcykapłan długo nie piastował swej godności? - Zajmował swe miejsce na tyle długo, aby ludność zdążyła go znienawidzić za podejmowane przezeń niepopularne zarządzenia. Jego zgon powitano z radością, nowego arcykapłana zaś uznano za wybawcę, nie podejrzewając, że wszystkie poprzednie decyzje były jego dziełem. - Szczerze mówiąc, jest to dosyć standardowa kariera. Gdyby mistrz Przeraźliwiec był cierpliwszy i pozwolił Jego Wspaniałości zostać magiem, byłoby o jednego kiepskiego maga więcej, a o jednego dyktatora mniej. W uniwersum, z którego pochodzę, bywały podobne przypadki - facet, który nie został malarzem, obrócił w zgliszcza pół świata... Ale jak się ma kariera Jego Wspaniałości do smoków, supersmoków i wypuszczenia Uwięzionych? - Wiąże się z proroctwem poczciwego opata Scypiona Mędzikłaka oraz kilkoma tekstami kultowymi, które znajdowały się w posiadaniu Ravenleya. Ojcaszek Mędzikłak pisał co następuje: Smok smoków, smoczydło olbrzymie, stworzonym będzie, ruch świata zatrzymie... ...Coś tam, coś tam... Ojcem i panem jego ten, kto uosabia liczbę pięć. Trzysiódmego Potwora zgładzi, Uwięzieni będą mu radzi. Brzmiało to mniej więcej tak, rymy były równie niewyszukane, jak treść, lecz Jego Wspaniałość uznał to przesłanie za instrukcję, którą należy jak najdokładniej zrealizować. Uznał, że z urzędu jest uosobieniem liczby pięć, do zgładzenia Potwora 777 przyłożył rękę, a więc na koniec powinien stworzyć takiego smoka, co zapewni mu przychylność Uwięzionych. Przestrogi uczonych magów, że supersmok może uszkodzić osnowę pola magicznego, umocniły go tylko w postanowieniu, że powinien tak uczynić, gdyż jest to zgodne z proroctwem i zagwarantuje sukces. No i, jak widać - w realizacji swych dążeń jest bardzo konsekwentny. - No to fajnie, nasz sympatyczny, uosabiający piątkę szef jest przekonany, że rozwalenie pola magicznego za pomocą smoczydła jest pożądane. To rozumiem. Ale co ja mam z tym wspólnego? - Jesteś dobry w wizualizacji, a to właśnie było mi potrzebne do przeprowadzenia operacji odnalezienia testamentu. - Jestem dobry w wizualizacji? - spytałem z niedowierzaniem. - O, do trolla, zupełnie zapomniałem, że ty to nie ty - zasępił się Halamus. W tym stanie wyglądał jak chory kruk czy inne ponure ptaszysko. Zrobiło mi się go żal. - A może spróbujemy? - zasugerowałem. W tym momencie rozległo się walenie i dzwonienie do drzwi. Spojrzeliśmy na siebie z niepokojem - łomotanie w drzwi w chwili, gdy omawia się podejrzane sprawy, nie wywołuje zbyt przyjemnych skojarzeń... Za drzwiami nie stała jednak trollicja, lecz znana nam para - Lampart Nikelsmed z damą swego serca. To właśnie ona tłukła pięścią w drzwi, drugą zaś rękę miała zajętą podtrzymywaniem Mistrza Zwojów. Gdy ich wpuściłem, Lampart poszedł na drżących wyraźnie nogach do salonu, a kobieta gór rozejrzała się, radośnie uśmiechnęła i kordialnie poklepała mnie po ramieniu. Nie złamała mi obojczyka chyba tylko dlatego, że miałem na sobie grubo watowaną kamizelkę. Następnie podążyła w ślad za Lampartem, przysunęła sobie zydel, usiadła obok uczonego i jęła się weń wpatrywać z uwielbieniem. Lampart potoczył po nas lekko nieprzytomnym wzrokiem i powiedział: - Ona jest niesamowita. Naprawdę wspaniała. Nazywa się Siballa i pochodzi z najdzikszej części Gór Piarżystych, zwanej Kłami Zohira. Opowiedziała mi kilka historii, które muszą być pierwotną wersją znanych mitów. Poza tym jest kobietą taką, o jakiej zawsze marzyłem... Wraz z Halamusem rzuciliśmy sobie znaczące spojrzenia - oby tylko to spełnianie marzeń nie wycisnęło z Lamparta resztek życia... - Świetnie, cieszy mnie to niepomiernie, ale jeśli o mnie idzie, to jestem głodny. Może byśmy się tak gdzieś wybrali? - zasugerowałem. Propozycję przyjęto, przy czym uradowany Lampart oświadczył, że zaprasza nas na obiad do klubu. Ucieszyłem się z tego, gdyż z wizyty u wdowy Rasenknack musiałbym zrezygnować z przyczyn oczywistych. Wiadome jest, że osoby takie jak ona są w stanie z łatwością wypatrzyć sztuczną brodę, choćby najlepiej przyklejoną. Na ulicy przechodnie obserwowali nas dyskretnie, gdyż widok trzech uczeńców, z których jeden idzie trzymany pod rękę przez olbrzymkę odzianą w pelerynę z gadzich skór (prezent od Lamparta), nie należał do zbyt częstych. W drzwiach klubu stał jakiś wyfraczony fagas o wyglądzie kapitana z operetki. Na widok nas trzech ukłonił się, lecz ujrzawszy Siballę, zastawił sobą drzwi, uniósł podbródek i oznajmił, że, co prawda, my jesteśmy stałymi i zasłużonymi gośćmi, lecz regulamin klubu mówi wyraźnie, że damy nie mają tu wstępu. - Ta pani jest pielęgniarką Mistrza Zwojów i musi mu towarzyszyć, aby wspierać go, gdyż niedomaga - próbowałem ratować sytuację, obawiając się, że za chwilę dojdzie do jatki. Nie miałem też najmniejszych wątpliwości, kto będzie górą. - Pielęgniarka, nie pielęgniarka, nie przestąpi progu klubu, póki ja tu stoję! - zapiał bohatersko typek. - Przewiduję, że to się da załatwić - mruknął Halamus, odsuwając mnie delikatnie od schodów, - O co mu chodzi? - zainteresowała się kobieta gór. - Widzisz, tu są takie przepisy... - Jakie? Niby że ten bobek przyklejony do rzyci kaprawego capa nie chce mnie wpuścić, tak? - No, w zasadzie tak - wymamrotał Nikelsmed, tym razem absolutnie nieszczęśliwy. - Naprawdę? - spytała Siballa z zainteresowaniem. - Nie ustąpię! - wykrzyknął fagas załamującym się ze zdenerwowania głosem. - Nie musisz - odparła kobieta gór, po czym chwyciła go za kołnierz i pas, a następnie zamaszystym, wysokim łukiem wrzuciła w kępę ozdobnych krzewów, rosnących przy wejściu. Następnie wyciągnęła zza pasa długi, zakrzywiony nóż i ruszyła w kierunku krzaka, z którego dobiegały przekleństwa. Wyglądało na to, że zarośla są kolczaste. - Siballo, nie rób tego! - Mistrz Zwojów zabiegł jej drogę, rozpościerając ręce. - Czego? Przecież należy mi się trofeum? - Jakie trofeum? - spytał z niepokojem Halamus, a ze zgrozy malującej się na jego obliczu można było się domyślać, że ma na myśli jakieś szczegóły anatomii portiera. - Te jego złote guziki. Muszą chyba być dużo warte! - odparła z rozbrajającą szczerością wojowniczka. - Nie fatyguj się, to tylko mosiądz - powiedziałem, ku jej wyraźnemu rozczarowaniu. Schowała nóż, po czym weszliśmy, a raczej wkroczyliśmy do hallu. W pierwszej parze kroczyła Siballa z Lampartem, ja z Halamusem tworzyliśmy straż tylną. Na nasz widok z wyłożonej boazerią sali wyszedł siwy osobnik o wyglądzie admirała. Prawdopodobnie widział zajście przed drzwiami, gdyż ukłonił się na nasz widok i poprosił, abyśmy poszli za nim. Wydawało się, że nie chce patrzeć na kobietę gór, a jednocześnie jej ogromna postać przyciąga jego wzrok niczym magnes. Wreszcie dotarliśmy do loży i usiedliśmy. Kelner przyniósł cztery karty, które wręczył każdemu z nas. Gdy jednak podawał menu Siballi, miał minę, która mówiła mniej więcej: „To zupełnie normalne, w zeszłym tygodniu był tu różowy słoń w towarzystwie dwóch błękitnych ośmiornic”. Siballa otworzyła jadłospis, przerzuciła jego karty, zamknęła menu z trzaskiem i jęła zdrapywać jedną ze złotych liter. Gdy ta zamieniła się w niewielką ilość żółtawego proszku, Siballa z rozczarowaniem pokręciła głową nad marnością tego świata i rozsiadła się na krześle, lustrując salę. Muszę przyznać, że nie chciałbym być w skórze kogoś, kto wydałby się jej podejrzany. Lampart złożył zamówienie na pięć porcji, z czego dwie pieczenie z kością były przeznaczone dla kobiety gór. W trakcie posiłku obserwowałem dyskretnie, jak wojowniczka będzie sobie radzić z nożem i widelcem. Postąpiła w sposób bardzo naturalny i bezpretensjonalny - najpierw nożem obrała z mięsa koniec kości, następnie schwyciła zań i obgryzła kość do czysta. Podobnie postąpiła z drugą porcją, a bulwy wyłapała sprawnie za pomocą widelca. Sałatkę powąchała nieufnie i mruknęła, że u niej w górach takich rzeczy owce nie zjadłyby nawet na przednówku. Posiłek popiła wielkim kuflem piwa i wyglądała na usatysfakcjonowaną. Ja zaś postanowiłem dowiedzieć się kilku szczegółów od Lamparta. Na początek spytałem go, co wchodziło w skład reguły zakonu Ochędańców Bosych. Odparł, że poza chodzeniem na bosaka bracia uprawiali krasomówstwo i ochędóstwo. Pędzenie ochędacza zaś było konkurencją dodatkową, wspomagającą krasomówstwo. Pod wpływem tego szlachetnego likworu języki rozwiązywały się nawet jąkałom, a kroniki zakonu wspominają (aczkolwiek nieco mętnie) o cudzie, jakim było odzyskanie głosu przez pewnego niemowę. Co prawda, w notatkach nie przeznaczonych do publicznej wiadomości znajduje się zapis, iż pierwsze słowa cudownie uzdrowionego brzmiały: „O wciórności, ależ mocne!”. Następnie postanowiłem się dowiedzieć, kiedy dokładnie miała miejsce Wojna z Uwięzionymi. Lampart zdziwił się nieco, lecz uznał, iż człowiek poszkodowany przez demona może nie znać nawet własnego imienia, a co dopiero historii świata. Rozparł się więc na krześle i przystąpił do wyjaśnień, popatrując jednocześnie od czasu do czasu na Siballę, aby sprawdzić, jakie robi na niej wrażenie. - Uwięzieni, czyli Prastarzy, nie mylić ze Starodawnymi, zwani byli również Starymi Bogami lub Bogami Ciemności. W krótki czas po stworzeniu świata za karę za swe niecne uczynki uwięzieni zostali w Otchłani, w Podziemiu, lub, jak mówi Siballa, pod stopami gór. Następnie, w wyniku knowań Magów Mrocznego Zwierciadła, grupy łaknącej nieograniczonej władzy, zostali oni częściowo uwolnieni, czoło zaś stawili im Mistrzowie Założyciele. W wyniku osłabienia więzów pola magicznego zaczęły działać pewne zakazane rodzaje magii. Magowie Mrocznego Zwierciadła wykorzystali to i powołali do życia gatunki istot, które już dawno wyginęły. Stwory z Dawnego Świata miały im pomóc w wojnie, szerząc zniszczenie i strach, lecz okazało się, że trudno je kontrolować. Góry zapełniły się ogrozaurami, knieje były tratowane przez przodków banshee, w morzach zaś pojawiły się potworne krakeny. Wojna z Magami Ciemnej Strony była okropna, pustoszyła ziemię i siedliska ludzkie. Wreszcie Mistrzom Założycielom udało się opracować Wielkie Zaklęcie, które powstrzymało potwory i na powrót zepchnęło Prastarych do ich miejsca uwięzienia. Cena jednak, jaką za to zapłacili, była straszliwa. Ich grupa liczyła trzy tuziny, a po to, aby Wielkie Zaklęcie zadziałało, dwa tuziny z nich musiały poświęcić swoje istnienie. Wylosowano potrzebne osoby, które następnie skupiły się na wierzchołku pewnej wysokiej góry, a pozostała dwunastka dokonywała rytuału. Wszystko przebiegło zgodnie z planem, Prastarych uwięziono, a dwunastu Mistrzów Założycieli miało wrócić pośród ludzi. - A co się stało z pozostałymi? - Ponoć jest gdzieś góra, której wierzchołek otacza krąg trzymających się za ręce kamiennych postaci. - Zamienili się w kamień? - Tak, oddali całą swą energię Wielkiemu Zaklęciu, aby mogło zadziałać. Nikt jednak nie wie, gdzie ta góra jest, i chyba nie ma to znaczenia. Ich osobowości rozmyły się w polu magicznym, aby zaś ich wskrzesić, potrzebna by była moc większa od tej, jaką posiadali, a to jest nieosiągalne. Przy naszym stole zapadło milczenie, tylko kobieta gór wycierała oczy brzegiem obrusa. Po chwili chrząknęła i odezwała się nieco schrypniętym głosem: - Na Trzecim z Kłów Zohira tworzy się zawsze czapa śniegu. Z pozostałych śnieg spływa w dół i widać wyraźnie kształt ich wierzchołków. Starzy ludzie mówią, że śnieg nie spływa z Trzeciego Kła dlatego, że trzyma go krąg kamiennych olbrzymów. Na te słowa Nikelsmed zakrztusił się sączonym piwem i niewiele by brakowało, aby się udusił, gdyby nie Halamus, który huknął go w plecy. Siballa spojrzała na Halamusa karcąco, lecz widząc, że Lampart oddycha w miarę normalnie, pogroziła mu tylko palcem. - Dobrze, dzięki za wykład, bardzo lubię, gdy przybliżasz mi historię, lecz moje pytanie dotyczyło chronologii. To znaczy, ile lat temu miały miejsce wydarzenia, o których mówiłeś? - A według jakiego kalendarza? - zapytał Halamus. - Według wszystkich, jeśli łaska - poprosiłem, dochodząc do wniosku, że kwestia datowania może być bardziej złożona, niż sądziłem. - A więc pomijając kalendarze Starodawnych i te niestosowane obecnie, to Wielkie Zaklęcie zostało rzucone w roku zerowym kalendarza dławisławskiego, zwanego założycielskim, w roku 1310 zaś przed Wielkim Kanclerzem, który był uprzejmy ogłosić nowy kalendarz, datowany od jego wstąpienia na urząd. Teraz mamy rok kanclerski 80, czyli, prosty rachunek, rok założycielski 1390. - No tak, to nie jest zbyt skomplikowane - potwierdziłem, przybierając rozkojarzoną minę, aby nie dawać Lampartowi podstaw do domysłów, dlaczego nie wiem, w którym roku żyjemy. On jednak nie zwracał uwagi na naszą rozmowę o chronologii, tylko kreślił coś na serwetce ołówkiem wyciągniętym z przepastnej kieszeni. Wreszcie skończył, obdarzył promiennym spojrzeniem Siballę i oświadczył, że dzięki tym rewelacjom doprowadzi do tego, iż szlag trafi kilku zawistnych kolegów - badaczy zwojów. Wreszcie opuściliśmy lokal, Nikelsmed zaś wyraził zdziwienie, że nikt ze znajomych nie podszedł przywitać się z nami. Halamus wyjaśnił mu, że zapewne wyczyn Siballi sprawił, iż wszystkich, którzy mogliby mieć ochotę na pogawędkę, ogarnęła dziwna nieśmiałość. Lampart, któremu po posiłku przybyło kolorów i wigoru, opuścił nas po krótkiej przechadzce. Powiedział, że musi koniecznie spisać rewelacje Siballi i życzy nam, byśmy wesoło spędzili resztę wieczoru. Spojrzałem na zegarek - wskazywał godzinę 18:30. Zupełnie nie zauważyłem upływu czasu. Wraz z Halamusem skierowaliśmy się w stronę rzeki, gdyż zmierzał on w kierunku magatorium. Spytałem go, dlaczego nie widuje się więcej rodzajów smokochodów - na przykład ciężarowych czy omnibusów. Odparł, że jest to spowodowane bardzo wysoką ceną smoka jako jednostki napędowej. Przekształcenie smoka szarego w srebrzystego, takiego, który nadaje się do napędzania smokochodu, to bardzo długi i kosztowny proces. Zastosowanie bydląt do transportu towarów jest tańsze, a poza tym nie wymaga umiejętności postępowania ze smokiem i skomplikowanymi mechanizmami. - Co by to było, czy wyobrażasz sobie trolla powożącego smokochodem? - spytał na koniec. Odparłem mu, że owszem, wielu kierowców ciężarówek w moim dawniejszym świecie nie różniło się wiele od trolli. Zadumał się nad tym, a ja w tym czasie poświęciłem się baczniejszej obserwacji otoczenia. Tym bardziej iż od dłuższej chwili miałem wrażenie, że ktoś za nami idzie. Gdy jednak próbowałem dyskretnie obejrzeć się przez ramię, wykorzystując jako pretekst przechodzące dziewczyny, lub spojrzeć na ulicę za sobą w oknie mijanej wystawy, zauważałem wyłącznie rażące błyski słońca, skłaniającego się ku zachodowi. Wydało mi się to mocno podejrzane, ponieważ nawet w takim świecie jak ten kąt padania powinien być równy kątowi odbicia. Gdy kolejny błysk zauważyłem w zacienionym zaułku, nabrałem pewności co do słuszności swoich podejrzeń. Wydłubałem z kieszeni kilka miedziaków, poobracałem w palcach, a następnie upuściłem na bruk. Jak należało się spodziewać, kilku przechodniów spojrzało w naszą stronę, Halamus stanął, a ja, pozbierawszy miedziaki, szepnąłem mu, że mamy towarzystwo. Wysłuchał tego z pokerową miną, po czym ująwszy laskę drugą ręką, zaczął kręcić srebrnym pierścieniem, umieszczonym poniżej jej gałki. W tym samym czasie pomrukiwał coś do siebie, a gdy uznał, że zaklęcie zostało zakończone, uniósł laskę nieco wyżej. W wypolerowanej płaszczyźnie jednego z boków jej uchwytu próbował dostrzec jakieś odbicie, lecz, wnosząc z miny - bez większego skutku. - Rzeczywiście, śledzi nas ktoś, kto stosuje magię ochronną. Prawdopodobnie jest to człowiek, choć nie mogę wykluczyć jakiegoś pomniejszego bytu wciórnego na czyichś usługach. - Bytu wciórnego? - Wieśniacy nazywają to duchami. To są emanacje ludzi lub zwierząt, wzmacniane bądź za pomocą magii, bądź w wyniku jakichś gwałtownych zajść. W takich przypadkach emanacja traci kontakt z właścicielem i zaczyna żyć na własny rachunek. Byty wciórne czerpią energię życiową z otoczenia, stąd poczucie zimna, towarzyszące ich manifestacjom. Emanacje oddzieloną w wyniku zastosowania magii daje się do pewnego stopnia kontrolować, a więc może być użyteczna dla właściciela. Jednak bardzo mi się nie podoba poblask słońca, który towarzyszy temu czemuś za nami - oznacza on, że stoi za tym duża siła. W pewnym momencie przechodziliśmy koło warsztatu jubilerskiego, na którego wystawie, pośród okazów szlachetnych kamieni, pierścieni i naszyjników leżała oprawka do okularów. Jej widok podsunął mi pomysł, który postanowiłem zrealizować. Kiwnąłem na Halamusa i weszliśmy do małego sklepiku. Krasnolud uniósł się z zydla, podszedł do kontuaru i uśmiechając się zawodowo, zaczął zachwalać łańcuchy, których wygląd na pewno uwydatni powagę osób tak szacownych, jak my. Reklamował z zapałem również pierścienie, bransolety i inne drogie przedmioty. Zdziwił się nieco, usłyszawszy, że chodzi nam tylko o oprawkę, a gdy wyjaśniłem mu, z czego mają być zrobione szkła, otworzył usta, które po chwili rozciągnął w szerokim uśmiechu. Zapewne oznaczało to, że namyślił się, ile może kosztować realizacja takiego oryginalnego zamówienia. Tu jednak wtrącił się Halamus, który po zażartych targach, prośbach i niejasnych dla mnie sugestiach doprowadził do ustalenia ceny na przyzwoitym poziomie. Następne pół godziny spędziliśmy, grzebiąc w pudle pełnym bezwartościowych błyskotek, które krasnolud postawił przed nami na naszą prośbę. W tym czasie słuchaliśmy zgrzytania szlifierki i staraliśmy się dojrzeć w lustrze, co się dzieje na ulicy. Wreszcie krasnolud skończył i wręczył mi okulary ze szkłami z płytek dymnego kryształu górskiego. Zapłaciłem mu, a następnie opuściliśmy warsztat tylnymi drzwiami. Wzdłuż ściany podwórka doszliśmy do bramy prowadzącej na ulicę, ja zaś włożyłem okulary i zlustrowałem otoczenie. Moje przewidywania były słuszne - okulary działały jako filtr polaryzacyjny, w tym wypadku - polaryzujący magię. W bramie wiodącej do budynku po przeciwnej stronie ulicy stał osobnik w pelerynie barwy zlewającej się z murem. Wyglądał, jakby wokół niego kłębiły się pasma mgły. Jego obraz znikł, gdy spojrzałem na niego sponad okularów, w bramie zaś było widoczne tylko rtęciowe lśnienie. Moja relacja wcale nie ucieszyła Halamusa - osobnik, zgodnie z moimi podejrzeniami, był Sługą Miłosierdzia, co gorsza, z gatunku tych wysoko wyszkolonych. Wycofaliśmy się dyskretnie do bramy, po czym przeszliśmy podwórko, ominęliśmy stajnię, jakieś szopy i przebiegłszy rachityczny ogródek, wyszliśmy na drugą ulicę. Doszedłszy do wniosku, że chodzenie po ulicy nie jest zbyt bezpieczne, wstąpiliśmy do szynku. Nie powiem, żeby mi się tam szczególnie podobało - niski sufit był okopcony, jedyny świecący baniak znajdował się nad kontuarem, za którym królował typ o wyglądzie zbójcy z filmów dla dzieci, klientela zaś nie była wcale lepsza. Zamówiliśmy dzban piwa i usiedliśmy w zacienionym kącie, starając się znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. - Łajdak, może wysłać za nami demona tropiącego. Musimy się powstrzymać od działań magicznych, bo nas znajdzie. - Dlaczego? - Magia każdej osoby jest dla niej charakterystyczna, a demon trafi do niej jak pies po zapachu. - Ale o co mu może chodzić? - Demonowi? - Nie, temu, co za nami chodzi. - Nie wiem, może ucieczka potencjału do Pramacierzy zwróciła tak uwagę szarych... A może coś w tobie? Sztuczna broda z daleka jest nie do wykrycia... A może jakiś donos? Może twoje alter ego naraziło się komuś? Bo ty chyba nie zdążyłeś? Ale za nic nie pozwól się teraz złapać, bo za paradowanie ze sztuczną brodą możesz pożegnać się ze światem... Ta perspektywa wcale mnie nie ucieszyła. Zastanawiałem się, co robić, gdy nagle rozległ się rytmiczny łoskot podkutych butów i do knajpy wkroczyło trzech trollicjantów. Zastanawiałem się, czy nie należałoby skorzystać z jakiegoś okna, możliwie nisko umieszczonego, lecz oni zlustrowali tylko pobieżnie salę i siedli przy jednym ze stołów. - Dobra nasza - szepnął Halamus. - Dlaczego? - Bo trollicja nie przepada za szarymi - i z wzajemnością. Włażą sobie nawzajem w kompetencje, więc tu, w ich rewirze, żaden szary nie ośmieli się działać. - A jak długo mogą tu siedzieć? - Pewnie do północy, bo wtedy mają zmianę. Tych kilka godzin, pozostałych do północy, przesiedzieliśmy, sącząc piwo i zagryzając je chlebem ze spieczonymi na węgiel kawałkami boczku. Wreszcie rozległo się bicie zegara obwieszczające północ, trollicjanci wstali z zajmowanych przez siebie ław, podciągnęli pasy i ruszyli ku wyjściu. Halamus i ja wyminęliśmy szynkarza, przeszliśmy przez pełną dymu i pary kuchnię i opuściliśmy budynek. Rozejrzałem się - przez ciemne okulary nie było nic widać, ani magicznego, ani zwykłego. Halamus wyjrzał za róg budynku i kiwnął na mnie, po czym potruchtaliśmy za patrolem, zachowując odpowiednią odległość. Po dłuższym marszu powiedziałem Halamusowi, żeby szedł do swego magatorium, ja zaś pójdę za patrolem, a dalej łatwo trafię do siebie do domu. Halamus początkowo nie chciał się zgodzić, lecz wreszcie oddalił się. Ja maszerowałem śladem trollicjantów, starając się nie stukać butami. Co prawda, sami tak łomotali, że na pewno by mnie nie usłyszeli, lecz miałem na uwadze również tego, kto mnie śledził. W pewnej chwili usłyszałem za sobą szelest, a w świetle samotnego baniaka, rozjaśniającego ulicę, zobaczyłem coś jakby kłąb mgły. Przyszło mi na myśl, że jest zbyt ciepło, aby nad studzienkami unosiła się para, a poza tym nie jestem w mieście, w którym kanalizacja należy do standardu. Włożyłem okulary i ujrzałem idącego za mną wysokiego osobnika w szarej pelerynie, z kapturem opuszczonym nisko na oczy. Co gorsza, był dosyć blisko. Stawiając wszystko na jedną kartę, puściłem się biegiem w uliczkę odchodzącą w prawo, następnie skręciłem w lewo i jeszcze raz w lewo. Miałem szczęście - z ulicy, do której właśnie dobiegałem, dochodził zbliżający się łoskot obcasów. Przyhamowałem, po czym, zygzakując, wylazłem prosto pod nogi patrolu. Zderzyłem się z dowódcą i bełkotliwym głosem wygłosiłem kwestię, która powinna na pewien czas zapewnić mi azyl. Szło przy tym o subtelne wyważenie zniewagi, takie, aby była wystarczająco duża, żeby zabrali mnie na odwach, a jednocześnie na tyle niewielka, żeby nie poturbowali mnie ani nie wtrącili do lochu. - Uważaj, jak chodzisz, pogromco gobroli! - rzuciłem bełkotliwie, po czym obaliłem się na bruk. - Co takiego? - zapiał dowódca patrolu. - Uczeniec, a naprany jak świnia! Brać go! Dwóch trollicjantów wzięło mnie pod pachy i postawiło, po czym jeden z nich chciał mnie kopnąć. Zanim jego but sięgnął mojego zadka, padłem bezwładnie na drugiego. Tamten złapał mnie i potrząsnął, ja zaś chuchnąłem mu w nos i powiedziałem, żeby mnie nie trząsł, bo mogę go obrzygać. Wyglądał na zniesmaczonego, a ja w tym czasie stałem, chwiejąc się lekko. Dowódca zarządził odstawienie na odwach, po czym obaj stójkowi poprowadzili mnie między sobą, poszturchując trzonkami pał. Wreszcie dotarliśmy na komisariat, gdzie trollicjanci kazali mi usiąść na ławie pod ścianą i czekać. Wszędzie było pełno trollicji - jedni trollicjanci wchodzili, drudzy wychodzili, część z nich paliła coś, co uznałem za krótkie i grube cygaretki, lecz po smrodzie zidentyfikowałem jako glaw, niektórzy opowiadali innym brzmiące dla mnie bezsensownie kawały - ogólnie rzecz biorąc, zachowywali się w sposób typowy dla swej profesji. W pewnym momencie rejwach nieco ucichł i do pomieszczenia wszedł osobnik w szarej pelerynie i kapturze na głowie. Rozejrzał się wokół, przez chwilę zatrzymał wzrok na mnie, po czym podszedł do biurka stojącego na podwyższeniu i pokiwał palcem na stojącego tam oficera. Temu nie przypadło to do gustu i skrzywiwszy się nieco, spytał z przekąsem: - Czego braciszek sobie życzy? - Wydacie mi natychmiast uczeńca, tego, którego tu przyprowadziliście. Głos zakapturzonej postaci był bezdźwięczny, beznamiętny i miał w sobie coś, od czego robiło się zimno. - A to niby dlaczego? Jest pijany i obraził młodszego trollmistrza, czyli to nasza sprawa. Jak dotychczas, potrafimy sobie jakoś radzić ze swoimi sprawami, a więc i tę załatwimy we własnym zakresie. Doceniam troskę brata, radzę mu jednak zachować ją na okoliczności naruszenia wartości duchowych. - To, że obraził któregoś z waszych głupków, jest niewielkim wykroczeniem w stosunku do tego, co mu się zarzuca. - Obraza władzy jest surowo karanym przestępstwem, dotyczy to także i brata. A poza tym - cóż on mógł takiego zrobić? Przecież to tylko uczeniec. - Zarzuca mu się uprawianie plugawego czarostwa, które winno być karane torturami. Pewnemu zacnemu medykowi zamienił wszystkie instrumenta do uprawiania dzieła ozdrowieńczego w szczurze jelita, a całe złoto - w glinę! Na te słowa trollmistrz roześmiał się tubalnie, machnął ręką, odwrócił od zakapturzonej postaci i podszedł do jednego z młodszych funkcjonariuszy, coś do niego mówiąc, jednocześnie czyniąc dyskretne znaki, chroniące od uroku. Osobnik w szarym kapturze uznał, że nic tu nie wskóra, obrócił się na pięcie i wyszedł. Na całym odwachu rozległo się westchnienie ulgi. W tym momencie zrozumiałem, skąd to niewczesne zainteresowanie szarych - jest to wynik działania dobrotliwego Mistrza Uzdrawiania, Blendona z Gwlygg! To oczywiste - zacny medyk uznał, że za to, iż nie chciałem się zgodzić na zostanie jego ofiarą, powinienem zostać zamordowany przez Sługów Miłosierdzia. Nawet się specjalnie nie zdziwiłem. Pozostawała również kwestia, czym zakończy się mój pobyt na komendzie. Po cichu liczyłem na to, że władza, potraktowana tak obcesowo przez Sługę Miłosierdzia, potraktuje mnie ulgowo. Z drugiej strony, mogą zechcieć sprawdzić, czy czasem nie dokonałem zarzucanych mi czynów... W czasie gdy snułem te rozważania, odwach opustoszał - zluzowani trollicjanci udali się do swych domów, a nowo przybyli rozeszli się po posterunkach. Komendant popatrzył w moim kierunku, pokiwał dłonią mięsistemu grubasowi i kazał zaprowadzić mnie do jakiegoś pokoju. Stało tam dosyć zniszczone biurko, dwa krzesła - jedno wyściełane, a drugie twarde, szafa pełna tekturowych teczek i papierów oraz żeliwny piecyk. Na nim - metalowy czajnik, który cicho szumiał i wydzielał zapach kawy zbożowej. Typowa jaskinia biurokraty. Grubas umościł się na wyściełanym krześle, wyjął papier o urzędowym wyglądzie i warknął, żebym siadał. Następną jego czynnością było wysunięcie szuflady biurka, zanurzenie w niej łap i wyciągnięcie naręcza niezbyt przyjemnie wyglądających przedmiotów. Były to pały o wielu końcach, wypustkach i węzełkach. - Rozdwojaczkiem, rzeżuchą czy jesionką? - zapytał tonem kelnera w trzeciorzędnej knajpie. - Jeśli o mnie chodzi, to dziękuję - odparłem. - Ale pan niech się nie krępuje, proszę się obsłużyć, jest pan przecież u siebie. - Dowcipniś, coo? - zaryczał jak buhaj. Zajrzał jeszcze raz do szuflady, spojrzał na mnie wrednie i powiedział, że w szufladzie znajduje się formularz zwolnienia i że mogę go sobie wyjąć. Odparłem mu na to, że już mamusia uczyła mnie, że nieładnie jest grzebać w cudzych szufladach, bo można sobie przytrzasnąć palce. Skrzywił się, odsunął na bok biurka poplamiony kubek z cynową łyżeczką, popielniczkę pełną niedopałków z glawu i zapalarkę ze smoczym łbem, a następnie zaczął ważyć w dłoniach poszczególne pały. W tym momencie na korytarzu rozległ się tupot, głośno zadane pytanie: „czy Byku jest u siebie?”, po czym drzwi do pokoju uchyliły się, zajrzał przez nie młody stójkowy i zawołał: - Byku, Byku, stary chce z tobą gadać! Grubas walnął jedną z pał w blat biurka, odłożył ją, spojrzał na mnie przeciągle, pokazał mi pięść i wyszedł, nie zamykając drzwi. Zerwałem się z krzesła i wyjrzałem na podwórze. Pod jedną jego ścianą stały w równym szeregu omnibusy, w drugiej widoczny był rząd wrót, prowadzących zapewne do stajni, trzecią stanowiły tyły jakiegoś budynku. Po podwórzu kręciło się paru mundurowych, mur stajni zaś podpierało kilka znudzonych trolli. Nie wyglądało to zachęcająco, a tymczasem przez drzwi słychać było zbliżające się kroki Byka. Wpadłem jednak na pewien pomysł - poprzekładałem przedmioty na biurku, zapalarkę zaś wrzuciłem do popielnika pieca, po czym szybko zająłem miejsce na krześle. - Na czym to skończyliśmy? - spytał retorycznie Byku z paskudnym uśmiechem. - Co prawda, stary mówi, żeby dać ci spokój, ale ja jestem szczodry, szczególnie dla uczeńców... - Panie trollmistrzu, bardzo przepraszam, ale muszę do toalety - przerwałem mu. - Później, później, na razie sobie porozmawiamy - odpowiedział. - Ale ja naprawdę muszę, inaczej naleję na podłogę... Pan rozumie, za dużo piwa... Spojrzał na mnie z obrzydzeniem, pchnął drzwi małpio długą łapą i wrzasnął: - Młody, do mnie! Szybko! Po chwili zjawił się z tupotem ten sam stójkowy, co poprzednio. Byku w kwiecisty sposób wydał mu dyspozycje doprowadzenia mnie do kibla, po czym nie mniej obrazowo zapowiedział mu, co mam zrobić, a czego robić nie powinienem. Żadnej jednak z rzeczy, o których wspomniał Byku, nie zamierzałem robić, za to miałem zdecydowaną ochotę czym prędzej opuścić ten pokój, tym bardziej że małpia łapa uchyliła właśnie górne drzwiczki piecyka, aby zwiększyć dopływ powietrza do ognia. Młody trollicjant przeprowadził mnie przez główne pomieszczenie odwachu (komendanta zastępował już jakiś inny osobnik) i wprowadził w wąski korytarz, na którego końcu znajdował się rzeczony przybytek. Trafiłbym tam po ciemku, nie tyle dzięki architektonicznej przejrzystości budynku, ile z powodu zapachu. Wydatki na środki czystości nie miały chyba w tej firmie priorytetu. Stójkowy wskazał mi drzwi i powiedział, żebym się pośpieszył, bo Byku jest wkurzony. Okno toalety było zakratowane, więc zrobiłem, co miałem do zrobienia, i zacząłem myć ręce pod strumieniem lodowatej wody z zaśniedziałego kranu. W momencie gdy opuszczałem umywalnię, w dalszej części budynku rozległ się głośny huk, brzęk szkła i ryk. Młody trollicjant podbiegł do wyjścia korytarza, popatrzył na kłęby dymu, wydobywające się z korytarzyka, w którym urzędował Byku, i z nabożeństwem wyszeptał: „O żeż ogrza mać...”. Następnie porwał kubeł na śmieci, wysypał z niego papiery, wyminął mnie i pobiegł do łazienki napełnić go wodą. Dobry chłopak. Gdy wypadł z kibla z pełnym wiaderkiem i pognał do pożaru, ja z wieszaka zdjąłem służbową pelerynę i czapkę i odziawszy się w nie, skręciłem niespiesznie w schody prowadzące z korytarzyka w dół. Ciepło i charakterystyczny zapach podpowiedziały mi, że schodzę do stajni. Zdarłem i schowałem do kieszeni brodę, włożyłem na bakier czapkę, aby uzyskać bardziej zawadiacki wygląd, i pomaszerowałem wzdłuż końskich boksów. Na końcu stajni stało dwóch trollicjantów i stajenny. Zaśmiewali się właśnie z jakiegoś dowcipu, gdy podszedłem do nich i wrzasnąłem, żeby gnali na górę pomagać, bo się pali. Gdy zaczęli biec, ryknąłem: „Wróć!”, po czym kazałem im napełnić wodą wiadra i zanieść je na górę. Rozbiegli się do pomp, ja zaś wyszedłem ze stajni i skierowałem się w stronę bramy wychodzącej na ulicę. Stojącemu w przejściu wartownikowi kazałem poszukać sobie kogoś na zastępstwo i biec gasić pożar. To oczywiście nie miało sensu, lecz pognał, jakby to jemu paliły się spodnie. Ja w tym czasie opuściłem teren odwachu i pomaszerowałem w stronę domu. Znowu, po raz kolejny, miałem szansę obejrzeć wschód słońca nad miastem. Odniosłem wrażenie, że w czasie zabawy w chowanego ze Sługą Miłosierdzia znalazłem się w zupełnie nieznanej dzielnicy. Ujrzałem skwer porośnięty krzakami, wszedłem więc w ich gąszcz, wywróciłem pelerynę na lewą stronę, po czym ją włożyłem, służbową czapkę zaś zatknąłem za pasek spodni. Nie miałem ochoty na dalsze kontakty z trollicją, a moja ignorancja zdradziłaby mnie, gdybym się natknął na jakiś patrol. Nie wiedziałem nawet, czy i jak trollicjanci oddają sobie honory. Spojrzałem na niebo zaróżowione przedświtem i ustaliłem, gdzie jest wschód. Następnie udałem się w tamtym kierunku, aby dojść do rzeki, wzdłuż której mógłbym dotrzeć do domu. W pewnym momencie ulica, którą szedłem, zamieniła się w rozległy plac z jakąś monumentalną budowlą. Stała tam, nieco przesunięta względem środka pokrytej kamiennymi płytami płaszczyzny, piramida. Jej boki były licowane płytami z szarozielonego kamienia lub zaśniedziałego brązu. Bok, usytuowany wobec placu jako fasada, przecinała wstęga szerokich schodów, biegnących aż do wierzchołka budowli. Obie strony schodów flankowały skrzydlate lwy czy też gryfy, za nimi zaś znajdowały się ogromne płaskorzeźby, przedstawiające niezwykle realistycznie oddane koła zębate. Te elementy, podobnie jak lwy, wykonano z zaśniedziałego obecnie brązu. Po drugiej stronie placu, naprzeciwko frontonu piramidy, znajdował się ażurowy most bądź akwedukt. Zaintrygowany tak niezwykłą budowlą, obszedłem dookoła cały plac i po kilku okalających go schodach wstąpiłem na płaszczyznę, na której była usytuowana piramida. W tym momencie słońce wychyliło się zza horyzontu i pierwsze jego promienie padły na wierzchołek budowli. Usłyszałem szum, po czym ujrzałem, że gigantyczne koła zębate zaczynają się obracać, schody zaś ruszają z wolna ku wierzchołkowi piramidy. Ogromne gryfy poruszyły nagle skrzydłami, po czym rozwarły paszcze i wydały dudniący ryk, brzmiący jakby przesuwały się po sobie ogromne płyty spiżu. Odgłos ten sprawił, że poczułem chłód i spiesznie oddaliłem się z placu, nie czekając na to, co mogło wyleźć z rozwierających się powoli wrót świątyni. Rozdział 7 Od rozpoczynającej swą działalność świątyni oddaliłem się pośpiesznie, nie mając ochoty zostać złożonym w ofierze, ani też poddanym jakimś niemiłym praktykom religijnym. Po dotarciu do rzeki poszedłem jej nabrzeżem - najpierw wzdłuż stojących tam szop czy magazynów, następnie bulwarami, aby wreszcie dotrzeć do znanej mi części miasta. Ulica Skrajna była zupełnie pusta, na wszelki wypadek jednak rozejrzałem się dokoła, po czym wszedłem do domu. Okiennic nie otwierałem, aby nie zdradzać swojej obecności, i po omacku, nie zapalając światła, dotarłem do sypialni. Obudziło mnie (to chyba reguła na tym świecie) dzwonienie do drzwi. Był to Mofko, którego wpuściłem po upewnieniu się, że nic podejrzanego nie kręci się w zasięgu wzroku. Zdziwił się, że siedzę po ciemku, a gdy powiedziałem mu, jaką niespodziankę zgotował mi Blendon z Gwlygg, omal nie padł. Jego gęba przybrała białozieloną, widoczną nawet w mroku barwę, nogi się pod nim ugięły i spojrzał na mnie z wyraźną obawą. To, że na niego nie wrzeszczałem, a nawet potraktowałem całe zajście nieco humorystycznie, przeraziło go jeszcze bardziej. Pewnie sądził, że pod wpływem wypadku z demonem oszalałem do reszty. - Co robić, szefie, co robić - jęczał przerażony. - Nie chciałem, chciałem dobrze, słowo daję - bełkotał jak w delirium. Wyglądało na to, że nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji... Doszedłem do wniosku, że jedynym wyjściem jest przeczekanie, tym bardziej że zarosłem jeszcze w zbyt małym stopniu, co nie gwarantowało mi bezpieczeństwa. Poleciłem Mofkowi zrobienie zakupów na kilka dni, aby móc spędzić w domu jakiś czas bez wychodzenia. Rozkazałem mu również, aby od popołudnia zaczął opowiadać wszystkim znanym sobie osobom, co mi zgotował Blendon oraz jak sprawa wyglądała w rzeczywistości. O ile pierwsze polecenie nie zdziwiło Mofka w szczególności, o tyle drugie wprawiło go w zdumienie. - Szefie, może lepiej o tym nie mówić? Bo jak się dowiedzą, że takie historie opowiadam... - O to właśnie chodzi, żeby się dowiedzieli. O ile znam firmy takie jak ta, co zatrudnia naszych szarych braciszków, to wszędzie mają wtyczki. Na plotki nie reaguje się oficjalnie, tylko je sprawdza. Jeśli będą się one pokrywać z innymi raportami obserwatorów, to problemy może mieć sam Blendon z Gwlygg. - Niech Prasmok ma nas w opiece - stęknął Mofko i poszedł wypełniać zadanie. Ja zaś wdrapałem się na strych i przez lunetę przyjrzałem się okolicy. Nic podejrzanego nie zauważyłem, także i wtedy, gdy zastosowałem filtr antymagiczny w postaci okularów z kryształu górskiego. Na widok łodzi umieszczonej pod ruchomą połacią dachu zacząłem zastanawiać się po raz kolejny, do czego może ona służyć. Przy bliższym oglądzie okazało się, że jej dziób i rufa przymocowane są do żurawików, podobnych do tych, na jakich mocowane są szalupy na okrętach. To wyjaśniało sprawę, acz tylko do pewnego stopnia. Zszedłem piętro niżej, uchyliłem okno, nie otwierając okiennic i spojrzałem w dół przez wąską szczelinę. Początkowo zobaczyłem tylko gęste krzaki, lecz w ich cieniu ujrzałem znajdujący się poniżej kanał, solidnie obmurowany i obecnie bez wody, jeśli pominąć kilka błotnistych kałuż na jego dnie. To nasunęło mi pewną myśl. Zbiegłem na dół, w kuchni znalazłem klucz do piwnicy i zszedłem do niej, zapaliwszy uprzednio świeczkę. Nie posłużyłem się w tym celu zapalarką, lecz płomykiem wydobywającym się z kuchni, zostawionej w takim stanie przez przestraszonego Mofka. W piwnicy znalazłem nieźle wyposażony warsztat, coś w rodzaju niewielkiego magazynu uzbrojenia - było tam nieco rozmaitych narzędzi kłujnych i tnących oraz kilka kusz, a także, w kolejnym zagraconym pomieszczeniu - starannie zamknięte drzwi o wyglądzie wrót śluzy. Odstawiłem na bok blokujące je meble i przystąpiłem do otwierania. Na szczęście klucz do zamykającej je solidnej kłódki wisiał na gwoździu wbitym w ścianę obok, lecz był tam również cały, przypominający wyposażenie sali tortur, zestaw sztab i śrub. Zapory ustąpiły jednak, pomimo że pokrywający je smar stwardniał niczym smoła. Po kilku dalszych wysiłkach udało mi się uchylić drzwi, z góry zaś zostałem obsypany kilkoma garściami pyłu wapiennego i kurzu. Za drzwiami nie ujrzałem bynajmniej otwartej przestrzeni, lecz wykonaną z grubych dech i stalowych płaskowników zastawkę, unoszoną do góry. Do jej dolnej krawędzi przymocowany był łańcuch prowadzący do bloczka, zamocowanego do nadproża. Łańcuch kończył się solidnym hakiem, za który chwyciłem i w ten sposób próbowałem podnieść przeszkodę. Ani drgnęła. Poczułem się pokonany i rozejrzałem się w nadziei, że zobaczę coś, co podsunie mi zbawienny pomysł. Rzeczywiście. W kącie stało coś w rodzaju wysokiego, wąskiego żelaznego wiadra, wypełnionego kamieniami. Ucho tego naczynia wyglądało niczym stworzone do założenia na hak. Spróbowałem je podnieść - omal nie pękłem, lecz ono nie dało się unieść nawet na milimetr. Powyjmowałem więc z wiadra kamienie, powiesiłem je na haku, a następnie napełniłem kamieniami na powrót. Zastawka nie ruszyła się, lecz gdy uwiesiłem się na łańcuchu, ze straszliwym zgrzytem powędrowała ku górze. Natychmiast puściłem balast, po czym z warsztatu przyniosłem oliwę, nasmarowałem nią obficie szyny i ponowiłem próbę. Tym razem dało się słyszeć tylko szuranie, do piwnicy wpadło, przyćmione krzakami, światło oraz powietrze. Nie całkiem świeże, gdyż na dnie kanału leżał pies. Leżał tam sobie i nikt go nie niepokoił, może z wyjątkiem much i robali, które traktował jednak ze stoickim spokojem, gdyż nie poruszał nawet uchem - co najmniej od tygodnia. Wyjrzałem dyskretnie na zewnątrz i zlustrowałem koryto kanału. W jedną stronę prowadziło ono do czegoś w rodzaju obmurowanego tunelu, w drugą zaś - tyłami posesji mniej więcej w kierunku centrum, przy czym było bardzo obiecująco zarośnięte krzakami. Wycofałem się, zamknąłem za sobą starannie jedne i drugie drzwi, po czym wyszedłem z piwnicy. Mofko wrócił właśnie z zakupami i wkładał je do szafy, której wnętrze przypominało lodówkę. Przyjrzałem się temu urządzeniu z pewnym niepokojem, gdyż w środku spodziewałem się zastać lodowego smoka, wytwarzającego zimno małego yeti lub inną istotę podobnego rodzaju. Był tam jednak tylko w miarę normalny zamrażalnik - miedziana, pobielona wężownica, otaczająca blaszane pudło. - Szef nie pamięta, jak kupił tę szafę chłodzącą? To wynalazek z Roomerii, szef zawsze mówił, że nie chce jadać tego, co magicznie przemieniono, żeby się nie psuło... - Tak, tak, to wiem, tylko zapomniałem, jak to działa... - Sam szef mówił, że co tydzień trzeba nalać oleju do tego zbiorniczka z tyłu i że tam coś się pali... No tak, nareszcie coś znajomego - lodówka absorpcyjna. Z dalszych oględzin tego cudu techniki zrezygnowałem jednak na rzecz śniadania i lektury gazety. Nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak za pierwszym razem, a poza normalną sieczką dziennikarską zawierała tylko dwie interesujące mnie wiadomości. Jedna mówiła o tym, że otwarcie smokowni wielkiej mocy przełożono na jesień, gdyż krasnoludy z Północy podniosły ceny srebra, w drugiej notatce opisywano pożar w odwachu trollicji, spowodowany przez nieznany czynnik. Trollicjant, który najbardziej ucierpiał w wyniku pożaru, to niejaki Byku, który bohatersko gasił płonące akta, tłumiąc ogień własnym ciałem, a jak można było wywnioskować z dyskretnych aluzji w tekście - jego tylną częścią. Przeczytawszy to, uśmiałem się serdecznie, czym przyprawiłem Mofka o jeszcze większe przerażenie. Widok jego strachu sprawił, że ponownie przemyślałem decyzję o przeczekaniu i doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, gdy przyczaję się poza domem. Gdy sobie poszedł, przeprowadziłem rewizję w szafach. Znalazłem solidną torbę z grubego lnianego płótna, zaopatrzoną w skórzane wzmocnienia, drugą nieco mniejszą, z pasem na ramię, bukłak i trochę utensyliów podróżnych. Pośród nich było metalowe pudełeczko, którego jeden bok stanowił pilnik. Wewnątrz znajdowała się bawełna nasączona jakimś płynem i stalowy pierścień z krzemieniem lub podobnym kamieniem zamiast oczka. Było to, jak się domyśliłem, urządzenie do zapalania ognia. Zapakowałem je wraz z puzderkiem z przyborami do szycia, szpulką szpagatu, woskową świeczką oraz niewielkimi cążkami. Z piwnicy przyniosłem solidny nóż, który dawał się schować w mniejszej torbie, po czym spakowałem trochę odzieży, tak by móc ją włożyć metodą „na cebulkę”. Następnie udałem się do lodówki, aby rozejrzeć się, co z tego, co kupił Mofko, będzie się nadawało do zabrania. Niestety, podróż o nieznanym czasie trwania przeżyć mógł tylko ser, chleb i jabłka, tak więc poprzestałem na nich. Gdy wszystko już włożyłem do chlebaka i napełniłem bukłak wodą, usłyszałem hałas. Dochodził on z góry, od strony pomieszczenia, w którym stała luneta. Zbiegłem do piwnicy, skąd wziąłem żelastwo podobne do rapiera i pognałem zbadać sprawę. Na strych wszedłem powoli, wystawiając przed siebie gotowy do pchnięcia rapier. Nie zauważyłem jednak nic podejrzanego, tyle że do okna dobijał się jakiś ptak. Wyglądał dziwnie - miał elektryczno-niebieski kolor i otaczała go iskrząca poświata. Otworzyłem okno, jednocześnie ganiąc się za brak rozsądku i gotując do obrony. Wówczas mniemany ptak podfrunął z łopotem do fotela i usiadł na jego oparciu. Gdy przestał machać skrzydłami i podskakiwać, skonstatowałem, że jest to gad. Co prawda, z wyglądu przypominał nieco papugę, lecz miał błoniaste skrzydła, długi, wijący się ogon i łuskowaty grzebień, ciągnący się od czubka głowy do ogona. Pysk stworzenia przypominał dziób. Gad pokręcił się, przyjrzał mi się jednym okiem, przekrzywił głowę, jak papugi, gdy chcą coś powiedzieć, i... przemówił głosem Halamusa. - Po zmroku podstawię smokochód koło Placu Parad, bądź tam, to zabierze cię w bezpieczne miejsce. Uważaj, jak będziesz wychodził, bo dom może być pod obserwacją. Nie wiedziałem, czy latający smok odtwarza tylko wiadomości, czy też je przekazuje, postanowiłem więc sprawdzić jego działanie. - Miałem okazję być na odwachu, zanim nastąpił pożar, o którym pisali w gazecie - powiedziałem. Smok popatrzał na mnie, jego gardziel porozdymała się trochę, jakby miał zamiar zagdakać lub coś przełknąć, i przestąpił z łapy na łapę. Chciałem go pogłaskać, lecz gdy zobaczyłem, że na drewnianym oparciu fotela pojawiły się nadwęglone ślady pazurów, zrezygnowałem. W pewnej chwili otoczyło go błękitnawe halo, po czym przemówił: - Podejrzewałem coś takiego. Spróbuj wyjść przez piwnicę. Powinno być bezpiecznie. - Jedno z twoich przypuszczeń było prawdziwe. Doniósł na mnie medyk, Mistrz Uzdrawiania imieniem Blendon. - Tego można się było spodziewać. Dlatego ja spróbuję przyciszyć jakoś sprawę, a ty powinieneś zniknąć z miasta. - Czy dać coś temu jaszczurowi? - Nie, smoki pioruniczne nie żrą nic normalnego. Lepiej go nie dotykaj, bo może cię porazić. Kończę. Na to słowo smok nastroszył grzebień, najeżył łuski, machnął skrzydłami i wyfrunął przez okno, zostawiając po sobie zapach ozonu i nadpalonej politury. Zamknąłem starannie okno i przeszedłem na drugą stronę domu, aby rozejrzeć się w sytuacji. Nieuzbrojonym okiem nie zobaczyłem niczego, lecz widok, który ujrzałem przez polaryzacyjne okulary, wcale mi się nie spodobał. Zarówno na jednym, jak i na drugim widocznym przez dziurki w okiennicy końcu ulicy Skrajnej przechadzały się postaci w szarych pelerynach i kapturach. Wróciłem na tył domu, lecz tam nic nie zauważyłem. Zszedłem więc ponownie do piwnicy, starannie raz jeszcze nasmarowałem prowadnice zastawki, zawiasy i zasuwy drzwi, po czym postanowiłem się zdrzemnąć, gdyż na czytanie było zbyt ciemno. Obudziło mnie wrażenie zapadania się. Wstałem z łóżka, podszedłem do okna i wyjrzałem przez dziurki. Ściemniało się. Zniosłem więc do piwnicy obie sztuki bagażu i przystąpiłem do realizacji planu, który opracowałem. Otworzyłem pierwsze drzwi, do ich zasuw przywiązałem sznury, po czym powyjmowałem kamienie z blaszanego wiadra. W jego dnie była widoczna niewielka dziurka - dobra nasza! Do piwnicy zniosłem pięć konwi wody i wlałem je do kubła, uprzednio zatkawszy dziurkę landrynką znalezioną w blaszanym pudełku w spiżarni. Następnie przystąpiłem do podnoszenia zastawki - szło gorzej niż wtedy, gdy przeciwwagę stanowiły kamienie, które były cięższe niż woda, lecz jakoś się udało. Podniesioną zastawkę podparłem znalezionym w piwnicy drągiem i wyniosłem na zewnątrz bagaże. Następnie zamknąłem drzwi, zaciągając zasuwy za pomocą sznurów przeciągniętych przez szczelinę, a później opuściłem zastawkę, zabierając ze sobą drąg. W chwilę po opuszczeniu zastawki dobiegł mnie stłumiony odgłos cienkiego strumienia wody, padającego na kamienie, co oznaczało, że prowizoryczny wyłącznik czasowy zadziałał. Narzuciłem większą torbę na plecy, pas chlebaka przełożyłem przez ramię i dnem kanału ruszyłem po cichu w kierunku centrum. Starałem się nie zawadzić o nic wystającym z torby końcem laski ani nie szurać o ścianę wetkniętym za pasek rozpruwaczem gobroli. Kilka razy wdepnąłem w kałużę, lecz na szczęście nie trafiłem na żaden obiekt w rodzaju zdechłego psa. Z kanału wydostałem się na powierzchnię pod trzecim z kolei mostkiem, sprawdziłem, czy nikt nie idzie, i powędrowałem w stronę Placu Parad. Po drodze zastanawiałem się, jak rozpoznam smokochód Halamusa - widziałem go tylko raz w życiu. Jednak to szofer rozpoznał mnie - po cichu podjechał do krawężnika i zatrzymał się. Otworzyłem drzwi, wrzuciłem do środka torbę, wsiadłem i zamknąłem je za sobą. Wehikuł ruszył po cichu, kierowca zaś odwrócił się, odsunął szybkę i wręczył mi list, mówiąc, że to od jego pana. Na kartce wykonanej z bibułki ryżowej lub podobnej cienkiej (i zapewne dającej się łatwo zjeść) materii Halamus napisał, że polecił szoferowi, aby zawiózł mnie do domku myśliwskiego, nieopodal smoczych pastwisk. Mam tam pozostać przez tydzień, on w tym czasie spróbuje zrobić, co się da, a później przyśle smokochód. Po przeczytaniu listu zsunąłem się w fotelu tak, że nie wystawałem ponad oparcie. Droga za miastem zwęziła się, jej pobocza porastały drzewa i krzaki, w świetle reflektorów od czasu do czasu można było zauważyć drogowskaz, na rozstajach zaś widoczne były niekiedy pięcioramienne wiatraczki, a niekiedy - piramidki z siedzącym na wierzchołku gryfem. W pewnej chwili poczułem, że wehikuł zwalnia, a przez przednią szybę ujrzałem płomyki, czerwone światło i jakąś masywną postać. Zdjąłem z zaczepu końcówkę rury głosowej, gdyż chciałem spytać szofera, co się dzieje, lecz zrezygnowałem z tego, gdy usłyszałem, jak klnie. Wkrótce smokomobil zatrzymał się przy wielkim trollu, ubranym w skóry. Szofer odsunął szybę, ten zaś wetknął do środka łapę. Szofer rzucił na nią monetę, lecz łapa tkwiła w oknie nadal. Rzucił więc jeszcze dwie, łapa usunęła się, troll obejrzał monety i wsunął łapę ponownie, mówiąc gardłowo: - Naprawa mostu drogo kosztuje. Więcej. Sprzęt budowlany coraz więcej żre. Szofer rzucił na łapę jeszcze dwie monety, troll zaś odsunął się i podniósł zagradzający drogę pień drzewa, obwieszony małymi lampkami. Smokochód ruszył powoli, kołysząc się na wertepach i lawirując pomiędzy zwalonymi w pryzmy kłodami i kamieniami. Wreszcie wjechaliśmy na most, który dudnił głucho pod kołami. Gdy opuszczaliśmy przyczółek mostu na przeciwległym brzegu, ujrzałem w świetle kolejnych lampek drugi posterunek i jakieś wielkie kształty, majaczące w mroku. Dziwnie przypominały mi one olbrzymie stopy, ubłocone i pookręcane czymś w rodzaju rzemieni. Lecz jeśli były to stopy, to każda z nich miała wielkość ponad połowy naszego pojazdu. Skoro właściciele tych nóg byli zbudowani proporcjonalnie, to musieli być wzrostu przeciętnej kamienicy... - Co to stało tam na poboczu? - spytałem kierowcę przez rurę głosową. - Leniwe ogrzysyny! - usłyszałem w odpowiedzi. - Co takiego? - Przepraszam, chciałem powiedzieć, że kiedyś trolle same naprawiały mosty, a teraz zatrudniają cyklopów sprowadzonych z gór. Wszystko się poprzestawiało na tym świecie... - Ale chyba i pojazdów jest więcej i są cięższe, prawda? - Co prawda, to prawda, ale żeby trolle wysługiwały się innymi - to chyba koniec świata już blisko... Przez wrodzoną delikatność nie powiedziałem szoferowi, że zgodnie z ostatnimi doniesieniami prasy, koniec świata został przełożony na jesień ze względu na podwyżkę cen srebra... Dalsza droga przebiegała bez przeszkód, zacząłem więc podrzemywać, jedynie gdy pojazd podskakiwał na jakimś większym wyboju lub zmieniał prędkość, otwierałem jedno oko, aby upewnić się, że wszystko w porządku. Wreszcie, po kilku godzinach (mimo wszystko prędkość smokochodu nie była zbyt imponująca - chyba tylko raz, o ile mogłem ocenić, przekroczył setkę), skręciliśmy z głównego traktu na polną drogę, która następnie zamieniła się w szeroki leśny dukt. Po jakimś czasie (mój zegarek wskazywał 3:30) wehikuł zwolnił i zaczął skręcać. W świetle jego latarń ujrzałem fronton niewielkiego drewnianego budynku, stojącego na kamiennej podmurówce. Smokochód stanął, szofer wysiadł z niego i wręczył mi pokaźnych rozmiarów klucz ze srebrnym łańcuszkiem. Następnie wziął moje bagaże i zaniósł je do domu, którego frontowe drzwi otworzyłem kluczem. Gdy rozkazałem baniakom zaświecić się, rozbłysły uspokajającym światłem. Spytałem szofera, czy chce coś zjeść, lecz powiedział, że napije się tylko wody i wraca. Zdziwiło mnie to nieco, lecz uspokoił mnie, mówiąc, że niekiedy miał za złe swej matce, że zadała się z krasnoludem, ale w momentach takich jak ten docenia to, gdyż krasnoludy są bardzo wytrzymałe. Wypił wodę, ukłonił mi się i wrócił do smokochodu, obszedł go dookoła, postukał gestem kierowców wszystkich światów w opony, przetarł przednią szybę i reflektory, wsiadł do pojazdu i odjechał. Przez chwilę patrzyłem na znikające w mroku czerwone światełka, po czym wszedłem do domu, zaryglowałem za sobą drzwi i poszedłem poszukać sypialni. Nagle poczułem się zupełnie bezsensownie i nie na miejscu. Światło nie chciało się zaświecić (czy magiczne baniaki mogą się przepalić?), lecz łóżko było spore i wygodne. Położyłem się w nim i nakryłem skórą jakiegoś zwierza - niedźwiedzia czy też innego stwora. Gdy zasypiałem, usłyszałem wrzask przemieszczający się nad domem. W tle, na skraju słyszalności, domyśliłem się cichych uderzeń potężnych skrzydeł. Wrzask przez moment narastał, a później powoli ucichł. Brzmiał dosyć okropnie - jak skarga kotka, którego porwał orzeł i w powietrzu konsumuje go od tyłu, a nieszczęsne zwierzątko obwieszcza swą niedolę całemu światu. Pomyślałem jednak, że orły w nocy nie latają i nie jadają kotów, więc jest to zapewne jakaś sowa lub puchacz wabiący partnerkę. Obudziło mnie ciepło na twarzy i ostre światło. Spróbowałem otworzyć oczy, lecz słońce było zbyt rażące. Odwróciłem się więc na drugi bok i uchyliłem powieki. Na wprost siebie ujrzałem ogromnego, stojącego na tylnych łapach potwora, który szczerzył wielkie zęby i unosił ponad głowę łapy najeżone rozczapierzonymi pazurami. Wpatrywał się przy tym we mnie nieruchomo i tępo malutkimi, przekrwionymi oczkami o szklistym połysku. Zamarłem w bezruchu i zacząłem się zastanawiać, gdzie podziałem rozpruwacz gobroli, laskę lub nóż. Nie wpadłem na żaden sensowny pomysł, ale potwór nie zaatakował. Przyjrzałem mu się dokładniej - stał bez drgnienia, jak pomnik. Uniosłem się więc powoli z posłania i zobaczyłem, że stoi oparty o pień brzozy, a obecność takowego w sypialni nie jest zbyt uzasadniona. No tak, odetchnąłem z ulgą. W domku myśliwskim można się było spodziewać wypchanego niedźwiedzia. Ubawiło mnie to nieźle, powiesiłem więc na pazurach jego łap swoją koszulę i śmiejąc się, poszedłem poszukać łazienki. Była raczej skromna, jedynym ukłonem w stronę jakiejkolwiek wygody było coś w rodzaju drewnianej szafy z prysznicem w środku. Jak się domyśliłem, urządzenie to oddawało nieocenione usługi zimą lub jesienią, gdy po domostwie hulały przeciągi. Kuchnia z ogromnym paleniskiem i wielkim okapem znajdowała się tuż obok dużego pokoju, pełniącego rolę salonu i jadalni jednocześnie. W pomieszczeniu znajdował się wielki kominek, w którym przy odrobinie dobrej woli można było upiec całego dzika lub jelenia. Spiżarnia pełna była słojów z marynowanym mięsem, grzybami, oraz wędzonych i suszonych mięsiw, wiszących na belce pod sufitem. W beczce w rogu stał nawet zaczyn na ciasto do chleba. Ucieszyło mnie to, gdyż nie musiałem się ograniczać do skromnych zapasów, które zabrałem ze sobą. Następnie przystąpiłem do oględzin trofeów zdobiących ściany pomieszczeń. Jak przypuszczałem, nie były to zwłoki ofiar Halamusa, lecz jego poprzednika. Potwierdzały to daty, wypalone na podstawkach lub wygrawerowane na mosiężnych i srebrnych tabliczkach. Najświeższy preparat nosił datę 1349, czyli przed urodzeniem zarówno moim, jak i obecnego właściciela tego przybytku. Zjadłem obfite śniadanie, naruszając nieco połeć wędzonego boczku ze spiżarni, i poszedłem zwiedzać dalej. Tym razem zwróciłem uwagę na porozwieszane malowniczo uzbrojenie. W przeciwieństwie do wypchanych zwierząt, z lekka nadgryzionych przez mole, cała broń była świetnie utrzymana i zakonserwowana. Obok kusz wisiały kołczany pełne krótkich strzał o różnych zakończeniach, tasaki zaś, kordelasy i dziryty były ostre i pokryte warstwą konserwującego wosku. Postanowiłem rozejrzeć się dookoła domu. Uprzednio przejrzałem się w lustrze i uznałem, że nie muszę już przyklejać całej brody, tylko jej część. Pooperowałem chwilę nożyczkami i przykleiłem sobie do żuchwy środek sztucznej bródki. Miała cokolwiek capi wygląd, lecz żywiłem nadzieję, że dziś nikogo nie spotkam. Słońce świeciło zachęcająco, wyszedłem więc na zewnątrz. Dom otoczony był płotem, wokół którego posadzono gęste krzaki. Od północy rosły także i wysokie drzewa, kilka świerków i jesion. Za domem znajdował się niewielki budynek gospodarczy oraz coś w rodzaju strzelnicy. Nie chciałem opuszczać obejścia, a żeby zrobić coś z wolnym czasem, postanowiłem postrzelać z kuszy. Wybrałem lżejszy model, którego naciąganie nie wymagało żadnych dźwigni ani kozich nóżek, dwa tuziny strzał i rozpocząłem systematyczne dziurawienie wiklinowej tarczy. Po jakimś czasie doszedłem do niezłych wyników, lecz musiałem zrezygnować z dalszego strzelania ze względu na ból rąk, spowodowany ciągłym napinaniem cięciwy. Resztę dnia spędziłem, jedząc, czytając książki o tematyce myśliwskiej, mówiące o polowaniu konwencjonalnym i przy użyciu magii, oraz snując plany, że gdy tylko moja broda osiągnie przepisową wielkość, wybiorę się do lasu, rozpościerającego się opodal. Po dalszych dwóch dniach lenistwa postanowiłem zwiedzić najbliższy teren, zacząłem więc studiować znalezioną w biblioteczce mapę okolicy. Miałem pewne trudności ze zorientowaniem jej, gdyż pokrywające ją znaki nie mówiły mi zbyt wiele. Co gorsza, niektóre nazwy były napisane runami. W odczytaniu mapy dopomogły mi odręczne notatki, poczynione na marginesach. Na skraju wąskiego jęzora lasu, który wyrastał z ciągnących się aż za skraj mapy borów, znajdowały się jasne prostokąty, oznaczone jako „smocze pastwiska”. Był to taki sam dobry cel wycieczki, jak każdy inny. Postanowiłem wybrać się tam następnego dnia, przygotowałem więc prowiant (w tym pozostałe jabłka oraz bukłak z wodą), rozpruwacz gobroli i laskę. Kluczem przycisnąłem list od Halamusa, aby nie zdmuchnął go przeciąg, i zaświeciłem baniaki. Pomyślałem, że list należy spalić, aby w razie czego nie wpadł w niepowołane ręce, postanowiłem więc przeczytać go raz jeszcze. Ku mojemu zdziwieniu, jego dawniejsza treść była częściowo niewidoczna, za to pojawiły się na nim całkiem nowe słowa. Halamus pisał: To, co tu widzisz, ujawni się trzeciego dnia od Twojego wyjazdu. Jeśli smokochód nie przybędzie po tygodniu, to znaczy, że jest gorzej, niż myślałem, i będziesz musiał poczekać jeszcze jakiś czas. Zacząłem się zastanawiać, co by było, gdybym spalił list przed upływem trzech dni. Doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie nie dałby się spalić. Postanowiłem wstać wcześnie, lecz jak zwykle z tego rodzaju planami bywa, nie udało mi się to. Obudzony słońcem, wyskoczyłem z łóżka, szybko doprowadziłem się do porządku, zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu. Na wszelki wypadek w dziurkę od klucza wcisnąłem kartkę z narysowanym schematycznie smokiem, przywiązanym do palika pośrodku łąki. W razie czego szofer powinien wiedzieć, o co chodzi, inne osoby zaś zapewne miałyby problemy z rozszyfrowaniem treści listu. W trakcie marszu pomyślałem sobie, że smoki nie muszą wcale wypasać się wśród traw, a więc list może być nieczytelny. Przestałem jednak zawracać sobie głowę tą sprawą, a poświęciłem się rozpoznawaniu śladów. Odcisków opon smokochodu nie było już prawie wcale widać, gdyż spłukał je deszcz, który spadł ubiegłej nocy. Poza śladami ptaków i jakichś gryzoni nie dawało się zauważyć zbyt wiele tropów zwierzyny. Raz tylko w piachu było widać odciśnięte racice dzika, kilkakrotnie - saren, a raz - pojedynczy trójpalczasty ślad wielkości dłoni. Dalszego ciągu nie było, ani po jednej stronie traktu, ani po drugiej. Doszedłem do wniosku, że autor tego śladu musiał chyba latać. Domniemanie to nie sprawiło mi szczególnej przyjemności. Wreszcie, po jakichś dwóch godzinach marszu, wyszedłem na skraj lasu. Tu teren był lekko pofałdowany, rosły niewielkie krzaczki, droga zaś prowadziła wzdłuż jakichś kopczyków usypanych z kamieni. Gdy zbliżyłem się do nich, okazało się, że otaczają one spore dziury w ziemi. Dziury okazały się pozarastane zielskiem i częściowo pozasypywane, więc trudno było się domyślić, co w nich tkwiło. Sądząc po rozmieszczeniu kamiennych pryzm, które wyznaczały regularne prostokąty, musiały to być słupy ogrodzeniowe. Trochę się zdziwiłem, że komuś chciało się wyciągać z ziemi jakieś pnie, ale cóż - co kraj, to obyczaj. Droga łagodnie skręcała, a rosnące w rowach krzaki zasłaniały dalszy widok. Gdy wyszedłem zza zakrętu, ujrzałem nową scenerię - z kopczyków wyrastały jakieś słupki, pomiędzy którymi porozciągano liny. Ogrodzenia te wyznaczały tereny, na których powinny paść się smoki. Rzeczywiście, po kilku minutach marszu na jednej z ogrodzonych łąk zobaczyłem majaczący w odległości około pół kilometra szarawy kształt. Jak mogłem ocenić, był wielkości dużej świni i niemal nie poruszał się. Pyskiem dotykał pryzmy ciemnych brył i wyglądało na to, że żre. Postałem trochę, lecz stwór ani myślał podejść do ogrodzenia, więc ruszyłem dalej. Przyjrzałem się słupkom grodzącym pastwiska. Nie zostały one wykonane z drewna, lecz z czegoś, co przypominało brązową kość. Nie były to również zwykłe, proste paliki, lecz wyglądały jak A bez poprzeczki. Jedna nóżka A umocowana była w ziemi i przysypana nieco głazami, druga zaś opierała się swobodnie o grunt czymś w rodzaju stopy. Całość była porośnięta kolczastymi wyrostkami i najbardziej przypominała tylną nogę pasikonika, z tym że kolano takiej nogi sięgało mi do piersi. Liny też były dosyć szczególnego rodzaju - nie było na nich widać splotu, lecz wzór przypominający łuski na młodych i jeszcze nierozklejonych szyszkach świerkowych. Po minięciu kolejnych kilku pustych pastwisk doszedłem wreszcie do takiego, na którym coś się działo. Rosło tam samotne drzewo, był smok i... rycerz. Początkowo sądziłem, że mniemany rycerz obsługuje smoka, jego zbroja zaś to rodzaj roboczego ubioru ochronnego. Jednak poza tym, że odzienie rycerza wykonano ze srebrnego metalu, nie przypominało zbroi z muzeów. Najbardziej było podobne do przeciwprzeciążeniowego skafandra lotniczego - obciskało postać i podkreślało sylwetkę. Wszakże po chwili przekonałem się, że byłem w błędzie - człowiek w srebrnym pancerzu nie obsługiwał smoka, lecz najwidoczniej chciał skłonić go do walki. Uznałem to za idiotyczny pomysł, coś równie głupiego, jak próba zabicia poczciwej, pasącej się na łące krowy metodą znaną z corridy. W tym momencie smok zaatakował. Okazało się, że starcie rycerza ze smokiem nie będzie bynajmniej egzekucją. Srebrzystoszary stwór rozwinął zdumiewającą prędkość i pognał ku rycerzowi, usiłując zbić go z nóg. Ten schwycił ostrze miecza drugą ręką, wybił się w górę i wykonał regularne salto. Smok przebiegł pod nim, zahamował w tumanie kurzu i zawrócił. Tym razem popędził w stronę człowieka w zbroi nie na wprost, lecz lekkim łukiem. W ostatniej chwili, przebiegając koło niego, rozczapierzył niewielkie skrzydła, starając się go zawadzić. Rycerz wykonał zgrabny piruet, próbując jednocześnie dźgnąć gada za przednią łapą, pod pachą. Cios chybił, gdyż ostrze miecza zostało zbite uderzeniem krawędzi skrzydła. Zero punktów. Poczwara wykonała jeszcze jeden nawrót i przebiegła obok rycerza, puszczając jednocześnie w ruch ogon. Trzask uderzenia skórzastego, łuskowatego pejcza usłyszałem w chwilę po tym, jak ujrzałem, że rycerz został trafiony w goleń. Rycerz jednak chyba też dziabnął smoka mieczem, gdyż ten nie wykonał zwrotu, lecz ćwieknął łbem w pień drzewa. Gdyby nie to, że było ono uschnięte i pozbawione kory, to zapewne spadłby z niego deszcz jabłek. Blaszany kaganiec na mordzie smoka odkształcił się, lecz zwierz nie padł. Potrząsnął pyskiem, zakręcił wokół drzewa, zarzucając zadem, i pognał ku swemu prześladowcy. Tym razem zahamował przed nim, robiąc zwrot w miejscu, i znów zaatakował ogonem. Teraz trafił rycerza w drugą goleń, omal nie zbijając go z nóg, i zerwał mu drugi nagolennik. Rycerz próbował obciąć ogon mieczem, lecz bezskutecznie - rozległ się metaliczny dźwięk i broń odbiła się od przeszkody. Smok znowu popędził w stronę drzewa i grzmotnął w nie łbem. Jego kaganiec wyglądał okropnie - jak mały samochód po zderzeniu z ciężarówką. Widać w nim było również sporą dziurę, przez którą przeświecały kły. Smok okrążył drzewo niespiesznym truchcikiem, odwrócił się w kierunku rycerza i rozwarł paszczę. Rozległ się cichy poryk, po czym nagle ujrzałem, jak rycerz, stojący kilkanaście metrów od smoka, przewraca się, a jego nogi unoszą się w powietrze. Po chwili rycerz, usiłujący wydobyć się z trzymającego go niewidzialnego uchwytu, przestał dotykać rękoma ziemi. Wtedy smok zakręcił łbem, jakby do ucha nalało mu się wody. Rycerz wykonał obrót wokół swych kostek, niczym cyrkowiec na trapezie. Smok powtórzył operację, rycerz obrócił się po raz wtóry. Smok zaczął kręcić łbem raz za razem, osobnik w zbroi zaś wirował w powietrzu. W pewnym momencie wypuścił miecz, który poleciał ku niebu, zawisł na chwilę, okręcił się i z narastającym świstem spadł i wbił się ostrzem w ziemię. Przez chwilę walczyłem z myślami - interweniować czy nie? Z jednej strony, jestem poszukiwany, z drugiej - smok zaraz wykończy tego głupka. Co prawda, ten lazł mu w paszczę na swe wyraźne życzenie, z drugiej jednak... Moje bardziej narwane ja wygrało. Oparłem się o czubek jednej z podpórek ogrodzenia, stanąłem na niższej linie, wszedłem na drugą i zeskoczyłem na pokryte piachem i spalonymi kępkami trawy pastwisko. Smok nie zwracał na mnie uwagi, tylko kręcił młynka rycerzem. Wrzasnąłem na niego, co nie przyniosło żadnego rezultatu. W pobliżu zobaczyłem spory kamień, podniosłem więc go i cisnąłem w bydlę. Stwór poruszył się, a rycerz wyleciał ku górze malowniczą parabolą. Podniosłem z ziemi drugi kamień i przygotowałem się do rzutu. Smok spojrzał na mnie i chyba poniechał rycerza, bo ten zwalił się na ziemię jak opakowany w blachę wór kartofli. Cisnąłem kamieniem, który poleciał gdzieś ku środkowi kadłuba smoka, po czym skręcił do jego pyska i znikł tam. Po chwili rozległo się jakby kaszlnięcie i kamień wyleciał ze smoczej mordy w moją stronę. Padłem na ziemię, a kamienny pocisk z gwizdem przemknął nade mną. Rozejrzałem się za dalszymi kamieniami, kalkulując jednocześnie, czy dostarczanie amunicji poczwarze ma sens. Niestety, w pobliżu mnie widoczne były tylko pojedyncze kępki trawy i wyschnięte osty. Próbowałem odtoczyć się dalej, lecz przeszkodził mi w tym chlebak, nasuwając jednak tym samym zbawienny pomysł posłużenia się jego zawartością. Wygrzebałem z niego trzy dorodne jabłka, dwa wziąłem w jedną rękę, jedno w drugą i cisnąłem szybką serią wszystkie trzy. W normalnych warunkach nie trafiłbym, lecz smok ściągnął jabłka do swej mordy. Ja w tym czasie przebiegłem kilka kroków i szykowałem się do kolejnego uniku, na wypadek gdyby jabłka miały powrócić do mnie. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego potwór postał, poprzestępował z łapy na łapę, a następnie rozległ się w nim głuchy huk. Smok wydął się, wybałuszył oczka, rzygnął strumieniem dymu i pary i padł. Przez chwilę jego ogon ciął ze świstem powietrze, a łapy darły ziemię, po czym wszelki ruch ustał. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że nie żyje. Przyjrzałem się rycerzowi. Poruszył się lekko, a jego dłoń w rękawicy przez chwilę poszukiwała czegoś na ziemi. Jego następną czynnością było przetoczenie się na brzuch i próba rozejrzenia się. Szło mu to kiepsko, gdyż jego hełm był mocno pokrzywiony i otworki w przyłbicy prawdopodobnie powgniatały się. Doszedłem do wniosku, że skoro z rycerzem wszystko jest w porządku, to warto opuścić tę łąkę - pewnie zaraz przybiegnie chłop-smokopas z odpowiednikiem wideł. Najprawdopodobniej widły do wyrzucania smoczego gnoju są odpowiednio słuszniejsze, a chłop może być trollem... Gdy jednak podszedłem do ogrodzenia, okazało się, że uległo ono nieoczekiwanej metamorfozie. Stojące swobodnie części jego podpórek - łap świerszcza - oderwały się od ziemi i wskazywały teraz niebo. Dzięki temu najwyższa z lin znajdowała się na wysokości niemal trzech metrów. Co gorsza, same liny również przekształciły się. Nadal przypominały strukturą świerkowe szyszki lecz stare i bardzo wyschnięte - ich łuski sterczały niemal pod kątem prostym, a widok krystalicznego połysku na ich krawędziach podpowiedział mi, że są cholernie ostre. Uznałem, że do wspięcia się na ogrodzenie przydałby się jakiś podkład, coś, co nie daje się przebić. Najlepsze do tego celu byłyby kawałki zbroi. Zawróciłem ku rycerzowi, który w półprzysiadzie rozglądał się, kiwając na boki hełmem, i jednocześnie się cofał. Prawdopodobnie nie miał pojęcia, że smok zdechł, i oczekiwał w każdej chwili jego ataku. Głupia sytuacja, w jakiej się znalazłem, zirytowała mnie. Podszedłem do rycerza od tyłu i kopnąłem go w najbardziej wypiętą część ciała. Rzucił się do przodu i przetoczył, we mnie zaś narastała wściekłość - na siebie, że wpakowałem się w takie położenie, na niego, że tak idiotycznie mnie w nie wciągnął, na ogrodzenie... Podbiegłem do niego, kopnąłem go w bok i wrzasnąłem: - Wyskakuj ze swojej skorupy! Natychmiast! Obrócił się w moją stronę i usiłował dojrzeć mnie przez pogięte dziurki w przyłbicy. - Smok zdechł, trzeba się wynosić! Ogrodzenie się najeżyło! Wyskakuj z blach, potrzebuję twojej zbroi, szybko! - wrzasnąłem po raz kolejny, dokopałem mu w blachę i odskoczyłem. Pozbierał się niemrawo, wstał, po czym odpiął coś przy kryzie hełmu i na bokach zbroi. Następnie sięgnął do jednego barku, później do drugiego, i coś odhaczył lub przekręcił, bo rozległy się dwa trzaski. Potem ujął za pancerz na ramieniu, ściągnął z ręki cały, wraz z watowaną podszewką i rękawicą, i rzucił na ziemię. Następnie uczynił tak samo z pancerzem na drugiej ręce. Jego ramiona powinny należeć raczej do nastoletniego młodzieńca niż do wojownika - nie były ani grube, ani owłosione. Wkurzyło mnie to jeszcze bardziej - przyszło mi na myśl, że uratowałem jakiegoś bezużytecznego bubka, synalka cholernie bogatych starych, polityków lub podobnych osób, smarkacza, któremu zachciało się zabawić w rycerza. Miałem ochotę dokopać mu jeszcze raz w blachę, lecz właśnie zdjął hełm. Zamarłem w bezruchu z odwiedzioną do tyłu nogą, gdyż ujrzałem burzę rudych włosów, a pod nią - twarz dziewczyny, bardzo ładną pomimo rozcięcia na czole, krwawiącej wargi i wściekłej miny. W zasadzie (zaszemrało coś we mnie) po przygodzie z łowcami przemieńców, gdzie mniemany mały okazał się Iwa, mogłem był spodziewać się podobnego obrotu sprawy. Tymczasem ona zrzuciła na ziemię dalsze części zbroi i została tylko w skórzanych nogawicach i luźnej koszulce z szarego jedwabiu. - Co się tak gapisz! - zawołała. - Masz zbroję, co z nią dalej zrobisz? Chciałem odpowiedzieć, ale zaschło mi w gardle. Zapewne kurz wzbity w czasie walki sprawił, że nie mogłem wykrztusić ani słowa. Pozbierałem więc kawałki zbroi i poszedłem w stronę ogrodzenia. Następnie wziąłem największą skorupę i narzuciłem na linę. Ponieważ upadła krzywo i obawiałem się, że spadnie, postanowiłem ją poprawić. Ujrzałem błysk wyładowania i moja ręka automatycznie zgięła się. Upadłem na plecy, a ramię zabolało mnie, jakbym oberwał po nim kijem. Elektryczny pastuch! - dotarło do mnie. Ona podeszła tuż obok, niosąc pod pachą hełm, a w ręce miecz. Spoglądając na mnie z góry, powiedziała, że płot jest zasilany przez dużego smoka piorunicznego i że teraz, gdy się obudził, nie ma sposobu na sforsowanie go. Następnie dodała, że za chwilę przybędą pewnie strażnicy i że powinniśmy przygotować się do obrony. Nie miałem na to najmniejszej ochoty i postanowiłem jednak rozwiązać sprawę ogrodzenia. Powiedziałem, żeby mi dała miecz. Nie chciała tego zrobić, dopóki nie powiedziałem, że muszę wykonać zabieg magiczny, do którego potrzebuję miecza. Wbiłem miecz w ziemię obok ogrodzenia, a następnie podeszwą buta nachyliłem go w jego stronę. Jelec dotknął liny, ale nic się nie stało. No tak. Gleba była sucha jak pieprz. Odciągnąłem więc miecz butem od płotu, wyjąłem go z ziemi, po czym wziąłem bukłak i nalałem wody w otwór pozostawiony przez ostrze. Następnie wetknąłem miecz w bajorko i pogmerałem nim, zamieniając ziemię w rzadkie błoto. Co prawda, dziewczyna protestowała, twierdząc, że ostrze zardzewieje, a grzebanie mieczem w ziemi to świętokradztwo, lecz ja nie zwróciłem uwagi na jej słowa i znów popchnąłem miecz butem. Tym razem poskutkowało. Pomiędzy jelcem a liną nastąpiło zwarcie i utworzył się łuk elektryczny, wszystkie zaś słupki ogrodzenia zaczęły się chaotycznie zginać i prostować. To samo działo się z linami - łuski na nich to jeżyły się, to kładły gładko. Po jakimś czasie ujrzałem przemieszczające się po linach obszary, nastroszone niczym na wściekłym psie, podpórki ogrodzenia zaś drgały jak w ataku epilepsji. Nie trwało to dłużej niż minutę, gdy nogi słupków - łap modliszki - opadły na ziemię, a liny sflaczały. Tylko gdzieniegdzie było widać sterczące z nich łuski. Z błota, w którym sterczał miecz, unosiła się para, na samym ostrzu zaś pojawiły się błękitnofioletowe plamy, jak po hartowaniu. Narzuciłem na liny kawałki zbroi i przelazłem na drugą stronę ogrodzenia. Dziewczyna próbowała wyciągnąć z ziemi miecz, lecz zaraz puściła z syknięciem rękojeść i spojrzała na mnie ze złością. - Przechodź szybciej, wyciągnie się go z drugiej strony ogrodzenia! - zawołałem. Weszła na płot i omal nie spadła na mnie - prawdopodobnie smok urządził ją lepiej, niż to po sobie pokazywała. Podtrzymałem ją, po czym zarzuciłem za płot pas chlebaka, nakierowałem go na jelec i wyciągnąłem miecz z parującej borowiny. Gdy podawałem miecz dziewczynie, popatrzałem na nią dokładniej i naszły mnie myśli zupełnie niestosowne do okoliczności. Coś mi mówiło, że byłoby przyjemniej, gdybyśmy znajdowali się w zacisznej, wysłanej futrami chatce myśliwskiej, nie zaś pośrodku piaszczystej, pylnej drogi, gdyby była deszczowa noc i na kominku płonął ogień, a nie stojące w zenicie słońce, oraz gdybyśmy mieli dużo czasu do dyspozycji. A zwłaszcza żeby w perspektywie wspinającej się na pagórek drogi nie było widać pędzącego w tumanach kurzu furgonu, wypakowanego masywnymi postaciami. Rozdział 8 No tak, trollicja, jeszcze tego brakowało! - rzuciłem i zanurkowałem w krzaki po przeciwnej stronie drogi. Dziewczyna wylądowała obok mnie w chwilę później, z głośnym klekotem naręcza blach. Zerwała się zaraz na nogi, podnosząc przyniesiony hełm i główną część pancerza. - Bierz to i uciekamy! - powiedziała, pokazując na leżące na ziemi rękawice i nagolenniki. Nie pytałem, w jakim celu je przyniosła - może i miało to jakiś sens. Przedzierałem się za nią przez zarośla, coraz mocniej utwierdzając się w przekonaniu, że powinienem zostawić ją smokowi na lunch. Gdy puszczona przez nią gałąź chlasnęła mnie po twarzy, byłem tego prawie pewny. Wreszcie krzaki skończyły się i ujrzałem wehikuł stojący pod rozłożystym drzewem. Przypominał coś pomiędzy jeepem a fordem-T, w każdym razie od smokochodu maga był znacznie bardziej filigranowy. Wzdłuż jego burty biegł skórzany pas transmisyjny, łączący ze sobą dwa wyrastające z karoserii metalowe koła, niczym w dawnych maszynach parowych lub młockarniach. Nie miałem czasu na zastanawianie się, jak to działa, gdyż dziewczyna, nie otwierając drzwiczek, przesadziła burtę, cisnęła kawałki zbroi na podłogę i zaczęła szukać czegoś na szyi. Nie chcąc zaczepić butem o krawędź karoserii i upaść twarzą w zbroję, otworzyłem drzwiczki i wcisnąłem się do środka. Usiadłem na przypominającym leżak fotelu, którego oparcie i siedzisko zrobione było z plecionych parcianych taśm, i rozejrzałem się. Brezentowy dach przechodził za moimi plecami w długą plandekę, przykrywającą skrzynię ładunkową. Prawdopodobnie dziewczyna chciała tam zapakować upolowanego smoka - trzeba przyznać, że była to podziwu godna przezorność. Wreszcie dziewczyna zdjęła z szyi łańcuszek, a na nim coś, co przypominało klucz. Przynajmniej tak wyglądało uszko tego przedmiotu, bo dalej w metal wprawiono podłużny kryształ. Wetknęła kryształ w otwór w desce rozdzielczej (bardziej desce niż rozdzielczej - był tam jeden mosiężny zegar i trzy dźwigienki) i przesunęła jeden z lewarków. Oczekiwałem ryku smoka budzącego się do pracy, lecz usłyszałem tylko serię kaszlnięć i klekot, po czym ruszyliśmy przy wtórze klaskania transmisji na zewnątrz pojazdu. Usiłowałem rozsiąść się wygodniej w fotelu, lecz było to trudne, jeśli nie niemożliwe. Jechaliśmy po wertepach, które przed poprzednimi roztopami mogły być drogą, teraz jednak było to wyschnięte na kamień błoto, zastygłe w fantazyjne kształty. Dziewczyna przełożyła dźwignię w następną pozycję, klekotanie z tyłu przyśpieszyło i tak samo postąpił pojazd. W pewnej chwili zorientowałem się, że na mój kark wydmuchiwane są fale gorącego, dosyć smrodliwego powietrza. - Chyba silnik ci się grzeje - mruknąłem i obejrzałem się w poszukiwaniu wylotu powietrza chłodzącego. Jednak za sobą, w półmroku, nie zobaczyłem żadnej rury wentylatora, lecz rozdziawioną paszczę pełną zębów. Gdybym się tak nie zdziwił, zapewne wrzasnąłbym ze strachu. Nie był to smok, lecz, o ile mogłem to ocenić pomiędzy jednym a drugim podskokiem pojazdu, bydlę wielkości masywnego psa. Jednak nie pies, ponieważ łeb pomiędzy uszami miał pokryty łuskowym pancerzem, choć dalej rosły mu kłaki. Najbardziej przypominał skrzyżowanie husky z armadillo, pancernikiem amerykańskim. Potwierdzały tę obserwację pędzące obok niego trzy pozostałe bydlaki tego samego gatunku. Gnały przed siebie po czymś w rodzaju pasa taśmociągu, w uprzężach przypominających szory. Klekot, który słyszałem, wydawały ich łapy, uderzające w bieżnię, po której pędziły. I jeszcze jedno - na oczach miały czarne gogle. Nie mogłem jednak przyjrzeć im się dokładniej, gdyż wehikuł wziął kolejny ostry zakręt i podskoczyłem, waląc głową w listwę usztywniającą plandekę. Dziewczyna spojrzała w lusterko i powiedziała coś niewyraźnie - równie dobrze mogło to być „są za nami”, jak i „są ogrzysynami”. Nagle zahamowała, zarzucając tylnymi kołami, wystawiła dłoń poza karoserię, skrzyżowała palce i coś powiedziała. Następnie ruszyła i skręciła z szerszego duktu w lewo. Nowo obrana droga była, o ile to możliwe, jeszcze gorsza. - Co to jest? - spytałem, pokazując kciukiem za siebie. - Co? - No, te zwierzaki? - Nie zadawaj takich głupich pytań, bo przez ciebie rozbiję kangochód! - Więc to są kangi? - Nie, do trolla, to są dwirry, kang to to, po czym biegną! Przypomniało mi się ogłoszenie z gazety, mówiące, że ktoś sprzeda kang niedeptany. No, rzeczywiście, dwirry deptały kang z zapałem godnym lepszej sprawy, a ich tupot przypominał pracę czterech maniakalnych maszyn do szycia, co gorsza, słyszanych przez stetoskop. Dróżka, którą jechaliśmy, zaczęła opadać, po naszej prawej stronie zaś wypiętrzało się wzgórze. W pewnym momencie zobaczyłem, że na grzbiet wzgórza wjeżdża pędem furgon, którego załogę stanowi dwóch ludzi i chyba ze sześć trolli. Dziewczyna przełożyła dźwigienkę w kolejne położenie i dwirry ponownie przyśpieszyły. Przyjrzałem się szczelinie, w której przesuwała się dźwigienka, i zobaczyłem, że kolejne pozycje oznaczone są obrazkami wygrawerowanymi w mosiądzu, a przedstawiają jakąś paskudną mordę w różnych fazach otwarcia. W tym momencie ujrzałem kątem oka, że jadący grzbietem wzgórza furgon zatrzymuje się, a jego załoga zaczyna rozstawiać jakieś urządzenie. Z daleka dobrze tego nie widziałem, lecz skojarzyło mi się ono nieprzyjemnie z moździerzem polowym. - Uważaj, będą do nas strzelać! - zawołałem, robiąc gest w kierunku furgonu. Dziewczyna nie odpowiedziała, lecz przełożyła dźwignię w ostatnie położenie, oznaczone tabliczką z wygrawerowanym całym rządkiem paskudnych mord, otwartych w ryku. Kangochód wyrwał do przodu, a jednocześnie od trójnogu ustawionego obok furgonu oderwał się jakiś przedmiot, który poleciał w górę. Na chwilę znikł mi z pola widzenia, po czym za nami rozległ się głuchy huk i ujrzałem fontannę piachu. - Co za łajdaki! To jest zabronione! - zawołała dziewczyna. - Co takiego? Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż tym razem chmura kurzu eksplodowała przed nami. Skręciła kierownicą w lewo, usiłując ominąć wybuch, lecz usłyszałem, jak drobny żwir obsypuje maskę i plandekę wehikułu. Mimo że pojazd nie został trafiony bezpośrednio, słychać było, że dwirry tracą rytm. Dziewczyna szarpnęła dźwigienką do tyłu i do przodu, lecz tupot i odgłosy pracy kangu ustały, za to za naszymi plecami rozległ się warkot. Wyrwała z otworu w konsoli kluczyk zakończony kryształem i przyjrzała mu się. Pamiętałem dokładnie - gdy wkładała go tam, był przezroczysty i błyszczący, teraz zaś wyglądał jak wykonany z zamrożonego mleka. - Bierz zbroję i wysiadamy! - zawołała. Gdy wyskoczyliśmy z wehikułu, usłyszałem narastający gwizd. Wiele nie myśląc, cisnąłem kawałki zbroi, skoczyłem, uderzając dziewczynę barkiem, i padłem - częściowo na twardą i spieczoną glinę, a częściowo na nią. Podpełzłem jeszcze trochę do przodu, aby schować głowę - chociażby pod błotnik... W tej chwili gruchnęło nad nami solidnie i zostaliśmy obsypani srebrnymi opiłkami. Szczerze mówiąc, spodziewałem się mocniejszego wybuchu. Na znajdującej się koło mojej twarzy oponie z napisem „PYTHON SPECIAL - Ourobouros SA, Wytw. Kół Mag.” pojawiło się coś w rodzaju pęknięcia, a następnie jej końce zaczęły się rozdzielać. Okazało się wtedy, że jeden z nich wetknięty jest w drugi. Koniec, który dotychczas znajdował się wewnątrz, pokryty był jakimś paskudnym śluzem. Nie zdążyłem przyjrzeć się temu zjawisku, gdyż po krótkiej chwili opona drgnęła, zasyczała, sflaczała i przestała się rozłazić. Zacząłem wstawać i usłyszałem dobiegający spod plandeki ryk. Dziewczyna porwała się na nogi, podbiegła do tyłu pojazdu, otworzyła klapę i wyciągnęła jakiś pręt. Jak się okazało, zwalniał on uprzęże dwirrów, gdyż z tyłu kangochodu wytoczyła się skłębiona, rycząca kula futra, łusek, pazurów i zębów. Dziewczyna poprawiła chwyt na pręcie i zaczęła nim łoić, jak popadło, a pomiędzy jednym uderzeniem a drugim wymierzała kopniaka w środek tego zamieszania. Po chwili rozległ się pisk i cztery stwory zgodnie uciekły w krzaki. Jak zauważyłem, nie miały na pyskach gogli. Następnie zdjęła z drzwiczek po swojej stronie coś w rodzaju tarczy herbowej, zatknęła ją za pas, złapała hełm oraz części zbroi i schylając się, pobiegła w zarośla. Ja zebrałem resztę i postąpiłem tak samo, gdyż ze wzgórza zbiegała niespiesznym truchcikiem tyraliera złożona z sześciu trolli i dowódcy. W zaroślach znajdował się wypełniony wodą rów, mnóstwo bardzo wybujałych pokrzyw i pajęczyny. Przebiłem się przez to wszystko i pognałem w kierunku znikającej pomiędzy drzewami sylwetki dziewczyny. Po chwili zaczęło mi brakować tchu - chlebak postanowił podciąć mi nogi, a fragmenty zbroi wysuwały się ze spoconych rąk. Wreszcie dotruchtałem do ściany gęstych zarośli. W pewnym momencie jej część znikła i ujrzałem dwa osiodłane konie. Na jednym z nich siedziała już dziewczyna, dająca znaki, abym wsiadł na drugiego. Niestety, drugi był koniem jucznym, zapewne przygotowanym do awaryjnego transportu smoka. To znaczy, koń był normalny, lecz jego siodło zrobiono z myślą o wygodzie konia, nie zaś tego, co się będzie na nim przewozić. Siodło (czy co tam) było z drewna, z mnóstwem rozmaitych kółek i pasków do mocowania juków. Dałem więc dziewczynie resztki zbroi, chwyciłem siodło za ekwiwalent łęku, zadarłem nogę i wetknąłem stopę w jakiś pasek, który miał zastępować strzemię i... koń postąpił kroczek w bok. Omal nie zrobiłem szpagatu, odbiłem się jednak od ziemi i spróbowałem wsiąść jeszcze raz. Znów to samo. Na szczęście dziewczyna przytrzymała bydlę za pysk i udało mi się wsiąść. Następnie ruszyliśmy z kopyta. Dokładniej rzecz biorąc, ona ruszyła, mój koń zaś, ponieważ jego wodze zostały jakoś przymocowane do jej siodła, nie miał innego wyjścia. Następnych kilka minut spędziłem, oddając się dynamicznej medytacji nad zaletami a) zostania zachłostanym na śmierć przez gałęzie; b) spadnięcia z konia i skręcenia karku; c) złamania kości ogonowej i odbicia nerek. Wszystkie te trzy przypadki mogły mi się zdarzyć, pojedynczo bądź w dowolnej kombinacji. Jednakże po pewnym czasie (może były to dwie minuty, dla mnie trwało to w nieskończoność) dziewczyna zwolniła, mój koń również. Zacząłem się z wolna przekonywać, że w kłusie nie jest się aż tak zagrożonym chłoszczącymi gałęziami, lecz odbicie nerek i zsuwanie z siodła doskonale się uzupełniają. Po chwili obróciła głowę w moim kierunku, spojrzała krytycznie i powiedziała: - W zasadzie powinnam była cię zabić. - Czemuż mogłem zawdzięczać ten zaszczyt? - spytałem z jadowitą uprzejmością. - Uderzyłeś mnie. Co więcej, kopnąłeś. - Owszem, przyznaję się, wszakże, choć może to nieładnie mówić o swoich zasługach, chyba uratowałem ci życie... Wiesz, miałem trochę mało czasu na dyskusję. - Dlatego też żyjesz. - Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony. Jechaliśmy przez jakiś czas w milczeniu, ona jednak w końcu nie wytrzymała i odezwała się: - Chyba to bez sensu, co powiedziałam, lecz to rodzinne. - Mówienie bez sensu? - Nie, przedkładanie honoru ponad wszystko. Mój pradziad stoczył jednego dnia siedem pojedynków. - To nie tyle przedkładanie honoru, ile bycie narwanym. Tak jak to włażenie do smoka. Po co chciałaś go zabić? - Smoków jest za dużo i uszkadzają pole magiczne. Wszystko staje na głowie. Bajora i rzeki roją się od gobroli, uczciwej zimy nie było od dawna, rasy magiczne krzyżują się pomiędzy sobą, a teraz jeszcze ten ogromny smok... - Obawiam się, że aby zmniejszyć liczbę smoków, należałoby zacząć od zmiany systemu. To jednak jest trudniejsze od zakłucia chociaż jednego, a w pojedynkę tego nie zrobisz. Postanowiłem zmienić temat. - Co to za piasek, którym nas ostrzelano? - Gwiezdny pył. - A co to takiego? - Naprawdę nie wiesz? - Nie, długo bawiłem za granicą. - No tak, poza tym tylko magowie armii królewskiej mogą tego używać, a i to na wyraźne polecenie władcy. - Dobrze, ale co to jest? - Stop orichalku i srebra. Gasi magię. Jednak interesuje mnie bardzo, skąd ci łajdacy mogli to wziąć. - Trollicja? - To nie była trollicja, tylko straż hodowcy smoków, jego prywatna armia. - A co się stało z dwirrami? - Uciekły, lecz wrócą do domu. Zawsze wracają. - Ale przedtem, w momencie gdy dostaliśmy? - Straciły wizję. - Jaką wizję? - Widziałeś dźwigienkę przyśpieszenia i ideogramy? - Oczywiście. - Dwirry miały na oczach okulary. Dzięki nim wydawało im się, że biegną po drodze. Dźwigienka na dole - nic się nie dzieje, śpią. Wyżej - sądzą, że coś je zaczyna gonić. Położenie drugie - goni je ogrozaur. Trzecie - jest blisko, a czwarte - to całe stado ogrozaurów. - Rozumiem, magiczny bat i marchewka. Jednak do ogłupiania dwirrów też potrzeba magii, jak do smoka... - Mniej więcej jedną pięćdziesiątą tego, co generuje smok, a i to jedynie wtedy, gdy dwirry pracują. Gdy nie są zaprzęgnięte lub kryształ jest wyjęty, zaklęcie przestaje działać. Dłonie zdrętwiały mi niemal zupełnie od trzymania fragmentów zbroi, powtykałem je więc jeden w drugi, po czym przytroczyłem przed sobą za pomocą dwóch pasków. To uwolniło mi ręce, dzięki czemu w krytycznych momentach mogłem chwytać za łęk siodła i zmieniać kierunek swego spadania - z lewa na prawo i na odwrót. - W jakim kraju się urodziłeś? - zapytała w pewnej chwili. - A z czego wnosisz, że nie tutaj? - Konno jeździsz fatalnie, a uczeniec wysławiający się jak ty musi pochodzić z dobrego rodu. W takich zaś nauka jazdy konnej należy do tradycji. Nie wiedziałeś nic o działaniu kangochodu, za to mówisz o zmianie systemu. Wiedziałeś, jak unieruchomić ogrodzenie, a w dodatku zabiłeś smoka... Jak to zrobiłeś? Mieczem? Nie widziałam żadnych ran... - Jabłkami. Zabiły go jabłka. - CO GO ZABIŁO? - Trzy jabłka. Rzuciłem w niego jabłkami, on wciągnął je do paszczy, później coś w nim chyba wybuchło i zdechł. Aha, jeszcze zanim rzuciłem jabłkami, to cisnąłem w niego kamieniem, który też wciągnął, a potem wystrzelił w moją stronę. Spojrzała na mnie z podziwem pomieszanym z niedowierzaniem. - Miałeś wiele szczęścia, że smok wciągnął jabłka do swej komory ogniowej. Musiały się tam zamienić w parę i rozsadziły ją od środka. Pewnie uznał je za kolejne kamienie i postanowił ostrzelać cię gorącymi głazami... Kto cię tego nauczył? - Nikt. Nie wiedziałem, że to się tak skończy. Poza tym... muszę ci coś powiedzieć. - Co, pewnie jesteś banitą ściganym przez trollicję? To doskonałe! - Niezupełnie. Brałem udział w eksperymencie w magatorium, gdzie wyzwolony demon przerwał zabezpieczenia i rzucił się na mnie. Od tego czasu mam luki w pamięci. Dziewczyna zamilkła, rozważając najnowsze rewelacje. W tym momencie mój koń zbliżył się do jej wierzchowca, co spowodowało poluźnienie paska, którym był przytroczony do siodła dziewczyny, obrócił łeb i usiłował ugryźć mnie w nogę. Wyciągnąłem spod klapy chlebaka laskę i walnąłem go w nos. Parsknął i udawał, że nic się nie stało, obserwując mnie wrednie kątem oka. Z chęcią zamieniłbym go na dobry rower - mniej trzęsie, nie gryzie i nie ma własnych głupich pomysłów. - A, poza tym zapomniałem o pewnej formalności - zwróciłem się do dziewczyny. - Chyba powinienem się przedstawić. - Ja również. Jestem Astrid Sharf-Sandstijn. - Przepraszam, czy to powinno mi coś mówić? Coś mi kołacze w głowie, lecz nie wiem, o co chodzi... - Pewnie słyszałeś o salonie prowadzonym przez moją matkę, panią Ninian Sharf- Sandstijn. Rzeczywiście, podobnie brzmiące nazwisko znalazłem w gazecie w rubryce wydarzeń towarzyskich, gdzieś pomiędzy relacją z występów jakiegoś młodego, utalentowanego poety a informacją, że ktoś przegrał wielką sumę na wyścigach psów lub innych zwierzaków. - A nie obawiasz się, że nasi koledzy od smoka będą nas gonić? - zwerbalizowałem niezbyt miłą myśl, która przyszła mi do głowy. - Teraz już nie. Są za daleko, furgon przez las nie przejedzie, a bez niego nie będą nas ścigać. To lenie. Poza tym muszą uprzątnąć ślady gwiezdnego pyłu, gdyż to mogłoby sprowadzić na nich naprawdę poważne kłopoty. Trolle pewnie zeżrą opasania kół i całą skórę, a resztę może odzyskam, jak zgłoszę kradzież pojazdu. Dwirry są do niego przyzwyczajone. Pewnie będę musiała wypłacić znaleźne... Wyjechaliśmy na skraj lasu i skręciliśmy w dróżkę biegnącą pod koronami drzew. Z siodła mogłem obserwować pola porośnięte jakimiś warzywami i zbożem. Mógłbym kontemplować ten sielankowy, acz monotonny widok, gdyby nie cholerne bydlę, które w nieregularnych odstępach czasu ponawiało próby ugryzienia mnie w nogę. W pewnej chwili Astrid zdjęła z łęku siodła górną część swego pancerza i założyła ją na siebie, a następnie zażądała, żeby dać jej resztę zbroi. Przypięła sobie to, co zostało z nagolenników, i nałożyła rękawice, hełm zaś umieściła pod pachą. - Co, znowu jakiś smok? - spytałem z niechęcią. - To już zaczyna być nudne. - Skąd, zbliżamy się tylko do domu. Muszę się odpowiednio prezentować, bo mój nauczyciel fechtunku nie da mi spokoju przez najbliższy tydzień. - Zmarszczyła nos i przybrała zaciętą minę, po czym wysepleniła przez zęby: - Jassnie panno, wojownik nigdy nie rosstaje się z mieczem ani zbroją. Nigdy nie wiadomo, sskąd sspadnie cios wrażego sskrytobójcy czy osstsze plugawego zaklęcia. Tsszeba być zawssze gotowym! - To on tak mówi? - Tak, kiedyś wybito mu kilka zębów. Od tego czasu odzywa się, niemal nie otwierając ust. Co prawda, trudno jest go zrozumieć, lecz budzi to przerażenie. Zgodnie z jego teoriami, pierwszy krok w walce to jej uniknięcie. Najlepiej, jeśli potencjalny przeciwnik dojdzie do wniosku, że nie opłaca mu się zaczynać, i ucieknie. Las, wzdłuż którego jechaliśmy, zaczął się przerzedzać, aby ustąpić miejsca łąkom i kępom niewielkich drzewek. Na dalszym planie znajdował się zespół budynków otoczonych wysokimi drzewami. Wyglądało na to, że to pałac i zabudowania gospodarcze. Podjeżdżaliśmy do zabudowań od strony stajni. Przejechaliśmy przez wysoką bramę (mój koń usiłował przygnieść mi nogę do słupa), po czym zatrzymaliśmy się. Dookoła było pusto (dyskretny rzut oka na zegarek upewnił mnie, że jest 15:45), zapewne większość służby odbywała sjestę lub rozeszła się do jakichś zajęć w budynkach. Tylko młody chłopak wybiegł ze stajni, ukłonił się nam i przytrzymał nasze wierzchowce. Wziąwszy pod uwagę nastawienie bydlaka wobec mojej osoby, zeskoczyłem z niego, starając się wylądować możliwie daleko. Okazało się, że uczyniłem słusznie, gdyż na pożegnanie usiłował mnie kopnąć. Mieliśmy już pójść w stronę pałacu, lecz z drzwi niewielkiego budynku, łączącego stajnie z jego prawym skrzydłem, wynurzył się jakiś typ. W rękach trzymał żelastwo do mordowania i pęk pakuł, którymi doprowadzał do połysku ostrze. Początkowo sądziłem, że to krasnolud, lecz gdy podszedł bliżej, przekonałem się, że jest człowiekiem. Wzrostu był nikczemnego, lecz sękaty i żylasty, a z oczu patrzyło mu wyjątkowo paskudnie. Otaksował mnie wzrokiem, udając, że nie patrzy w moją stronę, po czym przyjrzał się krytycznie Astrid. - A cóssz to, nagolennik odpadł przy jezzdzie psszess ksszaki? Zbroję tsszeba sszanować, bardziej nissz włassną skórę, jassnie panno! - wygłosił krytykę nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Nie przez krzaki, mistrzu Bodzieju. Smok poobrywał mi nagolenniki. Gdyby nie pomoc tego oto uczeńca, byłoby ze mną krucho. - Uczeńca? A cóssz on mógł zrobić sssmokowi? Pewnie zaczął mu czytać jakieś, tfu, uczone dzieło, tak że ten zassnął, he, he! Widocznie mistrz Bodziej nie cenił sobie zbytnio ludzi biegłych w czytaniu i pisaniu, a tym bardziej uczonych, bo cóż to za zajęcie - stawianie na papierze znaczków, z których nic nie można zrozumieć. - Zabił go, mistrzu. Nie przywiozłam truchła tylko dlatego, że za szybko zjawiły się zbiry hodowcy. Po tym oświadczeniu mistrz Bodziej spojrzał na mnie inaczej. Dotychczas patrzył na mnie jak na niemiłego, acz nieszkodliwego stwora, jak żaba lub ślimak. Teraz jednak do wyrazu lekkiego niesmaku dołączyła czujność - jak na widok czegoś, co jest nie tylko paskudne, lecz i groźne, niczym, dajmy na to, skorpion. Oczywiście nadal ostentacyjnie mnie ignorował, aby nie musieć mi się kłaniać ani, co gorsza, zwracać się do mnie „szanowny panie” czy coś w tym rodzaju. Żeby przenieść środek ciężkości rozmowy ze mnie na bardziej neutralny grunt, łypnął nerwowo i spytał: - A gdzie kangochód jassnie panny? W błocie ugrząssł? - Zbiry strzelały gwiezdnym pyłem. Opasania się rozlazły, a dwirry straciły wizję i zaczęły żreć się między sobą. Rozpędziłam je i wygnałam w las. Zapewne niedługo wrócą, powiadom więc psiarczyka, żeby ich wyglądał. A teraz, pozwolisz, udamy się na pokoje, gdyż musimy się odświeżyć przed przyjęciem. - Lekko skinęła głową i ruszyła w stronę okazałych drzwi. Informacja, iż strzelano do nas gwiezdnym pyłem, i to tak skutecznie, że kangochód odmówił posłuszeństwa, przekroczyła chyba tolerancję mistrza Bodzieja na niespodzianki. Zacisnął usta, obrócił się w miejscu i niesamowicie szybkim ruchem obciął koniec sznura zwieszającego się z uździenicy nałożonej na ogrodzenie. Nie chcąc pozostawać zbyt długo w jego towarzystwie, pośpieszyłem za Astrid. Ona zdążyła już wejść na schody, po czym napotkanemu słudze wydała dyspozycje, aby wskazał mi pokój gościnny i dał wierzchnie odzienie panicza. Następnie weszliśmy na piętro, ona skręciła do swojego pokoju, a służący wyprzedził mnie i otworzył drzwi do sporej komnaty. Wszedłem, on zaś znikł bezszelestnie, aby po kilku minutach wrócić z trzema kompletami ubrań. Skłonił się i powiedział, żeby zadzwonić, jeśli będę go potrzebował. Po umyciu się w umywalce w pokoiku obok uznałem, że pozostanę we własnych spodniach - czułem się w nich lepiej, a i kieszeni miały więcej niż te panicza (czyli, jak przypuszczałem, brata Astrid). Surdut i koszula pasowały całkiem nieźle, jedynie moje buty wymagały starannego oczyszczenia. Zastanawiałem się, co zrobić z aksamitką, owiniętą wokół wieszaka z ubraniem, aż wreszcie rzut oka na portret jakiegoś przodka z godną miną podsunął mi pomysł, jak ją zawiązać. Spodnie doprowadziłem do ładu szczotką znalezioną opodal umywalki i zadzwoniłem na służącego, aby wypastował mi buty. Wziął je i wybałuszył oczy na widok traktorowych podeszew, lecz szybko się opanował i zniknął z ukłonem. Wrócił po dwudziestu minutach - domyśliłem się, że moje buty musiały stać się powodem sensacji w całym kredensie. Usiadłem w fotelu przy oknie i zastanawiałem się, skąd będę wiedział, że przyjęcie się zaczyna, jak również nad tym, co pani domu powie na widok niezapowiedzianego gościa. W pewnej chwili rozległo się stukanie do drzwi, po czym stanęła w nich Astrid. Jej wygląd mógłby przyprawić o bezsenność kilku świątobliwych pustelników, a na dokładkę cały klasztor o ścisłej regule. Było to o tyle dziwne, że strój zasłaniał ją niemal całą, łącznie z szyją i nadgarstkami, a sięgał do ziemi. Opanowałem kolejny przypływ niestosownych myśli, ona zaś zaczęła się śmiać. Pomyślałem, że to z powodu mojej głupiej miny, lecz jej słowa wyjaśniły mi, że rodzaj kokardy, w jaką zawiązałem aksamitkę, był modny sto lat temu. Podeszła, aby to poprawić, lecz po chwili namysłu zrezygnowała, twierdząc, że tak będzie oryginalniej. Poszliśmy więc tam, skąd rozlegał się szmer rozmów. Zanim doszliśmy do szeroko otwartych, trój skrzydłowych drzwi do salonu, zatrzymałem się koło kotary i powiedziałem Astrid, że w podejrzeniach o tym, że jestem banitą, miała nieco racji, a następnie w krótkich słowach zreferowałem historię donosu medykusa. Nie poruszyło jej to specjalnie, co więcej, powiedziała nawet, że jeśli opowiem to we właściwym momencie osobie, którą mi wskaże, to sprawa ma szansę zostać załatwiona pomyślnie. Wreszcie stanęliśmy w progu pomieszczenia, w którym stało lub siedziało około dwudziestu osób. Rzut oka potwierdził moje wcześniejsze przypuszczenia - Astrid była najmłodszą z pań, a panowie byli albo całkiem młodzi, albo zażywni i mocno podtatusiali. Na nasz widok szmer rozmów przycichł, Astrid zaś podeszła ku damie siedzącej w rozłożystym fotelu i powiedziała: - Pozwól, mamo, że przedstawię ci mojego znajomego. Wrócił niedawno z zamorskich krajów, i to w tak stosownym momencie, że w czasie dzisiejszej wycieczki uratował mi zdrowie, a może i życie. Dlatego też zaprosiłam go do nas. Przy okazji chcę cię uprzedzić, że jeśli jakieś jego zachowanie wyda ci się dziwne, to nie będzie spowodowane jego niewłaściwymi manierami, lecz wypadkiem, któremu niedawno uległ w magatorium. Dama spojrzała na mnie przeciągle i powłóczyście, uśmiechnęła się łaskawie i podała mi dłoń, a następnie poprosiła, abym zajął miejsce na stojącym obok jej fotela zydlu. Usiadłem i znalazłem się w idiotycznej pozycji - zydel był niski, a w dodatku wyściełany, a więc pod moim ciężarem jeszcze przysiadł. Kolana omal nie dotknęły mi brody, więc aby nie huśtać się na siedzeniu, przesunąłem jedną nogę do tyłu. Ktoś obserwujący to z dala mógłby sądzić, że przyklęknąłem przed nią i spoglądam w górę z uwielbieniem. Moje przypuszczenie, że konstrukcja cholernego stołeczka miała wywołać taki właśnie efekt, potwierdziło się, gdy kątem oka ujrzałem jakiegoś młodzieńca tkwiącego w podobnej pozie przed inną damą. Madame musiała być niegdyś urodziwa - na jej twarzy widać było ślady dawnej piękności, nieuniknione zaś straty usiłowała zatuszować za pomocą rozmaitych pudrów i pomadek. Najbardziej imponującym elementem jej postaci był kasztanowaty kok, ozdobiony złotymi przedmiotami o sporej zapewne wadze - szpilami, spinkami i grzebieniami. Rzuciła olśniewający uśmiech jakiemuś przepływającemu obok morsowi ze złotym łańcuchem na brzuchu, po czym zaczęła mnie egzaminować. Przesłuchanie dało chyba zadowalające rezultaty, prawdopodobnie dlatego, że trudno mi było określić, czym się obecnie zajmuję, eksperymenty w magatorium przedstawiłem jako rodzaj egzotycznego hobby, na końcu zaś powiedziałem, że pradziad w swej łaskawości zostawił mi maleńką fortunkę. Wrodzona dyskrecja nie pozwoliła mi powiedzieć, jak maleńką. Wreszcie męki dobiegły końca i pani Ninian dała znak, że można siadać do stołu. Na szczęście posadzono mnie obok Astrid, gdyż koło pani domu zasiadał wzmiankowany mors o senatorskim wyglądzie, a miejsce po jej drugiej ręce zajmował młodzian obdarzony imponującą grzywą włosów i końską szczęką, którego podejrzewałem o to, że jest poetą. Służba madame była bardzo sprawna - potrawy zjawiały się jak z powietrza, a każdy ubytek wina w kieliszkach był natychmiast uzupełniany. Po przystawkach i zupie-kremie (wolałem nie dociekać, z czego) na stół wjechało ptactwo - chyba bażanty. Po głównym daniu, przy deserze, towarzystwo zaczęło zachowywać się trochę swobodniej - krzesła poodsuwano nieco od stołu, a dżentelmeni rozpięli po jednym guziku przy swych surdutach. W końcu pani Ninian zaproponowała przeniesienie się do drugiej części salonu na herbatę i ciasteczka, oraz, jak to określiła, „chwilę wspaniałej poezji”. Jak słusznie przypuszczałem, młodzian rzeczywiście był poetą. Co do jego wspaniałości można było mieć różne zdania. Astrid chyba podzielała moje, gdyż w pewnej chwili rzuciła mi spojrzenie pełne rozpaczy. Gdyby tak popatrzyła na smoka, ten pewnie darowałby jej wszystko, z dźganiem mieczem włącznie. Pani Ninian też chyba miała dosyć jego wierszydeł, ponieważ gdy tylko poeta zakończył czytanie kolejnego tasiemcowego poematu, zaczęła głośno klaskać, a do niej dołączyli się inni goście. Młodociany wieszcz nie dawał za wygraną do chwili, gdy gospodyni oświadczyła, że tak wspaniałe wiersze muszą zostać opublikowane, a ona da znać znajomemu wydawcy, aby się tym zajął. Przy okazji upomniała go, że poeci są zwykle delikatni, a więc on powinien dbać o swoje gardło i nie nadwerężać go zbyt długimi recytacjami. Poeta wziął to sobie do serca i zamknął się, po czym otwierał usta jedynie w celu wlania w nie kolejnego kieliszka nalewki - zapewne w celu zachowania zdrowia. Wyłączenie poety z programu stworzyło potrzebę zabawienia gości kosztem kogoś innego. Niestety, padło na mnie. Pani Ninian była nieubłagana - zapewne dwadzieścia lat wcześniej nie było mężczyzny, który by jej odmówił, a ona nie widziała potrzeby zmieniania tego stanu z powodu upływu głupich dwu dziesięcioleci. Od śpiewania wykręciłem się, mówiąc, że nie jest chyba jej zamiarem pozbycie się wszystkich gości, jak i służby, która w wyniku moich popisów wokalnych uciekłaby w pola. Madame jednak nalegała, abym powiedział jakiś wiersz, choćby krótki. Niestety - po dniu pełnym wrażeń i po sutym obiedzie z krótkich wierszyków przypominały mi się jedynie takie, które bez żenady można by było wygłosić w towarzystwie żołdaków, a i to lepiej, żeby byli pijani. Rzuciłem spanikowane spojrzenie Astrid, która szepnęła: - Smok! Znasz coś o smokach? To rozjaśniło mi w głowie, gdyż przypomniałem sobie balladę, którą poznałem w swym dawnym świecie. Doszedłem do wniosku, że w tych okolicznościach powinna się nadać. Ballada o Rycerzu Jerzym, jak ów ze Smokiem śmiele sobie poczynał: W wielkiem bagnie kędy łozy, trawy, Żył smok czarny, wielki i plugawy. Okrucieństwem słynął w okolicy, Nie przepuścił też żadnej dziewicy, I choć może brzmi to niesłychanie, Tuzinami żarł je na śniadanie. Smok idiota, twierdzili niektórzy, Naturalny porządek on burzy, Miast z dziewicą użyć tak jak trzeba, Ten półgłówek zżera je do chleba. W owem czasie na granicy kraju, W wielkiem zamku na szlaków rozstaju, W starem borze, kędy zwierz się chował, Rycerz Jerzy mieszkał i polował. Zgorszon wielce przez smocze ekscesy, Postanowił skończyć te karesy I rozwalić potworowi czaszę. Jął więc klepać miecze i pałasze, A że smoki to podstępna zgraja, Rad zasięgnął też u samuraja I jął ćwiczyć pod jego przewodem Styl fechtunku wprost z Nipponu rodem. Osiągnąwszy mistrzostwo w tem względzie, Gdy zasłynął już w turniejach wszędzie, Uznał wkrótce, że nadeszła pora Aby ruszyć do jamy potwora. Zwykłe ciury i wielcy rycerze Tam zmierzali, gdzie smok miał swe leże, Dziewic powab i trofea z łowów Przyciągały rębajłów i snobów, Lecz to bydlę nie miało ochoty Złożyć zębów swych na dnie gabloty Ani oddać też żadnych trofeów, By zdobiły cichy mrok muzeów. Smok wnet zżerał i małych, i dużych, Bo smok straszny jest, kiedy się wkurzy. Zeżreć może i konia, i zbroję, Tak jest straszny, że aż sam się boję. Lecz nasz Jerzy był nieustraszony, W ciężkiej zbroi, srodze rozsierdzony, Gnał na smoka niczem wicher w stepie, Buzdyganem walił po czerepie, Lecz buzdygan o łeb się roztrzaskał, A smok mruczał, jakby go kto głaskał, Poczerń zionął niby od niechcenia, Tocząc wzrokiem pełnem przerażenia, I wypuścił trochę jadu z pyska, Kiedy Jerzy przysunął się z bliska. Miecz więc chwycił Jerzy bardzo długi (Pięć lemieszy oddały nań pługi) I ciął bestię z wielkiego rozmachu Aż po łydki zagrzebał się w piachu. Smok gdy ujrzał, z kim ma do czynienia, Krok wstecz zrobił, pełen przerażenia I zakrzyknął wręcz niesmoczym głosem: - Jak chcesz złota, to ci je przyniosę, Także wina i skarby rozliczne, Nawet dodam trzy dziewice śliczne, Tylko nie bij i daruj mi życie, O starości bowiem marzę skrycie - - Że po łące będę się przechadzać, A dziewice nie będą przeszkadzać Lamentami ciągłymi i swary, Bo smok dobry jest, kiedy jest stary... Tu pergamin się dawny urywa Lecz historia ta ciągle jest żywa. Powiadają pradawne przekazy, Iż się Jerzy zrodzi wiele razy I że smoki rozliczne zwycięży, Kiedy umysł i kunszty natęży. Bowiem mówią, iż każda epoka Ma swojego Jerzego i Smoka... W salonie przez chwilę panowała cisza, po czym rozległa się salwa śmiechu i brawa. Miałem nadzieję, że to już koniec, lecz goście prosili o jeszcze. Wymówiłem się jednak bólem gardła, a jakiś grubas oświadczył, że ten pomysł z dziewicami jest wprost doskonały. Gdy spytałem go, jaki pomysł, zdziwił się i wyjaśnił, że ten, iż smok zżerał dziewice. Nie rozumiałem, o co mu chodzi do chwili, gdy jakaś dama wyjaśniła mi, że według legend, smoki boją się panicznie dziewic, które mają nad nimi władzę i mogą je pozbawić życia... Coś mi tu nie pasowało, spytałem więc o jednorożce. Jak się okazało, jednorożce są dla dziewic śmiertelnie niebezpieczne - dostają na ich widok szału i próbują je nabić na swój róg. Kolejna niespodzianka. Gdy goście zajęli się sobą nawzajem, do mnie podeszła Astrid i przedstawiła kolejnemu zażywnemu jegomościowi - jak się okazało - mistrzowi Trzeciego Kręgu Bractwa Piątni. Dodała przy tym, że jest on zainteresowany moimi kłopotami z medykusem. Tłuścioch sprawiał pozornie sympatyczne wrażenie, lecz zaciśnięte usta i przenikliwie patrzące oczy świadczyły o tym, że nie należy do kategorii grubasów łagodnych - jest typem upartym, a nawet groźnym i - być może - okrutnym. Opowiedziałem mu jednak historyjkę o tym, jak to służący sprowadził do mnie Blendona, jaką kurację ten chciał zastosować i jak postąpiłem z nimi oboma. Następnie (pominąłem swój udział w podpaleniu odwachu trollicji) w dosyć oględnych słowach wspomniałem, że byłem śledzony i że pojechałem poszukać spokoju na wieś, jak również że wiem, iż zainteresowanie moją osobą jest wynikiem donosu medyka. Mistrz Trzeciego Kręgu wyglądał na nieco wzburzonego - zapewne sprawił to fakt, iż nie dałem się złapać Sługom Miłosierdzia - lecz po chwili namysłu zaczął rechotać. Spytany o powód radości, powiedział, że miałem całkowitą rację, jeśli idzie o postępowanie z medykiem, gdyż kłącze misiornika wpłynęłoby fatalnie na moje, jak to się wyraził, „kontakty z płcią nadobną”. Następnie spytał, w jaki sposób domyśliłem się, że jestem śledzony. Nie wyjaśniałem mu, oczywiście, zasady działania okularów polaryzacyjnych, lecz powiedziałem, że obecności obserwatora domyśliłem się po niezwykłym blasku w ciemnych zaułkach. To go chyba nieco rozgniewało, gdyż mruknął pod nosem coś w rodzaju: „Już ja ich urządzę”. Wreszcie, na zakończenie rozmowy powiedział, że nie muszę się martwić i już jutro mogę wracać do miasta. Podziękowałem mu, ale postanowiłem nie śpieszyć się nadmiernie i jednak zaczekać na wieści od szofera maga. Goście utworzyli niewielkie grupki, w których rozprawiali o najnowszych wydarzeniach, ja zaś, wyminąwszy kilka chcących mnie zagadnąć osób, postanowiłem poszukać łazienki. Skręciłem w korytarzyk oddzielony od głównego hallu kotarą i jąłem rozglądać się za odpowiednimi drzwiami. Przypadkowo zahaczyłem o wieszak, na którym wisiało kilka okryć, co sprawiło, że spadła z niego żółta peleryna. Właściwie była złotożółta, a gdy ją podniosłem, okazało się, że jest cięższa i bardziej mięsista, niż wyglądało to na pierwszy rzut oka. Wyjąłem więc z kieszeni futerał z kryształowymi okularami i przyjrzałem się dziwnej sztuce odzienia. Przez szkła filtrujące magię ujrzałem, że peleryna ma szarą podszewkę, a wnioskując z jej wykończenia, nadaje się do noszenia również na lewą stronę. To nasunęło mi niezbyt miły wniosek - właściciel peleryny musiał być Sługą Miłosierdzia. Dyskretnie odwiesiłem złowróżbne okrycie na miejsce i ruszyłem korytarzykiem dalej, jak gdyby nigdy nic. Wreszcie trafiłem na właściwe drzwi, wszedłem więc tam i spędziłem większość czasu, myjąc twarz na przemian ciepłą i zimną wodą, żeby przybrać w miarę naturalny kolor. Wracając do salonu, rozglądałem się za Astrid, żeby powiadomić ją o swym odkryciu, lecz nigdzie jej nie zauważyłem. Goście porozchodzili się, jedynie w niewielkim gabinecie, przylegającym do głównego pomieszczenia, sześciu panów grało w karty, od czasu do czasu licytując głośno: - Mistrzem Smoków biję Dziesiątkę Trolli! - A ja go przebijam Władcą Ogrów! - Zaklinam! - Zaklinam bezzwrotnie! - Ja też! - A ja mam Czterech Magów i biorę w jasyr to tałatajstwo! - Niemożliwe! - A zobaczcie sami! Tu rozległ się pomruk zawodu pomieszanego z podziwem, po czym dżentelmeni nalali sobie z karafki i zapalili kolejne grube pałeczki glawu. Czym prędzej oddaliłem się z tego miejsca, nie mogąc znieść smrodu. Młody poeta leczył sobie gardło tak długo, aż padł z pustą butelką po nalewce w objęciach, a dwóch służących odtransportowywało go w stronę jego pokoju. Przepuściłem ich wraz z ciężkim ładunkiem, po czym ruszyłem w obchód w poszukiwaniu herbaty. Znalazłem ją stojącą na stoliku, w okrągłym srebrnym czajniczku, i nalałem sobie do filiżanki. Zanim zdążyłem usiąść, usłyszałem za sobą modulowany alt, który powiedział: - Zapraszam do mnie, pogawędzimy chwilkę w spokoju... Odwróciłem się i zobaczyłem stojącą za mną panią Ninian. Cóż miałem robić - dolałem jeszcze trochę herbaty do swej filiżanki ruszyłem w ślad za damą. Przepłynęła przez korytarz, a falbany jej sukni falowały z wdziękiem ukwiału. Nie wiem, dlaczego przypomniało mi się, że ukwiały pożerają małe rybki, wabiąc je swymi kolorowymi mackami. Madame weszła do pokoju o typowo damskim charakterze - był on przeładowany falbankami, koronkami i złotymi bibelocikami. Na ścianach wisiało tyle samo obrazów, co luster, umeblowanie zaś składało się z sekretarzyka, taboretu, niewielkiej biblioteczki i szezlonga. Przez uchylone drzwi było widać sypialnię, oświetloną tylko kilkoma świecami. Pani domu wskazała mi krzesło, po czym płynnym ruchem umieściła się na szezlongu. Mój wskaźnik niebezpieczeństwa podjechał do osiemdziesięciu procent. - Pani... - Ależ proszę mówić mi Ninian... - Dziękuję, to dla mnie zaszczyt... - Ale skąd, to ja jestem zaszczycona, mogąc gościć u siebie tak wybitnego twórcę. Uratowałeś moje przyjęcie, jestem ci niezmiernie wdzięczna. - Tu uśmiechnęła się, ja zaś pomyślałem, że w moim dawnym świecie właściciel takiego uśmiechu zwykł był mieszkać w parnej dżungli i miewał futro w pręgi, takie jak po smagnięciach biczem umoczonym w tuszu... Rozejrzałem się w lekkiej panice i napotkałem spojrzenie kilku Ninian - część z nich patrzyła z portretów, część zaś - z licznych luster. Portrety namalowano pewnie jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu, a wszystkie świadczyły o dawnej świetności modelki. - Podziwiasz te obrazy? Wykonali je artyści, którzy ubiegli konkurencję... Wyobraź sobie, że bili się o zaszczyt sporządzenia mego konterfektu! Cóż, byłam wtedy młodsza niż moje postrzelone dziecko... Przy okazji chcę ci również podziękować za uratowanie mojej szalonej małej córeczki... Wyraźnie próbowała mi zasugerować, że Astrid ma o wiele mniej lat niż w rzeczywistości, co zapewne miało w magiczny sposób odmłodzić ją samą. Wyciągnęła nogi na szezlongu i ze złoconego pucharka wyjęła jeden ze sterczących z niego podłużnych, cienkich przedmiotów. Początkowo sądziłem, że to słone paluszki, lecz gdy pstryknęła palcami, co spowodowało pojawienie się płomyka w stojącym na stole kaganku, po czym podpaliła koniec pałeczki, zrozumiałem, że jest to glaw. Dobrze, że tego nie spróbowałem, bo spotkałby mnie koniec papugi kapitana da Fugi - zdechłbym, wrzeszcząc do końca swych dni „glaw, glaw”. - Ach, ta moja córka! Wbiła sobie do głowy, że musi zabić smoka, i w tym celu uporczywie trwa w dziewictwie! Odrzuciła tyle znakomitych partii! Nawet syn marszałka dworu, samego Marcelusa Gwąga, zabiegał o jej rękę. A Astrid oświadczyła mi, że jest on obleśnym, pryszczatym tłuściochem, po czym nie zjawiła się, gdy nas odwiedził, tylko uganiała się po polach i lasach na koniu! Gdyby się ożenił, to pryszcze by mu znikły jak ręką odjął! A ona wzięła się do studiowania magii teoretycznej! Przecież po czymś takim nikt jej nie poślubi - wszyscy kawalerowie będą się bali, że jak trochę za dużo wypiją, to zamieni ich w wieprze albo nawet coś gorszego! Nie komentowałem, że Astrid jakoś nie wygląda mi na dziewicę, a smoka zamierzała zabić z przyczyn zupełnie dla jej matki niezrozumiałych. Madame wydmuchnęła w kierunku sufitu cienką strużkę dymu i prawiła dalej: - Jednak bardzo kocham tę swoją córeczkę i chcę ci wynagrodzić twoje poświęcenie... Tu ułożyła się wygodniej na szezlongu i częściowo rozplotła kok, rzucając na podłogę kilka złotych grzebieni. Wskazówka mojego wskaźnika niebezpieczeństwa (który jawił mi się jako staromodny mosiężny manometr z białym cyferblatem) wjechała na czerwone pole i zahuśtała się w okolicach stu dwudziestu procent. Następnie dama przechyliła głowę i rozpuszczonymi włosami smagnęła powietrze niczym koń, którego obsiadły gzy. Spojrzała na mnie spod opuszczonych powiek, po czym upierścienionym palcem przejechała w dół, po gorsie sukni. Na sekundę na złocistym materiale pojawiła się lśniąca smuga, jakby go ktoś posypał diamentowym pyłem, a następnie tkanina zaczęła się rozdzielać. Skonstatowałem, że grawitacja odnosi nieubłagane zwycięstwo nad estetyką, strzałka zaś mojego wskaźnika niebezpieczeństwa osiągnęła trzysta procent, złamała kółeczek na końcu skali, wybiła szybkę i z wrzaskiem skryła się w mysiej norze. W tym momencie poczułem, że od glawu potwornie wierci mnie w nosie i że zaraz kichnę. Wyszarpnąłem z kieszeni chusteczkę, aby stłumić kichnięcie, lecz ze spłachetka materiału wysypała się garść piasku. - O, przepra... - zdążyłem powiedzieć, po czym potworne kichnięcie rzuciło mną do tyłu. - A to łajdak! - usłyszałem oburzony głos Ninian. Spojrzałem na nią - okazało się, że jej suknia podzieliła się na niewielkie kawałki tkaniny, niepołączone ze sobą niczym. - Bardzo przepraszam, nie wiedziałem, że mam w kieszeni gwiezdny pył. Ostrzelali nas nim, naprawdę nie chciałem zniszczyć twojej sukni! Proszę o wybaczenie! - Suknia? Ją się połączy, ale popatrz na to! - Podsunęła mi pod nos bransoletę, w której podczas przyjęcia pyszniły się trzy ogromne diamenty. Teraz kamienie rzucały o połowę mniej iskier i wyglądały, szczerze mówiąc, na zrobione ze szkła. - Łajdak! Bydlę! - Przepraszam, ja naprawdę... - Nie o tobie mówię, tylko o złotniku! Już ja go schwytam! Narzuciła na siebie szlafrok, zdjęła z ręki bransoletę, wypchnęła mnie za drzwi i zaczęła wściekle dzwonić na służbę. Udałem się do swej komnaty, a z oddali dobiegały mnie jej okrzyki - wydawała służbie dyspozycje niczym wódz na polu walki. Nie chciałbym być w skórze oszukańczego jubilera... Rozdział 9 Udałem się do swojego pokoju, rozglądając po drodze, czy nie zauważę Astrid. Nie było jej nigdzie, więc zamknąłem za sobą drzwi i przekręciłem klucz. Następnie zajrzałem za wszystkie kilimy i obrazy, do kominka i do szafy. Uznałem, że nocowanie w pałacu pełnym różnych dziwnych postaci może grozić rozmaitymi atrakcjami - od wizyty Sługi Miłosierdzia po odwiedziny miejscowego ducha lub, jak kto woli, bytu wciórnego. Wyjrzałem przez okno - w mroku rysowały się zarysy drzew parkowych oraz podjazd prowadzący od stajni do frontowego wejścia pałacu. Wróciłem do drzwi i obejrzałem dokładniej zamek. Klucz tkwił w nim, lecz miał takie luzy, że z łatwością można go było przekręcić i wypchnąć. Na stoliczku przy oknie znalazłem nożyce do knotów, wetknąłem więc ich ostrza w uszko klucza, a jedno z kółek na palce założyłem na klamkę. Przyjrzałem się swojej robocie i stwierdziłem, że klucza z zewnątrz nie da się obrócić, lecz otwór pod nim nadal ma imponującą wielkość. Podpaliłem więc świecę, oddarłem kawałek szmatki z umywalki i nasączyłem roztopionym woskiem. Następnie tak przygotowany plaster rozgrzałem nad płomieniem i przyłożyłem do szyldziku zamka, zasłaniając dziurkę. Nie chciałem ryzykować, że obecny w pałacu Sługa Miłosierdzia wdmuchnie przez rurkę truciznę do mej sypialni. Miałem nadzieję, że przesadzam. Zajrzałem raz jeszcze do kominka i uznałem, że otwór kominowy jest na tyle duży, iż można nim wleźć. Zdjąłem więc ze stolika wiaderko na lód do szampana, a ze ściany rapier. Następnie rękojeścią naprzód wetknąłem rapier do wiaderka, po czym ustaliłem jego położenie za pomocą kilku brył wyjętych z węglarki. Tak sterczący rożen umaiłem po bokach kilkoma pogrzebaczami i szczypcami, które również skierowałem ostrzami ku górze. Zapewne mistrzowie ikebany nie byliby z tego dumni, lecz mnie to wystarczyło. Wstawiłem tak sporządzony metalowy bukiet w palenisko kominka, zastanawiając się, czy to, co robię, ma jakiś sens. Rzuciłem ubranie na krzesło i z wielką ulgą wyciągnąłem się w łożu. Kołdra była ciepła i długa, materac zaś - w sam raz. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że jestem poobijany od jazdy na koniu - i zasnąłem. Obudziło mnie dziwne chrobotanie. Przez chwilę nie ruszałem się i nasłuchiwałem, dopóki nie zlokalizowałem dźwięku. Dobiegał od drzwi - ktoś próbował obrócić klucz w zamku. Po trzech minutach (od 3:40 do 3:43) drapania ustały - widocznie włamywacz zrezygnował. Po upływie dłuższej chwili, zanim zdążyłem zasnąć, usłyszałem hałas za oknem. Wylazłem więc z łóżka i wyjrzałem na zewnątrz. Na podjeździe stał wielki smokochód, do którego kilku służących znosiło walizki i kuferki. Gdy skończyli, do smokochodu podszedł ktoś w złotawej pelerynie - zapewne tej, którą strąciłem w korytarzyku. Rozejrzał się i popatrzył w górę, sprawdzając, czy na niebie są chmury. Ujrzałem jego twarz i zrobiło mi się niemiło - rozpoznałem w nim Mistrza Trzeciego Kręgu, tego, z którym rozmawiałem o donosie medyka. Kapłan zarzucił peleryną, schylił się i wsiadł do smokochodu, który ruszył. No cóż, uznałem, albo wróci tu jutro z całą bandą, albo wyjechał na dobre. Tak czy owak - trzeba się wyspać. Podszedłem do łóżka, lecz usłyszałem nowy hałas. Tym razem dobiegał z kominka. Zapaliłem świeczkę stojącą w zielonym kloszu (takie światło doskonale udaje promienie księżyca) i przyjrzałem się kominkowi. Nagle zobaczyłem, że w popiele wije się wąż. Skoczyłem po laskę i wysunąłem z niej ostrze, po chwili jednak skonstatowałem, że to koniec liny. Nagle zobaczyłem nogi w wysokich butach, majtające się w poszukiwaniu oparcia. Na moment zawisły nieruchomo, po czym ich właściciel musiał rozluźnić chwyt na linie, gdyż zjechał. Głuche tupnięcie w palenisko zlało się z bolesnym wrzaskiem i brzękiem metalowego przedmiotu. Uznałem, że nadeszła właściwa chwila, aby porządnie nastraszyć nocnego gościa. Nie znałem żadnych zaklęć, postanowiłem więc improwizować, i zaryczałem strasznym głosem: - Brontosaurus Mikrocefalus! Brachiosaurus Gigantissimus! Tyranosaurus Rex! Wzywam was, przybywajcie w swych strasznych postaciach! Ukarzcie tego łajdaka swoją obecnością, rykami i deptaniem! Przybywajcie! Przez chwilę było zupełnie cicho, po czym z kominka dobiegł mnie zduszony pisk, a następnie szuranie, sapanie i jęki. To mój tajemniczy gość wspinał się co sił po linie, którą następnie wciągnął za sobą. Doszedłem do wniosku, że więcej wizyt tej nocy nie będzie, zdemontowałem więc kłujący bukiet, narzędzia do kominka umieściłem w stojaku, węgiel wsypałem do węglarki, a kubełek do szampana opłukałem i odstawiłem na miejsce. Oględziny rapiera wykazały, że czubek jego ostrza jest zakrwawiony na długości jakichś dwóch, trzech centymetrów. Wytarłem go w szmatkę, którą spaliłem w kominku, po czym umieściłem tam, gdzie wisiał. Położyłem się na łóżku i natychmiast usnąłem. Obudziło mnie stukanie w drzwi. Przez firanki zaglądało światło dnia, a zegarek wskazywał 10:00. Okazało się, że za drzwiami stoi służący ze śniadaniem. Woskowy plaster zwinąłem w kulkę i schowałem pod kołdrą, a nożyce do knotów odłożyłem na miejsce i przekręciłem klucz, po czym wskoczyłem do łóżka. Pokojowiec wkroczył, postawił tacę na stoliku obok łóżka, nalał z czajniczka herbaty i odsunął firanki. Przez chwilę kręcił się po pokoju, niby to porządkując drobne przedmioty, lecz było widać, że chce coś powiedzieć. - Kto to wyjeżdżał w nocy? - spytałem, aby mógł sobie ulżyć. - To Mistrz Trzeciego Kręgu, proszę jaśnie pana. Bardzo nagle wyjechał. Ale to nie wszystko. - A co jeszcze się wydarzyło? - Młodego pana Miłobaja, tego poetę, naszedł w nocy demon. Ugryzł go w rzyć i podeptał podłogę. - Jak to ugryzł w rzyć? - Ano normalnie, proszę jaśnie pana, zębami. Mistrz Bodziej mówią, że to demonie zęby - jeden długi, a dookoła sześć mniejszych. W dodatku część z nich ma jeszcze mniejsze ząbki na sobie - ani chybi, demonie zęby! I to w naszym pałacu! Z trudem zachowałem niewzruszony wyraz twarzy, gdyż obdarzenie rapiera, dwóch pogrzebaczy, szufelki i szczypiec mianem demona bardzo mnie ubawiło. Jedno wszakże nie dawało mi spokoju. - Co to znaczy, że demon podeptał podłogę? Zostawił ogniste ślady, wypalone dziury w kształcie kopyt czy coś takiego? A może ślady ludzkich nóg, tylko czarne, z sadzy? Nie jestem specjalistą demonologiem, więc nie bardzo to sobie wyobrażam... - Nie, proszę jaśnie pana. Ubłocone ślady, podobne do smoczych, tylko o dwóch paluchach. I wielkie, bardzo wielkie! - I co się stało z panem Miłobajem? - Wygląda na to, że oszalał. Ciągle gada, że widział trzy wielkie smoki, które chciały go rozdeptać, trzęsie się i ślini... - Każdy, kto by wypił flaszkę nalewki receptury pani Ninian, widziałby smoki, trząsłby się i ślinił. Dajcie mu coś na wyparcie nadmiaru wilgoci z mózgu. Najlepiej będzie, jak do zsiadłego mleka dodacie drobno utartego pieprzu i papryki oraz posiekanego koperku. Jeśli to mu nie pomoże, to nic mu nie pomoże. - Ale te ślady... - Śladów nie ścierajcie, chcę je zobaczyć. A jego najlepiej weźcie do łaźni, bo po zastosowaniu tego środka, o którym mówiłem, może was pobrudzić. Sługa oddalił się z ukłonem, ja zaś przystąpiłem do śniadania. Gdy skończyłem, umyłem się szybko, ubrałem i zamierzałem się udać do komnaty niefortunnego poety, lecz pod najbliższym kominka brzegiem dywanu wyczułem stopą jakiś przedmiot. Uniosłem brzeg chodnika i ujrzałem długi i cienki sztylet o misternie rzeźbionej rękojeści. Typowa broń pretensjonalnego skrytobójcy, pomyślałem, po czym zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten kretyn zadał sobie tyle trudu, żeby mnie zamordować. Wetknąłem sztylet za pasek na plecach, zakryłem go surdutem i poszedłem poszukać komnaty niedoszłego zabójcy. Trafiłem tam po wrzaskach - właśnie czterech krzepkich pachołków wynosiło go z pokoju, on zaś ryczał, bódł i kopał. Za tą malowniczą grupą szedł pokojowiec, który przyniósł mi śniadanie, dzierżąc w rękach spory gliniany dzban. Gdy doń zajrzałem, ujrzałem szarą, gęstą ciecz, upstrzoną czerwonymi i zielonymi punkcikami. Widocznie służba postanowiła natychmiast wyleczyć wieszczka i wsypała do mleka cały kuchenny zapas pieprzu, papryki i koperku. Skręciłem do komnaty młodzieńca - łóżko było rozbebeszone, a meble porozstawiane w nieładzie - wyglądały, jakby ktoś nimi rzucał, a następnie byle jak je postawił. Koło kominka leżały buty - zgodnie z moimi podejrzeniami miały podeszwy utytłane sadzą. W portkach poety, porzuconych na stole, widniała na tyłku cała seria dziur, wokół największej zaś można było zauważyć buraczkową obwódkę - ślad zaschniętej krwi. Najdziwniejszą jednak rzecz ujrzałem na podłodze - były to cztery błotniste ślady łap, podobnych do strusich - dwupalczastych, lecz od strusich znacznie większych, gdyż mierzących po dwie długości moich butów, czyli blisko sześćdziesiąt centymetrów... Przyklęknąłem nad najbardziej ubłoconym z nich i z podeschniętej gliny wyciągnąłem dwa kawałki zieleniny. Jeden przypominał nieco liść miłorzębu, drugi zaś miał budowę kolankowatą i skojarzył mi się ze skrzypem. Pomimo obfitego śniadania i ciepłego poranka zrobiło mi się chłodno. Zerwałem się na równe nogi i popędziłem tam, skąd dobiegały wrzaski poety. Gdy zbliżyłem się do drzwi pomieszczenia, usłyszałem głos mówiący: - Masz, to dla twojego dobra, pij! Dalej nastąpiła seria gulgotów, chwilka ciszy i wrzask. Zajrzałem do łaźni - poeta w gaciach i porwanej koszuli stał pośrodku, z wybałuszonymi oczami i wrzeszczał, a pięciu służących obserwowało go z zainteresowaniem. W pewnej chwili młodzian przysiadł, schylił się, a potem rzucił do przodu, jakby skakał do wody. Uchwycił krawędź wanny, przechylił się przez nią i zaczął hałaśliwie wymiotować. Służący przyglądali mu się z uwagą biologów badających nowy okaz robala. Cofnąłem się z obrzydzeniem, lecz przedtem skinąłem na pokojowca i powiedziałem mu, żeby przysłał do mnie panicza Miłobaja, gdy tylko skończy robić to, co właśnie czyni, i umyje się. Ten radośnie skinął mi głową i wrócił, by oglądać dalszy ciąg widowiska. Wróciłem do swego pokoju i po kwadransie usłyszałem pukanie do drzwi. Młodociany poeta zdążył się nie tylko umyć, ale i przebrać - turkusowe spodnie uzupełnił koszulą w kolorze wrzosu, a szyję owinął pomarańczową apaszką. Czub ze sklejonych pomadą włosów zwieszał mu się nad czołem, wzrok zaś miał rozbiegany. - Zamknij drzwi! - poleciłem mu. - Panie Miłobaju, jeśli łaska... - Widziałeś smoki? - Już zamykam, panie, tylko ich nie wzywaj, błagam! - Cicho bądź, bo się zdenerwuję! - Dobrze, panie. - Opisz mi je, jakie one były. - Nno, smoki jak smoki. - Ale jakie, dokładnie. - Dwa ogromne, z długaśnymi szyjami. Nie wiem, jak zmieściły się w mojej komnacie, bo były od niej dużo większe. Ale też prześwitywały nieco - jak mgła czy opar... - A trzeci? - Ten, panie, to był inny... Straszniejszy jeszcze od tamtych, choć mniejszy, ale też wielki. Tamte na czterech łapach lazły, ten zaś na dwóch, a dwie miał małe, ale ze szponami okrutnymi, niczym haki do rwania mięsa. Szedł prosto na mnie, łeb miał ogromny jak szafa, paszczękę pełną zębów... A śmierdział, panie, jakby wylazł z bagna. Chyba naprawdę wylazł, bo jakby dzień się zrobił albo przedświt... Mgły się kłębiły i drzewa dziwne rosły... Takie się na łąkach widuje, tylko maciupkie są - skrzypy, widłaki czy jak je zwą... Lazł prosto na mnie, oczkami strasznymi patrzył i pożreć chciał. A gdy oparłem się o łóżko, to krzyknąłem, żeby wracał, skąd przybył - i znikł... - To twoje, prawda? - spytałem, pokazując mu sztylet. - Tak, panie, to mój sztylet. Poniosę każdą karę, tylko, proszę, nie wzywaj smoków! - Dlaczego chciałeś mnie zabić? - Teraz to sam nie wiem. - Jak to nie wiesz? Musiałeś wziąć linę, zamocować ją, wleźć przez komin, przygotować sztylet, a teraz mówisz, że nie wiesz? - Bo myślałem, że nastajecie na moją sławę, panie. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Obudziłem się w swej komnacie, było ciemno i strasznie chciało mi się pić. W dzbanku przy umywalce nie było wody, poszedłem więc poszukać kranu - w łaźni lub kuchni. Jestem pierwszy raz tutaj, więc trafiłem do takiego małego korytarzyka za zasłoną. Owszem, była tam łazienka, lecz gdy z niej wyszedłem, napotkałem Mistrza Trzeciego Kręgu. Był bardzo uprzejmy, powiedział mi, że moje wiersze przypadły mu do gustu, lecz że wielka to szkoda, iż nie będą wydrukowane. Gdy spytałem go czemu, rzekł, że pani Ninian postanowiła nie wydawać ich, lecz opublikować twą balladę o Jerzym i Smoku. Załamało mnie to, lecz on rzekł, że jest na to rada. Powiedział, że kominek w dużej sali na trzecim piętrze łączy się z kominkiem w twej komnacie, w schowku zaś obok salonu znajduje się lina... Powiedziałem, że tego nie zrobię, lecz on mnie jakoś przekonał. Sam nie wiem jak - może to, że błysnął mi przed oczami złotym medalionem, sprawiło, że postąpiłem wbrew swemu przekonaniu... Uznałem, że nie ma potrzeby maltretować dłużej biednego poety. Został zahipnotyzowany przez Mistrza Trzeciego Kręgu, będącego Sługą Miłosierdzia. Ten następnie ulotnił się, aby nie padło na niego podejrzenie o morderstwo, i zapewne liczy, że osobnik, który zagrał na nosie jego firmie, jest już zimny... Jednak najdziwniejsza była sprawa dinozaurów. Czy przywołałem je z pradawnych czasów, czy stworzyła je pomyślna konfiguracja pól magicznych - tego nie wiedziałem. O tym, że były, świadczył liść miłorzębu w mojej kieszeni... Snując takie rozważania, wróciłem do swego pokoju, spakowałem rzeczy i postanowiłem poszukać Astrid. Służba poinformowała mnie, że znajduje się w stajni. Poszedłem tam, lecz oprócz kilku dobrze utrzymanych koni i drzemiącego na sianie chłopaka stajennego nie zauważyłem nikogo. Gdy wyszedłem drugimi wrotami, usłyszałem dobiegające zza węgła metaliczne szczęknięcia. Poszedłem w stronę hałasu i ujrzałem parę szermierzy. Jak się domyślałem, wyższym z nich była Astrid, a niższym - mistrz Bodziej. Odziani w watowane stroje i maski szermiercze, walczyli na szpady i sztylety. Starcie nie było zbyt sportowe - co chwila jedno usiłowało drugiemu wybić broń kopnięciem lub podciąć nogi. Astrid była szybka, lecz Bodziej poruszał się niczym dzikie zwierzę. W pewnym momencie, gdy sądziłem, że ostrze szpady dotknie kryzy jego hełmu, zszedł ślizgiem do parteru i podciął nogi Astrid. Próbowała przyjąć pozycję obronną, lecz on zbił ostrze jej sztyletu i dłonią przycisnął maskę do ziemi. Następnie wstał, zasalutował szpadą i zdjął hełm. W tej chwili spostrzegł mnie, więc ukłoniłem mu się uprzejmie. Wykonał coś w rodzaju wojskowego ukłonu, dotykając szczęką szyi, poruszył wściekle wąsami i oddalił się. W tym czasie Astrid wstała, zdjęła hełm i otrzepała się z pyłu. - Witaj. Szkoda, że byłeś świadkiem mojej klęski. Ale gdyby udało mi się pokonać mistrza Bodzieja, a ty byś to widział, nie mogłabym ręczyć za całość twej skóry. - Czyżby był taki ambitny? - Nawet bardziej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Ma obsesję na swoim punkcie. Co cię tu sprowadza? Przypuszczałam, że zobaczymy się dopiero przy drugim śniadaniu. - Niestety, muszę wracać tam, gdzie obecnie mieszkam. Chciałbym zostać na dłużej, ale podejrzewam, że mogą na mnie czekać ważne wiadomości. W dodatku obawiam się, że nie znam drogi powrotnej - moja mapa kończy się niedaleko smoczych pastwisk. - Udam się z tobą, jeśli musisz jechać. Nie mogę jednak opuścić domu na dłużej, gdyż matka ma migrenę, a w nocy ponoć widziano demona. Co prawda, na Bodzieja mogę liczyć, ale demon chyba nie da się nabrać na jego sztuczki. - Żadnego demona nie było. Wyjaśnię ci, co się stało, gdy się stąd oddalimy. Obawiam się rzeczy gorszej niż demon, ale więcej na ten temat powiem ci w drodze. Astrid poszła się przebrać, nie zadając zbędnych pytań, i po półgodzinie byliśmy gotowi do wyjazdu. Ochmistrza poprosiłem o przekazanie wyrazów uszanowania pani domu, po czym ruszyliśmy. Tym razem dostałem konia, który nie żywił wobec mnie osobistej urazy, a skórzane siodło było o wiele wygodniejsze od drewnianej konstrukcji do przewozu zdobyczy. Astrid sprawdziła na mapie, skąd przyjechałem, i powiedziała, że zna dogodny skrót, a przy okazji będzie mogła zobaczyć, co się stało we młynie, obok którego będziemy przejeżdżać, gdyż służba przebąkiwała o jakichś problemach. Gdy oddaliliśmy się od zabudowań i wjechaliśmy w szeroki leśny dukt, opowiedziałem Astrid o swych nocnych perypetiach z poetą i smokami, oraz o roli Sługi Miłosierdzia. Niedole poety ubawiły ją, lecz fakt, że Mistrz Trzeciego Kręgu jest Sługą Miłosierdzia bardzo zaniepokoił, tym bardziej że próbował uprawiać swój morderczy proceder, będąc w gościnie. To, że na skutek mego zawołania pojawiły się smoki, zdziwiło ją mniej, niż przypuszczałem. - Takie rzeczy zdarzają się, szczególnie ludziom utalentowanym. Jeśli, jak mówisz, nie praktykowałeś na serio magii, to znaczy, że byłeś wzburzony, a dopomogła ci odpowiednia konfiguracja pola magicznego. Być może Sługa Miłosierdzia rzucił na odchodnym jakieś zaklęcie, które przemieniło się na skutek twoich myśli? - Tak, ale te smoki nie były tymi samymi, które istnieją obecnie, choćby w smokochodach. To były dzikie potwory z pradziejów świata... - Z rozpędu omal nie powiedziałem, że tego, z którego pochodzę, lecz powstrzymałem się w porę. Nie byłem pewien, jak by przyjęła tę rewelację. - Słyszałam, że przedmioty i stworzenia z innych czasów i miejsc mogą być sprowadzane przez osoby, które przechodziły przez bramy lub znajdowały się długo pod ich wpływem. - To ostatnie chyba nie odnosi się do mnie. Ostatnio przekroczyłem przez bramę tylko raz, wyjeżdżając z miasta, a drugi - kiedy wjeżdżałem na podwórze przed stajnią... - Mówisz, jakbyś nigdy się nie uczył podstaw magii. Nie myślę o bramach zbudowanych przez ludzi, z cegieł, drewna i żelaza. Mówię o bramach, które wiodą do innych światów, a nawet, jak powiadają - do bezświatów. - Bezświatów? - Pewien odłam zaawansowanych magów teoretyków twierdzi, że poza światami, ich czasem i przestrzenią, istnieją obszary, w których nie obowiązują powszechne prawa magii, jak również nie ma upływu czasu. Stamtąd też przybywają demony, a więc i ten, który pozbawił cię pamięci... - Możliwe, że ta teoria nie jest tak niedorzeczna, jak na pierwszy rzut oka wygląda. - Potwierdza ją to, że Jego Wspaniałość zabronił rozpowszechniania wieści o niej. Ma to związek z wielkim smokiem - jeśli tylko zostanie przebudzony, przebije osnowę pola magicznego niczym kowadło rzucone w pajęczynę i nasz świat wyparuje... Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu, rozmyślając nad niepewną przyszłością. Las skończył się i przeszedł w pofałdowane łąki, porośnięte kępami krzaków i sitowia. Zbliżaliśmy się do rzeki. Dukt wychodzący z lasu dołączył do szerokiego gościńca, pociętego śladami wozów i kopyt. W pewnym miejscu droga skręcała, czyniąc miejsce czemuś w rodzaju stawu czy rozlewiska. Nad nim wypiętrzał się młyn - biały przysadzisty budynek, z którego boku wyrastały koła czerpakowe, obecnie stojące w bezruchu, a woda, zamiast spadać na nie z drewnianej rynny, tryskała dokoła i płynęła wartkim strumieniem obok. Wokół konstrukcji krzątało się kilku ludzi, którzy heblowali i piłowali deski, wbijali gwoździe, klęli i wołali do siebie. Na nasz widok od grupki pracowników oderwał się gruby jegomość w białym fartuchu. Podszedł ku nam, ukłonił się, a gdy zsiedliśmy z koni, powiedział: - Gobrole, proszę jaśnie panienki! Przeklęte gobrole! Zniszczyły zastawkę i koryto. Może do końca dnia skończymy, choć ludzie się boją. - Czego? - spytała Astrid. - Strasznie były bezczelne. Mnóstwo ich wylazło, nie lękały się nas, a jednego chłopaka ugryzły. - Zachorował? - Rany opatrzyliśmy, pomimo że trzeba go było przywiązać do łóżka, bo majaczy i rzuca się. Gobrole szaleństwo! - Zaraz go obejrzę. Są jeszcze jakieś straty? - Wdarły się do kuchni, ale wiele nie poniszczyły. Coś im się stało i popadały. - Jak to popadały? - Ano, proszę jaśnie panienki, ślepia im się zasklepiły, pyski też i całe się pokurczyły. Nie wiemy, zdechły, czy nie. Przywiązaliśmy wodze naszych koni do ogrodzenia i poszliśmy obejrzeć padłe gobrole. Na polepie dużej, sklepionej kuchni leżało kilka kształtów, przypominających skórzane bukłaki z palczastymi wyrostkami. Czarnozielone, połyskliwe i nieprzyjemnie rozdęte, wyglądały jak spuchnięte żaby. Rzeczywiście, ślepiów i paszcz nie było im prawie widać, wyglądały jak ledwie zaznaczone na skórze. Trąciłem jednego z nich czubkiem buta - zadrgał niczym wypełniony wodą balon. Rozejrzałem się po kuchni - na płycie potężnego, zimnego w tej chwili paleniska leżały jakieś ceramiczne skorupy, a ciągnący się wzdłuż ściany blat pokrywały podarte lniane ręczniki. Na podłodze było mnóstwo szczątków drewnianego pudła, służącego zapewne do przechowywania chleba. Podszedłem do kuchennego pieca i spróbowałem zrekonstruować rozbite naczynie. Była to bez wątpienia duża fajansowa solnica, z uchem z dziurką do zawieszenia na gwoździu. Rzeczywiście, ze ściany nad płytą paleniska sterczał solidny hak, otoczony jaśniejszym prostokątem - śladem po zniszczonym naczyniu. Okolica miejsca ostatniego pobytu solniczki była zapaskudzona zaschniętym śluzem, przypominającym ślady pozostawiane na liściach przez ślimaki. Przyjrzałem się resztkom pudła na pieczywo - też były zasmarowane wydzieliną stworów, nawet grubiej niż solniczka. Chleba nigdzie nie było - jedynie trochę okruchów zaśmiecało podłogę. Zajrzałem pod stół - poza czterema zydlami nie zobaczyłem tam nic. Gdy wstałem z klęczek, młynarz wskazał na lniane szmaty i powiedział: - Dranie zeżarły cały chleb! Ten, co był w pudle, i ten świeżo wypieczony, zawinięty w płótno. - To gobrole jadają chleb? - Nigdy dotąd tego nie bywało. Nie wiem, co je podkusiło ani co im się stało. - A czy solniczka była pełna? Nigdzie nie zauważyłem rozsypanej soli... - Wczoraj żona ją napełniała, pamiętam, bo zabrakło do zupy przy obiedzie... Na pewno była pełna... - To znaczy, że musiały zeżreć chleb i sól... Chlebem i solą?! - Nagle przypomniało mi się zdarzenie z piwnicy, gdy powiedziałem łowcom przemieńców, że gości częstuje się chlebem i solą. Dlaczego z taką uwagą przypatrywali mi się, gdy jadłem posypaną solą kromkę chleba? Czyżby chleb i sól jakoś szczególnie wpływały na te stwory? Rozmyślania przerwała mi Astrid, która z niepokojem spytała, czy nic mi nie dolega. Zapewne musiałem mieć dziwną minę. Odparłem, że zupełnie nic, na co ona zaproponowała, aby pójść do chorego. Chłopak leżał na żelaznym łóżku na pięterku i był związany jak baleron. Ręce i nogi miał przytroczone do nóżek łóżka, a usta zakneblowane. Rzucał się bezustannie, a na nasz widok zdwoił wysiłki. - Dawaliście mu coś? - spytała Astrid. - Cieśla chciał mu dać wódki, ale kiedy chłopak ugryzł go w rękę i o mało nie rozbił flaszki, poniechał tego. A poza tym to nic. Żona próbowała dać mu wody, jednak za bardzo się rzucał. - Trzeba będzie sprowadzić uzdrowiciela. - Ale to dużo kosztuje, proszę jaśnie panienki. - Co, wolicie, żeby umarł? - Niech gryf broni, skądże znowu - zasumitował się młynarz. - A może tak spróbować dać mu chleba z solą? - zaproponowałem, sprawiając, że tak Astrid, jak i młynarz spojrzeli na mnie dziwnie. - No, bo jeśli chleb z solą tak podziałał na gobrole, to może będzie miał jakiś wpływ na gobrole szaleństwo? - Z tym lepiej trochę poczekać - może to pomoże, a może zaszkodzi. Tak się ślini i poci, że musiał się odwodnić, a więc soli i chleba pewnie nie będzie mógł przyjąć. Lepiej żywo poślijcie po uzdrowiciela, póki mu się nie zrobi gorzej. Młynarz ukłonił się, zbiegł po schodach i coś krzyknął do któregoś z pracowników. Po chwili rozległ się trzask wrót i tętent kopyt. Spytałem Astrid, czy jest pewna, że uzdrowiciel sprowadzony przez pomocnika młynarza będzie miał kwalifikacje lepsze niż medyk Blendon. Odparła, że raczej tak, gdyż uzdrowiciel na wsi musi leczyć także krowy, konie i tricenanty, które - w przeciwieństwie do ludzi - nie dają sobie wmawiać różnych bzdur. Z kolei chłopi, którym medyk źle wyleczyłby krowę czy konia, wygnaliby takiego albo puścili z dymem, a więc raczej nie ma powodu do obaw. Opuściliśmy izbę chorego i poszliśmy rozejrzeć się w obejściu. Gobrolom najbardziej nie spodobało się (a może właśnie spodobało) koło młyńskie i drewniana rynna, doprowadzająca do niego wodę. Wszystko było zdemolowane. Trafiliśmy właśnie na moment, gdy jeden z młodych ludzi nurkował w stawie poniżej koła, ciągnąc za sobą gruby powróz. Znikł na dłuższą chwilę pod wodą i lina naprężyła się. Wynurzył się, zawołał do dwóch pozostałych, aby poluźnili linę, oddychał przez moment intensywnie i znów się zanurzył. Tym razem nie było go ponad minutę, po czym wyskoczył z wody do połowy ciała, łapiąc oddech. Krzyknął do swych pomocników, że mogą ciągnąć, i popłynął w stronę brzegu. Ci z wysiłkiem wybierali linę, co chwila owijając jej nadmiar wokół jednego z nienaruszonych pali. Wreszcie z wody wynurzyła się metalowa konstrukcja - długa, zakończona korbą śruba i coś w rodzaju okutych drzwi. Była to najważniejsza część zastawki, regulującej dopływ wody do koła młyńskiego. Gdy tylko spoczęła na brzegu, ciągnący linę wydali radosny wrzask. Młynarz też wyglądał na ucieszonego i pomrukiwał do siebie, że przed wieczorem będzie można zacząć. Pogratulowaliśmy mu sukcesu i ruszyliśmy oszacować dalsze straty. Weszliśmy do składu zboża do przemiału. Na szczęście śliskie potwory nie zdołały się tu włamać i naszym oczom ukazały się zwyczajne rzędy równo poukładanych worków. Na ziemi przed jednym z nich dojrzałem metalowy przyrząd z rączką. Początkowo sądziłem, że jest to pilnik, lecz po bliższych oględzinach przekonałem się, że to rurka ze szpikulcem na czubku. Za stożkowatym ostrzem miała wypiłowany otwór długości palca, a jej otwarty koniec wystawał z tyłu drewnianego uchwytu. Podniosłem to narzędzie i spytałem młynarza, do czego służy. Chyba zdziwiła go moja niewiedza (ale czego innego można się spodziewać po uczeńcach?), lecz grzecznie odparł, że do pobierania próbek ziarna. - Wraża się toto w worek, proszę jaśnie pana, tak głęboko, aż ta podłużna dziura się schowa. Wtedy ziarno wchodzi w nią, a wylatuje tu, z zadka rączki. Podstawia się pod to miarkę albo szufelkę i można sprawdzić, czy zboże jest odpowiednio suche, czy nie jest spleśniałe, czy nie ma w nim sporyszu i innych takich... Takiego czegoś używają raczej w spichrzach, ale ja tam jestem przezorny i zawsze wolę sprawdzić, co mi przywieźli... Widok tego urządzenia nasunął mi pewien pomysł. - Dlaczego do gobroli nie strzela się z kuszy? - spytałem Astrid. - Bo strzała nic im nie robi. Albo przeleci na wylot, albo wpadnie jak w bagno - chlup - i nic. - Nawet ze srebrnymi zadziorami? - Nawet. Nie sądzisz chyba, że tego nie próbowano? Wielokrotnie, lecz bez rezultatu. Niekiedy gobrol wyglądał jak jeż, wystawało z niego po dwadzieścia grotów, ale lazł dalej i nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Srebrne ostrze musi zostać wyrwane, aby utworzyła się dziura na tyle duża, żeby koloid mógł wypłynąć na zewnątrz, a w dodatku zabezpieczona antymagicznym działaniem srebra... - Wiem coś o tym, sam kilka załatwiłem. - To czemu pytasz? - Bo chciałbym coś sprawdzić. Następnie zagadnąłem młynarza, czy ma więcej takich narzędzi. Odparł, że tak, a więc poprosiłem o użyczenie przyrządu. Później poszedłem do kuchni, skąd z pomocą młynarza i dwóch chłopaków wyturlaliśmy cztery gobrole, skurczone do rozmiaru piłek lekarskich. Wytoczyliśmy je na łęg rozpościerający się poniżej stawu. Podszedłem do jednego z nich, odwróciłem szpikulec rączką od siebie (doskonale pamiętałem, jak bluzgał śluz z bestii, które przedziurawiłem) i wbiłem, wziąwszy spory zamach. Z otworu na końcu rączki trysnęła fontanna białoszarej galarety. Ciśnienie musiało być spore, gdyż strumień cieczy sięgnął powyżej dachu młyna. Szybko się to jednak skończyło, skórzana powłoka sflaczała, a sterczący z niej uchwyt opadł na trawę i posikiwał tylko niewielkimi strużkami. Po chwili nawet i to ustało, wyjąłem więc przyrząd i opłukałem go w wodzie. - To nie jest taki sam śluz, jaki gobrole mają w środku! - wykrzyknęła Astrid. - Zauważyłem to, normalnie jest zielonkawy, fosforyzuje, a w zetknięciu z powietrzem natychmiast tężeje... Młynarz i dwóch chłopaków stali z otwartymi gębami, stukanie młotków przy kole młyńskim także ucichło. Eksperyment w pewnym stopniu potwierdził słuszność mojego pomysłu, postanowiłem więc kuć żelazo, póki gorące. - Czy ktoś tutaj ma kuszę? - spytałem młynarza. Ten zaczerwienił się, spuścił wzrok i zaczął mamrotać, że u niego pracują sami porządni ludzie. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, do chwili gdy Astrid powiedziała, że nie będzie wyciągać żadnych konsekwencji i oskarżać nikogo o kłusownictwo. Ukłonił się niezręcznie i powiedział, że jaśnie panienka jest bardzo łaskawa, po czym szepnął coś do jednego ze swoich pomocników. Tamten spojrzał na niego pytająco, lecz młynarz pogroził mu palcem, co sprawiło, że pognał w stronę młyna. Na drugiego pomocnika i resztę wrzasnął, żeby wracali do pracy. Odpowiedziało mu gorączkowe stukanie młotków. Po dziesięciu minutach chłopak wrócił, niosąc w wyprostowanych rękach, jak na paradzie, kuszę. - A gdzie strzały, głupku? - osadził go młynarz, usiłując zatuszować swą niedawną konsternację. Zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, uspokoiłem młynarza, że nie będą potrzebne. Siekierą obłupałem rączkę z przyrządu do pobierania próbek zboża, w wyniku czego otrzymałem przedmiot o kształcie dobrze zatemperowanego ołówka, lecz od normalnego ołówka dwa razy dłuższy, o średnicy półtora centymetra. Następnie przystąpiłem do naciągania kuszy. Nie było to łatwe, pod cięciwę musiałem podłożyć zwiniętą szmatkę, ale się udało. Kusza była znacznie prymitywniejsza od tej, z której strzelałem przy domu myśliwskim maga, ale chyba skuteczna. Przyrządy celownicze stanowiły dwa gwoździe, a kolba nie przypominała wcale wyprofilowanej kolby karabinowej, raczej trzonek od kilofa. Jednak pewnie i taka broń przyśpieszyła wielu zającom opuszczenie obecnej inkarnacji. Poprosiłem chłopaka, aby podtoczył trzy pozostałe gobrole do pryzmy piachu. Wykonał to bez słowa i wrócił biegiem, jakby się bał, że do niego strzelę. Włożyłem zaimprowizowaną strzałę w prowadnicę kuszy, wymierzyłem i nacisnąłem spust. Cięciwa bełknęła i wysłała pocisk w kierunku skórzanego kadłuba. W chwilę później z nadętego baniaka siknął strumień płynu, który jednak szybko zmalał i ciurkał powoli. Gdy podeszliśmy do zewłoku, okazało się, że strzała znikła w nim cała, a galareta wylewa się jedynie przez świeżo zrobioną dziurkę. Butem przetoczyłem gobrola na drugą stronę i ujrzałem sterczący z niego czubek strzały. Owinąłem go szmatką i wyrwałem. - Czy jest tu warsztat z narzędziami ślusarskimi? - spytałem młynarza. Podrapał się po obfitym podgardlu i powiedział, że mają trochę narzędzi, ale żeby to od razu nazywać warsztatem, to niekoniecznie... W komórce, do której weszliśmy, stał stół z przybitym do niego kowalskim imadłem, kowadło umocowane do pieńka, a trochę pił i pilników wisiało na ścianie. Zamocowałem tylną część strzały w imadle, gwoździem i młotkiem wykonałem w niej dwie dziurki, po czym małą piłką wyciąłem łączącą je szczelinę. Następnie z kawałka blachy miedzianej wyciąłem kwadrat, który przetknąłem przez podłużny otworek. W ten sposób powstały lotki, chroniące jednocześnie strzałę przed wbiciem się na całą głębokość. Obserwujący tę operację młynarz przestępował z nogi na nogę i sapał jak miech kowalski. Widocznie uczeniec zajmujący się mechaniką stanowił dla niego niespotykany widok. Jeszcze bardziej by się zdziwił, gdybym mu powiedział, że takiej wprawy w wykonywaniu stateczników nabyłem, robiąc modele samolotów, czyli cięższych od powietrza maszyn latających. Wróciliśmy na łąkę, naciągnąłem i załadowałem kuszę, po czym oddałem strzał w stronę kolejnego gobrola. Tym razem fontanna płynu biła wysoko i długo, do chwili, póki nie wyciekła cała zawartość bukłaka. To było to! Gdy wyjąłem i opłukałem strzałę, Astrid obejrzała ją z uznaniem, po czym przypomniała mi, że aby wypuścić sok z żywego gobrola, dziurę trzeba zrobić srebrnym ostrzem. Odparłem, że jeśli mosiężną, rurkową strzałę ze stalowym czubkiem posrebrzy się od środka, to powinna działać jak należy. - Musisz jak najszybciej rozpocząć produkcję takich bełtów. Widzisz, co tu się dzieje... - O niczym innym nie myślę, tylko przedtem muszę opatentować model i znaleźć kogoś, kto będzie to robił i sprzedawał. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę handlarzem bronią... - Nie dokończyłem zdania, gdyż przerwało mi wołanie pomocnika, który przyjechał z medykiem. Uzdrowiciel dosiadał nie konia, lecz muła o filozoficznym wyrazie pyska. Do siodła miał przytroczone rozmaite pakuneczki i torebki, więc wyglądał trochę niczym wędrowny kram. Był ubrany w czerń, jak na medyka przystało, lecz nie sprawiał wrażenia nadętego kabotyna, w przeciwieństwie do mistrza Blendona. Niewielki, grubiutki, spoglądał na świat spod siwych brwi lekko skośnymi oczkami, w których czaiły się błyski humoru. Skierował muła do ogrodzenia, przerzucił nogę nad grzbietem wierzchowca i zręcznie się z niego zsunął. Podszedł ku nam, skłonił się uprzejmie, acz bez śladu uniżenia, i powiedział, że nazywa się Linyun. Następnie poprosił, aby zaprowadzić go do chorego. Gdy weszliśmy do izby, w której leżała ofiara gobroli, wciągnął nosem powietrze i zaczął coś do siebie pomrukiwać. Spytany, o co chodzi, odparł, że wyczuwa w powietrzu kwaśność. Następnie wyjął ze skórzanego etui metalowy pojemniczek, z którego wyciągnął kilka cieniutkich igieł, zapalił mały spirytusowy palnik i polecił, aby przytrzymać chorego. Obawiałem się jakichś brutalnych scen, lecz on tylko zdezynfekował igły nad płomieniem. Młynarz przysiadł chłopakowi na piersi, Astrid unieruchomiła mu nogi, ja zaś przez ręcznik przytrzymałem jego głowę. Próbował przegryźć knebel, acz bez rezultatów. Medyk przyjrzał się jego szyi i pewnym ruchem wbił w nią dwie igły - po jednej poniżej każdego ucha. Pacjent wyraźnie rozluźnił się i przestał miotać. Medyk zarządził, żebyśmy go puścili, po czym rozpiął koszulę na jego brzuchu i wbił mu długą igłę na wysokości splotu słonecznego. Chłopak przymknął oczy i wydawało się, że zaczął drzemać. - Na razie mogę zrobić tylko tyle. To pomoże mu przetrwać kryzys, bo nie będzie marnował sił. Trzeba go ostrożnie napoić wodą, żeby się nie zakrztusił. - A czy chleb z solą nie pomoże jakoś w przezwyciężeniu choroby? - spytałem medyka. - Chleb z solą? A dlaczego pan sądzi, że miałby mu pomóc? - Gobrole, które zaatakowały młyn, wtargnęły do kuchni, tam nażarły się chleba i soli, po czym zdechły. Przypuszczam, że chleb i sól mają coś wspólnego z ich funkcjonowaniem, a więc może wpływają jakoś na gobrole szaleństwo - wyjaśniłem. - A co będzie, jeśli choroba się zaostrzy? - spytał retorycznie mistrz Linyun. Sięgnął jednak do jednej ze swych sakw, wyciągnął z niej niedużą, grubą książkę i zaczął ją wertować. Znalazł interesujące go miejsce, przeczytał kilka razy i zamyślił się. Później zażądał od młynarza, aby ten przyniósł mu mąkę, sól i wodę, po czym w małej kościanej miseczce zrobił z tych składników rzadką papkę. Z kolejnego futerału wyjął wahadełko na jedwabnej nitce i przytrzymał nad głową, piersią i splotem słonecznym pacjenta. Za każdym razem kręciło się ono inaczej, a nad głową i splotem słonecznym wirowało tak szybko, że niemal nie było go widać. Następnie objął wahadełko dłonią i zawiesił nad miseczką z papką. Zaczęło się kręcić w prawo, najpierw powoli, a później coraz szybciej. Nie osiągnęło zawrotnych obrotów, lecz mistrz schował je do futerału i powiedział, że jeśli pasta choremu nie pomoże, to przynajmniej nie powinna mu zaszkodzić. Za pomocą kościanej szpatułki rozchylił szczęki chłopaka, wylał papkę na szmatkę, z której uformował coś w rodzaju smoczka, i wsunął to pacjentowi pomiędzy zęby. Później pokręcił nieco igłami na jego szyi, na co ten poruszył kilkakrotnie szczęką i przełknął. Początkowo nic się nie działo, lecz po pięciu minutach chłopak otworzył oczy. Miał bardzo powiększone źrenice i przekrwione białka, ale wyglądało na to, że kojarzy, gdzie jest. Powiódł spojrzeniem po nas, po czym zamknął oczy i wyglądało na to, że zapadł w sen. Mistrz skłonił mi się i powiedział, że jeśli mąka z solą przyniosła choćby chwilową ulgę jego pacjentowi, to on jest moim dozgonnym dłużnikiem. Odparłem mu, że była to wyłącznie kwestia przypadku i o żadnej wdzięczności nie może być mowy. Medyk na to skłonił się głęboko i oświadczył, że było dla niego zaszczytem mnie poznać, lecz obecnie pozwoli sobie zostać z pacjentem, na wypadek gdyby mu się pogorszyło. Wraz z Astrid i młynarzem, ukłoniwszy się, opuściliśmy pokój chorego. Zjedliśmy zimny posiłek, przygotowany przez młynarzową, wściekłą i złorzeczącą gobrolom i ich stwórcom. Jedyną ciepłą strawą był świeżo upieczony chleb, którego każde z nas otrzymało po bochenku. Zapakowałem rurkową strzałę do swych juków i już mieliśmy ruszać, gdy przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Poradziłem młynarzowi, aby jego żona z resztek ciasta chlebowego napiekła dużo bułek wypełnionych solą, które on powinien porozkładać dookoła śluzy i miejsc, z których mogą powyłazić gobrole. Jeśli to zeżrą, powinny się skurczyć, tak jak te, które zastaliśmy w kuchni. Następnie wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy w stronę domu myśliwskiego Halamusa. Rozdział 10 Dotarliśmy na miejsce po godzinnej jeździe przez pola i las. Mój zegarek wskazywał 18:25. Rzut oka zza ogrodzenia na obejście upewnił mnie, że od czasu mojego wyjazdu nikogo tu nie było, gdyż kartka z wiadomością dla szofera tkwiła w dziurce od klucza. Na widok budynku Astrid gwizdnęła przez zęby i spytała: - Mieszkasz tutaj? Ten dom należał do słynnego maga, wyleciało mi z głowy, jak on się nazywał, ale był znany z polowań na niebezpieczne stwory magiczne. Czyją jest teraz własnością? - Mojego dobrego znajomego. On raczej nie poluje, ale też jest magiem. Mieszkam tu tylko chwilowo. Pokiwała na to głową i powiedziała, że musi ruszać, aby zdążyć do domu, zanim się ściemni. Opuściłem na ziemię swój chlebak i zeskoczyłem z konia. Gdy oddawałem lejce Astrid, ta zdjęła rękawiczkę i przytrzymała mnie za rękę, mówiąc: - Dobrze, że przy tym smoku zjawiłeś się w porę. Jestem pewna, że się jeszcze spotkamy. Uważaj na siebie. - Wyprostowała się w siodle, włożyła rękawiczkę, ścisnęła konia kolanami i ruszyła kłusem, wiodąc za sobą drugiego wierzchowca. Podszedłem do drzwi, wyjąłem z nich kartkę i przekręciłem klucz. W środku panował znajomy zapach drewna, kurzu i ziół, którymi wypchano trofea myśliwskie. Otworzyłem dwa przeciwległe okna i udałem się do kuchni, gdzie z zakonserwowanego w słoju mięsiwa i chleba od młynarzowej przygotowałem sobie porządny obiad. Następnie zaparzyłem herbaty, wyciągnąłem na tył domu fotel bujany i wydobyłem z biblioteczki książkę o polowaniu na smoki. Była stara i pisana archaicznym językiem, a co gorsza - trudnym do odcyfrowania krojem liter. Kilka z przeczytanych tam zdań wryło mi się w pamięć. Smok (wurm, wyrm) je to bestia dzika a podstępna, nieprzeźpieczna dla każdego męża, a Rycerza w szczególności. Smoki zwykle (szare y zielone) ubić łatwiey, gdyż ich tępota i upór wielkimi są. Iednakoż okrutna ich siła i odporność na razy stawiaią jeich wpośrzód naitrudnieiszey zdobyczy zacnego Łowca. Ten iednak winien być stosownie uposażon, zbroię srebrną lub złotą posiadać, takoż i miecz srebrzony lub złocony. A to dlatego, iż iucha Smoków wielce żrącą fest, przez co nayzacnieisze nawet ostrze hartowane w rdzę się zmienia, ieśli tylko w smoczej posoce unurzanym zostanie. Iednak naywiększą dumą każdego Łowca iest łeb złotego smoka do swego dworzyszcza przywieść, a skórą smoczą ściany wyłożyć. Wszakże smoki złote nie tylko niepomiernie rzadkimi są, lecz także Czarostwem niecnym dysponuią, co sprawia, że tylko Rycerz-Magg nie byle iaki czoła im stawić może. Ostatnim znanym mężem, co Smoka złotego upolował, był Władca Państwa Ościennego, JKM Glizdacyusz, Kutermańskim później zwany, a to z powodu chromości na lewą nogę, którey się za sprawą niecnego Smoka nabawił. Są iednakoż i tacy, co twierdzą, iż chromość iego effektem Paskudney Choroby się stała, a Smoka żadnego nie upolował, gdyż Troffeów do pałacu nie przyniósł. To ostatnie prawdą iest, aczkolwiek stronnicy JKM Glizdacyusza prawią, iż czerep bestyi, jako niezwykle ciężki, w bagnie był mu zatonął, razem z rumakami do iego przewozu. Wszelako każdy, co się na Smoka złotego chce wyprawiać, winien mieć ku pomocy dziewkę niewinną, która to nad Poczwarą moc roztoczy. Wtedy, gdy rozkaże ona Jaszczurowi położyć się i spać, Rycerz może Bestię odgłowić (ieśli miecz ma grzeczny, a i siły tyle, że od pierwszego razu to uczynić zdoła) lub zakłuć, acz z tem drugiem trzeba mieć baczenie szczególne, gdyż Smok serc ma trzy i we środkowe bez ochyby trafić trzeba. Ieśli przeszyje się niewłaściwe, Poczwara zeżre i rycerza, i dziewkę, i nic wokół żywym nie ostanie. O ogniem zianiu. Smoki znane są z tego, iże z paszczęki Ogniem zieją, w popiół wszystko na stóp sześćdziesiąt, a nawet i więkcey obracayąc. Niektórzy Uczeńcy i Alchemicy twierdzą, iże tak iest, albowiem Smoczy Kamień, któren poczwary żrą w styku ze smoczą iuchą, powietrze palne Wodorodem zwane wytwarza. Owoż zapaleniu w paszczęce (niektórzy mówią, że w żołądku) Poczwary ulega i płomieniem długim bucha... Poniechałem dalszych wywodów o smokach, gdyż zaczęło się ściemniać, a z lasu na wieczorny posiłek przyleciały komary. Wszedłem do domu, zaryglowałem okna i zaświeciwszy baniaki, udałem się do biblioteki. Przewertowałem tam jeszcze kilka ksiąg i poszedłem spać, powiesiwszy ubranie na pazurach wypchanego niedźwiedzia. Następnego ranka obudził mnie jakiś dźwięk. Wyjrzałem przez okno, nie mogąc go z niczym skojarzyć. Przed domem stał smokochód Halamusa, a dźwiękiem, który mnie dobiegał, był śpiew szofera, polerującego szyby. Nazywanie tego śpiewem to może zbyt duża uprzejmość, ale niech tam... Pośpiesznie umyłem się i ubrałem, po czym wyszedłem przed dom. Przywitałem się z szoferem, który wręczył mi list od Halamusa. Przeczytałem tam, że pragnie on, abym pojechał w pewne miejsce, gdzie się spotkamy. Podgrzanie listu nie ujawniło żadnych dodatkowych słów. Zaprosiłem szofera do kuchni, posililiśmy się tam resztą bochenka i mięsem ze słoja. Kierowca zjadł wszystko, łącznie z okruszkami, po czym spytał, skąd mam chleb, bo chyba - wyraził przypuszczenie - nie piekłem go. Odparłem, zgodnie z prawdą, że z młyna, oddalonego o godzinę drogi stąd na północny zachód. Spojrzał na mnie z uznaniem i powiedział, że za pozwoleniem, ale jak na uczonego, to sobie nieźle radzę. Zapewne był to komplement. Spakowałem torbę i chlebak i zaniosłem do smokochodu. Szofer zajął swoje miejsce i skłonił smoka do działania. Ten ryknął, wypuścił kłąb dymu i ruszyliśmy. Gdy dojechaliśmy do głównego traktu, smokochód skręcił w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przybyliśmy. Przynajmniej tak mi się zdawało. Wiosenne słońce, miarowy pomruk smoka i szum opon po drodze sprawiły, że poczułem się jak na wycieczce. Rozglądając się po okolicy, zobaczyłem, że na polach pracują oracze, kierujący pługami lub bronami zaprzęgniętymi w tricenanty lub konie. W jednym miejscu stało beczkowate, przysadziste urządzenie na kołach. Odchodził od niego pas transmisyjny, napędzający wyciągarkę, z której wychodziła długa lina, ciągnąca wieloskibowy pług. Była to zapewne lokomobila czy też, jak wywnioskowałem z braku komina, smokomobila. Po jakimś czasie zbliżyliśmy się do budynku przypominającego niewielki zameczek lub barbakan. Składał się on z dwu baszt i potężnej bramy, przez którą trzeba było przejechać - choćby dlatego, że droga była położona na nasypie. Kierowca zwolnił bieg pojazdu i opuścił szybkę. Z drzwi baszty po lewej stronie wyszedł strażnik uzbrojony w krótką halabardę. Szofer zwolnił jeszcze i wysypał na wyciągniętą rękę gwardzisty kilka monet. Ten wrzucił je do sakwy na brzuchu i machnął, żeby jechać. Przyjrzałem mu się kątem oka - był wysoki, postawny i ubrany w szarosrebrzysty skórzany uniform. Z jego hełmu sterczały do tyłu niewielkie skrzydła, nad czołem zaś miał daszek przypominający dziób drapieżnego ptaka. Zresztą samo jego oblicze przywodziło na myśl krogulca, odniosłem nawet wrażenie, że ma żółte oczy, niczym drapieżny ptak. Gdy wyjechaliśmy z rogatki, obejrzałem się za siebie, a moją uwagę przykuły ornamenty zdobiące surowe ściany baszt. Były to gryfy albo zbliżone stwory - bardzo podobne do tych przy nadrzecznej świątyni-piramidzie. Uprzytomniłem sobie, że twarz strażnika też miała w sobie coś z gryfa. Następnie smokochód skręcił z głównego traktu w drogę prowadzącą przez zalesioną dolinkę. Drzewa rosły coraz gęściej, aż zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Wtedy szofer wziął kolejny zakręt i okazało się, że przed maską wehikułu otwiera się wjazd do ogromnej jaskini. Światła pojazdu wyłowiły z ciemności kilka niskich, brodatych postaci w spiczastych czapkach i opończach. W perspektywie świeciło kilka baniaków i pochodni. Przejechaliśmy koło krasnoludów, którym szofer zasalutował dłonią, wyminęliśmy przepastną dziurę, ogrodzoną barierką, a następnie stanęliśmy koło wielkich wrót. Gdy wysiedliśmy, z bramy wyszedł Halamus w towarzystwie krasnoluda. Przywitałem się z Halamusem, a ten wskazał mi niziołka i powiedział. - Pozwól, że ci przedstawię Mistrza Sztuk Metalurgicznych, pana Zolta Guldgraava. Ukłoniłem się krasnoludowi, na co ten odpowiedział ukłonem i podał mi rękę. Dłoń miał szeroką i twardą - zapewne od pracy w kuźni. Prawdopodobnie osoba o jego pozycji nie musiała własnoręcznie kuć żelaza, chyba jednak było to jego ulubione zajęcie. Mistrz Zolt zaprosił nas gestem do wnętrza. Za bramą rozciągała się obszerna komora, która mogłaby z powodzeniem być sienią zamku, gdyby nie nieregularna miejscami powierzchnia ścian, wskazująca, że znajdujemy się w jaskini. Z sieni przeszliśmy do szerokiego korytarza, rozwidlającego się w kilka odnóg. Krasnolud skręcił w stronę tej, która prowadziła w dół. Początkowo była to pochylnia, zamieniająca się w schody o niskich stopniach, które po paru metrach zrobiły się dość strome. Dotarliśmy na dół i nasz gospodarz otworzył jedne z wprawionych w ścianę drzwi. Ujrzałem sklepioną komnatę o pobielonych ścianach, pokrytych mnóstwem misternie wykonanych złotych i srebrnych bibelotów. Pośród ozdób widniały jakieś ogromne kamienie szlachetne. Napotkałem spojrzenie mistrza Guldgraava, który przyglądał mi się z wyczekiwaniem. Jak przypuszczałem, chciał sprawdzić, jakie wrażenie wywiera na mnie widok tylu drogocennych przedmiotów naraz. Aby nie sprawiać mu przykrości, powiedziałem, że wystrój sali przedstawia się imponująco. Kiwnął z zadowoleniem głową i zaprosił nas do stołu zajmującego środek komnaty. Gdy tylko usiedliśmy, jak spod ziemi (a raczej na pewno stamtąd) wynurzyło się kilka gnomów, które na wyprzódki zaczęły zastawiać stół parującymi potrawami i srebrnymi dzbanami z napojami. Poza ptactwem i dziczyzną moją uwagę zwróciła obfitość grzybów. Gospodarz poinformował mnie, że pochodzą z własnej, czyli podziemnej hodowli. Wreszcie, gdy skosztowaliśmy kilku dań i popiliśmy napojem przypominającym w smaku kwas chlebowy, głos zabrał Halamus. - Postanowiłem sprowadzić cię tutaj, bo choć warty dookoła twego domu zdjęto, to przez moje kontakty dotarły do mnie jakieś dziwne pogłoski. Przy okazji chciałbym ci pokazać, jak wytwarza się smokochody i inne urządzenia. Oczywiście nasz gospodarz jest godzien najwyższego zaufania, możesz więc mówić przy nim bez skrępowania. Krasnolud skłonił się na te słowa, ja zaś odpowiedziałem, że miałem podstawy, aby spodziewać się, że mój powrót do domu będzie utrudniony, jeśli nie niewskazany. Następnie w skrócie opowiedziałem, jak poznałem Astrid, i opisałem, co wydarzyło się w pałacu. O tym, jak ubiłem smoka, nie wspominałem, gdyż mimo całego szacunku, nie byłem pewien, jak na taką wiadomość zareagowałby mistrz Zolt. Halamus wspominał przecież o produkcji smokochodów, a więc smoki muszą być składnikiem jego pracy. - Poznałeś Astrid Sharf-Sandstijn, córkę pani Ninian? No, no, całkiem nieźle. Słyszałem od znajomego, wykładowcy Wszechnicy Magicznej, że jest bardzo zdolną adeptką magii teoretycznej, a poza tym wspiera ruch Ziemistych. - Czyj? - Ziemistych, młodych ludzi, którzy protestują przeciwko nadużywaniu magii, gdyż prowadzi to do anomalii w funkcjonowaniu przyrody. Ogólnie rzecz biorąc, mają rację, choć są nieco naiwni. Zeszłej zimy jednak wywołali straszną awanturę, gdyż dodali opiłków srebra do smoczego kamienia, dowożonego do domów najbogatszych ludzi w mieście. Podobno panna Sharf-Sandstijn maczała w tym palce... - Ale co to spowodowało? - Masowy letarg smoków cieplnych, stosowanych od niedawna do ogrzewania domów. - Thermodraco? - Właśnie. Wyobraź sobie tylko, jak wściekli byli radcy dworu, bankierzy i tych kilku pożałowania godnych magów, związanych z domem panującym! Musieli na modne, lekkie okrycia, w których paradowali po swych ogrzewanych domach, ponakładać wszelkie możliwe futra, szuby i kufajki! Co za skandal! - A co ostatecznie stało się ze smokami? - Nasi pobratymcy w mieście trochę dzięki temu zarobili - powiedział mistrz Guldgraav, uśmiechając się szeroko. - Wszystkie smoki cieplne trzeba było zabrać i uformować na nowo. Inaczej spałyby aż do wiosny, wyleniały i zamieniłyby się w zwykłe szare smoczydła. - Uformować? - To jest jedna z rzeczy, jakie chciałem ci pokazać - powiedział Halamus. Wstaliśmy od stołu, a krasnolud poprowadził nas w głąb komnaty. Odsunął ciężką kotarę i otworzył znajdujące się za nią drzwi. Zza nich dobiegł mnie głuchy, dudniący dźwięk, przywodzący na myśl pracę siłowni lub wielkiej fabryki. Przeszliśmy przez drzwi, które krasnolud starannie zamknął za nami, i stanęliśmy w wykutym w skale korytarzu. Nasz gospodarz pociągnął za linkę zwieszającą się ze ściany, a w chwilę później pojawiły się dwa gnomy. Miały na sobie brązowawe opończe i skórzane kaptury, spływające szerokimi kryzami na ramiona. Każdy w jednym ręku dzierżył okratowaną lampę, a w drugim - krótki oskard. Malownicza para ukłoniła się nam, po czym wykonała zwrot i ruszyła przed siebie. Korytarz był przystosowany do wzrostu rosłego krasnoluda, nie zaś człowieka normalnej postury. Wraz z Halamusem byliśmy zmuszeni schylić się, aby nim przejść, na szczęście jednak nie trwało to długo. Stanęliśmy przed kolejnymi drzwiami, tym razem wykonanymi z żelaza. Jak się okazało, oskardy były nie tylko, jak początkowo przypuszczałem, insygniami funkcji, ale pełniły także rolę kluczy. Każdy z gnomów wetknął czubek swego narzędzia w otwór w drzwiach i przekręcił. W środku zachrobotało, po czym wierzeje zaczęły się otwierać. Gdy tylko się uchyliły, naszych uszu dobiegł głośny łomot i poczuliśmy zapach rozgrzanego metalu. Przekroczyliśmy próg i stanęliśmy na stalowej platformie, zwieszającej się nad przepaścią. Postąpiłem krok do przodu, w stronę barierki okalającej pomost, a w tej samej chwili za sobą usłyszałem huk zamykanych drzwi. Zanim zdążyłem się obejrzeć, podest drgnął i zaczął się opuszczać. Była to, bez wątpienia, winda. Rozejrzałem się. Znajdowaliśmy się we wnętrzu gigantycznej pieczary, której sklepienie ginęło w ciemnościach, podłogę zaś oświetlały czerwone i pomarańczowe płomienie palenisk. Wokół nich biegały przysadziste sylwetki z młotami i ogromnymi szczypcami, słychać było odgłosy kucia, szczęk metalu i syk płomieni. Podejrzewam, że wielu poetów i pisarzy, opisujących kolejne kręgi piekielne, musiało po prostu kiedyś widzieć pracującą kuźnię czy stalownię. Właśnie z jednego z pieców kilku zakapturzonych krasnoludów wyciągało rozżarzony blok stali. Walili w niego młotami, aby ustawić go równo na rolkach, a iskry pryskały dookoła. Gdy uznali, że leży prosto, zapuścili łańcuchy, które zaczęły obracać rolkami. Gdy tylko kloc stali podjechał na właściwe miejsce, z ciemności, z wysoka, spadł na niego obuch ogromnego młota. Rozległ się głuchy huk, od którego wszystko podskoczyło. Po chwili młot wycofał się, a kęs stali już tylko ledwie się żarzył i był o połowę cieńszy. Spojrzałem na mistrza Zolta. Stał on przy barierze windy, odchylony lekko do tyłu, oczy miał przymknięte, a na jego brodatym, ogorzałym obliczu malował się taki wyraz, jaki można ujrzeć u melomana, który słucha swego ulubionego utworu wykonywanego przez genialnego wirtuoza. Mistrz Guldgraav przepadał za pracą w hucie. Winda zatrzymała się, nie dojechawszy na samo dno. Jeden z gnomów odsunął część barierki i wkroczyliśmy na wąski, oflankowany poręczami pomost, ciągnący się wzdłuż ściany na wysokości drugiego piętra. Przebyliśmy kolejne drzwi i ruszyliśmy w górę. Tym razem pachniało trochę jak w zoo. Wreszcie znaleźliśmy się w pobielonej sali, której jedną ścianę tworzyły klatki z siatki o drobnych oczkach, wykonanej z prętów. Stały tam wózki ze stosami felg, pośrodku zaś - dziwne urządzenie, składające się z metalowego koryta, przylegającego do wielkiej misy. Całość była przykryta grubą siatką. Nasz gospodarz skinął gnomom, które zaprezentowały oskardy i oddaliły się, a następnie poprosił nas, abyśmy stanęli obok niego. W tym momencie do pomieszczenia weszło dwóch krasnoludów. Byli ubrani nie tylko w zwykłe opończe i ciężkie buciory, lecz na rękach mieli także grube, sięgające łokcia rękawice, a na twarzach - gogle w skórzanych oprawach. Sprawnym ruchem podnieśli klapę i w środku misy umieścili smokochodową felgę. Następnie przykryli wszystko siatką i otworzyli mniejszą klapkę na końcu rynny. Potem jeden z nich wziął potężne szczypce z długimi uchwytami, drugi zaś pręt zakończony pętlą. Otworzyli jedną z klatek i ten ze szczypcami zaczął w niej gmerać. Rozległ się syk i po chwili w drzwiczkach klatki ukazał się łeb ogromnego węża. Nie był to całkiem normalny wąż - ślepia miał w zaniku i sprawiał trochę robakowate wrażenie, ale jego pysk był szeroki, a zęby długie i ostre. Jeden krasnolud trzymał go szczypcami mocno poniżej łba, a drugi założył na wężową szyję pętlę i zacisnął. Następnie przenieśli wijące się cielsko w stronę otworu w konstrukcji i wsadzili doń wężowy łeb. Szczypce poluźniły chwyt, zsunęły się niżej i popchnęły gada w głąb otworu. To samo uczyniła pętla. Wąż wpełzł do przykrytej siatką rynny, przebył ją i zaczął wczołgiwać się do misy, pośrodku której była umieszczona felga. Zaczął owijać się wokół niej, aż wreszcie jego koniec opuścił rynnę. W pewnym momencie dostrzegł czy też wyczuł własny ogon i... zaatakował go. Wgryzał się weń coraz energiczniej, jednocześnie tłukąc się we wszystkich kierunkach, aż całe urządzenie podskakiwało. Wtedy krasnoludy zaintonowały dziwną pieśń bez słów - coś w rodzaju rytmicznie mruczanych sekwencji dźwięków przypominających mantry. Następnie jeden z krasnoludów wyjął z kosza z węglami rozżarzony żelazny stempel, otworzył klapkę i przytknął piętno do boku gada. Ten wgryzł się w siebie jeszcze energiczniej, tak iż opasał felgę z idealną dokładnością, niczym prawdziwa opona. Drugi krasnolud wyjął w tym czasie z blaszanego wiaderka mosiężną pompkę z rozpylaczem i spryskał nieszczęsnego węża oleistą cieczą. Potem siatkowa klapa została otwarta, a koło postawione na sztorc, przeturlane na wózek i odtransportowane dalej. Trochę mną to wstrząsnęło - ujrzana przeze mnie operacja była nieco obrzydliwa, lecz zarazem w jakiś sposób fascynująca. Mistrz Guldgraav nie wyglądał na specjalnie przejętego - zachowywał zawodowo uprzejmy wyraz twarzy, niczym dyrektor fabryki, prezentujący pracę maszyny zawijającej cukierki w papierki. Następnie dał nam znak, abyśmy poszli za nim, i wkroczył w korytarz, w którym znikły krasnoludy z kołem. Koło jednak pojechało w lewo, my zaś skręciliśmy w prawą stronę. Korytarz zmienił się z wykutego w skale i z lekka tylko pobielonego w bardziej ozdobny. Jego ściany pokrywały malowidła i przemyślnie wprawione kamienne płyty, na których wyryto jakieś sceny, związane ze smokami. Kolejne drzwi były obite srebrną blachą. Nasz przewodnik ujął kołatkę i zastukał nią trzy razy. Wierzeje uchylił strażnik - gnom w srebrnym płaszczu. Skłonił się na nasz widok, po czym przywołał drugiego, tak samo ubranego, który skierował się ku wnęce w ścianie i wydobył z niej kolejne trzy srebrne peleryny. Dwie były wyraźnie dłuższe, czyli przeznaczone dla nas. Gdy tylko je włożyliśmy, poprowadzono nas do następnych drzwi, które starannie za nami zaryglowano. Weszliśmy po metalowych, posrebrzanych schodkach na pomost, a po nim dotarliśmy nad duże klatki, zbudowane ze srebrnych lub posrebrzanych prętów. W klatkach znajdowały się smoki. Na początku były takie jak ten, którego ubiłem na pastwisku, następnie nieco zmodyfikowane - z krótszymi łapami i skrzydłami, a na samym końcu - takie, jakie widziałem pod maską smokochodu, z zanikającymi kończynami i srebrzystymi ślepiami. - Jak widzisz - rzekł Halamus - tu smoki przechodzą kolejne fazy formowania. W pierwszych klatkach znajdują się okazy dostarczone bezpośrednio z pastwisk, różniące się od wyhodowanej krowy, świni czy tricenanta tym, że w środku mają komorę ogniową i od czasu do czasu mogą ziać ogniem. Po wstępnym uformowaniu dochodzi do tego umiejętność skupiania siły magicznej na wybranych obiektach materialnych, o ile nie są one wykonane ze srebra, orichalku lub ich stopów. Smoka uformowanego wstępnie jest bardzo trudno odróżnić od zwykłego - odnóża ma, co prawda, krótsze, ale niewiele. Po kolejnym etapie formowania łapy i skrzydła skracają się, a część energii wytwarzanej w smoczej komorze ogniowej zamieniana jest w siłę magiczną. Następne zabiegi formujące powodują zanik odnóży, wyłączenie większości zmysłów, ale za to blisko cztery piąte energii pochodzącej ze smoczego kamienia zamieniane jest w siłę magiczną. - Jak rozumiem, po pierwszym etapie formowania smoka wypuszcza się na pastwisko? - spytałem Halamusa. - Tego nie wolno robić. Słyszałem, że niektórzy nieuczciwi hodowcy tak postępują, gdyż wstępnie uformowany smok wypuszczony na otwartą przestrzeń szybciej robi się większy i silniejszy, ale jest bardzo niebezpieczny, gdyż dysponuje siłą magiczną, którą może obrócić przeciwko ludziom i zwierzętom. Była to dla mnie nowość, wyjaśniająca jednak, dlaczego Astrid wybrała się na polowanie właśnie w tamto miejsce. - A na czym polega formowanie? - Są to specjalne zabiegi magiczne, połączone z dostarczaniem smokowi w paszy rozmaitych metali. Największą rolę w wypadku smoków do smokochodów odgrywa srebro. Poczwara przyswaja je i tworzy z niego otoczkę niektórych organów, jak również warstwę podskórną. Wtedy może do pewnego stopnia zachowywać się jak smok magiczny, gdyż pole magiczne nie rozsadza jej od środka. Jednocześnie na skutek specjalnych zabiegów generowane pole ogranicza się wyłącznie do wąskiego strumienia wychodzącego z pyska. To właśnie jest energia stosowana do napędzania smokochodów i innych urządzeń. Ruszyliśmy pomostem dalej i napotkaliśmy kolejne srebrzyste wrota, tym razem wyglądające jak drzwi do skarbca bankowego. Mistrz Zolt przekręcił uchwyt przypominający koło sterowe. Trzy solidne rygle wysunęły się z metalowej futryny i luk odskoczył na kilka centymetrów. Krasnolud z Halamusem pociągnęli za uchwyt i otworzyli właz na całą szerokość. Przestąpiliśmy próg, po czym drzwi zostały zamknięte. Znaleźliśmy się w niewielkiej, wyłożonej srebrem komorze. Po przeciwnej stronie były takie same drzwi. Nasz przewodnik nasunął na głowę kaptur peleryny. Jego brzeg sięgał mu aż do piersi, zasłaniając twarz. Na wysokości oczu kaptur miał otwory z szybkami z miki lub podobnego krystalicznego materiału. My również włożyliśmy kaptury, po czym krasnolud otworzył drugie wrota. Wyszliśmy na kolejną galeryjkę, prowadzącą nad rzędami skrzyń wyglądających jak małe kontenery lub duże trumny. Były w nich, jak się domyślałem, formowane smoki. Wokół tych sarkofagów krzątały się postacie w srebrzystych szatach. Przypominało to trochę laboratorium z początków atomistyki - zakapturzeni osobnicy nosili w szczypcach ceramiczne naczynia, wyjmowali z nich świecące kryształy lub kawałki metalu i wkładali je w otwory w kontenerach. Jeden z zamaskowanych podchodził do kolejnych zasobników, podnosił ręce i intonował jakieś zaklęcia. Jeszcze inny, z tabliczką z plikiem kartek przypiętych metalowym klipsem, zapisywał coś na pokratkowanych arkuszach i wtykał je w ramki znajdujące się przy skrzyniach. - Dlaczego mamy te peleryny? - spytałem. - Tutaj panuje wysokie stężenie smoczej magii. Normalnie utrzymujemy je na dopuszczalnym poziomie, ale zawsze trzeba być przygotowanym na przeciek. Poza tym ingrediencje magiczne, aplikowane smokom, też mają swoje działanie. Lepiej nie zostać uformowanym jak smok - zarechotał mistrz Guldgraav i ruszył do wyjścia. Wyszliśmy przez kolejną śluzę, oddaliśmy okrycia gnomom i udaliśmy się do kolejnej hali. To, co w niej ujrzałem, wyglądało mi na całkiem normalną fabrykę samochodów. Oczywiście nie nowoczesną i zrobotyzowaną, taką, gdzie tłocznie wielkości lokomotyw formują blachy karoserii, lecz taką, w której ręcznie wytwarza się drogie, jednostkowe modele. Na wózkach stały nadwozia, do których grupki gnomów przykręcały kolejne części. Wzdłuż jednej ze ścian stało kilka drewnianych form, na których kilku krasnoludów za pomocą różnokształtnych młotków wyklepywało blachy karoserii. Później nadwozia umieszczano na ramach i przykręcano je do nich. Przednia część pojazdów pozostawała pusta i gotowa na przyjęcie smoka. Mistrz Zolt wykonał dłonią okrągły gest i powiedział, że dzisiaj może nam pokazać tylko tyle. - A kiedy montuje się smoki i koła? - To jest ostatnia operacja. Dzisiaj nie mamy żadnego smoka nadającego się do przebudzenia. - A czy smok nie budzi się za każdym razem, gdy uruchamia się smokochód? - Nie, skądże. Budzenie to ostatnia operacja po wprowadzeniu smoka do jego gniazda w smokochodzie. Podczas ostatniego etapu formowania smok zapada w letarg. Zresztą inaczej nie zniósłby zachodzących w nim zmian. W takim stanie może trwać długo, lecz ani nie żre, ani nie działa magicznie. Dopiero gdy zostanie unieruchomiony łańcuchami, można go przebudzić. Jest to dosyć niebezpieczne, gdyż smoki różnią się parametrami, a więc może się okazać, że zabezpieczenia ledwie wytrzymują moment rozruchu. Po prostu smokom nie zawsze podoba się nowa postać, jaką przyjmują w wyniku formowania - wyjaśnił Halamus. - Wam także by się nie podobało, gdybyście mieli żołądki otoczone srebrem, a nogi wrośnięte w zadki - rzucił krasnolud. Fabrykę opuściliśmy, wjeżdżając kolejną windą, po czym wróciliśmy do sali, w której jedliśmy już obiad czy też drugie śniadanie. Chyba było to drugie śniadanie, gdyż tym razem obfitość potraw naprawdę mnie zdumiała. - Wspaniałe przyjęcie - powiedziałem do krasnoluda. - Nie, to tylko skromny posiłek - odparł. - Ale jadamy tutaj obficie, aby mieć dość sił do pracy. - Uśmiechnął się szeroko. W czasie deseru przypomniałem sobie o strzale do wypuszczania płynu z gobroli. Sięgnąłem do chlebaka i podałem ją Halamusowi. Ten obejrzał ją i wręczył mistrzowi Zoltowi. Niziołek zajrzał do niej od tyłu, dmuchnął w otwór znajdujący się z boku, za grotem, przejechał palcami po statecznikach i dotknął opuszkiem czubka grota. Gdy powiedziałem, że rurka powinna być od środka pokryta srebrem, co uniemożliwi zaklejanie jej przez gobroli koloid, jął przeczesywać palcami brodę i intensywnie myśleć. Po chwili powiedział: - Wedle mojego rachunku, możemy robić tego po tysiąc dziennie, po dławię za sztukę, lub po dziesięć dławów za tuzin. Jak się przyłożymy i najmiemy dodatkowe gnomy do montażu, to tylko u nas będziemy produkować po pięć tysięcy dziennie. Spojrzałem na niego, a potem na Halamusa. - Nie musisz się martwić o licencję ani nic takiego. Autorytet mistrza Guldgraava całkowicie to zastępuje. Żadne krasnoludy nie będą śmiały wytwarzać tych strzał bez zezwolenia. - A niekrasnoludy? Na przykład ludzie Jego Wspaniałości? - Oni też zaopatrują się u nas. Sami są zbyt butni i leniwi, żeby wziąć się do uczciwej pracy - oznajmił z zadowoleniem nasz gospodarz. - Próbowałem tej strzały wyłącznie na zdechłych gobrolach. Warto by przetestować ją na jakichś żywych okazach. - Wyśmienicie! Moi chłopcy zrobią do wieczora ze dwa, trzy tuziny tych bełtów i jak tylko wzejdzie księżyc, pójdziemy na przechadzkę, he, he! - zarechotał krasnolud i pociągnął za sznur od dzwonka. Gnomowi, który wychynął zza kotary, polecił zanieść strzałę do Mniejszego Mistrza, Silvermelta, aby ten wykonał jak najszybciej, ile się da takich samych. Gnom schwycił strzałę i pognał, jakby go gonili. Krasnolud uśmiechnął się i wyciągnął w swym krześle. Ze skórzanej sakwy na brzuchu wyjął misternie rzeźbioną faję i jął w niej grzebać srebrnym przybornikiem. Po chwili uznał, że osiągnął pożądany efekt, i włożył do cybucha wałek glawu, po czym znów zadzwonił na gnoma. Ten zajrzał do komnaty, zobaczył wyjętą fajkę, znikł i po chwili wrócił z metalowym przenośnym piecykiem, pełnym żaru. W szczypcach podał mistrzowi płonący węgielek, a następnie podszedł do wykutego w ścianie kominka i przystąpił do rozniecania ognia. Na szczęście wśród ozdób pokrywających ściany sali były ukryte otwory wentylacyjne, a kominek wytwarzał dobry ciąg. Dzięki temu kłęby dymu wydobywające się z faji krasnoluda nie zatruły atmosfery na dobre. Krasnolud nalał nam wina, a Halamus rzekł: - Od czasu, gdy się rozstaliśmy, przeprowadziłem wiele dywinacji, które wykazały, że testament Mistrzów Założycieli jest zapisany w jakimś krysztale. Najprawdopodobniej znajduje się on na tej górze, o której mówiła Siballa - na jednym z Kłów Zohira. Nie jest pewne, czy to cały testament, czy też jego fragment, lecz wygląda na to, że aby wystąpienie przeciw Jego Wspaniałości i wielkiemu smokowi miało jakąkolwiek szansę powodzenia, musimy go dostać. - I na czym polega problem? Trzeba zorganizować ekspedycję, która wespnie się na tę górę i przyniesie kryształ. To chyba oczywiste. Krasnolud i Halamus spojrzeli na mnie i uśmiechnęli się kwaśno. - Aby wspiąć się na górę, trzeba przedtem do niej dotrzeć. Po drodze jest pustynia, knieje pełne dzikich bestii i niedostępne góry. Karawanom kupieckim dotarcie tam zajmuje rok. My mamy niecałe pół roku. - A droga powietrzna? Tu krasnolud i Halamus popatrzyli na mnie tak, jakbym zaproponował im, aby wyhodowali sobie skrzydła. Następnie Halamus oświadczył, że lewitacja ma bardzo ograniczone możliwości, jest wyczerpująca i działa bardzo krótko. Odparłem, że nie chodzi mi o lewitację, lecz o posłużenie się aparatem latającym - obojętne, czy cięższym, czy też lżejszym od powietrza. Jeśli obecna technika umożliwia wytworzenie smokochodów, to powinna również pozwolić na wykonywanie maszyn latających. Krasnoludowi faja omal nie wypadła z ust, a Halamus powiedział, że przypomina sobie o wyczynach pewnego zwariowanego barona, nazwiskiem bodajże von Orchidberg, który skonstruował mechanicznego nietoperza, lecz przy kolejnej próbie lotu skręcił sobie kark. Byli także bracia de Valdiler, którzy wykonali banię powietrzną, ale ich wynalazek znalazł zastosowanie wyłącznie do celów zabawowych, gdyż w razie bitwy nawet najmniejsza porcja gwiezdnego pyłu sprawiłaby, że szwy powłoki by się rozlazły. Okazało się, że długie i dokładne szwy wykonuje się tu wyłącznie metodami magicznymi jako bardziej opłacalnymi. W związku z tym na przykład mundury wojskowe są szyte ręcznie, gdyż pierwsze uderzenie wygaszające magię przeciwnika, zwyczajowo rozpoczynające bitwy, postawiłoby naprzeciwko siebie dwie armie golasów. - A czy są stosowane smokochody pancerne i broń miotająca, działająca na zasadzie spalania substancji wybuchowych? - Owszem, rozmaici fantaści budowali takie machiny, lecz w praktyce, na polu bitwy, są one bezużyteczne. Po prostu im bardziej złożone urządzenie, tym trudniej obyć się bez magii przy jego wytwarzaniu. Dlatego wszelkie środki wygaszające magię - tak gwiezdny pył, jak i zaklęcia ochronne sprawiają, że w praktyce na polu bitwy skomplikowane mechanizmy zawodzą. I kończy się to zazwyczaj tak, jak w dawnych czasach - o zwycięstwie decydują miecze i strzały, a nawet pięści, zęby i pazury. Halamus skończył swój wywód, a krasnolud sprawiał wrażenie, że drzemie, otoczony kłębem dymu. Wyjąłem z chlebaka kartkę i ołówek i naszkicowałem na nich jeszcze dwa rodzaje rurkowej strzały. Jeden miał dwa otwory wlotowe, umieszczone naprzeciwko siebie, drugi zaś był dodatkowo wzbogacony o zadziory za otworami wlotowymi (aby ciśnienie płynu nie wypchnęło strzały), a koniec miał zaślepiony, za to para otworów wylotowych znajdowała się po bokach. Krasnolud otworzył oczy i przyglądał się, jak rysuję. Gdy skończyłem, zadzwonił na gnoma i wręczył mu mój szkic, każąc zanieść do mistrza Silvermelta, aby wykonał jeszcze kilka egzemplarzy według tego wzoru. Po półgodzinie mistrz Zolt przeciągnął się, wstał i oznajmił, że niedługo możemy wyruszać na polowanie na gobrole. Ruszyliśmy do wyjścia, po czym od gnoma przyjęliśmy podbite kożuszkiem serdaki i płaszcze z nawoskowanego drelichu. Po chwili pojawiły się dwa następne gnomy, niosące trzy kusze i dużą torbę. W torbie znajdowały się strzały, wykonane wedle kilku wzorów - większość przypominała prototyp, lecz były także modele zrobione na podstawie moich ostatnich rysunków. Poszliśmy za krasnoludem, który dziarsko maszerował korytarzem. Weszliśmy do wielkiej pieczary i udaliśmy się w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechałem. Wędrowaliśmy przez jakiś czas, a drogę oświetlały nam na przemian baniaki, pochodnie i świecące porosty. Wreszcie sklepienie jamy wyłoniło się z mroku, a naszych uszu dobiegł szum wody. W zielonkawej poświacie mchów ujrzałem śliskie od wody głazy i poczułem wilgotny powiew. - Tu wchodzi pod ziemię rzeka doprowadzająca wodę do naszego podziemnego miasta - objaśnił krasnolud. Następnie zaczęliśmy wspinać się po stopniach wykutych w skale. Dotarliśmy do kraty, którą krasnolud otworzył solidnym kluczem, i wyszliśmy na powierzchnię. Znajdowaliśmy się nad rzeką, pośrodku lasu. Przez listowie przeświecał malejący księżyc - było już kilka dni po pełni. Postąpiliśmy kilka kroków do przodu, krasnolud zamknął kratę, po czym zaczął zbierać coś z ziemi. Były to kamienie i szyszki. Podszedł do brzegu rzeki i zaczął z nich budować piramidki. Następnie skinął na nas, abyśmy się wycofali, i przysiadł na zwalonym pniu drzewa. Postąpiliśmy tak samo, po czym spróbowałem naciągnąć kuszę. Nie udało się - była cholernie twarda. Widząc to, krasnolud odpiął pasek od swojej broni, pętlę na jego końcu założył sobie na pas, przesunął na plecy i przerzucił do przodu, przez ramię. Znajdujący się na drugim końcu paska metalowy, dwuzębny haczyk założył na cięciwę, wetknął but w strzemię z przodu kuszy i pociągnął. Cięciwa z trzaskiem zaskoczyła na orzech. Podałem mu strzałę, po czym sam postąpiłem podobnie ze swoją kuszą. Halamus również czekał w gotowości, lecz nic się nie działo. Jakaś żaba wydzierała się wściekle, przekrzykując rozgniewaną kaczkę z zarośli po drugiej stronie rzeki. Nagle wszystko umilkło. Na spokojnej powierzchni wody zarysowała się mała falka i zobaczyliśmy coś w rodzaju skorupy żółwia - wynurzający się błyszczący, kopulasty kształt. Po chwili z wody wychynęła głowa, a zaraz potem cała reszta gobrola. Rozejrzał się świecącymi, baloniastymi ślepiami i zobaczył piramidki ułożone przez mistrza Zolta. Ruszył w ich stronę, kołysząc na boki i klaskając płetwami o mokry piach. Zanim zdążył schylić się na dobre i zacząć rozrzucać kamienie, z mojej lewej strony rozległ się trzask spuszczonej cięciwy i warkot wirującego orzecha. Gobrol nadal stał pochylony, lecz w naszą stronę tryskała z niego zielona, fosforyzująca fontanna. Robił się coraz mniejszy i sflaczały, spróbował jeszcze sięgnąć piramidy i upadł. Wyglądał jak porzucony skafander płetwonurka dziecinnych rozmiarów. W tym momencie z wody wylazły kolejne cztery egzemplarze. Ja i Halamus strzeliliśmy jednocześnie, a krasnolud po paru sekundach, które stracił, naciągając kuszę. Czwarty gobrol zupełnie nie zwrócił uwagi na padających na glebę pobratymców i nadal lazł w stronę piramidek. Tym razem udało mi się naciągnąć kuszę szybciej i oddałem kolejny strzał. Bełt, który założyłem, był jednym ze zrobionych na podstawie rysunków i przypominał nieco lotniczą rakietę Sidewinder. Lecąc, wydawał świst, a gdy uderzył w cel, z jego końca trysnęły na boki dwa strumienie zielonego płynu. Przez następnych kilka minut nie mieliśmy okazji do rozmowy, bo żabiokształtne kreatury wychodziły z rzeki całymi falami. Wreszcie zużyliśmy wszystkie strzały i wycofaliśmy się w stronę wejścia do podziemnego królestwa mistrza Guldgraava. Gdy minęliśmy wrota i oddawaliśmy okrycia gnomom, krasnolud wydał im polecenia, aby gdy tylko zaświta, powyjmować strzały z padłych gobroli oraz przekazać Silvermeltowi, żeby robił strzały trzeciego typu, gdyż użycie pierwszych grozi oblaniem kusznika gobrolim śluzem, jeśli strzela się z małej odległości. Później przeszliśmy do sali, w której wypiliśmy po kubku musującego płynu, przypominającego kwas chlebowy, po czym krasnolud życzył nam dobrej nocy i zadzwonił na gnoma. Ten zaprowadził nas do pomieszczeń, w których mieliśmy spać. Były to całkiem przytulnie urządzone pokoje, różniące się od normalnych jedynie brakiem okien, czego jednak kilkanaście (lub kilkadziesiąt) metrów pod ziemią trudno wymagać. Halamus ziewnął potężnie i skręcił do swej komnaty, życząc mi miłych snów, pomrukując na usprawiedliwienie, że jest wykończony, gdyż nie spał całą ubiegłą noc. Rozgościłem się w swym apartamencie i obejrzawszy pobieżnie futra i kilimy wiszące na ścianie, wykąpałem się w miedzianej wannie, do której wodę doprowadzały misternie połączone rury - dzieło krasnoludzkich rzemieślników. Następnie wskoczyłem pod puchową kołdrę i zgasiłem kaganek przy łóżku, po czym nakazałem zgasnąć baniakowi. Ujrzałem, że w mroku komnaty lekko jaśnieje kępa fosforyzujących porostów, znajdujących się pod kloszem, w porcelanowej paterze. Uznałem, że to dobrze, iż istnieje takie oświetlenie awaryjne. W ciemności usłyszałem, a raczej wyczułem dudnienie - odgłos pracy podziemnej fabryki, na który za dnia przestałem już zwracać uwagę. Przez myśl przemknęła mi wątpliwość, czy uda mi się zasnąć w takich warunkach, po czym zacząłem przypominać sobie obrazy z minionych dni - smok, Astrid, pałac, młyn, strzelanie z kuszy, gobrole zdechłe, gobrole żywe, wielka kuźnia, wijące się węże, ludzie o wyglądzie gryfów, gobrole o wyglądzie ludzi, smoki wijące się jak węże... Gdy wszystko zaczęło zlewać się w nieprzerwany ciąg poczwar i osób, zapadłem w sen. Rozdział 11 Smok uniósł mnie w górę i jął potrząsać łbem. Powietrze było zimne, nie mogłem się ruszyć i miałem wrażenie, że zaraz odpadnie mi głowa. W chwilę później smok zaczął ryczeć, po czym jego ryk zamienił się w artykułowaną mowę: - Późno już, trzeba wstawać! Długa droga przed nami! Cholerne bydlę, chwali się, jakie ma długie kiszki, przyszło mi do głowy, po czym zacząłem spadać. Jednak zamiast w gorącą smoczą gardziel spadłem na coś twardego i zimnego, po czym usłyszałem rechot. Otworzyłem oczy i ujrzałem w dziwnym skrócie dwóch krasnoludów i Halamusa. Stali nade mną, Halamus uśmiechał się z pewnym zażenowaniem, a obaj krasnoludowie trzymali się za brzuchy podrygujące z radości. - Przepraszam, ale nie mogłem ich powstrzymać, a konwencjonalnymi metodami nie można było cię obudzić - rzekł Halamus. - Oni tak zawsze? - Nie, ich poczucie humoru tylko niekiedy przechodzi w formę chroniczną. Zazwyczaj wtedy, gdy zrobią jakiś dobry interes. Okazało się, że strzały przeciwko gobrolom mogą stać się jednym z najbardziej pokupnych artykułów tego roku. Zapewne powinno mnie to ucieszyć, lecz koszmar śniony o smoku i głośny rechot spowodowały, że nie czułem wesołości. Kazałem się wszystkim wynosić, wziąłem prysznic i ubrałem się. Następnie poszedłem do komnaty, w której jedliśmy poprzedniego dnia, gdyż zastałem Halamusa medytującego nad jajecznicą z... oczywiście, grzybami. Doszedłem do wniosku, że o takiej porze (była 8:15) nie przełknę nic w tym rodzaju i zadowoliłem się jedynie kilkoma bułkami z dżemem poziomkowym i herbatą. - Po co ten pośpiech? - Jeszcze dziś powinniśmy dotrzeć do miejscowości, w pobliżu której będzie zbudowana smokownia. Jutro ma się tam odbyć publiczna prezentacja zabezpieczeń. - Konferencja prasowa? - Nie całkiem. Ludziom nie podoba się, że coś takiego ma powstać, więc Jego Wspaniałość postanowił nakarmić ich bajeczkami, że wszystko będzie dobrze. - A więc jednak konferencja prasowa! A skąd ludzie wiedzą o szkodliwości budowy smokowni? - Z ulotek, które rozdali im Ziemiści. W tym momencie otwarły się drzwi i wkroczył mistrz Guldgraav. Skłonił się i powiedział, że doszedł do wniosku, że wybierze się (o ile jego obecność nie będzie sprawiać kłopotów) z nami. Brwi Halamusa powędrowały ku górze, na co krasnolud odrzekł, że choć bardzo lubi pracę w swym podziemnym mieście, to czuje, że powinien wyjrzeć trochę na świat, jak czynił w swych młodych latach. Tym bardziej, dodał, że dobiegły go wieści, iż jego kuzyn pracuje nad jakimś dziwnym urządzeniem, które może przydać się w dotarciu do Kłów Zohira. Szybko wróciłem do swego apartamentu, spakowałem się i przeszliśmy do wielkiej jaskini. Stał tam już smokochód, a koło niego - szofer w zasadniczej postawie. Skłonił się nam i Guldgraavowi, zamknął za nami drzwi, po czym zajął swe miejsce. Grupa krasnoludów i gnomów, która odprowadzała swego mistrza, machała nam na pożegnanie, dopóki nie wjechaliśmy w pierwszy zakręt. - Jak się nazywa miejsce, gdzie chcą zbudować smokownię? - To Smoczy Kurhan. A miejscowość, która znajduje się obok niego, to dawniejsza wieś Krzywy Ryj. Dzięki budowie rozrosła się do rozmiarów miasteczka, składającego się głównie z knajp, szynków i domów uciech oraz prowizorycznych siedzib budowniczych. - Skąd się wzięła nazwa Smoczy Kurhan? - To ostatnie z ciągu wzgórz, które powstały w trakcie Wojny z Uwięzionymi. Ponoć pod nim spoczywają szczątki smoka, który brał udział w walce po stronie Mistrzów Założycieli, i tam poległ. Niezależnie od tego, czy są tam szczątki smoka, czy nie, jest to potężne miejsce Mocy. - A pozostałe wzgórza? - Część z nich to utworzone sztucznie obwałowania, które dzięki temu, że zostały obłożone potężnymi zaklęciami ochrony, powstrzymały napór kreatur stworzonych przez Uwięzionych. W obwałowaniach jednak był wyłom i tamtędy niektóre z istot próbowały się przedrzeć. - I co? - Nie zdołały, właśnie dzięki interwencji maga-rycerza i zaprzyjaźnionego z nim smoka. - Widziałem chyba przedstawiający to obraz... Wylot doliny, w którym kłębią się opary o przerażających kształtach, a przed tym wszystkim samotny rycerz z mieczem w dłoni - spokojny i gotów na wszystko... Halamus spojrzał na mnie ze zdumieniem, pogłaskał się po brodzie i rzekł, że słyszał o istnieniu takiego obrazu, lecz obecnie nie bardzo wiadomo, gdzie się malowidło znajduje. Istnieją opinie, iż jego właściciele są spokrewnieni z magiem-rycerzem, smokiem lub oboma, co jest wierutną bzdurą. Trzeźwiejsi łączą jego istnienie z damą będącą jedną z przełożonych kolegium magicznego, nic jednak w tej materii nie jest pewne. Smokochód kiwał się lekko, a mistrz Guldgraav ukołysany jego ruchem zapadł w sen. Zapewne brakowało mu tła dźwiękowego jego fabryki, gdyż jął potwornie chrapać, co do złudzenia przypominało pracę olbrzymiego tartaku. Na szczęście wehikuł podskoczył na jakiejś dziurze, przez co mistrz ucichł, zamlaskał i obrócił się na bok, a wydawane przezeń ryki zamieniły się w świsty. Postanowiłem wykorzystać jego nieświadomość i zadać Halamusowi pytanie, które męczyło mnie od jakiegoś czasu. - Jak to właściwie jest z zaklęciami? - To znaczy? Temat jest tak obszerny... - Udało mi się wywołać obraz smoków. Jednak aby jakieś zaklęcie, normalnie, nie w warunkach szczególnych, miało szansę zadziałania, trzeba chyba znać specjalne formuły, przemawiać w tajnym języku lub licho wie, co jeszcze? - Mowa Starodawnych służy przede wszystkim do kontaktów ze stworzeniami magicznymi, takimi jak smoki, gryfy i inne. Na przykład Pięciak w dywinatorze może nie chcieć czegoś zrobić, gdy zażąda się tego w normalnym języku, ale gdy rozkaz zostanie wypowiedziany w mowie Starodawnych, musi go wykonać. Tak już jest uwarunkowany. - A inne zaklęcia, nie wobec istot ożywionych, tylko oddziałujące na materię? - Tu również stosuje się mowę Starodawnych, lecz z innego względu, mianowicie po to, żeby nikt postronny i nie będący zaprzysiężonym magiem nie zrozumiał, o co chodzi. - Czyli nie będę mógł rzucić żadnego zaklęcia, jeśli nie nauczę się dawnej mowy? - Niee, to nie jest niezbędne. Po prostu musisz jak najdokładniej wyobrazić sobie obiekt, po czym wypowiedzieć odpowiednie słowa, tak aby nikt ich nie zrozumiał. Możesz nawet stworzyć swój własny język zaklęć... Jedyną wadę tego rozwiązania stanowi fakt, iż nie będziesz mógł przekazać zaklęcia innemu magowi bez uprzedniego tłumaczenia... Przede wszystkim jednak musisz się skoncentrować. Poza tym komendy powinny być jak najbardziej syntetyczne - żadnych „chciałbym”, „dobrze by było” - nic takiego. Jeśli zaklęcie jest wypowiadane na głos, to trzeba także bardzo dbać o dykcję i o to, aby się nie przejęzyczyć. - Czyli wśród magów nie może być jąkałów, mętniaków i takich, co przekręcają słowa? - W żadnym wypadku. Co prawda, wyobrażenie, czyli dokładna wizualizacja przedmiotu, ma zasadnicze znaczenie, lecz jeśli w momencie materializacji zaklęcia wypowie się słowo niewłaściwe, skutki mogą być opłakane. Znany jest przypadek pewnego maga, który na prośbę rycerza wyruszającego na długą wyprawę miał wywołać demona strzegącego, aby ten miał pieczę nad jego majątkiem. Niestety, ugoszczony nadmierną ilością trunków mag przejęzyczył się i zamiast „strzegącego” wypowiedział „strzygącego”... - I co się stało? - W okamgnieniu tak rycerz, jak i mag stali się straszliwie i nieodwołalnie łysi. Na szczęście małżonka rycerza bawiła wtedy u swej siostry, bo gdyby nie to, jej również dosięgłby okropny los. - I jak to się skończyło? - Nie tak źle. Rycerz na wyprawę nie pojechał, lecz i tak wyszedł na swoje. Mianowicie rozmnożył ołysiałe ogary ze swej psiarni i sprzedawał je za krociowe sumy jako nową, egzotyczną rasę. Historią o demonie strzygącym ubawiliśmy się setnie. Smokochód jechał z cichym pomrukiem, mijając pola i zagajniki. Na jednym z rozstajów mignęła mi mała piramidka, zwieńczona figurką gryfa. Spytałem więc Halamusa, co to takiego i kim są strażnicy o krogulczych obliczach, których widziałem przy drodze. - To miejsce ochrony. Zostało wystawione przez Bractwo Gryfa. Stanowi ono resztki Gryfiej Roty, zakonu mieczowego, utworzonego po Wojnie z Uwięzionymi. Jego członkowie wyznają własną religię, związaną z drogami, przepływem energii i miejscami Mocy. Działają Jego Wspaniałości na nerwy, lecz jak dotąd, nie odważył się ich ruszyć, gdyż się boi. - Że zagrożą mu militarnie? Rzeczywiście wyglądają na srogich wojaków. - Nie, ich siła opiera się przede wszystkim na tym, że mają swe świątynie w potężnych miejscach Mocy, na skrzyżowaniach większości dróg smoka i innych strumieni energii magicznej. Prawdopodobnie Jego Wspaniałość mógłby zburzyć ich świątynie i zabronić uprawiania kultu Gryfa... - Zaraz, zaraz... Młynarz poszkodowany przez gobrole zaklinał się na Gryfa. - Pewnie jest jego wyznawcą. Prawdopodobnie został nim w wojsku, gdyż kult ten stał się tam dosyć popularny - ponoć wzmacnia cnoty rycerskie, a jednocześnie zapewnia ochronę swym wyznawcom. W tym momencie przypomniało mi się, jak po spowodowaniu pożaru w komendzie trollicji wyszedłem wprost na budzącą się świątynię nad rzeką. Wspomniałem o tym Halamusowi, który odparł, że właściwie nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo poza tym, że gdybym wszedł do wnętrza piramidy, to mógłbym zostać doprowadzony przed oblicze mnichów i surowo przepytany. - Co prawda - kontynuował Halamus - słyszałem straszliwe opowieści, iż niewiernych rzuca się na pożarcie gryfom, trzymanym w klatkach, lecz raczej jest to propaganda rozsiewana przez Sługów Miłosierdzia. - Wracając do zaklęć, dlaczego za każdym razem, gdy ktoś klnie lub czegoś sobie życzy, to nie uzyskuje efektów? - Wyobrażasz sobie, co by to było, gdyby wszystkie życzenia się spełniały? Połowę ludzkości w jednej chwili trafiłby szlag w wyniku klątw bliźnich. Druga połowa zginęłaby pod zwałami kosztowności, a niedobitki potopiłyby się w alkoholu. Mówiąc jednak poważniej, zwykli ludzie, jeżeli nie są obdarzeni wyjątkowymi zdolnościami, którym powinna towarzyszyć odpowiednia edukacja, nie są w stanie w istotny sposób wpłynąć na rzeczywistość na drodze magicznej. Po pierwsze, dlatego, że nie mają wyobraźni i nie są w stanie zwizualizować obiektów ani zdarzeń. Po drugie, nie potrafią intensywnie wyobrażać sobie tylko jednej rzeczy naraz. W ich umysłach kłębi się zazwyczaj całe mnóstwo sprzecznych uczuć, niedokończonych obrazów i niedomyślanych myśli. Wielu z nich nie myśli wcale. To, co dzieje się w ich wnętrzu, to jedynie ciąg prostych uczuć, podobnych zwierzęcym. Żadna myśl nie potrwa u nich dłużej, tylko pojawia się na kształt błysku rozpływającego się natychmiast w chaosie innych. Z drugiej strony jednak, myśli, zwłaszcza zwerbalizowane, mają pewną, choć niemal niezauważalną moc. Wypowiedziane słowa oddziałują na strukturę pola magicznego i przy korzystnej konfiguracji mogą wywołać efekt przerastający wszelkie oczekiwania - tak jak nieuważnie rzucony kamień może spowodować lawinę miażdżącą drzewa i zmiatającą wioski, tak i nieopatrznie rzucone słowo może się zmaterializować. - A co z zaklęciami rzucanymi przez krąg magów? - To jest jeszcze trudniejsze. Rzecz w tym, że magowie muszą zestroić swe myśli i działać wspólnie. W przeciwnym wypadku nic z tego nie wyjdzie - jeśli ich umysły będą pracować w przeciwfazie, efekt będzie zerowy, a jeśli kilku będzie silniejszych - uzyska się wypadkową. - Czyli jeśli pięciu magów z kręgu będzie chciało zmaterializować barana, a dwóch - koguta, to uzyskają hybrydę - tryka na kurzych łapach? - Nie jest to takie proste, choć mniej więcej o to chodzi. W każdym razie magowie przystępujący do rytuału po to przechodzą post, medytują i przygotowują się duchowo, aby uzyskać jedność w działaniu. Jeśli jednak ją uzyskają, to efekty zostają wzmocnione lawinowo. - A ilu magów może brać udział w rzucaniu zaklęcia? - Teoretycznie dowolna liczba. Praktycznie im wyższa jest klasa magów, tym większy może być krąg. Obecnie rzadko występuje więcej niż pięciu magów, gdyż stopień trudności rośnie wykładniczo do ilości. Największym znanym zgromadzeniem była licząca trzy tuziny grupa Mistrzów Założycieli, ale nigdy później nie udało się sformować tak wielkiego kręgu. W pewnej chwili równo sunący smokochód szarpnął, po czym kontynuował jazdę, jakby nic się nie stało. Szofer jednak poinformował przez rurę głosową, że trzeba uzupełnić zapas smoczego kamienia i dać poczwarze odpocząć. Spojrzałem na zegarek i przekonałem się, że południe minęło już dawno i jestem głodny. Po jakimś kwadransie podjechaliśmy do rozstaju dróg, przy którym stała gospoda. Budynek był okazały, podjazd do niego częściowo wybrukowany, a z boku widoczne były stajnie i wrota do warsztatu. Kierowca zatrzymał się przed głównymi drzwiami, a gdy Halamus i ja wysiedliśmy - odprowadził smokochód w stronę garażu. Przez obszerną sień weszliśmy do sali. Stało tam kilka dużych stołów z ławami oraz parę mniejszych stolików z krzesłami. Za szerokim kontuarem, ozdobionym baterią kraników, królował masywny typ, a wokół niego kręciło się kilka gnomów. W głębi, za nim, widoczna była płyta kuchni, nad którą znajdował się ogromny okap. - Mistrz Guldgraav wynegocjuje lepszą cenę, tego jestem pewien - powiedział Halamus i ruszył w stronę stołu oddalonego od wejścia i znajdującego się w przyzwoitej odległości od szynkwasu, na tyle dużej, aby nie być potrącanym przez amatorów trunków, lecz na tyle niewielkiej, aby zostać zauważonym przez obsługę. Zajęliśmy miejsca, a po chwili zjawił się gnom. Halamus złożył zamówienie, następnie zaś przeprosił na moment i poszedł poszukać samotności. W tym czasie gnom przyniósł nakrycia i zupę. Postanowiłem poczekać na Halamusa i resztę grupy, obserwując salę. Zajmowało ją mieszane towarzystwo - osobnicy wyglądający na kupców i mistrzów cechowych zasiadali bliżej okien, a zacienione stoły w głębi były okupowane przez typów o wyglądzie cieśli, majstrów z budowy i żołnierzy. Nagle przy wejściu ujrzałem lekkie poruszenie i do sali wkroczyły dwie kobiety w czarnych podróżnych pelerynach. Ich twarzy nie było widać, gdyż na głowach miały obszerne zamszowe kaptury. Podeszły do baru i wyższa z nich coś powiedziała - zapewne złożyła zamówienie. Następnie odwróciły się i ruszyły w stronę jednego ze stolików bliżej okien. W tym momencie coś uderzyło mnie w ramię, tak że omal nie rozlałem zupy. Obejrzałem się i ujrzałem nachylonego ku mnie typa, który okupował stolik obok. Zbliżył ku mnie swą czerwoną, spuchniętą gębę i konfidencjonalnym szeptem, słyszanym zapewne przez pół sali, powiedział: - Zobacz, ale dmaki! Rozejrzałem się wokół, sądząc, że chodzi mu o miechy, które przed chwilą służyły młodemu gnomowi do rozpalania ognia. Byłem jednak w błędzie - sękaty paluch, wyrastający z przydługiego rękawa kurtki o wojskowym kroju wskazywał dwie damy w pelerynach. Jednej z nich spod kaptura wysunęło się pasmo włosów, które w świetle słońca padającego z okna wyglądało niczym złocista mgiełka. Spojrzałem na typa ze zdziwieniem, na co on wykonał ramieniem kilka ruchów posuwisto-zwrotnych, mlasnął obleśnie i rzucił w moim kierunku, zionąc alkoholem: - Ale dmaki! Dobrze, że świeca na moim stole nie paliła się, gdyż chuch typa zająłby się od jej płomienia. Właścicielka złotych włosów musiała to usłyszeć, gdyż zsunęła nieco kaptur do tyłu i obróciła się w naszą stronę, po czym jęła się zbliżać tanecznym krokiem. Spojrzała na mnie, na typa, uśmiechnęła się i spytała lekkim tonem: - Podmałbyś sobie, żołnierzu? Gęba typa rozjechała się w głupkowatym uśmiechu, radośnie pokiwał głową i ochoczo przytaknął. Na te słowa zakapturzona dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej i zrzuciła kaptur, odsłaniając czoło. Na skroniach miała srebrzystą metalową opaskę z niewielkim, przezroczystym kamieniem. Następnie rozchyliła poły peleryny i ukazała szatę z emblematem - czarnym trójkątem z wpisanym weń srebrnym kręgiem i fioletowym płomieniem pośrodku. Za sobą usłyszałem sieknięcie i zobaczyłem, że typowi gały wychodzą z orbit. W tym momencie dziewczyna wzięła w dłoń pieczonego kurczaka leżącego na desce na stole żołdaka, ujęła jego skrzydełka i pomrukując coś do siebie, zaczęła je powoli rozginać. Typ wydał zduszony jęk, schwycił oburącz stojący przed nim talerz parującej zupy i jął go podnosić. Wyglądało na to, że czyni to, walcząc sam ze sobą - na czole wystąpiły mu żyły i spocił się. Jednak dziewczyna dzierżyła kurczaka mocnym chwytem i tym razem doginała skrzydełka w stronę korpusu. Typ, najwyraźniej przerażony, niósł talerz ku sobie, nie mogąc przestać, aż wreszcie przechylił go i wylał sobie jego zawartość na spodnie. W tej samej chwili dziewczyna puściła kurczaka, a typ zaczął gwałtownie odklejać od siebie mokrą, parującą tkaninę. - Chciałeś sobie podmać? No to dmaj, żołnierzu, dmaj - powiedziała czarodziejka, obróciła się na pięcie i ruszyła ku swemu stolikowi. Typ dmuchał na swój rozporek jak wściekły. Towarzyszka młodej adeptki również zdjęła kaptur i odwróciła się w moją stronę. Była starsza od niej i wyraźnie kogoś mi przypominała. Nagle zaskoczyłem - przecież to matka malowniczego rodzeństwa - Iwy, Ora i pozostałych brodaczy, tylko że teraz zamiast luźnego stroju łowieckiego miała na sobie długą szatę. Wstałem i pomachałem jej dłonią. Spojrzała na mnie, po czym skierowała się do mojego stołu. Typ, który za moimi plecami intensywnie próbował się ochłodzić, na ten widok zerwał się z miejsca i z jękiem potruchtał w stronę kuchennego wyjścia, opuszczając w biegu spodnie. Przywitaliśmy się, po czym ona skinęła ręką na młodą czarodziejkę i tonem usprawiedliwienia powiedziała: - Sylwana jest młoda i trochę porywcza, a poza tym bardzo lubi wypróbowywać swe nowo nabyte umiejętności. Nawet trochę za bardzo, jak na mój gust - żartobliwie skarciła swą towarzyszkę. - Przepraszam, ale musiałam ukarać tego gbura, pani - odparła Sylwana. Na to nadszedł Halamus i spojrzał zaskoczony na osoby, z którymi rozmawiałem. Mistrzyni Sylwany spojrzała na niego z niedowierzaniem i rzekła: - To naprawdę ty? A cóż za demon cię tu przywiódł? Gdy zakopałeś się w swym magatorium po ukończeniu Collegium Magicum, sądziłam, że nie ujrzę cię więcej! Halamus z kolei popatrzył na mnie, na czarodziejkę i spytał ze zdziwieniem: - To wy się znacie? - To skomplikowana historia - powiedzieliśmy niemal jednocześnie. W tym momencie do sali wszedł mistrz Guldgraav w towarzystwie szofera. Halamus zaproponował czarodziejkom, aby przysiadły się do naszego stołu, a gdy usiedliśmy, powiedział szoferowi, że może nam towarzyszyć. Ten skłonił się, podziękował i zajął miejsce przy końcu blatu. Gdy zabraliśmy się do pieczystego, Halamus spytał, jak poznałem czarodziejkę, czy raczej, jak się wyraził - Panią Sztuk. Opisałem mu w skrócie, w jaki sposób trafiłem do beczki, a następnie do piwnicy, aby później dostać się na pokoje. W szczegóły o przemieńcach nie wdawałem się z obawy, że ktoś może podsłuchiwać. Dodałem jedynie, że w detale nie będę się zagłębiał, gdyż zabrałoby to zbyt wiele czasu i wymagało wyjaśnień teoretycznych. Halamus wyraził zgodę, a następnie spytał swą dawną znajomą o to, co robi obecnie. - Jak widzisz, uczę młodzież - odparła z uśmiechem, na co Sylwana poruszyła się gniewnie na swym miejscu. - No, taką trochę podrośniętą młodzież - dodała wesoło. - Czy wy też zjawiliście się tu w związku z prezentacją zabezpieczeń smokowni? - Oczywiście. Właśnie zmierzaliśmy w stronę Krzywego Ryja, ale poczwarze w naszym smokochodzie zaczęło brakować kamienia. Chcielibyśmy obejrzeć, co mają do pokazania akolici Jego Wspaniałości, gdyż wiedza o tym może się przydać. Pani Sztuk pokiwała głową, dając do zrozumienia, że jest świadoma, o co chodzi. - Nie wiem, czy w Krzywym Ryju będą miejsca na nocleg, a poza tym odradzałabym to serdecznie. Jednak dwie mile przed tą szacowną miejscowością, nieco w bok od głównego traktu, znajduje się gospoda, w której można się bezpiecznie zatrzymać. Halamus przystał na ten pomysł, dodając, że niedługo musimy odebrać naszych przyjaciół ze stacji Smoka Żelaznego. Nie pytałem, co to takiego, aby nie zdradzać swej niewiedzy, lecz uznałem, że musi to być jakiś rodzaj kolei. Po skończonym posiłku wyszliśmy przed budynek. Postanowiłem przyjrzeć się z bliska emblematom widniejącym na szatach dam. Wyglądały jak wtopione w materiał, a w każdym razie nie było na nich widać śladów szycia. Matka Iwy zauważyła, że nie tylko mnie interesują te emblematy, na co Halamus zaczął chichotać. Gdy spytałem, z jakiego powodu, Pani Sztuk przystąpiła do wyjaśnień: - Było to w czasach, gdy pobieraliśmy nauki w Collegium Magicum - oczywiście on w kolegium męskim, a ja - w żeńskim. Pewnego dnia nasza Mistrzyni Ceremonii i Protokołu, niezwykle godna i nadęta stara ropucha, dostała podczas zajęć ataku histerii. Jak się okazało, jej emblemat ożył i zaczął się rozłazić, rozpadać na setki czarnych, srebrnych i fioletowych żuków. Wszczęto śledztwo i posunięto się nawet do zastosowania demona tropiącego, który po charakterystycznych cechach magii doprowadził komisję właśnie do niego. - Tu matka Iwy wskazała Halamusa. - I jak to się skończyło? - Mistrzyni Ceremonii i Protokołu oczywiście żądała, aby go wyrzucić, lecz zarówno nasza przełożona, jak i ich rektor uznali, że nie można zmarnować takiego talentu. - I co? - Oddelegowali go do pracy w pasiece, motywując to tym, że skoro tak lubi owady, to tam będzie miał możliwość pracy w ich towarzystwie. Po pewnym czasie jednak okazało się, że pszczoły wlatują do sal wykładowych, przeszkadzają w prowadzeniu zajęć, a nawet układają się na tablicach w różne napisy - nie zawsze przyzwoite. Oczywiście natychmiast stwierdzono, że to jego sprawka, i zagrożono mu relegowaniem, lecz on przysięgał, że nie wpływa magicznie na pszczoły, a jeśli szacowni pedagodzy nie wierzą, to mogą sprawdzić. Zawezwano ponownie demona tropiącego, który niczego nie wykrył, jedynie krążył zdezorientowany wokół kucharza, starego, przygłuchego już hobbita. Wobec tego przywrócono Halamusowi prawa studenta i fenomeny skończyły się jak ręką odjął. - I co to było? - Nikt nie wie - odrzekła Pani Sztuk. - Po prostu malowałem słowa miodem i cukrem rozrobionym z wodą, a pozostałą część tablicy spryskiwałem gumą arabską, aby błyszczała tak samo. Cukier pochodził z kuchni, a więc nosił na sobie ślady obecności kucharza - wyjaśnił Halamus. Wszyscy ryknęli śmiechem, po czym matka Iwy pstryknęła palcami i zawołała: - No tak, przez jakiś czas tablice straszliwie skrzypiały i mazały się przy wycieraniu! Teraz już wszystko jasne! - To tylko drobne efekty uboczne - rzekł skromnie Halamus. Przeszliśmy do smokochodu, damy zaś udały się do omnibusu zaprzężonego w parę tricenantów, uprzednio ustaliwszy, że spotkamy się w gospodzie położonej dwie mile przed Krzywym Ryjem. Mistrz Guldgraav zajął miejsce koło szofera, odsunął okienko i zapalił swą straszliwą faję. Smokochód potoczył się drogą, a ja przystąpiłem do wyjaśnień dotyczących przemieńców. Halamus wyglądał na wyraźnie zdziwionego tym, że osoba tak dobrze wykształcona i o takiej pozycji, jak matka Iwy, wierzy w istnienie przemieńców. Spytałem go więc, czy może wykluczyć, że natknęła się na wiarygodne źródła, potwierdzające ich istnienie. Zamyślił się, po czym odparł, że tego wykluczyć nie może, tym bardziej że kolegia żeńskie miewają niekiedy dostęp do materiałów zupełnie nieznanych pośród innych magów. Dodałem więc, że o prawdopodobieństwie tej teorii może świadczyć fakt, iż w celu sprawdzenia zostałem poczęstowany chlebem z solą, a z kolei mąka z solą okazała się skuteczna przy likwidacji skutków gobrolego szaleństwa. - Wygląda na to, że wszystko układa się w logiczną całość. Przemieńce są spokrewnione z gobrolami, sól z mąką unieruchamia je, tylko zastanawiam się, po co był im taki stwór? - Może po to, aby zastąpić nim jakiegoś wysokiego funkcjonariusza? - Chyba nie - zastanów się, jak dokładnie musiałaby być powielona dana osoba, żeby nikt nie zorientował się, że nie jest sobą... A poza tym jak kierować taką poczwarą? Przecież gobrole są wyjątkowo tępe i wydają tylko syki i gulgoty. - A gdyby klienta zamienić w łóżku, żeby wszyscy sądzili, że zapadł w śpiączkę, czy coś w tym stylu? Halamus namyślił się i doszedł do wniosku, że ta teoria jest chyba zbyt naciągana i chwilowo trzeba pozostawić ją otwartą. W tym czasie smokochód zjechał z głównego traktu na mniejszą drogę, a następnie dotarł do grupy niewielkich murowanych budynków. Nieopodal piętrzyły się pryzmy jakichś głazów, ponakrywanych płachtami - zapewne smoczy kamień. Wysiedliśmy ze smokochodu i udaliśmy się do budynku stacji, ozdobionego gryfami. Halamus spytał umundurowanego gnoma o Żelaznego Smoka ze stolicy i usłyszał, że powinien zjawić się za pół godziny. Wobec tego wyszliśmy drzwiami z przeciwnej strony. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, był tam peron i szyny. Mistrz Guldgraav powiedział, że korzystając z chwili czasu, chciałby sprawdzić, czy nie czeka na niego smokogram. Poszliśmy więc do budowli o wyglądzie wieży ciśnień lub latarni morskiej i ruszyliśmy na górę kręconymi schodkami. Po wejściu na najwyższe piętro znaleźliśmy się w niedużym, przeszklonym pomieszczeniu. Za zawalonym karteczkami stołem rezydował siwy gnom w mundurze. W obszernej srebrnej klatce przy oknie siedział złotawo-tęczowy, przypominający papugę stwór - mały smok pioruniczny. Mistrz Guldgraav przedstawił się i spytał, czy nie ma dla niego smokogramu. Gnom podłubał w pudełku, poprzeglądał papiery i w końcu wyciągnął kartkę pokrytą jakimiś znaczkami. Krasnolud przyjrzał się jej i powiedział, że jego kuzyn informuje, iż na zlecenie hrabiego Vorna kieruje budową statku powietrznego, jak również przesyła informacje, gdzie znajduje się miejsce budowy. Odparłem, że jest to chyba jedyna sposobność, aby zrealizować to, co planowaliśmy, a więc należałoby się tam udać. Krasnolud pokiwał głową i powiedział tele - (a raczej smokografiście), że chce nadać odpowiedź. Następnie skreślił kilka słów na karteczce i wręczył ją gnomowi. Ten stuknął srebrną pałeczką w klatkę, co wywołało głośny skrzek smoka, a następnie zaczął mówić coś w języku Starodawnych. Gad najeżył grzebień, przekręcił na bok łeb, obrócił się na drążku i otoczył niebieskawym halo. Świetlista otoczka populsowała trochę, wreszcie zatrzeszczało wyładowanie, smok znowu zaskrzeczał i gnom oświadczył, że gotowe. Mistrz wręczył mu monetę i poszliśmy na peron. Z galeryjki wieży popatrzyłem w dół, na szyny, i uznałem, że ich otoczenie sprawia nieco dziwne wrażenie. Początkowo nie mogłem sobie uświadomić dlaczego, aż wreszcie zrozumiałem: szyny nie biegły w sztucznie wykonanych wykopach i po nasypach, lecz cały krajobraz wyglądał tak, jakby samoistnie ukształtował się do ich potrzeb. Gdy spytałem o to Halamusa, odparł, że jest to Droga Smoka, czyli linia przepływu energii magicznej. Sprawia ona, że przemieszczanie ładunków wzdłuż niej odbywa się przy mniejszym nakładzie siły, co z kolei pozwala na stosowanie mniejszej liczby smoków do napędzania wagonów. - Jednak Droga Smoka ma pewne ograniczenia - dodał Halamus. - Ułatwienie jest odczuwalne w trakcie przesuwania tylko w jednym kierunku, wobec tego powrót musi odbywać się inną drogą. Po kilkuminutowym oczekiwaniu w perspektywie szyn ukazał się srebrzysty punkt, a w chwilę później usłyszeliśmy dzwonienie. Za sznur dzwonu pociągał nie gnom, lecz umundurowany mężczyzna o orlich rysach, typowych dla Bractwa Gryfa - prawdopodobnie zawiadowca. Wreszcie pociąg wjechał na stację i zatrzymał się z piskiem i zgrzytem. Przyjrzałem się lokomotywie - była dosyć niska, podłużna i wyglądała, jakby jej część przed kabiną maszynisty została podzielona na cztery identyczne sekcje, wyposażone w kratki wentylacyjne i grube rury o wyglądzie rynien. Halamus wyjaśnił mi, że znajduje się tam bateria złożona z czterech smoków. Maszynista i pomocnik byli krasnoludami, a konduktor - gnomem. Wysiadł on z pierwszego wagonu, zasalutował zawiadowcy i zadął w mosiężny gwizdek. Po chwili drzwi od wagonów otworzyły się i wyszło kilku pasażerów, wśród których ujrzałem górującą nad wszystkimi Siballę, Lamparta Nikelsmeda i Mofka. Mistrz Zwojów pomachał nam wesoło dłonią, Siballa podniosła ku górze złączone pięści, a Mofko jął podskakiwać niecierpliwie. Po chwili obsługa wytaszczyła z wagonu kufer i kilka toreb podróżnych, którymi zajęli się bagażowi. Siballa popatrzyła na nich z niesmakiem i mruknęła, że się strasznie guzdrzą, gdyż ona wzięłaby to wszystko w jedną rękę. Na powitanie klepnęła mnie i Halamusa tak, że się zatoczyliśmy, lecz z mistrzem Guldgraavem przywitała się ceremonialnie - zahaczyła swój nadgarstek o jego i przytrzymała. Pomimo że krasnolud mierzył połowę jej wzrostu, stał niewzruszenie niczym skała. Kobieta gór popatrzyła na niego z uznaniem, skłoniła się i cofnęła rękę. Mofko przez cały czas niecierpliwie drobił nogami i bezustannie gadał, jak się cieszy na nasz widok. Przeszliśmy do smokochodu, gdzie krasnolud ponownie zajął miejsce koło szofera, Siballa siadła na jednej kanapie z Lampartem, ja z Halamusem, a Mofko zajął miejsce na małym składanym stołeczku, wysuwanym z bocznej ściany. Gdy pojazd ruszył, Mofko z kieszeni swego kubraka wyłowił jakiś papier i wręczył mi go. - Bardzo się cieszę, że szefowi nic się nie stało. Strasznie się bałem, jak szef znikł, myślałem, że już szefa mają. Dopiero jak pan Lampart kazał mi jechać ze sobą, to odetchnąłem. A toto przyszło wczoraj ekstrapocztą, szefie. Chyba od jakiejś damy, tak ładnie pachnie, nie? - zainteresował się. Obejrzałem list - kremowy czerpany papier był zalakowany pieczęcią z herbem, który już gdzieś widziałem. Rozciąłem kopertę i przeczytałem: Pani Ninian Sharf-Sandstijn zaprasza Wielmożnego Pana do wzięcia udziału w uroczystościach Pogoni za Smokiem. Odbędzie się ona w Dniu Przesilenia Letniego na północnym skraju Pustyni Terra Draconis. Liczymy na niezawodne przybycie. Przebrania stosowne do okoliczności - obowiązkowe. (tu następował zamaszysty podpis i znajdowała się pieczęć). Odczytałem list zgromadzonym, po czym usłyszałem od nich wiele dobrych, acz nieco niepokojących rad. Najważniejsza była taka, że zaproszeniu do wzięcia udziału w Pogoni za Smokiem nie powinno się odmawiać, gdyż przynosi to nieszczęście, a poza tym i tak zmierzamy w tamtym kierunku, gdyż miejsce, gdzie kuzyn mistrza Guldgraava buduje machinę latającą, znajduje się nieopodal. - Ale pustynia? To musi być bardzo daleko na południe? - Nie, nie jest to taka pustynia jak w Khemecie czy Południowej Lemurii. Znajduje się jedynie o jakieś dwa, trzy dni drogi stąd na skraju gór. Takie prozaiczne przyczyny, jak nadmierny wypas owiec, ścinka drzew i powodzie, spowodowały wymycie wierzchniej warstwy gleby i odsłonięcie piasku na sporym obszarze. Dzięki temu zjawisku członkowie dworu panującego, a także romantycy, snobi i utracjusze mogą bawić się w Króla Ursona i Rycerzy Podłużnej Ławy i poszukiwać smoka, mając jednocześnie krzepiącą świadomość, że nigdy na niego nie trafią. - A skąd wobec tego nazwa Terra Draconis? - Kilka grup skał skojarzyło się pewnemu słynnemu odkrywcy ze skamieniałym smokiem i w nadzwyczaj wyrazisty sposób opisał to w swych pamiętnikach z podróży. Co prawda, już w kilka lat po ich wydaniu przekonano się, że opowieści te to wierutne bzdury, przechwałki i blaga, lecz ponieważ fikcja zawsze jest znacznie bardziej przekonująca od rzeczywistości, opisanym ziemiom nadano tę nazwę. Po jakimś czasie smokochód dotarł do rozstaju dróg, skręcił z głównego traktu i po mniej więcej dziesięciu minutach podjechał do okazałej gospody, przed którą zatrzymywał się właśnie furgon zaprzężony w tricenanty. Wysiadły z niego czarodziejki, które ujrzawszy nasz wehikuł, zaczekały na nas w progu oberży. Gdy wysiedliśmy, nastąpiły kolejne wzajemne prezentacje. Obawiałem się nieco reakcji Siballi, szczególnie na widok młodszej z czarodziejek, lecz wojowniczka pokłoniła się uprzejmie obu damom i przeszła nad sprawą do porządku dziennego - zapewne doszła do wniosku, że to nie jej kategoria. Główna sala zajazdu była całkiem spora, chociaż spoczywająca na kilku belkach powała znajdowała się dosyć nisko. Przy długich stołach pożywiało się paru podróżnych, poza tym panował spokój. Na nasz widok zza szynkwasu wyszedł oberżysta, zawołał coś do dwóch podobnych do siebie wyrostków, którzy chwycili nasze bagaże i pobiegli na górę. Podążyliśmy za nimi, Halamus i Lampart zadysponowali, które pakunki gdzie mają trafić, po czym weszliśmy do naszych pokoi. Na szczęście mój był dosyć czysty, pościel nie wyglądała na używaną, a w dzbanku przy umywalce znajdowała się świeża woda. Rzuciłem torbę na dywanik, cisnąłem chlebak na łóżko i już chciałem zdjąć surdut, lecz przedtem włożyłem rękę do kieszeni i wyczułem jakiś papier. Było to zaproszenie do wzięcia udziału w Pogoni za Smokiem. Do licha - nie miałem żadnego „przebrania stosownego do okoliczności”. Udałem się więc z tym problemem do Halamusa, który pogładził brodę, pomedytował i orzekł, że nie ma innego wyjścia, jak tylko pojechać do Krzywego Ryja i zamówić odpowiednie odzienie. Na to dictum wyciągnąłem swą wychudłą sakiewkę i potrząsnąłem nią wymownie, Halamus jednak roześmiał się i powiedział, że dzięki memu pomysłowi mam otwarty kredyt u mistrza Guldgraava - może nie dowolnej wysokości, lecz na pewno bardzo duży, a więc mogę się nie martwić. Następnie wezwał szofera i spytał resztę towarzystwa, czy ktoś nie chciałby nam towarzyszyć. Siballa i Lampart odparli, że są zmęczeni, krasnolud oświadczył, że jak na pierwszy dzień, ma dosyć wrażeń, lecz obie czarodziejki uznały, że chętnie skorzystają z przejażdżki. Mofko powiedział, że jeśli nie mam nic przeciwko temu, to zostanie popilnować dobytku. Podejrzewałem, że chodzi mu nie tyle o dobytek, ile o gnomią pannę, która mignęła w korytarzu wiodącym do kuchni. Jednak pozwoliłem mu zostać - jeśli będzie przez to szczęśliwszy... Wsiedliśmy do smokochodu i ruszyliśmy w kierunku miasteczka. Gdy tam dotarliśmy, okazało się, iż jest to raczej miasto - spore i rozległe, choć składające się z niewielkich i dosyć nieporządnych domostw przypominających baraki. Ulice, z wyjątkiem głównej, przecinającej miasto na pół, nie były brukowane, lecz jedynie pokryte ubitym żwirem, chodniki zaś stanowiły zbudowane z desek pomosty. Zaczynał zapadać lekki zmierzch, przy wejściach do gospod zaświecono lampy, a gdzieniegdzie - baniaki. Przed drzwiami do kilku lokali lampy były przystrojone czerwonymi kloszami, a nad jednym wisiał lampion rzucający światło turkusowe. Szofer znalazł gospodę z dużym podwórzem, zaparkował tam wehikuł, po czym ruszyliśmy na przechadzkę. W pewnym momencie zbliżyliśmy się do murowanego budynku, którego drzwi wejściowe ozdobiono takim samym godłem, jakie widniało na szatach dam. Na ten widok obie skłoniły się i przeprosiły, mówiąc, że muszą tam wstąpić i załatwić pewne sprawy. Umówiliśmy się, że spotkamy się za dwie godziny na podwórzu gospody, przy smokochodzie. Po tym niezwłocznie wyruszyliśmy na poszukiwanie krawca. Wreszcie trafiliśmy na niewielką pracownię, gdzie siedział podłysiały mistrz, dwóch pomocników ludzkich i dwa gnomy. Na nasz widok krawiec zerwał się ze stołka i zaczął roztaczać przed nami wizje wspaniałych szat, jakie może nam uszyć. Ostudziłem jednak jego zapały i przedstawiłem mu własny projekt: kurtka i bryczesy z piaskowego drelichu, odpowiednie dla zdobywcy pustyni. Mistrz igły usiłował namówić mnie na koronki i falbany, lecz sprzeciwiłem się temu stanowczo i aby zakończyć dyskusję, wykonałem kilka szkiców. Halamus wyglądał na nieco zdziwionego, krawiec zaś był całkiem zaszokowany. Nie narzekając jednak, zdjął wymiary ze mnie i z mojego surduta, po czym kazał pomocnikom przynieść odpowiednie tkaniny i przystąpił do dzieła. Na odchodnym przypomniałem mu, że ubranie ma być gotowe jutro w południe oraz że nie życzę sobie żadnych szwów wykonywanych nicią czarodziejską, bo nie mam ochoty zostać w samych gaciach, gdy napotkam smoka. Na to oświadczenie krawiec wyszczerzył zęby w uśmiechu zrozumienia - tego rodzaju zamówienie mógł złożyć jedynie bogaty narwaniec, biorący udział w dorocznej Pogoni za Smokiem. Później udaliśmy się najpierw do bednarza, a potem do składu butelek, gdzie natrafiłem na to, czego poszukiwałem - na płyty korkowe, z których za pomocą rurkowatych przyrządów wytwarzano zatyczki. Kupiłem kilka płyt, które następnie zaniosłem do kapelusznika. Ten był starszym gnomem, który zdziwił się nieco, usłyszawszy, o co mi chodzi, przyjął jednak zamówienie bez gadania. Musiałem mu jedynie wyjaśnić, że hełm korkowy nie powinien przylegać do głowy jak kapelusz i powinien być obciągnięty tkaniną, po czym dałem mu na wzór ścinek wzięty od krawca. Wykonałem w miarę dokładny rysunek i zaznaczyłem, w których miejscach powinny się znajdować otwory wentylacyjne. Gdy opuściliśmy warsztat kapeluszniczy, wyjaśniłem Halamusowi, że w takich ubraniach podróżowali po pustyni poszukiwacze skarbów, przygód i odkrywcy kilkadziesiąt lat temu - oczywiście na moim świecie. Halamus przyjął to tłumaczenie, mówiąc jedynie, że na tym świecie zdobywcy pustyń ubierali się nieco inaczej, ale ostatecznie jest to maskarada. Zmierzaliśmy właśnie w stronę gospody, przy której stał smokochód, gdy usłyszeliśmy tupot, piski i basowe porykiwania. Środkiem ulicy biegły dwie skąpo odziane damy, a gonił je osobnik z butelką w ręku - w rozchełstanej odzieży, zarośnięty i ze zjeżoną dziko brodą. Rozdział 12 Zacząłem się zastanawiać, czy włączać się w tę awanturę i interweniować, czy też tego rodzaju akcje należą do lokalnych obyczajów, gdy nagle brodacz zatoczył się nieco i omal nie wpadł na Halamusa. Spodziewałem się kłótni, lecz osobnik, ku mojemu zdziwieniu, przyhamował i grzecznie przeprosił. - Korin, co ty tu robisz?! - wykrzyknął Halamus ze zdumieniem w głosie. Dziki brodacz wyprostował się, spojrzał na Halamusa i mruknął jakby nieco zawstydzony: - Jak widzisz, staram się nieco odprężyć po pracy. Nie wyobrażasz sobie, jak mnie to wykańcza... Obie skąpo ubrane damy, widząc, co się dzieje, zaprzestały ucieczki i stały w pewnej odległości, od czasu do czasu wybuchając chichotem. Widocznie pościg był wyłącznie kwestią umowy - ot, taka sobie przebieżka dla zaostrzenia apetytu... - Dobrze, ale co tu robisz w ogóle? - usiłował dociec Halamus. - Jestem zastępcą Głównego Mistrza Metalu. Oczywiście on jest kapłanem Piątni i nie zna się na tym, więc ja muszę wszystko robić za niego, a jak coś schrzani, to ja za to obrywam - rzekł ze znużeniem w głosie miłośnik biegów i pociągnął z flaszki. - Ale dlaczego w ogóle to robisz? Przecież wiesz, czym grozi uruchomienie smokowni? - Słuchaj, mam żonę i dzieci i muszę zarabiać na życie... - W ten sposób? - spytał Halamus, wskazując na panie spowite w coś w rodzaju tiulowych firanek. - Jestem jak najdalszy od prawienia morałów, ale chyba coś tu się nie zgadza. - Co tydzień wysyłam żonie większą część swych zarobków. A w ogóle to dlaczego się przed tobą tłumaczę? - Wcale nie musisz, ale obawiam się, że sam czujesz się nie całkiem w porządku. Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego przykładasz rękę do tego przeklętego przedsięwzięcia? - Możesz spać spokojnie, nic się nie stanie, jutro zobaczysz, jakimi łańcuchami zostanie spętany smok - na pewno nie wyrwie się na wolność. - I kto to mówi? Przecież z ogólnej teorii smoków byłeś najlepszy na całej uczelni, twoja praca dotycząca zawirowań pola magicznego została wydrukowana w almanachu Collegium Magicum, a dyplom wzbudził zazdrość dziekana Wydziału Smokologii... Wiesz przecież, że rzecz nie w tym, czy poczwara zostanie utrzymana na postronku, czy nie, lecz w tym, że kiedy się przebudzi, to pole magiczne zacznie się pruć jak stara ścierka, a wtedy żadne pieniądze nie pomogą ani tobie, ani dzieciom... Brodacz, dotychczas hałaśliwy i sprawiający wrażenie zadowolonego z siebie, posmutniał. Nie był już tak buńczuczny i wyglądało, że chce się jak najszybciej oddalić. - Słuchaj, jeszcze nie wszystko stracone. Ciśnij tę robotę demonom na pożarcie i daj sobie spokój. Znajdę ci pracę, będziesz mógł wysyłać żonie pieniądze... Słyszałem, że pewnemu właścicielowi huty potrzebny jest dobry mag od metalurgii... - To wszystko na nic. Przyznaję, popełniłem błąd - ożeniłem się z kobietą przebiegłą i wyrachowaną. Gdy się zorientowałem, w co jestem uwikłany, okazało się, że jest już za późno. - To dlaczego się nie rozwiedziesz? - Ona ma moje dzieci. Całą trójkę. Zagroziła mi, że jeśli nie będę jej dostarczał środków na wystawne życie, to będzie je musiała sprzedać jakiemuś nekromancie. Zarówno Halamusowi, jak i Korinowi mina zrzedła. Panienki w tiulach przestępowały z nogi na nogę i nie były pewne, czy zabawa będzie miała ciąg dalszy, czy też powinny poszukać innego klienta. Wreszcie brodacz pociągnął solidny łyk z butli, otarł wąsy i brodę i powiedział przyciszonym głosem: - Już nic nie mogę zrobić. Ale dzięki za dobre słowo. Mogę się wam zrewanżować tylko jednym: użyteczną radą. Jeśli przyjechaliście na jutrzejszą imprezę, to uważajcie. Od przedwczoraj przybywają tu furgony pełne trollicji, a mistrzem ceremonii ma być sam Gwul Wyziorny. Szykuje się jakaś awantura, więc bądźcie gotowi do odwrotu. Halamus podziękował Korinowi, skinął mu na pożegnanie i ruszyliśmy w stronę gospody. Tamten, uznawszy widać, że jeszcze nie wszystko stracone, uniósł butlę, ryknął i pobiegł w kierunku panienek. Te wydały kwik, zachichotały i rzuciły się do ucieczki. Widocznie wyznawały starą, aktorską zasadę, że „przedstawienie musi trwać dalej”. Szliśmy przez jakiś czas w milczeniu, aż wreszcie Halamus mruknął: - Jak się widzi takie przypadki, trudno jest się nie zgodzić z ortodoksyjnym odłamem magów. - A co oni twierdzą? - Że magowie powinni żyć w czystości. - Po co od razu w czystości? Bezżenność nie wystarczy? Nie jestem zwolennikiem rozwiązań ekstremalnych... - Jak widziałeś na powyższym smutnym przykładzie, dzieci mogą być dodatkowym elementem wspomagającym wywieranie presji na człowieka. W związku z tym do normalnych pokus, takich jak chęć wzbogacenia się, próżność czy pogoń za przyjemnościami, dołącza się dodatkowy punkt zaczepienia, co w przypadku człowieka umiejącego posługiwać się mocą tworzy bardzo niebezpieczną kombinację. - Ale jeśli ktoś jest podatny na naciski, to i tak będzie. Dla jednego pretekstem do sprzedania swych umiejętności łajdakom będzie dobro dzieci, dla innego - konieczność rezygnacji z obiadów złożonych z pięciu dań, podawanych przez trzech służących. Wszystko jest kwestią przyjętych kryteriów. - Chyba masz rację. Jednak to spotkanie uświadomiło mi, że możemy mieć przeciwko sobie nie tylko fanatyków zaprzedanych Piątni, lecz i osoby zupełnie przypadkowe, czy nawet podzielające nasze poglądy, lecz zbyt uwikłane lub zbyt słabe na to, żeby się do tego przyznać. Gdy dotarliśmy na podwórze gospody, czarodziejki już tam czekały. Weszliśmy więc do sali jadalnej i zamówiliśmy kolację ze sporą ilością wina. Jedliśmy w milczeniu, aż wreszcie matka Iwy spytała, co się stało. Gdy Halamus przedstawił jej przebieg naszego spotkania z Korinem, zamyśliła się, lecz po chwili orzekła, że i tak dobrze, iż nie stracił on resztek przyzwoitości i ostrzegł nas, informując o koncentracji trollicji i przybyciu Gwula Wyziornego. Gdy spytałem, kto to taki, usłyszałem, że zastępca Jego Wspaniałości, generał Sługów Miłosierdzia i Wielki Krzewiciel Piątni - osobnik o nieograniczonych kompetencjach, niezwykle groźny i przebiegły. Tytuły tego godnego kapłana wraz z jego charakterystyką skojarzyły mi się w niemiły sposób z osobą Wielkiego Inkwizytora. Kolacja przebiegła bez większych problemów, jeśli nie liczyć burdy przy barze, którą zakończył oberżysta, waląc w łeb patelnią największego rozrabiakę. Gdy przejście się zwolniło, udaliśmy się do smokochodu i pojechaliśmy do naszej gospody. Poszedłem do swego pokoju, zamknąłem drzwi na klucz i od razu się położyłem. Obudziły mnie przeraźliwe ryki. Początkowo sądziłem, że jest to klakson smokochodu, do którego dorwał się jakiś kretyn, lecz gdy uchyliłem okiennice, ujrzałem, że przed gospodą stoi wózek zaprzężony w osła. Właśnie to nieduże zwierzę produkowało owe okropne dźwięki. Słońce świeciło oślepiająco i chciało mi się pić. Uznałem, że w tych warunkach nie można spać, i pomimo iż mój zegarek wskazywał 7:48, umyłem się, ubrałem, spakowałem i zszedłem na dół. Nie zastałem tam nikogo oprócz Mofka, niemal leżącego na bufecie i wpatrującego się w oczy gnomiej panny, wycierającej z brzękiem kufle i sztućce. Usiadłem jak najdalej od źródła tych dźwięków i zażądałem kwasu chlebowego. Był on przyjemnie chłodny i lekko się pienił, co uznałem za bardzo pomocne w likwidowaniu skutków ubocznych wczorajszych zmartwień. Dwadzieścia po ósmej przed gospodą rozległ się turkot i ujrzałem przystający furgon, zaprzężony w tricenanty. Wysiadło z niego kilku podróżnych, którzy rozeszli się w różne strony. Dwaj z nich wleźli z hałasem do sali i zażądali głośno jajecznicy na bekonie, cynaderek i dzbana piwa. Na sam opis tego menu zrobiło mi się słabo, a gdy dobiegł mnie zapach smażeniny, poczułem się jeszcze podlej. Pokrzepiałem się akurat kolejnym łykiem kwasu chlebowego, gdy nagle drzwi wejściowe otwarły się z hukiem i zrobiło się w nich ciemno, gdyż zatkał je sobą jakiś ogromny osobnik. Przecisnął się przez nie z pewnym trudem, stanął na rozstawionych nogach i zaryczał głosem godnym bawołu w rui: - Jestem Gnurr z plemienia Bruthali! Zmierzę się i wygram z każdym na dowolną broń, a i gołymi rękami też! Wrzaski połączone z zapachem smażeniny zmieszanym z wonią skórzanej odzieży Gnurra sprawiły, że mój żołądek postanowił wykonać salto. Uznałem jednak, że w obecnej sytuacji wykonywanie jakichkolwiek gwałtownych ruchów jest bardziej niż niewskazane, i spróbowałem namówić go do zachowania dotychczasowej pozycji. W tej chwili osobnik ryknął znowu: - Nie ma chętnych? Pokonam każdego w walce na miecze, topory, w boju kułacznym, w piciu i chędożeniu! Przyjrzałem się Bruthalowi nieco dokładniej. Przy nim właściciel budy, w której Siballa walczyła z trollicą, słynny C’Onan, prezentował się łagodnie niczym pluszowy miś w porównaniu z dzikim niedźwiedziem, który właśnie wylazł z gawry. Do szerokiego, grynszpanowo-zielonego pasa (ciekawe, komu go ukradł?) miał Bruthal przytroczoną pochwę z ogromnym mieczem, nieprzyjemnie zakrzywiony nóż i sakwę nabijaną srebrnymi ćwiekami. Jego długie włosy nie były niczym związane, gdyż zlepiający je tłuszcz trzymał mocniej od jakiegokolwiek rzemienia. Rozwiać je mogło jedynie tornado. Skóra kaftana i nogawic Gnurra wyglądała (i cuchnęła) tak, jakby ktoś zdarł ją pośpiesznie z jakiegoś bydlęcia, nie trudząc się nawet jego zabijaniem, o takich drobiazgach, jak wyprawianie, nawet nie wspominając. Jej bogata faktura ujawniała miejsca, gdzie były przyrośnięte ścięgna i jakieś niezidentyfikowane kawałki wyschniętego mięsa. Na ten widok i zapach mój żołądek postanowił zamienić się w windę - podjechał kilka kondygnacji w górę, cofnął się, aby minąć miejsce swego zwykłego pobytu, i zjechał do piwnicy, po czym znów czym prędzej ruszył na siódme piętro. Uznałem, że niezależnie od oczekiwań Gnurra, powinienem zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Powoli wstałem i właśnie zamierzałem udać się w stronę drzwi kuchennych, gdy usłyszałem ryk, skierowany wyraźnie pod adresem mojej skromnej osoby: - O, uczeniec! Na co się ze mną zmierzysz? Dzień bez boju to dzień stracony, co? - Po wygłoszeniu tej kwestii Gnurr zbliżył się do mnie niepokojąco, na dodatek zastawiając sobą drogę do drzwi. - Wybacz, szanowny Gnurze, lecz zamierzałem tylko wyjść na zewnątrz... - Aby walczyć na topory? Ha, uczeniec, a takiego ducha! To mi się podoba! - Niestety, w toporach nie jestem najlepszy, w mieczach też, a i w boju kułacznym mógłbym cię rozczarować. Picia po wczorajszym mam zdecydowanie dosyć, a jeśli mowa o chędożeniu, to jesteś niewłaściwej płci. - Tu z przerażeniem pojąłem treść swych właśnie wypowiedzianych słów. Małe oczka Bruthala zwęziły się do szerokości szparek, a na czole pojawiły liczne zmarszczki, znamionujące intensywne procesy myślowe. Wysunął żuchwę do przodu, po czym powiedział z pretensją w głosie: - Jak to niewłaściwej płci? Moje przyrodzenie mierzy jedną i ćwierć stopy imperialnej wzdłuż i pół stopy imperialnej w obwodzie! Właśnie w tym momencie zorientowałem się, że mówię coś, czego w żadnym wypadku nie powinienem był powiedzieć: - A jakżeś to zmierzył, drogi Gnurze? Czy przyciągnąłeś sobie stopę do przyrodzenia, czy też raczej przyrodzenie do stopy? Bruthal zamyślił się głęboko i jął rozczesywać paluchami swe posklejane jak makaron włosy. Postanowiłem to wykorzystać i powolutku jąłem wycofywać się w stronę drzwi kuchennych. Niestety, gdy już sądziłem, że wszystko się uda, usłyszałem tłumiony chichot - był to Mofko. Na ten dźwięk Gnurr wyszarpnął błyskawicznie swój olbrzymi miecz i przytknął go do gardła biedaka. - Z czego się śmiejesz, karle? - zaryczał, a jego malutkie oczka nabiegły krwią. - Nie jestem karłem, proszę jaśnie pana, tylko gnomem - wyszeptał maluch w przypływie obłąkańczej odwagi lub po prostu szaleństwa. - Co za różnica! Z czego się śmiałeś? - Bo pomyślałem, że to śmieszne, tak stopę do przyrodzenia... - Dokąd?! - Tym razem miecz zwrócił się błyskawicznie w moją stronę, a jego czubek znalazł się o cal od mego policzka. Dym z przypalanej jajecznicy wraz z zapachem skór Bruthala zaczęły wyciskać mi łzy z oczu, co spowodowało zakrzywienie pola widzenia. Dzięki jakiemuś rodzajowi dystorsji optycznej miecz Gnurra, długi niczym szlaban na przejeździe kolejowym, zaczął sprawiać wrażenie wygiętego w łuk niby tęcza. Ludzie powiadają, że gdy przejdzie się na drugą stronę tęczy, to wstąpi się do nieba i napotka aniołów. Niestety, w tym wypadku na drugim końcu tęczowo połyskującej stali znajdował się stupięćdziesięciokilowy małpolud, cuchnący jak wychodek w piekle. W tej chwili niezwykle wyraziście przypomniały mi się słowa Halamusa: ...musisz jak najdokładniej wyobrazić sobie obiekt, po czym wypowiedzieć odpowiednie słowa, tak aby nikt ich nie zrozumiał. Możesz nawet stworzyć swój własny język zaklęć... musisz się skoncentrować... komendy powinny być jak najbardziej syntetyczne... Skoro tak, postanowiłem spróbować coś zrobić. Wyobraziłem sobie wielki, czarnogranatowy, oksydowany siłownik hydrauliczny, taki jak w ciężkich maszynach ziemnych, i wystające z niego błyszczące, polerowane stalowe tłoczysko, zakończone ogromną czerwoną rękawicą bokserską. Następnie pomyślałem o olbrzymim ciśnieniu rosnącym w cylindrze i zawołałem na głos: - Pe równa się ef razy es! Ujrzałem, jak tłoczysko wysuwa się z cylindra, tak dokładnie, że nawet w miejscu, gdzie z niego wychodziło, ukazały się małe obłoczki pary. Rękawica błyskawicznie przyśpieszyła i wyrżnęła Gnurra prosto w szczękę. Siła uderzenia podniosła go prawie do powały, lecz nie wypuścił miecza ani nie stracił przytomności, jedynie upadł plecami na jeden ze stołów i pojechał na nim do końca sali, gdzie zatrzymał się, wybijając głową dziurę w ścianie. Zerwał się natychmiast, potrząsnął głową, rozrzucając wokół kawałki zaprawy i jakieś patyki, po czym, unosząc miecz, ruszył w moim kierunku. - Szefie, padnij! - dobiegło mnie spod szynkwasu. Niewiele myśląc, zastosowałem się do tego polecenia, sturlałem się pod stół i wtoczyłem pod ławę. W chwilę później usłyszałem głośny chrzęst, odgłos potwornego ciosu rozłupującego stół i trzask ostrza zagłębiającego się w drewno. Szczelina pomiędzy deskami podłogi była zbyt wąska, abym się w nią wcisnął, choć gdybym miał jeszcze chwilę, to z pewnością bym to zrobił. Po chwili rozległ się skrzyp, jak przy wyłamywaniu konaru z olbrzymiego dębu, hurkot, głuche uderzenie, po czym zapadła cisza, przerywana jedynie cichym szmerem osypywania się czegoś. Pod ławą zrobiło się dziwnie ciemno. Rozejrzałem się - najpierw się nie poruszając, a później podnosząc głowę. Zobaczyłem, że w miejscu, gdzie musiał stać Bruthal w chwili zadawania ciosu, znajdowało się rumowisko belek i desek, na którego czubku spoczywało wielkie łoże, a z niego wyglądali nieco skonsternowani Siballa i Lampart. Podniosłem się i popatrzyłem na dziurę w suficie. No tak - jedna z belek nośnych była świeżo przecięta. Najwidoczniej Gnurr zawadził o nią mieczem, gdyż po uderzeniu magiczną rękawicą był lekko oszołomiony i nie wziął poprawki na małą wysokość sufitu. To mnie uratowało, gdyż zmniejszyło siłę ciosu ogromnego miecza, który nie przeciął ławy ze mną pod spodem... - Szefie, nic się szefowi nie stało? - dobiegło mnie pełne niepokoju pytanie spod lady. Wyprostowałem się i przyjrzałem polu bitwy. Siballa przestąpiła właśnie brzeg łoża i stanęła na rumowisku owinięta w prześcieradło, niczym posąg Wenus lub Nike dłuta rzeźbiarza cierpiącego na gigantomanię. Po chwili spod kołdry wypełzł Lampart, który odział się pośpiesznie w koszulę nocną, wkładając ją tyłem do przodu. Dzięki temu na jego plecach pysznił się piękny haft, dwa guziki (z czego jeden naderwany) oraz kolekcja plam po herbacie i jedzeniu, czyli rezultaty spożywania posiłków w łóżku. Wtem rozległ się skrzyp otwieranych drzwi i w dziurze w suficie ujrzałem Halamusa, który wszedł do pokoju Siballi i Lamparta i stanął na krawędzi otworu. - Ładnie narozrabialiście - powiedział, lecz nie zdołał dokończyć, gdyż nagle wszystko zagłuszył przeraźliwy ryk, łoże zakołysało się na kupie desek niczym okręt i spod spodu wypełzł Gnurr. Omiótł wszystkich wzrokiem i zaczął wyciągać miecz, który widocznie musiał się o coś zaczepić. Wreszcie poniechał tego, chwycił za belkę, spojrzał strasznym wzrokiem na Lamparta i warknął: - Ale się was nalazło! - po czym zadał potworny cios, druzgocąc wezgłowie łoża. Lampart stał nieporuszony, obserwując, jak o półtora metra od niego wzbija się fontanna drzazg i trocin. Siballa, ujrzawszy to, poprawiła prześcieradło, podeszła od tyłu do Bruthala i poklepała go po ramieniu. Ten odwrócił się, spojrzał, wyraźnie zezując, i powiedział: - Z trzema takimi babami też mogę się bić! - po czym zadał cios w powietrze. Siła uderzenia, które trafiło w próżnię, pociągnęła go, a w tym czasie Siballa podstawiła mu nogę, a następnie kopnęła w tylną część ciała. Poleciał przed siebie, potknął się o deskę i upadł głową wprost w miedziany nocnik. Naczynie było nie za duże, nie za małe, lecz w sam raz - przynajmniej jak na to, aby wcisnąć się Gnurrowi poniżej wydatnych łuków brwiowych i tam zostać. - Oślepłem! Nic nie widzę! - zawołało naczynie. Na to z zaplecza wynurzył się oberżysta, który widząc, że nie zagraża mu nic ze strony kłopotliwego gościa, zaczął domagać się zapłaty za straty i odbudowę gospody. Halamus ze swego nadziemnego stanowiska usiłował go zmitygować, mówiąc, iż nie zawaliła się cała gospoda, tylko jeden pokój, a poza tym winny tego zamieszania chwilowo znajduje się w nocniku, w związku z czym jego płynność finansowa może być zaburzona. Oberżysta nadal wrzeszczał, aż wreszcie Halamus zeskoczył na łoże, zszedł z niego i podszedł do Gnurra. - Słyszysz mnie? - zapytał. - Tak, słyszę, ale nie widzę - rozległy się głuche słowa z wyraźnym pogłosem. - A czy chcesz odzyskać wzrok? - Chcę, zwróć mi go natychmiast, a zrobię porządek z tą bandą uczeńców i z tymi trzema babami! - Nie. Aby odzyskać wzrok, musisz mi coś przyrzec. - Co? - Że nie ruszysz żadnego uczeńca ani kobiety, gospodarzowi zapłacisz za straty i pomożesz w naprawie zniszczeń. - Dobrze, przyrzekam! - A czy dotrzymasz tego przyrzeczenia? Tu odpowiedź nastąpiła po nieco dłuższej chwili: - Dotrzymam! Halamus pokręcił z powątpiewaniem głową, skinął palcem na Mofka i pokazał mu sznurek, zwieszający się z naderwanego chodnika, widocznego w dziurze. Mofko kiwnął głową, po cichu pobiegł na górę i opuścił sznurek, który Halamus przytwierdził do ucha naczynia. Następnie kiwnął na Siballę, na migi kazał jej stanąć za Bruthalem i pokazał, że chce, aby uderzyła obiema dłońmi w boki nocnika, tam gdzie powinny się znajdować uszy Gnurra. Później wyjął ze swej laski kryształ i coś do niego wyszeptał, po czym spytał raz jeszcze: - Czy dotrzymasz słowa? - Tak - rozległ się miedziany głos. - To zamknij oczy, a ja ci zwrócę wzrok! - zawołał Halamus i dał znak Mofkowi i Siballi. Ona uderzyła nocnik z obu stron, on zaś pociągnął za sznurek i naczynie znikło w górze. Bruthal siedział przez chwilę z zamkniętymi oczami, po czym otworzył je, wydał ryk i sprężył się, aby skoczyć na Halamusa. Wtedy Halamus powiedział coś do kryształu, który rozbłysł tęczowo, a później srebrzyście. Gnurr przysiadł i zapewnił: - Będę grzeczny, nie będę się bił i oddam pieniądze gospodarzowi. - Następnie rozpiął swą sakwę i wyjął z niej kilka złotych monet oraz medalion ozdobiony skomplikowanym wzorem i wręczył to wszystko oberżyście. Ten przyjął datek skwapliwie, lecz medalionowi przyjrzał się nieufnie. Jego mina wskazywała, że wcale nie jest przekonany, czy ten przedmiot ma jakąkolwiek wartość. Halamus, widząc to, zaproponował oberżyście, że odkupi medalion za dława, karczmarz zażądał pięciu, Halamus oświadczył, że da co najwyżej półtora, oberżysta powiedział, że cztery to jego ostatnie słowo, aż wreszcie stanęło na dwóch i pół. W tym czasie Gnurr wstał i przystąpił do zbierania desek. - Co mu zrobiłeś? - spytaliśmy jednocześnie Lampart i ja. - Rzuciłem na niego zaklęcie, że musi zachowywać się jak porządny człowiek. - To okrutne! - Ale będzie działało co najwyżej przez dwa dni. - To spływajmy stąd jak najprędzej, bo jeszcze coś może sprawę odkręcić! Halamus przychylił się do naszej opinii, zebraliśmy więc swe bagaże i przenieśliśmy je do smokochodu. - Co ze śniadaniem? - Po tych wrażeniach poczułem się głodny. - Oberżysta mówi, że nie będzie, bo zasypało mu kuchnię - wyjaśnił Lampart. - A to drań. Nie dość że dostał złoto przewyższające wielekroć wartość naprawy szkód, to jeszcze skąpi na jedzeniu. - Szefie, niech się szef nie martwi, dostałem suchy prowiant - rzekł Mofko, puścił porozumiewawczo oko i pokazał na wielki tobół, który taszczył. Wszyscy ucieszyli się, że udało mu się wkraść w łaski gnomiej panny. Nawet Siballa chciała go klepnąć w ramię, ale zreflektowała się w porę i poniechała tego zamiaru. Jęliśmy wsiadać do smokochodu, gdy mistrz Guldgraav spojrzał na Gnurra chodzącego tam i z powrotem z kolejnymi naręczami desek, pokręcił głową i powiedział, że coś mu tutaj nie pasuje. Gdy Bruthal znów wszedł do budynku, po chwili rozległ się jego straszliwy ryk i ujrzeliśmy, jak wyskakuje przez okno ze swym mieczem w dłoni. - Gazu! - wrzasnąłem do szofera, któremu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ruszyliśmy co smok wyskoczy, aż wreszcie Gnurr zatrzymał się, uznawszy, że pościg nie ma sensu. Halamus pokręcił z niedowierzaniem głową i zaczął się głośno zastanawiać, dlaczego zaklęcie puściło. Mistrz Guldgraav odsunął szybkę od kabiny szofera i powiedział, uśmiechając się z głębi brody: - To bardzo proste. Uprzątnął deski i podniósł miecz. - I co z tego? - Poznałem go. - Gnurra? - Nie, miecz. Co prawda, widziałem tylko rękojeść i gałkę, a jelec i ostrze były schowane, ale poznałem. A to, jak zadziałał, potwierdziło tylko moje przypuszczenia. Uczyłem się o nim przy okazji podstaw krasnoludzkiej metalurgii. - I co to za miecz? - Hardandur. - A niech to demony! - zawołał Halamus. - To prawda! Hardandur chronił swego właściciela przed zaklęciami! Te słowa coś mi przypomniały. Rzecz nie była przyjemna. - Czarodziejki! To znaczy, Pani Sztuk i jej młoda adeptka! Zostały tam, a ten goryl szaleje! Spojrzeliśmy na siebie i kazaliśmy szoferowi zawracać. Gdy dojeżdżaliśmy do gospody, zobaczyliśmy, że Gnurr stoi na podwórzu z mieczem uniesionym ku górze i wykrzykuje coś w stronę okna na piętrze. W pewnej chwili okno otwarło się i wychyliła się przez nie Sylwana. Gnurr wybuchnął potokiem rozmaitych propozycji, na co młoda czarodziejka schowała się, a jej miejsce zajęła Pani Sztuk. Popatrzyła na Gnurra, posłuchała go chwilę i wysunęła przed siebie dłoń, na której znajdowała się odrobina proszku - być może utarty kamień lub zioła. Dmuchnęła i z jej ręki frunęła fiołkowa chmura, która otoczyła miecz Bruthala. Ostrze nagle zaczęło rosnąć, tak że po chwili Gnurr musiał położyć je na ziemi, nie mogąc go utrzymać, po czym ze stali strzeliły gałęzie. Jelec zmienił się w dwa ogromne konary, a rękojeść wrosła w ziemię. Minęła może minuta, a może pięć, gdy na podwórzu stanął ogromny, strzelisty i zadziwiająco symetryczny jesion. Gnurr popatrzył na drzewo, na czarodziejkę, odwrócił się na pięcie i uciekł. Na to wszystko wyszedł oberżysta, który zaczął wrzeszczeć, że na gobrola mu takie wielkie drzewo przed gospodą, że nikt nie będzie mógł wykręcić wozem i że straci przez to klientów. Wrzeszczał, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Jego krzyki były coraz cichsze i cichsze, aż wreszcie ustały. Postąpił przed siebie kilka kroków, spojrzał jeszcze raz i chyba zrozumiał, co widzi. Nogi się pod nim ugięły, ukląkł i zaczął płakać. Spojrzeliśmy po sobie, zerknęliśmy na Panią Sztuk, która pomachała nam dłonią, abyśmy jechali, i ruszyliśmy. - Jak to możliwe? - wyrwało mi się pytanie. - Elementarne, choć takie rozwiązanie nigdy nie wpadłoby mi do głowy. Na to trzeba być kobietą - powiedział w zamyśleniu mistrz Guldgraav. - Ale co? - Hardandur został wykuty z drzazgi Osi Świata. - Drzazgi? - Oś Świata jest przecież drzewem. - Ale to był miecz, stalowy miecz! - Kawałki tego drzewa dają się transformować we wszystko. Moi przodkowie uczynili z niego stal. A Pani Sztuk obudziła je na nowo. Zdumiewające. Gdy dotarliśmy do Krzywego Ryja, Halamus polecił szoferowi podjechać pod warsztat kapelusznika. Hełm tropikalny został wykonany zgodnie z moimi rysunkami, miał doskonale wykończone otwory wentylacyjne, a także, zgodnie z instrukcją - muślin, służący jako moskitiera. Zdziwiłem się nieco, zobaczywszy w kącie więcej korka, niż powinno zostać po wycięciu kapelusza. Gnom, ujrzawszy, gdzie patrzę, wyjaśnił mi, że chce zrobić więcej takich nakryć głowy, bo na budowie zdarzają się udary słoneczne. Zapłaciłem mu, wziąłem hełm wraz z przygotowanym pudłem i udaliśmy się do pracowni krawieckiej. Moje ubranie było już gotowe, dobrze leżało i nie trzeba było robić żadnych poprawek. Włożyłem hełm i przejrzałem się w lustrze. Nic dodać, nic ująć - wyglądałem jak podróżnik z czasów, gdy radosne plądrowanie starożytnych grobowców było wśród dżentelmenów zajęciem w dobrym tonie. Halamus był nieco zdziwiony, gdy mu to oznajmiłem, i poinformował, że tutaj groby rabują raczej tylko awanturnicy i Bruthale. Przebrałem się na powrót w swoje normalne rzeczy i schowałem strój podróżnika w smokochodzie. Gdy wsiedliśmy, szofer poprowadził pojazd główną ulicą i minęliśmy rogatki miasta. Wjechaliśmy na wzgórek i roztoczyła się przed nami szeroka panorama. Na przedłużeniu drogi, którą nadjechaliśmy, znajdował się most, za nim - rozległy pagórkowaty teren, a jeszcze dalej z większego wzgórza wyrastało coś w rodzaju złowrogiego zamczyska. Błonia przed zamkiem były częściowo porośnięte trawą, a częściowo pokryte gołą, gliniastą glebą. Po tym terenie kręciło się mnóstwo sylwetek ludzkich, niezbyt dobrze widocznych, gdyż odzianych w ubrania w kolorach ziemi. W głębi za to stało kilka regularnych czworoboków, złożonych z postaci odzianych w barwy złociste i niebieskoszare. Halamus polecił szoferowi, aby skierował się do drugiego mostu. Przeprawiliśmy się więc przez rzekę w innym miejscu, jakieś dwa kilometry dalej, podjechaliśmy w stronę zamczyska i wysiedliśmy. Szofer zawrócił i wycofał wehikuł. Ruszyliśmy w stronę tłumu, od czasu do czasu wchodząc na pryzmy ziemi, aby rozeznać się w sytuacji. Wkrótce rozkład sił stał się jasny: przed zamczyskiem stało podium z fotelem, oflankowane po obu stronach kompaniami odzianych na złoto trolli. Szyki trollicji przechodziły w dwuszeregi ludzi odzianych w szaroniebieskie ubiory robocze, uzbrojonych w trzonki od kilofów i podobną mało wyszukaną broń. Całe to zgromadzenie od reszty gawiedzi oddzielał szereg trolli. Tłum cywilów składał się z dwóch rodzajów ludzi: młodych, odzianych w ziemiste barwy, oraz typowych gapiów, niewyróżniających się niczym szczególnym. Przedarliśmy się przez ciżbę i dotarliśmy blisko szeregu trolli odwróconych do nas plecami. Wreszcie dokładniej przyjrzałem się zamkowi. Jego bryła wyglądała niezwykle ponuro - nie miała żadnych blanków, wykuszy czy murów obronnych, a kształtem przypominała kiosk atomowego okrętu podwodnego skrzyżowany z żółwiem. Mianem zamku obdarzyłem tę budowlę raczej z rozpędu, próbując zakwalifikować ją do jakiejś kategorii. Z drugiej strony, monstrualny obiekt, zbudowany z gigantycznych, czarnozielonych głazów automatycznie kojarzy się z warownią. Była to smokownia, wewnątrz której formowano supersmoka. Poranna mgiełka rozwiała się i słońce świeciło oślepiająco, włożyłem więc swe okulary z dymnego kryształu. Przyciemniły nieco obraz, lecz dzięki nim zobaczyłem także trochę nowych szczegółów: po bokach fotela stało po pięć niewidocznych normalnie postaci, odzianych w szare szaty z kapturami, podobni osobnicy stali również za oddziałami trolli, strzegącymi podwyższenia. Ci drudzy jednak różnili się od tych stojących za fotelem - można było ich dostrzec i bez okularów, tylko jakoś dziwnie nie rzucali się w oczy. Gdy powiedziałem o tym Halamusowi, nie ucieszył się zbytnio i oświadczył, że może z tego wyniknąć większa awantura, niż się spodziewał. Nie dokończył zdania, gdyż przerwało mu trąbienie i dźwięki werbla. Spiżowe wrota do smokowni otwarły się, wypłynął z nich kłąb dymu, a za nim pojawił się osobnik w złotym pięciokątnym birecie i złocistej szacie, sięgającej ziemi. Gdy szedł (a raczej kroczył), postukiwał o deski estrady długą lagą, zwieńczoną na czubku czymś w rodzaju pięcioramiennego wiatraczka. Na ten widok część tłumu stęknęła z podziwem, a część wybuchnęła krzykami i gwizdami. Pysznie odziany kapłan stanął przed fotelem, nachylił swą laskę i zatoczył nią łuk. Wiatraczek zafurkotał, na co część zgromadzonych wyciągnęła przed siebie skrzyżowane ręce z rozczapierzonymi palcami - znak uwielbienia dla Piątni. Jednak albo tłum nie był zbyt religijny, albo nastroje uległy rozprzężeniu, albo też Gwul Wyziorny nie cieszył się zbytnim szacunkiem, grunt, że liczba okazujących aktywnie swe uczucia religijne nie okazała się nadmiernie duża. Na twarzy Wielkiego Krzewiciela pojawił się grymas, który natychmiast znikł, a zastąpiła go stale goszcząca tam maska fałszywej życzliwości. Generał Sługów Miłosierdzia usiadł w fotelu, a jego niewidzialni akolici podeszli doń bliżej. - Dziatki moje! - zahuczał nagle głos kapłana. - Przyszłyście tu, gdyż w sercach waszych zasiane zostało zwątpienie... Rozejrzałem się w poszukiwaniu czegoś w rodzaju mikrofonu i głośników i ujrzałem, że Wielki Krzewiciel wetknął koniec swej laski w dziurę w estradzie i przemawia do jakiegoś ornamentu na jej wierzchołku. Spod podium z kolei wyglądały wyloty dwu konch, z których wydobywał się dźwięk. - ...lecz nie miejcie w sobie trwogi, gdyż ja wasze rozterki rozwieję. Bałamutne wieści i kłamstwa rozpowiadane przez heretyków nie mogą zawrócić Piątni z drogi, którą podąża ona dla dobra nas wszystkich! Nie miejcie w sobie trwogi - smok nie zerwie oków, gdyż są one najpotężniejsze na świecie! Kapłan był dobrym oratorem i jego przemowa robiła naprawdę duże wrażenie - być może sprawiała to staranna modulacja głosu, a może jakieś magiczne sztuczki, którymi wspierane było przemówienie. W pewnej chwili Halamus dotknął mego ramienia i wskazał na krystaliczną gałkę swej laski. Popatrzałem przez kryształ na mówcę i przekonałem się, że widzę go w powiększeniu, niczym przez lunetę. Miał starannie utrefione włosy, wypielęgnowane paznokcie i upudrowane oblicze, na którym widniały zmarszczki wskazujące, iż zazwyczaj maluje się na nim wyraz wyższości i skrywanej pogardy. Nagle jeden z młodych, ubranych na ziemisto ludzi podsadził drugiego na ramiona, a ten przez tubę skręconą z kory zawołał: - Obojętne, czy smok się zerwie, czy nie, to pole magiczne nie wytrzyma! Okrzyk ten bynajmniej nie zbił z tropu kapłana, który bez zająknienia przeszedł do następnego zdania: - A teraz tym, którzy błądzą i powodowani bezbożnym strachem skłaniają się ku dziwacznym teoriom, udowodnię, iż nie mają powodów do obaw, gdyż Bractwo Piątni w swej mądrości zadbało o bezpieczeństwo nas wszystkich. - Tu generał Sługów Miłosierdzia wykonał gest dłonią, na co z wrót smokowni wyjechał wagonik popychany przez dwa trolle. Na wózku leżało coś, co wielkością i kształtem przypominało pneumatyczną łódź ratunkową - podłużny obwarzanek długości około dwóch metrów. Nie był on jednak żółty ani pomarańczowy, jak to mają we zwyczaju gumowe pontony, lecz srebrny i wyglądający na masywny. - Patrzcie i ukorzcie się przed mądrością Bractwa Piątni, gdyż widzicie oto jedno z ogniw łańcucha, który spęta smoka! Ukorzcie się i sławcie Piątnię! W tłumie pokazało się kilka dłoni z rozpostartymi palcami, lecz znacznie więcej ludzi gwizdało i krzyczało. W pewnym momencie ku podwyższeniu zaczęły lecieć jakieś artykuły spożywcze, wśród których przeważały jajka, kartofle i pomidory. Większość z nich rozbryzgiwała się w powietrzu i nie dolatywała do kapłana, spływając po niewidocznej ścianie pola ochronnego. Po chwili odpadki ujawniły kształt magicznej tarczy, a dwie siatki z pomidorami i jajami, rozkręcone i wyrzucone w górę czyjąś wprawną ręką, pofrunęły wysoko i spadły na estradę, obryzgując mówcę. Ten spojrzał wściekle w stronę tłumu i powiedział coś otaczającym go niewidzialnym akolitom. Ci rozdzielili się, część z nich zaczęła przesuwać fotel wraz z zawartością ku wrotom smokowni, a część skierowała się ku trollom. Te jęły się powoli przemieszczać i blokować tłum z boków, a ludzie z trzonkami od kilofów zamykali formację, biorąc zgrupowanie w kleszcze. Chciałem to wskazać Halamusowi, lecz ten odwrócił się w inną stronę, konferując z jakimś młodzianem odzianym w brązowe skóry. Rozejrzałem się i mój wzrok padł na Mofka, który podskakiwał nerwowo, usiłując zobaczyć coś zza pleców mistrza Guldgraava i zza nogi wielkiego, odwróconego do nas nam tyłem trolla. Zreferowałem rzecz Mofkowi, który przekazał moje słowa krasnoludowi. Ten popatrzył na mnie i zaczął kurzyć ze zdwojonym zapałem swą faję. Zirytowała mnie nieco ta nadmiernie filozoficzna reakcja, lecz wtedy Zolt, nie wyjmując cybucha z ust, pokazał nam, abyśmy się odsunęli. Cofnęliśmy się, a on spoglądał przez chwilę na nogę trolla, obutą w bucior z wysoką cholewą (po diabła trollowi buty - przecież jak łazi, to kruszy stopami kamienie?), postukał fają o własny obcas i wytrząsnął do trollowej cholewy rozżarzony wałek glawu. Cofnęliśmy się jeszcze dalej. Przez chwilę nic się nie działo, lecz nagle troll zaczął się kręcić, potoczył małymi ślepkami wokół i walnął w łeb tego, kto znajdował się najbliżej - a był to drugi troll. Huknięty obcesowo w czaszkę, nie pozostał dłużny agresorowi, nastąpiła wymiana ciosów, która zaangażowała większą liczbę trolli z szeregu, a po chwili byliśmy świadkami ogólnej młócki. Odziani w robocze drelichy pomagierzy trollicji oberwali też swoje co nieco, przy czym zarówno od trolli, jak i od Ziemistych, którzy powyciągali spod odzienia rozmaite narzędzia, kojarzące się z epoką kamienną. Siballa zdobyła dwa trzonki od kilofów i prała nimi po łbach, a Lampart ze zjeżoną dziko brodą towarzyszył jej jak cień i dźgał zaostrzonym końcem laski każdego, kto próbował zajść ją od tyłu. Wyglądało na to, że zwycięstwo jest już po naszej stronie, gdy rozległy się dwa odgłosy: huk zatrzaskiwania wrót smokowni i rytmiczne dudnienie. Poszukałem źródła tego hałasu i zobaczyłem, że zza smokowni wychodzi grupa gigantów. Każdy z nich miał ponad pięć metrów, olbrzymie stopy i kudłate oblicze z jednym okiem pośrodku twarzy. - Ogrzy syn, wypuścił na nas cyklopów! - zawołał Halamus, patrząc w stronę niespodziewanych gości. Te słowa w pełni wyjaśniły mi, co to za sprzęt budowlany służył do naprawy mostów i w jaki sposób wzniesiono mury smokowni. Tłum zafalował i w rozsypce rzucił się do ucieczki, a giganci doganiali go, krocząc niespiesznie. Nagle ujrzałem, że naprzeciw grupie wielkostopych olbrzymów występują dwie drobne sylwetki - większa i mniejsza, czyli Siballa i Lampart. - Czy ona zwariowała? Chce z nimi walczyć? - zadałem retoryczne pytanie i zacząłem się zastanawiać, czy zwiewać, czy też biec i odwodzić tę groteskową parę od szaleńczego przedsięwzięcia. Jednak ku swemu zaskoczeniu ujrzałem, że cyklop idący przodem zatrzymuje się, pochyla i nadstawia ucha w kierunku Siballi, która coś do niego woła. Po chwili nastąpiła odpowiedź, wyartykułowana niskim, dudniącym, bliskim infradźwięków głosem, a następnie riposta Siballi. Formacja olbrzymów wyraźnie uległa rozsypce i zaczęła przypominać bardziej kierdel niż szyk bojowy. Siballa bez ustanku wołała coś do głównego giganta, który marszczył czoło i sprawiał wrażenie, że usiłuje myśleć. Aby sobie w tym pomóc, jął wiercić olbrzymim paluchem w uchu, po czym dłubać w nosie. Wreszcie zaczął przestępować z nogi na nogę i wyglądało na to, że chciałby wracać tam, skąd przyszedł. Wraz z Halamusem, mistrzem Guldgraavem i Mofkiem podeszliśmy do Lamparta i spytaliśmy, o co chodzi. Odpowiedź brzmiała, że Siballa w rodzimym języku cyklopów z najwyższych gór mówi, iż wewnątrz smokowni ukrył się potomek tego, kto pozbawił oka cyklopa Monohoma. Główny cyklop twierdzi, że słyszał o takim wydarzeniu, i sądzi, iż zgodnie z tradycją, warto by złapać winnego i zemścić się, ale ma trudności z podjęciem decyzji. Zlustrowałem pobieżnie bure płachty materiału, przypominające kilty, a służące gigantom za odzienie, oplatające ich ciała skórzane pasy i powrozy i wpadłem na pewien pomysł. Powiedziałem Lampartowi, aby przekazał Siballi, że sprzęt budowlany powinien mieć wszystkie wystające części, o które można się uderzyć lub potknąć, pokryte ukośnymi, żółtymi i czarnymi paskami. Lampart zdziwił się, usłyszawszy to, lecz uczynił, jak prosiłem. Gdy tylko Siballa wygłosiła kolejne zdanie, główny cyklop odwrócił się w stronę swych pobratymców, jego głos zadudnił, a cała grupa postała, jeszcze chwilę pomedytowała i ruszyła w stronę smokowni. Resztka tłumu pozostała na pobojowisku wydała okrzyk radości i wznosząc drągi oraz maczugi, puściła się biegiem w stronę dwóch tuzinów zakapturzonych sylwetek w szarych pelerynach, które wycofywały się w stronę smokowni. - Nie robiłbym tego - powiedzieli jednocześnie Halamus i Lampart. Ja też miałem wrażenie, że nie jest to najlepszy pomysł. W chwilę później rozległ się syk, gwizd i w naszym kierunku poleciały ogniste kule. Rozdział 13 - Wiedziałem, że to się tak skończy! - zawołał mistrz Guldgraav, gdy nad naszymi głowami zawyła jedna z ognistych kul. - Szefie, zginiemy, jak Prasmoka kocham! - wrzasnął Mofko, kopiąc w zadziwiającym tempie dziurę w ziemi i próbując się w niej ukryć. Kolejna kula przeleciała mi przed nosem, osmalając brodę, po czym trafiona promieniem z laski Halamusa wyrwała świecą w niebo i rozpadła na rój szybko gasnących gwiazdek. Siballa uderzeniem trzonka od kilofa zmieniła trajektorię jeszcze jednego bolidu i przekonała się, że w ręku dzierży płonącą pochodnię. Od strony formacji szarych sylwetek nadlatywały już jednak dalsze płonące pociski, a mnie ogarnęło dosyć paskudne uczucie. Nagle usłyszałem kilka plaśnięć, brzmiących jak rozdeptywanie papierowych torebek, pełnych bitej śmietany. Pomiędzy nami a Sługami Miłosierdzia zaczęły pęcznieć i rosnąć jakieś zielone kształty, które pod wpływem uderzeń ognistych kul wybuchały sykiem pary i dymem, lecz na miejsce zniszczonych nieustannie pojawiały się nowe. Wkrótce od szyku zakapturzonych szarych braci oddzielił nas spory zagajnik roślin pokrytych wielkimi, mięsistymi liśćmi. Nie sprawdzając, czy Słudzy Miłosierdzia będą kontynuować atak, czy też nie, ruszyliśmy biegiem wzdłuż ściany zarośli i wypadliśmy na trzy postacie w długich szatach, stojące z wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Z pewnym trudem poznałem w nich Panią Sztuk, Sylwanę i - ku swej radości - Astrid. Wszystkie trzy miały zjeżone włosy, wokół słychać było trzaski wyładowań i czuć zapach ozonu. Na nasz widok czarodziejki odetchnęły i opuściły ręce, co sprawiło, że zielony gaj zwolnił tempo swego wzrostu. Całą grupą popędziliśmy w kierunku smokochodu, za którym parkował także wehikuł Astrid. Po drodze omal nie rozjechał nas dziko pędzący wóz konny, w którym siedziała grupka Ziemistych płci obojga. My również uznaliśmy, że należy się wynosić, wskoczyliśmy do naszych pojazdów i wkrótce prześcignęliśmy zaprzęg. Po kwadransie jazdy krętą drogą Halamus wskazał wzgórza za oknem i powiedział, że to właśnie jest ciąg wzgórz, który zamyka Smoczy Kurhan. Robił on pewne wrażenie, nawet zza szyby. Widoczna była także wyrastająca z kopca bryła smokowni, a jej widok uświadomił mi, że objechaliśmy łukiem rzeczkę, Krzywy Ryj i zgromadzenie służb porządkowych. - Dokąd jedziemy? - spytałem Halamusa. - Na pustynię. Co prawda, do hrabiego Vorna byłoby bliżej stąd, gdybyśmy skierowali się od razu na zachód, lecz ty przecież powinieneś się stawić na uroczystości Pogoni za Smokiem, a i my wszyscy - tu wskazał dłonią jadący przed nami kangochód oraz Lamparta z Siballą - mamy pewne sprawy do załatwienia. Pomiędzy wzgórzami, niemal na horyzoncie zamajaczyła spora twierdza. Halamus wyjaśnił, że obecnie Collegium Magicum ma tam swą placówkę, co pozwala na dokonywanie pomiarów pola magicznego w okolicach smokowni. - I mam wrażenie, że zamek ten może jeszcze spełnić ważną rolę - dodał w zamyśleniu. - To po co tu przyjechaliśmy? Przecież można się było obyć bez brania udziału w tej bijatyce, ryzyka rozdeptania przez cyklopów i innych atrakcji? - dałem wyraz swym wątpliwościom. - Normalnie nikt obcy nie ma tutaj wstępu. Co prawda, otrzymujemy raporty od kilku naszych ludzi na budowie, lecz znacznie więcej ciekawych rzeczy można zauważyć osobiście. Na przykład regularność wzoru, według którego ułożono kamienie, wskazuje na zastosowanie do ich obróbki pewnego rodzaju starodawnej magii. Następnie Lampart zaczął snuć plany dostania się do smokowni, niestety, były one bardziej literackie niż realne. - A może dałoby się namówić cyklopów, żeby rozwalili to, co zbudowali? - Sam nie wierzysz w to, co mówisz - odparł Halamus. - Przecież ułożone kamienie zostały spojone magicznymi sposobami i obecnie nie można ich rozdzielić. Nawet gdyby sforsować spiżowe wrota, to i tak weszłoby się do pomieszczeń obsługi, pełnych trolli i Sługów Miłosierdzia. - A czy zauważyliście, że na wierzchu smokowni jest coś, co przypomina właz? - Od góry nie można się dostać - wspinaczka jest niemożliwa, a jak tylko spróbujesz lewitacji, to szarzy braciszkowie ci pokażą... - A może rozwiązanie stanowi machina latająca? - spytałem, choć nie bardzo mi się chciało wierzyć, że tutejszy aparat latający może polecieć, nawet jeśli zostanie zbudowany przez krasnoludów. Halamus i Lampart popatrzyli na mnie z zaskoczeniem i orzekli, że nie można tego wykluczyć, choć nawet gdyby wylądować na dachu smokowni, to i tak nie na wiele by się to zdało. - A jeśli kamienie były spojone magicznie, to czy potraktowanie ich gwiezdnym pyłem nie pomoże? Halamus spojrzał na mnie, na Lamparta, który wzruszył ramionami, i na Siballę, spokojnie posilającą się indyczym udkiem, wyjętym z zapasów suchego prowiantu, dostarczonego przez Mofka. Następnie westchnął, co zapewne miało oznaczać, że musi się zniżyć do tłumaczenia rzeczy podstawowych, gdyż komuś poszkodowanemu przez demona należy pomagać. - Oddziaływanie magiczne może być dwojakiego rodzaju. Na przykład głowa odcięta czarodziejskim mieczem i tak nie przyrośnie, nawet jeśli ten miecz zostanie pozbawiony magii. Z kolei właściwości niektórych przedmiotów są utrzymywane wyłącznie dzięki stałemu dopływowi energii magicznej. To sprawia, że z chwilą ustania działania magii wiązania pomiędzy takimi przedmiotami rozpadają się, na przykład nić czarodziejska zaczyna się rwać, baniaki gasną, a urządzenia zawodzą. - A skąd wiadomo, że budynek smokowni nie został wykonany w ten właśnie sposób? - Jeśli ma on czemukolwiek służyć, to spojenie musi być trwałe. O Jego Wspaniałości można mówić, że jest szaleńcem, ale nie głupcem. Pewne sekwencje wzoru, według którego ułożono głazy, przypominają jedną z dawnych konfiguracji, stosowanych przy rzucaniu zaklęć ognia. Pozwala to wnioskować, że kamienie w miejscu zetknięć zostały roztopione i zamieniły się w monolit. - To jak się tam dostać? - Nie wiem. Mam jednak nadzieję, że nie będzie to konieczne, gdy zdobędziemy testament Mistrzów Założycieli. W pojeździe zapadła cisza, której tło stanowił szum opon na drodze i miarowy, niski pomruk smoka. Niebo było bezchmurne, a krajobraz upstrzony niewielkimi kępkami suchej roślinności przypominał coraz bardziej step lub prerię. Było to wyraźne preludium, obwieszczające wjazd na obszar pustyni. Szosa wspięła się na wzgórze, za którym ukazał się zakręt i zjazd w kierunku niewielkiej rzeczki. Po obu stronach drogi pojawiły się drzewa oraz krzaki, filtrujące promienie słońca i ograniczające widoczność. Skupiłem uwagę na jadącym przed nami kangochodzie, starając się dojrzeć, kto prowadzi. Nagle ujrzałem, że jedno z drzew wychyla się z szeregu i przewraca wprost na szosę. Wehikuł Astrid zahamował gwałtownie, wzbijając chmurę kurzu, i z bocznym poślizgiem wjechał w koronę drzewa. W tej samej chwili gwałtowne hamowanie smokochodu rzuciło mnie na Lamparta, a Halamusa wraz z Mofkiem - na Siballę. Gdy tylko pozbieraliśmy się i opuściliśmy pojazd, usłyszeliśmy wrzask i zobaczyliśmy, że z krzaków po obu stronach drogi wybiega gromada niechlujnych postaci. W pierwszej chwili pomyślałem, że to zbójcy, lecz gdy ujrzałem, że każdy z nich trzyma nad głową jedną rękę z rozczapierzonymi palcami, pałkę lub drąg dzierżąc w drugiej, zrozumiałem, z kim rzecz. Pierwszy z oberwańców podbiegł do kangochodu, zamierzył się drągiem na wysiadającą Sylwanę, która wykonała jakiś gest, upadł na plecy i tak został. Drugi wskoczył na maskę i chciał wybić szybę, lecz nagle złapał się za głowę i jął uciekać, bełkocząc. Trzeci postanowił zajść czarodziejki od tyłu, podniósł plandekę i wlazł do pojazdu, po czym wyskoczył jeszcze szybciej, ścigany chóralnym rykiem dwirrów. Na obserwacje dalszych poczynań adeptek magii nie miałem czasu, gdyż niechluje dotarli do nas. Kryształ na lasce Halamusa błysnął i dwóch z atakujących potknęło się, wywróciło i upadło w pył na drodze. Pozostali wrzasnęli i przystąpili do szturmu. Mistrz Guldgraav spod fotela wyciągnął topór i zaczął metodycznie gromić napastników. Na mnie napadł jakiś kudłacz z mocno przerzedzonymi zębami. Udało mi się dźgnąć go pod pachę wzniesionej ręki kindżałem wysuniętym z laski, co wyeliminowało go z walki. W tym samym momencie usłyszałem jeszcze głośniejszy wrzask, przechodzący w bolesne wycie - to Siballa schwyciła jednego z dewotów za nogę i kręcąc nim nad głową, siała spustoszenie w szeregu napastników. Lampart dźgnął laską w słabiznę wielkiego typa, niosącego okuty dyszel, a Mofko dokończył dzieła, polewając zaciśnięte na drągu łapy draba wrzątkiem z wyjętego ze smokochodu czajnika. Koło nas wyraźnie się uspokoiło, lecz od strony wehikułu czarodziejek jęło dobiegać baranie beczenie. Gdy odwróciliśmy się w tamtą stronę, zobaczyliśmy, że pomiędzy smokochodem a trzema adeptkami sztuk biega bezładnie stadko baranów o różnokolorowej sierści - rudej, blond i czarnej. Damy stały w równym rządku, a wyciągniętymi przed siebie rękami wykonywały ruchy takie, jakby przędły wełnę. Wraz z Halamusem obeszliśmy kierdel i po zakończeniu zaklęcia spytaliśmy, czy wszystko w porządku. Odpowiedź była twierdząca. - Trzeba zobaczyć, co z rannymi - powiedziała Astrid i całą grupą poszliśmy obejrzeć rezultaty naszych działań. Trzej, którzy poważyli się napaść na mistrza Guldgraava, nie nadawali się do niczego. Typ, którego załatwili na spółkę Lampart z Mofkiem, siedział w pyle drogi, kiwał się i dmuchał na dłonie. Ofiary Siballi spały grzecznie, tak samo jak trafieni przez Halamusa. Osobnik, którego dźgnąłem, leżał na boku, trzymał dłoń pod pachą i przypatrywał się nam z nienawiścią. - Nie bój się, chcemy ci pomóc - rzekła łagodnie Pani Sztuk i podeszła do rannego. Ten jednak skrzywił się, splunął i wykrzyknął: - Piątnia was ukarze, za waszą pychę i sprzeciwianie się jej wyrokom! Będziecie potępieni i wydani na żer demonom! Nie chcę waszej pomocy, wolę zginąć ku chwale Piątni! - po czym spod półkożuszka wyciągnął długi i brudny nóż i usiłował wbić go sobie w szyję. Sylwana jednak powiedziała coś i wykonała płynny gest dłonią, na co przed nami pojawił się kolejny baran. Siballa przytrzymała go, a Pani Sztuk sprawiła, że jego rana przestała broczyć. Puszczony pobiegł, pobekując, ku swym pobratymcom i wmieszał się w ich stado. Następnie czarodziejki zesłały zaklęcie snu na typa z poparzonymi rękami, którego odciągnęliśmy z drogi wraz ze śpiącymi kamratami. To, co zostało z oponentów mistrza Zolta, zostało zamienione w pnie i odtoczone na bok. - Co z drzewem? - spytał Lampart, na co mistrz Zolt odparł, że swoim toporem z łatwością odrąbie konary, lecz przerąbanie głównego pnia zajmie nieco czasu. Słysząc to, Halamus pomajstrował coś przy swej lasce i wypowiedział kilka inkantacji. Z gałki trysnął jasny promień, który przeciął drzewo na dwie części, a Siballa wraz z krasnoludem odciągnęli je na pobocze. Następnie przystąpiliśmy do oględzin przedmiotów pozostałych po uczestnikach zasadzki. Były tam rozmaite paskudne noże, dębowe pały z powrastanymi krzemieniami, jak też okute drągi, trochę pięciokątnych plakietek i jeden pięciokątny medalion z brązu. Lampart podniósł go i obejrzał, po czym oświadczył, że od początku dziwiło go, dlaczego tak łatwo pozwolono nam uciec. - Wygląda na to - dodał - że właściciel tego przedmiotu był Sługą Miłosierdzia niższej rangi, któremu zlecono zatrzymanie nas. Dobrze, że został baranem - tryk o maniakalnych skłonnościach nie jest w stanie narobić tyle szkody, co tego rodzaju człowiek... - Sądzę, że maniaków religijnych powinno się eliminować niezależnie od rodzaju wiary, którą wyznają - podsumowałem i udaliśmy się do swych pojazdów. - A co z tym stadem baranów? - spytałem adeptek na odchodnym. - Zaklęcie ma wbudowane zabezpieczenie. Jeśli którykolwiek z nich zmieni się na tyle, żeby być porządnym człowiekiem, to zamieni się w człowieka. Jeśli nie - do końca życia pozostanie trykiem. Ruszyliśmy w dalszą drogę, zostawiając za sobą wyznawców Piątni pobekujących z cicha i skubiących trawę. - Jak to się stało, że na początku do przemiany w barany potrzeba było trzech czarodziejek, a ostatnia zamiana nastąpiła momentalnie w wyniku zaklęcia autorstwa samej tylko Sylwany? - spytałem Halamusa. - Pierwsze rzucone zaklęcie naruszyło równowagę pola magicznego i zapoczątkowało pewien proces. Jeśli jakieś zjawisko nastąpi jeden raz, to za każdym następnym jest o wiele łatwiej. Poza tym wszyscy, którzy nas napadli, musieli uprzednio być poddani działaniu silnej magii - zapewne w świątyni Piątni. - Zjawisko pola morfogenetycznego? - spytałem bezwiednie. - Coś w tym rodzaju - powiedział Halamus i westchnął. Kępy krzaków i trawy stawały się coraz rzadsze. Wyglądało na to, że pustynia zaczyna się na dobre - połacie pofalowanego piasku i żwiru ciągnęły się we wszystkich kierunkach. Surowość krajobrazu podkreślało świecące ostro słońce - rachityczna roślinność i brak wody sprawiały, że parowanie było minimalne, a to z kolei uniemożliwiało tworzenie chmur, z których mógłby spaść deszcz. Po trzech godzinach jazdy ujrzeliśmy na drodze ogromny wóz, zaprzężony w dwie pary tricenantów. Pojazd czarodziejek i smokochód zwolniły nieco, a naszym oczom ukazało się kilka osób, wesoło machających do nas z okien dwupiętrowego wehikułu. Od tego momentu zaczęliśmy napotykać na drodze rozmaite pojazdy, jadące pojedynczo i w grupach, wszystkie w tym samym kierunku co my. - Skoro tyle osób zdąża na uroczystość Pogoni za Smokiem, to na pewno będzie wesoło - powiedział Lampart i pogładził się po brodzie gestem pełnym zadowolenia. - Jak tylko jakiś smok będzie chciał cię skrzywdzić, to mu łeb ukręcę - zapewniła Siballa, sprawdzając, czy we wnętrzu sakwy nie zostało jeszcze coś do zjedzenia. - Nie obawiaj się, to nie będzie prawdziwy smok - odrzekł uspokajająco Lampart. Pomyślałem sobie, że to raczej smok mógłby mieć powody do obaw, a nie ona. - W rolę smoka dawniej wcielał się przebrany rycerz, a obecnie - wynajęty komediant lub - jeszcze lepiej - komediantka. Ucieka konno na pustynię i ukrywa się, a rycerstwo o wyznaczonym czasie rozpoczyna poszukiwania. Kto go schwyta, ten otrzymuje nagrodę - wyjaśnił Halamus Siballi, spoglądając na mnie porozumiewawczo, abym nie zadawał głupich pytań. Smokochód zjechał niemal na pobocze drogi, aby wyprzedzić kilka przykrytych plandekami wozów, z których wyglądała kolorowo ubrana gromada - zapewne trupa komediantów. Dzień był długi - następny miał być najdłuższym w roku, a następna noc - najkrótszą. Dochodziła dziewiąta, pomimo to słońce dopiero zachodziło. Pejzaż wokół nas już całkiem przypominał znany mi z filmów podróżniczych, brakowało tylko piramid i wielbłądów. Wreszcie słońce skryło się za horyzontem, zabarwiając niebo niesamowitymi kolorami. Na kangochodzie czarodziejek zabłysły światełka, a lampy naszego wehikułu od czasu do czasu wykrawały z mroku kształt jego karoserii. Pomyślałem, że chwile takie jak ta niosą ze sobą coś magicznego - być może wiążą się z pewnym zawieszeniem w przestrzeni i nieograniczonymi możliwościami, które tkwią w przyszłości oddalonej na wyciągnięcie ręki. Wyjechaliśmy zza kolejnej wydmy i ujrzeliśmy niezwykły widok - na ogromnej, ciągnącej się po horyzont płaszczyźnie stały setki oświetlonych namiotów, sprawiających wrażenie dekoracji teatralnych, nieziemskiego miasta lub widmowego świata. Wszystkie namioty emanowały różnokolorowym światłem - od białego poprzez złote, na pomarańczowym i czerwonym kończąc. Pomiędzy nimi spacerowały, stały i biegały dziwacznie ubrane postacie z lampionami w rękach. Na ten widok wstrzymałem oddech, notując jednocześnie jakimś fragmentem świadomości, że Halamus pomimo pozornie stoickiego wyglądu jest poruszony, Mofko posapuje ze zdumienia, a Siballa przestała przeżuwać kawałek bekonu wytrząśnięty z dna sakwy. Lampart przecierał okulary i również sprawiał wrażenie zaskoczonego. Nawet niewzruszony mistrz Guldgraav odsunął szybkę i wystawił na zewnątrz głowę, a wiatr rozwiewał mu siwą brodę. Wkrótce dojechaliśmy do posterunku, gdzie przy światłach pochodni stało czterech strażników. Tylko jeden z nich wyglądał na wojskowego, ale za to wszyscy chyba dobrze się bawili. - Do kogo? - spytał głośno strażnik i czknął potężnie. Z wehikułu dam dobiegły jakieś słowa, po czym szlaban uniósł się i kangochód z warkotem minął posterunek. - Fanty, zapomniałeś o fantach! - wrzasnęli pozostali trzej osobnicy, jedynie wyglądający na przebranych za żołnierzy. Strażnik odburknął im coś - prawdopodobnie chodziło mu o to, że z wehikułu zasiedlonego przez trzy wiedźmy nie należy ściągać myta, gdyż grozi to komplikacjami. Następnie strażnik zajął się nami - i prawdopodobnie postanowił sobie odbić brak sukcesu przy przepuszczaniu kangochodu. Wyprężył się i znowu spytał: - Do kogo? - Mam go zdzielić? - spytała Siballa z nadzieją. - Jeszcze nie - odparł Halamus i wyciągnął srebrną płytkę, przypominającą matrycę do drukowania banknotów, a następnie pokazał ją strażnikowi. Ten zmarkotniał, za to gromadka komediantów poprzebieranych za wojaków wybuchnęła gwizdami. - A reszta? - nie ustępował podbechtany strażnik, wskazując palcem pozostałych pasażerów smokochodu. Wyciągnąłem list od pani Ninian i pokazałem fagasowi, który obejrzał dokładnie herb i pokiwał głową. Szofer już miał ruszać, gdy typ obszedł pojazd i wraził łeb przez okienko po mojej prawej stronie. - A ty? - Wskazał palcem na Lamparta, lecz na te słowa Siballa podniosła się ze swego miejsca i wysiadła. Strażnik popatrzył na nią, powiedział „przepraszam” i uciekł pomiędzy namioty. Komedianci też zaczęli się oddalać, lecz na to wysiadł mistrz Guldgraav, który wyjął flaszkę i pomachał nią w powietrzu, wskazując na szlaban. Przebierańcy natychmiast ustawili szlaban w pionie, a Zolt rzucił butelkę w ich kierunku. Skoczyli, aż się pozderzali, lecz jednemu udało się pochwycić flaszkę, zanim upadł na pozostałych. Smokochód ruszył i wjechaliśmy w inny świat - pomiędzy rycerzy, smoki, ogry i elfy. Dogoniliśmy kangochód, przejechaliśmy szeroką aleją pośród namiotów i znaleźliśmy się na sporym placu. Ciemność poza płonącymi w koszach ogniami rozświetlały także zamocowane na żerdziach baniaki, a w lekkim wiaterku powiewały proporce z rozmaitymi godłami. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy wysiadać. Lampart i Halamus przywitali się z innym magiem, wystrojonym niczym choinka, a mistrz Guldgraav podał rękę krasnoludowi przebranemu za smoka. - Niezły smok - skomentowałem, na co z paszczy wykonanej z papier mache rozległo się basowe: - Nie smok, nie smok! - A co? - spytałem z głupia frant. - Wywerna - odpowiedziała poczwara. - A jaka to różnica? - Wywerna ma tylko dwie nogi, smok ma cztery. Zadowoliłem się tym wyjaśnieniem i poszedłem się przywitać ze strojnym magiem, który zażarcie dyskutował z Lampartem i Halamusem. - No, słyszałem, że nieźle ci się dostało - zwrócił się do mnie jowialnie bogato ubrany czarodziej, głaszcząc swą wypielęgnowaną brodę. - Tylko troszeczkę, już mi prawie przeszło - powiedziałem i wycofałem się, aby zobaczyć, co się dzieje z damami. Niestety, szansę na porozmawianie z Astrid wyglądały mizernie, gdyż trzy adeptki były pogrążone w rozmowie z maginią o wyglądzie matki przełożonej i jeszcze kilkoma innymi Paniami Sztuk. Odwróciłem się i omal nie wpadłem na chudego osobnika, dźwigającego na plecach jakiś długaśny drąg. Chudzielec popatrzył na mnie łagodnie sowimi oczami, wyciągnął rękę i bez żadnych wstępów powiedział: - Witaj. Jestem Aldevi. Tego rodzaju prezentacja odbiegała nieco od norm, których przestrzegałem na tym (jak i tamtym) świecie, lecz bufiasty kubrak, krótka bródka i nastroszone włosy świadczyły, że żadne strofowanie nie odniesie tutaj skutku. - Witaj - odparłem i przedstawiłem się. - Co to za broń? - spytałem, pokazując na drzewce. - To nie broń. To troiło. Jestem muzykiem. Przyjechałeś tym smokochodem? Chodźmy więc się czegoś napić. - Aldevi przeskakiwał z tematu na temat ruchem konika szachowego, a jego wypowiedzi sprawiały wrażenie, że nie są połączone w całość. Uznałem pomysł za dobry, rozejrzałem się, żeby wiedzieć, jaką drogą wracać, i dołączyłem do muzyka. Troiło na jego plecach prezentowało się okazale - długi gryf przechodził w okute srebrnymi listwami pudło. Pomyślałem, że to urządzenie może służyć również jako broń, a jego właściciel, tłukąc nim po wrażych łbach, może się nie obawiać o rozstrojenie instrumentu. Przeszliśmy koło dużego namiotu, przed którym stał otoczony wianuszkiem zachwyconych dam mundurowy, wykrzykujący coś stentorowym głosem. - Co to za jeden? - spytałem. - Chyba widziałem gdzieś tę gębę... - Bohaterski trollmistrz Janas Bzdryczko-Bromski - wyjaśnił Aldevi. - Kompletny kabotyn, w dodatku obdarzony donośnym głosem. Skręciliśmy w stronę okrągłego namiotu z płótna, przed którym stał na ogniu spory miedziany kociołek. Mieszała w nim wielką łyżką chuda, wysoka dziewczyna, ubrana w strój naszyty cekinami. Otaczało ją kilku typków z rozmaitymi instrumentami - choć różnili się od Aldeviego wzrostem i wyglądem, byli do niego w jakimś sensie podobni. Dziewczyna, zobaczywszy nas, napełniła płynem i podała nam dwa blaszane kubki. Spróbowałem zawartości i świeczki stanęły mi w oczach, co więcej, odniosłem wrażenie, że jedna świeca z roztopionego wosku znalazła się w moim gardle. Przełknąłem i starałem się nie dawać po sobie znać, że nie jestem pewien, czy kiedyś jeszcze zacznę oddychać. Jednak udało mi się, a grupka muzykusów wybuchła wiwatami. - Aldevi, ile dzieci zdążyłeś już spłodzić? - spytał grajek, którego głowę zdobiła czwororożna czerwona czapeczka. Spytany zamyślił się, spojrzał w niebo, chrząknął i zaczął wymieniać kolejne damskie imiona, a przy nich jakieś liczby. Wreszcie podsumował, policzył coś na palcach i po kilku powtórzeniach doszedł do wniosku, że chyba siedmioro, a może ośmioro. Tłumaczenie to zaspokoiło chyba ciekawość jego kolegi po fachu, tym bardziej że do zgromadzenia podbiegł kolejny muzyk i powiedział, że trzeba się zbierać, gdyż wszyscy czekają. Gdy spytałem, co za wszyscy, odpowiedziano mi, że pani Ninian i goście. No tak. Z nadmiaru wrażeń zapomniałem złożyć uszanowanie damie, która mnie zaprosiła. Pamiętając zdarzenie, które miało miejsce w jej pałacu, nie miałem na to szczególnej ochoty, lecz doszedłem do wniosku, że z bandą grajków będę w miarę bezpieczny. Poszliśmy więc całą grupą, muzycy pobrzękiwali na swych instrumentach, budząc wesołość mijanych osób. Wkrótce za nami uformował się spory pochód osób liczących na dobrą zabawę. Po kilku minutach marszu ujrzałem ogromny, pokryty złotymi wzorami namiot. Przed nim stały ławy i składane stołki, a pośrodku królował tron, na którym zasiadała madame. Grajkowie rzędem podchodzili do pani Ninian, która skłaniała głowę łaskawie, gdy ci całowali ją w uniesioną dłoń. Podszedłem ostatni, pochyliłem głowę i podziękowałem za zaproszenie. Dama rzuciła mi wiele mówiące, powłóczyste spojrzenie i wyraziła nadzieję, iż będę się dobrze bawił. Nie pozostało mi nic innego jak przytaknąć i poszukać bezpiecznego schronienia. Nie było to szczególnie trudne, gdyż oba sąsiadujące z tronem krzesła zajęło dwóch morsów, którzy jęli komplementować jej szatę. No cóż, może nie znam się na krawiectwie, ale mnie kojarzył się ten ubiór z czymś pomiędzy kotarą a pluszową kanapą. Ominąłem ustawione w półkole siedziska i wszedłem do namiotu. Jak przypuszczałem, znajdował się tam bufet, za którym królował służący. Był to ten sam człowiek, który miksturą mego pomysłu napoił poetę Miłobaja. Na mój widok uśmiechnął się szeroko i zaproponował poczęstunek którymś z licznych trunków. Zmartwił się, gdy zażyczyłem sobie jedynie kwasu chlebowego, więc musiałem go upewnić, że jestem zdrowy i nie będę widział smoków jak młody panicz Miłobaj. Spytany, co się wydarzyło w pałacu po moim wyjeździe, służący zeznał, że żadnych smoków ani demonów nie widziano, ale za to pani Ninian kazała sprowadzić złotnika, tego, który ją oszukał. Następnie krzyczała na niego przez pół dnia, a później kazała mu gdzieś pojechać z mistrzem Bodziejem. - I co? - spytałem z pewnym niepokojem. - No i mistrz Bodziej wrócił sam, proszę jaśnie pana... - I co dalej? - Ano przywiózł taki mały skórzany woreczek, a jak pokazał pani, co jest w środku, to ona się roześmiała. Pewnikiem go zgładził, a to były jego zęby jako świadectwo tego, co uczynił... - A jak pojechali ze złotnikiem? - No, normalnie, na koniach. - A ten drugi koń był ze stajni czy złotnika? - No, złotnika, przecież do pałacu na swoim koniu przyjechał... - A mistrz Bodziej wrócił z drugim koniem? - Nie, pewnie go ukrył albo sprzedał... Nie prostowałem tych podejrzeń, gdyż straszliwa opinia zapewniała mistrzowi Bodziejowi posłuch. Zapewne złotnik zarobił parę kułaków i musiał uiścić jakąś sumę na poczet odszkodowania, lecz nie przypuszczałem, żeby Bodziej utopił go w bagnie czy zasztyletował. Zwłaszcza że jako człowiek praktyczny wróciłby z koniem swej ofiary. W tym momencie zabrzmiał głos instrumentów, które podjęły płynną melodię. Odstawiłem szklankę po kwasie chlebowym, wyminąłem paru gości i wyszedłem z namiotu bocznym wyjściem. Lekki wstęp skończył się i orkiestra zaczęła grać jakiś majestatyczny utwór. Oddaliłem się więc w kierunku placu, na którym zostawiłem smokochód. Nie było go tam, lecz po pięciu minutach krążenia po okolicy wpadłem na Mofka. - Szefie, dobrze, że szef jest, bo właśnie szefa rozpakowałem. Zaprowadzę szefa do namiotu, w którym są rzeczy. Namiot był przestronny, zaopatrzony w moskitierę i - co najważniejsze - nie stał na terenie pustynnych włości pani Ninian, lecz pomiędzy namiotami magów. Nogi drewnianego, składanego łóżka tkwiły w naczyńkach wypełnionych wodą, po której pływały oka oleistej cieczy, a pościel zastępował śpiwór zapinany na guziki. Pochwaliłem Mofka i zwolniłem go na resztę wieczoru, polecając mu, aby obudził mnie półtorej godziny przed wyruszeniem na poszukiwania smoka. Postanowiłem rozejrzeć się jeszcze po obozie, zarzuciłem na ramiona pelerynę, gdyż zrobiło się chłodniej i już miałem wychodzić, gdy usłyszałem szelest i na klapie namiotu pojawił się cień. Wyciągnąłem zza pasa rozpruwacz gobroli, wziąłem go w zęby, cofnąłem do wnętrza i wytoczyłem się pod tylną ścianą namiotu na zewnątrz. Po cichu okrążyłem namiot i ujrzałem postać w opończy. Ująłem rozpruwacz w dłoń i zbliżyłem się do nocnego gościa, który musiał mnie jakoś usłyszeć i odwrócił się. Ku swojej uldze, rozpoznałem Astrid, która spojrzała na mnie, na rozpruwacz i zaczęła się śmiać. - Przepraszam, ale nie spodziewałem się ciebie, tylko kogoś o nieczystych zamiarach. Po tym wszystkim, co się dzisiaj zdarzyło... Jak usłyszałaś, że podchodzę? - Nie usłyszałam. Piasek w tej okolicy ma taką strukturę, że doskonale przenosi drgania. - A jak mnie znalazłaś? - Zobaczyłam Mofka, jak wychodzi z namiotu, więc uznałam, że powinieneś tam być. Zastanawiałam się właśnie, jak wywołać cię na zewnątrz, żebyś się przespacerował ze mną. - No to ci się udało. Chodźmy. Przez jakiś czas szliśmy bez słowa, rozglądając się dokoła. Co chwila spomiędzy namiotów wybiegały roześmiane postacie - tu wywerna goniąca nimfę, ówdzie krasnolud przebrany za trolla, gdzie indziej - grupka rycerzy niosąca za uchwyty antałek z bulgoczącą zawartością. Niektóre osoby miały latarnie, innym wystarczało światło rzucane przez baniaki i pochodnie pozatykane na wysokich drągach. - Czy nie musisz się jakoś przygotować do jutrzejszej uroczystości? - spytałem. - Pani Sztuk wraz z przełożoną uznały, że jeśli nie pozwolą mi wziąć udziału w Pogoni za Smokiem, to nie będę mogła się skoncentrować i jutro nie będzie ze mnie pożytku. Kazały mi tylko przestrzegać warunków postu i o północy wziąć udział w medytacjach. - A co będziecie jutro robić? - Jedyne, co ci mogę zdradzić, to to, że tworzymy krąg. - Będziecie rzucać zaklęcia? - Nie całkiem. Raczej koncentrować się na przyszłości i prosić, aby była pomyślna. Nie pytałem, kogo prosić, bo albo powinienem to wiedzieć, albo Astrid i tak by mi tego nie powiedziała. Nagle podniosła ręce ku górze, zetknęła je i popatrzyła w niebo, po czym zawołała: - Chodź, trzeba znaleźć dobre miejsce! - I pobiegła zygzakiem pomiędzy namiotami. Na ostatnim zakręcie omal nie wpadłem na wóz mieszkalny, z którego dobiegały wesołe śpiewy, po czym dobiliśmy do granicy miasta namiotów. Astrid zwolniła i zaczęła wspinać się na stok pokaźnej wydmy. Szedłem za nią, nie wiedząc, o co tu chodzi, dopóki nie doszliśmy do szczytu. Wtedy zatrzymała się, okręciła opończą i usiadła, wskazując mi miejsce obok siebie. Nie pozostało mi nic innego, jak usiąść na swej pelerynie i czekać. Po chwili za rozświetlonymi namiotami rozległ się trzask i w niebo strzeliła biała raca. Po chwili wystrzeliły kolejne, które rozrywając się, tworzyły na niebie zawiły wzór, przypominający stojącą postać w srebrnej zbroi. - Zobacz, Ylkazur! - wykrzyknęła entuzjastycznie Astrid, pokazując w górę. - Kto? - Ylkazur, rycerz-mag, który przyjaźnił się ze smokiem i powstrzymał Uwięzionych. - Aha - zdążyłem powiedzieć, gdy na niebie rozbłysły kolejne eksplozje. Tym razem był to wąż morski, którego ścigała ryba Kwandu - kolejny stwór z Wojny z Uwięzionymi. Następnie pojawił się koń, łucznicy i ogrozaur, po czym zapadła ciemność. - Czy to już koniec? - spytałem. - Nie, szykują się na najlepsze - usłyszałem z ciemności. Po jakiejś minucie rozległ się straszny huk, a zaraz po nim - seria suchych trzasków. Nad nami, przy dźwiękach wybuchających fajerwerków, wykluwało się olbrzymie cielsko gigantycznego smoka. Sądziłem, że wypali się i zniknie, lecz kolejna seria rac sprawiła, że rozwinął skrzydła i poruszył paszczą, z której trysnął płomień. Na chwilę zapadła cisza, po czym przy wtórze białego błysku smok znikł szybciej, niż się pojawił. Cisza panująca pomiędzy namiotami była niemal namacalna, a po chwili dobiegły nas wiwaty i brawa. - Kto zrobił fajerwerki? - spytałem, drążony pewną myślą. - Specjaliści z Khitaju wraz z krasnoludzkimi rzemieślnikami. Najwięcej kłopotów sprawiło przewiezienie rac w taki sposób, żeby nie wybuchły ani nie zamokły. - Stosowali do tego magię? - Oczywiście. To są stare rody, które posiadają pilnie strzeżone zaklęcia, przekazywane z ojca na syna. A dlaczego pytasz? - Bo miałem nadzieję, że może uda się zbombardować smokownię, ale widzę, że zapory antymagiczne unieszkodliwią fajerwerki, zanim te zostaną odpalone... - Mimo wszystko miałeś interesujący pomysł. Wstaliśmy z chłodnego już piachu i powędrowaliśmy w stronę centrum miasteczka namiotów. Alejka pomiędzy płóciennymi ścianami zaprowadziła nas na placyk, na którym popisywało się dwóch klownów. Jeden z nich miał ubranie przyozdobione metalowymi naramiennikami, a na głowie szyszak z ciągle opadającą przyłbicą, drugi zaś grał rolę maga. Dialog był dla mnie mało zrozumiały, lecz publiczność często wybuchała gromkim rechotem. Wyglądało na to, że rycerz kłóci się o coś z magiem, który jest coraz bardziej zirytowany. Dyskusja zakończyła się wzajemną wymianą kopniaków, przy czym obaj komedianci musieli mieć spodnie wypchane workami z sianem czy czymś podobnym, gdyż z ich tylnych części ciała zaczęły się unosić kłęby kurzu. Widzowie nie posiadali się z radości, a klowni, obkopując się wzajemnie, znikli w namiocie. Po chwili rozległy się dźwięki bębna i z namiotu wyszedł ten w zbroi. W ręku dzierżył długą lancę, a w pasie miał przytroczoną przednią i tylną część konia uszytego z brązowego materiału. - Wyrusza na pustynię - powiedziała Astrid i zachichotała. Klown w pancerzu naśladował chód konia, groźnie mierzył lancą w publiczność i rozglądał się po horyzoncie, robiąc z dłoni daszek nad oczami. Bęben łomotał, przydając sytuacji grozy. Nagle klown-rycerz zobaczył coś na ziemi, podbiegł do tego i schylił się. W tym momencie rozległ się dźwięk piszczałki i zza namiotu wyskoczył drugi klown, tym razem przebrany za jakieś ptaszysko. Wskoczył pierwszemu na plecy i zaczął na nim jeździć dookoła prowizorycznej areny, wzbudzając wybuchy śmiechu publiczności. Wreszcie konny wywrócił się, a przebrany za ptaka zaczął po nim deptać, niczym kogut kurę. W pewnej chwili zapiał, zaskrzeczał i uciekł, a przebrany za rycerza, robiąc „kaczuszkę”, z siedzeniem przy ziemi, wyniósł się do namiotu, podpierając lancą. Publiczność ryczała z radości i biła brawo. Obaj komedianci wyszli, kłaniając się, po czym zaczęli zbierać monety, które im dawano i rzucano. Młodzieniec o zamożnym wyglądzie wybiegł przed pierwszy rząd i wręczył temu w zbroi pokaźny mieszek. Przebrany za ptaka podbiegł do niego, wyrwał mu sakiewkę z dłoni i rozsznurował ją. Z mieszka, przy wtórze wybuchów śmiechu, wyskoczyła wielka żaba, która uciekła pomiędzy namioty. Komediant zajrzał jednak głębiej do woreczka, uśmiechnął się i potrząsnął nim, skłonił się, po czym oddał go swemu kompanowi. - O co tu chodziło? - To było niekanoniczne przedstawienie fragmentu legendy o Królu Ursonie i Rycerzach Podłużnej Ławy. - Taak? - zdziwiłem się uprzejmie. - Nie pamiętasz tego? Przecież to najśmieszniejszy kawałek, choć obecnie niechętnie widziany przez władze. - Coś mi się kołacze, ale czy mogłabyś mi przypomnieć, o co tam szło? - No dobrze. Pan Jubelsein, pamiętasz, ten pobożnik, miał udać się na nawiedzaną przez smoka pustynię w poszukiwaniu Platynowego Krulla. - Platynowego Krulla? - No, tego magicznego talerza. Zanim jednak to nastąpiło, pokłócił się strasznie z czarodziejem Marvinem i doszło między nimi do wymiany nieuprzejmości, którą mieliśmy okazję widzieć. Wyglądało to chyba trochę inaczej, ale... - I co dalej? - Rozwścieczony pan Jubelsein pojechał na pustynię, a gdy szukał smoka, to Marvin stworzył pedrylodaktyla - pół gada, pół ptaka, w dodatku obdarzonego nienaturalnymi skłonnościami. - I co się stało? - Pan Jubelsein zobaczył coś, co uznał za Krulla, lecz w tym samym momencie ujrzał poczwarę, którą wziął za smoka. Poczwara napadła go i próbowała postąpić z nim jak z kurą. Co prawda, biegłość pana Jubelseina we władaniu orężem dorównywała jego brakowi bystrości w innych sprawach, a więc skończyło się jedynie na powgniataniu zbroi na siedzeniu, gdyż stwora przegnał. Jednak tak go to przeraziło i zasromało, że ślubował, iż więcej nie będzie polował na smoki, i skrył się w swoim zamku. Uśmiałem się, wysłuchawszy historyjki, która coś mi przypominała, po czym poszliśmy dalej. W pewnej chwili rozległ się łagodny, acz potężny dźwięk, brzmiący jak uderzenie w ogromny gong zawieszony na aksamitnych sznurach. Spojrzałem na zegarek, który wskazywał 00:00 i 15 sekund, po czym na Astrid, która niemal podskoczyła i powiedziała, że musi udać się do zgromadzenia, przeprosiła mnie i znikła pomiędzy namiotami. Nagle osamotniony, poszedłem dalej, próbując znaleźć kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Wreszcie na skraju obozowiska ujrzałem krąg niewielkich menhirów. Siedzieli na nich magowie, raczący się z fantazyjnych naczyń, a pośrodku, stopę nad ziemią, płonął czarodziejski ogień. Wokół ognia, w powietrzu, krążył spory antałek. Adepci przerzucali się niezrozumiałymi kalamburami i dobrze się bawili. Na dwóch sąsiadujących ze sobą menhirach ujrzałem siedzących Lamparta i Halamusa. Podszedłem do nich, na co Lampart zaprosił mnie gestem, abym zajął miejsce. Rozejrzałem się za siedziskiem i ujrzałem, jak z piasku formuje się kolejny głaz. Gdy sięgnął mi kolana, usiadłem na nim i poczułem, że jest miękki i lekko ciepły. Halamus pstryknął palcami w powietrzu, na co baryłka zatrzymała się w swym locie, skierowała ku mnie i podpłynęła na odległość wyciągniętej ręki. Strojny mag, siedzący obok Lamparta, klasnął w dłonie, po czym podał mi kielich, który nagle zmaterializował mu się w ręce. Podstawiłem naczynie pod kranik, z którego pociekło wino. Gdy cofnąłem kielich, strumień przestał ciec, antałek odwrócił się ode mnie, po czym podjął na nowo swą wędrówkę wokół magicznego ognia. Podniosłem puchar w toaście i wypiłem łyk jego zawartości. Podobnie uczyniło kilku magów wokół mnie. Strojny czarodziej czknął, po czym z jego ust wyleciała świecąca fioletowa kula, która zamieniła się w rój fosforyzujących banieczek. Zostało to przywitane ogólnym wybuchem śmiechu, choć Lampart trącił mnie lekko i po cichu powiedział, że jeśli nasi znakomici koledzy zaczynają puszczać ogniste bąble, to znak, że pora się wynosić, gdyż niedługo może dojść do magicznych awantur. - Gdzie zostawiłeś Siballę? - spytałem, dziwiąc się, iż nie widzę tu wojowniczki. Przypuszczałem, że nawet protest kręgu magów nie na wiele by się zdał wobec jej energii. - Wygrała pojedynek, a teraz śpi - odparł Lampart. - Jaki pojedynek? - spytałem, ogarnięty niemiłym przeczuciem, że zaraz usłyszę opowieść o jakiejś strasznej jatce. - Przepiła trzech dragonów, wygrywając od nich w ten sposób broń i beczkę okowity, po czym poszła spać. W tym momencie dwaj dyskutujący magowie stworzyli magiczne zwierzaki, które wzajemnie poszczuli. Jeden ze stworów jął przegrywać, więc jego właściciel, aby dać mu więcej siły, zaczął odciągać energię z magicznego ognia. Kibice jego przeciwnika uznali, że to nie fair, po czym doszło do ogólnej kłótni. Wstaliśmy ze swych siedzisk, które zaczęły się rozsypywać, pozbawione magii, i zostawiliśmy rozgorączkowane towarzystwo. Wkrótce naszych uszu jęły dobiegać stłumione wybuchy i okrzyki. Lampart skręcił do swego namiotu, my zaś z Halamusem szliśmy w stronę naszych siedzib. - Jak to jest ze światami równoległymi? - spytałem go, upewniwszy się, iż dookoła nie ma nikogo. - Co chcesz wiedzieć? Nawet najlepsi z magów nie wiedzą wszystkiego, do odkrycia pozostało mnóstwo rzeczy... - Wydarzenia w jednym świecie przypominają pewne wydarzenia w drugim, niektóre są niemal identyczne, lecz im dalej od pewnego punktu, tym różnica staje się większa. - Jedna z teorii wyjaśnia to kształtem pola styku światów. Wyobraź sobie, że w momencie powstania uniwersum z prajaja Prasmoka wyszło z niego wiele światów. W momencie zerowym były identyczne, lecz gdy jęły się rozdzielać, każdy zaczął dążyć w swoją stronę, jednocześnie rozszerzając się. Model takiego multiwersum może przypominać pęczek stożków, połączonych wierzchołkami w czasoprzestrzennym punkcie, odpowiadającym pęknięciu prajaja. - No i? - Miejsce styku dwóch stożków tworzy linię, a przedmioty i zdarzenia leżące wzdłuż niej są identyczne lub prawie identyczne w obu wszechświatach. Im od tej linii dalej, tym różnica jest większa. Jednak w innym miejscu może przebiegać linia, wokół której piętrzą się zjawiska i przedmioty identyczne z tymi w kolejnym wszechświecie, odmiennym od poprzedniego. - A ile takich światów może się stykać ze sobą naraz? - Gdyby działo się to w przestrzeni trójwymiarowej... - Siedem? - Dokładnie. Tak jak bez pozostawiania wolnego miejsca można umieścić na płaszczyźnie siedem okręgów - sześć stykających się z jednym, tak i stożki... - Dobrze, ale tu jest chyba więcej wymiarów? - A więc i światów równoległych jest więcej. Poza tym istnieje teoria, iż wszechświaty nie są odwzorowaniem stożka, lecz kuli, wobec czego pole styku pomiędzy nimi nie jest linią, tylko punktem - choćby tak, jak w kiści winogron. - Jednak teoria o stożkach wygląda na bardziej przekonującą - powiedziałem do Halamusa, po czym zatrzymałem się przy swym namiocie. Halamus mruknął „dobranoc” i poszedł do siebie, wyciągając z kieszeni notes i ołówek. Przebrałem się i już zamierzałem wpełznąć do śpiwora, gdy nagle gdzieś niedaleko rozległ się trzask i sufit namiotu rozświetlił błysk. Pomyślałem, że to burza, lecz następny rozbłysk nie był białoniebieski, tylko kolorowy. W minutę później słychać już było regularną kanonadę. Rozsznurowałem kilka pętelek w namiocie i wyjrzałem na zewnątrz, sądząc, że to wybuchają kolejne fajerwerki. Byłem w błędzie, gdyż wyładowania miały miejsce tam, gdzie znajdowało się ognisko magów. W pewnej chwili dobiegł mnie rytmiczny skrzyp piachu i w migającym, stroboskopowym świetle zobaczyłem grupkę magiń, zmierzających w stronę źródła wybuchów. Damy szły parami i z ich zdecydowanej postawy można było wnosić, że zamierzają zaprowadzić porządek. - Mają strasznie dużo energii - usłyszałem młody głos, należący chyba do Sylwany. - To dziwne, chyba coś w okolicy musiało zagiąć pole magiczne. O tej porze i po kielichu nie powinni mieć tyle siły. - Rozpoznałem głos matki Ora i Iwy. - To są po prostu duzi chłopcy, którzy marnują talent na niepotrzebne utarczki - usłyszałem opinię wypowiedzianą autorytatywnym tonem, pasującym do matki przełożonej. Po paru minutach rozległ się huk głośniejszy od wszystkich poprzednich, po czym zapanowała ciemność, którą zaczął wypełniać jakiś dziwny szum. Gdy usłyszałem uderzenia kropel o płótno, zrozumiałem, że to deszcz, i poszedłem spać. Rozdział 14 - Szefie, szefie, pora wstawać! - Okrzyk Mofka wyrwał mnie ze snu. Rozejrzałem się wokół, starając nie otwierać zbyt szeroko oczu - światło raziło mnie strasznie pomimo płótna namiotu piaskowego koloru. - Co się stało? - Za półtorej godziny wyjazd na poszukiwanie smoka, a przedtem jeszcze parada! Niech się szef szybko odzieje w to przebranie! Jeździec odgrywający smoka wyjechał już ponad godzinę temu! Umyłem się szybko i włożyłem strój podróżnika. Pogrzebałem w bagażach zostawionych przez Mofka i znalazłem w nich kilka interesujących przedmiotów. Do plecaka włożyłem skórzany, na oko dwuipółlitrowy bukłak z wodą, miedziany kociołek, do niego - niewielki srebrny czajniczek, kubek, zapalarkę i mały podróżny prymus. Do tego dodałem pudełko z herbatą, łyżeczkę, składany nóż, kompas, zrolowany koc i standardowe uzbrojenie - laskę ze szpadą i rozpruwacz gobroli. Po namyśle wziąłem jeszcze pęczek sznurka, świecę i trochę drewnianych drzazg. Włożyłem przeciwsłoneczno-antymagiczne okulary i wyszedłem z namiotu, rozglądając się za Mofkiem. Ten pojawił się nadspodziewanie szybko z lekkim śniadaniem, gorącą czekoladą i zawiniętym w lnianą szmatkę prowiantem. Jedząc, wyjaśniłem mu, że do całości stroju potrzebuję odpowiedniego wierzchowca - nie konia, lecz zwierzęcia bardziej pasującego do pustyni. Mofko zafrasował się, lecz ponaglony pobiegł do miasteczka namiotowego i wrócił po kwadransie. Gdy mówił, że znalazł zwierzę pod wierzch, wyglądał na zasumitowanego. Po dłuższych indagacjach wyjaśnił, że jedyne bydlę odpowiadające memu opisowi to tricenant, a panowie na tricenantach nie mają zwyczaju jeździć. Dałem mu do niesienia plecak i kazałem się zaprowadzić na miejsce. W prowizorycznej, zrobionej z lin zagrodzie stał rzeczony stwór. Spoglądał nieco wrednie, lecz gdy podałem mu wyciągniętą z wiaderka marchew, zeżarł ją i wyglądał na zadowolonego. W tym momencie pojawił się właściciel - również gnom, który ustalił z Mofkiem warunki najmu bestii. Kazałem nałożyć zwierzęciu uprząż i przyjrzałem się efektom. Nie były zachwycające - nadal było to zwaliste, ponure, trzyrogie bydlę, w żaden sposób niepasujące do zdobywcy pustyni. Rozejrzałem się nieco bezradnie dokoła i mój wzrok padł na dywan w czarne i wiśniowe wzory, widoczny w otworze wejściowym jednego z namiotów. - Wypożycz to, kup lub zdobądź w jakikolwiek sposób - zwróciłem się do Mofka, pokazując chodnik. Zdziwił się, lecz posłusznie pognał, a po chwili dobiegły mnie ożywione głosy - to mój służący, machając rękami, dyskutował z właścicielem namiotu i jego żoną. Po paru minutach kilim był mój, a garść dławów przeszła na rzecz pary. Wraz z gnomami narzuciłem tkaninę na grzbiet tricenanta, który stoicko przeżuwał. No, już lepiej, uznałem, po czym kazałem przymocować ją rzemieniami do uprzęży. Następnie zarządziłem owinięcie wodzy pasami wiśniowej i czarnej tkaniny i przystrojenie ogłowia w taki sam sposób. Mofko z własnej inicjatywy dodał jeszcze kilka ozdóbek, lecz problem siodła nadal był nierozwiązany. Zrobiłem rundkę wokół namiotów i przed jednym z nich zobaczyłem dosyć zużyty brązowoczerwony puffotel. Mofko ponownie wystąpił jako mój agent handlowy, przez puf zostały przewleczone rzemienie i całość wwindowaliśmy na dziwacznego rumaka. Trochę się kręcił, lecz gdy dociągaliśmy popręgi, nie wierzgał ani nie protestował w inny sposób. Gdy kończyliśmy całą operację, rozległ się hejnał obwieszczający początek parady. Przyjrzałem się krytycznie naszemu dziełu i doszedłem do wniosku, że na wielbłąda toto nie wygląda, lecz ma niewątpliwe akcenty wschodnie. Ująłem wodze, stanąłem na beczce i wskoczyłem na puf. Następnie dałem zwierzowi znak, aby ruszył. Wykonał polecenie bez protestu i parł prosto przed siebie - na namiot byłych właścicieli dywanu, którzy zaczęli biegać w panice, wykrzykując niezrozumiałe słowa. Jakoś skłoniłem swego rumaka do wykonania skrętu i zawołałem do Mofka, aby rzucił mi bagaż. Złapałem plecak, który przytroczyłem z tyłu fotela, po czym znów lekko szarpnąłem lejcami. Na odchodnym spytałem właściciela, jak się nazywa mój wierzchowiec. - Stary Bluzgot! - usłyszałem w odpowiedzi. Tricenant skierował się w stronę głównej alei miasteczka namiotowego. Kroczył majestatycznie, lecz nie wziąłem pod uwagę, iż jazda na nim może być tak niewygodna. Nie to, żeby trząsł - wręcz przeciwnie, stawiał kopyta bardzo lekko, ale rytm jego chodu nie przypominał mi nic znanego. Tylnymi nogami tricenant wykonywał sztywne, nożycowe ruchy, jak wojsko na paradzie, przednimi zaś drobił niczym kłusak. Wszystko to zbiegało się w punkcie, w którym siedziałem, a więc fotel nagle nachylał się do przodu, później - z lewej na prawą, potem - do tyłu, znów do przodu i z prawej na lewą, i tak w kółko. Uznałem, że jeśli to dłużej potrwa, albo odpadnie mi głowa, albo zwrócę śniadanie dokładnie naprzeciwko komisji konkursowej. Stuknąłem w grzbiet stwora piętami i klasnąłem lejcami. Przyśpieszył nieco i zmienił rytm na znośniejszy. Jednocześnie wbił się przed pysznie ubranego rycerza na koniu. Wyglądało na to, że ani rycerz, ani koń nie mieli dotychczas okazji widzieć tricenanta a la wielbłąd, a więc wierzganie, kwiki i stawanie dęba omal nie skończyły się katastrofą. Skłoniłem się rycerzowi, przepraszając go, i skierowałem swe gruboskórne zwierzę w stronę, w którą podążali wszyscy. Na twarz opuściłem moskitierę i obserwowałem zza niej, co się dzieje. Z boku stała grupka magów - paru miało poprzypalane brody i kichało. Byli to zapewne uczestnicy wczorajszej awantury, którzy poobrzucali się ognistymi pociskami, a później przemokli na deszczu wywołanym przez czarodziejki. Kilka smoków i wywern szło, wyraźnie zataczając się i czkając - doszedłem do wniosku, że krasnoludy musiały suto oblewać wczorajsze spotkanie. Wreszcie dotarłem przed trybunę honorową, na której królowała pani Ninian z miną lwa, co właśnie spożył tłustą antylopę. Przy jej boku siedział, usiłując tłumić ziewanie, trollmistrz Janas Bzdryczko-Bromski. Chyba miał za sobą wyczerpującą noc, gdyż jeden koniec jego zawadiacko podkręconych wąsów bezustannie opadał mu do pozycji „dwadzieścia po”, a oczy miał podkrążone i nieprzytomne. Madame trzymała mu rękę na ramieniu, a gdy zaczynał zapadać w drzemkę - upierścienionym palcem dawała prztyczka w ucho. Przejeżdżając przed komisją sędziowską, zasalutowałem laską do krawędzi hełmu, a mój wierzchowiec, z sobie tylko znanych przyczyn - zaryczał. Rozległy się brawa, ukłoniłem się więc i odjechałem w spokojniejsze miejsce. Ze swego stanowiska obserwacyjnego ujrzałem Halamusa, Lamparta oraz Siballę. Poszukałem jakiegoś obiektu, nadającego się jako stopień, po czym zsiadłem z tricenanta, posiłkując się skrzynią. Siballa obeszła Starego Bluzgota dookoła, nie mówiąc nic, Halamus pokiwał głową, a Lampart uśmiechnął się radośnie i oświadczył, że na taki widok to całe wysokie gremium musiało zgłupieć. Moją uwagę przykuło dziwne zjawisko: od strony trybuny honorowej nadciągała pieszo grupka rycerzy, kołyszących się jak kaczki. Gdy przeszli obok, omal nie parsknąłem śmiechem, gdyż u każdego z nich zbroja na zadku zamieniała się w wystający blaszany kuper. Dziwaczny ten rynsztunek sprawiał, że pół tuzina mężów zakutych w stal lazło niczym stado Kaczorów Donaldów. - Po co im takie kupry? - spytałem Halamusa, zupełnie zbity z tropu. - Przebrali się za bohaterów z legendy o Królu Ursonie i Rycerzach Podłużnej Ławy. - Chodzi o poszukiwanie Platynowego Krulla? - Właśnie o to. Po niemiłej przygodzie pana Jubelseina reszta rycerzy postanowiła zabezpieczyć się przed plugawymi zakusami pedrylodaktyli i kazała sobie wykuć zbroje z powiększoną strefą zgniotu. To wyjaśnienie ubawiło mnie tak, że aż musiałem usiąść. Gdy tylko się wyśmiałem, zabrzmiał kolejny hejnał. Jak mi powiedziano, był to sygnał do wyjazdu na poszukiwanie smoka. Podprowadziłem Starego Bluzgota do skrzyni i wspiąłem się na fotel. Spojrzałem na zegarek - wskazywał 10:02. Ruszyłem w stronę rosnącego tłumu pieszych i konnych i po raz kolejny moje zwierzę omal nie stało się przyczyną wypadku - tym razem chciało staranować młodego, ubranego jak paź chłopaka na koniu. Na szczęście nie doszło do kolizji, a ja przeprosiłem młodzieńca za zachowanie swego wierzchowca. Następnie podjechałem bokiem i przedstawiłem się. - Jestem Jir Szpon - powiedział młodzian. - Wybacz, panie, śmiałość, ale co to za ubiór? - Byłem długo w zamorskich krajach. Tam awanturnicy, odkrywcy dalekich lądów i zdobywcy pustyń ubierają się w ten właśnie sposób. Jest tylko jeden problem - nie powinienem jechać na tym zwierzęciu, lecz na wielbłądzie. Oczy młodziana rozszerzyły się. - Byłeś, panie, w Khemecie? - spytał z podziwem. - O tych krajach krążą straszne opowieści. Tam ponoć znają naprawdę potężną magię. - Nie całkiem w Khemecie, lecz nieopodal. Rozmowę przerwał nam łomot bębna i coś, co wykrzykiwał herold w kapeluszu przystrojonym piórami. Następnie rozległ się kolejny hejnał i ruszyliśmy. Początkowo nasze wierzchowce wspinały się pod górę, przesmykiem pomiędzy dwiema wydmami, za którymi nastąpił zjazd. Ze szczytu piaszczystego wzgórza ujrzałem rozległą przestrzeń, pokrytą piachem o barwach przechodzących od pomarańczowego do srebrzystobiałego. Biała płaszczyzna lekko migotała w słońcu - wyschnięte słone jeziora, przyszło mi na myśl. Na horyzoncie także widoczne było lśnienie, lecz o innym charakterze - tam, przesłonięte lekką mgiełką i błękitniejące z powodu odległości, rysowały się ogromne góry, pokryte wiecznym śniegiem. Wciągnąłem powietrze i rozejrzałem się. Grupki rycerzy rozproszyły się i pędziły przed siebie na łeb, na szyję, wzbijając tumany piachu. Zupełnie nie zauważali wspaniałego widoku, dla którego, pomyślałem, warto było przeżyć to, co mnie spotkało. Lekko stuknąłem piętami Bluzgota, który posłusznie przyśpieszył. - Może pojedziemy razem, panie? - dobiegło mnie pytanie zadane przez młodziana, który do tej pory milczał. Pomyślałem, że lepsza taka kompania niż żadna, więc skinąłem głową i jechaliśmy razem. Jir rozglądał się po ziemi i potrząsał głową, gdyż wszelkie ślady domniemanego smoka zostały zadeptane przez hordę niecierpliwych poszukiwaczy. - Gdzie powinniśmy się udać, panie? - Sądzę, że tam. - Wskazałem na widniejące w oddali pasmo skał, wyłaniające się z piachów. - Z czego to wnosisz? - Po pierwsze, tam można się schować, a po drugie - będzie to odpowiednio daleko od tej całej hałastry. A przy okazji - masz ze sobą wodę? - Służę - powiedział Jir i podał mi bukłak. - Nie, ja mam, pytałem tylko, czy masz dla siebie. Nawet na takiej pustyni jak ta nie powinno się zostawać bez zapasu wody. Niby wszystko tu jest jasne i klarowne, pełno ludzi i w ogóle, ale... - Dzięki za troskę, panie. Musiałeś widzieć niejedno... Cóż, być w okolicach Khemetu... - Nie ma o czym mówić. Obejrzałem się i zlustrowałem wydmy, z których zjechaliśmy. Były spore, lecz nie wyróżniałyby się niczym szczególnym, gdyby nie unoszące się zza nich dymy - to kuchnie wszelkiego rodzaju pracowały, przygotowując posiłek na zakończenie łowów. Przez dłuższy czas jechaliśmy w milczeniu, aż w pewnym momencie koń młodzieńca potknął się. - Co to? Nic mu się nie stało? - Nie, to tylko kamień. Im bliżej tych skał, tym będzie ich więcej. Trzeba bardziej uważać i wybrać lżejszy szlak. Oceniałem, że przebyliśmy już pięć, może więcej kilometrów. Przejechaliśmy pomiędzy kilkoma ostańcami i przed nami wyrosły kolejne skały. Wybraliśmy pokryte żwirem koryto dawnego strumienia i podążaliśmy nim niespiesznie. Po kolejnej godzinie jazdy droga wyprowadziła nas spomiędzy głazów ponownie na skraj pustyni. Nagle koń Jira zachwiał się i zarżał, omal nie zrzucając go na ziemię. Ten poklepał go po szyi i próbował namówić, aby szedł dalej, lecz zwierzę wyraźnie kulało. Młodzieniec zsiadł i obejrzał jego kopyto, wydłubał z niego kamień i posmutniał, mówiąc, że nie będzie mógł jechać, aby nie obciążać zranionej nogi konia. W tym momencie schylił się i podniósł z ziemi kawałek metalu - wykonaną z pozłacanej blachy łuskę, pozostawioną przez jeźdźca przebranego za smoka. Na jego twarzy odmalowały się sprzeczne uczucia - radość ze znaleziska i żal z powodu okulawienia konia. Mnie zaś przyszedł do głowy pewien pomysł. Odpiąłem od fotela swego rumaka plecak, zarzuciłem go sobie na grzbiet i zjechałem po boku tricenanta na ziemię. - Przytrocz lejce swojego konia i wsiadaj na mojego wierzchowca. Ja tu zostanę, poszukam w tych skałach. - Ale, panie... - Rób, co powiedziałem. Masz szansę znaleźć smoka. Gdy go znajdziesz, przyjedziesz po mnie. Zresztą stąd mogę wrócić do obozu pieszo. Znam pustynię, więc nic mi nie będzie. Poza tym, gdybyśmy razem natrafili na smoka, to komu by on przypadł w udziale? Trzeba się rozdzielić. Jedź już. - Dzięki. Wskoczył na swego konia i z jego grzbietu przesiadł się na Starego Bluzgota. Ten łypnął na mnie zdziwiony, lecz gdy klepnąłem go po zadzie, ruszył posłusznie wzdłuż skał. Koń, lekko utykając, podążał za nim. Odsapnąłem nieco, uwolniwszy się od sympatycznego, choć zadającego nieco kłopotliwe pytania młodzieńca i poszedłem zwiedzać skalne rumowisko. Spojrzałem na zegarek - była dokładnie 12:00, potwierdzało to zresztą stojące w zenicie słońce. - Tylko Anglicy, wściekłe psy i poszukiwacze smoków łażą o tej porze po pustyni. Pora na małe co nieco - powiedziałem do siebie, wchodząc jeszcze wyżej. Przekroczyłem skalną rozpadlinę i ujrzałem malowniczą zatoczkę. Nie było tam, oczywiście, wody, lecz jęzor pustyni wdzierał się łagodnymi falami pomiędzy zwietrzałe skały. Rozpościerało się też kilka wydm, z których w regularnych odstępach wyrastały żółtawe ostańce. Na najbliższej z diun rosło coś, co przypominało uschnięty kaktus świecznikowy o dwóch ramionach. Uznałem, że dokładniej obejrzę to później, i poszukałem miejsca na biwak. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem dwa wyloty jaskini, ziejące ze ściany skalnej. Podszedłem tam, widząc cień, lecz w mój nos uderzył zapach jak z klatki z myszami skrzyżowanej z kurnikiem. Kiedy jeszcze usłyszałem dobiegające stamtąd ciche, wysokie piski, zrozumiałem, że dziura pełna jest nietoperzy. Wycofałem się i znalazłem skałę, w której woda przed wiekami utworzyła coś w rodzaju furty. Na dnie znajdował się drobny, miękki piasek, rozpostarłem więc koc i usiadłem na nim. Wyjąłem prymus, ustawiłem go na skale, do miedzianego kociołka nalałem wody i rozpaliłem ogień. Do srebrnego czajniczka wsypałem esencję i zaklinowałem go pomiędzy wystającymi skałami, aby nie przewrócił się, gdy naleję do niego wrzątku. Położyłem się na brzuchu i zacząłem jeszcze raz, powoli, lustrować okolicę. Prymus cicho syczał, z kociołka zaczął dobiegać szum, a ja niedaleko siebie ujrzałem dwie dziury w piachu. Mógłby je pozostawić duży koń, ale żaden koń tędy nie chodził. Poza tym dziury miały wyraźnie lejkowaty kształt, o takim nachyleniu ścianek, że piasek ich nie zasypywał. Wziąłem ziarnko żwiru i wrzuciłem je do bliższego otworu. Przez chwilę nie działo się nic, a po chwili kamyk wyleciał w powietrze, wystrzelony niewidoczną siłą. Larwa mrówkolwa? - pomyślałem, przypominając sobie niezbyt sympatyczne zwierzątko ze swego świata. Tym razem wziąłem kilka kamyków i wrzuciłem do leja. Rozległo się jakby fuknięcie i seria ziaren żwiru zbombardowała okolicę. W tej chwili woda w kociołku zagotowała się, zalałem więc esencję, przykryłem czajniczek, a kociołek z resztą wody odstawiłem na prymus. Wziąłem większy kamyk i wrzuciłem go znów do dziury. Wystrzelił niemal natychmiast ze sporą siłą. Jak na larwę mrówkolwa to coś jest stanowczo zbyt duże, zauważyłem i zacząłem się zastanawiać, co ten stwór jada. Sądząc po wielkości otworu, może się w nim zmieścić królik... a może dzikie, nieudomowione drajwy? Moja wyobraźnia podsunęła mi widok małego puszystego zwierzątka, usiłującego w panice wydostać się z leja, wewnątrz którego rozlega się pożądliwe, łapczywe mlaskanie. Aż skręciło mnie z obrzydzenia. W tym momencie mój wzrok padł na kociołek z gotującą się resztą wody. Na pustyni nie wolno marnować ani kropli, ale tym razem... Zgasiłem prymus, wziąłem kociołek przez chustkę do nosa, wysunąłem się spod nawisu skalnego i z satysfakcją powiedziałem: - Masz, sukinsynu. W imieniu wszystkich ssaków! - Po czym wylałem wrzątek w głąb leja. Następnie szybko wycofałem się pod sklepienie skalnej furty, na wypadek gdyby mniemany mrówkolew zaczął przed śmiercią pluć jadem czy coś takiego. Nic się nie stało, poczułem nawet coś w rodzaju zawodu. Nagle ziemia zatrzęsła się, z obu otworów bluznęły gejzery pary i piachu, po czym grunt zaczął się zapadać. Musiała się na mnie zwalić cała wydma, gdyż zrobiło się zupełnie ciemno i poczułem, że przygniata mnie ogromny ciężar. Moją głowę wraz z korkowym hełmem przysypał piach, lecz dzięki kaskowi mogłem oddychać. Czułem tylko, że przez otwory wentylacyjne sączą się strużki piasku, które spływają mi po czole, nosie i karku. Poczułem kolejny wstrząs gruntu i potworny, ryczący huk. Szczelina tektoniczna, nic, tylko szczelina tektoniczna, pomyślałem. Podobno gdy w skałach panują wysokie naprężenia, nawet niewielka ilość wody może spowodować dalsze pękanie. Cholera, że też to paskudztwo musiało się tutaj osiedlić! W tym momencie poczułem, że piach zsypuje się ze mnie. Poruszyłem lekko głową i uwolniłem ją od części ciężaru. Ryczący huk trwał nadal, wyciągnąłem więc rękę z piasku i przetarłem oczy, żeby móc je otworzyć. Zamknąłem je i otworzyłem po raz drugi - przede mną nie było widać wypiętrzonej ściany skalnej lub przepastnej doliny, w której gotowałaby się lawa. Za to o kilka metrów od siebie zobaczyłem dwie potworne, pazurne łapy i łuskowaty brzuch wielkości kadłuba samolotu pasażerskiego. W miarę jak łapy przestępowały, brzuch kołysał się na boki, od czasu do czasu odsłaniając kawałek nieba. Nagle potwór wykonał półobrót i zmienił pozycję. Zobaczyłem jego większą część - przednie łapy, szyję, rozbijający skały, wijący się ogon i paszczę. Przeciągły huk, który słyszałem, pochodził stamtąd, a raczej był wytwarzany przez buchający z niej płomień. Gigantyczny smok prowadził ogień niczym doświadczony celowniczy karabinu maszynowego na pokazie wizytowanym przez dyktatora z republiki bananowej. Starannie wybierał grupy celów i konsekwentnie je niszczył. Burza ognia przetoczyła się po kilku skupiskach skał, wreszcie smok rzygnął płomieniem do wnętrza jednej z dwóch jaskiń. Z drugiego otworu buchnął zabarwiony na niebiesko płomień i jakieś kłęby nadpalonych szmat. Nietoperze, dotarło do mnie, i zrobiło mi się głupio. Tymczasem smok zmienił ustawienie płomienia i z szerokiego, podobnego do miotły, zrobił wąski, spiczasty i prawie niewidoczny w dziennym świetle. Znów prowadził nim po grupkach skał, lecz tym razem zamieniał je w lawę. Przez dłuższą chwilę skoncentrował się na kolumnie łączącej oba otwory jaskini. Gdy filar roztopił się, sklepienie runęło. Smok kołysał się, skanując wzrokiem okolicę, i wyglądało na to, że stracił impet. Cofnął się o dwa kroki i postąpił w bok. Ze swego stanowiska mogłem dojrzeć, że za żuchwą ma szczelinowate klapki, przypominające skrzela, i przez nie wciąga z gwizdem powietrze. Małe skrzydełka miał najeżone niczym u zirytowanego koguta. Obserwowałem smocze popisy pirotechniczne i nawet się nie bałem, gdyż widok był po prostu zbyt abstrakcyjny - coś takiego, jakby potworna koparka czerpakowa w kopalni odkrywkowej dostała napadu furii... Smok poział chwilę, następnie kaszlnął i płomień mu się skończył. Kaszlnął jeszcze raz, utoczył mały ogieniek i zamknął paszczę. Rozejrzał się dookoła i chrząknął ponownie, tym razem jak człowiek zażenowany, że dostał niekontrolowanego napadu wściekłości. Podreptał trochę do przodu i trochę do tyłu, aż jedna z jego tylnych łap zbliżyła się do mej kryjówki. Bezwiednie wysunąłem rękę i dotknąłem ogromnego pazura. Był ciepły, żółty i nieco przykurzony. Pośliniłem chusteczkę do nosa (nadal trzymałem ją w ręku) i potarłem szpon. Błysnęło złoto. Powodowany niezrozumiałym impulsem, zacząłem czyścić coraz większą powierzchnię, aż ujrzałem, że pazur ucieka spoza mego zasięgu. Zerknąłem ku górze - smok odsunął się, przysiadł i popatrzył na mnie. Wstałem w swej furcie i spojrzałem na jego pysk. Trudno w takiej sytuacji mówić, że w oczy, jeśli to, co ci się przygląda, ma łeb wielkości samochodu, a ślepia niczym latarnie lokomotywy, oddalone od siebie o półtora metra. No cóż, znalazł mnie. Mimo wszystko wolałem stać... Smok przyglądał mi się i nie robił nic - nie ział ogniem, nie próbował mnie schwytać łapami ani zmiażdżyć w swej paszczęce. Trudno mówić o wyrazie twarzy w wypadku kogoś, kto ma ją pokrytą rogowymi tarczami, ale był to chyba wyraz zdziwienia. Postanowiłem zaryzykować. - Wiesz, smoku, to był przypadek... Ale nie musisz teraz spełniać moich trzech życzeń. Nie jestem w nastroju, a ty chyba też nie... Odłóżmy to na później, jak już się namyślę, to cię zawołam. Poza tym... Nagle, nad ramieniem i krawędzią skrzydła olbrzyma, ujrzałem sylwetkę na koniu. Była daleko, lecz zbliżała się w zastraszającym tempie. Spod kryzy hełmu coś wystawało - długie włosy lub chusta - znany chód, znana zbroja, jak mawiał poeta... - Smoku, naprawdę, odłóżmy to na później. Teraz jedzie tu dziewica, która weźmie cię w jasyr i będziesz musiał jej służyć przez całe życie. Uciekaj! - zawołałem z (tym razem wcale nieudawaną) paniką w głosie. Jaszczur przyglądał mi się beznamiętnie. - Słowo daję, przysięgam na skarby mojego pradziadka! Smocze brwi poruszyły się z lekkim zainteresowaniem. - Był dyrektorem banku. Bank to takie miejsce, gdzie ludzie trzymają złoto. Uciekaj! (Nie wspomniałem, co mój pradziadek zrobił z majątkiem - smok pewnie nie wiedział, co to jest Monte Carlo ani ruletka). Różki na głowie smoka (które poprzednio wziąłem za wyschnięty kaktus) podjechały ku górze i zetknęły się ze sobą z cichym stuknięciem. Wyglądał na zdumionego. - To dziewica! Nie wiesz, co ci grozi - powiedziałem z naciskiem i wyobraziłem sobie dziewczynę podobną do Iwy, która następnie zamienia się w coś w rodzaju babona, takiego jak ten, co napadł mnie w Zaułku Wiecznej Kałuży. W szlafroku i kapciach wali smoka po łbie patelnią i wrzeszczy, że znów przypalił jej skwarki. Na obliczu smoka zagościła panika. Rozpostarł małe skrzydełka, obejrzał się przez ramię i... uniósł w powietrze. Wisiał tak, idiotycznie, niczym oskubany kurczak, a tylne łapy dyndały mu bezwładnie. Przednie przylegały do brzucha, a skrzydełkami wachlował, obracając się powoli w powietrzu. W pewnym momencie jego cień padł na mnie i poczułem ogromny ciężar i gorąco. Zaczęło mi bzyczeć w uszach, a nogi ugięły się pode mną. Gdy cień spłynął ze mnie, wszystko wróciło do normy. Smok oddalał się, składając tylne łapy wzdłuż ciała. Ku swemu przerażeniu ujrzałem, że rycerz na koniu pędzi, wznosząc miecz, wprost ku wylotowi dolinki, z której majestatycznie wypływał smok. - Nie, wracaj! - zawołałem, nie wiedząc, do kogo - do smoka czy do jeźdźca. Jednak smok zwiększył wysokość, a gdy jego cień prześlizgnął się po rycerzu, koń zarżał, zatańczył i potknął się. Smok dotarł nad solną płaszczyznę, jego skrzydełka utworzyły coś w rodzaju delty i coraz prędzej, z odgłosem jakby pracującego silnika elektrycznego zaczął niknąć nad pustkowiem. Po prawie kilometrze wyrwał w górę i szybko nabierał wysokości. Odprowadzałem go wzrokiem i patrzyłem, jak staje się coraz mniejszy, aż wreszcie zamienił się w złocisty punkt, ciągnący za sobą smugę kondensacyjną. - Szczęśliwej podróży - pożegnałem go, a w odpowiedzi usłyszałem grom przekroczenia bariery dźwięku, pierwszy na tym świecie. ALE NA PEWNO NIE OSTATNI, pomyślało coś we mnie. Rycerz podjechał pod wydmę i zeskoczył z konia, po czym zdjął hełm. Miałem rację - była to Astrid, teraz zaczerwieniona i zdyszana. Podbiegła do mnie tak blisko, że aż kryza jej zbroi stuknęła mnie w mostek. - Nic ci nie zrobił? - Nie, kazałem mu uciekać. - Cooo? - Powiedziałem, że spełnienie trzech życzeń odkładamy na później, a teraz żeby zjeżdżał. Zamilkła, postąpiła krok wstecz i pokręciła z niedowierzaniem głową. Moich uszu dobiegły ciche trzaski stygnącej lawy. - Gdzie twój wierzchowiec? - Oddałem go pewnemu młodzieńcowi, nazywa się Jir czy jakoś podobnie... - Zupełnie oszalałeś. Chodźmy, jak mój koń odpocznie, to cię podwiozę. - Poczekaj, muszę znaleźć kociołek i prymus... A poza tym... - spojrzałem na czajniczek, tkwiący spokojnie pomiędzy odłamami skały - może napijemy się herbaty? Niestety, mam tylko jeden kubek... Plecak i prymus znalazły się w hałdzie usypanej przez smoka, a kociołek, widocznie uniesiony falą piachu, spoczywał kilka metrów dalej. Usiedliśmy na ciepłym bloku skalnym i popijaliśmy gorącą herbatę, podając sobie kubek. Astrid koniecznie chciała poznać przebieg wydarzeń. Gdy powiedziałem, że nalałem wrzątku smokowi do nosa, spojrzała na mnie, jakbym był duchem, dziwnym trafem widocznym w południowym słońcu. Dopiero gdy wspomniałem, że zacząłem czyścić smoczy pazur, gdyż zaintrygowała mnie jego barwa, na jej twarzy zagościł wyraz zrozumienia. - To dlatego żyjesz. Większości rycerzy, którzy wyprawiali się na smoka, nie udawało się go dotknąć, a w związku z tym kończyli marnie. - Co ma do rzeczy dotknięcie? - Dotknięty, a jeszcze lepiej potarty delikatnie smok nie atakuje tego, kto go dotknął. Według niektórych znawców przedmiotu, powoduje to nawiązanie więzi magicznej, ale tak naprawdę, to nie do końca wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Oczywiście większość awanturników starała się smoka pokonać, aby móc go potrzeć, ale zanim zdołali podejść na wyciągnięcie ręki, zostawali upieczeni lub wdeptani w ziemię. Masz zdumiewające szczęście. - Dlaczego więc, skoro o tym wiesz, ruszyłaś na smoka z podniesionym mieczem? - Bo pomyślałam sobie, że awantura z rozbijaniem głazów i topieniem skał mogła się wydarzyć tylko przy twoim udziale. Chciałam odwrócić uwagę bestii. - Ale przecież ciebie też mógł zniszczyć? - Jeśli idzie o smoki, to jestem ci coś winna. Poza tym od tamtego razu przygotowałam zaklęcia ochronne, a więc miałam szansę. - Skończyła mówić i potrząsnęła głową. - A, weź jeszcze pod uwagę to rodzinne narwanie, odziedziczone po pradziadku - dodała z szelmowskim uśmiechem. Skończyliśmy herbatę, spakowałem rzeczy i ruszyliśmy w stronę piaszczystej równiny. Astrid prowadziła konia za uzdę, starannie omijając buły gorącego pumeksu. Ja zostałem nieco z tyłu i patrząc ponad końskim zadem, omiotłem wzrokiem okolicę. W naszą stronę po pustyni posuwało się kilkanaście chmur kurzu. Głowę każdej z tych pylnych komet tworzył jeździec na koniu. Zawołałem do Astrid, żeby spojrzała przed siebie. Gdy tylko ujrzała rycerzy pędzących w naszą stronę, wskoczyła na konia i wyciągnęła do mnie rękę. Wdrapałem się na koński zad i objąłem ją w pasie, żałując trochę, że ma na sobie zbroję. Ścisnęła konia kolanami i truchtem oddaliliśmy się od stygnącej dolinki. Wykręciliśmy za grupę skał i wkrótce od żądnych sensacji i sławy uczestników Pogoni za Smokiem oddzieliła nas góra. Astrid zwolniła nieco i prowadziła konia ostrożnie pomiędzy pokruszonymi odłamami głazów. Gdy wyjechaliśmy zza kolejnej grupy ostańców, omal nie wpadliśmy na dwa konie i tricenanta. Nasz koń zaczął drobić w miejscu, a dwa wierzchowce, towarzyszące trzyrożcowi, wydały zduszone rżenia przestrachu. W tricenancie poznałem Starego Bluzgota, a w fotelu umocowanym na jego grzbiecie tkwiła niewielka, połyskująca złoto postać, dyskutująca z Jirem, dosiadającym jednego z koni. Łuskowaty ogon dziwnej osoby zwieszał się poza oparcie, a na kolanach trzymała smoczy łeb. Widocznie nasze nagłe pojawienie się przerwało ożywioną konwersację, którą prowadziła z Jirem, gdyż spojrzała na nas z pewnym zaskoczeniem. - Iwa! Co ty tu robisz? - Jestem smokiem, obecnie, jak widzisz, schwytanym przez tego oto młodzieńca. Pozwoliłam mu się schwytać, bo nosi strój Kurierów Imperium. Kilkunastu głąbów zakutych w zbroje z czasów Króla Ursona omal na mnie nie nadepnęło, ale byłam dobrze schowana. Dopiero gdy zobaczyłam jego kostium, uznałam, że może mnie złapać ktoś taki jak ten młodzian. W pewnej chwili zorientowałem się, że nie wszyscy się znają, więc dokonałem prezentacji. Astrid pokiwała głową ze zrozumieniem, gdy powiedziałem, że Iwa jest córką Pani Sztuk, Jir skłonił się z roztargnieniem Astrid i nadal wpatrywał się cielęcymi oczyma w Iwę, po czym ruszyliśmy stępa w stronę miasta namiotów. - Co to były za huki? - spytała w pewnej chwili Iwa. Nie wiedziałem, czy mogę jej powiedzieć prawdę o smoku, a Jir, choć robił dobre wrażenie, był mi całkiem nieznany. Spojrzałem ukradkiem na Astrid, która zrobiła minę osoby niewiedzącej, o co chodzi. - Ktoś odpalił resztę fajerwerków pozostałych po wczorajszym wieczorze - poinformowałem tonem osoby dobrze zorientowanej w ostatnich wydarzeniach. - Ale tam chyba coś wzleciało. Wyglądało jak smok - upierał się Jir. - Może cofniemy się, żeby sprawdzić? - Wykluczone. Fajerwerki przyciągnęły wszystkich poszukiwaczy smoków z całej pustyni, lepiej więc będzie, jeśli dotrzemy do obozowiska i przedstawimy cię jako zdobywcę smoka. W przeciwnym razie może dojść do bijatyki z tymi okazjonalnymi awanturnikami, którzy korzystając z przewagi liczebnej, mogą próbować zakwestionować twoje prawo - odparła Astrid i popędziła konia. - Czyżby byli aż tak dzicy? - spytałem z niedowierzaniem. - Na co dzień są spokojnymi obywatelami, właścicielami sklepów, składów lub majątków ziemskich, lecz przy takich okazjach zachowują się, jakby demon w nich wstąpił. Wydaje im się, że są prawdziwymi rycerzami, a gdy się udowodni, że pozostają w błędzie, wyprawiają różne dziwne rzeczy. Poza tym znalazca smoka otrzymuje nagrodę - szczerozłotą figurę smoka i kopię miecza Króla Ursona, a także wiele innych przywilejów. Jir dosiadł wierzchowca Iwy, która jako lżejsza przesiadła się na jego lekko utykającego rumaka, ja zaś zająłem miejsce w fotelu na grzbiecie Starego Bluzgota. Jechaliśmy szybkiego stępa, a łatwiejsze odcinki pokonywaliśmy lekkim kłusem. Wydmy oddzielające miasto namiotów od pustyni były już doskonale widoczne, tak samo jak kłęby dymów wytwarzane przez wszystkie kuchnie. Oceniłem, że do obozowiska pozostało nam około pół godziny jazdy, i uznałem, że nic nieprzewidzianego nie powinno się wydarzyć. Rozejrzałem się wokół i nie zauważyłem nic niepokojącego, choć nie podobał mi się przysypany piachem głaz, który właśnie mieliśmy mijać. Niby wyglądał normalnie, lecz nie potrafiłem przypomnieć sobie, abym koło niego przejeżdżał. Chciałem na to zwrócić uwagę Astrid, lecz w tym samym momencie piach frunął w powietrze, skała uniosła się i okazała płachtą materiału, spod której wyskoczyło dwóch osobników w pancerzach. Koń Iwy stanął dęba, omal nie zrzucając jadącego na nim Jira, okulawiony wierzchowiec zaczął się kręcić w kółko, rżąc ze strachu i próbując strząsnąć ze swego grzbietu Iwę, jedynie rumak Astrid dał się okiełznać i sprawiał wrażenie, że reaguje na polecenia. Mój tricenant ciężko podskoczył, cofnął się i wydał odgłos podobny do buczenia parostatku. Astrid wyciągnęła miecz, ja zaś, z pewnym powątpiewaniem, uzbroiłem swą laskę. Dwóch zakutych w blachy typów, którzy wyskoczyli z zasadzki, uniosło miecze i zawołało, żeby oddać im smoka, to odejdziemy w spokoju. Jeden z nich usiłował zbliżyć się do konia, na którym siedziała Iwa, lecz ten nadal kręcił się w kółko i na dodatek zaczął wierzgać. Drugi zwrócił się w stronę Jira, uznawszy zapewne, że stwarza on zagrożenie, które należy wyeliminować. Jir wyciągnął swą szpadę, wyglądającą na bezużyteczną wobec pancerza przeciwnika, i usiłował ustawić konia tak, aby móc skutecznie zadawać ciosy. W to jednak wmieszała się Astrid, która natarła na wroga od tyłu i walnęła go mieczem w hełm. Uderzenie nie mogło wyrządzić mu większej krzywdy, lecz wywołany przez nie hałas musiał być piekielny. Zaatakowany zatoczył się i zaczął kiwać hełmem, aby zobaczyć, skąd nadszedł cios. Astrid krążyła wokół niego i gdy tylko miała sposobność, tłukła go mieczem po łbie i po ręce dzierżącej broń. W tym czasie drugi rabuś schwytał konia Iwy za cugle i przytrzymał go, drugą ręką próbując ściągnąć ją z siodła. Ona jednak wywinęła mu się, uniosła nogę nad łękiem siodła i zjechała z końskiego grzbietu po przeciwnej stronie. Ruszyłem w jego stronę, on jednak zauważył to, wyciągnął miecz i zawołał, że pokroi mnie na plasterki, które poda psom w moim kapeluszu. W tym momencie Iwa przeszła pod brzuchem konia, wykonała obrót i łuskowatym metalowym ogonem zdzieliła go pod kolana, aż przyklęknął. Wykorzystując zaistniałą sytuację, stuknąłem Starego Bluzgota rączką laski w kark, tam gdzie kończył się jego grzebień skórny. Podziałało to nadspodziewanie, gdyż mój ciężki rumak przyśpieszył, opuścił swój pancerny łeb i z podrzutu grzmotnął swym rogiem na nosie w hełm rycerza-zbójcy. Tego aż poderwało w powietrze, po czym upadł, rozrzucając ręce i nogi, z klekotem niczym zepsuty robot. Zeskoczyłem z tricenanta, podbiegłem do leżącego i stanąłem mu na ręce, w której trzymał miecz, po czym kopniakiem drugiego buta odrzuciłem przyłbicę. Gęba, którą zobaczyłem, zupełnie nie pasowała do wizerunku raubrittera - była blada, dokładnie wygolona i powinna należeć raczej do biurokraty. Usłyszałem obok siebie stąpanie - to Iwa podeszła do niego, przyjrzała mu się z zainteresowaniem, po czym wzięła garść piachu i zaczęła posypywać gębę typka. Ten zacisnął mocniej oczy i zaczął pluć. - Widzisz, nie śpi! - zawołała tryumfalnie i nabrała piachu w drugą garść. Spojrzałem, jak sobie radzi Astrid. Nie musiałem się obawiać - jej przeciwnik klęczał, odrzuciwszy miecz, i trzymał się za powgniatany hełm - zapewne huczało mu we łbie niczym w kuźni mistrza Guldgraava. Odpięliśmy od siodeł kilka pasków do mocowania juków, dwóm niefortunnym zbójom spętaliśmy ręce na plecach, dosiedliśmy naszych wierzchowców i ruszyliśmy w stronę obozowiska, spakowawszy uprzednio płachtę maskującą zbójców. Po półgodzinie jazdy zaczęli jęczeć, że jest im ciężko i żeby rozwiązać im ręce, lecz nie wzbudzili tym niczyjego współczucia i musieli iść dalej. W rezultacie jazda do miasteczka namiotów trwała ponad godzinę. Zanim zaczęliśmy wspinać się na wydmy, zjechał z nich oddział jeźdźców z proporcami i trąbkami, którzy zatoczyli koło i ustawili się w szpaler. Skinąłem na Iwę i Jira, aby jechali przodem, po czym wraz z Astrid ruszyliśmy za naszymi jeńcami. Gdy tylko smok i jego zdobywca dojechali do początku oddziału, konni unieśli trąbki i odegrali powitalną fanfarę. Następnie ich dowódca pogratulował Jirowi sukcesu i podjechał do nas, wskazał na spętanych typów i spytał, co to za jedni. Gdy usłyszał, że próbowali oni z zasadzki odbić smoka, jego wąsy najeżyły się, twarz poczerwieniała, po czym rzekł, że w swych włościach lub na wojnie nie wygłupiałby się z żadnymi sądami, lecz kazał obwiesić ich na najbliższej gałęzi, a z braku gałęzi - przykołkować do ziemi i zadusić. Ponieważ jednak chodzi o turniej, czego bardzo żałuje, obaj winowajcy zostaną jedynie oćwiczeni. Na związanych rabusiach wywarło to wstrząsające wrażenie - uklękli i zaczęli błagać o litość, na co oficer wyciągnął buzdygan i bębniąc po hełmach i grzbietach, popędził ich przed sobą. Nie pozostało nam do roboty nic innego, jak ruszyć za nim i obserwować dalszy przebieg wypadków. Gdy wdrapaliśmy się na wydmę i zaczęliśmy zjeżdżać do obozu, ujrzałem wiwatujący tłumek. My z kolei musieliśmy tworzyć malowniczą grupę - Jir jechał strzemię w strzemię ze smokiem, towarzyszyli im konni, za nimi dreptali jeńcy popędzani przez oficera, a Astrid ze mną zamykała pochód. W takim szyku zajechaliśmy przed oblicze komisji, której prezydowała pani Ninian, z trollmistrzem Bzdryczko-Bromskim u boku. Ten wyglądał już nieco lepiej, a jego wąsy wskazywały dziarsko dziesięć po drugiej. Madame przemawiała do niego, on zaś spełniał rolę wzmacniacza - darł się tubalnym głosem na całą okolicę. Obwieścił, że turniej Pogoni za Smokiem uznaje się za zamknięty, a oficjalne wręczenie nagród odbędzie się przed wieczorem. Początek uroczystości oznajmi bicie w bębny. Na powitanie wyszli także Halamus, Lampart i Siballa, która spojrzała badawczo na jeńców i ryknęła: - Znam cię, glucie! - Następnie podbiegła do tego, który wcześniej zapoznał się z rogiem Starego Bluzgota, powaliła go kopniakiem na ziemię i przy trzasku pękających klamer zdarła mu hełm, omal przy tym nie ukręcając łba. Mnie także odsłonięta gęba typka wydała się znajoma, lecz nie mogłem skojarzyć skąd. Siballa jednak wiedziała. - Ty zapluty ścierwojadzie! Założę ci ten garnek na lewą stronę, chcesz? - wrzasnęła i rąbnęła go na odlew w ucho, aż poturlał się z klekotem blachy. - Może teraz powiesz, że walczę nieuczciwie, co? - spytała i przyłożyła mu z drugiej strony. Ten komentarz pomógł mi skojarzyć, że obrabianego osobnika widziałem podczas walki Siballi, gdy ubrany w płaszcz o karawaniarskim kroju kibicował trollicy, po czym miał pretensje, że pojedynek nie został rozegrany uczciwie. Prawdę mówiąc, nie było mi go specjalnie żal. Publiczności chyba też nie, gdyż entuzjastycznie biła brawo. Siballa wygłosiła jeszcze kilka poetyckich kwestii, podkreślając ich wagę kopniakami, aż wreszcie podszedł do niej Lampart, twierdząc, że Siballa chyba już tego osobnika nie wychowa, bo szmata pozostanie szmatą. Następnie zaproponował, żeby udać się w jakieś zacienione miejsce i coś zjeść. Siballa przystała na to i zostawiła maltretowanego w spokoju. Na taki obrót spraw spytałem Astrid, czy ma ochotę iść z nami. Ona jednak odparła, że musi przygotować się do nocnej uroczystości, więc, niestety, nie skorzysta z zaproszenia. Następnie pokiwała dłonią, uśmiechnęła się i odjechała, a ja zsiadłem z tricenanta, wziąłem go za uzdę i podążyłem za Lampartem. Rozdział 15 Gdy podążałem za drobnym uczonym, podbiegł do mnie Mofko wraz z właścicielem Starego Bluzgota, uradowanym, że wierzchowiec jest w dobrym stanie, a w dodatku został nagrodzony przez komisję. Spytany, skąd o tym wie, odparł, iż jego kuzyn dostarczał napoje komisji sędziowskiej, a więc wiadomości pochodzą z pierwszej ręki. Z pewnym niepokojem pomyślałem o perspektywie odbierania nagrody, postanowiłem jednak nie martwić się na zapas, oddałem lejce trzyrożca jego właścicielowi, podziękowałem i poszedłem za Siballą, Lampartem i Halamusem. Usiedliśmy w wielkim namiocie, pełniącym funkcję jadalni, i zamówiliśmy obiad. Zażyczyłem sobie kwasu chlebowego, gdyż obawiałem się, że odwodnienie i wrażenia, jakich doznałem na pustyni, w połączeniu z piwem mogłyby dać fatalny skutek. Lampart popatrzył na mnie badawczo zza swych okularów, sięgnął dłonią do górnej kieszeni mojej podróżniczej kurtki i wydobył z niej garść piachu. - Cóż to, czołgałeś się? - spytał tonem pełnym niedowierzania. - Nie, tylko zwaliła się na mnie wydma. - Za blisko podjechałeś? - Nie, wyrwałem z drzemki smoka - odparłem swobodnym tonem. Mówiąc to, odniosłem dziwne wrażenie, że obserwuję rzeczywistość jakimś dodatkowym zmysłem. - Żartujesz? - spytał podejrzliwie Halamus. - Bynajmniej. Najprawdziwszy smok. Wyskoczył z ziemi jak diabeł z pudełka, poawanturował się trochę, nieco pozmieniał krajobraz i odleciał. Może słyszeliście towarzyszący temu grom? Lampart, Siballa i Halamus spojrzeli na mnie z niedowierzaniem, podnieśli jak na komendę kufle i pociągnęli solidny łyk piwa. Pierwszy otrząsnął się z wrażenia Halamus, który powiedział: - Krystalomanci przygotowujący obchody najkrótszej nocy wykryli w okolicy obecność silnej anomalii pola magicznego. Poza tym nieproporcjonalny wzrost siły zaklęć, użytych przez kolegów w czasie wczorajszej sprzeczki, wskazywał także na coś podobnego. Jednak prawdziwy smok? Takiego faktu nie zanotowano od prawie stu lat! Wywód przerwał posługacz z tacą pełną smakowicie pachnących potraw. Zawiesiliśmy na chwilę dyskusję, aby nałożyć sobie jedzenia, po czym kontynuowaliśmy pomiędzy kęsami. - Co mogło przyciągnąć tutaj smoka? - zastanawiał się głośno Lampart. - Może takie nagromadzenie koni i tricenantów? - zasugerowała z pełnymi ustami Siballa. - Że chciał zapolować? Nie jestem pewien. Smoki raczej unikają tłumów - odparł Lampart. - Samo letnie przesilenie nie mogło wystarczyć. Obrzędy z nim związane odbędą się dopiero dzisiaj - myślał głośno Halamus i dla podkreślenia wagi swych słów wbił zęby w udko indyka. - A może jaszczura zwabiła budowa smokowni? - podrzuciłem rozwiązanie, które samoistnie przyszło mi do głowy. - Nie można tego wykluczyć. Supersmok już w swojej obecnej formie zaburza pole magiczne, a więc twój jaszczur mógł to wyczuć i sądząc, że w jego domenie pojawił się konkurent, przyleciał sprawdzić, co się dzieje. - Ale to kawał drogi stąd - zaoponował Lampart. - Prawdziwy smok może stąd do smokowni dolecieć w godzinę, a może i szybciej. - To dlaczego zakopał się w piachu właśnie tutaj? - Może na coś czekał, a może nie chciał, żeby go widziano? Mógł uznać, że w nocy podleci po cichu i zaskoczy konkurenta. Obiad minął nam na takich rozważaniach, wreszcie udałem się odpocząć do swego namiotu. Ustawiłem leżak w zacienionym miejscu i zamierzałem się zdrzemnąć, gdy napatoczył się Aldevi, który jął jęczeć, iż potrzebuje jakiejś nowej piosenki na dziś wieczór. Nie byłem w szczególnie kreatywnym nastroju, lecz podrzuciłem mu słowa, które mi się kiedyś przyśniły: Pojedziemy w pole, Na zielone gobrole, Towarzyszu mój! Podchwycił melodię na swym troiło i uznał, że mu się podoba, po czym zaczął nudzić o jeszcze. Wysiliłem koncept i na odczepnego dodałem: I będziemy po łbach prać, Bo plugawa jest ich mać, Towarzyszu mój! Pojedziemy na łowy, Do zielonej dąbrowy... Uznałem, że to poniżej wszelkiej krytyki, lecz on ucieszył się szalenie, złapał swój instrument i oddalił się pośpiesznie, ja zaś wreszcie zdrzemnąłem się. Zbudził mnie chłód - piasek w cieniu za namiotem już wystygł, a do tego zerwał się lekki wiaterek. W ukośnie padającym świetle ujrzałem rozmaite dziwnie ubrane osoby, idące grupami w jednym kierunku. Po chwili dobiegło mnie walenie w bęben, zapowiadające rozdanie nagród. Wziąłem więc pelerynę i poszedłem w stronę głównej alei, gdzie natknąłem się na Mofka, tricenanta i jego właściciela. Ten oddał mi wodze, podszedłem więc do kufra stojącego przy jednym z namiotów i dosiadłem z niego ciężkiego zwierza. W drodze do trybuny honorowej Stary Bluzgot rozgonił grupkę rycerzy, po czym bez dalszych ekscesów zajęliśmy miejsce w kręgu widzów. Listę nagrodzonych odczytywano od końca - po nagrodach pocieszenia nastąpiły kolejne wyróżnienia, później wyczytano krasnoluda przebranego za wywernę, po czym Starego Bluzgota i mnie jako „podróżnika z Khemetu i jego wierzchowca”. Podjechałem przed podium i ześlizgnąłem się z grzbietu tricenanta. Spłoszone nieco dziewczę zarzuciło szarfę z medalem memu rumakowi, do mnie zaś podeszła pani Ninian, niosąc puzderko z grubą bransoletą. Zapięła mi ją na przegubie, a ja nie miałem innego wyjścia, jak tylko pocałować madame w rękę. Gdy się schyliłem, usłyszałem nagle jej krzyk. Okazało się, że gdy pochylałem głowę, Stary Bluzgot sięgnął nade mną i zeżarł garść kwiatów z klombu zdobiącego kapelusz damy, co publiczność przywitała salwami śmiechu. Wycofałem się dyskretnie (o ile można zrobić coś dyskretnie, prowadząc na pasku półtoratonowego bydlaka) i zatrzymałem się w tłumie widzów. Wreszcie wyczytano Jira jako tegorocznego zwycięzcę Pogoni za Smokiem, czyli Smoczego Króla. Gdy wkroczył przed podium, na jego widok rozległy się huczne brawa i okrzyki aplauzu. - Czemu tak wiwatują, czyżby miał tyłu przyjaciół? - spytałem stojącego koło mnie młodziana w skórzanym stroju łucznika. - Jak to, czyżby waszmość nie wiedział? - zdziwił się zagadnięty. - Przybyłem z daleka i jestem tu od niedawna - odparłem. - Przecież nosi on strój Kurierów Imperium. Jest to jawne wskrzeszenie tradycji widzianej niezbyt mile przez niektórych, gdyż Kurierów powołał do istnienia Dławisław Pierwszy, a zlikwidował poprzednik Jego Wspaniałości. Przecież to Kurierzy przyczyniali się do utrzymania siły Imperium i byli oznaką jego suwerenności. Ha! Odważny młodzian! - Ale co to oznacza? - Rokosz, bunt, rewolucję! Zdobywca smoka, czyli Smoczy Król, ma prawo do udzielania łaski, gromadzenia pod swą komendą zbrojnych i obwieszczania pospolitego ruszenia. Dotychczas żaden zwycięzca z tych przywilejów nie korzystał i uznawano, iż jest to prawo wyłącznie papierowe, ale jeśli ten dzielny młodzian zaryzykował przebranie się w strój Kuriera Imperium, to skorzystanie z przywilejów też może mu przyjść do głowy. A nawet chłopi mogą posłuchać Kuriera Imperium, dzierżącego miecz Króla Ursona i dysponującego szczerozłotą figurą smoka jako oznaką władzy. To będzie prawdziwy Rycerz Mieczy! Nieoczekiwana pomoc, gdy wszyscy są w potrzebie! Wyjaśnienie to sprawiło, że zrozumiałem, czemu Iwa, pomimo umiejętności w myleniu śladów pogoni, dała się złapać Jirowi. Ona ze swymi braćmi i matką i on z mieczem Króla Ursona tworzyli niebezpieczną mieszankę. Na miejscu Jego Wspaniałości zastanowiłbym się nad urlopem lub nawet emeryturą w dalekich, ciepłych krajach, niezależnie od tego, czy supersmok dojrzeje do działania, czy też nie... Wreszcie uroczystość dobiegła końca i rozradowane towarzystwo udało się do wielkich namiotów, gdzie na stołach parowały rozliczne potrawy. Wziąłem metalowy talerz i nałożyłem nań różnych smakołyków, zaopatrzyłem się w kielich wina i wycofałem z tłumu. Moich uszu dobiegły śpiewy i dźwięk instrumentów - to Aldevi i jego grupa zaczęli grać „Pojedziemy w pole na zielone gobrole”. Wkrótce co bardziej rozochoceni uczestnicy zabawy wzięli się pod ramiona i podjęli tę piosenkę. Za jednym z namiotów spotkałem Siballę, która na beczułce ustawiła tacę z jedzeniem zabraną z namiotu i systematycznie pochłaniała leżące na niej potrawy. Machnęła na mnie ręką, w której dzierżyła solidną kość z resztkami szynki, abym podszedł i poczęstował się. Następnie wyciągnęła z baryłki szpunt, pod otwór podstawiła kufel, po czym wzięła mój kieliszek i zanim zdążyłem zaprotestować, uzupełniła jego zawartość. W baryłce jednak było nie piwo, lecz wino, co wskazywało na to, że biorąc kufel, Siballa po prostu postanowiła nie rozmieniać się na drobne. - Gdzie Lampart i Halamus? - spytałem ją. - Poszli odprawić jakiś rytuał. Chłopy są z zachodniej strony obozu, kobity ze wschodniej. Ta twoja Astrid też tam jest. Próbowałem nieśmiało zaprotestować, że nie moja, lecz Siballa nie słuchała, tylko pociągnęła solidny łyk wina i kontynuowała: - Ładna kobita, na koniu dobrze jeździ i wie, do czego miecz służy. I szczera jest, nie tak, jak te krętackie miejskie lafiryndy. Jak ma żal, to powie co myśli, albo i w pysk przyłoży. Da się lubić. Był to dla mnie nowy punkt widzenia, lecz musiałem przyznać Siballi, że ma sporo racji. Po posiłku poszedłem sprawdzić, co robią Halamus i Astrid. Gdy jednak opuściłem obóz od wschodniej strony i szedłem w stronę poblasku padającego od ognisk lub magicznych ogni, wpadłem na elastyczną, niewidzialną przeszkodę. Chcąc nie chcąc, zatrzymałem się i zacząłem wodzić po niej ręką. Wtedy u góry rozległ się szum i poczułem, że ktoś wylał na mnie wiadro wody. Odskoczyłem i sprawdziłem dłonią ubranie - było suche. Jednak sugestia, że nie jestem mile widzianym gościem, była dosyć wyraźna, postanowiłem więc zwiedzić zachodni kraniec obozu. Wspiąłem się na dwie kolejne wydmy, po czym ujrzałem krąg gigantycznych głazów, wewnątrz którego stały drobne sylwetki. W pewnym momencie poczułem z boku czyjąś obecność. Gdy się obejrzałem, dostrzegłem, że w miejscu, w którym przed chwilą nikogo nie było, stoi strzelista, przysypana piaskiem postać. - Tam są moi przyjaciele - powiedziałem na usprawiedliwienie i wskazałem ręką na krąg sylwetek. Strażnik milczał, po czym jakby rozsypał się i zmaterializował w mniejszej odległości. W świetle padającym od kręgu ujrzałem, iż nie jest to człowiek pokryty piachem, lecz coś pomiędzy ogromną babą piaskową a golemem. Zrobiło mi się niezbyt miło, powiedziałem więc, że sobie pójdę, i wyniosłem się pomiędzy namioty. Tam impreza toczyła się na całego - bandy podchmielonych rycerzy chodziły, wspierając się nawzajem, przy akompaniamencie klekotu blach, od czasu do czasu wpadając na podobne grupki wywern i bazyliszków, tupiących ciężkimi, krasnoludzkimi buciorami. W jednym miejscu wybuchła nawet bójka, a tło tego zamieszania stanowiła śpiewana nieskładnie, acz głośno piosenka „Pojedziemy w pole na zielone gobrole”. Wszystko wskazywało na to, że Aldevi niechcący wylansował przebój lata. Znalazłem jeden z namiotów kuchennych, odszukałem w nim kilka butelek kwasu chlebowego i poszedłem się położyć. Pomimo wrzasków i śpiewów zasnąłem, choć gdy byłem na skraju świadomości, znów odniosłem wrażenie, że postrzegam świat jakimś dodatkowym zmysłem, który informuje mnie o dwóch silnych polach mocy, po wschodniej i zachodniej stronie obozu. Zanim skończyłem się zastanawiać, czy to nie efekt udaru słonecznego, zapadłem w sen. Obudziły mnie hałasy. Gdy wypełzłem z namiotu, światło strasznie raziło, a wokół krzątali się ludzie zwijający obóz. Wokół rozpościerał się krajobraz jak po bitwie - namioty stały nieporządnie, gdzieniegdzie poniewierały się fragmenty zbroi, jedynie ich właściciele nie przypominali poległych, gdyż rozgłośnie chrapali lub pobekiwali. Opróżniłem butlę kwasu chlebowego, umyłem się i ubrałem. Trafiłem do namiotu-jadalni, wziąłem trochę owoców i poszedłem szukać moich przyjaciół. Mofka znalazłem chrapiącego pod połą namiotu właściciela Starego Bluzgota, a Halamusa i Lamparta przy stoliku w drugim namiocie-jadalni. Wyglądało na to, że nikt nie ma ochoty na konwersację, Halamus napomknął tylko, że smokochód będzie czekał za godzinę, a wszystkie czarodziejki zdążyły już pojechać w swoją stronę. Wreszcie spakowaliśmy się, wsiedliśmy i smokochód podążył drogą, którą już raz przebyliśmy. Po sześciu godzinach jazdy dotarliśmy do rozstaju, na którym skręciliśmy tym razem nie w stronę smokowni, lecz w trakt wiodący do włości hrabiego Vorna. Wreszcie na poboczu pojawiła się gospoda, do której zjechaliśmy, zjedliśmy kolację i udaliśmy się na spoczynek. Nazajutrz zwlokłem się o dziesiątej i zszedłem na dół, gdzie zastałem wszystkich przy śniadaniu. Halamus ocenił, że wyglądam lepiej, a mistrz Guldgraav dodał, że wreszcie będę miał okazję ujrzeć machinę latającą. Wsiedliśmy do smokochodu i powoli ruszyliśmy przez miasteczko, którego główna brama znajdowała się nieopodal gospody. - Dlaczego gospoda nie mieści się w samym miasteczku? - spytałem. - Gdyż hrabia Vorn dba o porządek na swych ziemiach i na wyszynk w miejscowościach jest nakładane wysokie myto. Dzięki lokalizacji poza murami oberżysta może lepiej zarobić, a z kolei kiedy ktoś znacznie przekroczy miarkę i rozrabia, to straż nie wpuszcza go do miasta, co zapewnia jaki taki spokój w nocy - wyjaśnił krasnolud. Zatrzymaliśmy się w jednej z uliczek prowadzących do rynku, gdyż Lampart postanowił coś kupić. Gdy znikł w sklepie z materiałami piśmiennymi, postanowiłem rozprostować kości i wysiadłem z maszyny. Miasteczko wyglądało schludnie, na budynkach z fasadami przypominającymi pruski mur widniały liczne szyldy, wskazujące na ożywioną działalność rzemieślników i kupców, a tło dźwiękowe składało się z nawoływań przekupniów przy straganach, odgłosów kucia z pobliskiego warsztatu kotlarza i jeszcze jakiegoś metalicznego dźwięku, dochodzącego z pobliskiej pracowni krawieckiej. Przywodził mi on na myśl coś znajomego, lecz nie byłem w stanie skojarzyć co. Wreszcie Lampart wrócił, dźwigając kilka grubych brulionów, pudełko ołówków, jakąś księgę i kobiałkę truskawek. Wsiedliśmy do smokochodu i wkrótce opuściliśmy miasteczko. Drogą wiodącą przez łąki i pastwiska podążyliśmy tam, gdzie powstawała machina latająca. Po trzech kwadransach jazdy, spędzonych głównie na konsumpcji truskawek, ujrzeliśmy ogromny budynek - konstrukcję przypominającą hangar. Uznałem, że hrabia to człowiek działający z rozmachem i być może jest w stanie zbudować coś, co będzie latać. Podjechaliśmy przed otwarte wrota hangaru i wysiedliśmy. Mistrz Guldgraav pierwszy, a my zaraz za nim weszliśmy do wielkiej hali. Zanim mój wzrok zaadaptował się do półmroku, usłyszałem radosny okrzyk: - Guldi, to ty? Niech mnie trolle zdepczą, zupełnie się nie zmieniłeś! - Po czym dobiegł mnie odgłos przypominający trzepanie dywanu. Po chwili dojrzałem, jak mistrz Zolt wali serdecznie po plecach drugiego krasnoluda, aż z kamizeli tamtego wzbiły się chmury kurzu. Po wzajemnych prezentacjach Halamus spytał, gdzie się podziała machina latająca. Kuzyn mistrza Guldgraava, Kalfun Gór, odparł, iż właśnie odbywa kolejny próbny lot, ale niebawem powinna wrócić. Wyszliśmy więc przed hangar, patrząc w stronę horyzontu, lecz nic tam nie zobaczyliśmy. Nagle pociemniało i zdałem sobie sprawę, że padł na nas ogromny, eliptyczny cień, rzucany przez szary, wrzecionowaty kształt, wynurzający się znad krawędzi budynku. - Szefie, uciekajmy, to potwór! - usłyszałem wrzask Mofka, który popędził do hangaru, aby skryć się w bezpiecznym miejscu. - Stój, bałwanie, to tylko sterowiec! - krzyknąłem, wywołując zdziwienie niemal u wszystkich zgromadzonych. - Co takiego? - spytał Lampart. - Nigdy nie słyszałem tej nazwy! - Sterowiec, balon kierowany, statek powietrzny, nazywaj go, jak wolisz - wyjaśniłem mu, a ponieważ nadal wyglądał na zaskoczonego, dodałem, że podstawy teoretyczne do budowy takich aparatów latających istnieją od niemal stu lat. - Gdybyś nie dłubał wyłącznie w zwojach opiewających pradawne bitwy i magów, którzy już zdążyli zamienić się w kamień, tylko zainteresował się magią praktyczną, to pewnie byś o tym słyszał - dodał Halamus tonem wyższości. - Gdyby nie moje księgi, to wy po dziś dzień siedzielibyście, czochrając się na drzewach, i nie wiedzieli, jak ułożyć najprostsze zaklęcie przeciwko pchłom - odburknął. Halamus nie zdążył zaripostować, gdyż sterowiec wykonał zwrot i zaczął przygotowywać się do lądowania. Przez chwilę widoczny był z boku - szarawy, podłużny zbiornik, przypominający ogromną beczkę, zakończoną dwoma stożkami, pod którym podwieszono długą, kratownicową gondolę, zakończoną sterami na jednym końcu, a śmigłem - na drugim. Załoga aparatu najwidoczniej miała problemy z uzyskaniem właściwej wyporności i wypuściła zbyt wiele gazu, bo nos sterowca skierował się na nas i machina jęła się obniżać w zastraszającym tempie. Następnie spod gondoli zaczęły się sypać strumienie piachu, tworząc ciemne słupy na tle letniego nieba. Statek powietrzny jął schodzić wolniej, lecz nadal zbyt szybko. Widocznie ktoś na pokładzie zdecydował się na rozwiązanie awaryjne i nagle ujrzeliśmy spadającą serię worków. Ostatni gwizdnął tuż przed nami, rąbnął o ziemię i pękł, obsypując nas piachem. - Drugi raz od przedwczoraj! - zawołałem, obserwując z ulgą podnoszący się do góry nos balonu. Z tego, co wiedziałem o sterowcach, to istniały lepsze metody podchodzenia do lądowania. Po chwili dobiegł nas wytężony ryk smoka, zmuszającego zeppelin do wznoszenia. Wkrótce sterowiec zatoczył drugi krąg i zaczął zbliżać się do lądowiska w sposób bardziej kontrolowany. Z baraku obok hangaru wybiegła grupa krasnoludów i ludzi. Uformowali się w szyk o kształcie litery V, a następnie pod dyktando mistrza Góra schwycili liny zwieszające się po bokach wehikułu i przytrzymali je, zmuszając szarego potwora do zatrzymania. Taka operacja musiała się powtarzać poprzednio już kilka razy, gdyż załoga naziemna była dobrze zgrana. Za każdą z lin chwytały po cztery osoby, które miały za zadanie zarzucić pętlę na odpowiedni pal, wystający z ziemi. Liny wybrano i wreszcie gondola dotknęła ziemi. Z boku otwarły się niewielkie drzwi i z otworu wysunął się trap, po którym na ziemię zeszło po kolei pięciu krasnoludów, a na końcu - właściciel pojazdu. Wysoki, lekko szpakowaty, z niewielką bródką i imponującymi faworytami, miał na sobie długi skórzany płaszcz i kapitańską czapkę. Skierował się ku nam, stukając obcasami wysokich butów o drewniany bruk, po czym przywitał się ze wszystkimi po kolei, zaczynając od mistrza Zolta. - Mistrzu Guldgraavie, słyszałem o panu wiele dobrego od pańskiego kuzyna. Gdyby nie jego nieoceniona pomoc, moja machina nigdy by się nie wzniosła. O pańskich przyjaciołach też słyszałem niejedno, muszę więc przyznać, że jestem zaszczycony, goszcząc tak znakomite grono. - Tu pocałował Siballę w rękę. Czekałem z niepokojem na jej reakcję, lecz ona spłoniła się niczym pensjonarka i nie powiedziała nic niestosownego ani też nie rzuciła hrabiego Vorna na glebę. Ten, nieświadom niebezpieczeństwa, które minęło go o włos, podał wszystkim dłoń, po czym zaprosił nas do wnętrza hangaru. Z boku wielkiej hali tkwił przytulony do ściany mały budyneczek, będący studiem projektowym. Stało tam kilka stołów kreślarskich, dywinator, piecyk z czajnikiem i kilka krzeseł. Usiedliśmy na nich, po czym hrabia polecił komuś z obsługi, aby przyrządził herbatę, i zaczął opowiadać o swych problemach z budową sterowca. - Jedwab jest bardzo lekki, lecz drogi, co utrudnia budowę naprawdę dużego statku powietrznego. Gaz, który ostatnio kupuję od krasnoludów, jest niepalny, lecz daje mniejszy udźwig niż wodoród, który jest ubocznym produktem pracy smoków i mam go prawie za darmo. Jeden z poprzednich modeli, wypełniony wodorodem, wybuchł przy podchodzeniu do lądowania - chyba Prasmok miał nas w swojej opiece, że nikomu nic się nie stało, nawet smok napędowy tylko się wstrząsnął. Ostatnio opracowaliśmy metodę klejenia jelit bydlęcych pomiędzy dwiema warstwami cienkiego płótna lnianego, co daje mocną powłokę, lecz jest bardzo pracochłonne. Mistrz Kalfun Gór powiedział, że ma na widoku jakiś nowy materiał, lecz nie chce zdradzać tajemnicy, dopóki wszystko nie będzie pewne. - A jak jest łączony materiał powłoki? - spytałem naszego gospodarza. - Klejem i nicią magiczną. Przyznaję, iż jest to metoda zawodna, lecz niestety, nie mamy innej, umożliwiającej równie szybkie łączenie tak wielkich połaci materiału. - Ale, ale - zreflektował się hrabia Vorn - przybyliście z daleka, a ja nie zadbałem o wasze kwatery. Trzeba to naprawić! - zawołał, po czym skinął na jednego z pracowników i polecił, aby przyprowadzono smokochód. W dwa pojazdy udaliśmy się do położonego nieopodal małego dworku, stanowiącego „skromne pomieszczenie, przydatne w czasie pracy nad projektami”, jak wyraził się hrabia. Rozpakowaliśmy się i zeszliśmy na obiad, podany przez sprawną służbę. Rozmowa zeszła, oczywiście, na problemy związane z budową aparatów latających i wreszcie miałem sposobność porozmawiać z hrabią na temat sterowców o konstrukcji sztywnej, półsztywnej i miękkiej, jak również na temat regulacji wyporu, balonetów i sterów wysokości. W pewnym momencie hrabia Vorn spytał, skąd posiadam informacje o tak nowatorskich rozwiązaniach. Odparłem, iż podczas wypadku z demonem straciłem pewien fragment pamięci, ale w zamian zyskałem nową wiedzę. - Poza tym - improwizowałem - w Lemurii powstały opracowania, które co prawda nie znalazły szerokiego zastosowania praktycznego, lecz tamtejsi technomagowie stworzyli tajne kolegium adeptów, zajmujących się magią teoretyczną, i problemy aparatów latających zostały włączone do kanonu wiedzy. Ponoć - ciągnąłem, ku zaskoczeniu Halamusa - wiedza ta, egzotyczna i skomplikowana, ma przekonywać młodych adeptów do nauki lewitacji, której opanowanie jest bardzo trudne, lecz gwarantuje uzyskanie efektów bez potrzeby nauki o statyce, wyporze, konstrukcji i temu podobnych, jak również bez potrzeby wykonywania urządzeń. - Ależ zastosowanie lewitacji jest ograniczone wyłącznie do samego maga i przedmiotów w jego bliskości, a mój wehikuł umożliwia przewóz towarów i ludzi niebędących magami - zauważył hrabia Vorn. - I o to też chodzi - mruknął Lampart. - Ograniczenie lewitacji do ścisłej elity jest dla wielu adeptów bardzo ważne. Bo cóż by to było, gdyby porządny mag wpadł w powietrzu na wieśniaka, podążającego z krową na targ? - Krowa chyba prędzej jest w stanie nauczyć się lewitacji niż wieśniak - powiedział mistrz Guldgraav, co zostało skwitowane wybuchem śmiechu. - A czarownice na miotłach? - spytała Siballa, która skosztowała wszystkich potraw i rozglądała się za czymś jeszcze. - To zupełnie inny rodzaj magii - odparł Kalfun Gór. - Miotły mają wiele wspólnego z magią naturalną, pierwotną i są bardzo kapryśne. Czy wyobrażacie sobie smokochód, który przy pełni jeździłby do przodu, a o nowiu do tyłu? Tak właśnie jest z miotłami. - To mi coś przypomina - rzekł hrabia. - W zeszłym miesiącu podczas nocnego lotu omal nie wpadła na nas jakaś wiedźma. Gdy zauważyła nas o kilkanaście stóp przed swym nosem, to tak się przeraziła, że nas przeklęła. Chyba pomyślała, że nasz pojazd powietrzny to coś w rodzaju latającego wieloryba, gdyż przekleństwo najwyraźniej było związane z morzem, przez co cała powłoka przez tydzień cuchnęła rybą, a gondola porosła jakimiś obrzydliwymi wodorostami i trzeba ją było skrobać niczym parszywy statek! - Dobrze, że nikt nie zamienił się w mątwę - dodał Lampart. Podczas poobiedniej sjesty wykonałem kilka rysunków, które przedstawiłem hrabiemu. - Gondola niepodwieszana na długich linach, tylko związana z kadłubem, żeby nie wdzierał się tam wiatr? To brzmi rozsądnie! A jeśli zmiana ciśnienia w komorach rzeczywiście pozwoli na zmianę wysokości bez utraty gazu, to koszty staną się naprawdę niewielkie! Bardziej opływowy kształt, żeby szybciej lecieć! I smoki w osobnych gondolach, aby było ciszej! Trzeba to natychmiast wykonać! - entuzjazmował się hrabia. - Dobrze, ale może najpierw zrobimy model? - Oczywiście, oczywiście - zgodził się Vorn i poszedł porozmawiać z mistrzem Górem. Następnego dnia pojechaliśmy do hangaru i Kalfun Gór zaprezentował mi rozmaite materiały i narzędzia do budowy modeli, po czym z kąta wyciągnął duży, podłużny worek z cienkiej skóry. Za pomocą miecha napełnił go powietrzem, aż worek przybrał opływowy kształt mocno wydłużonej kropli. - Cóż to takiego? - spytałem, gdy zobaczyłem, że z przodu skórzanego wora widnieją starannie zacerowane otwory, sugerujące, iż były tam kiedyś oczy i paszcza. - To skóra tufaka - odparł hrabia. - Tufaka? - To taka ryba. - Mam nadzieję, że nie delfin. - Delfin? Skądże! - Vorn spojrzał na mnie z takim oburzeniem, jakbym spytał, czy bekon do jajecznicy, którą jadł na śniadanie, pochodził z jego ciotki. W ciągu czterech godzin wykonaliśmy model gondoli, która została przytwierdzona do kila zamocowanego u dołu balonu. W środkową część skóry tufaka wprawiliśmy gumowy balon, a z tyłu zamocowaliśmy stery. Wały dwóch śmigieł, pochodzących z poprzednich modeli, połączyłem skórzanym paskiem i zacząłem się zastanawiać, co może posłużyć za jednostkę napędową. Rozejrzałem się i mój wzrok padł na stojący w kącie dywinator. - Można? - spytałem mistrza Góra, który skinął swą siwą brodą i patrzył z zainteresowaniem, co zamierzam uczynić. Wziąłem śrubokręt, podważyłem zatrzaski i otworzyłem tylną pokrywę. Wnętrze urządzenia było wyposażone znacznie skromniej niż w dywinatorze Halamusa, podstawowe elementy były jednak takie same. Brakowało też nieprzyjemnej piwnicy z łańcuchami. W małym fotelu na pięterku siedział, podrzemując, złocisty gad o czterech łapach. - Co to za jeden? - spytałem krasnoluda. - Czworak. Jest już dość stary, ale na potrzeby naszych dywinacji w zupełności wystarczy. Wziąłem delikatnie bęben, w którym siedziały dwa drajwy w sukiennych kamizelkach, pogryzające orzechy. - Zafunduję wam przejażdżkę. Tylko się nie wygłupiajcie! - zwróciłem się do nich uspokajającym tonem, po czym włożyłem bęben do gondoli i połączyłem go z wałem zbiorczym śmigieł. Wraz z Vornem wynieśliśmy model do hangaru, następnie Kalfun wypuścił ze skóry tufaka powietrze i napełnił ją gazem, po czym ręcznym miechem zwiększyliśmy ciśnienie w balonecie i dosypaliśmy trochę piachu, tak aby wehikuł był minimalnie cięższy od powietrza. - Teraz samoistnie opada na ziemię, ale przy odpowiednim ustawieniu sterów wysokości będzie utrzymywał stały pułap, ewentualnie wznosił się, a przy zmniejszeniu prędkości zacznie podchodzić do lądowania - wyjaśniłem hrabiemu i krasnoludowi. - No, teraz pogalopujcie trochę, to się przelecicie. Zwolnijcie przed ścianą hangaru, żeby wylądować - zwróciłem się do drajwów przez otwór w gondoli i obróciłem sterowiec ogonem do wrót hangaru, a dziobem do jego ślepego końca. Krasnolud zaczął przemawiać w mowie Starodawnych, lecz zanim skończył wypowiadać dwa słowa, bęben ruszył, śmigła zawirowały i zeppelin wysunął mi się z dłoni. Przez chwilę opadał, dopóki nie nabrał prędkości, później wyrównał lot, wspiął się na jakieś cztery metry i z cichym furkotem śmigieł płynął w stronę końca wielkiej hali. Pobiegliśmy pod przeciwległą ścianę, aby go złapać, lecz pojazd zwolnił, na jego pokładzie było widać jakiś ruch, po czym zaczął wykonywać elegancki zwrot. Staliśmy w miejscu, obserwując z podziwem manewr statku powietrznego. Sterowiec obrócił się do nas rufą i zaczął lecieć w stronę drugiego końca hangaru. - Świetnie! Wiedzą, o co chodzi! - zawołałem radośnie. - Aż za dobrze! Zamknąć wrota! - krzyknął Gór i potruchtał w stronę bramy. Jednak mała załoga skierowała nos maszyny ku ziemi i tracąc wysokość, nabierała prędkości. Następnie, tuż przed bramą, sterowiec wyrównał, a po minięciu progu zaczął zwiększać pułap. Pękata sylwetka krasnoluda, widoczna na tle jasnego nieba w świetle bramy, jęła podskakiwać i wygrażać pięściami. Nie powiem, żebym się szczególnie zmartwił. Drajwy budziły moją sympatię i nie miałem nic przeciwko temu, żeby zasmakowały trochę wolności. Hrabia Vorn chyba podzielał moje uczucia, gdyż idąc koło mnie, uśmiechał się pod wąsem. Zrównaliśmy się z podskakującym z wściekłości krasnoludem i popatrzyliśmy, co się dzieje ze sterowcem. Płynął majestatycznie na wysokości kilkunastu metrów, doleciał do składanego masztu, z którego zwieszał się rękaw wiatrowy, okrążył go dwa razy, po czym przeleciał obok zakotwiczonego przy ziemi zeppelina Vorna i skierował się w naszą stronę. - A jednak nie wyniosły się! - powiedziałem z satysfakcją. Krasnolud przestał kląć i miotać się. Niesforna załoga sterowca dostała po garści rodzynek i powędrowała z powrotem do dywinatora, po czym Kalfun i Halamus siedli na zydlach przed ekranem i przystąpili do obliczeń. Przy podwieczorku przedstawili mi rysunki z pyszniącymi się na marginesach kolumnami liczb i znakami runicznymi. - Dwieście pięćdziesiąt stóp długości, siedemdziesiąt średnicy, udźwig cztery tysiące pięćset funtów - obwieścił z dumą krasnolud. - A ile czasu zajmie budowa tego? - Mamy zapasy niektórych części, takich jak śmigła, więc przy dobrej organizacji potrwa to tydzień, no, może dwa... Trudno mi było w to uwierzyć, lecz krasnolud wyglądał na pewnego swych słów. Od następnego ranka hangar zapełnił się krasnoludami i ludzkimi rzemieślnikami, którzy trasowali, piłowali, kleili i nitowali konstrukcję statku powietrznego. Zasugerowałem hrabiemu Vornowi, aby gondola miała szczelne dno i żeby w razie awarii można było wykorzystać ją jako łódź. Natychmiast zarządził wprowadzenie tego pomysłu do planów, po czym oznajmił, że wręgi i poszycie gondoli zostaną wytrasowane w czasie przerwy obiadowej. Gdy pracownicy udali się na posiłek, Halamus i Gór przytaszczyli kosz, z którego wyciągnęli stworzenie przypominające żółwia. Umieścili je przy dywinatorze, poodprawiali nad nim jakieś zaklęcia, po czym ustawili na rogu wielkiego kartonu, leżącego na podłodze hangaru. Stwór ruszył i zostawiając za sobą niebieskawy ślad, szedł po jakiejś krzywej. Dwa razy ostro zmieniał kierunek, aż wrócił do punktu wyjścia, a ja w wytyczonej figurze rozpoznałem jedną z wręg gondoli. Gór przestawił stwora w kolejne miejsce, ten wytyczył następną część i tak aż do zarysowania wszystkich arkuszy. Po tej operacji wyszliśmy przed hangar, aby przyjrzeć się, jak się sprawia zeppelin, zacumowany nosem do świeżo zmontowanej wieży. Cały czas ustawiał się dokładnie z wiatrem, lekko się huśtając w jego podmuchach. Vorn i Kalfun Gór spoglądali z gospodarskim ukontentowaniem na aparat latający i wyglądali na zadowolonych. Późnym popołudniem, po podwieczorku, przed hangar zajechała kolumna wozów konnych, które poprzedzał sfatygowany kangochód. Z wehikułu wysiadł gnom z chytrą miną, podszedł do nas, skłonił się i zatarł ręce. - Wszystko się udało? Są skóry? - spytał Kalfun Gór. - Nawet więcej, niż sądziliśmy. Namnożyło się ich od trolla, znaleźliśmy ich gniazda i nory i wyłapaliśmy, ile się dało - odparł gość. - Ale co? - spytał nieco zdezorientowany Halamus. - Czarne harpie! - odparł z dumą gnom i ponownie zatarł ręce. - Takie jak te, których skóra posłużyła do wyrobu kart książki ojcaszka jąkały, jak go tam?... - spytałem. - Scypiona Mędzikłaka, założyciela zakonu Ochędańców Bosych! Ale przecież one występują niezwykle rzadko! - zdziwił się Halamus. - Występowały - poprawił gnom. - Może w czasach dobrotliwego Scypiona należały do rzadkich okazów, ale ostatnio w moich okolicach rozpleniły się tak, że nie sposób wytrzymać. Zasiedliły każdą dziurę w ścianach Doliny Żywej Wody i paskudzą na wszystkich, co przejeżdżają tamtędy do Źródła Życia. Klną przy tym obrzydłe i nawet dysponują swoistymi czarami, bo kilku pielgrzymów złapało jakąś brzydką przypadłość o magicznej etiologii. - A czy one czasem nie mają... - Nie byłem pewien, jak sprecyzować wobec gnoma swe wątpliwości, zatoczyłem więc dłońmi przed sobą dwa okrągłe kształty. Na to jednak hrabia, dwóch krasnoludów, Halamus i Lampart, który także podszedł do naszej grupy, wybuchnęli gromkim rechotem. - Możesz się nie obawiać. W taki sposób harpie przedstawiali na swych wazach jedynie starożytni Egejowie - powiedział Lampart. - W rzeczywistości są to wielkie ptaszyska o tułowiach pozbawionych upierzenia. Ich czaszka rzeczywiście przypomina nieco ludzką, gdyż jest okrągła i ma oczy umieszczone z przodu, tak jak u większości drapieżników. Jednak głównym elementem gęby harpii jest spory, zaopatrzony w zęby dziób, przypominający nieco pysk krokodyla. Wrażenie podobieństwa do człowieka wywołane jest przez jasne zabarwienie tej gęby, a poza tym twórcy starożytnych waz musieli mieć wybujałą wyobraźnię. Odetchnąłem z ulgą, że nie będę musiał latać statkiem powietrznym, na którego powłoce co półtora metra znajduje się para żeńskich sutek. - Mnie bardziej interesuje, co sprawiło, że pojawiło się tyle tych stworów - zaczął się zastanawiać Halamus. - Jeśli wywołały to zaburzenia pola magicznego, spowodowane nadmierną drakonizacją życia, to znaczy, że anomalie są większe, niż przewidywaliśmy, albo supersmok jest bardziej zaawansowany w rozwoju, niż przypuszczamy. Tak czy owak - niedobrze. Któryś z pracowników gnoma przyniósł nam jedną ze skór. Była jedwabiście czarna, cienka i sprężysta. W swoim dawnym świecie uznałbym zapewne, iż jest to jakieś tworzywo sztuczne. Na jednym z brzegów widniał ślad krzywego cięcia - farfocel grubości i długości makaronu. Owinąłem go wokół palca i dobrze pociągnąłem, trzymając za resztę skóry. Omal nie przeciąłem sobie opuszki, a materiał nie puścił. Uznałem, że nada się do wyrobu powłoki, byle tylko dało się to dobrze połączyć. Po podwieczorku pracownicy pod dyrekcją mistrza Guldgraava i mistrza Góra przystąpili do klejenia płacht skóry, po czym Halamus z Lampartem przygotowali wielką szpulę nici, dziwnie wyglądającą igłę i przystąpili do magicznego zszywania błamów. Po wypowiedzeniu kilku inkantacji nić zaczęła fosforyzować, igła rozbłysła błękitnym światłem i nagle na styku dwóch skór pojawiło się lśnienie - to igła przystąpiła do szycia. Po chwili pierwszy szew był gotowy. Nić zbladła i przybrała kolor nieróżniący się zbytnio od podłoża. Sprawdziłem wytrzymałość połączenia - była duża. Jednak nie ufałem temu do końca, wyjąłem więc z kieszeni spodni metalową buteleczkę - w niej trzymałem gwiezdny pył, którym ongiś mnie ostrzelano. Następnie nasypałem jego szczyptę na początek ściegu. Syknęło, błysnęło i szew znikł. - Nie jestem pewien, czy mam ochotę łatać aparatem z taką powłoką - powiedziałem do Kalfuna. - Wystarczy antymagiczna strzała lub pocisk, a wszystko się rozpruje i koniec. Mistrz Gór wyraźnie się zasępił. - A co proponujesz? - spytał Halamus. - Przydałaby się maszyna do szycia... - MASZYNA DO SZYCIA? - Obaj krasnoludowie najwyraźniej byli pewni, że się przesłyszeli. Musiałem się wykręcić, że ktoś kiedyś mówił o czymś takim, lecz nie pamiętam zbyt dobrze, kto i kiedy. Kolacja upłynęła w milczeniu - Halamus kreślił coś na kartce papieru, zamyśleni krasnoludowie nie odzywali się, wyglądało na to, że jedynie hrabia Vorn się nie przejmuje. W takich oto nastrojach poszliśmy spać. Rozdział. 16 W nocy prześladował mnie sen, że chodzę po miasteczku hrabiego Vorna i nasłuchuję jakichś odgłosów, które milkną, gdy zbliżam się do ich źródła. Zaglądam po kolei do opustoszałych sklepów, warsztatów i kantorów, lecz nie zastaję tam nic oprócz pustych, zakurzonych półek i porzuconych w pośpiechu mebli. Wstałem zmęczony, jakbym rzeczywiście chodził przez całą noc, i przy śniadaniu zacząłem opowiadać swój sen zgromadzonym. Nim jednak doszedłem do połowy historii, pojąłem, z czym kojarzył mi się dźwięk, który dobiegł mnie z warsztatu krawieckiego, w czasie gdy Lampart kupował truskawki. - Trzeba podstawić smokochód i czym prędzej pojechać do miasteczka! - powiedziałem do Halamusa. Ten zdziwił się, jednak nie pytając o nic, wydał polecenie usługującemu gnomowi i pośpiesznie skończył posiłek. Hrabia Vorn powiedział, że woli dopilnować budowy gondoli i przycinania skór harpii, wsiedliśmy więc do pojazdu, szofer uruchomił smoka, a gdy już ruszaliśmy, dołączyli do nas mistrz Guldgraav i Lampart. W miasteczku zatrzymaliśmy się przy rynku, w tej samej uliczce co podczas podróży na miejsce budowy sterowca. Wysiadłem i rozejrzałem się - rzeczywiście, odgłos dobiegający z pracowni krawieckiej przypominał dźwięk maszyny do szycia. Ruszyłem tam, za mną zaś Lampart, Halamus i krasnolud. Drzwi były wąskie, z wprawionymi niewielkimi szybkami. Po ich otwarciu usłyszałem podzwanianie całej kiści dzwonków, po czym rozległ się stentorowy głos, należący zapewne do niewiasty: - Żuczku, jacyś panowie do ciebie! Zostaw te swoje bzdury i pośpiesz się, tacy wielcy panowie nie będą czekać! - Już idę, kochanie! - odezwał się głos z zaplecza i klekot maszyny ucichł. Wszedłem do mrocznego pomieszczenia, omal nie skręcając sobie nogi na obniżonym stopniu, a gdy mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ujrzałem kontuar, przykurzone lustro, zielonkawą pluszową kotarę i stojącą na jej tle pokaźną jejmość w wiśniowej aksamitnej sukni. Wygląd damy mocno przypominał rozłożystą otomanę. - Chodź tu szybciej, idioto! - zaryczała dama w stronę zasłony, po czym uśmiechnęła się do nas całą kolekcją złotych zębów i dygnęła. - Ten mój stary to straszny niezguła, przepraszam jaśnie panów, że musicie czekać. Jemu tylko jakieś bezsensowne machiny w głowie. Zamiast śledzić, co jest modnego na świecie, to tylko zszywa kawałki płótna i je szarpie. Że też mnie to musiało spotkać! Ale jak już coś zrobi, to rzeczywiście jest mocne, możecie się sami przekonać! - zmitygowała się nieco. Wreszcie zza kotary wyszedł mały, przygarbiony człowieczek. Miał silnie przerzedzone włosy, grube okulary na czubku spiczastego nosa i ogólnie sprawiał wrażenie, że spadło na niego jakieś wielkie nieszczęście. Nawet domyślałem się jakie. - No, durniu, usłuż panom! - zaryczało nieszczęście i rzuciło na kontuar zwój tkaniny. - Naturalnie, kochanie - odparł krawiec. - Czego łaskawi panowie sobie życzą? - Chcemy obejrzeć pańską maszynę do szycia - powiedziałem, nie bawiąc się we wstępy. - Widzisz, głąbie, to na pewno kontrola z gildii, za to, że nie pracujesz, jak Smok przykazał! Jaśnie panowie, litości, ten głupek nic złego nie zrobił! Już dawno kazałam mu powyrzucać to wszystko, ale on jest uparty jak muł! Przysięgam, że zaraz sama to... Halamus spojrzał na babę tak, że się zamknęła, wyjął z czeluści szaty sakiewkę, wysypał z niej na dłoń kilka miedziaków i zażądał, aby poszła na targ i kupiła nam owoców gosso. - Ale ani za twardych, ani zbyt przejrzałych. My w tym czasie utniemy sobie pogawędkę z pani mężem. Proszę się nie śpieszyć i dobrze wybrać, bo jak nie okażą się odpowiednie, to będziemy bardzo niezadowoleni. Do widzenia. Baba porwała koszyk i wypadła przez wąskie drzwi niczym wiśniowe tornado. Przez zakurzoną szybkę w drzwiach ujrzałem, jak przechodzi przez ulicę, trwożnie oglądając się za siebie. - Panowie naprawdę z gildii? - spytał krawiec. - Nie, od hrabiego Vorna. Interesuje nas pańska maszyna szyjąca. Czy możemy ją obejrzeć? Mały człowieczek skinął głową i odsunął kotarę gestem godnym notabla odsłaniającego pomnik. Naszym oczom ukazało się niewielkie, zagracone pomieszczenie, na którego środku królowała maszyna do szycia. Znane mi urządzenia przypominała tylko w ogólnym zarysie, lecz zasada działania musiała być taka sama. Pod ścianami stały dalsze modele, większe i mniejsze, poprzywalane ścinkami tkanin i belami materiału. Poprosiłem o kawałek płótna zszyty za pomocą urządzenia i dałem Halamusowi, a ten, po krótkich oględzinach - mistrzowi Guldgraavowi. Krasnolud pokiwał głową, szarpnął połączone kawałki materiału i uśmiechnął się. - Nadaje się. Bierzemy. - Ale... Co panowie biorą? Moje maszyny nie są jeszcze skończone. To zaledwie prototypy. W wielu z nich nie ma części, bo użyłem ich w następnych modelach. - Chcielibyśmy wynająć pana razem z pańskimi maszynami. Wszystkimi. Części się dorobi i weźmie pan udział we wspaniałym przedsięwzięciu. - Zawsze marzyłem o czymś takim. Wiecie, panowie, że wierzyłem, że kiedyś nadejdzie taki dzień jak ten... Tylko jest jeden problem. Moja żona. Nie mogę jej zostawić... - Musi ją pan bardzo kochać? - powiedział Lampart. - Oj, muszę, muszę - jęknął mały człowieczek. Brwi mistrza Guldgraava uniosły się ku górze. - Nie mogę jej zostawić mojego syna z pierwszego małżeństwa. Jest... Nie jest samodzielny. - Zrobimy tak - powiedział Zolt. - Pańska żona otrzyma sumę, za którą będzie mogła się utrzymać, a pan z synem i maszynami pojedzie do nas. Pan, oczywiście, dostanie swoje wynagrodzenie. - Ale... Co ona na to powie? - Nic miłego. Ale chyba nie będzie się sprzeczać z wysłannikami hrabiego Vorna, czyż nie? Mały człowieczek jakby wyprostował się, przygładził dłonią resztki czupryny, strzepnął dłonią kitel i otworzył tylne drzwi od warsztatu. Naszym oczom ukazało się małe podwórko, na którym pomiędzy sznurami od bielizny dogorywały resztki prototypów kilku maszyn. - Scypion, chodź do mnie! - zawołał krawiec. Po chwili zauważyliśmy jakiś ruch w skrzyni stojącej w kącie podwóreczka. Zza jej krawędzi wychynęła rozczochrana głowa, po czym pojawiła się reszta osoby, odzianej w szare i brązowe tkaniny. Młodzieniec niepewnie popatrzył na nas głęboko osadzonymi oczami, złapał się brzegu skrzyni i wylazł na zewnątrz. Drugą ręką przyciskał do siebie dużego rudego kota, który zwisał z cierpiętniczą miną. - Chodź, Scypionie, przywitaj się z panami. Młodzian zbliżył się, zerknął spode łba i mruknął: - @Wwwysłańcy sssmoka. Nnniedobrze. - Scypionie, bądź miły. To nasi dobrodzieje. Przepraszam panów, ale, jak mówiłem, Scypion nie najlepiej sobie radzi. - Nie szkodzi. Dla niego też wystarczy miejsca. Spakujmy maszyny i jedźmy. - Gdzieś ty się podział, co? - przeszył powietrze wrzask baby. Kot czmychnął z ręki Scypiona za skrzynię, a mały człowieczek znów się zgarbił. - Tu jestem, kochanie... Baba wpadła na podwórko, zobaczyła nas i przyhamowała. Zolt wystąpił krok naprzód i patrząc na nią z góry (co wydawało się niemożliwe przy jego wzroście) oświadczył dobitnie: - Z polecenia hrabiego Vorna rekwirujemy wszystkie maszyny i zatrzymujemy pani męża wraz z synem aż do wyjaśnienia. Przez czas rozłąki będzie pani otrzymywać pensję w wysokości dziesięciu i pół dława na tydzień, płatnych w każdą środę w ratuszu. Baba otworzyła gębę, zamknęła ją i znów otworzyła. Wreszcie przełknęła ślinę i zaczęła rozpaczać, że za taką sumę to ona nie przeżyje, że lepiej, aby wypłacono jej od razu całość i... - Czy pani też chce z nami jechać? - spytał Halamus, wykonując palcami dziwne ruchy. - Nie, skąd, jestem całkowicie usatysfakcjonowana. Weźcie sobie tego idiotę i jego przeklęte machiny! A tu są owoce gosso, najlepsze, jakie dostałam - zmieniła front magnifika krawca, wręczając Halamusowi niewielką torbę. Szofer z krawcem załadowali częściowo zdemontowane maszyny do kufra i na dach smokochodu, następnie wsiedliśmy do pojazdu i ruszyliśmy. Scypion siedział koło szofera, a krawiec - na rozkładanym stołeczku w kabinie. Smokochód kołysał na nierównościach drogi, słońce świeciło, a ja w pewnym momencie usłyszałem jakiś dziwny dźwięk. Przypominał coś pomiędzy buczeniem a bzyczeniem, wznosił się i opadał. Rozejrzałem się wokół, tak samo zresztą uczynili Halamus, Zolt i Lampart. Odgłos nie pochodził z kół, od smoka ani spod karoserii. Wreszcie wszyscy spojrzeliśmy na małego człowieczka - siedział spokojnie, lekko się uśmiechając, i nucił pod nosem! - Czy jest jakaś szczególna przyczyna, dla której nadał pan synowi imię Scypion? - spytał Lampart, zapewne po to, aby krawiec przestał mruczeć. Mały człowieczek uśmiechnął się smutno i powiedział, że jego pierwsza żona była przekonana, iż imię to sprawi, że dziecko przestanie się jąkać. Jak wiadomo, nosił je ojciec Mędzikłak, który dzięki natchnieniu został wynalazcą ochędacza - cudownego likworu, wzmagającego krasomówstwo. Niestety, jak widać, pomysł nie przyniósł spodziewanych rezultatów. - Może jednak nic straconego? - próbował pocieszyć krawca Lampart. - A gdyby tak spróbować magii leczniczej? - Albo ochędacza - mruknął niemal niedosłyszalnie Halamus. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, maszyny rozpakowano i zaniesiono do hangaru, po czym Zolt wspólnie z Kalfunem Górem poskładali je tak, że nadawały się do użytku. Następnie wzięli kilka skrawków ze skóry harpii i wręczyli krawcowi, aby spróbował je zeszyć. Ten poprzestawiał jakieś dźwigienki w największej z maszyn, coś podłubał, zakręcił kołem i po chwili mogliśmy obejrzeć równy, gęsty ścieg. Hrabia Vorn, który zszedł po drabince spod sklepienia hangaru, również przyjrzał się dziełu i wyglądał na mocno zaskoczonego. Pogratulował małemu człowieczkowi i zapewnił go, iż dołoży wszelkich starań, aby wynalazek znalazł się w produkcji, a jego twórca został stosownie wynagrodzony. Obu krasnoludów pogrążyło się w dyskusji na temat możliwości produkcji maszyn do szycia, jak również wykorzystania ich do wykonywania powłoki. Ja zaś postanowiłem przekonać się, czy termin wymieniony przez Kalfuna Góra ma szansę być dotrzymany, i skierowałem się do wnętrza hangaru. Ludzie, gnomy i krasnoludy rozpościerali na podłodze kolejne skóry harpii, przykładali do nich szablony, obcinali brzegi, a na krawędziach białą farbą wypisywali cyfry, runy i oznaczenia, które miały ułatwić późniejsze dopasowywanie. Po kilku godzinach dwóch krasnoludów ustawiło maszyny do szycia, za jedną z nich zasiadł jej wynalazca, za drugą - przeszkolony gnom i rozpoczęło się szycie wielkich płacht. Wyszedłem z hangaru, zostawiając za sobą klekot i turkot pracujących mechanizmów, i spojrzałem wzdłuż nasłonecznionej ściany. W zagłębieniu, oparty o podmurówkę z cegieł, siedział Scypion i wodził palcem dookoła wylotu dużej rury drenowej, wystającej ze ściany. - Dziura w-w-w ścianie, dziu-ura w świecie, smok wy-yleciał, cz-czary plecie - przemawiał do siebie. Następnie zerknął na mnie i mruknął: - Smoka b-brat w dziurę w-wpadł. - Po czym znów zajął się rysowaniem okręgów wokół rury. Postanowiłem mu nie przeszkadzać, tym bardziej że miał już towarzystwo - o jego kolana ocierał się duży łaciaty kot. Zawróciłem i natknąłem się na Halamusa, któremu wspomniałem o radarze i o tym, że warto by mieć coś takiego na pokładzie, na wypadek lotu w chmurach lub we mgle. Następnie przystąpiłem do opisywania działania urządzenia na przykładzie delfinów i nietoperzy. - Nietoperze, powiadasz? - zainteresował się. - Hm, to się powinno dać zrobić - mruknął, po czym podszedł do hrabiego Vorna i spytał go, czy może nadać smokogram. Do wieczora pomagałem mistrzowi Guldgraavowi nadzorować dopasowywanie skór harpii, a następnie montaż elementów kila i gondoli. Następnego dnia zarysy przedniej części kila były już widoczne. Konstrukcja przypominała ażurowy model łodzi wikingów lub coś podobnego. Kolejnych kilka dni upłynęło na szyciu płacht oraz dopasowywaniu elementów gondoli i kila. Halamus gdzieś znikł na trzy dni, aż wreszcie zjawił się z dwiema drucianymi klatkami, okręconymi wojłokiem. - Cóż to znowu? - zdziwił się Kalfun Gór. - Czy to śpiewa? - Nawet jeśli tak, to ty tego nie usłyszysz. To będzie nasz radar - powiedział Halamus i ściągnął kapę z pierwszej klatki. W środku siedziało coś, co wyglądałoby na ratlerka, gdyby nie błoniaste skrzydła i przypominająca liść narośl na nosie. - To są nieco zmorfowane magicznie nietoperze - wyjaśnił, uśmiechając się na widok zdumienia krasnoluda. - Wykrywają przeszkody, które mają przed sobą, i przekazują dane o nich w sposób możliwy do odczytania. Na dziobie gondoli trzeba będzie przygotować odpowiedni otwór, w który będziemy wstawiać klatkę - zwrócił się do mistrza Góra, po czym podniósł swój dziwaczny bagaż i ruszył w stronę pomieszczeń biurowych hangaru. Wreszcie nastąpił moment połączenia dziobowej i ogonowej części kila. Po dwóch godzinach, spędzonych na ciągnięciu i poluzowywaniu linek, przewlekaniu ich przez kolejne bloczki, wykrzykiwaniu rozmaitych komend i przekleństw, odpowiednie dźwigary trafiły na siebie i zostały połączone za pomocą sworzni i kleju przypominającego żywicę. Większość załogi dostała wolne do końca dnia, a wokół konstrukcji chodzili jedynie Halamus, Lampart i dwóch krasnoludów. Hrabia Vorn znikł gdzieś zaraz po połączeniu części kila. W pewnej chwili zza solidnych kozłów, na których opierał się kil, usłyszałem szybki tupot i krzyk: - Pataj, pataj! Po sekundzie ujrzałem wybiegającą stamtąd małą postać z prętem w uniesionej ręce. Pomyślałem sobie, że to jakiś gnom, który zwariował, nawąchawszy się kleju, lecz dalsze wydarzenia przekonały mnie, że jestem w błędzie. Mała postać wykonała gwałtowny zwrot, zamachnęła się i uderzyła w najbliższą wręgę konstrukcji. Kratownica odpowiedziała huczącym echem, które zamieniło się w klekot luźnych elementów, dobiegający gdzieś od strony zwieńczenia dźwigarów. - Pataj, pataj, eśtem Kwardzistą Pięciokraty, pataj! - wrzasnęła postać i przemknęła koło mnie. Powodowany naturalnym instynktem odwiodłem nogę i chciałem dać wściekłemu gnomowi porządnego kopniaka poniżej krzyża. W tej samej chwili jednak usłyszałem przerywane: „Mmm” - dobiegające od strony Kalfuna Góra i ujrzałem, jak kręci on przecząco głową. Przyjrzałem mu się dokładniej - po surowym, brodatym obliczu krasnoluda spływały łzy żalu, a sękatą pięść zaciskał Gór bezsilnie na grubej linie, zakończonej supłem wielkości grejpfruta. Na kolejne „pataj, pataj” od wejścia rozległ się głos: - Dławciu, uważaj, bo się zgrzejesz. Nie zrób sobie czasem krzywdy! Obejrzałem się - stała tam bogato wystrojona dama, spozierająca z macierzyńską miłością na wyczyny potwora. - Żona hrabiego - syknął krasnolud, przechodząc koło mnie. Pomimo wszystko postanowiłem uratować konstrukcję. Z portmonetki wyjąłem średniej wielkości monetę, przyjrzałem się jej uważnie i schowałem się za słup podpierający strop hangaru. Potwór musiał zauważyć mój manewr, gdyż skierował się ku mnie. Obszedłem słup, tak żeby zasłaniał mnie przed wzrokiem młodocianego entuzjasty Gwardii Teokraty, po czym, wpatrując się w monetę, przemknąłem za kolejny filar w głębi hangaru. Po chwili usłyszałem zbliżający się tupot. Ruszyłem więc w stronę następnej kolumny, wyłaniającej się z półmroku. Kroki ucichły, lecz w następnym momencie bestia zlokalizowała mnie i popędziła w moim kierunku. Skryłem się za pryzmą listew i metalowych elementów, piętrzących się w plamie słońca, wpadającego przez okno w dachu i usiadłem na beczce po kleju. Kontemplowałem monetę, trzymając ją pomiędzy palcami i puszczając nią dookoła zajączki. Potwór podbiegł do mnie i zatrzymał się. Nie zwracałem na niego uwagi, wpatrując się z natężeniem we wzór na monecie. - Co tam masz? Daj! - zażądał. - To nie dla ciebie. - Dlaczego? - Bo to nie jest zwykła moneta. - A co? - Medal. - Jaki medal? - Specjalny medal komandosów. - A kto to są ci kondomasi? - Komandosi. To wojsko do zadań specjalnych. - A ja jestem Kwardzistą Pięciokraty! - Ci twoi gwardziści przy komandosach to małe pieski. Komandosi robią takie rzeczy, o jakich się twoim gwardzistom nie śniło. - Jakie, jakie? - Potwór chwycił przynętę. - Widzisz, co tu jest napisane? - Nie wiem. To pośrodku to jest dwa, tak? To zwykła moneta! Oszukujesz! - Nie. Dwa pochodzi od sposobu działania komandosów - walczą orężem i magią, czyli dwoma rodzajami mocy. Ten medal specjalnie udaje monetę, żeby nikt niepowołany go nie rozpoznał. I zobacz - jest wykonany z dwóch rodzajów metalu - to też ma związek z dwoma sposobami działania. - A jak go mogę dostać? - Musisz przejść próbę. Prawdziwy komandos może się przecisnąć nawet przez rurkę z makaronu. Ty na początek musisz spróbować z większą rurą. - Gdzie? - Tu, pod tymi deskami, jest zejście do kanału. Z niego prowadzi rura na zewnątrz budynku. Musisz się przez nią przeczołgać, a jak wrócisz do mnie przez drzwi frontowe, to dostaniesz medal. - Już... - Stój. Jest jeszcze jeden warunek. Musisz zachować wszystko w tajemnicy - choćby cię gotowali w oleju, choćby cię trolle deptały, a smoki gryzły. Przysięgnij na skrzyżowane miecze - powiedziałem i podniosłem z podłogi półmetrową listwę. Potwór skrzyżował swój pręt z listwą, dotknął dwoma palcami miejsca skrzyżowania i powiedział, że przyrzeka nic nie powiedzieć, choćby go trolle gotowały w oleju, a smok pożerał. Następnie, głośno tupiąc, zbiegł pod poziom podłogi. Otrzepałem ubranie i niespiesznie udałem się w stronę wejścia do hangaru. Małżonka hrabiego zadawała mnóstwo pytań obu krasnoludom i Halamusowi, po czym, nie czekając na odpowiedź, zadawała kolejne. Po jakimś kwadransie poniechała moich przyjaciół i zaczęła się kręcić i rozglądać, jakby jej czegoś brakowało. Nawet wiedziałem czego. Po upływie kolejnych pięciu minut wyjrzała na zewnątrz, po czym, wyraźnie zaniepokojona, wróciła do wnętrza hangaru. W pewnej chwili zobaczyłem, że przed wrotami budynku pędem przemyka kot, a za nim gna wyraźnie przestraszony Scypion, usiłując coś powiedzieć. W pół minuty później zza rogu wypadła mała, czarnobrązowa postać, pokryta patykami, pajęczynami i kawałkami czegoś absolutnie nieidentyfikowalnego. Dama podskoczyła i zawołała: - O smoku, leśny gnom! - po czym, gdy mniemany gnom wrzasnął: „Jestem kondomasem, jestem kondomasem!” - jęknęła i osunęła się na ziemię. Dławcio jął biegać wokół niej, wymachując prętem, niczym Indianin w tańcu wojennym. Małżonka hrabiego pozbierała się z ziemi przy pomocy Halamusa i krasnoludów, po czym zawołała, że musi się oddalić z tak strasznego miejsca, porwała potwora za rękę i zaczęła ciągnąć go w stronę smokochodu, wzywając jednocześnie pełnym głosem hrabiego. Potwór wykręcił się jej i podbiegł do mnie, wyciągając rękę. Wyjąłem z kieszeni monetę i wręczyłem mu ją ze słowami: - Mianuję cię komandosem. Pamiętaj, że gdy komuś o tym powiesz, to trolle będą cię deptać i gotować w oleju, a smoki obgryzać. - Pamiętam - zapewnił potwór, chwycił monetę i podskakując, pognał w stronę smokochodu. Gdy pojazd ruszył, poczułem, że ktoś stanął przy mnie. Obejrzałem się - był to mistrz Gór, który uśmiechał się wszystkimi zębami, złotymi i prawdziwymi. - Masz u mnie piwo. Duże piwo. Bardzo duże piwo! - zawołał, a gdy mówił, jego uśmiech stawał się coraz szerszy. Pomyślałem, że o ile znam krasnoludów, to taka zapowiedź oznacza, że następnego dnia będę miał problemy ze wstawaniem. Moje przewidywania sprawdziły się co do joty. Do hangaru dotarłem dopiero po obiedzie, przyjrzałem się przygotowywaniu powłoki, a następnie udałem się na lądowisko, gdzie siedząc w cieniu sterowca, spędziłem czas do wieczora. W ciągu kolejnych dwóch dni poszycie zostało ukończone, a kil połączony z gondolą. Po szczelnym zamknięciu wrót hangaru krasnoludzcy specjaliści założyli powłokę, którą wypełnili powietrzem. Podtrzymywana na linach zamocowanych u pułapu hangaru, powstała niczym gigantyczny czarny wieloryb. Grupa krasnoludów i gnomów sprawdzała ciśnienie na manometrach, a czterech pracowników chodziło po galeryjkach pod sufitem i posypywało spojenia skór puchem, aby sprawdzić szczelność. Na koniec Halamus z mistrzem Guldgraavem weszli do wnętrza powłoki i odprawili zaklęcia, które upewniły ich, że wszystko jest absolutnie szczelne. Wreszcie nastąpiła chwila napełnienia powłoki gazem i sterowiec wyprowadzono z hangaru. Przytrzymywany do lotniska linami, drgał lekko w podmuchach południowego wiatru. Jego trzy koła - nosowe i dwa tylne, podpierające gondole ze smokami, stały pewnie na murawie. Hrabia Vorn nadzorował regulację ciśnienia gazu i balastu, aż uznał, że uzyskano wystarczającą wyporność aparatu. Zaprosił na pokład Halamusa, Zolta, Kalfuna Góra i mnie, oraz trzech krasnoludów ze swej stałej załogi. Vorn i mistrz Gór zajęli miejsca za sterami, ja wraz z resztą przyjaciół zasiadłem na fotelach z tyłu, a trzech współpracowników hrabiego stanęło przy zaworach gazu i linkach od balastów. Hrabia zapuścił oba smoki, po czym dał znak załodze naziemnej, aby się odsunęła, i ruszyliśmy. Po krótkim rozbiegu znaleźliśmy się w powietrzu. Hałas i wstrząsy ustały, słychać było jedynie szum powietrza na nierównościach gondoli i dobiegający z tyłu, przytłumiony wiatrem, równomierny pomruk smoków. Sterowiec zatoczył krąg nad lotniskiem. Przez boczne okno ujrzałem machającą rękami załogę naziemną, Lamparta, Siballę oraz podskakującego Mofka. Hrabia Vorn wydał komendy załodze obsługującej zawory gazowe, z balonetów wypuszczono nadmiar powietrza i zaczęliśmy się wznosić. Po kilku minutach zrobiło się zimno, co sprawiło, że doceniłem długie giemzowe płaszcze z futrzanymi kołnierzami, których dostarczył nasz gospodarz. W czasie półgodzinnego lotu hrabia oddał mi stery, następnie swych umiejętności w pilotażu spróbowali Halamus i Guldgraav. Wykonaliśmy kilka zwrotów, zmniejszyliśmy pułap i jęliśmy podchodzić do lądowania. Maszt od rękawa wiatrowego złożono, tak jak wszystkie inne przeszkody, które zostały usunięte z płyty lotniska. Hrabia wykonał eleganckie podejście pod wiatr, załoga naziemna złapała liny i bez większych problemów zdołała zatrzymać sterowiec. Blisko tydzień upłynął nam na nauce pilotażu statku powietrznego, a w tym samym czasie w kącie hangaru rosła sterta skrzynek i worków z zapasami na podróż. Dokonaliśmy także pewnych ulepszeń - przez kabinę przeciągnięto dodatkową rurę, odprowadzającą gazy spalinowe smoków, co zapewniło ogrzewanie. Przeprowadziliśmy próby działania nietoperzowego radaru, lotu na jednym smoku i awaryjnego zrzucania balastu. Wreszcie wszyscy mieli jakie takie pojęcie o kierowaniu sterowcem. Nawet Siballi, pomimo jej podejrzliwego stosunku do techniki, udało się opanować podstawy zasad nawigacji i pilotażu, choć siedząc za sterami, wykrzykiwała i klęła tak, jakby powoziła zaprzęgiem. Ostatniego wieczoru przed odlotem odbyło się przyjęcie. Hrabia Vorn wstał i ku naszemu zaskoczeniu oznajmił, iż nie może z nami lecieć, gdyż zatrzymują go na miejscu pilne obowiązki. - Małżonka i potomek - mruknął ze współczuciem siedzący przy mnie Lampart. - Biorąc pod uwagę przydatność zarówno w czasie lotu, jak i u celu, znajomość zadania, biegłość w językach tubylczych i w technomagi, uznajemy, że najlepiej sprawi się załoga złożona z następujących osób: mistrz Guldgraav, mistrz Halamus, gnom Mofko, mistrz Nikelsmed, pani Siballa i oczywiście, autor wielu pomysłów, bez których statek powietrzny nie byłby taki, jaki jest. - Tu wskazał gestem mnie. Oczywiście, o tym, kto poleci, dyskutowaliśmy już wcześniej i ustalenia na ten temat zapadły, hrabia Vorn jednak uważał, że wypowiedzenie tego expressis verbis w obecności wszystkich ma uzasadnienie. - My zaś z mistrzem Górem zajmiemy się w tym czasie przygotowaniem kolejnego statku powietrznego oraz pewnymi sprawami, o których nie będę teraz wspominał - zakończył przemówienie. - Organizowaniem armii do walki ze stronnictwem Piątni - dobiegł mnie cichy szept Halamusa. - Pozwólcie więc, moi drodzy, że wzniosę toast za pomyślność wyprawy mającej zmienić losy świata - dodał jeszcze hrabia. Przyjęcie trwało zaledwie do północy - nazajutrz mieliśmy wyruszyć możliwie wcześnie, aby zalecieć jak najdalej, gdy będzie jasno. Spodziewaliśmy się, że nocą trzeba będzie lecieć wolniej ze względu na niewielki zasięg nietoperzowego radaru. Rano obudził mnie Mofko, który kręcił się jak zwykle, lecz wyglądał na nieco spłoszonego. Gdy po zjedzonym w milczeniu śniadaniu zaczęliśmy się zbierać do wyjścia, służący podszedł do mnie i wyjął z kieszeni mały skórzany woreczek na długim rzemieniu. - To dla szefa od panienki Astrid - powiedział. - Dała mi to przy okazji Pogoni za Smokiem, a kazała oddać dopiero w chwili, gdy szef będzie wyruszał w daleką podróż, nie wcześniej. Wreszcie cała nasza grupa wyszła na chłodne i wilgotne od porannej mgły lotnisko. Personel naziemny stał w szyku koło sterowca i przytrzymywał liny. Pożegnaliśmy się z hrabią Vornem, Kalfunem Górem, krawcem i Scypionem, pomachaliśmy dłońmi reszcie zgromadzonych i wsiedliśmy do gondoli, która przez kilka tygodni miała być naszym domem. Za sterami zasiadłem wraz z Halamusem, mistrz Guldgraav z Siballą zajęli stanowiska obsługi przewodów gazowych, Lampart zaś i Mofko pilnowali na wszelki wypadek balastów. Obudzone smoki ryknęły unisono i maszyna potoczyła się po murawie. Po chwili znaleźliśmy się w powietrzu, nabraliśmy wysokości i zatoczyliśmy krąg. Przez jakiś czas było widać, jak hrabia Vorn i reszta machają nam na pożegnanie, ale wkrótce przesłoniła ich smuga mgły. Po wspięciu się na wysokość przelotową wyrównaliśmy i ustawiliśmy sterowiec na kursie wschodnim. Gdy wszystko sprawdziliśmy, po półgodzinie lotu wstałem, a moje miejsce za sterami zajął Mofko. Wyjrzałem po kolei przez wszystkie bulaje, zerknąłem na gondole smoków, na widoczny z kabiny brzeg powłoki, po czym uznałem, że jest na tyle wcześnie, iż można się przespać. Halamus z Mofkiem mieli siedzieć przy sterach przez najbliższe cztery godziny, następną wachtę obejmowali Guldgraav i Siballa, na mnie i Lamparta przypadała trzecia. Później zestawienia pilotów będą dowolne, lecz teraz stanowiły wynik starannej analizy stopnia zaawansowania w pilotażu, znajomości konstrukcji i umiejętności spoza lotnictwa. Udałem się do swej koi, umieszczonej nad kabiną, powyżej krawędzi powłoki. Zdjąłem buty, wpełzłem do śpiwora i sięgnąłem do swej torby w nadziei, że znajdę watę, wosk lub coś innego do zatkania uszu. Na nic takiego nie trafiłem, obejrzałem więc prezent od Astrid. Gdy otworzyłem woreczek, przekonałem się, iż tkwi w nim kryształ oprawiony w srebro i owinięty w pergamin. Na oprawie były wyryte runy lub podobne znaki. Na pergaminie zaś widniał dziwny znak, przypominający kontury trzech klinowatych ćwieków, a pod nim napis: „Powróć szczęśliwie z daleka - Astrid”. Zastanawiałem się, jak odkryła, że będę jechał w dalekie strony, lecz przyszło mi na myśl, że może miały w tym swój udział wróżby. Prezent jednak sprawił, że spokojnie się zdrzemnąłem. Obudził mnie jakiś hałas i zapach potraw. Gdy wydostałem się z koi na pokład, ujrzałem, że przegroda pomiędzy grodziami znajduje się w poziomie i służy za stół, Mofko przyrządza coś na kuchence, a Halamus i Lampart przypatrują mu się niecierpliwie. Skuszony zapachem jadła, przyłączyłem się do oczekujących, aby po chwili otrzymać coś o wyglądzie i konsystencji pasztetu. Mofko skończył wreszcie pieczenie, zgasił kuchenkę i zamknął w odpowiedniej szafce, po czym dołączył do nas. W tym czasie Halmus wyciągnął mapę, której róg przycisnął talerzem, a widelcem zaczął przemierzać szlaki pomiędzy wydrukowanymi punktami. - Masz jakieś zastrzeżenia? - spytał Lampart. - Przecież trasę omawialiśmy dziesiątki razy. - Zastanawiam się tylko nad faktorią, w której będziemy nabierać smoczego kamienia. - Co ci się w niej nie podoba? - spytałem. - Nic konkretnego, po prostu mam dziwne przeczucia. - Na jakiej podstawie? - Leży ona nad rzeką, u skrzyżowania szlaków i nieopodal kopalni smoczego kamienia, powinna więc kwitnąć. Tymczasem, według mapy, jest tam tylko kilka bud. Coś musi przeszkadzać w rozbudowie. - Poza tym nie ma mostu. Bardzo dziwna sprawa, w takim miejscu powinien być - dodał krasnolud. - Może coś z trollami? - podsunął Mofko. - Ale co? Nikt nie wpadł na żaden konstruktywny pomysł i temat pozostał otwarty. Po posiłku wyjrzałem przez okienko i przekonałem się, że lecimy nad bagnami, porohami i wijącą się zakolami rzeką, która po jakimś czasie znikła, zastąpiona przez kudłate połacie lasów i jasne prostokąty pól. Na odkrytym obszarze ujrzałem drogę, którą jechał wóz konny. Gdy padł na niego cień sterowca, konie musiały się spłoszyć, ponieważ gwałtownie skręcił w bok, wznosząc kłąb kurzu, wyglądający z naszego pułapu na niewielką chmurkę. Usłyszałem, że Mofko, siedzący przy drugim bulaju, mamrocze jakieś zaklęcia i wyciąga przed siebie rękę z palcami skrzyżowanymi przeciwko urokowi. - O co chodzi? - spytałem malucha. - Założę się, szefie, że wozak nas przeklął, więc musiałem zrobić coś, żeby się nie spełniło... Nie byłem pewien, czy ma to jakiś sens, lecz pochwaliłem go za przezorność. W parę minut później usłyszałem ryk Siballi obwieszczającej, że jest głodna i ma dosyć siedzenia na rzyci. Uznałem na tej podstawie, że czas na moją wachtę, udałem się więc do kabiny pilotów. Przepuściłem wychodzącą wojowniczkę, wyjąłem z uchwytu na tylnej ścianie kabiny klatkę z nietoperzem i wstawiłem w uchwyt na przodzie gondoli. - Słusznie, niech się ptaszek przewietrzy. - Guldgraav uśmiechnął się do mnie wszystkimi złotymi zębami. Gdy zająłem miejsce obok niego, powiedział, żebym zwrócił uwagę na lekki wiatr z południa, który nieco znosi nas z kursu, ale poza tym wszystko jest w porządku. Następnie poszedł na obiad, a jego miejsce zajął Lampart. Spojrzałem na busolę, przechyłomierze i wskaźniki mocy smoków - strzałki wszystkich wskazywały cyfry jak z podręcznika, gdyby tylko na tym świecie istniały jakiekolwiek podręczniki, dotyczące pilotażu sterowców. Sterownica od czasu do czasu lekko wibrowała mi pod dłońmi, gdy linki przenosiły nierównomierny nacisk wiatru na usterzenie. W razie gdyby zawiódł system wspomagania, z przodu i z boku kabiny znajdowały się dwa koła sterowe, sprzężone systemem bloczków ze statecznikami kierunku i wysokości. Na razie jednak obok mnie ulokował się Lampart, który oparł nogi na kole umieszczonym z przodu. Siedząc tak, kontemplował okolicę i pomrukiwał coś do siebie na temat minionych bitew i historycznych zamków, z których pozostały jedynie pierścieniowate pagórki, widoczne od czasu do czasu wśród pól i stepów. Smoki buczały jednostajnie, słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a wiatr przycichł. Nic nam nie zakłócało spokojnego lotu, czego nie można było powiedzieć o kluczu dzikich gęsi, który przeciął nasz kurs i rozdzielił się na dwie części. Nawet przez okna kabiny dało się słyszeć oburzone gęganie gąsiora przewodnika, zirytowanego tym, że do odwiecznego królestwa jego gatunku wtargnęło jakieś latające monstrum. - Co tu było? - spytałem Lamparta, wskazując na kolejny porośnięty trawą pierścień, świadczący o tym, że parę wieków temu znajdował się w tym miejscu duży gród otoczony fosą i murami. - Wygląda na to, że zamek Niszomira - odparł, przeglądając mapę. - Kto to taki? - Książę Niszomir, zwany przez współczesnych Dupczymirem, był potomkiem wielkiego i sławnego rodu, lecz jak mówi samo jego przezwisko, nie miał ochoty zajmować się administrowaniem swą prowincją, lecz sprawami znacznie bliższymi ciału. Dlatego też gdy ze wschodu nadjechały na małych, kudłatych konikach hordy skośnookich koczowników, zamek nie był przygotowany do obrony i w krótkim czasie padł. - A co z księciem? - To nie jest pewne. Jedna z wersji historii głosi, że mimo jego protestów nadano mu stanowisko eunucha Wielkiego Chana. Ale chyba jest to wersja rozgłaszana przez tych, którzy by chcieli, aby wszystko miało swój początek i koniec, a źli i dobrzy dostali wypłatę stosowną do swych zasług. Zamek zniknął już daleko za nami, Lampart porównywał teren z mapą i wyrażał swe uznanie dla jej twórców. Wkrótce jednak cienie drzew i pagórków wydłużyły się, po czym zapadł zmrok. Zredukowałem nieco obroty smoków, Lampart zaś nakłonił nasz radar, aby przestał wisieć głową w dół i zaczął skanować przestrzeń przed nami. Nietoperz pokręcił się w swej klatce, po czym wystawił głowę przez okienko i przystąpił do pracy. W pewnej chwili zaczął zdradzać duże ożywienie. Lampart usiłował wyciągnąć z niego jakieś sensowne informacje, klnąc w mowie Starodawnych i w kilku jeszcze martwych językach, lecz nadal nie było wiadomo, co się do nas zbliża. Obniżyłem ponownie obroty smoków i zacząłem się zastanawiać, czy nie wprowadzić procedury awaryjnej, umożliwiającej hamowanie. Polegała ona na tym, iż fragmenty stateczników umieszczonych za śmigłami dzieliły się na dwie połowy i odchylały strumienie zaśmigłowe na boki i do przodu. Zatrzymanie sterowca spowodowałoby jednak utratę siły nośnej i konieczność zrzucenia balastu, na co nie miałem ochoty. W tym czasie Lampart rozświecił mocniej baniak w reflektorze na dziobie, ja zaś wziąłem lunetę i usiłowałem coś zobaczyć, jednocześnie próbując ustawić ostrość. W pewnej chwili ujrzałem jakiegoś kosmatego, świecącego srebrzyście stwora, wyglądającego tak, jakby za chwilę miał rozwalić okno naszej kabiny i wpaść prosto na mnie. Spojrzałem ponad lunetą i jedyne, co ujrzałem, to srebrzysty, trzepoczący punkt - ćmę kierującą się w stronę naszego światła. Zrozumiałem, o co chodzi, dodałem gazu i powiedziałem Lampartowi, że alarm odwołany. Za naszymi plecami pojawili się zaniepokojeni Halamus i Guldgraav. - Ale co to było? - dopytywał się Lampart, podnosząc głowę znad klatki z nietoperzem. - Ćma. Błąd w kalibracji lub też przeważył instynkt - zwierzak zwrócił uwagę na ćmę i uznał ją za najważniejszy obiekt w otoczeniu. - Nie wiem, czy da się to usunąć, taka już jego pieska natura - mruknął Halamus, mając na myśl nietoperza. Rzeczywiście, pysk naszego radaru przypominał nieco, jak już wspomniałem, ratlerka. Po chwilowym alarmie znów lecieliśmy w ciszy, przerywanej jedynie słyszalnymi piskami nietoperza i miarowym pomrukiem smoków. Nagle na horyzoncie ujrzałem skupisko światełek, przypominające żar ze zgaszonego ogniska. Chciałem spojrzeć na mapę, lecz tę trzymał już Lampart i sprawdzał cyrklem odległości. Po chwili pokiwał głową, uśmiechnął się i powiedział, że zniosło nas z kursu najwyżej kilka mil. - Co to za miasto? - spytałem, gdy węgielki na ziemi zaczęły zmieniać się w okna, baniaki i pochodnie. - Kiszin-Gok. Kiedyś nazywało się Porohowsk, ale pod wpływem przybyszy ze wschodu przyjęła się nowa nazwa. - Zaraz, zaraz. - Coś mnie tknęło. - Przecież Siballa pochodzi z terenów położonych jeszcze bardziej na wschód, a jest wielka i ruda, a nie kurduplowata, czarniawa i skośna. Chyba coś tu nie tak. - Wszystko się zgadza. Do miejsca, z którego pochodzi, jej przodkowie przybyli drogą morską z wysp leżących na północ od naszego kraju. Nie muszę ci chyba mówić, iż byli to straszni wojownicy, podróżujący na długich łodziach ze smoczymi łbami na dziobach. Ich ulubioną bronią były topory o dwóch ostrzach, nosili hełmy z rogami, skóry i tak dalej. Wzięli we władanie kawałek ziemi, który im się spodobał, także dlatego, iż leżał w miejscu doskonale nadającym się do obrony, a jednocześnie zamykającym szlak pomiędzy łańcuchami górskimi. Co prawda, wkrótce okazało się, iż miło w tej krainie jest tylko latem, gdyż zimą śniegu leży wyżej człowieka, rośnie niewiele i można hodować jedynie owce i lokalną odmianę bydła, lecz w porównaniu z warunkami panującymi na wyspach czuli się tu jak w sanatorium. Położenie strategiczne pozwoliło im także czerpać dochody dzięki pobieraniu myta od karawan handlowych, ciągnących ku wnętrzu kontynentu. Wielu jednak pobratymców Siballi zmieszało się z miejscową ludnością. Ona sama pochodzi z klanu bardziej podobnego do przodków, który zamieszkuje tereny położone wyżej. - A w jaki sposób trafiła do tej budy, gdzie biła się z trollicą? - To skomplikowana historia. Jej rodzinna osada, którą, notabene, określa słowem mogącym oznaczać zarówno wieś, jak i zamek, została zmieciona przez lawinę w czasie, gdy z najmłodszym bratem wybrała się w pierwszy dzień wiosny do miasta. Siballa natychmiast powróciła w góry i próbowała odnaleźć krewnych, zostawiwszy brata pod opieką kuzynki. Gdy po niego przyjechała, okazało się, że został porwany przez grupę handlarzy. - Handlarzy niewolników? - Handlarzy wszystkim, czym się da. Wobec tego Siballa udała się w pościg i dążąc po śladach i pogłoskach, dotarła aż do knajpy z trollicą. Jej tamtejszy występ był spowodowany potrzebą zdobycia pieniędzy na dalsze poszukiwania. - Dlaczego więc wraca z nami, nie odnalazłszy brata? - Poprzednio wybrała jedną z możliwych dróg, bardziej prawdopodobną, lecz nie odniosła sukcesu. Teraz ma szansę sprawdzić drugą drogę, a przynajmniej jej początek. - Historia dziwna, choć logiczna. Gdybym usłyszał, że handlarze porwali Siballę, nigdy bym nie uwierzył. - To prawda, ona potrafi zadbać o siebie, lecz wbrew pozorom ma wrażliwą duszę. - Lampart uśmiechnął się z głębi brody. Nasz statek powietrzny płynął nad ciemnym pejzażem, z rzadka rozświetlanym przez okna jakiejś gospody lub dworu, piski nietoperza punktowały tło dźwiękowe, tworzone przez smoki, skrzyp lin w powłoce i ciche trzeszczenie konstrukcji gondoli. Spojrzałem na zegarek - wskazywał 22:00, czyli porę wachty Halamusa i Mofka. Gdy już pozamienialiśmy się miejscami, przekąsiliśmy coś na kolację i rozeszliśmy się do swych posłań. Byłem zadowolony z tego, że moja koja jest oddzielona od koi Siballi przejściem i koją Lamparta. Gdyby nie to, to z powodu chrapania kobiety z gór śniłoby mi się, że zamieszkuję w gondoli ze smokiem. Rozdział 17 Kolejny dzień mijał bez większych problemów. Zmienialiśmy się przy sterach, w wolnym czasie podziwialiśmy widoki i jedliśmy suchy prowiant na przemian z daniami przyrządzanymi na kuchence przez Mofka i Guldgraava. Okazało się, że gnom i krasnolud są obdarzeni największymi talentami kulinarnymi. Ja byłem w stanie przyrządzić coś, co nadawało się do spożycia bez zagrożenia trwałym uszczerbkiem na zdrowiu, Halamus również, lecz Lampart był tak zaawansowanym teoretykiem, że z trudem udawało mu się nie przypalić wody w czajniku. Siballa owszem, gotowała dobrze, o ile miała do dyspozycji wielkie palenisko, świeżo ubitego niedźwiedzia lub żubra i zwalone drzewo na rozpałkę. W miniaturowej kuchence statku powietrznego mieściła się z trudem, klęła w swym rodzimym języku i sprawiała wrażenie, że ma ochotę rozsadzić ściany, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zbliżał się wieczór, gdy od okienka oderwał mnie dobiegający z dzioba okrzyk Siballi: - Łajdaki, zaraz pójdę do wychodka i narobię na wasze parszywe łby! Pobiegłem ku dziobowi maszyny, aby zobaczyć, na kim też kobieta chce wywrzeć taką zemstę. W pomarańczowych, ukośnych promieniach słońca przez szybę kabiny pilotów ujrzałem wznoszący się przed nami płaskowyż i zespół zabudowań o wyglądzie pośrednim pomiędzy strażnicą a bardzo solidnie zbudowaną gospodą. Przed głównym budynkiem stało kilka wozów zaprzężonych w jakieś zwierzęta - z tej odległości wyglądały na konie i tricenanty. - Co to takiego? - spytali chórem zasiadający przy sterach Lampart i Halamus. - W tej dziurze spotkałam tego śmierdziela, Blasta, który obiecał, że pomoże mi znaleźć brata, jeśli zgodzę się być jego... - wypowiedziała jakieś słowo w swym języku, po czym wyjaśniła - ...u was to się nazywa wasal. Czyli że przysięgnę, że będę wykonywać jego rozkazy, do czasu, aż zdobędę pieniądze na poszukiwania. Miał mi pomóc, bo lepiej znał miejscowe obyczaje, parszywiec. Przez całą drogę rozbijałam po knajpach rozmaite łby, aż do tej budy z trollicą. On, capi syn, żył sobie całkiem nieźle, a mnie mówił, że przedstawienia są mało dochodowe. Dopiero pod koniec zaczęłam coś podejrzewać. - A co ci zawinił ten budynek? - spytał Lampart. - Tam sami tacy przesiadują i czekają, żeby uczciwy człowiek wpadł im w łapy. Wyjaśnienia te jednak zajęły sporo czasu i teraz zabudowania widniały tuż przed naszym dziobem. Siballa nie mogła już zrealizować swej groźby, przynajmniej w pierwotnej formie, pobiegła więc do kuchenki, porwała wiaderko z odpadkami i wysypała całą zawartość przez uchylane okienko. Obierki z kartofli uniósł wiatr, lecz kość od szynki i kilka temu podobnych obiektów poleciały dokładnie w stronę ufortyfikowanej oberży. Wojowniczce to nie wystarczyło - przecięła linkę mocującą jeden z worków z piaskiem. Sterowiec podskoczył, lecz Halamus i Lampart wyrównali lot. Wraz z Guldgraavem, który wypełzł w szlafmycy ze swej koi, wyjrzeliśmy przez okienko z tyłu gondoli. Budowla była otoczona pochyłymi murami, chroniącymi przed napadem z zewnątrz, lecz ataku z powietrza nie spodziewał się nikt. Chyba budowniczowie zajazdu porobili jakieś oszczędności lub belki dachów były spróchniałe i osadzone jedynie w suszonej glinie, grunt, że upadek worka wywołał nadzwyczajny efekt. Cała połać dachu zapadła się w kłębach kurzu, pociągając za sobą większy kawał muru. Musiało to wyrwać dziurę w ścianie stajni, gdyż z kurzawy wyskoczyło kilka koni, które pognały przed siebie, byle dalej od tego pandemonium. Siballa wychynęła przez okienko kambuza, przyjrzała się swemu dziełu z gospodarskim ukontentowaniem i uśmiechnęła radośnie. Nie powiem, żeby reszta załogi zmartwiła się jej wyczynem, jedynie Halamus poprosił ją, aby następnym razem uprzedziła, że zamierza zmienić wyważenie statku lub wydać komuś wojnę. W nocy pod naszym kadłubem przepłynęło jeszcze parę większych skupisk świateł, które zidentyfikowaliśmy jako miasteczka i znaczniejsze osady. O świcie, przed końcem swej wachty, ujrzałem kolejną budowlę, przypominającą coś pośredniego pomiędzy stanicą a oberżą. Ukazała się przed naszym dziobem jako ciemny, masywny kontur na tle różowiejącego nieba na horyzoncie. W parę chwil później zrobiło się znacznie jaśniej - słońce miało za chwilę wynurzyć się zza widnokręgu, tymczasem budynki zaczęły już chować się pod krawędź przedniej szyby kabiny. - Dlaczego wszystkie te budowle są w podobnym stylu? - spytałem siedzącego koło mnie Guldgraava. - Tędy przebiegała droga, którą wożono jedwab z Khitaju do krajów Zachodu. Lampart pewnie wyjaśniłby to lepiej, ale z tego, co pamiętam, to wszystkie te zajazdy zostały zbudowane kilka wieków temu dla obsługi zmierzających tędy karawan. Zapoczątkował to kalif Mussuf El-jakiś tam, nie pomnę jego nazwiska, który kazał wznosić seraje, w których kupcy mogliby bezpiecznie się zatrzymywać i korzystać z wszelkich wygód, ponoć łącznie z hurysami. A na dodatek pierwsze trzy dni pobytu były bezpłatne. - Łącznie z hurysami? - zapytałem krasnoluda. - Tego nie wiem - uśmiechnął się Guldgraav - najlepiej spytaj Lamparta. Słońce wreszcie wynurzyło się zza horyzontu, a jego promienie pocięły mrok pasami jasności. Długie cienie wkrótce zaczęły chować się do swych kryjówek u podnóży skał i drzew. Wstałem, obudziłem Halamusa, żeby mnie zastąpił, i poszedłem spać. Obudził mnie zapach kawy. Wyczołgałem się ze swej koi i przedostałem do stołu, przypominając sobie, że dziś mamy wylądować, aby uzupełnić zapasy smoczego kamienia. Za sterami siedzieli Siballa i Lampart, a miejsca za stołem mesy zajmowali Halamus, Guldgraav i Mofko, którzy studiowali tę samą mapę, co poprzednio. - Wkrótce przekonamy się, czy to, co tu widać, jest zgodne z terenem. Przed chwilą przelecieliśmy nad tą górą. - Halamus wskazał ołówkiem serię koncentrycznych elips na mapie. Pod nami widniał gęsty monolit lasu, który wkrótce przerzedził się i zamienił w pofalowane trawiaste połacie - zapewne łąki. W kilka minut później wyczuliśmy, że sterowiec zaczyna wykonywać zwrot, za oknami mignęła metalicznie rzeka, później maszyna wyrównała i lśnienie znikło. Lecieliśmy wzdłuż koryta rzeki, która po jednej stronie podcięła pasmo wzgórz, a po drugiej stronie rozrzuciła żwir i utworzyła łachy na skraju łagodnie pofałdowanej równiny. Wreszcie pod sobą ujrzeliśmy zabudowania - nie były wcale duże ani liczne, co więcej, po kilku z nich pozostał jedynie ślad w postaci prostokątów bujniejszej zieleni. Guldgraav przylgnął do okienka i liczył, po czym zawołał: - Sześć małych, jeden duży! - To o pięć mniej niż na mapie - odpowiedział Halamus. - Kiedy ją wydano? - Niedawno, ale była aktualizowana pięć lat temu. - To co robimy? - Trzeba sprawdzić teren i wylądować w pobliżu kopalni, żeby nie nosić zbyt daleko smoczego kamienia. - A może lepiej uniknąć takiej ostentacji, wylądować za wzgórzem i wynająć wóz? - poddałem pomysł. - Skoro uważacie, że coś tu nie pasuje... - W porządku. Mofko, poinformuj Lamparta o naszych zamiarach, niech wyszuka odpowiednie miejsce, a wy zajmijcie się przewodami gazowymi. Ja przypilnuję balastów. - Mistrz Guldgraav był pełen energii - wreszcie miał okazję przystąpić do realnego działania. Po chwili pomruk smoków zmienił ton, po czym poczuliśmy, że statek powietrzny wykonuje zwrot. Zaczęliśmy podchodzić do lądowania, a następnie znów nabierać prędkości. Zostawiłem balasty i zajrzałem do kabiny pilotów. - Co się stało? - spytałem Lamparta. - Jest tu parę wzgórz opodal kopalni. Lecz teren za nimi nie nadaje się do normalnego lądowania. Trzeba będzie popracować balastami i sterami i usiąść w miejscu. Nasza maszyna zachowywała się najlepiej, gdy była cięższa od powietrza o jakieś trzysta, czterysta kilogramów, a siłę nośną uzyskiwała dzięki prędkości nadawanej przez smoki. Oczywiście można ją było wyważyć tak, aby była nieważka lub cięższa od powietrza o jakiś kilogram czy dwa, i lądować jak balonem, lecz wtedy traciło się całą sterowność. Wyglądało jednak na to, że nie mamy innego wyjścia. Poprosiłem Siballę, aby udała się na tył i zajęła kotwicą, to samo miał robić z przodu Zolt. Ja zająłem miejsce obok Lamparta i rozejrzałem się. Rzeczywiście, podkopane wzgórze, w którym czerniał wylot szybu, otoczony niechlujnymi barakami kopalni, oddzielone było od rozległych łąk szeregiem pagórków. Z trawy jednak w nieregularnych odstępach wystawały kupy kamieni, pnie drzew i podobnie nieprzyjemne elementy krajobrazu. Balastów nie trzeba było zrzucać - smoki zużyły tyle paliwa, że nasz pojazd ważył niewiele więcej niż powietrze. Halamus podregulował jeszcze trochę balonety, a Lampart powoli zredukował obroty śmigieł. Waga względem powietrza nie oznacza wcale zaniku bezwładności - maszyna razem z nami miała masę paru ton. Płynęliśmy nad łąkami, czując, że w miarę spadku prędkości zaczyna nami szarpać wiatr. Wreszcie ujrzałem dogodną połać trawy i skierowałem nos maszyny ku dołowi. Następnie podciągnąłem stery ku sobie, uruchomiłem odwracacz ciągu i przyśpieszyłem oba smoki. Ryknęły z oburzeniem, po czym poczułem, że jeszcze zwalniamy. W tym samym momencie Lampart krzyknął do Siballi, żeby rzuciła kotwicę. Przez chwilę nie działo się nic, lecz po paru sekundach szarpnęło solidnie i zobaczyłem, że łąka przestaje znikać pod naszym dziobem. Zaczęliśmy powoli opadać, po czym Guldgraav rzucił swoją kotwicą i zostaliśmy unieruchomieni. Jeszcze tylko chwilę zajęło wybieranie linek od kotwic i dotknęliśmy gruntu. Rozejrzałem się - wyglądało na to, że nikt nie zainteresował się naszym przybyciem. To dobrze, bo zazwyczaj lądowanie statku powietrznego w okolicy takiej jak ta przyciąga komitet powitalny, złożony z wieśniaków uzbrojonych w widły, cepy i temu podobne narzędzia. - Kto zostaje, kto idzie po smoczy kamień? - spytałem zgromadzonych. - Ja i Halamus pójdziemy do kopalni - zaproponował krasnolud - a dwie osoby powinny sprawdzić, czy jest tu jakaś gospoda i czy można tam kupić coś do jedzenia. Już nudzi mi się to jedzenie ze słoików i pudełek. Oznajmiłem, że mogę poszukać gospody wraz z Mofkiem, a Lampart i Siballa niech chwilowo zostaną na straży. Gdy wrócimy, oni z kolei będą mogli pójść i rozprostować nogi. Plan został przyjęty, po czym rozeszliśmy się w przeciwne strony. Mofko maszerował koło mnie, rozglądając się nerwowo, i pomrukiwał pod nosem coś na temat nadmiernej odwagi. Przeszliśmy przez przesmyk pośród pagórków oddzielających miejsce naszego lądowania od osady i wyszliśmy na otwarty teren. Rozejrzeliśmy się wokół spoza kępy krzaków, aby dokonać dokładniejszej inwentaryzacji okolicy. Wioska była nędzna. Pięć chałup wyglądało tak, jakby od wieku nikt w nich nie mieszkał. Bielenia pozłaziły ze ścian, sznury uszczelniające zwisały smętnie spomiędzy belek, nigdzie też nie było widać trzody, gęsi ani kur. Nawet żaden pies nie przywitał nas wyciem i szczekaniem. - Nie podoba mi się to, szefie. - Mofko wypowiedział na głos wątpliwość, która zaczęła dręczyć także i mnie. - Przecież tu powinno być jak w ulu. Pan Lampart mówił, że niedaleko stąd przebiega szlak kupców wiodący z Khemetu. Wygląda jednak na to, że omijają to miejsce. Dziwne. Mnie też się to nie podobało, postanowiłem więc zbadać sprawę dokładnie, acz dyskretnie. Nie zagłębiając się pomiędzy chałupy, obeszliśmy zabudowania opłotkami. Zagrody wyglądały na opuszczone, gdzieniegdzie ślady po fundamentach wyznaczały wyżej rosnące trawy i łopuchy, nigdzie jednak nie było żywego ducha. Martwego również nie. Wreszcie dotarliśmy do największego budynku osady, czyli, jak przypuszczaliśmy - gospody. Stała ona na podwyższeniu, które tworzyły resztki murów dawnego zajazdu lub, według Zolta, seraju. Jednakże umocnione zajazdy dla karawan, pomimo ciężkawych proporcji, miały pewien wschodni wdzięk. To, co wzniesiono tutaj, wyglądało jak rozpłaszczona nieco stodoła, z czarnymi, chyba smołowanymi ścianami i dachem krytym łupkiem. Paskudztwo to rozsiadło się na dawnych murach niczym chora ropucha i nic, ani wąskie okienka, ani czerwony szyld, nie było w stanie odponurzyć jego wyglądu. - Szefie, ja bym tu nie wchodził - odezwał się Mofko półgłosem. Ja też nie miałem na to ochoty, lecz poczucie obowiązku wobec reszty uczestników wyprawy przeważyło. Poza tym przy Mofku nie wypadało mi zrejterować. Podszedłem do płotu okalającego budynek i zobaczyłem odciśnięte na błotnistej ziemi ślady kilku koni. Prowadziły do wrót w tylnej ścianie oberży. Koło siebie usłyszałem trzask i ujrzałem, że Mofko wyłamuje kołek z płotu. Nie skomentowałem tego - może pomoże, a na pewno nie zaszkodzi. Podeszliśmy od frontu, czyli od tej strony, gdzie wisiał szyld. Nie był szczególnie piękny - stwór namalowany brązowawą farbą na brudnoczerwonym tle wyobrażał coś pomiędzy pająkiem a ośmiornicą, z długą igłą na czubku głowy. Otaczały go runy o niezbyt miłym wyglądzie. Mofko, podobnie jak ja, nie wiedział, co one oznaczają, lecz ich widok przyprawił go o gotowość do natychmiastowej ucieczki. - Może to tylko taka tutejsza moda - powiedziałem, po czym nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły i otwarły się z niespodziewaną łatwością. Zamknąłem na chwilę oczy, postąpiłem krok do przodu i otworzyłem je. Dzięki temu trikowi mogłem cokolwiek widzieć, choć nie było na czym oka zawiesić. Sala była, zgodnie z moimi przypuszczeniami, ciemna i zaniedbana. Stało tam kilka rzędów długich ław i stołów, a na końcu królował wielki kamienny szynkwas, na którym stało coś, co przykryto ścierką. Wyglądało to na samowar. Ku mojemu zaskoczeniu, pomieszczenie było o połowę mniejsze, niż wskazywała na to wielkość budynku. Postąpiłem kilka kroków przed siebie, słysząc tuż za sobą nerwowe posapywanie Mofka. Usiadłem przy jednym z długich stołów, uznawszy, że na oberżystę trzeba będzie trochę poczekać. Tawerna była najwyraźniej czynna - w powietrzu unosił się zapach przysmażanego mięsa i jakichś ziół. Mofko usiadł koło mnie, wziął ze stołu niewielkie drewniane naczyńko z kościanymi drzazgami, które zapewne służyły jako wykałaczki, po czym zaczął je systematycznie wciskać w otwory po kornikach, widoczne w kołku wyrwanym z płotu. Zastanawiałem się, czy go nie zganić, lecz uznałem, że w chwilach zdenerwowania każdy przejawia jakieś para-funkcje, niektórzy nawet bardzo dziwaczne. Spojrzałem na zegarek - dochodziła dwunasta, czyli siedzieliśmy tu już około kwadransa. Postanowiłem zatem rozejrzeć się i zobaczyć, czy nie można by jakoś zwrócić na siebie uwagi obsługi. Poszedłem w stronę szynkwasu i skonstatowałem, że leży na nim gruba płyta z czarnego marmuru - coś, czego w takiej dziurze zupełnie bym się nie spodziewał. Popatrzyłem na nóżki samowara, widoczne spod haftowanej narzutki, i doszedłem do wniosku, że również nie pasują do tego miejsca - stanowią prawdziwe dzieło sztuki. Uznałem, że gospodarz nie będzie miał mi za złe, gdy obejrzę sobie samowar - przecież nakryję go z powrotem. Ująłem delikatnie bogato wyszywaną tkaninę i podniosłem, tak aby odsłonić całe naczynie. Zobaczyłem... Nie, najpierw usłyszałem jęk, od którego stanęły mi wszystkie włoski na ciele, po czym dotarło do mnie, że patrzę na wielką wazę, wspartą na pięciu smoczych łapach, a z wazy tej przygląda mi się ludzka głowa. Głowa ma czarną brodę, długie włosy, wyszczerzone zęby i wytrzeszczone oczy. Na dnie wazy widać było ciemną, błyszczącą warstwę, wydzielającą żelazisty, organiczny zapach. Jęk trwał nadal - był to Mofko, który zapuścił żurawia zza moich pleców i stanął twarzą w twarz z obliczem w wazie. - Spadamy - powiedziałem do Mofka i obróciłem się, gdyż za plecami usłyszałem huk zamykających się drzwi. W mrocznym wnętrzu ujrzałem dwie solidne sylwetki - trolla i drugiego, podobnego doń bydlęcia, lecz ozdobionego kręconymi rogami. W tym momencie dotarł do mnie drugi trzask i zobaczyłem, że ściana za ołtarzem (gdyż najwyraźniej nie był to bufet) rozwarła się, a z utworzonej tak szczeliny wynurzył się chudy osobnik w powłóczystej szacie i wieńcu z dębowych liści na czole. Na jego piersi widniał medalion w kształcie takiego samego paskudztwa, jak to na szyldzie. - Nu, gosscie z zachodnich krain, a niewychowani, aaa? - spytał retorycznie kapłan. - Tak się sspieszą, że nie zdążyli zaprzyjaźnić się z naszym honorowym uczestnikiem ceremonii, aa? Rozejrzałem się i przekonałem, że troll i drugi bydlak blokują drogę do wyjścia, za to kapłan wyciąga zza pasa paskudny nóż o sierpowatym kształcie. - Już wychodzić chcą, a nie poznali się z Królem Kleszczem, aa? Skojarzyłem, że stwór na medalionie rzeczywiście przypomina mi kleszcza. - Oj, nieładnie to, nieładnie, ale już my ten błąd naprawimy. Napijecie się z królem, a raczej król napije się z wami. - To mówiąc, ujął mocniej zakrzywiony nóż. W szczelinie za jego ramieniem ujrzałem większe pomieszczenie, z którego dobywał się zapach kadzideł i palonego mięsa. Stało tam coś w rodzaju wanny, a w niej - paskudny, krwawobrązowy wór, zwieńczony kompletem poruszających się czułków i prawie półmetrową igłą. W tej samej chwili drzwi za nami otworzyły się i weszło przez nie jeszcze kilku ludzi, odzianych w długie szaty. Postanowiłem wykorzystać ostatnią szansę, chwyciłem wazę z głową i ruszyłem w stronę trolla. Ten rozstawił łapy, w tym są mym momencie Mofko wystartował w stronę bydlaka z rogami, który uśmiechnął się szyderczo i rozwarł mordę. Mofko wraził w nią kij i morda zatrzasnęła się. Przez chwilę słychać było tylko chrzęst miażdżonego drewna, a w sekundę później rozległo się wycie. Mofko wyrwał kołek, lecz już pozbawiony wykałaczek, które utkwiły w podniebieniu i języku potwora. Troll przystanął na chwilę i obejrzał się na swego pomocnika, zdumiony, czemu tak ryczy. Ja w tym czasie cisnąłem wazą w najbliższe okno i wyskoczyłem w ślad za szybą i kawałkami framugi. Tuż za mną podążył Mofko. Biegłem co sił w stronę sterowca, słysząc za sobą szybki tupot gnoma. Gdy już prawie przemierzyliśmy dolinkę pomiędzy wzgórzami, usłyszałem tętent jeszcze jednej pary stóp. Było to solidne tupanie, a gdy się obejrzałem, zobaczyłem pędzącego trolla. Wyglądał jak maszyna parowa na przebieżce. Sterowiec kołysał się łagodnie na linach od dwóch kotwic w pewnej odległości od nas. Nagle skonstatowałem, że Mofko, pomimo o wiele krótszych nóg, wyprzedza mnie w dobrym tempie. Wpadł pierwszy do sterowca, ja zaś porwałem kotwicę rufową i wskoczyłem za nim. Potknąłem się o grodź i usłyszałem zgrzyt zwalniacza balastów - to Mofko wykorzystał swą wiedzę zdobytą na szkoleniach. Sterowiec zaczął się unosić, pobiegłem więc do kabiny pilotów, gdzie siedział już mój służący i zapuszczał smoki. Ryknął najpierw jeden, a zaraz po nim drugi, i zaczęliśmy lecieć do przodu. W pewnym momencie poczułem szarpnięcie, cały aparat drgnął i zaczął obracać się wokół osi. Spojrzałem przez okienko pod stopami i ujrzałem, że linę kotwicy dziobowej trzyma troll. Ściągnąłem stery na siebie i dałem smokom pełną moc. Zawyły protestacyjnie, zwiększyły obroty i troll zaczął wlec się po murawie. Krzyknąłem do Mofka, żeby zrzucił jeszcze ze dwa worki z balastem. Podwójne szarpnięcie spadających worków sprawiło, że troll oderwał się od ziemi. Huśtał się jednak na końcu liny jak wahadło, tak że miałem trudności z utrzymaniem kierunku. Jednakże w miarę wzrostu prędkości wahnięcia malały, za to zwiększała się ich częstotliwość. Dziwne zjawisko, pomyślałem, gdy nagle usłyszałem wrzask Mofka: - Szefie, ratunku, on tu idzie! Wyjrzałem przez dolne okienko i zobaczyłem, że troll wspina się powoli po linie kotwicznej. Wykonałem lekkie nurkowanie, zwrot i wyprowadziłem maszynę w górę. Spojrzałem pod nogi - był tam nadal. Rozejrzałem się w poszukiwaniu natchnienia i zobaczyłem skałę wypiętrzającą się nad korytem rzeki. Skręciłem ku niej, wyrównałem tak, aby gondola przeszła nie więcej niż dwa metry ponad jej wierzchołkiem i starałem się utrzymać kurs pomimo silnego wiatru w dolinie rzeki. W momencie gdy maszyna zbliżała się do skały, włączyłem odwracacz ciągu. Zeppelin zaczął hamować, a od dołu wyczułem ruch jakby wielkiego wahadła, uczepionego do kadłuba. W pewnej chwili ruch ustał, za to usłyszałem lub raczej poczułem stopami trzask, jakby samochód najechał na żółwia, po czym przelotne uczucie wznoszenia i ponowne szarpnięcie. Wyjrzałem przez okienko i ujrzałem, że troll wisi nabity na ramię kotwicy niczym przynęta na haczyk, a na jego pancerzu widać mnóstwo pęknięć, z których wypływa żółtawa substancja. Zmniejszyłem obroty smoków i zawróciłem aparat w stronę kopalni. Po chwili zauważyłem jadący stamtąd niewielki wózek, zaprzężony w muła, drepczącego przy nim człowieka, powożącego tym pojazdem, i dwie idące sylwetki - wysoką i chudą oraz niską i przysadzistą. Postanowiłem nie bawić się w konwenanse i wylądować możliwie blisko Halamusa i Guldgraava. Zredukowałem obroty, poleciłem Mofkowi wyrównać ciśnienie i podszedłem do lądowania. Pierwszy dotknął ziemi upolowany troll, który posłużył jako dryfkotwa i hamulec zarazem, następnie z drogą zetknęło się podwozie sterowca. Po krótkim dobiegu aparat zatrzymał się naprzeciwko moich dwóch przyjaciół. Muł uznał, że nie chce mieć nic wspólnego z tą awanturą, i zajął się demolowaniem wózka. Wozak zapewne by uciekł, lecz ambicja zawodowa przeważyła, więc z zapałem jął okładać muła batem. Rozgrywka na punkty zakończyła się remisem - wózek wywrócił się na bok, unieruchamiając muła, za to wozak zaliczył solidne kopnięcie. - Co, u demona, się stało? - spytał zdumiony Zolt, gdy wyszedłem z kabiny. Wyjaśniłem mu w krótkich słowach istotę nieporozumienia pomiędzy nami a kapłanem Króla Kleszcza i trollem. Nie wiedziałem tylko, co za bydlę Mofko nakarmił wykałaczkami, lecz Halamus na podstawie opisu wyjaśnił, że był to ogr. Woźnica z naszą pomocą załadował smoczy kamień do maszyny, zainkasował zapłatę i pognał, co muł wyskoczy, byle dalej od tych strasznych osób i dziwacznej latającej bani. Trolla zdjęliśmy z kotwicy i uwiesiliśmy na linie pod kadłubem, po uprzednim wbiciu mu pod skorupę kawałka smoczego kamienia. Zasiadłem za sterami wraz z Halamusem, a Mofko i Guldgraav zajęli się przewodami gazowymi. Wystartowaliśmy z krótkim rozbiegiem, po czym zawróciliśmy nad mniemaną oberżę, czyli plugawą świątynię Króla Kleszcza. - Już! - krzyknął Zolt, leżąc pod moimi nogami i obserwując teren przez dolne okienko niczym przez celownik bombowy. Ze środka kadłuba rozległ się trzask zwalnianej liny i sterowiec uniósł się nieco. Położyłem go w lewy zakręt i zobaczyłem, jak martwy troll przebija dach świątyni w tumanie kurzu. - No, zdziwią się chyba, że trolle latają, szefie, co? - spytał konfidencjonalnie Mofko, odrywając się od bocznego okienka. - Na razie ja się dziwię, po co było mu wbijać pod skorupę smoczy kamień - spytałem Halamusa. - Gdyby mieli nakarmić trollem tego kleszcza, to nie pójdzie mu to na zdrowie. Poza tym dodałem tam kilka interesujących zaklęć - zarechotał złowrogo Halamus. Zawróciliśmy sterowiec na wschód. Smoki mruczały równomiernie, rade ze świeżego kamienia, Mofko podśpiewywał, zadowolony z siebie, jedynie Guldgraav był ponury, gdyż całe jedzenie na pokładzie pochodziło z puszek i słoików. Nagłe coś mnie tknęło, lecz zanim sformułowałem pytanie, od strony sufitu kabiny rozległo się szuranie, usłyszeliśmy stuknięcie otwieranej klapy i z koi wypełzł Lampart z mocno potarganą brodą i głupkowatym uśmiechem. Tuż za nim wychyliła się zaczerwieniona twarz Siballi. Mistrz Zwojów spojrzał na nas wszystkich i powiedział: - No co się tak patrzycie? Próbowaliśmy się trochę przespać, ale strasznie trzęśliście podczas załadunku tego kamienia... Odpowiedział mu wybuch głośnego śmiechu. Teren, nad którym lecieliśmy, pokryty był stepem. Gdzieniegdzie tylko, wokół niewielkich rzeczułek, pojawiały się gęściejsze zarośla. Grunt pod nami był coraz bardziej pofałdowany, tu i ówdzie widniały odkryte skały. Czasami widać było stada owiec, a nawet cienie pilnujących ich pasterzy. Pod wieczór pojawiło się przed nami pasmo chmur. - Morze - rzucił siedzący koło mnie Halamus. - Morze? Na mapie wyglądało to raczej na jezioro. - To jest morze śródlądowe, Kassil-i-Far, czyli Woda bez Drugiej Strony. - Jak to bez drugiej strony? - Nazwę nadali koczownicy ze stepów, dla których największa ilość wody, jaką widzieli w życiu, to było koryto do pojenia koni, napełnione ze studni głębinowej. - A te chmury? - To normalne, efekt parowania. - Wyglądają nad wyraz podejrzanie. Przez całą drogę mieliśmy tylko umiarkowany wiatr, a chmur nie było prawie wcale. Z prostego rachunku prawdopodobieństwa wynika, że po przeleceniu takiej odległości powinniśmy trafić na deszcz. Halamus zamyślił się, następnie z którejś z przepastnych kieszeni wyłowił siedmiokątny medalion z otworem i spojrzał przezeń na chmury. Wymruczał jakieś zaklęcie, pogładził się po brodzie i oznajmił, że mogę mieć rację. Wypuściliśmy więc trochę powietrza z balonetów i podjęliśmy wspinaczkę na wyższy pułap. Smoki nie przepadały za tym - powietrze na większych wysokościach stawało się zimniejsze i rzadsze. Gdy przekraczaliśmy linię brzegową morza, zaczęło się robić ciemno. Woda nie różniła się zbytnio kolorem od lądu, jedynie wąski pasek białych pian wyznaczał dokładną granicę pomiędzy żywiołami. Lecieliśmy tuż pod ciężkimi, nawisłymi chmurami. Od czasu do czasu z którejś z nich wysuwała się jakby odnoga, a wtedy przebijaliśmy się przez brudnoszarą watę. W pewnej chwili nietoperz poruszył się w swej klatce i zaskrzeczał. Następnie usiadł w normalnej pozycji i z własnej inicjatywy zaczął skanować przestrzeń przed nami. - Obawiam się, że mogłeś mieć rację z tym deszczem - przyznał Halamus i spróbował dojrzeć coś przed nami przez lunetę. Sterowiec wspinał się nadal, byliśmy już całkowicie zanurzeni w chmurach. Nagły podmuch wiatru zakołysał gondolą, po czym spadła na nas ulewa. Deszcz nie docierał do okien naszej kabiny, gdyż balon działał niczym parasol, lecz woda w świetle reflektora stanowiła nieprzejrzystą, ołowianą ścianę. Po chwili zagrzechotał grom, rozświetlając na moment okolicę. Nie ujrzeliśmy nic szczególnego - wyglądało, jakbyśmy lecieli w zamkniętej bani o wibrujących ścianach, wykonanych z wody. Następny piorun huknął tuż obok nas. Miałem nadzieję, że smoki nie wystraszą się ani że burza nie zakłóci ich magii. W chwilę potem strzeliło tak głośno, że na moment ogłuchliśmy. Miałem wrażenie, że widzę, jak iskry płyną wzdłuż odgromników i stalowych linek, po czym przeskakują na chmurę pod nami. Smoki zachłysnęły się na sekundę, po czym kontynuowały swą pracę. Ich dźwięk jednak zmienił się - powłoka była pokryta wodą, czyli cięższa, a nierównomierne uderzenia wiatru powodowały zmianę obrotów śmigieł. Kolejny podmuch wichury próbował ustawić nas bokiem. Kil i gondola trzeszczały, a linki przenosiły niepokojące dźwięki. - Hałas, jakby świnia tarzała się w fortepianie - zabrzmiał za nami głos Guldgraava. Rzeczywiście, krasnoludowi udało się obrazowo opisać charakter odgłosów, wydawanych przez sterowiec. - Co z resztą? - spytałem, gdy tymczasem Halamus przystąpił do wygłaszania jakichś skomplikowanych zaklęć, czy też przekleństw w języku Starodawnych. - Siballa śpi, Lampart próbuje czytać, choć przy tych podskokach to mu nie idzie, a Mofko siedzi w wychodku i składa dary bogom burzy. - Czyli wszystko w normie? - zdołałem powiedzieć do Guldgraava, zanim sterownica spróbowała znowu wyrwać mi się z rąk. Kolejne pioruny uderzały już za nami. Wyglądało na to, że wychodzimy z zasięgu burzy. Spojrzałem na zegarek - wskazywał 00:43. Przy tym wszystkim nie zauważyliśmy, że siedzimy za sterami prawie trzy kwadranse dłużej, niż wynikało z rozkładu. Ustąpiłem miejsca Guldgraavowi, który natychmiast przestawił sobie fotel na wyższy poziom, Halamus zaś poszedł dokonać bohaterskiego czynu, czyli obudzić Siballę - zajęcie niebezpieczne samo w sobie. Następnego dnia niebo było czyste, choć widoczność ograniczały czasem pasma mgły. Pod nami rozpościerał się górzysty teren pokryty gęstą zielenią. Po południu pojawiła się pod nami rzeka. Musiała być wielka - płynące po niej statki wydawały się nie większe od zapałek. Lampart właśnie zszedł ze swej wachty i kontynuował porównywanie terenu z mapą. - Taak, święta rzeka, Matka Wód, Passua Marh - pomrukiwał, siedząc przy oknie. - Zaraz zrobimy zwrot i zostawimy ją, a później do niej wrócimy, już gdy będzie płynąć u podnóża Ituneszu. - Czego? - udałem, że nie dosłyszałem. - Dachu Ziemi, gór, z których wyrastają Kły Zohira. - To przodkowie Siballi dotarli do swych nowych siedzib tą rzeką? - Właśnie. - Było im wygodniej? - Niewątpliwie. Dosyć niewygodnie łazi się po dżungli, niosąc ciężki topór na długim drzewcu, drewnianą tarczę okutą żelazem, oraz zahaczając rogami na hełmie o wszystkie liany i drzewa. Poza tym trudno w takiej sytuacji nosić łupy. - Łupy? - Nie byliby sobą, gdyby nie ograbili po drodze kilku świątyń i pomniejszych miast. - To ilu ich było? - Prawie cały naród. Przecież wiesz, że Heslandia zapadła się pod wodę w wyniku wybuchu jednego z licznych wulkanów. - Tak, kojarzę. Ale nadal nie pamiętam, jak to było, że tylu z nich się uratowało. - Ich warzelnie piwa stały daleko od wybrzeży, w górach, aby nie padły łupem wroga. I z tej właśnie przyczyny zostały zniszczone pierwsze, gdyż wstrząsy początkowo zogniskowały się właśnie tam. Wtedy jarl Mensjaagd uznał, że nie ma po co siedzieć w miejscu, w którym nie dość że nie ma co pić, to jeszcze popiół sypie się do resztek tego, co zostało do zjedzenia. Zyskał entuzjastyczne poparcie i wszyscy się wynieśli w poszukiwaniu przyjemniejszego miejsca. - A jak trafili właśnie tutaj? Przecież to kawał drogi od ich domu? - O tym miejscu mówiła któraś z ich licznych sag. Trzeba ci wiedzieć, że Heslandczycy na każdym ze swych okrętów wozili po jednym znawcy starych pieśni. Służył im zamiast biblioteki z mapami, choć niekiedy, po udanej napaści na jakieś miasto lub statek przewożący trunki, dostęp do informacji bywał mocno utrudniony. Pomimo to, jeśli w razie sztormu trzeba było odciążyć okręt, za burtę w pierwszej kolejności szły dzieci (bo nowe można szybko zrobić), następnie baby (bo można ich nałapać), a dopiero na końcu - bajarze. To ostatnie zdarzało się z rzadka, najczęściej wtedy, gdy się okazywało, że bank danych w wyniku uprzywilejowanej pozycji, czyli nieograniczonego dostępu do tłustych mięs i napojów, dostał sklerozy. Co do tego ostatniego, to istnieje teoria, iż przodkowie Siballi trafili w to miejsce właśnie dzięki takiej sytuacji. Pieśniarz jarla Mensjaagda dzięki wysokiemu stanowisku swego suwerena długo nie był w służbie czynnej. Z kolei jarl bardzo sobie chwalił bohaterskie pieśni, więc niejako na żądanie powstawały utwory, w których przebyte odległości okazywały się przeogromne, zdobyte skarby nieprzebrane, a pokonani wrogowie waleczni i niezliczeni. Na szczęście opisy były na tyle ogólnikowe, a Heslandczycy mieli na tyle rozwinięty instynkt żeglarski, że po okrążeniu półtora kontynentu udało im się dokądś dopłynąć. Wywołało to zresztą bezustanne strapienie miejscowej ludności, dla której słowo „zabawa” oznaczało wypicie kieliszka słodkiego wina przy akompaniamencie subtelnej melodii, wygrywanej przez delikatne dziewczę, nie zaś ochlaj połączony z bijatyką, rąbaniem stołów toporami i przeraźliwymi śpiewami. W krótkim czasie po dotarciu przodków Siballi na miejsce jedna część ludności miejscowej udała się pośpiesznie w góry, gdzie pozakładała niedostępne klasztory i żyła tam, ślubując ascezę, druga zaś część populacji doszła do wysokiej biegłości w sztuce gorzelnictwa i browarnictwa, dzięki czemu uzyskała status osób niezbędnych, a więc względnie nietykalnych. Spojrzałem za okno. Powoli oddalaliśmy się od rzeki, która robiła wielki łuk i znikała na północy. My mieliśmy dotrzeć do punktu przeznaczenia drogą bliską najprostszej, lecz z uwzględnieniem poprawki na wiatr. Lampart notował coś w wielkim brulionie, stosując kilka form zapisu - obok zwykłych liter stawiał runy i jakieś znaczki. W pewnej chwili wśród zieleni pokrywającej rozległą dolinę coś błysnęło - zespół skrzących się krystalicznie białych brył. Nachyliłem się, aby lepiej zobaczyć to zjawisko. Był to wielki pawilon, otoczony sześcioma nieco mniejszymi. Pomiędzy nimi lśniły zbiorniki wodne - kanały i stawy. Można się było domyślać, iż znajdują się tam liczne fontanny i kaskady. - Niesamowite - powiedział Lampart. - Wszyscy sądzili, że to bujda. - Co to takiego? - Wnosząc z wyglądu i rozmieszczenia budowli, jest to zespół pałacowo-świątynny, zwany Szczęśliwym Miastem, Sombai-Dha. Opisywało go kilku podróżników, lecz żaden nie potrafił trafić tam po raz drugi. Rządzi w nim ponoć rada złożona z dwunastu urodziwych kobiet i mężczyzn, a społeczność składa się również z samych szczęśliwych i pięknych. Nie jest do końca jasne, kto w tym mieście pracuje - istniała teoria, że w dżungli, poza jego granicami, znajdują się osiedla dla robotników, a nawet że przebywają oni w podziemnych katakumbach. Elojowie i Morlocy, pomyślałem. - Druga z kolei teoria głosi, że w mieście zatrudniane są demony - ciągnął swój wywód Lampart. - Nie wiem, co tam jest, ale moje instrumenty wykazują dosyć silne promieniowanie magiczne - dołączył się Halamus, który wyjrzał z przedziału obok. - Ktoś musi przynajmniej dachy czyścić, że się tak błyszczą - zauważyłem. - A zaklęcia utrwalające? - spytał Lampart. - Nigdy nie działają tak długo, chyba że są ciągle odnawiane. A to z kolei oznacza obecność ludzką. - To co, zawracamy? Halamus i Lampart spojrzeli na mnie i po sobie nawzajem, po czym wszyscy naraz wstaliśmy i usiłowaliśmy pójść do kabiny pilotów. Po chwili cofnęliśmy się i uznaliśmy, że o naszej decyzji powie Lampart, jako znajdujący się najbliżej wyjścia. Siedzący za sterami Mofko i Siballa wykonali zwrot, po czym zaczęliśmy się zniżać. Po paru minutach dżungla, przypominająca dotychczas głęboki, kosmaty dywan, jęła dzielić się na poszczególne zgrupowania zieleni, z których od czasu do czasu wystawał jakiś leśny olbrzym - drzewo pamiętające zamierzchłą przeszłość. Udaliśmy się w stronę dziobu, aby mieć lepszą widoczność przez szyby kabiny pilotów. Miasto pojawiło się przed nami. Było wspaniałe, choć już nie błyszczało. Biel jego ścian odcinała się od otaczającej zielem, iglica zdobiąca centralny budynek przydawała mu lekkości, wznosząc się ku niebu. W basenach jednak nie było widać wody, a ściany zdradzały oznaki działania czasu - pęknięcia, zacieki i wykwity roślinności wskazywały, że nikt tam nie mieszka. - Szefie, lądujemy? - spytał z niechęcią Mofko. - Nie sądzę. Po awanturze z Królem Kleszczem mam dosyć ośrodków kultu, jego obiektów, kapłanów i wyznawców - odpowiedziałem gnomowi w imieniu zgromadzonych. - A może jednak? Można tam zebrać wspaniały materiał! - zapalił się Lampart. - Materiał to mogą zrobić z twojej brody, jak ją wyrwą, uprzędą i utkają - przygasiłem entuzjazm Mistrza Zwojów. - Ale tam nikogo nie ma, nic nam nie grozi, może jedynie miejscowe małpy obrzucą nas owocami - nie dawał za wygraną Lampart. Siballa nie odzywała się, lecz z jej miny wnosiłem, że nie widzi sensu w łażeniu po splądrowanych ruinach i narażaniu się na ukąszenia węży. - Lepiej przelećmy nad tym i zawróćmy, przyjrzyjmy się dokładniej i podejmijmy decyzję - rozstrzygnął Guldgraav, wynurzywszy się ze swej koi. Odprowadziliśmy wzrokiem budynki przesuwające się w stronę rufy aerostatu, po czym przeszliśmy na burtę, aby szybciej je zobaczyć, kiedy ustawimy się w pozycji dogodnej do obserwacji. Gdy piloci zakończyli manewr, wszyscy bez wyjątku jęknęli. Wspaniałych budowli prawie nie było widać - liany i drzewa pokrywały je prawie kompletnie, iglica na głównym pałacu była krótsza o połowę niż poprzednio, a dachy wyglądały na pozapadane. - Niech to szlag! - powiedziałem po cichu. - Lećmy stąd. Skoro nie chcą, żebyśmy ich widzieli, to jeśli będziemy uporczywie próbowali się tam dostać, mogą się zirytować - podsumował Halamus. Mofko z westchnieniem ulgi dodał gazu. Do wieczora nie zobaczyliśmy nic ciekawego, poza tym, że teren stawał się coraz bardziej górzysty. Na horyzoncie majaczyła poświata innej barwy niż reszta nieba. Wskazywała wyraźnie, że zbliżamy się do masywu Ituneszu. Rano wschodzące słońce ukazało nam imponujący widok: gigantyczne góry, sięgające chmur, przebijające je i wypiętrzające się ponad nimi. Dolecieliśmy właśnie do rzeki, znacznie węższej, niż gdy widzieliśmy ją na nizinach, lecz nadal imponującej. Passua Marh toczyła swe wody poprzez liczne progi i uskoki, widoczne jako białe przerywniki w jej zielonym nurcie. Siballa wygrzebała się z koi i stała u wejścia do kabiny pilotów, rozglądając się po krajobrazie i wymieniając nazwy kolejnych gór i dolin. - O, tam, tam są Kły Zohira! - wrzasnęła ogłuszająco nad moją głową. Spojrzałem w kierunku, który wskazywała. Rzeczywiście, w oddali rysowały się cztery strome, stożkowate szczyty, wyglądające, jakby zostały ustawione parami - mniejszy - większy - większy - mniejszy. Nawet nie wysilając specjalnie wyobraźni, można było ujrzeć w nich zęby drapieżnego potwora. Jeden z dwóch wyższych, według Siballi, Trzeci Kieł, różnił się nieco od pozostałych. Tamte były jedynie polukrowane błyszczącym śniegiem, na tym zaś widniało coś w rodzaju mieniącej się korony. Krąg Mistrzów Założycieli, przypomniałem sobie opowieść Halamusa i poczułem, że coś ściska mi gardło. Ponoć dostali się tam, stosując zaklęcia lewitacyjne. My będziemy musieli podlecieć do wierzchołka, spuścić na linie osobę, która odzyska kryształ, zawisnąć w miejscu na tak długo, aby mogła to zrobić, po czym wciągnąć ją i odlecieć. W teorii wyglądało to prosto, praktyka zapowiadała się mniej ciekawie - na wysokości, jak oceniałem, około pięciu tysięcy metrów nie jest łatwo pracować, smoki też za tym nie przepadają, a co gorsza - wiał tam wiatr. Potwierdzały to wysokie kominy, tworzące się na naszych oczach z chmur, odcinających wierzchołki siedmio- i ośmiotysięczników, widocznych w tle za Kłami Zohira. Skierowaliśmy dziób aparatu w stronę Kłów - nie było się nad czym zastanawiać, należało możliwie najlepiej wykorzystać dzień i zmiatać jak najdalej od ostrych grani i wystających skał, grożących w razie utraty kontroli rozpruciem powłoki. Już wcześniej ustaliliśmy, że na linie opuści się Lampart, jako że waży niewiele, a jednocześnie jest biegły w zaklęciach umożliwiających odnalezienie kryształu. W czasie gdy Kły rosły przed nami, Lampart odział się w puchowy kombinezon, Siballa pomogła mu nałożyć uprząż i zaczepić karabińczyk z liną. Guldgraav wraz z wojowniczką mieli ubezpieczać Lamparta, a Mofko - czuwać nad zaworami gazowymi i balastami. Zadaniem Halamusa i moim było utrzymać sterowiec nieruchomo kilka metrów nad wierzchołkiem. Maszyna wspinała się na odpowiedni pułap, a tymczasem chmury otaczające szczyty ośmiotysięczników zaczęły ciemnieć i rosnąć. - Musimy zdążyć przed załamaniem pogody - ostrzegł Halamus. Nie mogliśmy dodać zbyt wiele gazu, bo smoki w rozrzedzonym powietrzu nie dałyby rady. Dotarliśmy wreszcie do wierzchołka. Rzeczywiście, śnieżną czapę na czubku góry obramował krąg skał o skomplikowanych kształtach. Czy były to skamieniałe figury ludzkie, trudno powiedzieć, gdyż śnieg wypływał spomiędzy nich, tworząc zestalone strumyki. Leciutko podkręciłem smoki. Wiatr wzmagał się, więc nad szczyt Trzeciego Kła nadpływaliśmy dosyć wolno. Zaczęło nas znosić, zatem nim zdołaliśmy powrócić nad czapę śniegu, mogliśmy obejrzeć to zjawisko od strony południowej. Tu śnieg nie spływał tak gęsto i przekonaliśmy się, że krawędź śniegowego grzyba rzeczywiście kończy się na rzędzie jakby kamiennych postaci, trzymających się za ręce. Nie miałem nawet czasu podziwiać tego widoku, gdyż musieliśmy przeciwstawiać się wiatrowi. Znaleźliśmy się nad środkiem kręgu i dostosowaliśmy naszą prędkość do prędkości wiatru. Wierzchołek był jakieś pięć metrów pod nami. Spojrzałem na Halamusa, który pokiwał głową - był za tym, żeby spróbować. - Lampart, idziesz? - zawołał do wnętrza kadłuba. - Oczywiście! - zabrzmiała dziarska odpowiedź małego uczonego. - Ale nie ryzykuj. W razie jakichś trudności wyciągniemy cię i wrócimy jutro. Pogoda się paskudzi! - krzyknął Halamus. Odpowiedział mu trzask otwieranych drzwi i gwizd wiatru, który wdarł się do wnętrza. Po chwili wyczułem w ruchu sterowca jakiś nowy element - było to kołysanie wywołane przez Lamparta huśtającego się na linie w podmuchach wiatru. Rozdział 18 Po minucie przez okienko w podłodze zobaczyłem, że Lampart dotknął nogami śniegu, przewrócił się, lecz zaraz wstał. Lina poluzowała się, po czym sterowiec zaczął nabierać wysokości i naprężać ją ponownie. Skorygowałem to sterami - przy tak dużej prędkości względem powietrza nie było to trudne. Siballa i Guldgraav podawali coraz więcej liny, aby przypadkowe szarpnięcie maszyny nie zbiło Lamparta z nóg. Ten wyjął z torby zawieszonej na piersiach przyrząd, który miał wykryć kryształ, i zaczął nim poruszać przed sobą. Widzieliśmy, że zatacza coraz mniejsze kręgi ramionami, aż znieruchomiał na chwilę plecami do nas i ruszył przed siebie. Poluzowano więcej liny, my zaś obserwowaliśmy Lamparta z góry, jak idzie przez zbity śnieg. W pewnej chwili zorientowałem się, że widzę go jakoś niewyraźnie - to nadpłynęła mgła i zaczęło sypać śniegiem. - Niedobrze, lepiej, żeby się pośpieszył - powiedziałem do Halamusa. - Mam nadzieję, że to zrobi - odparł ten, wpatrując się w ciemną chmurę, płynącą prosto na nas. Lampart dotarł do krawędzi śniegowej wydmy i zaczął kopać. Nagły podmuch wiatru szarpnął nas do tyłu, naprężając linę. Lampart przewrócił się, lecz wstał, gdy zwiększyliśmy prędkość i podeszliśmy kilka metrów do przodu. Zamachał do nas wściekle, po czym znów zabrał się do kopania. Widoczność była paskudna - jego czerwona kurtka co chwila znikała nam z oczu. - Ściągamy go? - spytałem Halamusa raczej retorycznie, po czym zawołałem do tyłu, że przerywamy zadanie. Krasnolud wybrał linę i szarpnął nią trzy razy. Lampart odwrócił się w swej jamie i szarpnął dwa razy, co oznaczało „więcej liny”. Krasnolud znowu szarpnął trzy razy i zaczął wybierać linę, a my próbowaliśmy skłonić smoki, aby dały z siebie jeszcze trochę mocy. W tym czasie ogarnęła nas chmura naładowana śniegiem i dookoła zrobiło się ciemno. Zdołałem zauważyć, że pomimo wysiłków cofamy się, a Lamparta wywlokło z dziury. - Co on robi? - spytałem Halamusa, gdyż nie mogłem zrozumieć znaków dawanych przez uczonego. Jednak zanim mag zdołał mi odpowiedzieć, poleciała ku nam zwolniona lina. Moja dłoń zderzyła się z ręką Halamusa, gdy jednocześnie spróbowaliśmy dodać gazu. Niestety, manetki mocy były już w skrajnym położeniu. Usiłowałem zanurkować, żeby nieco zwiększyć prędkość, lecz jedynie zbliżyliśmy się niebezpiecznie do wierzchołka. - Guldi, kotwica! - ryknął Halamus. Było to działanie ostateczne, gdyż przebywanie na uwięzi przy tak silnym wietrze mogło zagrozić sterowcowi. Zanim jednak Zolt zdołał wybrać wystarczająco dużo liny z wyciągarki, aby zarzucić kotwicę, coś zadudniło i poczułem, że się wznosimy. - Co to było? - spytał Halamus, lecz zaprzestał zadawania pytań, gdy na uciekającym spod nas śniegu, pośród zamieci, ujrzał ubraną w futra sylwetkę wojowniczki i leżący koło niej worek awaryjny. Po chwili wiatr zepchnął nas poza wierzchołek. Na progu naszej kabiny stanęli Guldgraav i Mofko. - Do reszty powariowali - powiedział z czymś w rodzaju podziwu krasnolud. - Ale dlaczego odpiął linę, szefie? - spytał Mofko. - Zapewne po to, żeby dokończyć swoje zadanie - odparł za mnie Halamus. - To co robimy? - Odlecimy stąd kawałek, przycupniemy w spokojniejszym miejscu, a jak się uspokoi, to wrócimy i ich podbierzemy. Zredukowawszy moce smoków, cofaliśmy się dość szybko, nadal ustawiając się dziobem do wiatru. Po zmniejszeniu wysokości i schowaniu przed wiatrem za górami przestało tak mocno rzucać, choć chmury i zadymka ograniczyły widoczność prawie do zera. - Jak wyglądają ich szanse? - spytałem zgromadzonych. - Według mnie, całkiem nieźle. Siballa zna się na górach, worek awaryjny po rozpięciu daje się zamienić w coś w rodzaju namiotu szturmowego, mają jedzenie... Byle tylko siedzieli na miejscu, bo jak zaczną schodzić, to możemy ich długo szukać - odrzekł krasnolud. Zeszliśmy poniżej poziomu chmur i oddaliliśmy się od zboczy górskich. Znaleźliśmy wysoką, samotną iglicę, wyrastającą z płaskowyżu stanowiącego próg łańcucha górskiego, Guldgraav sprawnie zarzucił kotwicę i przybiliśmy do skały niczym do wieży cumowniczej. Smoki ucichły i dało się słyszeć jedynie skrzypienie konstrukcji sterowca i uderzenia wiatru o jego powłokę. Poza tym nikt się nie odezwał - wszyscy spoglądaliśmy w milczeniu na chmury zasłaniające widok na Kły Zohira i na padający deszcz. Poczułem, że długotrwała koncentracja i szarpanina ze sterownicą dały mi się we znaki. Zwlokłem się z fotela i powiedziałem do Mofka, żeby mnie zastąpił. Halamus podążył za mną do mesy. Uznaliśmy, że gdy sterowiec jest zacumowany, jedna osoba na wachcie wystarczy. Mistrz Zolt zrobił herbatę, usiedliśmy więc przy stole z mapą i w milczeniu ogrzewaliśmy dłonie o ciepłe kubki. Przy drugiej herbacie Halamus przysunął sobie mapę i zaczął ją studiować. - Co tam widzisz? - spytał krasnolud. - Siballa nazywa tę górę Trzecim Kłem? - Zgadza się - powiedzieliśmy chórem. - Czyli jej osada musi leżeć po stronie, z której przylecieliśmy, prawda? Bo gdyby patrzeć z drugiej strony, to byłby przecież drugi kieł? - Zgadza się, to oczywiste - przyznaliśmy. - A więc należy poszukać miejsca najlepiej nadającego się do założenia wsi czy też warowni. - Po co? - Bo obawiam się, że mogą jednak spróbować schodzić. - To kompletne wariactwo - mruknął Guldgraav. - Czyli jest całkiem prawdopodobne - odpowiedziałem. - Skoro osada Siballi została kiedyś zmieciona przez lawinę, to znaczy, że musiała znajdować się na dnie lub blisko dna doliny. Główna osada jej przodków leży z kolei nad rzeką, o dzień drogi od miejscowości w górach. - Czyli wiemy, gdzie w razie potrzeby szukać - odparł Halamus, po czym zaznaczył na mapie dwie elipsy - jedną u podnóża Kłów, a drugą - wzdłuż brzegu Passua Marh. Spojrzałem uważniej na mapę - nie była zbyt dokładna, widocznie podróżnicy, którzy ją przyrządzili, nie mieli zbyt wiele czasu na pomiary i zaznaczanie takich drobiazgów, jak osady. Guldgraav przeszedł do kabiny pilotów, ja i Halamus pozostaliśmy na swych miejscach. - Dlaczego smocza krew rozpuszcza żelazne miecze? - zadałem mu pytanie, które kiedyś przyszło mi na myśl, lecz nie miałem okazji, żeby o to pytać. Spojrzał na mnie z pewnym zdziwieniem, lecz chyba uznał, że to dobra odskocznia od niezbyt radosnej rzeczywistości. - Bo krew prawdziwego, złotego smoka to kwas chromowy. - A więc dlatego świeża jest pomarańczowa, a na powietrzu zielenieje! - Zgadza się. - A na co smokom klejnoty? - Złoto służy za materiał budulcowy, gdyż jest kwasoodporne. - Czyli smok pożera złoto, tak jak młody pies obgryza ściany? Żeby mieć mocne kości, grubą skórę i tak dalej? - Mniej więcej. Występuje ono także w ściankach jego naczyń krwionośnych i innych organach. - A kamienie? - Przede wszystkim rubiny. One, a także inne kamienie szlachetne, są katalizatorami procesów chemicznych. - Wytwarzania ognia? - I całej reszty. Przecież do działań magicznych potrzeba mnóstwa energii. Wyczerpał mi się koncept, a widok ołowianego nieba i przesuwających się wałów chmur zniechęcił mnie zupełnie. Pomimo że była dopiero 16:30, robiło się szaro, więc wszystko wskazywało na to, że dziś nie damy rady polecieć na ratunek Lampartowi i Siballi. Zaprzestałem zatem indagowania Halamusa, on zresztą wyglądał, jakby jego myśli błądziły daleko stąd. Nawet wiedziałem gdzie - wokół wierzchołka Trzeciego Kła. Guldgraav przeszedł z kabiny pilotów w stronę ogona, wyjął z kieszeni swą faję i zanurzył się we włazie inspekcyjnym, prowadzącym do gondoli jednego ze smoków. Cóż, zapewne zapach glawu jest obojętny dla magicznie zmorfowanego smoka. W pewnym momencie poczułem, że coś się stało. Zdawało mi się, że usłyszałem dźwięk - takie przestrzenne „ping” z pogłosem, jakby kropla spadła w wielkim tunelu. Czasami takie dźwięki słyszy się na filmach, gdy jest pokazywany płynący okręt podwodny - sugerują one działanie sonaru lub czegoś podobnego. Byłem jednak pewien, że tego odgłosu nie było na płaszczyźnie fizycznej - musiałem odebrać go jakimś innym zmysłem. Do Halamusa też musiało to dotrzeć, gdyż opuścił mapę, którą przeglądał po raz kolejny, i spojrzał na mnie. - Słyszałeś? - zapytał. - Tak. Co to mogło być? Zanim zdążył mi odpowiedzieć, z włazu wyjrzał Zolt, który popatrzył na nas i zagadnął o to samo. W tym samym momencie rozległ się głos Mofka pytającego, co to było. - Przypuszczam... - zaczął powoli Halamus. - ...że wydobyli kryształ! - dokończyłem za niego. Westchnienie ulgi przeleciało przez całą gondolę sterowca - od kabiny pilotów po gondole smoków. Wreszcie poczułem, że mogę pójść spać - do tej pory byłem tak naładowany adrenaliną, że pomimo zmęczenia nie potrafiłbym usnąć. Poszedłem do swej koi, wziąłem w dłoń prezent od Astrid, po czym zapadłem się w sen. Rankiem Kły Zohira prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniego dnia - owszem, były otoczone chmurami, ale jedynie cienką warstwą białych obłoków, a nie brudną watą. Zjedliśmy śniadanie, odcumowaliśmy od iglicy skalnej i ruszyliśmy w stronę Kłów. Wznosiliśmy się dość szybko, co sprawiło, że zaczęło mi szumieć w uszach, lecz intensywne przełykanie zlikwidowało ten problem. Gdy przebijaliśmy chmury, nietoperz zaczął dawać znaki, że przed nami coś jest. Wyszliśmy z chmur i ponownie ujrzeliśmy wspaniały widok - szczyty majestatycznych gór, wyłaniające się z białej piany obłoków. Musieliśmy jednak porzucić podziwianie pejzażu i skoncentrować się na podejściu do Trzeciego Kła. Smoki po przerwie pracowały ze wzmożonym zapałem, a wiatr nie był zbyt silny, więc do wierzchołka podeszliśmy bez trudu. Wszakże gdy się zbliżyliśmy, zobaczyliśmy, że szczyt zmienił się nie do poznania. Czapa śniegu miała inny kształt - obecnie była bardziej stożkowata niż płaska, a jej brzegi wyraźnie osiadły i osypały się. - Co tu się stało? - spytał Halamus. - Podejdźmy od południa, tam postacie były lepiej widoczne - zaproponowałem. Ostrożnie manewrując obrotami śmigieł i sterami, pozwoliliśmy wiatrowi, żeby przesunął nas w kierunku południowego zbocza. - Ogrza mać! - wyrwało się Halamusowi. Nie dorzuciłem nic więcej, ponieważ wyczerpał temat. Pierścień kamiennych sylwetek był rozerwany - wyglądało to tak, jakby figury puściły swe dłonie, a ciśnienie śniegu nagromadzonego od stuleci rozepchnęło je. Dodałem gazu, aby czym prędzej znaleźć się nad punktem, gdzie kopał Lampart. Wyglądało tu tak samo, jak przy południowej ścianie, z jednym wyjątkiem - od tego miejsca zaczynał się ostry grzbiet skalny, ciągnący się w dół. Nie był on pokryty śniegiem, który osunął się z czapy na Kle, gdyż rozciął spadające zwały na dwoje. Rzuciłem krótkie spojrzenie Halamusowi, on mnie, i zawróciliśmy. Powoli przelecieliśmy nad szczytem góry. Środkowa część czapy śniegowej była niemal nienaruszona - widniało w niej tylko kilka szczelin. Rozglądaliśmy się po białej, roziskrzonej płaszczyźnie, lecz nigdzie nie było widać śladu pomarańczowego namiotu, czerwonej kurtki Lamparta ani brązowych futer Siballi. Halamus zawołał Guldgraava, zamienili się miejscami, po czym udał się do swych przyrządów. My wykonaliśmy jeszcze jeden zwrot i wolniutko, trawersem, aby Mofko mógł lepiej widzieć ze swojego stanowiska, przepłynęliśmy ponad Kłem. Nie zauważyliśmy niczego - tylko biały śnieg. Gdy zataczaliśmy kolejny krąg nad wierzchołkiem, Halamus zawołał, że rejestruje pewne promieniowanie magiczne, lecz jest ono nieswoiste i dobiega spoza szczytu. Po wysłuchaniu jego wskazówek uznaliśmy, że przyrządy wskazują w kierunku ostrego grzbietu skalnego. Polecieliśmy w tamtą stronę, a następnie ustawiliśmy sterowiec tak, aby lecieć równo ze skalną granią. Stanowiła ona widok surowy i groźny - wyrastała ze śniegu czarnogranatowa, poszarpana i nieprzyjazna. Nie znam się na tyle na wspinaczce, aby ocenić, czy ktoś bez większego doświadczenia alpinistycznego mógłby tamtędy zejść, czy nie, lecz byłem pewien, że jest to cholernie trudne. Guldgraav patrzył przez lunetę, Mofko tkwił w swoim okienku, a Halamus sprawdzał swe przyrządy. W pewnej chwili wydawało nam się, że widzimy coś pomarańczowego, ale był to tylko jakiś wykwit na skale. Poczułem, że wiatr spycha nas na ścianę skalną, dodałem więc gazu i odpłynąłem sterowcem od zbocza. Rozejrzałem się i przekonałem, że obniżyliśmy się na wysokość szczytu Czwartego Kła, przez co wiatr przyśpiesza dookoła nowej przeszkody i utrudnia panowanie nad aparatem. Odlecieliśmy na większą odległość od skał i zaczęliśmy sprawdzać drugą stronę grani. Tu również nie zauważyliśmy żadnych śladów. Tutaj jednak skalny grzebień sprawiał wrażenie nadającego się lepiej do chodzenia. Kolejny podmuch wiatru przygnał chmurę, która całkowicie zasłoniła widok. Oddaliliśmy się stamtąd i zaczęliśmy dyskusję, jak dalej prowadzić poszukiwania. Wreszcie Mofko zasugerował, aby się rozejrzeć, gdzie znajduje się miejscowość, z której pochodzi Siballa, i tam udać się po ewentualną pomoc. Co prawda, nie napawało mnie entuzjazmem nawiązywanie kontaktu ze współplemieńcami Siballi, lecz przystałem na ten pomysł z braku lepszego. Skierowaliśmy się w stronę doliny, zaznaczonej na mapie przez Halamusa. Po niedługich poszukiwaniach znaleźliśmy ją. Zgodnie z tym, co zapamiętałem z opowieści Lamparta, prowadził tamtędy szlak wiodący do wnętrza kontynentu. Dolina omijała Kły Zohira, po czym wstępowała pomiędzy jeszcze wyższe góry. Był to punkt bardzo dogodny do sprawowania kontroli nad wszelkim ruchem prowadzącym do i z Khitaju. Osady jednak nie było nigdzie widać. Obniżyliśmy lot i polecieliśmy wzdłuż doliny. W pewnym miejscu, gdzie dolina zamieniała się w wąwóz o stromych ścianach, zauważyłem jakąś nieregularność na skale, wypiętrzającej się niczym strażnica nad wąskim przesmykiem. Jednocześnie dobiegł mnie podekscytowany okrzyk Mofka: - Szefie, widzę owce, tam są owce! Istotnie, teren za ogromnym występem skalnym przechodził w rodzaj okolonego skałami płaskowyżu, pokrytego roślinnością, a na jej tle było widać coś w rodzaju kremowych, podługowatych kłębków. Skręciłem w tamtą stronę i przekonałem się, że nieregularny występ na groźnej skale jest czymś w rodzaju grodu otoczonego kamiennym murem i z dachami krytymi łupkiem. Owce na nasz widok, a może na odgłos pracujących śmigieł i ryku smoków rzuciły się do ucieczki. Wyprowadziliśmy zeppelin ze skrętu i zwiększyliśmy pułap, gdyż przy tej prędkości, zwiększanej przez wiatr wiejący wzdłuż doliny, moglibyśmy zahaczyć o skały. Przygotowywaliśmy się do drugiego podejścia, gdy słońce nagle przyćmiło się i na dolinę spłynął obłok - jak uznaliśmy, forpoczta chmur, tych, które przesłaniały już Kły Zohira. - Spróbujemy podejść na radarze? - spytałem Guldgraava. - Możemy nie trafić, lub trafić za dobrze - odparł krasnolud, potwierdzając moje wątpliwości. Wyprowadziliśmy maszynę na wolną przestrzeń, po czym zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Wreszcie Halamus, który oderwał się od swych przyrządów, dających coraz dziwaczniejsze odczyty, zasugerował, żeby polecieć do głównej osady przodków Siballi i tam spróbować pozyskać ekipę ratowniczą. Ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, gdyż góry były zasnute chmurami, ruszyliśmy wzdłuż doliny. Szeroki strumień, płynący jej dnem, rozszerzał się w pokaźną rzeczkę - jeden z dopływów górnego biegu Passua Marh. Po blisko godzinie lotu ujrzeliśmy przed sobą Matkę Wód, toczącą swój spieniony nurt przez liczne progi. Powyżej dopływu, wzdłuż którego lecieliśmy, nie była już żeglowna - nawet tratwy nie miały tam szans przetrwania. Poniżej jednak mogły pływać również spore statki, o ile utrzymały się w głównym nurcie. Wreszcie zauważyliśmy osadę, a raczej miasto. Nie rzucało się w oczy - kamienne ściany, kryte łupkiem dachy i bruk z miejscowego kamienia nie odróżniały się od otoczenia. Jednak nie można było nie zauważyć przystani, gdzie cumowały rozmaite jednostki pływające - od tratew po sampany. Również droga wychodząca z miasta w kierunku gór odcinała się kolorem od gleby. Na środku miejscowości rozsiadł się duży budynek w mocno eklektycznym stylu - skrzyżowanie północnego zamku warownego z pagodą (ku któremu to stylowi musieli naturalnie ciążyć miejscowi rzemieślnicy) dało w rezultacie coś w rodzaju stupy. Położyliśmy sterowiec w zakręt, chcąc przyjrzeć się lepiej i znaleźć dogodne miejsce do lądowania, lecz nagle usłyszałem zdumiony głos Mofka, mówiącego ni to do siebie, ni do nas: - A cóż to, gołębie? Rzeczywiście, od strony ulic wzniosła się w naszą stronę srebrzysta chmura. Po chwili jednak Mofko pojął swój błąd i wrzasnął z przestrachu. My również zrozumieliśmy istotę jego pomyłki - po chwili chmura rozdzieliła się na pojedyncze punkty i ujrzeliśmy mknącą w naszą stronę gęstwinę strzał. Musieliśmy jednak być zbyt wysoko, jak na zasięg nawet bardzo dobrego łuku, gdyż pociski zwolniły swój lot, zatrzymały się na mgnienie w powietrzu, błysnęły raz jeszcze grotami, obróciły i poleciały ku swym właścicielom. - Trolle syny! - zawołał Guldgraav i dodał gazu. - O co chodzi? - spytałem. - Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się o wiele lepszej reakcji ze strony tubylców. - Wiesz, jakie będą straty po takiej salwie? - Mogą być spore. - A kogo będą o to winić? - Oczywiście nas. - No właśnie. Chyba trzeba wstrzymać się z lądowaniem - powiedział mistrz Zolt i zawrócił. Rozejrzeliśmy się wokół i ujrzeliśmy, że chmury rozpraszają się i podnoszą, a nawet widać przebłyski słońca. - Lećmy ich poszukać - powiedział Halamus, spoglądając ponad naszymi ramionami. Ruszyliśmy ponownie w kierunku Kłów Zohira, tym razem zupełnie prosto. Chmury podniosły się - jedynie wierzchołki dwóch najwyższych gór tkwiły w białych obłokach. Halamus powrócił do swych przyrządów, a my rozpoczęliśmy szczegółową inspekcję zbocza góry. Granitowy masyw wznosił się ku niebu, przytłaczając swym ogromem. Skalna ściana była poryta szczelinami i uskokami, co powinno ułatwiać wspinaczkę, ale nigdzie nie widziałem śladu czerwonej kurtki. Halamus ze swego kąta rzucił, że nie może ustalić kierunku, z którego promieniuje magia, a ani Guldgraav, ani Mofko nie wnieśli do obserwacji nic nowego. W pewnej chwili zabłysło słońce, rzucając cień zeppelina na majestatyczną ścianę. Porównanie proporcji naszego wehikułu i góry przyprawiło mnie o lekki dreszcz. Starałem nie dopuścić do siebie myśli, że lawina powstała po rozpęknięciu się pierścienia kamiennych figur mogła zmieść Lamparta i Siballę na sam dół. Innych musiały dręczyć podobne wątpliwości, gdyż dało się wyczuć niemal namacalne zwątpienie. Wzniosłem sterowiec nieco wyżej, aby przyjrzeć się lepiej jakiejś wystającej półce skalnej, gdy usłyszałem krzyk Mofka: - Tam się coś błyszczy! Na dole! Rzeczywiście. Pomiędzy dwoma kominami skalnymi widać było rytmicznie powtarzające się błyski. Zapamiętałem miejsce, z którego dochodziły, odbiłem od ściany i skierowałem dziób aparatu w dół. Zeszliśmy około pięciuset metrów niżej i wyrównaliśmy na wysokości miejsca, z którego dobiegały sygnały świetlne. Przez cały sterowiec przetoczył się okrzyk radości - na półce skalnej widniały dwie sylwetki - mniejsza w czerwonej kurtce i większa w brązowych futrach. Halamus zajął się naszym reflektorem i po chwili zaczął kierować błyski w stronę Lamparta i Siballi. Od strony góry błysnęło kilka razy w odpowiedzi, po czym mag powiedział, aby odbić od ściany i zejść jeszcze niżej. Następnie wyjaśnił, że Lampart sygnalizuje, iż pod nimi jest duża półka skalna, nad którą będziemy mogli zawisnąć bez obaw o maszynę. Uczyniliśmy, jak mówił, i zwolniliśmy nieopodal skalnego pomostu, wrzynającego się w przestrzeń. Ponieważ czekanie w zawisie nie było wcale bezpieczne, musieliśmy odlecieć od zbocza góry, a następnie powrócić do niej w momencie, gdy Lampart i Siballa wejdą na półkę. Zatoczyliśmy krąg, po nim drugi, aż wreszcie na kamiennym występie, przypominającym nieco trampolinę, pojawili się uczony i kobieta gór. Ustawiliśmy sterowiec rufą do zbocza Kła, aby w razie, gdyby wiatr zechciał zepchnąć nas na skały, można było odlecieć z rejonu zagrożenia. Podeszliśmy nad półkę, zmieniając prędkości obrotowe śmigieł i manewrując odwracaczem ciągu, tak długo, aż zawiśliśmy dokładnie nad parą naszych przyjaciół. Guldgraav opuścił drabinkę sznurową i linę asekuracyjną z umocowanym na końcu pasem. Po chwili szarpnięcie dało nam znać, że ktoś zaczął się wspinać. Mofko zwiększył nieco nośność balonu, aby skompensować zwiększoną masę. Po chwili usłyszałem, że Guldgraav coś woła, po czym znowu wyczułem, że zmienia się nasze wyważenie. Dobiegł mnie szum powietrza przepływającego przez zawory, co oznaczało, że Mofko zareagował na drugą zmianę ciężaru. W tym momencie zauważyłem, że się cofamy, więc dodałem nieco gazu. Poryw wiatru jednak ustał i sterowiec ruszył do przodu. Spojrzałem w dół - na drabince sznurowej, nad otchłanią, wisiała Siballa, trzymając worek awaryjny. Znowu uruchomiłem odwracacz ciągu, lecz nie było to konieczne - pomimo wahadłowych ruchów wykonywanych przez drabinkę, wojowniczka wspinała się. W chwilę później dobiegł mnie głos Lamparta, stuki i głos Siballi, po czym łomot, gdy przestąpiła próg i usiadła na podłodze. Z ulgą dodaliśmy gazu i oddaliliśmy się z sąsiedztwa groźnego wierchu. Poprzez wzmożony dźwięk pracy smoków dotarły do mnie odgłosy przypominające trzepanie dywanów. Przez chwilę niepokoiłem się, czy czasem nie oddarł się kawałek poszycia, który łopocze na wietrze, lecz po chwili pojąłem, że są to dźwięki wzajemnego klepania się po plecach. Zwiększyliśmy pułap i skierowaliśmy sterowiec nad płaskowyż, gdzie nie groziło zderzenie z górami. Po dłuższym czasie udało się nam skłonić Mofka i Guldgraava, aby zajęli miejsce za sterami, a my poszliśmy przywitać się z parą alpinistów mimo woli. Byli zmęczeni, twarze mieli zaczerwienione od ultrafioletu, lecz poza tym wyglądali normalnie. - Jak wam się udało nie zjechać ze śniegiem? - spytał Halamus. - Gdy tylko wziąłem kryształ w ręce, usłyszeliśmy, że kamienne postacie rozłączają się, a śnieg wokół nich zaczyna topnieć. Siballa uznała, że trzeba odejść w bezpieczne miejsce, i znalazła grzbiet, na który weszliśmy. Gdy nadeszła chmura, a czapa śnieżna zaczęła się obsuwać, uznaliśmy, że pogoda może się załamać na czas nieokreślony. W związku z tym postanowiliśmy natychmiast zejść - wyjaśnił Lampart, popijając herbatę. - A jak daliście radę? - Było łatwo, nieść musiałam go tylko miejscami - odparła Siballa, patrząc z czułością na drobnego uczonego, który poczerwieniał pomimo oparzeń słonecznych. - Najgorzej było z patrzeniem - musieliśmy sobie zrobić na oczy zasłony z gazy, żeby nie stracić wzroku. Na noc przywiązaliśmy się do skały i spaliśmy w tym pierdziworku - dokończyła wojowniczka, trącając stopą worek awaryjny. Miałem ochotę spytać o kryształ, lecz nie chciałem być natrętny - po takiej przygodzie każdy chce się wygadać. Spojrzałem na Halamusa - wyglądało na to, że i on chętnie by się dowiedział czegoś na ten temat. Jednak wydobycie kryształu było czymś, czym Lampart chciał się pochwalić. Z miną prestidigitatora zdjął ze stołu garnek przykryty ściereczką, teatralnym gestem zsunął szmatkę i obrócił naczynie nad podstawioną dłonią. Przyglądaliśmy się, aby nie uronić nic z widowiska. Gdy jednak z garnka wypadła lekko wyszczerbiona kula z szarego kamienia, omal nie jęknęliśmy z doznanego zawodu. Ja przynajmniej sądziłem, że kryształ, po który udaliśmy się takim nakładem sił i środków, będzie wyglądał jak przejrzysty, mieniący się diament o pięknym szlifie, wielkości gęsiego jaja. - Lampart... - zaczął niepewnie Halamus. - Nie martw się, ja na początku też się zdziwiłem - odparł Mistrz Zwojów, uśmiechając się radośnie na widok naszych ogłupiałych min. Halamus nie powiedział nic, tylko poszedł po jeden ze swych przyrządów i po chwili obracania walców, ustawiania dźwigienek i mamrotania zaklęć skierował go na kamienną sferę. Nad centralną częścią przyrządu pojawiła się zielonkawa poświata, która zaczęła rosnąć, po czym zniknęła z cichym pyknięciem. - Niech to demon, to jest naprawdę mocne! - zdumiał się Halamus. - A jak to zabrałeś? Leżało luzem przez tysiąc lat? - spytałem Lamparta. - Skądże. Dwie postacie zamykały krąg, opierając łokcie na wyjątkowo regularnym głazie. Kula znajdowała się pomiędzy ich dłońmi, częściowo nakryta palcami. Zastosowałem serię zaklęć depetryfikujących, lecz to nic nie dało. Dopiero gdy spróbowałem połączenia mentalnego z postaciami, nie uzyskałem żadnych obrazów, lecz poczułem, że powinienem wziąć za obie dłonie i po prostu odsunąć je od kuli. - Wziął tych kamiennych olbrzymów za ręce, na co rozległ się trzask i rozłączyli się - powiedziała z podziwem Siballa. - Zabrał kulę, wszyscy w kręgu cofnęli się, a śnieg zaczął parować, więc pomyślałam sobie, że lepiej stamtąd iść, nim stanie się coś gorszego. Chciałem spojrzeć na kulę, lecz Lampart ukrył ją ponownie w garnku, więc poniechałem swego zamiaru. Może i była pełna magii, ale nie wyglądała na coś, dla czego warto przebyć pół świata. Lampart właściwie zinterpretował moją minę, gdyż powiedział, że rzeczy naprawdę magiczne często nie lubią rzucać się w oczy. - Co teraz? - spytał Guldgraav. - Szukamy smoczego kamienia czy jeszcze odwiedzimy miejscowość Siballi? - Może odwiedzę kuzynów i spytam, czy nie słyszeli nic o moim bracie - powiedziała kobieta gór. Guldgraav i Mofko zawrócili zeppelin i polecieliśmy w kierunku doliny i warownej osady. Siballa popatrzyła przez okno i oznajmiła, że wiele się tam nie zmieniło, jedynie odbudowano część zniszczoną przez lawinę. Zatoczyliśmy krąg i postanowiliśmy wylądować na płaskowyżu, gdzie pasły się owce. Zwolniliśmy, po czym wyrzuciliśmy worki balastowe, które nas wyhamowały. Za nimi poszły kotwice, następnie wybraliśmy liny i nasz statek powietrzny dotknął ziemi. Zaczęliśmy się naradzać, kto pójdzie z Siballą do grodu. Padały różne propozycje, jedynie Mofko, nic nie mówiąc, przyniósł z kambuza dużą paczkę wykałaczek i z zaciekłą miną zaczął wtykać je w kołek, który zabrał ze sobą po ostatnim lądowaniu. Wreszcie ustaliliśmy, że pójdzie Siballa z Lampartem, ja i Guldgraav. Mofko z Halamusem zostaną przy sterach, w razie gdyby przyjęto nas równie gorąco, jak w dole rzeki. Siballa narzuciła płaszcz z futer, za pas zatknęła siekierę z wyposażenia awaryjnego i wysiadła. Lampart postępował tuż przy niej, a ja z Guldgraavem zamykaliśmy pochód. Spojrzeliśmy w kierunku osady i nie zauważyliśmy nikogo. Rozejrzałem się i coś mnie tknęło: przecież poprzednio pasło się tu mnóstwo owiec. Teraz nie widziałem ani jednej. Poinformowałem o tym Siballę, która przystanęła i zaczęła się czujnie rozglądać. W pewnym momencie zza jednego z licznych murków, dzielących pastwiska, dotarł do mnie metaliczny błysk. Wojowniczka też musiała to zobaczyć, gdyż przyłożyła ręce do ust i zaczęła wołać coś w swoim języku. - Co ona mówi? - spytałem Lamparta. - Nie bardzo mogę zrozumieć. Używa dosyć specyficznych określeń... Zaraz, zaraz... Aha! To będzie tak: - Hejno - ty - wyłysiały... nie rozumiem... masz - ten - swój topór - tylko po to - żeby - nim - zajączki puszczać - bo - twój łeb - jest za ciasny, żebyś zrozumiał - do - czego - to - służy... Barnef - twoja - gęba - przypomina - świńską rzyć - jeszcze - bardziej - niż - trzy - lata - temu - nie - tylko - dlatego - że - jest - taka - tłusta, ale i twój nos - od - wtykania - do - rozmaitych - butelek - stał - się - podobny - do - wieprzowego - ogona. I - zostaw - ten - łuk, bo - zrobię - do - niego - cięciwę - z - twojego... nie wiem czego, chyba powiedziała „wątpia”... Winhulf - pokrako - przestań - bawić się - mieczem - bo - sobie - coś obetniesz. A jak nie obetniesz, to - ci - tak - ścisnę - tę - twoją torbę... Nie, nie, to znaczy „twój wór”, tak - ci - ścisnę - ten - twój wór - że - wszyscy - będą się dziwić, że - masz - takie - owłosione gały, a - to nie - będą - gały, tylko twoje... Twoje kosztowności... nie, powiedziała „twoje klejnoty”, twoje klejnoty, które - ci - wylezą - przez - oczy... Siballa stała i przemawiała w ten sposób do czasu, aż zza jednego z murków wynurzył się okazały, brodaty osobnik w hełmie z rogami. Wyprostował się i machnął ręką. Na ten znak za sąsiednimi murkami zaczęli powstawać kolejni woje. Wyszli ze swych ukryć i ruszyli w naszym kierunku. Przez chwilę zaniepokoiłem się, lecz gdy zobaczyłem, że chowają broń, a dowodzący zaczyna się śmiać, odetchnąłem z ulgą. Szli w naszą stronę, udając, że nie zwracają uwagi na sterowiec, choć od czasu do czasu każdy z nich łypał ponad naszymi głowami na statek powietrzny, poruszający się lekko w powiewach wiatru. Głównodowodzący (w innej sytuacji określiłbym go zapewne mianem herszta) stanął przed Siballą i szybko coś powiedział. Ta odpowiedziała mu, też tak szybko, że Lampart nie był w stanie tłumaczyć. Po chwili jednak para rozmówców rzuciła się sobie w objęcia i zaczęła walić się po plecach. Gdy zakończyli trzepanie swych skór i futer, Siballa obróciła się ku nam i jęła nas kolejno przedstawiać. Ogromny wojownik spojrzał z pewnym zdumieniem na Lamparta, z nieco mniejszym na mnie i wyszczerzył zęby na widok krasnoluda. Guldgraav sapnął ze złością, lecz wkrótce sytuacja wyjaśniła się - Hejno, przyjaciel jej starszego brata, mówił, że z krasnoludami z pobliskich kopalń wypił niejedno piwo. Przy słowie „piwo” oblizał się w taki sposób, że zawczasu zacząłem się martwić o dzień jutrzejszy. O ile znałem osobników w jego typie, każda okazja była dobra, żeby się napić, poprzechwalać, pośpiewać i dać komuś po pysku. Miałem rację. Do osady został wysłany jeden z młodszych, a Siballa powiedziała nam, że jesteśmy zaproszeni na ucztę. Gdy formalnościom, czyli miażdżącym uściskom dłoni, waleniu po plecach i gromkim rechotom stało się zadość, wojowie przystąpili do oględzin sterowca. Zrazu byli nieufni i ostrożni, lecz gdy tylko przekonali się, że nie jest to bestia grożąca pożarciem, ich śmiałość wzrosła. Barnef, łucznik, któremu Siballa groziła, że przerobi jego witalne części na cięciwę, posunął się do tego, że podszedł do gondoli smoków i zajrzał w otwory wentylacyjne. Powąchał, skrzywił nos, gdy poczuł zapach przetworzonego smoczego kamienia, cofnął się i wydał zdziwiony okrzyk. Lampart spytał go, o co chodzi, na co ten spomiędzy gondoli i wysięgnika, na którym był zamocowany smok, wyciągnął długą strzałę poprzecinaną białymi, czerwonymi i fioletowymi pierścieniami. - Toż to strzała Leifa Baernhanda! Skąd to się tu wzięło? Wyjaśniłem pokrótce, jak zostaliśmy przywitani w nadrzecznym grodzie. Gdy tylko Lampart skończył tłumaczenie, Barnef ryknął śmiechem, a do niego dołączyli pozostali. Z tego, co Lampart zdołał zrozumieć, wynikało, że głupota Leifa Baernhanda zostanie uwieczniona w pieśni, a ta z kolei da powód do niezłego mordobicia, gdy tylko dojdzie do spotkania z Leifem i jego kumplami. Wyglądało na to, że moje najgorsze przeczucia spełniają się w oszałamiającym tempie. Ustaliliśmy, że dwie osoby będą czuwać na pokładzie sterowca, a cztery pójdą do osady. Halamus powiedział, że wreszcie będzie miał chwilę czasu i spróbuje nawiązać łączność z hrabią Vornem, a Mofko obwieścił, że źle się czuje i woli pozostać na pokładzie. Pomyślałem, że uznał, iż gospodarze wybiliby zeń ducha, klepiąc po plecach, lub zadeptali przez nieuwagę. Zabraliśmy więc prezenty dla szefostwa grodu i udaliśmy się za naszymi hałaśliwymi gospodarzami. Dotarliśmy do bramy najeżonej kolcami, gdzie powitał nas potężny, siwobrody mąż odziany w taką ilość futer i skór, że na sam ich widok niejeden obrońca przyrody dostałby zawału. Powiedziano nam, że jest to jarl Eysenhand, pan na tych włościach. Skłoniliśmy się mu, on nam i już razem wkroczyliśmy pomiędzy ciasno wzniesione budynki. Po niektórych z nich było widać, że zostały niedawno naprawione lub odbudowane. Grupka dzieci schowała się na nasz widok, po czym skradała za nami, co jakiś czas wybuchając śmiechem. Mieszkańcy osady nie krępowali się i podążali tłumnie, cisnąc się wokół nas. Wreszcie dotarliśmy do dużego, przysadzistego dworu, którego część centralną stanowiła - według opisu naszych przewodników - Wielka Sień. Była to sala, w której jarl Eysenhand obradował wraz ze starszyzną, udzielał ślubów oraz sprawował sądy. W uroczyste dni odbywały się tu także przyjęcia. Wkroczyliśmy do ciemnego, rozległego pomieszczenia o kamiennych ścianach i suficie z poczerniałego drzewa. Na końcu sali znajdował się tron, a raczej ogromne, kanciaste i masywne krzesło, na którym jarl zasiadał w czasie urzędowania. Obecnie jednak do sali wnoszono pośpiesznie kolejne stoły z grubych desek. Przyjrzałem się pracującym mężczyznom i kobietom. Nie sprawiali wrażenia służących, tylko raczej osób, które wspólnym wysiłkiem przygotowują imprezę, na której wszyscy będą się bawić. Jarl miał dobre wyczucie czasu - zaczął opisywać kolejne trofea myśliwskie, zdobiące ściany sali, a gdy kończył omawiać ostatni okaz, stoły były już nakryte, na rożnie w wielkim kominku obracał się baran, a na kozłach ustawiono beczki. Przez otwarte na oścież podwoje wsypywał się tłum mieszkańców grodu - ludzi dorodnych i rosłych, mogących z powodzeniem uchodzić za drużynę rugby. Wojowie gwarzyli ze sobą, opisując zapewne swe przewagi bojowe, gdyż słowa ilustrowali gestykulacją do złudzenia przypominającą szermierkę. Damy, które weszły, trzymały się prosto, spoglądały śmiało i brały udział w ogólnej rozmowie. Pomyślałem sobie, że lud pochodzący od żeglarzy musiał wytworzyć tego rodzaju relacje międzyludzkie, gdyż na morzu od współpracy zależało życie wszystkich. Nasz gospodarz wskazał nam miejsca w pobliżu swego wielkiego zydla, sam wyprostował się na całą wysokość, ujął kielich i zaczął przemowę. Lampart usiłował tłumaczyć, o czym mówi, lecz gubił się w archaicznych ozdobnikach, którymi operował jarl. W skrócie chodziło o to, że dokonaliśmy licznych bohaterskich czynów, aby dotrzeć w to miejsce i spotkać się z równie bohaterskim narodem dzieci Heslandii po to, by pić razem, aż zakurzy się z łbów. Przez głowę przemknęła mi myśl, że chętnie zamieniłbym się z Halamusem i Mofkiem, którzy siedzieli obecnie w zacisznych kabinach przycumowanego sterowca i nie byli narażeni na wysłuchiwanie hałaśliwych śpiewów oraz alkoholizowanie się winem i piwem miejscowej produkcji. Gdy jarl skończył, co zostało przywitane owacją i spełnieniem pierwszego toastu, głos zabrał Guldgraav. W zasadzie jego przemówienie było kopią toastu jarla, lecz z akcentami położonymi na inne wydarzenia. Wreszcie krasnolud zakończył swą mowę, obwieszczając, że mamy dla jarla prezenty. Na to wybuchły wiwaty jeszcze głośniejsze niż uprzednio, a Lampart i ja wręczyliśmy jarlowi dwa przedmioty przyniesione ze sterowca: antałek pioruńsko mocnej nalewki i ozdobny miecz krasnoludzkiej roboty w pochwie z tłoczonych i zdobionych metalem skór wywerny. Jarl wysunął miecz, machnął nim, błysnął i z ukontentowaniem wetknął sobie za pas, po czym podstawił kielich pod szpunt antałka i przekręcił kurek. Spojrzał z pewnym zdziwieniem na przezroczysty, bezbarwny płyn, powąchał go i łyknął. Przez chwilę stał nieruchomo, wytrzeszczył oczy, zbladł, poczerwieniał i uśmiechnął się. Chrząknął kilka razy, po czym powiedział po cichu: - Doobre! - Odchrząknął raz jeszcze i powiedział głośniej: - Baardzo doobre! - Po czym kazał towarzyszącemu mu młodemu wojowi, zapewne adiutantowi, schować beczułkę w bezpiecznym miejscu. Wkrótce nastąpiły dalsze toasty, z których nikt z nas poza Siballą nie rozumiał zbyt wiele, lecz zabawa jęła się rozkręcać. Baran pieczony w kominku wylądował przed nami, a jarl zaczął częstować nas fragmentami jego łba. Na szczęście mnie trafiły się jego chrapy, lecz Lampartowi przed nos zostało podsunięte ścięte od gorąca oko. Musiał je biedak zjeść, gdyż - jak napomknęła Siballa - odmowa zostałaby potraktowana jako obraza ze skutkiem śmiertelnym. Lampart przełknął pieczone oko, stosując znieczulenie ogólne za pomocą miejscowej okowity, co zostało przywitane powszechnym aplauzem. Później jednak przeszliśmy do przyjemniejszych części barana, takich jak udźce i szynki, a także zajęliśmy się drobiem. Jarl od dłuższego czasu prowadził wymianę zdań z Siballą i Lampartem, a następnie powiedział coś do swego adiutanta. Ten znikł za jedną ze skór zasłaniających drzwi do komnat, po czym pojawił się ze sporym pakunkiem. - Oto tradycyjne prezenty dla młodej pary - tłumaczył Guldgraav naprędce przemówienie jarla. - Jako że wkrótce musicie nas opuścić, nie możemy postąpić zgodnie z wszystkimi nakazami tradycji. W związku z tym, powodowany potrzebą chwili, wybiorę procedurę stosowaną na morzu. Czy zgadzacie się? - spytał biesiadników. - Taak! - ryknęli chórem zebrani. - Dobrze. Wobec tego ja, jarl Eysenhand, przywódca tego ludu, kapitan jego okrętów, podążający szlakiem wyrąbanym przez młot Ghora i miecz Lantstruufa, ogłaszam was mężem i żoną! Zdumienie, które zagościło na twarzach Lamparta i Siballi, było godne pędzla mistrza. Spojrzeli na siebie nawzajem, na jarla oraz na mnie i Guldgraava. Po dłuższym czasie ich opadłe szczęki powróciły na miejsca, a na ich oblicza wypłynęły głupawe uśmiechy. Sala huczała od wiwatów, rozdzwoniły się trącane kielichy i dzbany, tłum ubranych w futra postaci stworzył coś w rodzaju młyna znanego z rugby, aż wreszcie jarl ryknął, aby wszyscy się uciszyli, i wręczył pakunek młodej parze. Lampart i Siballa odwinęli nieco drżącymi rękami płótna i naszym oczom ukazały się dwa hełmy z bawolimi rogami i dwa płaszcze. Siballa nałożyła jeden hełm Lampartowi, a on jej drugi, ozdobiony mniejszymi rogami. Po raz kolejny ryk radości przetoczył się przez Wielką Sień. Co prawda, okap blaszanego nakrycia głowy zatrzymał się Lampartowi na brwiach, lecz nie zmieniało to faktu, iż drobny uczony dumnie wypiął pierś i toczył wzrokiem posiadacza po zgromadzonych. - Co komu brakuje do szczęścia! - rzekł do mnie sentencjonalnie Guldgraav, przekrzykując hałas. Uznałem, że warto by przejść się do sterowca, zanieść próbki miejscowych potraw Halamusowi i Mofkowi, a przy okazji przez chwilę odpocząć od zgiełku i wykonać czynność, do której od dłuższego czasu zaczynało skłaniać mnie wypite piwo. Jednak gdy tylko wstałem, podeszła do mnie rosła dziewoja z długimi blond warkoczami, która przemówiła w swym języku. - Mówi, że się jej podobasz i że chciałaby z tobą wyjść, aby pokazać ci piękne widoki - przetłumaczył krasnolud, mrugając do mnie bezczelnie. - Powiedz jej, że atencja ze strony tak urodziwej damy to dla mnie zaszczyt, lecz niestety w swoich rodzinnych stronach jestem już zaręczony - odparłem, pokazując jednocześnie bransoletę, którą otrzymałem przy okazji pogoni za smokiem. - Mówi, że jej to nie przeszkadza i nie jest wcale zazdrosna, bo przecież droga z twojego kraju trwa tak długo, że zdążyłeś z pewnością odzyskać siły nadszarpnięte przez narzeczoną, tak samo zresztą będzie, gdy będziesz podróżował w drugą stronę - przełożył odpowiedź krasnolud, dusząc się ze śmiechu. - Powiedz jej, że złożyłem śluby na wierność, zaklinając się na swój honor. W związku z tym stawia mnie w trudnej sytuacji, gdyż jeśli ulegnę jej namowom, stracę honor jako wojownik. Panna wysłuchała tłumaczenia Guldgraava, pokręciła głową z niedowierzaniem, powiedziała coś, obróciła się na pięcie i poszła. - Powiedziała, że bezsensownie skomplikowałeś sobie życie, składając takie głupie ślubowanie, które w dodatku jest wewnętrznie sprzeczne, bo przecież honor wojownika wymaga, aby dogodzić wszystkim chętnym pannom. W pewnym sensie nie mogłem odmówić jej racji, lecz nie chciałem ani dodatkowo wprowadzać zamieszania do swego życia uczuciowego, ani tym bardziej zostać zaślubionym w trybie awaryjnym. Przepchałem się w stronę wyjścia pomiędzy barczystymi, kosmatymi postaciami w rogatych hełmach, zgarniając dyskretnie ze stołu butelkę wina i brytfannę z gęsią. Flaszkę wsunąłem do kieszeni, a brytfannę umieściłem w zagięciu ramienia. Już gdy wychodziłem, ujrzałem stojący przy drzwiach dziryt, który wziąłem na wszelki wypadek - diabli wiedzą, co szlaja się po nocy w tych stronach. W najlepszym wypadku mogą to być psy, pospuszczane na noc z łańcucha. Wyszedłem na świeże i zimne powietrze, zostawiając za sobą budynek, z którego dobiegały stłumione śpiewy i wybuchy śmiechu. Rozejrzałem się - wokół nie było nikogo, jedynie z przerwy pomiędzy budynkami dobiegały jakieś szepty, zapewne zajętej sobą pary. W świetle gwiazd i księżyca znalazłem bramę, otwartą i niestrzeżoną, po czym ruszyłem w kierunku sterowca. Znowu przypomniało mi się piwo, zatrzymałem się więc przy sporym głazie, postawiłem na nim brytfannę i zacząłem zastanawiać się, co zrobić z dzirytem, gdy nagle ujrzałem przed sobą potężną, kosmatą sylwetkę z kręconymi rogami na głowie. - Hejno, miło cię spotkać, choć, jak widzisz, zamierzam sobie ulżyć. A ty? Chyba wypiłeś tyle okowity, że zupełnie zbaraniałeś, bo ci te rogi na hełmie skręciło jak korkociąg - zwróciłem się do postaci zastępującej mi drogę, po czym coś zaczęło do mnie docierać. - Hejno? - Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, tylko głośne sapanie. - O żeż OGRZA MAĆ! - wrzasnąłem i pchnąłem dzirytem. W tej samej chwili poczułem ruch koło swego łokcia i zobaczyłem, że ciemność rozświetlają baniaki sterowca. W eksplozji światła ujrzałem, jak topór Guldgraava wbija się w turoniową gębę, po czym wielka, kosmata postać wali się do tyłu z przeciągłym jękiem. Rozdział 19 W sekundę później dookoła rozpętało się pandemonium. Z grodu wyległo kilkunastu wojów, którzy nieco się zataczając, ruszyli na rogate bestie. Choć trzeźwość (a raczej nietrzeźwość) wojowników nie ulegała wątpliwości, zapał bojowy przełamał wszystkie przeszkody. Rycząc niczym zwierzęta i machając wszelkimi rodzajami broni - od starożytnych toporów o dwóch ostrzach począwszy, na tasakach i lekko wygiętych mieczach o wschodnim charakterze kończąc, tłukli wszystkich nieproszonych gości, których tylko zdołali sięgnąć. Bitwa zakończyła się szybko, gdyż większość bydlaków uciekła, zniechęcona zdecydowanym oporem. Przyjrzałem się stworowi, którego powaliłem na spółkę z Guldgraavem. Był to bez wątpienia ogr, podobny do tego w paskudnej świątyni Kleszcza. Ten jednak egzemplarz miał dłuższe rogi i gęściejsze futro - rasa górska, jak wyjaśnił krasnolud. Wokół nas rozbrzmiewały nawoływania, przekleństwa i śmiechy pobratymców Siballi, przybiegł ktoś z pochodniami i oświetlał ubite bestie, ja zaś podniosłem z kamienia brytfannę z gęsią i poszedłem w stronę sterowca. Podałem Halamusowi, stojącemu w otwartych drzwiach kabiny, blachę i butelkę wina, po czym skryłem się w cieniu rzucanym przez balon, aby definitywnie pozbyć się piwa. Gdy wróciłem do sterowca, krasnolud już tam czekał. W skrócie opisaliśmy, jak przebiegło przyjęcie, po czym spytałem Halamusa, skąd wiedział, że trzeba włączyć światła. - Nietoperz. Wyczuł ruch i zareagował tak, jakbyśmy mieli przed sobą przeszkody. Zaraz potem usłyszeliśmy odgłosy wydawane przez ogry, więc wszystko stało się jasne. - A czego tu mogły szukać? - Są wszystkożerne i zazwyczaj nachodzą siedziby ludzkie późną jesienią, gdy spichrze są pełne. Jednak teraz jest zbyt wcześnie... Dziwna sprawa. Odłożyliśmy dyskusję na dzień następny, ponieważ chciało nam się spać. Nie miałem ochoty wracać do grodu, gdyż hałasy, śpiewy i wrzaski nie dałyby mi zasnąć. Chwilę przedtem, nim wpełzłem do swej koi, Halamus powiedział, że nawiązał łączność. Wiadomości jednak, które otrzymał, nie są zbyt pocieszające. - Stronnictwo Piątni zdobyło srebro i smok będzie wkrótce gotów. Dobrze więc, że udało się nam zdobyć kryształ, bo musimy wracać, jak tylko uzupełnimy zapas smoczego kamienia - oznajmił. Następnego ranka zbudziło mnie ciche drapanie - to Mofko z wyraźnym strachem skrobał paznokciami w ściankę mojej koi. - Szefie, przepraszam, ale pan Halamus kazał szefa zbudzić, bo zaraz trzeba odlatywać. - Dobra, już mnie obudziłeś, przynieś tylko kubek herbaty. - Tutaj jest, szefie, spodziewałem się, że może być potrzebny... Dołączyłem do Guldgraava i Halamusa, zastanawiających się, jak dotrzeć do Lamparta i Siballi. Wreszcie uznaliśmy, iż trzeba to będzie wykonać metodą bezpośrednią, czyli pójść do grodu i ich przywlec, przynieść czy co tam. Tym razem na warcie pozostali krasnolud i Mofko, Halamus nałożył zawadiacko swój kapelusz maga i poszliśmy po resztę załogi. Gród wyglądał na wymarły, jedynie z Wielkiej Sieni dobiegały odgłosy przypominające pracę zakładu przemysłowego. Wojownicy leżeli, chrapiąc na podłodze w malowniczych pozach, niektórzy tulili antałki i dzbany. Siballi ani Lamparta nie było nigdzie widać. Naszą uwagę zwrócił stuk dobiegający zza jednej ze skórzanych zasłon. Zajrzeliśmy tam i stanęliśmy oko w oko z jarlem Eysenhandem oraz towarzyszącym mu starcem w długiej błękitnej szacie, oblamowanej wiśniową materią. Skłoniliśmy się jarlowi i kapłanowi lub magowi, oni zaś skłonili się nam. W postawie Halamusa i starego maga dało się wyczuć pewne wzajemne zainteresowanie o profesjonalnym podłożu. - Szukamy Lamparta i Siballi... - zaczął Halamus, lecz zamilkł, zorientowawszy się, iż jarl nie włada naszym językiem. Po chwili jednak stary mag przemówił w mowie Starodawnych, a Halamus mu odpowiedział. Starzec uśmiechnął się szeroko i powiedział coś do jarla, jarl mu odpowiedział, po czym znowu rozbrzmiała mowa Starodawnych, a następnie Halamus wyjaśnił mi, że młoda para śpi w komnacie gościnnej. Jarl wyraził żal, że musi pożegnać tak znamienitych gości, po czym z szelmowskim uśmiechem wyciągnął spod płaszcza wyjątkowo wielki, kręcony i cętkowany róg ogra. Jego tłumacz coś rzekł, a Halamus objaśnił mi, iż jest to prastary instrument, zwany Rogiem Końca Świata. Nie jest pewne, co prawda, czy dźwięk tego rogu dociera na koniec świata, czy też może koniec świata spowodować, lecz obecna sytuacja wymaga jego zastosowania. Cofnęliśmy się o parę kroków, jarl nabrał potężny haust powietrza, przyłożył róg do ust i zadął. Dźwięk, który się rozległ, był nie tyle głośny, ile wyjątkowo przeraźliwy. Docierał do zakończeń włókien nerwowych i powodował drżenie kamieni. Zanim jarl skończył grać, w Wielkiej Sieni rozległ się łomot przewracanych ław oraz tupot dziesiątek nóg, a ze schodów prowadzących do komnat gościnnych dobiegł nas tętent i ujrzeliśmy biegnących Lamparta i Siballę - w rogatych hełmach i koszulach nocnych. Jarl na ten widok ryknął śmiechem, a nawet towarzyszący mu uczony mąż uśmiechnął się lekko. Następnie zostaliśmy wszyscy zaproszeni na śniadanie, po czym miało nastąpić pożegnanie. Opóźniało się nieco, gdyż Halamus pogrążył się w dyskusji z nadwornym magiem jarla. Wreszcie udaliśmy się do sterowca, zajęliśmy miejsca i wystartowaliśmy. Halamus podawał współrzędne Guldgraavowi, po czym nabraliśmy wysokości i ruszyliśmy w stronę gór. - Dokąd lecimy? - spytałem Halamusa. - W miejsce, gdzie dostaniemy smoczy kamień i nieco przydatnych informacji. - Możesz nie mówić zagadkami? Dziś rano nie mam zbyt lotnego umysłu. - Do klasztoru położonego w tych górach. Pod nim znajduje się kopalnia smoczego kamienia, z którego mnisi robią jakiś użytek, a poza tym wiedzą różne rzeczy. Mówiąc w skrócie, mag Wizkoop wspomniał o starej legendzie, zasłyszanej od mnichów. Głosi ona, iż pewnego dnia zjawi się ktoś, kto sprawi, że olbrzymi otaczający Trzeci Kieł będą mogli zejść ze swej wiecznej warty i udać się na spoczynek, gdyż ich obowiązek przejmie na swe barki właśnie ten ktoś... - To nieźle sobie narobiliśmy - odparłem Halamusowi. - A co mają do tego mnisi? - Znają ponoć szczegóły, które mogą ułatwić nam misję. Lecieliśmy - przed nami otwierały się kolejne doliny, po bokach przepływały ośnieżone szczyty, a obłoki otaczały wierzchołki najwyższych gór. Widok był wprost nierealny - niekiedy promienie słońca rozszczepiały się na śniegu i ostre piargi rzucały tęczowe błyski, jakby były przysypane diamentami. Góry dookoła stawały się coraz wyższe - lecieliśmy doliną pomiędzy stokami, a szczyty znikły gdzieś w górze. Wkrótce zrobiło się ciemniej, gdy wypiętrzający się nad nami łańcuch górski przesłonił słońce. Halamus i Guldgraav zamilkli, wpatrując się ze skupieniem w przesmyk przed nami - najmniejsza nieuwaga groziła, że w krótkiej chwili mogą z nas zostać tylko szmaty i kawałki konstrukcji gdzieś na dnie doliny. Nie mogliśmy już wznieść się wyżej, gdyż smoki odmówiłyby posłuszeństwa. Co prawda, przedstawiłem hrabiemu Vornowi projekt turbiny zwiększającej ciśnienie w gondoli smoków, lecz to, wraz ze śmigłami o nastawnym skoku, miało być zrealizowane dopiero w przyszłości... Nagle przestrzeń przed nami rozświetliła się i wylecieliśmy z doliny wprost na nieogarnioną, białą płaszczyznę. Było to zbocze najwyższej góry tego świata - Itunangi. Mag z krasnoludem położyli zeppelin w zakręt i zaczęli zmniejszać wysokość. Sporo poniżej nas, na cyplu wyrastającym z łańcucha górskiego, widniał klasztor. Zbudowany z różowego kamienia, odcinał się barwą od surowej czerni i oślepiającej bieli otaczających szczytów. - Jak oni przynieśli tu te głazy? - spytałem bardziej siebie niż załogi. - Podobno są wyjątkowo dobrzy w zaklęciach lewitacyjnych - odpowiedział Halamus. Zbliżyliśmy się do klasztoru, zatoczyliśmy wokół niego krąg, po czym prawie zatrzymaliśmy się w powietrzu po wyrównaniu ciśnienia w balonetach. Mofko rzucił kotwicę i zacumowaliśmy do wystającego fragmentu murów. Gdy wreszcie unieruchomiliśmy aparat latający i otworzyliśmy drzwi, naszym oczom ukazało się zgromadzenie postaci w pomarańczowych szatach. Stanąłem na murze, po chwili dołączyli do mnie Halamus i Siballa. Mnisi stali nieruchomo, a przed ich grupę wysunął się jeden z nich, znacznie starszy, o obliczu przywodzącym na myśl wiekową, posiwiałą i bardzo mądrą mysz - zapewne przeor tego zgromadzenia. Skłoniliśmy się mu głęboko, on nam, po czym powiedział w mowie Starodawnych, że niedawne wydarzenia sprawiły, iż oczekiwano naszego przybycia, a więc ma nadzieję, że nie wzgardzimy skromnym poczęstunkiem. Podziękowaliśmy mu, a gdy ruszaliśmy za nim, dołączył do nas Lampart. Mijaliśmy mnichów, stojących w cienkich, pomarańczowych szatach, którymi poruszał lodowaty wiatr. Nie sprawiali jednak wrażenia, że jest im zimno - uśmiechali się i spoglądali na nas z życzliwością zmieszaną z pobłażaniem. Wreszcie doszliśmy do wielkich drzwi wzmocnionych brązem, przeor wskazał nam gestem drogę i szedł dalej, nie zatrzymując się. Minęliśmy sklepiony łukowato hali, wypełniony bursztynowym światłem, po czym przeor zatrzymał się przed następnymi wielkimi drzwiami. Stojący przed nimi mnisi otwarli je i naszym oczom ukazały się stoły zastawione miseczkami z jadłem, dzbany z napojami i wielki kominek dziwnej konstrukcji. Przeor zatrzymał się przed progiem i z zagadkowym uśmiechem powiedział w mowie Siballi, że tradycja nie pozwala, aby jakakolwiek niewiasta przekroczyła ten próg. W związku z tym my wejdziemy do środka, a ona otrzyma jadło i napoje, siedząc przed progiem. Tu we wzroku przeora pojawiły się szelmowskie chochliki. Siballa postała przez chwilę, pomedytowała, po czym wyjęła zza pasa siekierę z wyposażenia awaryjnego. Spojrzeliśmy na to z niepokojem, lecz przeor stał nieporuszony. Tymczasem Siballa uniosła siekierę i uderzając płasko, wbiła ją pod próg. Następnie przysiadła i naparła na stylisko. Po chwili ciszy rozległ się ogłuszający trzask i próg poruszył się w swym łożu. Siballa natężyła się raz jeszcze i naszym oczom ukazała się cała belka. Wojowniczka zarzuciła ją sobie na ramię, podeszła do stołu zastawionego potrawami i ułożyła belkę delikatnie pomiędzy jednym rzędem miseczek a drugim. Przeor uśmiechnął się szeroko, złożył dłonie, przytknął je do czoła i skłonił się. Popatrzył na nas i nasze osłupienie, po czym poprosił do stołu. - Widzę po was, moi drodzy, iż nie pojmujecie, lecz oto właśnie spełniła się druga część starożytnej przepowiedni, związana z waszym przybyciem. Część pierwsza głosi, iż gdy świat stanie w przeddzień wielkiego niebezpieczeństwa, zjawią się podróżnicy z dalekich stron, którzy sprawią, iż strażnicy z Kła Zohira będą mogli opuścić swe posterunki. Druga część mówi, że do tej sali wkroczy niewiasta, lecz pomimo że wejdzie, to nie przestąpi jej progu. To zaś będzie związane z tym, że klasztor we właściwym czasie będzie miał godnego włodarza. Popatrzeliśmy po sobie nawzajem oraz na przeora. Ten był tak zadowolony, jak mysz, która najadła się sera - spoglądał na nas spod siwych brwi, gładził swe długie, cienkie wąsy i spiczastą brodę i świetnie się bawił. Nie pozostało więc nic innego, jak zająć się jedzeniem. Na początek usługujący nam młodzi mnisi podali cienkie, żółte, ostre w smaku placuszki, następnie przeszliśmy do soczewicy z orzechami i ryżu z kawałkami słodkawych owoców. Z wysmukłych mosiężnych dzbanów nalewano nam wody i lekkiego wina. Halamus wdał się w rozmowę w języku Starodawnych, a Lampart tłumaczył, starając się nie plątać w ozdobnikach stosowanych przez przeora. - Tylko głupiec budzi śpiącego smoka, a trzeba być po stokroć głupcem, aby specjalnie tworzyć smoka nadnaturalnych rozmiarów po to, aby go obudzić. Jednakoż nadzieja w tym, iż wysiłek ludzi dobrej woli zapobiegnie przenicowaniu świata, którego dni jeszcze się nie dopełniły. W tym momencie uświadomiłem sobie, iż grube mury klasztoru delikatnie wibrują od mruczanych chóralnie słów, brzmiących jak „ommamiyamihon”. Odniosłem wrażenie, jakby coś we mnie pstryknęło, i znowu doznałem takiego uczucia, jakbym postrzegał świat jakimś dodatkowym zmysłem, tak jak to miało miejsce po pogoni za smokiem. Nagle wszyscy obecni jęli sprawiać wrażenie, że otacza ich kolorowe halo - jednych słabsze, innych mocniejsze. Wokół przeora jarzyła się biała poświata, Halamus i Lampart rzucali fioletowoniebieskie błyski, Siballę otaczał kokon pomarańczowego światła. Coś podobnego przenikało przez przeciwległą ścianę, a spod podłogi i od strony, gdzie był przycumowany nasz pojazd, dobiegały mnie srebrzyste wibracje. Sięgnąłem po puchar z wodą, lecz gdy się poruszyłem, wrażenie znikło, jedynie przeor spoglądał na mnie z dziwnym uśmiechem. Skończyliśmy posiłek, podziękowaliśmy przeorowi, Halamus ustalił, jak ma się odbyć załadunek smoczego kamienia, po czym udaliśmy się do sterowca. Weszliśmy na pokład, a Mofko i Guldgraav udali się załatwiać sprawy transportu. Okazało się, że kopalnia znajduje się w stoku naprzeciwko klasztoru, a smoczy kamień jest transportowany kolejką linową do jamy wykutej w skale u podnóża klasztoru. Po półgodzinie paliwo zostało załadowane i byliśmy gotowi do startu. Jeszcze tylko pożegnaliśmy się z przeorem, który powiedział coś do Halamusa, skłonił się mnie, Mofkowi i Guldgraavowi, Lampartowi wręczył gruby zwój, a Siballi zapieczętowaną z obu końców bambusową rurę - i ruszyliśmy. Za sterami zasiedli Halamus i Mofko, którzy minionej nocy wyspali się najlepiej. Tym razem nie musieliśmy lecieć zacienioną doliną pomiędzy górskimi olbrzymami, lecz po krótkim locie wzdłuż południowej ściany Itunangi trafiliśmy na przestrzeń wolną od wysokich gór i wkrótce dotarliśmy do płaskowyżu, z którego wyrastał masyw Ituneszu. - I co, teraz prosto na zachód? - spytałem Halamusa. - Nie. Musimy przelecieć koło Szczęśliwego Miasta, Sombai-Dha. - Po co? - Przeor powiedział, że w ten sposób wypełni się kolejna część proroctwa, a jednocześnie przybliży to szczęśliwe zakończenie naszej misji. - Jeżeli tak, to lećmy, choć w ten sposób raczej nadłożymy drogi. - Niedaleko tamtego miejsca teren jest tak uformowany, że wieją silne wiatry ze wschodu. Jest szansa, że przyśpieszą nasz lot. - Nie widziałem tam żadnych szczególnych form krajobrazu, tylko dżunglę. - To jest kwestia ukształtowania w wielkiej skali. Układ wód, gór i wspomnianej przez ciebie dżungli wywołuje takie zjawisko - przynajmniej tak twierdzi przeor. Zmiana wacht i rutynowe zajęcia na pokładzie sterowca były przyjemną odmianą po przygodach, jakich doświadczyliśmy w ostatnich dniach. Pogoda była dobra, choć za nami gromadziły się chmury - zapowiedź jesiennych deszczy. Moja wachta za sterami przypadła o zachodzie słońca - widok był tak wspaniały, że aż trącił kiczem. Po północy zwolniłem miejsce Lampartowi i Siballi, zjadłem kolację, ciesząc się, że nikt nie zmusza mnie do wypijania wielkiej ilości piwa ani nie ryczy pieśni bojowych, poczytałem jeszcze książkę, którą Lampart zostawił na wierzchu, i poszedłem spać. Rano opuściłem swą koję i udałem się do kabiny pilotów, aby sprawdzić, jak daleko jest do Sombai-Dha. Za sterami zasiadał duet złożony z Guldgraava i Halamusa. Okazało się, że nocą utrzymaliśmy całkiem dobrą prędkość i Szczęśliwe Miasto powinno się pojawić już za chwilę. Rzeczywiście, dżungla wypiętrzyła się pasmem łagodnych wzgórz, po czym otwarła się przed nami rozległa, zielona dolina. Miasto było tam - takie, jakie zapamiętałem, gdy ujrzałem je po raz pierwszy - zespół skrzących się krystalicznie białych pawilonów, tworzących piękne, regularne rozety. Błyszczały kanały i stawy, lśniły tęczowo fontanny i kaskady. - Jest naprawdę piękne - powiedział cicho Guldgraav, osobnik najmniej skory do wzruszeń z całej naszej załogi. Halamus lekko poruszył sterownicą i iglica głównego budynku znalazła się wprost przed naszym dziobem. - Tak mówił przeor - dodał tonem wyjaśnienia. Po chwili ogrody i mniejsze pawilony zaczęły znikać pod nami, aż wreszcie pod naszym kadłubem schowała się iglica. W tym momencie wydarzyły się dwie rzeczy naraz - z kambuza rozległ się głośny trzask, a obraz miasta rozbłysł i jakby wywrócił się na lewą stronę. W pół minuty później miasto było już za naszym ogonem. Udałem się do kambuza, gdzie zastałem Mofka, Lamparta i Siballę, stojących przy stoliku i oglądających jakiś przedmiot. Gdy przyjrzałem się z bliska, okazało się, iż jest to garnek, do którego Lampart włożył kryształ Mistrzów Założycieli. Garnek przypominał najbardziej mapę siebie samego - był dokładnie rozpłaszczony na blacie, tak że nawet jego uszy były zupełnie płaskie. Jednak szmatka, w którą zawinięto kamień zdobyty przez Lamparta, nie podarła się od wybuchu, wręcz przeciwnie - jej barwy były żywe jak nigdy, dziura wypalona od kuchenki znikła, a strzępiący się brzeg był starannie obrębiony. Na szmatce leżał mieniący się, przejrzysty kryształ, niczym ogromny fasetowy diament o kształcie połowy kuli. Drugiej połowy kuli nie było, lecz jej obecność zaznaczało migoczące lśnienie, przypominające hologram. W tym momencie wyczuliśmy, że nasz statek powietrzny robi zwrot. Każdy podbiegł do okna, do którego miał najbliżej. Miasta nie było, a zarazem było. Kontury budowli migotały w powietrzu jak utkane ze światła, przypominając siatkę komputerowego rysunku trójwymiarowego. Jednak same budynki nie istniały - ziemia w miejscach, gdzie stały, wyglądała jak świeżo zebrana, a trawniki kończyły się ostrym, pionowym spadkiem. Sprawiało to wrażenie, jakby wszystkie pawilony zostały wyjęte z ziemi - idealnie precyzyjnie, wraz z fundamentami. Nagle z iglicy fantomu centralnego budynku trysnął w niebo strumień białych iskier, przypominających gwiazdy. Po chwili rozbłyski zamieniły się w kolumnę światła, kontury budowli zbladły i znikły, przemieściwszy się ku słupowi jasności. W ziemi pozostały jedynie zagłębienia po fundamentach. - Cyrk odjechał, został tylko krąg po arenie - powiedział Guldgraav, gdy ochłonął z osłupienia. - Kto tam, według przekazów, miał rządzić? - spytałem Lamparta. - Rada złożona z dwunastu urodziwych kobiet i mężczyzn... - A ilu było Mistrzów Założycieli? - Trzy tuziny... Niech to demony, możesz mieć rację! Dwa tuziny utworzyły krąg na Kle Zohira, a trzeci tuzin zatroszczył się o to, aby wszystko zadziałało, gdy zajdzie potrzeba! To dlatego miałem uczucie, że łączę się z czymś z zewnątrz, gdy próbowałem nawiązania kontaktu z kamiennymi olbrzymami! Zanim dokończyliśmy tę rozmowę, w kambuzie pojawił się Halamus, który zażądał, aby ktoś usiadł za sterami, gdyż on musi zbadać odmieniony kryształ. Następnie zamknął się w kabinie ze swą aparaturą i siedział tam aż do obiadu. Gdy wyszedł, przeglądał brulion z notatkami i miał zamyśloną minę. - Badania potwierdzają wrażenie, że jest to tylko część kryształu. Druga znajdzie się, gdy dopełni się czas. Współrzędne, które udało mi się otrzymać, są bardzo zagmatwane i zapisane w starożytnej formie. - Jak to „zapisane w starożytnej formie”? - spytał z niedowierzaniem Guldgraav. - Przecież mając dowolną część dowolnego magicznego kryształu, można zlokalizować jego pozostałe części, posługując się siatką smoka. Tyle przynajmniej pamiętam ze swej nauki. - Masz rację. Jednak tu struktura kryształu została zmieniona w taki sposób, aby nikt niepowołany nie odczytał miejsca pobytu drugiej połowy. W istocie jednak brakująca część znajduje się na północny zachód stąd, czyli w miejscu, do którego lecimy. Poszedłem do kabiny pilotów i zająłem miejsce, obok mnie zasiadł Mofko. Nic nie wskazywało na to, żeby czekały nas jakieś niespodzianki - trafiliśmy na prąd powietrza, wiejący ku zachodowi i lecieliśmy całkiem szybko. Według mapy, mieliśmy polecieć nad jednym ze starych szlaków karawan, wiodącym z Khitaju skrajem pustyni. Dzięki temu omijaliśmy morze Kassili-Far, nad którym poprzednio zaskoczyła nas burza. Miałem nadzieję, że tym razem nie natkniemy się z kolei na burzę piaskową. Spojrzałem na Mofka, lecz ku mojemu zdziwieniu, na jego gębie nie gościł zwykły wyraz zaniepokojenia, tylko dziwny uśmieszek. - Dlaczego się tak uśmiechasz? - Eee, nic takiego, szefie... - Przecież widzę. - No, w kantorze przy tej kopalni, jak nabieraliśmy smoczego kamienia... - To co? - Wie szef, gnomki w tamtych stronach są bardzo urodziwe... - Spotkałeś jakąś? - Uhum... - No i co? - Była bardzo miła, dała mi na pamiątkę swoją bransoletkę z turkusem. - I co? - Zastanawiam się, jak będę do niej pisał. - To rzeczywiście może być problem. Na przykład adres: „Góry Itunesz, Różowy Klasztor u podnóża Itunangi, gnomka: tu imię i nazwisko... „. - Jeszcze „Jaskinia Smoka”, szefie. - Jak to, „Jaskinia Smoka”? - No bo oni, ci mnisi, trzymają tam smoka. Bardzo starego, a jeśli idzie o ścisłość - srebrnego. W ten sposób ich medytacje są wzmacniane i lepiej działają. Dotarło do mnie, dlaczego w chwili przeżywania dziwnego stanu świadomości w klasztorze odniosłem wrażenie, że spod podłogi wydobywa się jakaś energia. - To może nadasz smokogram? Halamus ułożyłby stosowne zaklęcie i smok by jej przekazał... - Nie wiem, czy tak wolno. Coś się zrobi, szefie, nie? - Na pewno. Tak przed, jak i pod nami rozpościerała się płaszczyzna piachu, skał i rachitycznej roślinności. Stary szlak to pojawiał się, to znikał - miejscami wyglądał, jakby nadal był użytkowany, gdzie indziej nie istniał wcale. Jednakże jego twórcy liczyli się z przyrodą i na ogół przebiegał tak, że nawet gdy był zatarty, to podróżni wiedzieli, którędy powinien iść. Nagle w promieniach stojącego przed nami popołudniowego słońca ujrzałem jakiś błysk. Sięgnąłem po lunetę i poszukałem starannie jego źródła. Było tam sporo kurzu, wzniecanego przez kopyta dziesięciu koni, cwałujących dookoła czegoś w rodzaju wozu. Wóz stał przechylony na bok, a przed nim w nienaturalnej pozycji leżał wół. Pozycja była, jak uznałem, nienaturalna dla wołu żyjącego. W tym wypadku była całkowicie uzasadniona, gdyż miał odrąbaną głowę. Z wozu od czasu do czasu tryskał ogień przypominający fajerwerki, wtedy konni oddalali się, lecz zaraz po tym zacieśniali krąg. Odłożyłem lunetę - bitwa, czy też napad, była już na tyle blisko, że nie musiałem z niej korzystać. - Alarm bojowy! - zawołałem w rurę głosową, zwieszającą się pomiędzy fotelami. Dotychczas nie korzystaliśmy jeszcze z tego urządzenia, lecz postanowiłem postawić na nogi wszystkich obecnych. W odpowiedzi usłyszałem tupot Guldgraava, mruczane przekleństwa Siballi, opuszczającej koję i pytania zadane przez Lamparta i Halamusa. - Co się stało? - Napad na kupca, trzeba przepłoszyć zbójców! - A jeśli zbójca jest w wozie, a ci dookoła to siły porządkowe? - spytał Lampart. - Są ubrani w różne stroje, poza tym siły porządkowe raczej nie zabijałyby wołu - rozwiał Halamus jego wątpliwości. - Racja. Trzeba zmniejszyć wysokość i zatoczmy krąg - zasugerował Halamus. Zbójcy nadal nas nie widzieli i z zapałem galopowali wokół wozu. Starałem się lecieć prosto, aby ułatwić działanie Guldgraavowi i Siballi. Z tego, co dosłyszałem, to krasnolud zamierzał strzelać z kuszy, a Siballa chciała wykorzystać kotwicę. Co do tego ostatniego, to byłem pełen obaw i poprosiłem Lamparta, aby z siekierą pilnował liny, w razie gdyby kotwica zaczepiła o przeszkodę solidniejszą niż jeździec lub koń. Pierwsze podejście okazało się dosyć udane - jeden ze zbójców dostał strzałą, a drugi oberwał kotwicą i spadł z konia. Nie był to chyba efekt, o który chodziło Siballi, gdyż jęła rozgłośnie przeklinać. Zatoczyłem krąg i przekonałem się, że nasze pojawienie się wywołało spore zamieszanie w grupie konnych. Zataczany przez nich pierścień pękł, a jeden z napastników, chyba herszt, usiłował ustawić szyk. Gdy ujrzałem, że dwóch z nich mierzy do nas z łuków, zawołałem Halamusa. Ten położył się na wykładanej klapie tylnego włazu i zaczął wygłaszać inkantacje. Myślałem, że nic mu z tego nie wyjdzie, lecz po chwili pomiędzy łucznikami rozerwała się z hukiem kula ognia. Jeden z koni wywrócił się wraz z jeźdźcem i już nie wstał, drugi pognał przed siebie, niepomny na szarpanie za wodze. Nawróciliśmy raz jeszcze - tym razem herszt zaliczył trafienie kotwicą i przestał panować nad sytuacją, dwóch pozostałych wyeliminowały celne strzały Guldgraava, a jednego - wybuch czegoś w rodzaju fajerwerku, rzuconego z wozu. Reszta uciekła pomiędzy skały i nie było sensu ich gonić. Wykonaliśmy kolejny nawrót i podeszliśmy do lądowania. Wyrzucony pęk worków z piachem wyhamował nas całkowicie, następnie opuściliśmy się, wybierając linę wyciągarką. Zanim zakończyliśmy procedurę lądowania, Siballa zeskoczyła na ziemię i pobiegła w stronę herszta, niemrawo grzebiącego się na ziemi. Konwersację z nim zaczęła dosyć bezpośrednio - dała mu kopniaka, po czym uklękła na klatce piersiowej i przyłożyła nóż do gardła. - Co on jej zrobił? - spytałem Lamparta zbierającego się do wyjścia. - Och, nic takiego, tylko chciała go spytać, czy nie widział czasem jej brata - odparł Mistrz Zwojów z wieloznacznym uśmiechem. Mofko pozostał za sterami, Guldgraav zajął moje miejsce, a ja poszedłem się rozejrzeć. Na żwirze było widać koleiny po próbie ostrego zakręcania. Wóz był przechylony, gdyż miał złamaną oś. Na jego ścianach widniały wymalowane złote ideogramy na wiśniowym tle oraz gwiazdy i smoki. Rozproszyliśmy się i stanęliśmy w bezpiecznej odległości od wozu. Jego drzwiczki powoli uchyliły się i opadły ze stukiem na burtę celującą w niebo, następnie ukazała się dłoń w czarnej rękawiczce z materiału, po czym reszta osoby. - Khitajec - powiedział cicho Halamus na widok osobnika o żółtej cerze, skośnych oczach i ubranego w czarny płaszcz przypominający szlafrok. Właściciel wozu założył dłonie jedną na drugą i skłonił się głęboko, po czym w mowie Siballi przedstawił się jako Zhang Lau Zhong, wytwórca sztucznych ogni. Następnie powiedział, że jego wdzięczność za uratowanie jest ogromna, że nie czuje się godzien takiego zaszczytu i że los krzyżujący nasze drogi sprawił, iż będzie naszym dłużnikiem do końca swych dni. To wszystko tłumaczył Lampart, po czym uratowany przez nas mieszkaniec Khitaju, przepraszając za śmiałość, spytał, skąd pochodzimy. Gdy usłyszał odpowiedź, płynnie przeszedł na mowę zrozumiałą dla wszystkich. Jego historia nie była zbyt wesoła - znalazł się w tych stronach, gdyż jego żona i dzieci zginęli w wyniku bandyckiego napadu na domostwo, więc ruszył na zachód, aby zerwać z okolicą budzącą bolesne wspomnienia, i właśnie tu padł ofiarą zbójców. Coś mnie tknęło i spytałem Zhang Lau Zhonga, jakiego rodzaju fajerwerki wytwarza. Odparł, że wszelkiego, jakiego tylko jego skromne umiejętności i wyobraźnia klientów każą mu zrobić. Spytałem go więc, jakich technik używa do wytwarzania - czy wyłącznie magicznych, czy też receptur na wzór kuchennych, bez dodatku magii. Skłonił się na to i rzekł, że wszelkich, i takich, i takich, gdyż jego przodkowie w ciągu trwania swej skromnej egzystencji dopracowali się marnych kilku tysięcy sposobów. Usłyszawszy to, zapytałem Halamusa i Lamparta, czy nie można byłoby go zabrać z nami - wszak lecimy na zachód. Lampart spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a Halamus pokręcił głową. Siballa nie brała udziału w rozmowie, gdyż stała zadumana nad hersztem i czyściła sobie paznokcie nożem. - Nic o nim nie wiemy. To, że wytwarza fajerwerki, to niewiele. - Ale specjalista od materiałów wybuchowych może się przydać. - Zobaczymy, jak dowiemy się o nim czegoś więcej. W chwilę po tym Khitajec podszedł do herszta i przyjrzał mu się dokładnie. Następnie wyjął cienki, zakrzywiony nóż, naciął nim kołnierz zbójeckiej kurty i szarpnął. Na piersiach i częściowo na szyi bandyty ukazał się tatuaż przedstawiający czerwonego węża. Pan Zhang powiedział coś do rozbójnika, na co tamtemu wyraźnie ulżyło. - Szukam tego syna żółwia i świni, co napadł na mój dom i pozbawił życia moją żonę i dzieci. Wymalował swe godło na jedynej ścianie, jaką zostawił. Jednak to nie to. Ten może sobie pójść. Herszt podniósł się z trudem i pokuśtykał w stronę skał. - A jakie to było godło? - spytał Lampart. - Trudno mi je opisać. Najlepiej narysuję - powiedział, biorąc patyk i kreśląc na piachu pięciokątną figurę geometryczną. Naszym oczom ukazał się symbol stosowany przez Piątnię. - Możemy pana zabrać ze sobą, panie Zhang Lau Zhong - rzekł Halamus. - Proszę to traktować jako zaliczkę na zlecenia. - Będzie to dla mnie ogromny zaszczyt, jeśli wielmożni państwo raczycie przyjąć swego niegodnego sługę na pokład tego wspaniałego latającego korabia. Mam również czelność spytać, czy będziecie tak łaskawi i zezwolicie mi na zabranie ze sobą pewnych przedmiotów i ingrediencji, niezbędnych do uprawiania mojej profesji? Odparliśmy, że oczywiście zezwolimy, po czym pan Zhang po obowiązkowej dawce ukłonów zaczął wyładowywać ze swego wozu słoiki, torby i woreczki, a na końcu - pęk bambusowych rur, owiniętych jedwabiem. Uzbierał się tego pokaźny stos. Następnie zebrał swoje woreczki i długi pakunek, zaniósł je do sterowca i wrócił. - Jak wiele czasu zajmuje wzlot latającego korabia? - spytał, oplatając dłoń sznurkiem. - Po trzech minutach, czyli jednej małej klepsydrze, będziemy już nad tamtymi skałami - odpowiedziałem, przeliczając czas na popularne tutaj jednostki. - To dobrze. Jeszcze tylko chwilka i nie będę powstrzymywał lotu dumnego korabia powietrznego - odparł i przeniósł łeb wołu pod burtę wozu, przepasał go sznurkiem, pomajstrował jeszcze przy podwoziu, po czym skłonił się i ruszył do sterowca. - Jeśli dobrze go wyczuwam, to znaczy, że powinniśmy zmiatać stąd jak najszybciej - powiedział Halamus. Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, wsiedliśmy i zaprosiliśmy naszego gościa na pokład, opróżniliśmy dwa worki z piaskiem, aby zrównoważyć dodany ciężar, i wystartowaliśmy. Gdy zataczaliśmy krąg, aby skręcić na zachód, pod nami błysnęło, a po chwili podmuch zakołysał zeppelinem - to wóz zamienił się w ogromną chryzantemę pomarańczowych płomieni. - A tego herszta nie lepiej było zarżnąć? - spytała bezpośrednio Siballa. - Nie. W ten sposób może jeszcze zmazać swe winy. Siballa pokręciła głową z powątpiewaniem. Pan Zhang zainstalował się na tylnym pokładzie i nawet jeśli się czemuś dziwił, to nie dawał tego po sobie poznać. Miał przydatną na pokładzie umiejętność - nigdy nikomu nie wchodził w drogę. Zawsze umieszczał się poza trasą, którą się przechodziło. Wieczorem zauważyłem, że siedzi przed niewielką planszą, pokrytą wzorami o geometrycznych kształtach. W otworki wtykał grzybki z laki i kości słoniowej, grając ze sobą w jakąś skomplikowaną grę. Przyszło mi na myśl, że chodząc po pokładzie, zapewne przemyśliwuje kolejne ruchy w swej grze. Gdy po szóstej rano zszedłem ze swej wachty i udałem do kuchni, aby napić się herbaty, na ścianie, w promieniach nisko stojącego słońca ujrzałem cień rzucany przez osobę w szlafrokowatym płaszczu i z tasakiem w dłoni. Wszystkich nas tu powyrzyna, przyszło mi na myśl. Po cichu wyjąłem nóż i półobrotem wsunąłem się do kambuza. Stanąłem na wprost pana Zhanga, który na mój widok wyszczerzył wszystkie zęby i opuścił tasak. - Dobry dzień panu - powiedział. - Zioła najlepiej jest siekać rano, po wschodzie słońca, bo tak zachowują najlepszy aromat. Pozwoliłem sobie przyrządzić śniadanie dla państwa, aby moja niegodna osoba nie była takim ciężarem. Ukryłem nóż w dłoni i udając, że drapię się w plecy, wetknąłem go za pasek z tyłu, po czym odwzajemniłem uprzejmy ukłon. Po śniadaniu zacząłem indagować pana Zhanga na temat fajerwerków. Okazało się, że jego rodzina siedzi w tym fachu od pięciuset lat. Niestety, jego ród, który dostarczał fajerwerki dworowi cesarskiemu, z powodu zmian wśród osób panujących popadł w niełaskę. Wymiana panujących nastąpiła w wyniku „pewnych subtelnych działań”, czyli, jak się domyśliłem, trucizny. Ponieważ rodzina pana Zhanga była lojalna wobec rodziny dawnego władcy, popadła w niełaskę i trafiła na prowincję. Jeśli zaś mowa o fajerwerkach, to zna on mnóstwo receptur na najdziwniejsze rodzaje sztucznych ogni. Spytałem go, czy byłby w stanie sporządzić naprawdę silny materiał wybuchowy. Uśmiechnął się szeroko i odparł, że do wyrobu fajerwerków wykorzystuje się proch, którego właściwości są dobrze znane, a siła wybuchu - niezbyt wielka. Jego dziadek jednak, który odszedł w chwale, miał pasję tworzenia nowych materiałów wybuchowych i pozostawił nieco notatek. Pan Zhang zdołał wypróbować niektóre receptury, a ich efekty zadziwiły go. Spytałem więc, czy słyszał o stożku kumulacyjnym. Gdy zaprzeczył, wykonałem parę szkiców i objaśniłem mu je. Oczy mu się zaświeciły, a uśmiech stał się jeszcze szerszy niż zwykle. Ledwie go powstrzymałem, żeby nie zaczął eksperymentować na pokładzie sterowca. Obiad w wykonaniu pana Zhanga był równie dobry jak śniadanie, taka też okazała się i kolacja. Nawet Guldgraav, lubiący zjeść dużo i tłusto, nie narzekał. Poza tym zauważyłem, że Guldgraav grywa z panem Zhangiem w jego grę o skomplikowanych regułach. Kolejny ranek mieliśmy poświęcić załadunkowi smoczego kamienia. Jednak lecieliśmy inną trasą, zatem kopalnie przy włościach ohydnego Króla Kleszcza omijaliśmy z dala. Pomni tego, co wydarzyło się poprzednio, zwiększyliśmy czujność i przed lądowaniem wykonaliśmy dwa kręgi. Wszystko jednak wyglądało normalnie - z otworu szybu kopalni wyjeżdżały wózki załadowane urobkiem, jakieś sylwetki przerzucały kamień łopatami, przed barakiem, w którym mieścił się kantor, stały dwie osoby. Wylądowaliśmy na łące, w bezpiecznej odległości od kopalni. Tym razem po smoczy kamień wraz ze mną udali się Guldgraav i Siballa. Podeszliśmy do baraku, omijając psa, który na nasz widok z wściekłości zaczął kręcić salta na łańcuchu, i stanęliśmy na wprost dwóch rosłych, zarośniętych typów. Większy, w narzuconej byle jak brudnej hadziewce*,[* Hadziewka - rodzaj okrycia wierzchniego. Najczęściej łączony z przymiotnikami „stara” lub „brudna”. Opisany po raz pierwszy przez prof. Małgorzatę Terlecką-Frankowską.] spojrzał znacząco na mniejszego i ruchem brody wskazał mu barak. Tamten znikł w drzwiach, mamrocząc coś pod nosem. - O co chodzi? - spytał typ. - Pan tu jest szefem? - upewnił się Guldgraav. - Nie, Śpiąca Królewna, tylko w tej chwili poszła do kibla, he, he, he! - zarechotał osobnik. - To świetnie. Proszę wobec tego powiedzieć Śpiącej Królewnie, kiedy tylko łaskawie się zrąbie, że chcieliśmy kupić dziewięćdziesiąt łokci sześciennych smoczego kamienia. Niech wtedy ruszy swe zaspane królewskie dupsko i przyśle dwóch ludzi z ręcznymi wózkami, tam, na łąkę. - A gnomy czy krasnoludy nie mogą być, hę? - Mogą, byle nie konie ani muły, bo się spłoszą. - Niby że tej waszej latającej bani? - Właśnie tak. - To wyście byli w zeszłym tygodniu w kopalni Łysa Dziura II? - A bo co? - To wam się udało! - Typ po raz pierwszy uśmiechnął się przyjaźnie i zmienił ton. - Załatwiliście na cacy paskudło, co się tam zalęgło i żarło ludzi. Od pół roku przestaliśmy w tej kopalni pracować, bo ludzie się bali - co chwila ktoś znikał. Tylko dwóch ocipieńców zostało z naszej załogi - mulnik i stary sztygar. Po tym, co zrobiliście, przyjechali obaj, żeby opowiedzieć. - Ale chyba dawniej już coś się tam psuło? - Tak, ale póki zabawiali się sami ze sobą, to się nie wtrącaliśmy - nie nasze małpy, nie nasz cyrk. A później było już za późno. Ogłupili trolle, że zburzyły most, i zaczęli się rządzić. Baliśmy się, że rozprzestrzenią się dalej. - A nie mogliście zebrać ludzi i ich przepędzić? - Dzięki temu robalowi mieli paskudną magię. Trafiliście go tak, że się rozplasnął, zanim zdołał cokolwiek zrobić. - To świetnie. Ile te dwa wózki kamienia będą kosztować? - Tym razem dostaniecie za darmo. W podzięce. I jeszcze po kielichu - powiedział i gwizdnął. Z baraku wyjrzał ten sam typ co poprzednio, na co nasz rozmówca pokazał mu cztery palce. Tamten znikł, a po chwili wynurzył się z czterema kieliszkami w dłoni i flaszką, w której przelewał się mętnawy płyn. - Zdrowie - powiedział szef kopalni, nalewając i wznosząc jeden z kieliszków. Powąchałem zawartość swojego - pośmierdywała karbidem i smoczym kamieniem, lecz nie było rady - spełniłem toast. Smakowało to równie obrzydliwie, jak pachniało. Wypiwszy „poczęstunek”, Siballa opisała swego brata i spytała, czy czasem nie było tu takiego. Niestety, okazało się, że nie. W parę minut później jeden krasnolud i jeden człowiek popchali wózki ze smoczym kamieniem w stronę naszego sterowca. Wraz z nami poszedł szef kopalni, który chciał się przyjrzeć machinie latającej. Załadowaliśmy kamień i wystartowaliśmy bez problemów, zostawiając szefa kopalni, machającego nam na pożegnanie. Skierowaliśmy nos sterowca na zachód, dążąc ku posiadłościom hrabiego Vorna. - Jak tak dalej pójdzie, to jutro będziemy na miejscu - oznajmił z ukontentowaniem Halamus, patrząc na mapę. Napięcie na pokładzie wyraźnie zmalało. Pan Zhang próbował uczyć Siballę jedzenia pałeczkami, czemu przyglądali się Lampart i Mofko. Wreszcie zirytowana dobrymi radami z ich strony podniosła miseczkę i jednym ruchem zgarnęła sobie wszystko do ust. Pan Zhang skłonił się i oświadczył, że cieszy go niezmiernie, że posiłek jego skromnego autorstwa aż tak jej smakował. Siballa spojrzała na niego podejrzliwie, zastanawiając się widocznie, czy kpi, czy mówi poważnie. Jednak Khitajec miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Siballa wstała ze swego miejsca i przyniosła bambusową tubę, którą wręczył jej przeor klasztoru. - Co tu jest napisane? - spytała pana Zhanga. Ujął rurę delikatnie za końce i przyjrzał się ideogramom. - Bardzo stare, tradycyjne i ozdobne pismo. „Można otworzyć w oddaleniu o co najmniej cztery dni drogi od klasztoru u stóp Itunangi”. Ciekawe. - No to lecimy stamtąd już cztery dni - powiedziała, odbierając tubę. Obejrzała pieczęcie na końcach rury, po czym znalazła sznurek zakończony chwościkiem i pociągnęła zań. Linka odwinęła się, a czerwony lak odpadł, po czym z tuby wysunął się rulon pergaminu. Siballa położyła go na stoliku i rozwinęła, a wszyscy się nad nim pochylili. Na górze widniały trzy ideogramy, które pan Zhang określił jako zaklęcie ochronne, a pod spodem znajdowało się kilka linijek zapisanych runami, jak się domyśliłem - w języku Siballi. Droga Siostro - czytała głośno Siballa. - Wybacz, że nie przywitałem się z Tobą, lecz muszę przestrzegać Reguły. Bardzo to zacne, że przejmowałaś się mym losem, i nie myśl, proszę, że jestem niewdzięczny, dając Ci znać, że żyję, dopiero teraz. Takie jest po prostu przeznaczenie, które pomógł mi ujrzeć smok w podziemiach naszego klasztoru. Po tym, gdy mnie porwano, uciekłem handlarzom i byłem żebrakiem, pasterzem, sprzedawcą i zbójcą, ale nie lubiłem tego. Później zostałem stolarzem. To ostatnie podobało mi się najbardziej i jako taki trafiłem do tego klasztoru. Gdy wyrwałaś próg sali, polecono mi zajrzeć przez sekretne okienko i spytano mnie, czy będę umiał wykonać nowy. Gdy Cię rozpoznałem i powiedziałem to memu mentorowi, pozwolił mi napisać ten list i powiedział, że dzięki Tobie moja przyszłość trafiła w równo wytyczoną koleinę. Dodał także, że jeśli się przyłożę, to zajdę wyżej, niż sięga szczyt Itunangi, bo ma to związek ze starą przepowiednią. Pozdrawiam Ciebie i Twoich dziwnych przyjaciół - Twój brat Olle. PS. Jak trafiłem do naszego klasztoru, to pokazano mi trzy kapelusze i kazano wybrać jeden. Wziąłem najbardziej zużyty, żeby mnisi nie pomyśleli, że jestem pazerny, a oni powiedzieli mi, że to bardzo dobrze. Siballa pociągnęła nosem, a Lampart zaczął głaskać w zamyśleniu brodę, po czym przypomniał słowa przeora: - Druga część starej przepowiedni mówi, że do sali klasztornej wkroczy niewiasta, lecz pomimo że wejdzie, to nie przestąpi jej progu. To zaś będzie związane z tym, że klasztor ten we właściwym czasie będzie miał godnego włodarza. Co on jeszcze powiedział, gdy wsiadaliśmy? Aha, że ten włodarz będzie wywodził się z jej krwi, choć ona krwi nie przeleje. Wygląda na to, Siballo, że twój brat może zostać przeorem... Wojowniczka uśmiechnęła się, ocierając łzy. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem pod nami wijącą się rzekę, gdzieniegdzie rozlewającą się po mokradłach i poprzecinaną porohami. Jeśli tak, to rzeczywiście mogliśmy znaleźć się na miejscu już jutro. Rozdział 20 Korytarz, którym wiał wiatr ze wschodu, sprawił, że przebyliśmy drogę w tempie znacznie lepszym niż poprzednio. Nie było ono jednak tak dobre, jak sądził Lampart, i nie zjawiliśmy się u hrabiego Vorna na śniadanie, lecz wkrótce po obiedzie, choć zawsze za dnia. Dzięki temu też uniknęliśmy wypadku przy lądowaniu, gdyż całe pole wzlotów było zapchane tłumami ludzi. Zamarkowaliśmy podejście do lądowania, co sprawiło, że tłum zaczął się rozbiegać na boki. Aby dać chwilę na ucieczkę, weszliśmy na krąg wokół lotniska. Przyjrzeliśmy się sytuacji na ziemi i okazało się, że panika została opanowana wyjątkowo szybko. - To przecież wojsko - rzekł z pewnym zdziwieniem Lampart. - Wiadomość o tym, że tu może być wojsko, udało mi się odebrać, ale w dość zakamuflowanej formie - odparł Halamus. W ciągu kilku minut lotnisko opustoszało, a przed hangar wyległa załoga naziemna, tworząc szyk o kształcie litery V. Halamus z Mofkiem wykonali eleganckie podejście, wytraciliśmy prędkość, liny zostały złapane i dotknęliśmy ziemi. Otworzyliśmy drzwi i ujrzeliśmy stojący o krok przed personelem naziemnym komitet powitalny, złożony z hrabiego Vorna, Kalfuna Góra, pani Ninian i starszego trollmistrza Janasa Bzdryczko-Bromskiego. Wysiedliśmy więc, puszczając przodem pana Zhanga, co spowodowało pewne zdziwienie oczekujących. Hrabia uścisnął ręce nam wszystkim, krasnoludy zaczęły klepać się wzajemnie po plecach, a trollmistrz zasalutował jak na paradzie. Pani Ninian wężowym ruchem podawała każdemu dłoń w ażurowej rękawiczce. - Co tu się dzieje? - spytaliśmy hrabiego. - Koncentracja wojsk przed wymarszem. Zgromadziliśmy oddziały, które muszą wyjść o czasie, aby zająć pozycje do szturmu, zanim nastąpi uruchomienie smokowni. Dotrą na miejsce jutro, a supersmok może zostać obudzony najwcześniej za trzy, cztery dni. - Mój Bzdryczek jest wspaniały! Poprowadzi swój regiment do zwycięstwa! - powiedziała pani Ninian, głaszcząc pieszczotliwie wypomadowane wąsy trollmistrza. On na to zrobił minę nie do opisania. Chyba jej się znudził, pomyślałem. Przyjrzałem się damie lepiej. Na głowie miała niewielki, zielony kapelusik myśliwski z otokiem ze złotego sznura, piórem jakiegoś egzotycznego ptaka i złotą szpilą. Jej butelkowozielony żakiet spinały dwa rzędy złotych guzów, ze złotych pagonów zwieszał się również złoty, pleciony sznur, a pierś zdobiło kilka orderów jubilerskiej roboty, błyszczących od drogich kamieni. Układająca się w fałdy turkusowa suknia miała po bokach lampasy, a wysokie giemzowe botki były przyozdobione złotymi ostrogami. Cóż - wojna, powstanie czy zamach stanu też może być pretekstem do przywdziania odpowiedniego stroju. Pani Ninian dużym nakładem sił i środków osiągnęła efekt wojskowo-myśliwsko-buduarowy. - Chodźmy - powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu i pozwoliła się zaprowadzić Bzdryczko-Bromskiemu do eleganckiej bryczki. My udaliśmy się do dwóch podstawionych smokochodów - hrabiego i Halamusa. Przywitaliśmy się z szoferem Halamusa i pojechaliśmy za bryczką. - Gdzie potwór? - spytałem Kalfuna Góra. - Jaki potwór? - Panicz Dławcio. - Zapewne dojeżdża już z mamusią do Khemetu lub w podobne bezpieczne miejsce. Nawet ja nie wiem, co hrabia z nimi zrobił. Jazda nie była długa - nieopodal hangaru stało podwyższenie, na które wstąpiła pani Ninian. Starszy trollmistrz odebrał konia z rąk masztalerzy, wsiadł nań i pocwałował do swego oddziału. Mieliśmy już dołączyć do damy, gdy Halamus scenicznym szeptem spytał hrabiego: - Co ona tu robi? - Wystawiła i wyposażyła rotę piechoty. - Niebywałe. Zapewne jeszcze nigdy nie bawiła się w generała. - Ale z generałami nieraz - mruknął z głębi brody Lampart. - Poza tym ma wysoko postawionych przyjaciół. Zapewne już dziś wieczorem pochwali się któremuś z nich swym bohaterstwem, a to w ciągu kwadransa trafi do samego Gwula Wyziornego. Moją uwagę zwrócił jeszcze jeden nowy szczegół: przy ścianie hangaru stało kilka klatek, takich jak w menażerii. Zamiast dzikich zwierząt siedzieli w nich jednak ludzie. - A co to takiego? - Pokazałem klatki Kalfunowi. - Aaa, to Szpiedzy. Od waszego odlotu złapaliśmy ich tuzin. Trzymamy ich tu nie na pośmiewisko, tylko dlatego, że nie mieliśmy odpowiednich pomieszczeń. Dziś wieczorem mają być przewiezieni gdzie indziej. Zajęliśmy miejsca na ławkach stojących na podwyższeniu i usłyszeliśmy chrupiące dźwięki werbla, przerywane ostrymi głosami piszczałek. Właśnie zbliżał się ku nam oddział niskich, pękatych postaci z toporami. Brodate oblicza, zawadiacko nasadzone czapki, fajeczki w zębach - to krasnoludy. Ciężkie buciory wybijały rytm, nad oddziałem kołysały się proporce z godłami i runami. Wiatr zawiał, sztandary wydęły się, a do nas doleciał śpiew: Szeroki pas, za pasem broń, I topór, co błyszczy się z dala, Podkuty but i ciężka dłoń, Nie masz jak życie krasnala... - To piechota? - spytałem Guldgraava. - Nie, skąd. Już od lat nie służymy w piechocie. To wojska inżynieryjne. Mosty, okopy, podkopy, miny - to nasza robota. I jeszcze balisty - wszystko, co wymaga znajomości technomagii. Oddział przechodził, waląc buciorami. Idący z boku krasnoludzki oficer salutował, patrząc srogo spod krzaczastych brwi. Pani Ninian wstała, rozpięła grubą bransoletę na swym przegubie i kazała usługującej gnomce, aby zaniosła to krasnoludowi. Ten, obdarowany, zacisnął bransoletę w dłoni i wzniósł pięść nad głowę. Cały oddział wyryczał jakieś hasło bojowe w mowie Starodawnych. Piechota była następna. Wąsate, rumiane twarze, zadzierzyste uśmiechy, czapki ozdobione piórami. - Biedacy. Roją o chwale, a nie zdają sobie sprawy, że jedno lepiej wymierzone zaklęcie bojowe może zamienić ich w kałużę błota - powiedział Halamus. Kolejny podmuch wiatru przyniósł do nas słowa następnej pieśni marszowej: Stara baba hyc, hyc, Kazała se ostrzyc, Kazała se ogolić, By się lepiej... Zakończenia nie dosłyszałem, bo wiatr zmienił kierunek, lecz wydało mi się, że pani Ninian czerwieni się pod grubą warstwą pudru. Przeszły jeszcze dwa oddziały kawalerii oraz przetoczyły się balisty i skończyło się. Już tylko kurz wskazywał kierunek, w którym znikło wojsko. - Jaki to ma sens, atakować smokownię za pomocą piechoty? - spytałem hrabiego. - To będzie ostateczność - odparł, rozejrzawszy się, czy pani Ninian znajduje się poza zasięgiem słuchu. - Atak przeprowadzą balisty, a piechota będzie je tylko osłaniać. Mam nadzieję, że nie trzeba będzie wysyłać ich w regularny bój. Wszystko powinno pójść szybko, a oni - tu wskazał w stronę, gdzie pomaszerowały oddziały - stanowią kamuflaż. - A jak pani Ninian skłoniła dzielnego trollmistrza, że występuje przeciw oficjalnej władzy? - Ma swoje sposoby. Jej jest obojętne, po której stronie stoi, byle być w centrum zainteresowania, a jemu chyba wmówiła, że będzie kimś w rodzaju agenta specjalnego. Tacy durnie jak on zawsze marzą o czymś takim. Po trwających około godziny ceregielach pani Ninian odjechała, po czym przystąpiliśmy do konkretów. - Obrzucanie smokowni głazami, nawet dużymi i wzbogaconymi specjalną magią, może nic nie dać. Proponuję wykorzystać umiejętności pana Zhanga i wykonać bombę, która przebije klapę na wierzchu kopuły. Wtedy tamtejszego smoka będzie można poczęstować kamieniami i czym dusza zapragnie - przedstawiłem swoje stanowisko zebranym. - Ale klapa jest zrobiona z brązu pokrytego od spodu calową warstwą srebra, służącą jako reflektor promieniowania magicznego. Rozprasza ono magię padającą od zewnątrz, a skupia energię supersmoka - powiedział Kalfun Gór. - Odpowiednio mocny materiał wybuchowy i specjalnie uformowana bomba wytopią w brązie dziurę niczym w wosku. - Jeśli tak, to potrzebuję listy potrzebnych przedmiotów i materiałów - rzekł hrabia. Pan Zhang zajął się fabrykowaniem materiału wybuchowego i ładunków kumulacyjnych w baraku stojącym w bezpiecznej odległości od hangaru, a krasnoludy - sporządzeniem celownika bombardierskiego i zaczepów do bomby. Halamus z Lampartem wzięli kryształ i oznajmili, że będą musieli się udać do zamku Collegium Magicum, gdyż tam znajduje się odpowiedni sprzęt, dywinatory i urządzenia do pracy z minerałami. Siballa oczywiście powiedziała, że nie opuści Lamparta, a ja pozwoliłem Mofkowi jechać z nimi, licząc na to, że do zamku dostanę się zaraz po zbombardowaniu smokowni. Poszedłem wziąć wreszcie uczciwy prysznic, gdyż na sterowcu trzeba było oszczędzać wodę, a poza tym nigdy nie było wiadomo, czy zostanie się oblanym wrzątkiem, czy cieczą niewiele cieplejszą od lodu. Spod natrysku wyszedłem w dużo lepszej formie i postanowiłem zajrzeć do pana Zhanga. W baraku śmierdziało jak w przedsionku piekła - snuły się tam opary rozmaitych kwasów i innych świństw, a pan Zhang z zapałem mieszał coś w ogromnym tyglu. - Nie za szybko? Nie wybuchnie? - spytałem, zaniepokojony jego entuzjazmem. - Nie szkodzi. Mój dziadek odszedł w chwale z podobnej przyczyny. U nas w rodzime to zaszczyt - odparł Khitajec, uśmiechając się szeroko. - Ale mój duch zostanie przeklęty, jeśli odejdę, nie wywiązując się ze zobowiązań. - Proszę wybaczyć godną pożałowania niefrasobliwość swemu pokornemu słudze. Będę uważał - powiedział pan Zhang, kłaniając się i zmniejszając prędkość poruszeń tłuczka. Uspokojony tymi zapewnieniami, poszedłem do hangaru zobaczyć, czy krasnoludy nie potrzebują mojej pomocy. Wyglądało na to, że radzą sobie dobrze - właśnie zrobili przerwę na herbatę i Kalfun Gór opowiadał Guldgraavowi, jak udało się wykraść gwiezdny pył z magazynów wojsk królewskich. Była tam wędrówka po kanałach, podkop, ogłupienie demonów strzegących, wycięcie kratki ściekowej i wspawanie jej na nowo. - I gdzie to teraz jest? - spytałem krasnoluda. - Większość tego jedzie w stronę naszych pozycji, ale tuzin znajduje się za tobą. Obejrzałem się i ujrzałem dwie drewniane, pomalowane na szaro skrzynki o typowym wojskowo-amunicyjnym wyglądzie. Wieko jednej z nich było uchylone, więc zajrzałem do środka. Tam, w przegródkach wypełnionych trocinami, leżało sześć kulistych naczyń z ceramiki. Wyjąłem delikatnie jedno i obejrzałem. Wyglądało jak trochę dziwna butelka, nawet miało korek. Spytałem Kalfuna Góra, czy mogę otworzyć, na co skinął głową. W środku znajdowały się srebrzyste opiłki i drobne strużyny. - Orichalk i srebro, to rozumiem, ale po co te wiórki? - To jarzębina. Gdyby nie ona, to mieszanka byłaby niestabilna. Mogłoby coś się stać podczas przechowywania lub wystrzeliwania. Na przykład szlag mógłby trafić zaklęcia celownicze lub chroniące balistę. A tak to dopiero gdy naczynie rozbije się przy uderzeniu o przeszkodę, wióry jako lżejsze rozpraszają się, metal zaś opada na obiekt. - A nie obawiacie się, że ktoś zauważy zniknięcie skrzynek? - Nie, wręcz odwrotnie - odparł krasnolud. - Zamieniliśmy skrzynki na identyczne, wypełnione naczyniami z opiłkami cyny, ołowiu i olchy. - He, he, świetny dowcip! - zarechotał Guldgraav. - Naczynie wypełnione tym świństwem sprawia wrażenie, że kumuluje promieniowanie magiczne, tak samo jak orichalk ze srebrem, a jeśli w nas rąbnie, to nic nie zrobi. - Z wyjątkiem łba rozbitego dzbankiem - odparł Gór, co doprowadziło obu krasnoludów do kolejnej salwy śmiechu. W następnej chwili potężnie huknęło. Odgłos wybuchu zabrzmiał echem wewnątrz sterowca niknącego w mroku hangaru, z sufitu osypały się jakieś paprochy, zakołysał się ustawiony na kozłach szkielet budowanego właśnie nowego zeppelina. Wybiegliśmy przed hangar, aby zobaczyć, jak duża dziura pozostała z baraku zajmowanego przez pana Zhanga. Barak jednak stał na swoim miejscu, a na murawie za nim błysnęło i rozległ się kolejny huk. Tym razem nie był tak potężny, lecz w górę trysnęła igła białego ognia. - Wygląda na to, że zna się na rzeczy - pochwalił Guldgraav. Chciał dodać coś jeszcze, lecz przerwała mu kolejna seria wybuchów, tym razem mniej widowiskowych. Poszliśmy w stronę Khitajca, którego sylwetka rysowała się na tle płonących resztek. Okazało się, że stoi on przed grubą stalową płytą wielkości stołu, w której widnieją powytapiane otwory o nadal żarzących się brzegach. Pan Zhang, gdy usłyszał, że się zbliżamy, odwrócił się i skłonił na powitanie. - Jestem bardzo usatysfakcjonowany. Mam nadzieję, iż w ten sposób stałem się godny mego dziadka, który odszedł w chwale. A wszystko to moja skromna osoba zawdzięcza wiedzy, którą przekazali jej znakomici mężowie. - Tu nastąpił kolejny ukłon w naszą stronę. - Wygląda na to, że piąta próba miała właściwe parametry, jeśli idzie o wysokość stożka i wgłębienie w materiale wybuchowym. Trzeba to będzie powtórzyć. Widząc, że wszyscy radzą sobie ze swoją robotą, poszedłem spać i jedynie od czasu do czasu docierały do mnie huki świadczące o tym, że pan Zhang pracuje pomimo ciemności. Następnego dnia obudził mnie Guldgraav, mówiąc, żebym przyszedł do hangaru natychmiast, jak skończę śniadanie. Gdy szedłem przez pole wzlotów, zauważyłem, że sterowiec jest już na zewnątrz i kołysze się zamocowany do masztu cumowniczego, a przed barakiem pana Zhanga stoi rząd beczkowatych pojemników. Obu krasnoludów przyglądało im się z zainteresowaniem. - To ma niezłą moc. Byle tylko trafić - powiedział Guldgraav, a Kalfun Gór pokiwał na to głową. Bomby zostały wykonane z baryłek z drzewa jarzębinowego, ze stożkiem dodanym z przodu i statecznikami z tyłu. - Drzewo jarzębinowe, proszę szanownych panów, służy ochronie zawartości przed magią z zewnątrz. W środku jest jeszcze dodatkowa warstwa blachy ołowianej. W ten sposób, nawet jeśli bomba przeleci przez zasłonę pola magii ochronnej, to jej składniki zadziałają. Poza tym starałem się stosować przy tym jak najmniej magii, zgodnie z cennymi sugestiami, które otrzymałem. - Dobrze, ale teraz trzeba wypróbować celownik, a prawdziwych bomb szkoda na ćwiczenia - powiedział Kalfun Gór - Wziąłem i to pod uwagę. Pozwoliłem sobie zarządzić wykonanie jeszcze tuzina baryłek, odpowiadających kształtem i wagą bombom prawdziwym, lecz wypełnionych kamieniami. Po krótkich ustaleniach trzech pracowników z wózkami zawiozło pół tuzina bomb do sterowca. Na polu, daleko od hangarów, ludzi i zwierząt, kazaliśmy wysypać wapnem biały krzyż o wymiarach dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć kroków, po czym zaczęliśmy wchodzić na pokład aparatu latającego. W ostatniej chwili dołączył do nas pan Zhang, niosący na ramieniu pęk bambusowych rur, owiniętych jedwabiem, które, jak pamiętałem, zabrał ze swego wozu. - A co to takiego? - spytał Guldgraav. - Mój latawiec. Prosiłbym o pozwolenie na wypróbowanie go. - Latawiec? - zdziwił się krasnolud. Khitajec odwinął jedwab i pociągnął za linkę. Rury, złączone na jednym końcu, rozpostarły się, i naszym oczom ukazał się płat w kształcie delty, z poszyciem ozdobionym czarnymi i wiśniowymi wzorami. - Miękkopłat Rogallo - powiedziałem bezwiednie. - Co takiego? - spytało mnie jednogłośnie obu krasnoludów. - To nazwa takiego aparatu latającego. Inaczej mówiąc, lotnia. - Lotnia, lotnia... - smakował nazwę Guldgraav, podczas gdy Gór przyglądał się krytycznie konstrukcji. - Sądzę, że możemy to zabrać - powiedziałem. Obu krasnoludów pokiwało brodami, a pan Zhang skłonił się głęboko. Wreszcie wystartowaliśmy. Pierwsza bomba ćwiczebna spadła o dobrych dwieście metrów od celu, druga, po poprawkach przy celowniku - o prawie sto. Podczas wykonywania kolejnego podejścia Kalfun Gór odśrubował podstawę celownika i włożył pod nią klin. Ten zabieg umożliwił zwiększenie celności do jakichś dwudziestu metrów, lecz okazało się, że uzyskanie dokładniejszych trafień uniemożliwia wiatr. Co prawda, celownik był wyposażony w dźwigienki, które odchylały się zarówno pod wpływem wiatru bocznego, jak i powietrza opływającego sterowiec, co z kolei przesuwało podziałki, lecz miały one zbyt mały zakres. Postanowiliśmy więc wrócić na lotnisko, lecz pan Zhang poprosił o dodatkową chwilę. Udał się ze swymi bambusami na tył gondoli, otworzył największy tylny właz, zapiął sobie uprząż i cofając się, opuścił pokład. Zanim znikł w czeluści, otwierającej się poniżej wykładanej do poziomu klapy luku, pociągnął za linkę i rozpostarł płat swej lotni. Podszedłem do włazu i wyjrzałem na zewnątrz. Przez chwilę rozglądałem się, aż zobaczyłem jakieś pięćdziesiąt metrów w dole krążący kształt przypominający siedzącą ćmę - kolorowe, wybrzuszone skrzydła o kształcie trójkąta. Po wylądowaniu ujrzeliśmy pana Zhanga nachylonego nieco pod ciężarem rur i płótna i wesoło drepczącego w stronę lotniska. Na obu krasnoludach wywarło to duże wrażenie. Do obiadu regulowaliśmy celownik bombardierski, przedłużyliśmy dźwigienki i zmieniliśmy wyprzedzenie, zastępując klin specjalnymi podkładkami. Po obiedzie zakończyliśmy prace przy celowniku, po czym załadowaliśmy pozostałe sześć bomb ćwiczebnych oraz jedną prawdziwą i wystartowaliśmy. Poleciliśmy jeszcze pracownikom, żeby po zachodzie słońca nieopodal celu zapalili olej w beczce, gdyż chcieliśmy sprawdzić skuteczność bombardowania nocnego. Tym razem za trzecim i czwartym podejściem trafiliśmy idealnie w środek krzyża, pomimo że nalatywaliśmy na cel z różnych kierunków. Zamocowaliśmy więc w zaczepach bombę prawdziwą i spróbowaliśmy po raz kolejny. W środku krzyża błysnęło, po czym ujrzeliśmy, jak od centrum błysku rozszerza się szary pierścień. To przemieszczała się ziemia, wypchnięta energią wybuchu. Zatoczyliśmy jeszcze jeden krąg - w centrum celu widniało zagłębienie, przypominające krater na księżycu. Zaczęło się ściemniać, polecieliśmy więc nad lasy i zawróciliśmy, aby dać czas ludziom, którzy będą ustawiać beczkę z płonącym olejem. Nawigacja nie była łatwa, gdyż pojawiły się chmury, które przysłoniły księżyc i gwiazdy, lecz po kilku zygzakach ujrzeliśmy niewielkie, pomarańczowe światełko. - Co tak ciemno? - spytał z niechęcią Guldgraav. - Pewnie dym z oleju przesłania płomień - odparłem. - Gotów? - zawołałem do Kalfuna Góra leżącego przy celowniku i pana Zhanga obsługującego wyrzutnik bomb. - Gotów! - dotarły do mnie dwa głosy. Mieliśmy cel dokładnie przed dziobem. W pewnym momencie usłyszałem trzask oznajmiający, że poszła kolejna bomba. Ściągnąłem sterownicę na siebie i położyłem aparat w zakręt. Przez jakiś czas lecieliśmy trawersem, aż ujrzeliśmy obszar, gdzie powinien znajdować się cel, lecz nie było tam widać żadnego światła - musieliśmy dobrze trafić. Na lotnisku znaleźliśmy się po kwadransie, zjedliśmy sutą kolację i po wyczerpującym, acz owocnie spędzonym dniu udaliśmy się na spoczynek. Obudziły mnie jakieś wrzaski. Była 8:00. Wyjrzałem ze swego pokoju i dosłyszałem, że dobiegają z dołu. Narzuciłem na siebie szlafrok i poszedłem zobaczyć, o co chodzi. - Świeżą flaszkę otworzyłem, ze szwagrami chciałem wypić, a tu co? Pizdło, hukło i przez powałę ta beczka wpadła! Nie dość, że stół złamało, to jeszcze świeżą, nienapoczętą, ledwie otwartą flaszkę zgniotło jak jajko! I w dodatku szwagier belką w głowę dostał, jakby tego było mało! - awanturował się w hallu jakiś niechlujny typ. Obu krasnoludów usiłowało go mitygować, lecz rozkręcał się coraz bardziej. Dopiero wejście hrabiego Vorna ostudziło nieco jego zapał. - Powiadacie, że przebiło powałę? - Jako żywo. Trzask-prask, pierdut, i już. Lampę zgasiło, nic nie widzieliśmy. Potem, jak zaświeciliśmy, drugi szwagier powiedział, że ta beczka to może cud z nieba, ale gdzie tam! W środku były tylko kamienie. - A dużo ich było? - Tak ze sto funtów. Potem żeśmy poszli do czarownicy, która mieszka po drugiej stronie boru, bo myśleliśmy, że to ona ma złość na nas. Ale powiedziała, że to nie jej robota, tylko tutaj jakieś latające wieloryby lęgniecie i że to musi od was. To i przyszedłem i miałem rację. Niziołcy nawet nie próbowali zaprzeczać! - Ile wart jest ten strop? - Strzecha nowa była, tej wiosny kładziona, na trzydzieści stóp długa. Stół duży, sześć osób przy nim siądzie, a i flaszka półgarncowa. - Dobrze. Macie tu, dobry człowieku, kwit, który przedstawicie leśniczemu, żeby pozwolił wam ściąć tyle drzewa, ile trzeba. Drugi - mojemu zarządcy, żeby wydał wam trzcinę na strzechę. Szwagrowie pomogą wam przy naprawie? - No pewnie. Zawsze pomagają. - To pomogą i teraz. - A flaszka? - To był bimber, a to, co was spotkało, to była kara za to, że go pędzicie. - Skąd o tym wiedzieliście, panie? - Z góry widać wszystko, a wy nie przestrzegaliście zaciemnienia, mimo iż mamy czas wojenny. - Już nie będę, panie. - Mam taką nadzieję. - A jak się nie nauczysz grzeczności, to następna beczka będzie z gnojówką - mruknął mściwie Kalfun Gór, zamykając za nim drzwi. Śniadanie zjedliśmy w wesołym nastroju. Spakowałem się i dałem rzeczy służącemu, aby zaniósł je do sterowca. Stanąłem nieopodal maszyny, patrząc, jak pracownicy hrabiego ładują cztery bomby, a pan Zhang - swą lotnię. - Mam tu coś na wszelki wypadek - powiedział hrabia Vorn, podchodząc do mnie i wyciągając dłoń z płaskim zawiniątkiem. Rozpakowałem je i ujrzałem żelazną płytkę wielkości pocztówki, pokrytą runami i znakami, na której widniał również herb hrabiego. Najbardziej przypominała mi stare drzwiczki od piecyka, z przymocowanym do rogów cienkim paskiem. - Co to takiego? - List żelazny. Mam nadzieję, że się nie przyda, ale w razie konieczności lądowania gdzieś wśród wojsk lepiej nie być wziętym za szpiega... Na wszelki wypadek zawiesiłem to sobie pod kurtką. - Ale pan Zhang nie powinien lecieć na to zadanie. Jest cennym specjalistą od materiałów wybuchowych. Jeśli coś nam przeszkodzi w wykonaniu misji, a on ucierpi, to będzie niepowetowana strata. - Poleci. Powinien polecieć - zaprotestował kategorycznie Guldgraav. Nie chciałem się z nim sprzeczać - upór był jedną z najbardziej znanych cech krasnoludów, na równi z pracowitością, pijaństwem i szałem bojowym. Wystartowaliśmy i skierowaliśmy się nieco na zachód od smokowni. Lecąc prosto, musielibyśmy przelecieć nad zamkiem Collegium Magicum, który był intensywnie obserwowany, a wybierając taki manewr, mogliśmy wykonać podejście pod wiatr, co zapewniało nam mniejszą prędkość wobec ziemi, lecz większą wobec powietrza, a to z kolei zwiększało sterowność, ergo - celność. Przelecieliśmy nad drogą, którą maszerowały oddziały, dalej zaś lecieliśmy nad lasami. Po trzech kwadransach lotu zrównaliśmy się z zamkiem Collegium Magicum, a na horyzoncie, w odległości jakichś dwudziestu kilometrów, zamajaczył Smoczy Kurhan i bryła smokowni. Odbiliśmy jeszcze w lewo, aby znaleźć się bardziej na zachód od naszego celu. Po kwadransie wykonaliśmy zwrot, Kalfun Gór i pan Zhang zajęli swe stanowiska, a kopuła zamykająca supersmoka jęła rosnąć przed nami. Pierwsza bomba eksplodowała, ześlizgując się po obłej ścianie budynku. Wokół zakłębiło się od setek małych sylwetek, zobaczyłem też, że na dziedzińcu przy smokowni stoi jakieś urządzenie, do którego biegnie grupa ubranych na szaro postaci. Przelecieliśmy właśnie nad rzeczką, nad miasteczkiem Krzywy Ryj, i wykonaliśmy drugie podejście. Tym razem bomba uderzyła w spojenie pomiędzy klapą a murem, powodując pojawienie się szczeliny, lecz żadnych dalszych efektów. Guldgraav i Kalfun Gór klęli po krasnoludzku, a pan Zhang - po khitajsku. Trzecie podejście było lepsze, lecz nagle przed nami, sporo wyżej, niż lecieliśmy, zamajaczyło coś czarnego o kształcie winkla. Kruk? - pomyślałem z pewnym zdziwieniem, lecz to coś rosło. Sęp? Harpia? Nie miałem czasu się zastanawiać, gdyż musiałem trzymać kurs. Kopuła smokowni była idealnie na wprost nas, Kalfun Gór zawołał: „Bomba!”, lecz zanim usłyszeliśmy potwierdzenie: „Poszła!”, wykrzyczane przez pana Zhanga i poczuliśmy wstrząs zwolnienia zaczepów, coś uderzyło od góry w powłokę naszego sterowca. Było to głuche łupnięcie, które wstrzymało nasz lot na dziesiątą część sekundy, lecz wystarczyło, żeby kolejna bomba chybiła celu i wykruszyła jedynie kawałek muru budowli. - Co to było? - spytałem Guldgraava. - Zgniotwa! Ogrzysyny przywołali zgniotwę! - CO TAKIEGO? - Zgniotwa, czy też uczenie collapsopteryx, latające bydlę, które potrafi rozgnieść rycerza wraz z koniem! W tym momencie poczuliśmy, że balon przenosi odgłosy czegoś w rodzaju drapania. Spojrzeliśmy po sobie i wstaliśmy. Guldgraav przywołał Kalfuna, kazał mu zająć miejsce za sterami, porwał kuszę ze schowka w burcie i wdrapał się na wyższy pokład z kojami. Pobiegłem za nim i wcisnąłem się w otwór prowadzący do wnętrza balonu. Wewnątrz powłoki było ciemno - skóra czarnych harpii prawie nie przepuszczała słońca, jedynie wstawki w dolnej części, wykonane z jasnego, impregnowanego płótna wpuszczały trochę światła. Wnętrze balonu przywodziło na myśl świątynię jakiegoś ponurego kultu, czczącego wieloryby lub też składającego z nich ofiary. Blisko osiemdziesiąt metrów długości i prawie dwadzieścia średnicy to niezła kubatura. Z podłogi wyrastały cztery balonety - dwa po bokach, służące do regulacji siły wyporu i po jednym, służącym do trymowania różnicy ciężaru przód- tył, na dziobie i na rufie. W tej chwili były one dosyć sflaczałe i w żadnym wypadku nie dawało się po nich chodzić. W jednej trzeciej od dziobu i w jednej trzeciej od rufy znajdowały się dwie przegrody z zaplecionych radialnie lin, stabilizujące przekrój balonu. Tam można się było wspiąć, lecz najpierw trzeba było znaleźć się w ich okolicy. Rozejrzałem się w panice, gdyż z góry powłoki dobiegało coraz głośniejsze drapanie. Mój wzrok padł na dwie kurtyny lin nośnych, ciągnące się od dziobu do rufy. Dźwigały one część masy gondoli, odciążając kil. Najbliższe liny wyrastały o jakieś półtora metra od nas, był tylko jeszcze jeden mały problem - powłoka była wypełniona gazem. Neutralnym, czyli nienadającym się do oddychania. Poczułem to, gdy wyprostowałem się i zabrakło mi tchu. Przysiadłem i zrównałem się z Guldgraavem, który nie sięgał tak wysoko. - Muszę mieć długą gumową rurę i klamerkę do bielizny - powiedziałem dziwnie cienkim, piskliwym głosem - typowy efekt oddychania mieszaniną powietrza z helem. Krasnolud znikł w otworze pod spodem, a po chwili przyciągnął gumowy wąż do napełniania zbiorników z balastem wodnym. Powąchałem go - śmierdział gumą i szlamem, lecz nie mogłem być wybredny. Obwiązałem jego końcówkę chustą, której dwa końce zawiązałem sobie na potylicy i już miałem wziąć kuszę, gdy nagle rozległ się trzask i zobaczyliśmy, że w czarnej powłoce nad dziobem pojawiają się otwory, przez które prześwituje światło dnia. - Troll ją dmał, ogrzą sukę! - zawołałem, zaciskając ustnik w zębach, zatrzaskując na nosie klamerkę i rozpoczynając wspinaczkę po linach, zarzuciwszy kuszę na plecy. - Ogrza jej mać, cholery! - zawtórował mi krasnolud, rozwijając wąż. Zanim dotarłem pod miejsce, gdzie rządziła się zgniotwa, przyszło mi na myśl, że jednak niektórzy uczeni socjologowie mieli rację, twierdząc, że to wspólna praca najbardziej sprzyja wymianie międzykulturowej i zbliża ludzi (czy też w tym przypadku - człowieka i krasnoluda). Pomimo rury zaczynało brakować mi tchu - pojemność kilkudziesięciometrowego węża była większa niż pojemność płuc człowieka, a więc zaczynałem oddychać zużytym powietrzem, które wędrowało tam i z powrotem w śmierdzącej rurze. Po przesunięciu klamerki jakoś udało mi się wciągać powietrze ustami, a wypuszczać nosem. Zgniotwa tłukła się prawie nade mną i pracowicie powiększała otwór. Załadowałem kuszę wyposażoną w magazynek i dźwignię do naciągania, wymierzyłem i strzeliłem. Rozległ się ohydny skrzek, przeładowałem i strzeliłem po raz drugi i trzeci. Poczułem, że coś na mnie kapie - była to posoka collapsopteryxa. W tym momencie usłyszałem jeszcze jeden wrzask, po czym doszło mnie szuranie przechodzące w świst i poczwara zjechała z balonu, rozpoczynając krótką wędrówkę ku ziemi. Przez dziurę, którą wydrapała, mógłby przecisnąć się jeśli nie człowiek, to na pewno gnom. Wróciłem do Guldgraava i razem pognaliśmy do kabiny pilotów, aby zobaczyć, co się dzieje. Kalfun Gór wykonywał właśnie kolejne podejście, zająłem więc miejsce koło niego i pomagałem mu w sterowaniu. Tym razem było pod wiatr. - Ostatnia szansa - powiedział Guldgraav, kładąc się na brzuchu przy celowniku bombardierskim. - Tracimy gaz, nie możemy nic popsuć, bo zaraz będziemy musieli lądować. Mogliśmy już rozróżnić poszczególne głazy, tworzące kopułę, a także sylwetki biegające wokół jakiejś konstrukcji, kojarzącej się nieprzyjemnie z balistą. - Mam nadzieję, że katapulty nie można ustawić do strzelania przeciwlotniczego - rzuciłem do Kalfuna. W tym momencie w naszą stronę pofrunęło całe grono niedużych, kulistych przedmiotów. - Gwiezdny pył - rzekł beznamiętnie krasnolud. Rozległo się bębnienie o powłokę balonu oraz kilka uderzeń o gondolę. W chwilę później jeden ze smoków zaczął przerywać i krztusić się, a drugi zwolnił. - To nie wasz pył? - spytałem Góra. - To niemożliwe. Niemożliwe. - Możliwe. To z zapasów Sługów Miłosierdzia, nie armii królewskiej - odparł z podłogi Guldgraav. - Wiatr nas cofa. Nie trafimy! - Trzeba zanurkować, żeby zwiększyć prędkość i wpakować bombę z bliska - powiedział Kalfun Gór. - A wtedy dostaniemy się w ich łapy razem ze sterowcem - zripostował Guldgraav. Nagle z tyłu gondoli rozległo się szuranie, trzask i usłyszeliśmy gwizd wiatru o otwartą klapę. - Do trolla, co on tam robi? - spytał Guldgraav, gramoląc się z podłogi. - Wysiada ze swą lotnią - udzieliłem mu odpowiedzi, rozpoznawszy odgłosy i skierowane ku górze drgnięcie, oznaczające utratę ciężaru. Krasnolud, nie czekając, pognał do tyłu kadłuba, po czym usłyszałem jego okrzyk: - Bomba też znikła! Nie odpowiedziałem mu, gdyż pod nami zobaczyłem lecącą szybko wzorzystą deltę, ciągnącą za sobą ogon płomienia niczym rakieta. Lotnia zakołysała się, skręcając lekko i kierując dokładnie na kopułę smokowni. - A cóż to znowu? - spytał z niedowierzaniem Guldgraav, który z powrotem przybiegł do kabiny pilotów. - Widocznie chce odejść w chwale - wyjaśniłem, z wolna zdając sobie sprawę z tego, co widzę. Lotnia, zostawiając za sobą płomień i dym, leciała prosto na klapę smokowni, potem poderwała się nieco i ostro zanurkowała. Zobaczyliśmy kulisty błysk, po czym ujrzeliśmy, jak właz pęka na dwie nierówne części, które powoli odsuwają się od siebie i zjeżdżają z kopuły. Nad powstałym otworem i otaczającym go kłębem dymu wesoło podfruwała płachta wzorzystego jedwabiu. Wiatr cofał nas i traciliśmy wysokość, lecz jeszcze raz rzuciłem okiem w kierunku smokowni. W głębi kopuły wił się i kłębił jakiś gigantyczny kształt, niejasny, nieokreślony i wymykający się umysłowi - coś nadającego się w sam raz do koszmarów dręczących w długie, jesienne noce... Położyliśmy sterowiec w zakręt, aby odlecieć jak najdalej od smokowni, Sługów Miłosierdzia, trolli i całej reszty. Pod nami powoli przesuwały się drzewa i łąki. Traciliśmy wysokość, jeden smok pracował ostatkiem sił, drugi kaszlał i przerywał. Guldgraav poszedł zobaczyć, czy nie da się z nim nic zrobić. Przelecieliśmy nad oczyszczonym kawałkiem terenu, poprzecinanym transzejami, po czym drugi smok zamilkł zupełnie. Wyrzucenie balastów pomogło jeszcze na jakieś trzy minuty i znów traciliśmy wysokość. - Lądujemy - powiedziałem do Kalfuna Góra, gdy grunt znalazł się nie więcej niż pięćdziesiąt metrów pod nami. Schodziliśmy zdecydowanie za szybko. Krasnolud ściągnął sterownicę na siebie, aby ziemi dotknął najpierw ogon sterowca. Było to logiczne, podręcznikowe lądowanie awaryjne, lecz nad nami znajdował się kil i powłoka. Prawie trzy tysiące metrów kwadratowych skór czarnych harpii ważyło ponad tonę. Nie miałem ochoty zostać zgnieciony. Gdy grunt był kilkanaście metrów pod nami, cofnąłem dźwignie sterujące smokami prawie do zera, po czym popchnąłem do końca. Ryknęły zgodnie oba, a nasz wehikuł minimalnie przyśpieszył. W tym samym momencie odblokowałem przepust do przedniego balonetu, napełniając go powietrzem, co spowodowało spadek siły nośnej z przodu. Skręciłem mocno i odepchnąłem sterownicę od siebie. Na szczęście Kalfun Gór tak się zdziwił, że nie zdołał mi przeszkodzić. Sterowiec najpierw uniósł nos, po czym go gwałtownie opuścił. Przez chwilę powłoka sunęła po ziemi i rzadkich krzakach, lecz wreszcie zahamowała i nasz wehikuł zaczął stawać na dziobie. Korytarzem wzdłuż gondoli zaczęły się sypać rozmaite śmieci - łyżeczki, kubek, brulion, wreszcie z hukiem urwała się skądś skrzynka narzędziowa, która przeleciała pomiędzy nami i wybiła dziurę w oknie. Stanęliśmy w pionie, jeden smok ryczał nadal. Zaparłem się butami o deskę przyrządów, a rękami o sufit. Krasnolud schwytał żelaznym uściskiem krawędź fotela i tak wisiał, gdzieś z głębi gondoli dobiegały mnie przekleństwa Guldgraava. Wreszcie, po chwili długiej jak wieczność, przeszliśmy punkt neutralny i zaczęliśmy przewracać się na plecy. Wyłączyłem smoka i czekałem. Najpierw nastąpiło jedno długie uderzenie, gdy grzbiet powłoki rozpłaszczył się o ziemię, następnie drugie - lekkie odbicie i powolny obrót na bok. Gondola nie dotknęła ziemi, gdyż oparliśmy się na smoku. Wyleciało parę szyb i wszystko znieruchomiało. Jedynymi odgłosami, jakie słyszałem, było sapanie krasnoluda, syk gazu uchodzącego z powłoki i trzeszczenie konstrukcji poddanej nietypowym naprężeniom. Stanąłem na burcie i pomogłem Kalfunowi, który wisiał na rękach, uczepiony fotela. Po chwili dotarł do nas klnący Guldgraav. - Dlaczego tak zrobiłeś? - spytał. - W ten sposób tylko się przeturlaliśmy i chroniła nas poduszka powietrzna. Gdybyśmy wylądowali klasycznie, to przygniotłaby nas masa całej maszyny. Kabina by wytrzymała, albo i nie. Krasnolud pomyślał przez chwilę i powiedział: - Wiesz, masz u mnie piwo. Duże piwo. Ale po wojnie. Zebraliśmy swój sprzęt i przystąpiliśmy do opuszczania maszyny. Wziąłem kuszę, obu krasnoludów skądś wyciągnęło topory, i ostrożnie wyjrzeliśmy przez wybite okno. W zasięgu wzroku nie było nikogo, a przynajmniej nikogo nie widzieliśmy. Przeszliśmy na wysokość gondoli smoka i wyszliśmy oknem koło niej, aby w razie czego móc się za nią schować, gdybyśmy zostali ostrzelani. Nadal nie widzieliśmy nikogo. Pobiegliśmy więc w stronę najbliższych zarośli, zatrzymaliśmy się i rozejrzeliśmy. Ciągle nic. Kalfun Gór dał ręką znak, w którą stronę należy iść, i ruszyliśmy. W następnej chwili poczuliśmy, że spadamy, i znaleźliśmy się w głębokiej dziurze. - Nie ruszać się - dobiegł nas z ciemności groźny bas. - Ręce do góry! Po chwili z mroku wynurzył się zwalisty brodacz z młotem i dwóch krasnoludów z tasakami. - Oro, witaj, miło mi cię tu widzieć - rzuciłem swobodnym tonem. Olbrzymowi broda opadła na pierś. Po chwili okazało się, że krasnoludy także znają się między sobą, nastąpiły wzajemne poklepywania i ruszyliśmy w głąb sztolni. Był to, jak wyjaśnił mi Oro, fragment podziemnych korytarzy, służących niewidocznemu przerzucaniu wojsk i akcjom dywersyjnym. Po długim marszu wyszliśmy na powierzchnię przez dziurę w podłodze w jakiejś chałupie. Za małymi, brudnymi okienkami chodziły grupy różnych dziwnych postaci - gnomów, krasnoludów i osobników bliżej nieokreślonych. - Co to takiego? - spytałem Ora. - Koncentracja grup zaopatrzeniowych i szturmowych. - Długo to ma trwać? - Nie wiadomo. Napijecie się herbaty? Zupełnie zapomniałem o obowiązkach gospodarza. Dopiero teraz poczułem, jakie mam wyschnięte gardło. - Miałem dotrzeć do zamku Collegium Magicum. - Trudna sprawa. Dwie kompanie krasnoludów mają tam wyruszyć, lecz tak, aby być na miejscu jutro. Rozproszą się po drogach i będą udawać maruderów. A ty pewnie wolałbyś dotrzeć tam jak najszybciej? - Oczywiście. - Istnieje jeszcze jedna droga. Wiedzie przez dosyć paskudny las i jest dłuższa, ale obecnie chyba bezpieczniejsza. Tylko przydałby ci się jakiś wierzchowiec. Spojrzałem na krasnoludów - pokiwali zgodnie brodami i oświadczyli, że oni pójdą ze swymi pobratymcami. Poza tym przez najbliższe dwa dni nic nie powinno się dziać, więc chyba przejadę bezpiecznie. Wtem za oknem usłyszałem okrzyki: „Stóóój! No, Deptuła, stóóój!”. Wyjrzałem przez okienko i zobaczyłem, że krasnolud uspokaja niewielkiego zielonego smoka, trzymanego na kantarze, a naprzeciwko niego stoi gnom, usiłujący spacyfikować tricenanta. Tricenant wydał mi się znajomy, a szczególnie jego uprząż i fotel służący za siodło. Poinformowałem o tym Ora, na co ten zaproponował, abyśmy wyszli. Rzeczywiście, tricenant był to Stary Bluzgot, mój znajomy z Pogoni za Smokiem. Zwierz powąchał mnie i - nie wiem, czy mnie poznał, czy też po prostu dobrze mu pachniałem - grunt, że nadstawił ucho do drapania. Porozmawiałem więc z jego właścicielem, który zgodził się udostępnić go na tak długo, jak będzie mi potrzebny. Oro narysował mapę, przytroczyłem swój bagaż do fotela mego wierzchowca, nalałem wody do bukłaka i sprawdziłem kuszę, którą zabrałem ze sterowca. Był to dosyć nowy model, z magazynkiem pełnym strzał na gobrole i naciągany dźwignią, która jednocześnie chroniła przyrządy celownicze. Pod spodem łoża była dodatkowa niespodzianka - składany bagnet. Ponieważ pojawiła się mgła, przechodząca od czasu do czasu w mżawkę, doprowadziłem do ładu swój skórzany płaszcz z wyposażenia załogi sterowca i już miałem dosiąść tricenanta, gdy Guldgraav wręczył mi list do Halamusa, a Oro - do Arna van Griffena, dowódcy sił osłaniających zamek Collegium Magicum, oraz do swojej matki. Wreszcie znalazłem się w siodle, a mówiąc dokładniej - w fotelu, i ruszyłem. Po ominięciu kilku grup krasnoludów i ludzi, stacjonujących w niskich zaroślach, dojechałem do duktu wiodącego w las. Spojrzałem na niebo - mgła nie mogła zdecydować się, czy zamienić się w deszcz, czy zniknąć. Oberwanie chmury jednak nie nastąpiło, a ja z tricenantem pogrążyłem się w lesie. Do przebycia miałem około piętnastu kilometrów, rozsiadłem się więc wygodnie i rozglądałem wokół. Po jakimś czasie dotarłem do rozstaju dróg. Zajrzałem do mapy, którą naszkicował Oro - niestety, objaśnienia były nakreślone runami, w dodatku zasłaniały to miejsce, w którym powinienem aktualnie być. Spojrzałem więc przed siebie i zauważyłem, że jedna z odnóg jest mocniej zarośnięta, wybrałem zatem tę przetartą, czyli bardziej uczęszczaną. Rozdział 21 Stary Bluzgot szedł pode mną spokojnie i miarowo niczym maszyna. Byłem zadowolony, że moim wierzchowcem został on, a nie żaden narowisty koń. Zwiększało to stopień prawdopodobieństwa, że dotrę do celu. Na wszelki wypadek, aby uniknąć jakichś niespodzianek, zlustrowałem ponownie okolicę. Była paskudna. Poeta powiedziałby zapewne, że tchnęła grozą, czy coś w tym stylu. Zsunąłem kuszę z pleców i sprawdziłem, czy bełty nie zaklinowały się w magazynku. Jasnozielony las zamienił się w stary bór, pełen powalonych drzew, z których zwieszały się festony mchów, pajęczyn i pleśni. Co jakiś czas można było zauważyć małe bajorko, całkowicie pokryte rzęsą i otoczone uschniętymi kikutami drzew. Gdzieniegdzie snuły się pośmierdujące siarkowo opary, a gdyby spomiędzy pni wyłoniła się obszarpana wiedźma lub chodzący szkielet, to nie zdziwiłbym się zbytnio. Po jakimś czasie zrobiło się nieco jaśniej. Zacząłem mieć nadzieję, że las się kończy, okazało się jednak, że po prostu więcej drzew jest suchych i pozbawionych liści, przez co światło łatwiej dociera do ziemi. Odniosłem wrażenie, że droga nieco skręca. W tym momencie mój stoicki rumak zaczął pochrapywać i boczyć się. Poklepałem go uspokajająco po szyi i rozejrzałem wokół. Nie zauważyłem nic podejrzanego, więc stuknąłem go piętami, aby kontynuował jazdę. Wreszcie zza gęstszych krzaków i zwalonego pnia wyłonił się zakręt, za którym widniało kolejne bajorko. Wtedy Stary Bluzgot po prostu pode mną wybuchł. W jednej chwili był, a w następnej już go nie było. Zdążyłem zarejestrować tylko kwik, podrzut i uczucie spadania. Odrzuciłem od siebie kuszę, aby na nią nie upaść i nie połamać żeber, a ułamek sekundy później rąbnąłem o ziemię pokrytą zbutwiałym igliwiem. Potoczyłem się, zatrzymałem i skonstatowałem, że wszystkie kończyny mam na miejscu. Gdy tylko złapałem dech po twardym lądowaniu, podszedłem do kuszy i przekonałem się, że dźwignia napinająca cięciwę jest beznadziejnie wygięta. Jednak mojego tricenanta coś musiało wystraszyć, wolałem więc mieć broń gotową do strzału. Wyłuskałem z magazynka jeden z bełtów, odpiąłem pasek od kuszy, owinąłem go wokół cięciwy i zaczepiłem o swój pas. Stopę oparłem o zaczep do bagnetu i za drugim razem udało mi się założyć cięciwę na orzech. Tak przygotowany, rozejrzałem się za swym rumakiem - nigdzie nie było widać śladu jego obecności. Podszedłem więc do bajorka, wyjrzałem zza pnia za zakręt i po drugiej stronie wodnego oczka ujrzałem zwierza. Nie wyglądał specjalnie groźnie, choć był masywny, czarnobrązowy, nieco większy od rottweilera, a nieco mniejszy od niedźwiedzia. Stał na czterech łapach, jego morda zaś wyglądała na dziwnie niedorobioną, jakby przypadkową. Prawdopodobnie wynik nieudanego eksperymentu jakiegoś maga, pomyślałem, gdyż pysk stwora nie nadawał się chyba do niczego. Nie widać było paszczy, kłów ani niczego takiego. Łeb stworzenia przypominał kształtem wielką paprykę - tam gdzie powinien znajdować się nos, był spiczasty, a wzdłuż całej długości czerepu ciągnęły się wgłębione bruzdy, niczym na prawdziwej papryce. U góry mordy, nieco po bokach, znajdowały się dwa małe, żółte, skośne oczka. Patrzyło się toto na mnie nieco taksująco, ale nie robiło nic. - I kto cię tak, biedaku, urządził? - spytałem stwora z głupia frant. Ten oczywiście nie odpowiedział, tylko poruszył się lekko, @fufnął, sapnął i nagle długi, stożkowaty ryj podzielił się na trzy pęki macek - jeden u góry, pomiędzy oczkami, i dwa u dołu. Cofnąłem się o krok, pomyślałem jednak, że od rozwartego kielicha wijących się szaroróżowych odnóży dzieli mnie przecież szerokość jeziorka. W zasadzie wygląda to jak orchidea, uprzytomniłem sobie i przyjrzałem się brązowym cętkom. W pewnym momencie zauważyłem, że zaczynają one drgać, po czym rozległ się odgłos godny klasowego wesołka. Po chwili dźwięk przeszedł w niższe rejestry, przestał być słyszalny, za to ja poczułem się tak, jakbym miał watę w uszach. Nagle otoczenie znikło, a przede mną pojawił się sprzedawca - jowialny łysawy jegomość, spoglądający życzliwie sponad okularów dla dalekowidzów. - Od razu widać, że ma pan problem z mackami. Wiją się? - zagaił. - Obrzydliwie. - I chciałby pan coś, żeby zrobić z tym porządek? - Właśnie. - Polecam panu najnowszy model blastera. Ma zaizolowaną lufę, która nie parzy w palce nawet po półgodzinie prowadzenia ognia ciągłego. Wie pan, te starsze modele... - Tak, tak, pamiętam: „Rozgrzana lufa parzyła go w palce, gdy promieniem blastera ciął gąszcz ohydnie wijących się macek...”. - Właśnie. W sam raz na problemy z mackami. Wtem obraz zamazał się i zamiast sprzedawcy ujrzałem przed sobą Astrid - skąpo ubrana, siedziała w kuszącej pozie i wyciągała do mnie ręce. - Chodź - powiedziała takim głosem, że aż zrobiło mi się ciepło, po czym miękkim, płynnym ruchem zgięła najpierw palce, a następnie ramiona. Zupełnie jakby nie miała kości, pomyślałem. - Wiesz, mam pilne zadanie do wykonania - odparłem. - Chodź, nie mogę się doczekać - powtórzyła nagląco i jej ramiona zafalowały miękko niczym... niczym macki. Przyjrzałem się dokładniej i coś w jej wyglądzie zaniepokoiło mnie. - Chodź już - bardziej zamruczała, niż powiedziała, na co postąpiłem krok do przodu, przyciągany jej niezwykłym magnetyzmem i... z chlupotem wpadłem po kostki w zimną wodę. Astrid znikła, a zamiast niej zobaczyłem półtora metra przed sobą rozwinięty ukwiał macek, okalający paskudnie wyglądający otwór gębowy. Odruchowo nacisnąłem spust trzymanej przy biodrze kuszy. Broń szczęknęła, kopnęła mnie w ręce, a w środek rozwartego parasola macek wbił się jeden z bełtów na gobrole. Przylgi owinęły się wokół niego, po czym z tylnego otworu strzały wydobył się najpierw świst, a następnie trysnęła spieniona żółta substancja. Stwór okręcił strzałę mackami i usiłował ją wyrwać, lecz szło mu to niesporo, ja zaś skonstatowałem brak zatykającego uszy dźwięku, który od jakiegoś czasu drażnił moje zmysły. Zwierz słaniał się na nogach, przytupywał, próbował wyciągnąć strzałę i darł pazurami ściółkę, a wydobywający się z niego płyn barwił na żółto i tak już brudne bajorko. Obszedłem je, na kuszę nałożyłem bagnet i wbiłem go z całej siły w szyję bydlaka, a następnie obróciłem kolbę, zgodnie z instrukcją starego sierżanta: „Jak nie obrócisz, to się nie liczy”. Trysnęła siarkowożółta posoka, poczwara upadła, zacharczała, spróbowała powstać i padła po raz drugi, tym razem - definitywnie. Na wszelki wypadek przeładowałem kuszę i rozejrzałem się, czy stwór przypadkiem nie miał towarzysza, lecz chyba polował samotnie. Wreszcie mogłem spokojnie udać się na poszukiwanie Starego Bluzgota. Znalazłem go po kwadransie, nieruchomego i wtopionego w zarośla na skraju drogi, którą przyjechałem. Ująłem lejce i przemawiając łagodnie, zaprowadziłem go do bajorka. Opierał się, lecz gdy zobaczył, że mackowaty stwór nie żyje, przestał się boczyć. Chciał go stratować, ale wyperswadowałem mu ten zamiar, a za to z niemałym trudem wwindowałem mu na grzbiet upolowane właśnie bydlę - z jakiejś przyczyny uznałem, że to może być ważne. Prowadząc tricenanta za uzdę, podążyłem dalej. Po jakimś czasie paskudne, chore drzewa ustąpiły miejsca gęściejszej zieleni, gdzieniegdzie dało się nawet usłyszeć ćwierkanie jakiegoś ptaka i szelest myszy penetrujących poszycie. Stary Bluzgot stąpał cicho, tak że gdyby nie ciepły podmuch jego oddechu na moim ramieniu, to bym o nim zapomniał. Jakby ktoś nas zobaczył, mógłby uznać, że stanowimy idiotyczny widok - facet z kuszą i w długim płaszczu prowadzi na spacer na pasku trzyrogie bydlę, niosące na grzbiecie zdechłego potwora, który z kolei wygląda jak puzzle ułożone przez dermoplastę upojonego spirytusem do konserwowania okazów. Stwór zwieszał się bezwładnie z grzbietu tricenanta, a jego macki kołysały się miarowo na wysokości mojego pasa. Dotknąłem ich z zaciekawieniem i lekkim obrzydzeniem. Od środka były miękkie i śliskie, lecz z wierzchu pokrywała je gruba, elastyczna skóra. Prawdopodobnie gdy były złożone razem, stwora trudno było zranić, za to po ich otwarciu wydawał hipnotyzujący dźwięk, przez co jego miękkie wnętrze było bezpieczne... Nagle przypomniało mi się, gdzie widziałem takie zwierzę - wypchane, wisiało pod sufitem w magatorium Halamusa. Padło ofiarą jego poprzednika, lubującego się w polowaniach na niebezpieczne, magiczne zwierzęta. Rzeczywiście, gdybym nie wpadł w wodę, co widocznie zakłóciło syrenią pieśń bestii, siedziałbym już wewnątrz potwora, poddany działaniu jego soków trawiennych. Brrr... Z zamyślenia wyrwało mnie szarpnięcie za lejce - Stary Bluzgot stał jak wmurowany, unosząc wysoko łeb. Rozejrzałem się i zatoczyłem kuszą wokół, lecz nie zauważyłem nic podejrzanego. Pociągnąłem za lejce - bez rezultatu, równie dobrze mogłyby być wbetonowane w mur forteczny. Przyjrzałem się lepiej swemu rumakowi i zobaczyłem, że tuż przed jego nosem coś wisi w powietrzu. Ustawiłem wierzchowca bokiem, wspiąłem się na strzemię i obejrzałem przedmiot z bliska. Była to czapka Kurierów Imperium, zaczepiona odznaką o drut rozciągnięty pomiędzy drzewami, mniej więcej na wysokości szyi przeciętnego jeźdźca. Drut przepiłowałem bagnetem, a czapkę obejrzałem starannie. Była prawie nowa i pachniała jakby perfumami. Kurierka? - pomyślałem ze zdziwieniem i rozejrzałem się po okolicy. Na drucie ani na czapce nie było widać krwi, poniżej, na ziemi - również. Za to były tam dobrze widoczne ślady podków, wskazujące na to, że koń stanął dęba lub zrobił coś podobnego, wygniecione krzaki na skraju drogi i niewyraźne odciski kilku par butów. Zarzuciłem lejce tricenanta na sęk wystający z drzewa na poboczu, ująłem kuszę tak, aby móc natychmiast strzelić, i poszedłem po śladach. Prowadziły w las, wijąc się pomiędzy kępami krzaków. W paru miejscach zauważyłem zerwaną ściółkę - wyglądało, jakby ktoś kopał nogami w twardych, jeździeckich butach. Czyżby dwóch lub trzech zbójców ciągnęło ofiarę schwytaną w zasadzkę? Mój domysł potwierdził się, gdy nadepnąłem na złamaną szpadę. Po przebyciu kilkunastu metrów usłyszałem coś, co brzmiało jak mowa, i poczułem spaleniznę - to zapach ogniska łączył się z wonią glawu. Opadłem na czworaki i rozpocząłem czołganie. Teren sprzyjał ukrywaniu się - był nieco pofałdowany, a przed sobą zauważyłem kilka wykrotów. Podczołgałem się do najdalszego i zza osłony uschniętych korzeni spojrzałem na niewielką polankę. Było tam trzech podejrzanych typów i dziewczyna-kurier. Dwóch usiłowało unieruchomić ją przy ziemi, a trzeci chodził wokół, wydając im polecenia i paląc pałeczkę glawu. Przyłożyłem kuszę do ramienia, lecz uznałem, że przy zepsutej dźwigni naciągu mogę nie mieć szansy na ponowne załadowanie. Przyjrzałem się pociskowi tkwiącemu w prowadnicy. A gdyby tak dwa zające jednym strzałem? Z bełtu na gobrole wycisnąłem lotki, przez co jego stabilność zapewne pogorszyła się, lecz za to mógł przejść przez dwóch bandziorów na wylot. Byleby tylko byli tak uprzejmi i stanęli jeden za drugim... Spojrzałem, jak rozwija się sytuacja. Kurierce właśnie udało się kopnąć jednego z rabusiów w brzuch, a drugiemu chyba napluła w oko, gdyż złapał się za pysk i zaczął paskudnie kląć. Potok wypowiadanych przez niego przekleństw z każdą chwilą wzbierał. W koronach drzew zaszumiał lekki powiew, a do mnie dobiegły słowa, wypowiedziane przez trzeciego zbója: - Niech was troll wydupczy, ofermy! Poderżnijcie jej gardło, to sobie pochędożycie w spokoju, baranie łby! Ale najpierw dajcie mi jej sakwę na meldunki! No, żywo! Słowa bandyty pasowały do jego odrażającej powierzchowności. Przyjrzałem się dokładniej dziewczynie i poznałem, że to Iwa, której właśnie udało się oswobodzić z łap oprawców i wyciągnąć z pasa coś w rodzaju metalowej taśmy. Machnęła nią raz i drugi, a po chwili pomiędzy nią a rzezimieszkami pojawiła się srebrzystotęczowa, migotliwa przegroda. Dwóch osiłków usiłowało obejść ją z boków, lecz ostrze powstrzymało ich, zmienili więc zamiar i podeszli ku sobie, aby się naradzić. Ujrzałem tu swą szansę, wycelowałem i w chwili, gdy niższy przesłonił wyższego, nacisnąłem spust. Przewrócili się obaj. Grot przeszedł przez szyję mniejszego i utkwił w klatce piersiowej drugiego, ja zaś ująłem kuszę z nasadzonym bagnetem i wyskoczyłem z ukrycia. Jednocześnie pojąłem swój błąd - powinienem był zastrzelić trzeciego typa. Dwaj, którzy leżeli, krwawiąc, byli jedynie pomocnikami, naprawdę niebezpieczny był herszt. Nie wyglądał na szczególnie poruszonego całym zajściem, jedynie jego ruchy stały się płynniejsze i szybsze. Lekko przysiadł i błyskawicznie obrócił się w moją stronę. W jego ręce pojawił się duży i paskudnie ząbkowany nóż, a na widok kuszy z bagnetem wyciągnął jeszcze szablę. Wykrzywił gębę w parodii uśmiechu i warknął: - Zaraz się przekonam, czy uczeniec zdycha tak, jak każdy inny! Od jego dwóch kling dzielił mnie jedynie metr kuszy i bagnetu. Niby to dużo, lecz moja technika posługiwania się białą bronią była bardzo kiepska, a złoczyńca zapewne nic innego nie robił przez całe życie. W tym czasie Iwa zaszła go z boku, lecz on tylko nieco zmienił pozycję, aby móc blokować jej ciosy. Jego postawa wyraźnie wskazywała, że wcale nie jest zmartwiony obecnością moją, ani Iwy, ani jej miecza taśmowego. W pewnym momencie od strony jego dwóch upolowanych pomagierów dobiegł bulgot i charczący głos: - Blast, pomóż mi, bo umrę! Kątem oka zauważyłem, że ze strzały wbitej w klatkę piersiową wyższego zbója wydobywa się jasnoczerwona piana - typowy objaw postrzału w płuca. - Czy musisz gadać nawet jak zdychasz, durniu? - wycedził przez zęby herszt, blokując jednocześnie szablą ostrze Iwy. Skojarzyłem, skąd znam jego imię - Siballa i jej walka z trollicą! - Blast, łajdaku, kopę lat, a twoje zwyczaje wcale się nie zmieniły - rzuciłem, aby rozproszyć jego uwagę. - Świat się wali, a ty ciągle zajmujesz się paniami i chcesz urwać coś dla siebie, szczurze! - Tylko nie szczurze! - wrzasnął wściekle Blast i skoncentrował uwagę na mnie. - Miaaauuu! - zamiauczałem z uczuciem, na co mój przeciwnik skulił się nerwowo. W tym momencie poświst wirującego ostrza Iwy zmienił ton i na szyi Blasta wykwitła czerwona pręga, która w chwilę później zamieniła się w szeroką ranę. Strumień krwi trysnął aż pod gałęzie drzew, po czym padł na ognisko, które zaczęło syczeć. Nogi pod bandytą ugięły się, stracił równowagę, spróbował wstać, upadł na twarz i znieruchomiał. Podeszliśmy do niego z dwóch stron, trochę jak obce sobie osoby na ulicy, przyciągnięte widokiem wypadku, tak strasznego, że aż nierealnego, a trochę jak rzemieślnicy, wezwani do pękniętej rury, którzy popatrzą, gwizdną, spluną i powiedzą, że tego to się w ogóle nie opłaca naprawiać. Spojrzeliśmy na siebie nawzajem i na trupa, następnie oparłem bagnet o jego plecy i butem obróciłem mu głowę. Nie wyglądał na takiego, co to by chciał zmartwychwstać, ale w tym świecie nic nie było pewne. Zacząłem się zastanawiać, co by tu zrobić, żeby nie doświadczyć z jego strony jakiejś paskudnej niespodzianki, gdy podczas najbliższej pełni wybije północ, lecz Iwa miała na to gotową receptę - wyciągnęła z kołnierza długą srebrną szpilkę i wbiła ją aż po główkę tam, gdzie powinno się znajdować serce łajdaka. - Skąd się tu wziąłeś? - spytała chojrackim tonem, choć jej głos wyraźnie drżał. Ja też czułem się nie najlepiej, choć nie chciałem pokazać nic po sobie. - Muszę dostarczyć coś do zamku magów. A ty? - Ja podobnie. Ruszyliśmy na obchód prowizorycznego obozowiska bandytów. Nie było tam wielu interesujących rzeczy, jedynie Blast miał na szyi srebrny łańcuch z medalionem i grubą bransoletę na przegubie. Bardziej jednak zainteresowała mnie jego broń. Podniosłem szablę i zacząłem ją oglądać, Iwa również. - Kawaleryjska, stary model. Ciekawe, komu ją ukradł? O, tu jest coś napisane... Niestety, łajdak zatarł, a szkoda... Weź ją, a ja wezmę ten jego nóż. Po krótkich oględzinach Iwa obwieściła, że nóż Blasta jest lemuryjskiej roboty, w rękojeści ma fiolkę z trucizną, a wzdłuż ostrza ciągnie się rowek z zaklepanym w nim knotem, nasączonym rzeczoną trutką. Medalion był pokryty ponuro wyglądającymi znakami magicznymi, a w bransolecie odkryliśmy kolejną fiolkę z trucizną i kolec na sprężynie. Sądząc po biżuterii, zdecydowanie nie był to miły facet. Przypasałem sobie szablę, Iwa owinęła łańcuch i bransoletę szmatą wyciętą z ubrania jednego z rzezimieszków i wrzuciła do skórzanej sakwy, a nóż zatknęła za patkę kurierskiego uniformu. W zaroślach natknęliśmy się na dwa konie, jednego należącego prawdopodobnie do Blasta oraz drugiego - Iwy, i udaliśmy się w stronę ścieżki. - Nie widziałeś mojej czapki? - Nie tylko widziałem, ale włożyłem ją pod uprząż swego wierzchowca. - Nie złapaliby mnie, gdyby nie to, że zbyt późno ujrzałam drut, gdyż c’tlan wystraszył mojego konia. - Co go wystraszyło? - C’tlan. - A co to za bydlę? - Rzadko spotykane, nie wiem, skąd się tu mogło wziąć. Chyba to przez rosnącą deformację pola magicznego. Wyszliśmy właśnie na ścieżkę i naszym oczom ukazał się tricenant, skubiący stoicko liście krzaka rosnącego opodal drzewa, do którego był przywiązany. - To... to... to właśnie jest c’tlan! Jak go zabiłeś? - Jakoś mi się udało. Trafiłem w środek, pomiędzy macki. - To znaczy, że stałeś od przodu. Przecież powinien cię uśpić i zeżreć! - Miał szczery zamiar. Jednak pomiędzy nim a mną było bajorko, w które wlazłem. Chyba powinienem być mu wdzięczny. - Masz niesamowite szczęście - powiedziała, kręcąc z niedowierzaniem głową. W tym momencie poczułem pod koszulą, na mostku, coś zimnego. Wyjąłem więc woreczek z prezentem od Astrid. Rozluźniłem pasek - okazało się, że kryształ świeci niebieskawo i pokrywa się szronem. Iwa zerknęła na klejnot i objaśniła, że wydatkował wiele energii, aby mnie chronić, więc teraz musi ją odzyskać. - Ale nie pokazuj tego przypadkowym osobom - dodała tonem kogoś wiedzącego, co mówi. Iwa włożyła swą czapkę kuriera, dosiedliśmy koni i ruszyliśmy, ciągnąc za sobą tricenanta objuczonego zewłokiem potwora. Las stał się znacznie przyjemniejszy, żeby nie powiedzieć - weselszy. Pojawiło się więcej brzóz porozdzielanych jałowcami, a nawet jasne polanki. Spojrzałem w niebo - słońca nie było widać nadal, lecz mogłem zauważyć jaśniejsze miejsce, wskazujące jego położenie. Znajdowało się ono wcale nie tam, gdzie trzeba. - Dokąd jedziemy? Powinniśmy jechać na południe, a my kierujemy się na wschód. - Czyli wyjedziemy na pozycje na przedpolach zamku. To nawet dobrze, bo mam tam coś do załatwienia - powiedziała Iwa, rozglądając się wokół. Nagle mój koń zachrapał, a tricenant znów zaczął się boczyć. Nie czekając, aż zostanę zrzucony po raz kolejny, zatrzymałem konia i zeskoczyłem na ziemię. Naciągnąłem kuszę i rozejrzałem się bacznie. Nie widziałem nic podejrzanego. Na wszelki wypadek jednak poszedłem trochę do przodu i ujrzałem, że droga obniża się, schodząc ku rachitycznemu strumykowi, płynącemu w zagłębieniu. Cofnąłem się i zaproponowałem Iwie, aby sprowadzić konie z drogi, poczekać, i zobaczyć, co mogło zaniepokoić je, a co gorsza - stoickiego tricenanta. Konie i tricenant stanęły pomiędzy drzewami, a my podczołgaliśmy się do skraju zarośli, tak, aby widzieć strumień. Stary Bluzgot trwał niewzruszenie jak pomnik, a konie były na szczęście kurierskiego chowu i nie rżały ani nie parskały. Po chwili nad strumieniem pojawił się rudobrązowy, zamazany kształt. Bezszelestnie przeskoczył strużkę i znikł w krzakach po naszej prawej stronie. Zaczęliśmy się rozglądać, gdy po chwili, równie bezszelestnie, wynurzył się o kilka metrów od nas. Zmierzył nas wyzywającym spojrzeniem bursztynowych oczu o pionowych źrenicach, lekko zmarszczył nos, obnażając kły, i nastawił uszu z długimi pędzelkami. Po szerokości głowy i długości bokobrodów poznałem, że jest to samiec. Dorodny samiec rysia. Popatrzał na nas prowokacyjnie raz jeszcze, po czym wspiął się na tylne łapy i zaczął szarpać pazurami korę sosny rosnącej nieopodal. Co chwila przestawał pastwić się nad drzewem i sprawdzał, jak reagujemy na tę demonstrację siły. Ponieważ tkwiliśmy nieporuszeni, obrócił się tyłem do sosny rosnącej jeszcze bliżej nas, zadarł krótki ogon i z głośnym bzyczeniem obsikał jej pień. Opuściłem głowę na kolbę leżącej przede mną kuszy - nie chciałem rysia prowokować, a jednocześnie ledwo panowałem nad wybuchem śmiechu. On jednak uznał to za wyraz kapitulacji i zadzierając krótki ogon oraz kręcąc tyłkiem, znikł w zaroślach. Mieliśmy już wstać, gdy nad strumieniem pojawiło się jeszcze jedno stworzenie. Skierowałem w jego stronę kuszę, ale zaraz opuściłem - wyglądało na gnoma leśnego, czy coś w tym rodzaju. Poczułem, że Iwa delikatnie trąca mnie w łokieć, pokazując w kierunku małego przybysza. Przyjrzałem mu się dokładniej i zwątpiłem. To wcale nie był gnom ani skrzat, tylko ludzkie dziecko. Dokładniej rzecz biorąc - dziewczynka. Co prawda, ubrana w brązowe skóry i futerka z wplecionymi kawałkami kory, i o brudnej twarzyczce, ale zawsze. Włosy miała nastroszone i także obwiązane paskiem skóry. Co za kretyn puszcza dziecko samo w takim lesie? - przyszło mi do głowy. Nie zdążyłem zakomunikować tego Iwie, gdyż w tle, za krzakami rosnącymi po drugiej stronie strumienia, zobaczyłem migającą brązowawą plamę. Uniosłem kuszę, lecz po chwili ją opuściłem. Czy mam prawo zabijać leśnego łowcę tylko dlatego, że jakiemuś durniowi nie chce się pilnować dzieci, których i tak ma za dużo? A jak go tylko zranię i rozdrażnię? Może zresztą, zostawi dziewczynkę w spokoju? W ułamek sekundy później moje rozważania stały się rzeczywistością - brązowa smuga wypadła z krzaków i zlała się w jeden kształt z odzianym w skóry dzieckiem. Teraz i tak nie mogłem strzelać - nie wiedziałem, kogo bym trafił. Poczułem ból prawego przedramienia i odwróciłem się - to Iwa ścisnęła mnie palcami. Zerknąłem w stronę potoku i zobaczyłem, że brązowa kula wtacza się do wody. Po chwili ruda smuga zmaterializowała się jako ryś stojący na naszym brzegu i wytrząsający wodę z futra. Mała postać w strumieniu podniosła się, wyprostowała i zawołała gniewnie: - Ksycie, jesteś niedobry! To się nie liczy! To ty uciekłeś z wody, to znaczy, że przegrałeś! Ryś siedział na brzegu i ze stoickim spokojem, wolno i metodycznie, długimi pociągnięciami języka wylizywał łapę. Dziecko schyliło się, zanurzyło obie ręce w strumyku i chlapnęło na rysia. Wyskoczył prawie pionowo w górę, a po wylądowaniu dał pokaz obrzydzenia. Spojrzałem na Iwę, ona na mnie i wyszliśmy z zarośli. Ryś tylko obejrzał się przez ramię i kontynuował toaletę, dziewczynka zesztywniała, jakby nie wiedziała, czy ma uciekać, czy nie, lecz gdy popatrzyła na nas, zaniechała ucieczki. - Mag i kurierka. Mówili u nas, że tacy będą chodzić po lesie. - Jak tu się wydostać na zamek magów? - spytałem, nie dowierzając mapie ani orientacji przestrzennej Iwy. - Pójdźcie ze mną. Zawróciliśmy po konie i Starego Bluzgota. Dziecko przyjrzało się jemu i potworowi zwisającemu z jego grzbietu, po czym orzekło, że za to z mackami możemy dostać dobrą cenę. Ryś rozpłynął się w krzakach, a my poszliśmy za małą jeszcze jakieś pół kilometra. Dotarliśmy do miejsca, gdzie rosły bardzo wysokie drzewa, pomiędzy którymi, na poziomie paru pięter rozciągały się liny. W chwilę potem z cichym tupnięciem wylądował przed nami Człowiek Kniei. Podobne odgłosy rozległy się z tyłu za nami i po bokach. Ludzie Kniei przyjrzeli się nam, po czym skupili uwagę na moim trofeum, zwisającym z grzbietu tricenanta. - Zacnie uczyniliście, ubijając to - odezwał się jeden z nich. - Dwóch naszych nie wróciło, bez śladu znikli. Ślady wskazywały, że omamił ich ten cichy śpiewak. - Jedziemy do zamku magów. Jak się tam dostać? - spytałem Ludzi Kniei. - Pokażemy wam. A zjecie z nami? Spojrzałem na Iwę - lekko kiwnęła głową, dając mi do zrozumienia, że odmowa mogłaby dać niepewne skutki. Zasiedliśmy na obalonym pniu, a po chwili zjawiła się kobieta w skórach, która podała nam na drewnianych miseczkach pieczone ptaszki i jagody. Z dzbana przypominającego wydrążony pień do drewnianych kubków nalano nam czegoś w rodzaju piwa. Gdy spróbowaliśmy jednego i drugiego, zjawił się wysoki, siwy, długowłosy mąż, podpierający się długą lagą. Skłonił się i rozpoczął przemowę, z której wywnioskowałem, że chce kupić ode mnie c’tlana. Wymieniał coraz dziwniejsze formy zapłaty, lecz żadna z nich - ani jeziorko w lesie, ani wysoki dąb, rosnący gdzieś tam - nie odpowiadała mi. Tymczasem przyszedł do nas ryś, który powęszył w stronę naszych miseczek, po czym otarł się o moje kolano i uwalił na but. Rzuciłem mu kawałek pieczonego ptaszka, pożarł kąsek i zaczął mruczeć. Drgania przenosiły mi się ze stopy na całą nogę. Kolejną zapłatą za ścierwo mackowatego zwierza miały być dwie dorastające i dobrze rozwinięte (co podkreślał krągłymi ruchami dłoni) wnuczki wszystkowieda. Iwa puściła do mnie oko, ja zaś grzecznie podziękowałem. Wreszcie zdesperowany mędrzec zaproponował cenę ostateczną - pestkę owocu Osi Świata. Gdy wahałem się nadal, powiedział, że nie ma już nic cenniejszego. Zrobiło mi się go żal i przystałem na tę cenę, nie wiedząc, co też pocznę z taką pestką. Wkrótce przyniósł wydrążony pieniek i wyciągnął z niego pokaźny skórzany mieszek, w którym znajdował się przedmiot o kroplowym kształcie, wykonany z lekko opalizującego, wypolerowanego drewna bez widocznych słojów. W dotyku był nieco śliski i tłusty. Pokiwałem głową i schowałem ten dziwny suwenir, zastanawiając się, gdzie go postawię - na kominku czy na biblioteczce. Podziękowaliśmy za poczęstunek i ruszyliśmy dalej, odprowadzani przez dwóch Ludzi Kniei. Po trzech kwadransach szybkiego marszu dotarliśmy do skraju lasu. Przed nami rozciągała się lekko pofałdowana płaszczyzna - przedpole zamku, po którym maszerowały rozmaite oddziały, sunęły machiny oblężnicze i galopowali jeźdźcy. Chciałem spytać naszych przewodników, co o tym myślą, lecz gdy się obejrzałem, przekonałem się, że w zasięgu wzroku nie ma już nikogo poza Iwą. Zajrzałem do mapy - wynikało z niej, że musiałem zatoczyć wielki łuk, najpierw odbijając na zachód, a później skręcając na wschód. Zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ruszyliśmy w stronę największego zgromadzenia wojsk i ujrzeliśmy, że w naszą stronę cwałuje dwóch konnych. Zajechali nam drogę i groźnie spytali, co tu robimy. Ja wyjąłem spod kurtki swój glejt żelazny, a Iwa pokazała godło na swej czapce. Poruszyli z niezadowoleniem wąsami, na co spytałem ich, gdzie znajduje się Arn van Griffen, bo mam dla niego ważną wiadomość. Nieco zmaleli na dźwięk tego nazwiska i kazali nam jechać ze sobą. Wkrótce znaleźliśmy się pomiędzy oddziałami Bractwa Gryfa, maszerującymi w sposób charakterystyczny dla dobrze wyszkolonego wojska. Po przejechaniu dalszych kilkuset metrów zatrzymaliśmy się przed dużym namiotem. - Generał Arn van Griffen jest tu - oznajmił jeden z konnych, po czym obaj zasalutowali, zawrócili i oddalili się. - Muszę jeszcze przekazać wiadomość dowódcy baterii ciężkich balist. Zobaczymy się niebawem - powiedziała Iwa i pokłusowała w kierunku strzelistych, ażurowych konstrukcji otoczonych przez niskie, pękate postacie. Pokazałem swój list żelazny strażnikom pilnującym namiotu i wszedłem. Na mój widok odwróciło się kilku oficerów z insygniami Bractwa Gryfa. Generał Arn van Griffen był wysoki, szczupły i miał haczykowaty nos, współgrający z jego nazwiskiem. Wziął ode mnie list, złamał pieczęć, przeczytał i zaczął wydawać swoim oficerom dyspozycje dotyczące przegrupowania oddziałów. Chciałem już wyjść, lecz wezwał adiutanta i kazał mu zaprowadzić mnie do wozów z uzbrojeniem, abym wybrał sobie coś wedle gustu. Zamieniłem więc kuszę uszkodzoną na nową i zastanawiałem się właśnie nad zamianą szabli na coś konkretniejszego, co mogłoby rekompensować mi braki w technice szermierczej, gdy do wozu podszedł młody dragon ze sterczącymi dziarsko wąsami. - O, ładna klinga - powiedział, patrząc na szablę, którą wyciągnąłem z zaczepu przy siodle Starego Bluzgota. - Ma wklepaną listwę ze srebra, żeby działała na paskudy. Trzeba ją tylko podostrzyć. Podostrzyć trzeba koniecznie, bo tępa klinga jest niczym baba niezdarna w łożu - udmasz się, a przyjemności z tego, co kot napłakał - zakończył tyradę, podkręcając dziarsko wąsa. Popatrzyłem, jak przejeżdża kamieniem i żelazem po ostrzu swej szabli, i dla świętego spokoju zrobiłem to samo. Zasalutowałem sierżantowi pilnującemu uzbrojenia, wspiąłem się na tricenanta i prowadząc za sobą konia zdobytego na zbójcach, pojechałem w stronę zamku Collegium Magicum. Minąłem baterię okopanych dział o dziwnym wyglądzie. Kiedy przyjrzałem im się lepiej, okazało się, że przy każdej armacie stoi kocioł z kominem, pod którym obsługa podsyca ogień. Beczki z wodą utwierdziły mnie w przekonaniu, że są to działa parowe. Moją uwagę przykuł jeszcze jeden szczegół - zarówno na koszach wypełnionych ziemią, jak i na elementach konstrukcji wisiały całe warkocze główek czosnku. Tak mnie to zaintrygowało, że spytałem krasnoluda wychodzącego z okopu, po co to. - Jakże to, nie wiecie? Na wompierze. Cała ich wataha wykopała rowy na przedpolu, za dnia tam siedzą, lecz co będzie w nocy - strach pomyśleć. Nasi się nie boją, do różnych paskudztw przywykli, ale kmiotki z piechoty fajdają ze strachu w gacie. Podziękowałem krasnoludowi za informację i ruszyłem dalej. Wampiry - jeszcze tego mi brakowało. Minąłem kolejne okopy i zgrupowania namiotów, wozy i umocnienia z balistami. Koło małego, bagnistego bajorka stała chorągiew rycerzy Bractwa Gryfa. To musiał być klub weteranów lub miłośników tradycji - w pełnych, błyszczących zbrojach, ze srogimi obliczami i szkarłatnym sztandarem, na którym pod srebrnym gryfem odcyfrowałem napis „Gryfia Rota”. Do zamku nie było już daleko, mniej niż kilometr, postanowiłem więc rozejrzeć się nieco, zanim tam utkwię na dobre. Było spokojnie, co mnie trochę dziwiło - od rozbicia klapy smokowni minęło kilka godzin, a od strony pozycji Piątni nie nadeszła żadna riposta. Może są tak zaszokowani, pomyślałem, że zgłupieli? Tego rodzaju atak z powietrza mógł ich mocno zaskoczyć, nawet pomimo informacji dostarczanych przez szpiegów. Rzeczywistość zawsze przekracza wyobraźnię strategów - dowodziła tego historia wojen w świecie, z którego pochodziłem. Wjechałem na niewielki wzgórek nieopodal zamku, a następnie do stojącej tam zagrody, przy której pasło się kilka koni. Tamtejszy chłopak stajenny osłupiał na widok mojego wierzchowca, lecz poleciłem mu, aby zajął się Starym Bluzgotem i koniem i dał im obroku. Następnie przypasałem sobie szablę i poszedłem zwiedzić okolicę. Chciałem przyjrzeć się z bliska rycerzom Gryfiej Roty, gdyż stanowili malowniczy widok. Idąc przez wysokie trawy, usłyszałem ostrzegawcze trzeszczenie. Wyjąłem szablę i odgarnąłem nawisłą gałąź jakiejś byliny. Ujrzałem wejście do norki i zwierzątko stojące na tylnych łapkach - coś w rodzaju dużego chomika. Za gryzoniem, który groził mi, zgrzytając zębami, w głębi norki leżało sześć szarorudych wałeczków. Samiczka dzikiego drajwa i młode, pomyślałem, zasunąłem szablą gałązki i cofnąłem się po własnych śladach, po czym znów ruszyłem w stronę bajorka, gdzie stacjonowali rycerze. Gdy do nich podszedłem, wszyscy na mnie spojrzeli. Zasalutowałem i pokazałem swą żelazną przepustkę, dyndającą na piersi. Na to większość z nich obróciła się ku mnie plecami, tylko dwóch starszych rycerzy podeszło i pewnym siebie tonem zaczęło mówić, że młodzi nie mają dziś ducha, bo wszystkie nowomodne wynalazki służą zniewieścieniu. A jak się ponosi zbroję ważącą choć czterdzieści, albo i pięćdziesiąt funtów, to tężyzna od razu wzrasta. Pokiwałem na to głową i powiedziałem, że też bym tak chciał, tylko do tego to chyba trzeba mieć większy staż. Przytaknęli mi skwapliwie i zaczęli opowiadać o rycerskiej służbie, gdy nagle przerwał im głośny syk. To od strony smokowni wyrosło kilkanaście kolumn burego dymu. Każda z nich skierowała się w niebo, po czym, zataczając regularną krzywą balistyczną, opadła ku naszym pozycjom. W chwilę później ujrzałem, że po ziemi, przez łąki, pędzą dymne smugi, a na czubku każdej z nich widnieje podłużny kształt, jarzący się niczym słońce. Kilka ze smug zakończyło swą szaleńczą jazdę - jedna u podnóża dalekiej balisty, która przewróciła się powoli, druga w okopie, powodując wybuch, trzecia w kępie drzew, wywołując pożar. Innych nie widziałem dokładnie, gdyż skupiłem uwagę tylko na tych, które gnały w moją stronę. Pędziły po ziemi z prędkością pociągu pośpiesznego, zostawiając za sobą wyżarzone ścieżki, omijały pagórki i głazy, jednym słowem, zachowywały się jak szalone ogniste robaki lub węże. Jeden z nich natrafił na metalowy wspornik kolejnej balisty i znikł w deszczu iskier i błyskawic. Metalowy dźwigar rozżarzył się wiśniowo i konstrukcja zaczęła się powoli pochylać. Rycerze wydali okrzyk bojowy i ustawili się w szeregu, wystawiając przed siebie miecze. - Oj, nie tak, panowie, nie tak! - zawołałem, nie wywołując żadnego skutku - szyk stał równo jak wykonany ze stali, z mieczami sterczącymi do przodu niczym piorunochrony. Jedynym izolatorem w okolicy była pika z długim drzewcem, chwyciłem więc ją i wbiłem mocno w błoto przy brzegu bajorka, następnie wspiąłem się na nią jak najwyżej. - Co robisz, smarkaczu, dołącz do szyku! - ryknął jeden ze starszych rycerzy i ruszył w moją stronę, chcąc zapewne wypłazować mnie mieczem. Ogniste robaki były tuż. Jeden przemknął mimo, zostawiając tylko smugę spopielonej trawy, drugi trafił w jeziorko i ślizgał się po jego powierzchni w kłębach pary, sycząc, aż wybuchł, dwa pozostałe pędziły w stronę rycerzy. Pierwszy wybuch rozległ się na skraju formacji, a drugi robal sunął wprost na mnie. Sycząc, wypalał ścieżkę w błocie otaczającym jeziorko, po czym prawie musnął pikę, na której siedziałem, i pognał dalej. Weteran, truchtający w moją stronę ze wzniesionym mieczem wykonał wspaniałą paradę i dźgnął wrzecionowaty kadłub, trzeszczący od wyładowań. Zamknąłem oczy. Błysk był potworny. Następnie dobiegł mnie huk i skwierczenie. Otworzyłem oczy i ujrzałem popękany krąg z wypalonej, parującej gliny, pośrodku którego leżała rozerwana zbroja. Wewnątrz niej znajdował się dymiący szkielet, pokryty czymś w rodzaju błyszczącej smoły lub czarnego szkliwa. Biedak, pomyślałem, nie wiedział, co się stanie, gdy się gwałtownie uziemi porcję niestabilnej plazmy. Rozejrzałem się - w kilkunastu miejscach unosiły się słupy dymu, lecz już nic nie pędziło po ziemi niczym krwiożercza, ognista torpeda. Poszedłem śladem ostatniego robaka, który przemknął obok nas, kierując się w stronę zamku. Miejsce, gdzie się uziemił, otaczały krzaki i byliny, obecnie zrudziałe od żaru. Podszedłem tam i spojrzałem w stronę jeziorka i zamku, sprawdzając swe położenie. Chyba już byłem w tym miejscu, pomyślałem, po czym postąpiłem jeszcze dwa kroki ku wypalonej plamie. Pośrodku czarnego koła widniało kilka nałożonych na siebie spalonych pierścionków, przykrytych większą bryłką sadzy z białymi przecinkami ząbków. Za tym czymś leżało sześć czarnych, podłużnych grudek, poprzecinanych drobnymi prążkami. Drajwy. Małe drajwy i ich matka. Przecież one nie miały z tym nic wspólnego. Chyba tylko to, że żyły. Poczułem, że ogarnia mnie furia. Istnieją różne rodzaje wściekłości. Jest wściekłość czerwona - nagła, ograniczająca świadomość i niszczycielska, oraz wściekłość czarna - ponura i o podbarwieniu samobójczym. Wściekłość, która mnie ogarnęła, była biała jak śnieg. Nawet leciutko skrzypiała. Ująłem mocniej szablę i ruszyłem w stronę zamku. Minąłem opustoszałą zagrodę, w której zostawiłem tricenanta i konia, i ujrzałem, że most zwodzony właśnie się zamyka. Dookoła zamku nie było już żywej duszy - wszyscy albo schowali się w środku, albo uciekli. Jeszcze raz obejrzałem mapę naszkicowaną przez Ora, który rysując, wspomniał, że opisze dodatkowe wejście do zamku Collegium Magicum. Okazało się, że pamiętałem dobrze - był tam plan, nawet dokładny. Przebrnąłem przez powygniatane trawy i krzaki i doszedłem do fosy. Po kilku kamieniach sterczących z brudnej wody przeszedłem pod ścianę warowni, a następnie, idąc po gzymsie, dostałem się pod wykusz. Dziura była także na swoim miejscu - ciemna, chłodna i ciągnęło z niej piwnicznym powietrzem. Włożyłem rękawice, ująłem szablę w zęby, podkasałem płaszcz i na czworakach zanurzyłem się w mrok. W pewnej chwili z ciemności wyskoczył jakiś obły kształt, który smyrgnął mi pomiędzy rękami, zanim zdołałem zareagować, i uciekł, popiskując, w stronę fosy. Szczur, skonstatowałem z dreszczem obrzydzenia. Widocznie coś go wystraszyło, pomyślałem i na wszelki wypadek chwyciłem szablę dłonią. Po kolejnej minucie szurania w ceglanym pyle ujrzałem przed sobą światełko. Wreszcie znalazłem się na skraju otworu. Rozejrzałem się - w sklepionym pomieszczeniu nie było nikogo. Wysunąłem więc przed siebie klingę, a następnie podałem do przodu nogi i znalazłem się na podłodze. Rozejrzałem się jeszcze raz, po czym się wyprostowałem. Musiałem w coś huknąć głową, gdyż miałem wrażenie, że wybuchło w niej kilka supernowych. Przysiadłem, we łbie mi huczało, a w tle usłyszałem chichot. Spojrzałem w jego kierunku i ujrzałem zanoszącego się śmiechem małego, paskudnego stwora. Przypominał małpę otuloną pajęczynowatymi skrzydłami i z radości aż turlał się po belce, na której siedział. Widocznie to w nią musiałem walnąć. Wściekłość, która gotowała się we mnie od dłuższego czasu, znalazła wreszcie obiekt, na którym mogła się zogniskować. Chlasnąłem paskudnika szablą przez środek. Jednak nie trafiłem, gdyż podskoczył niczym piłka i hycnął na mnie, nadal zanosząc się chichotem. Zasłoniłem się dłonią w rękawicy, w którą się wpił drobnymi ząbkami. Cisnąłem nim o podłogę. Każde zwierzę rozplasnęłoby się od takiego uderzenia, lecz toto odbiło się niczym piłka i znów skoczyło na mnie. - Takiś ty? - warknąłem przez zęby, gdy poczwara znów schwyciła rękawicę, tym razem prawie przed moim gardłem, i zamiast cisnąć go o ziemię, posłałem w kierunku sufitu. Widocznie tego numeru nie miał przećwiczonego lub też skrzydła nie dawały mu oparcia przy odwróconym ciągu, gdyż z plaśnięciem i chrzęstem rąbnął w strop i spadł w sposób zupełnie niekontrolowany. Przygwoździłem go szablą do ziemi i obróciłem ostrze. Stwór wreszcie przestał rechotać, zaskrzeczał obrzydliwie i w jego środku pojawiła się dymiąca dziura, która zaczęła gwałtownie rosnąć, aż znikł zupełnie. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, lecz nie było tam już nikogo ani niczego. Nacisnąłem klamkę sterczącą z solidnych, okutych drzwi, były jednak zamknięte. - Cholera jasna, wszystko na nic! - wrzasnąłem, dając upust nerwom, i dokopałem w belki. - Szefie, to szef? - rozległ się z drugiej strony głos Mofka. - Tak, ja, otwieraj natychmiast! - odpowiedziałem. - A jest szef sam? - Tak, otwieraj! Było tu jakieś bydlę, ale je zatłukłem. Rozległo się szczękanie zasuw, po czym takie hurgoty, jakby przesuwano szafę. Wreszcie drzwi drgnęły i ujrzałem w nich pełną niepokoju gębę Mofka. - Naprawdę szef go utłukł? To bardzo dobrze. - A co to było? - Invertex ballochichus, jak powiedział pan Halamus, zmaterializowany demon, charakteryzujący się notorycznym poczuciem humoru. Właśnie dlatego musieliśmy zamknąć te drzwi. - Ale nie było go szczególnie trudno ubić. - Podobno można to zrobić dopiero wtedy, gdy dostanie napadu niekontrolowanej radości, a poczucie humoru ma nie dość że notoryczne, to jeszcze zboczone. Wszedłem do kolejnego pomieszczenia - loch wypełniały stoły z retortami i jakieś skrzynie. Naprzeciwko drzwi stał Halamus z magiem, którego chyba widziałem przy okazji Pogoni za Smokiem. - Dobrze, że zdążyłeś - powiedział Halamus. - Kilka minut później byłoby tam gorąco, bo chcieliśmy przekurzyć drania kulą ognistą. - Jak on się nazywa? - Converticulus pilaemorphus irridens, czyli odwrociec piłkowaty chichoczący. Jak się domyśliłem, Mofko przekręcił nazwę demona na swoją modłę. Przeszliśmy przez następne dwie piwnice, kilka schodków wiodących do góry, korytarz i stanęliśmy na progu dużej sali, w której znajdował się wielki stół, dywinator Halamusa i metalowa skrzynia. Na niej stała klatka z małym elektrycznoniebieskim smokiem piorunicznym do komunikacji. Jeszcze dalej był wielki stół z makietą okolicy i zaznaczonymi pozycjami oddziałów, balist, dział parowych, krasnoludów, trolli i wampirów. Stół otaczało kilka osób, które obejrzały się, gdy weszliśmy. Było to całe zgromadzenie - matka Iwy, Lampart, Siballa, Iwa, Sylwana i Astrid. Ukłoniłem się i oddałem listy od Ora jego matce i Halamusowi. - Słyszałem, że miałeś problemy z dotarciem tutaj - rzekł Lampart. - O tym, że upolowałeś c’tlana, Iwa już wspominała. A co sądzisz o ataku ognistych larw? Widziałeś je z bliska? - Pierwsza i zasadnicza sprawa, to nie wolno ich dźgać niczym metalowym. Prawdopodobnie kierują się ku wszystkiemu, co żyje, zapewne chcąc wchłonąć nieco siły życiowej. Najlepiej będzie, jak trafią na podmokły grunt, bo wtedy można przybić je do ziemi metalową strzałą, aby się uziemiły. - A Zolt i Gór, co z nimi? - spytał Halamus. - Mówili, że wrócą z dwiema kompaniami krasnoludzkimi, ale chyba dopiero jutro. Nie spodziewaliśmy się tak szybkiego kontrataku. - Chyba znowu coś się dzieje - powiedział Lampart, spojrzawszy w okular peryskopu znikającego w suficie. Rozdział 22 Smok pioruniczny kręcił się nerwowo w swej klatce, lecz nie był w stanie nic odebrać. Pani Sztuk przeszła się wokół pomieszczenia z dwoma srebrnymi ostrzami w uniesionych rękach i uznała, że coś zakłóca pole magiczne. - Czy brama nadal jest zamknięta? - spytał Lampart, tkwiąc przy peryskopie. - Tak, a co? - To trzeba ją otworzyć. Jedzie ku nam kurier i jakiś wóz. To chyba furgon sanitarny... Tak, widzę chorągiewkę ze znakiem czerwonej dłoni. - Kazaliśmy podnieść most, gdy tylko ujrzeliśmy ogniste larwy. Gdyby któraś wpadła na dziedziniec zamku, ponieślibyśmy straszliwe straty - powiedział wyjaśniająco Halamus. Siballa zawołała w otwarte drzwi, wiodące ku kolejnym schodom idącym ku górze, żeby opuścić most. Z góry dobiegło nas potwierdzenie, a następnie warkot obracających się przekładni, opuszczających most. Ujrzałem, że Halamus i Pani Sztuk ruszyli do wyjścia, postanowiłem więc pójść z nimi. Tak samo uczyniły Iwa i Astrid. Na górze przeszliśmy przez jeszcze jedną salę, w której dwóch młodszych magów siedziało nad jakimś urządzeniem, po czym wydostaliśmy się na dziedziniec zamkowy. Mżawka wreszcie podjęła decyzję i zamieniła się w deszcz, uznawszy zapewne, że tylko w ten sposób może przydać wojnie pełni wyrazu. Był to deszcz takiego rodzaju, jaki zwykł padać tygodniami, zamieniając ziemię w błoto, które jest, jak wiadomo, niezbędnym składnikiem każdych działań wojennych. Na dziedziniec wjechał kurier, a zaraz za nim - wóz sanitarny. Posłaniec osadził konia, zeskoczył i podbiegł do nas. Spytał, gdzie znajdzie maga Halamusa, na co ten wysunął się do przodu i wziął przesyłkę. - Od Zolta - powiedział, przeczytawszy podpis. - Niech to demony, pisze, że pociski z balist bardzo rzadko docierają do smokowni, bo spowalnia je pole ochronne. Poza tym potwierdza wiadomość o wampirach na pierwszej linii Piątni. Pisze, żeby przysłać bardzo dużo czosnku, a jeszcze lepiej - kamieni wymoczonych w czosnku, aby mogli się przebić przez stropy chroniące wampiry przed światłem. Niedobrze. Gdy Halamus skończył czytać, spojrzałem w stronę furgonu, gdyż panowało przy nim duże poruszenie. Iwa, jej matka, Sylwana i Astrid rozmawiały z kimś siedzącym przy rannym, leżącym na wozie. Podszedłem bliżej i ujrzałem, że obaj pasażerowie wozu, i siedzący, i leżący to synowie Pani Sztuk. W dodatku dotarło do mnie, że są bliźniakami. - Gdy wyszedłem z okopu, zobaczyłem - mówił ten, który siedział, wstając i zsiadając z wozu - że do Rosta podchodzi ktoś dziwnie znajomy. Następnie ten ktoś skoczył na niego i go ugryzł. Rost odskoczył, ja podbiegłem z rapierem, a tamten odwrócił się do mnie. Zobaczyłem, że to też jest Rost, tylko ma dziwną brodę i włosy - wyglądały jak wyrzeźbione z gliny i pomalowane. Skojarzyłem, że jest to przemieniec, poczęstowałem go więc rozpruwaczem gobroli. I rzeczywiście, wypuścił śluz jak zwykły gobrol, a w końcu, gdy wszystko z niego uszło, to i wyglądał jak rozpruty gobrol. Rost, zanim zemdlał, powiedział, że sądził, że to ja - skończył swą opowieść bliźniak. - Czyli to jest gobrole szaleństwo? - upewniła się Astrid, wskazując na leżącego. - Wszystko na to wskazuje. - To trzeba mu dać rozcieńczonej mąki z solą. Przynajmniej złagodzi objawy - powiedziała. - Skrobia z solą jest skuteczna przeciwko gobrolom i przemieńcom, ale czy przeciwko gobrolemu szaleństwu? - spytała z powątpiewaniem matka Iwy, na co potwierdziłem, mówiąc, że kiedyś widzieliśmy skuteczne działanie takiego specyfiku. - Poza tym przemieńców jest więcej. Trzeba by tam posłać chleb z solą, bo będzie więcej wypadków pogryzienia, choć ludzie niebędący bliźniakami reagują raczej nerwowo na pojawienie się swojego sobowtóra. Nagle usłyszałem cichy, jęczący głos, który mówił: - Oj, niedobrze, ciągle smoki, chyba będą z tego zwłoki... Obejrzałem się i ujrzałem Scypiona, chodzącego wokół dziedzińca i czyniącego rękami ruchy takie, jakby chciał coś złapać. Nieopodal, obok zadaszonej studni, stał jego ojciec, krawiec. - Nie obawia się pan przebywać tutaj? - spytałem. - Nie miałem na to ochoty, lecz Scypion nalegał, mówił, że musi tu być. - To proszę uważać na niego, żeby nie został za bramą, gdy podniosą most, jak ostatnio. W dodatku niedługo zrobi się ciemno. Nagle rozległ się tętent i na dziedziniec wpadł na spienionym koniu kolejny kurier. Zeskoczył na ziemię przed Panią Sztuk i zawołał, że na wysuniętych pozycjach pojawiły się żmirłacze. - Żmirłacze? Przecież Mdiswan Hennry opisał ich ostatnie egzemplarze, wraz ze sposobem, jak na nie polować, co przyczyniło się do wytrzebienia gatunku - powiedział mag, którego widziałem już poprzednio z Halamusem. - Nie wiem, panie, czy są trzebione, czy nie - odparł kurier nieco urażonym tonem. - Suną po ziemi, więc nie można tego sprawdzić. Wiem, że w poprzek są grube jak młoda świnia, a długie na dziesięć kroków. Mordę mają pełną zębów, z dwoma jadowymi po bokach, a na drugim końcu mały ogonek, jak u ryby. Poruszają się szybko niczym biegnący pies. Jednego krasnoludy ubiły z balisty, nałożywszy na pocisk srebrny dzbanek, bo nic innego srebrnego nie miały pod ręką. - Kosztowna metoda polowania - zauważyła Pani Sztuk. - O ile dobrze pamiętam, to Mdiswan Hennry stosował do tego matematykę. - Trzeba sprawdzić, jak to szło, i zastosować. Miejmy nadzieję, że tym razem podziała - powiedział mag i udał się do wnętrza zamku. Kręconymi schodami z piaskowca udałem się na wieżę, gdzie znajdował się posterunek obserwacyjny. Skinąłem głową młodemu magowi i dwóm żołnierzom, po czym popatrzyłem przez lunetę na smokownię i przedpole. W wielu miejscach płonęły ogniska - widocznie wojsko bardziej obawiało się wampirów niż ostrzelania przez siły Piątni. Deszcz psuł widoczność, lecz pomimo to bryła smokowni odcinała się od szarówki niczym złowrogi hełm olbrzyma, który wkrótce wstanie i zacznie pustoszyć ziemię. Smoczy Kurhan, z którego wyrastał budynek zawierający supersmoka, przechodził w ciąg wzgórz - tych, za którymi znajdowało się przejście do miejsca, gdzie zamknięto Uwięzionych. Za wzgórzami kłębiły się gęste opary, zlewające się z deszczowym, ciemniejącym niebem. Pomimo zadaszenia na wieży było paskudnie, wróciłem więc na dół. Trafiłem na dyskusję dotyczącą aktywności wampirów. - Nie rozdamy przecież wojsku kołków osikowych, żeby chodziło przez całą noc i wbijało je w każdego podejrzanego - powiedziała matka Iwy. - To prawda. Coś by warto jeszcze zrobić. Co prawda, Guldgraav pisze, że dobrze wycelowana kula wapienia umazanego sokiem czosnkowym spowodowała coś w rodzaju wybuchu. Wampiry wyskakiwały z okopu pomimo dnia i spalały się pod wpływem światła, ale to są tylko działania doraźne - podsumował Halamus. - Wompierze za pierze, trza spalić ich leże - wtrącił swoje trzy grosze Scypion, przechodząc obok i niosąc na rękach tłustego łaciatego kota. - Ma rację, ale to nie wszystko - rzekł Lampart, powiódłszy wzrokiem za synem krawca. - A gdyby tak wykonać pociski wielogłowicowe? - podsunąłem pomysł. Widząc zdziwienie słuchaczy, wyjaśniałem dalej: - Czyli wiązki kołków osikowych, takie, żeby można je było wystrzeliwać z dział parowych pod stromym kątem? Powinny być połączone tak, aby rozdzielały się nad ziemią. Wtedy za jednym strzałem będzie można wysłać, powiedzmy, wiązkę dziewiętnastu kołków. Niech trafią tylko trzy z każdego pęczka, a będzie dobrze - zakończyłem, obserwując rosnące zdziwienie słuchaczy. - Obawiam się, że nie mamy czasu na eksperymenty - powiedział Halamus. - Ale mimo to powiem o tym w warsztatach. Kolację przerwało nam skrzeczenie smoka piorunicznego, który przekazał wiadomość od hrabiego Vorna, że grupa żołdaków napadła na jego posiadłość, ale zostali rozbici w proch i pył. Następnie odszukałem chłopaka, który przyprowadził tu Starego Bluzgota, aby powiedział mi, gdzie jest mój bagaż, i poszedłem spać. Wybrałem sobie kwaterę z oknem wychodzącym na dziedziniec. Normalnie wolałbym widok na pola i lasy, ale nie chciałem, aby przez okno wpadła mi strzała wielkości styliska od łopaty, ani też nie miałem ochoty na bliższą znajomość z wampirem. Sprawdziłem, okno było zabezpieczone siatką ze srebrnego drutu, a drzwi, oprócz zamka, miały także zasuwy, niedające się otworzyć od zewnątrz. W nocy słyszałem kilkakrotnie rżenia koni, łoskot podków i jakieś krzyki, wreszcie nad ranem udało mi się zasnąć. Obudził mnie jakiś huk. Spytałem: „Kto tam?”, ale nikt nie odpowiadał. Następnie podobny huk rozległ się nieco dalej i jeszcze dalej. Dotarło do mnie, że ktoś biegnie wzdłuż korytarza i kopie w drzwi, wrzeszcząc: „Pobudka!”. Była 6:01. Co za barbarzyństwo. Ale trudno, przecież jest wojna. Zbiegłem do sali na dole i przekonałem się, że panuje tam duże poruszenie. Lampart stał przy peryskopie, wykrzykując coś, Halamus przesuwał na planszy figurki i strzałki, po chwili szybkim krokiem weszła Pani Sztuk z Astrid, Sylwaną i kilkoma innymi adeptkami. Nastąpiła szybka wymiana zdań z Halamusem, po czym wszystkie młodsze adeptki poza Astrid i Sylwaną zostały odesłane do żeńskiego skrzydła zamku w celu podjęcia stosownych działań. Jedynie Siballa nie zdradzała oznak wzburzenia, metodycznie ostrząc solidny topór. W następnej chwili do pomieszczenia wszedł Scypion niosący kota i znikł w komnacie obok. Nadal nie mogłem spojrzeć przez peryskop, bo był zajęty, pobiegłem więc na wieżę, aby zobaczyć, co tak zaniepokoiło wszystkich zgromadzonych. Obserwujący żołnierze i młody mag stali z ręcznymi lunetami przy murze okalającym zwieńczenie baszty i wymieniali z ożywieniem jakieś uwagi. Zerknąłem w stronę smokowni - coś tam się poruszało. Wycelowałem w tamtą stronę lunetę stojącą na trójnogu i wyregulowałem ostrość. - C’tlan! - powiedziałem na głos sam do siebie. - Tylko że c’tlany nie bywają raczej takiej wielkości - dokończyłem, gdy ujrzałem, jak potwór zagarnia swą macką jedną z balist na pierwszej linii, kruszy ją i rzuca za siebie. Jeszcze poprawiłem ostrość - to nie był do końca c’tlan. Wielkości kamienicy, nogi miał na wzór słoniowych, przystosowane do noszenia ogromnego ciężaru, grube i tępo zakończone, a nie podobne do niedźwiedzich, jak u swego pierwowzoru. Łeb - mniej wysklepiony. Nie widziałem też oczu stworzenia, lecz za to macek miało tyle, co normalny c’tlan. Parasol rozpostartych przylg poruszał się, jakby węsząc. Trzy armaty parowe wypaliły jednocześnie w jego kierunku, otaczając się mgiełką. Drgnął i lekko zmienił kierunek. Z okopów wysypały się drobne sylwetki obsługi, uciekając, gdzie pieprz rośnie. Potwór nie przejmował się nimi szczególnie, tylko machnął dwiema mackami i zagarnął kilku krasnoludów, których wrzucił pomiędzy odnóża, tam gdzie powinien mieć otwór gębowy. Monstrum nadal kontynuowało swój marsz. Z pewnym wysiłkiem podniosło armatę parową wraz z kotłem, owinęło trzema mackami jej konstrukcję i zgniotło. Macki otoczył kłąb pary, po czym bestia wyrzuciła pogięty złom w powietrze. Po chwili dotarł do mnie odgłos syku, wybuchu i przeraźliwe wycie - poczwara przekonała się, że przegrzana para jest bardzo gorąca. Machając w powietrzu trzema poparzonymi, wijącymi się kończynami, przyśpieszyła marsz w stronę zamku. Pobiegłem na dół, nie chcąc się przekonać na własnej skórze, czy macki sięgają wierzchołka wieży, czy też nie. W sali na dole Lampart nadal stał przy peryskopie i podawał odległość, Pani Sztuk, Astrid i Sylwaną stały, trzymając się za ręce, i wygłaszały zaklęcia, Halamus siedział przed dywinatorem i klął w mowie Starodawnych. Dwie minuty później Lampart zawołał: „Już!” i odskoczył od peryskopu. Rozległ się huk, po czym zamkiem wstrząsnęło głuche uderzenie. Lampart zajrzał w peryskop i ponownie odskoczył, wołając, że nie podziałało. W chwilę później poczuliśmy kolejne głuche tąpnięcie i z kamiennego łuku, w który wmurowano okno, posypało się trochę zaprawy. Następnie usłyszeliśmy odgłos jakby chlaśnięcia kawałem mięsa o ścianę i okno wraz z kratami wpadło do środka. Za nim, na długiej szarofioletowej szyi, wjechała głowa z paszczą i parą malutkich oczek. Płynnym ruchem rozejrzała się i usłyszeliśmy gwizd. W sekundę później, gdy ku paszczy frunęły papiery i strzałki z planszy, zorientowaliśmy się, że potwór wciąga powietrze. Łeb, kołysząc się wolno, skierował się ku Lampartowi. Mały uczony uchwycił się peryskopu, a jego płaszcz zafurkotał i ustawił się prawie poziomo, w kierunku potwornej mordy. Siballa podbiegła do Lamparta, rozpięła klamrę spinającą jego płaszcz i tkanina pofrunęła w kierunku paszczy. Rozległo się cmoknięcie i płat tkaniny znikł, jakby go nigdy nie było. Jednak w tej samej chwili wojowniczka rzuciła toporem i obcięła oczka, wystające ponad mordą. Rozległo się przeraźliwe wycie, aż żyrandol wiszący u sufitu rozsypał się w deszcz kryształków, i łeb razem z szyją znikły. Wszyscy wydali okrzyk radości, lecz po chwili przez otwór po framudze wjechała następna paszcza. Ta była kompletna i zapewne uznała, że najlepiej będzie, jeśli spróbuje adeptek. Znowu zaczęła wciągać powietrze, a Pani Sztuk, Astrid i Sylwana schwyciły się kolumny i usiłowały się za nią schować. Napiąłem kuszę, wycelowałem w jedno z oczek i strzeliłem. Niestety, wsysane powietrze wytrąciło bełt z jego toru i wbił się on w mięsistą, oponiastą wargę otaczającą gębę. Łeb nie był chyba zbyt mocno unerwiony, gdyż tylko się wzdrygnął, ale nie zaprzestał swej działalności. Rozejrzałem się za Mofkiem i Lampartem, lecz ich nie zauważyłem. Po chwili jednak wynurzyli się z pomieszczenia obok, dźwigając na drągu żelazny kosz z płonącymi węglami. Podeszli do kolumny, której kurczowo trzymały się czarodziejki, tak że byli poza zasięgiem wzroku stwora, i wystawili kosz przed filar. Węgle rozżarzyły się, po czym opuściły kosz i świecącą chmurą zniknęły w czeluści mordy. Przez chwilę nie działo się nic, po czym szyja gwałtownie wciągnęła się w otwór okienny, łeb znikł i dobiegło nas ohydne wycie. Halamus dał hasło do odwrotu, żądając usunięcia z sali dywinatora i smoka piorunicznego. Uczyniliśmy tak, jak się zresztą okazało - w samą porę, gdyż w dziurę po oknie z dziką furią wbiła się kolejna macka. Tym razem byliśmy nieco za daleko jak na jej zasięg, gdyż w dalszych partiach okazała się zbyt gruba. Staliśmy, nie bardzo wiedząc, co zrobić z nieproszonym gościem, który demolował sprzęty w opuszczonej przez nas komnacie. - Ile jeszcze macek mu zostało? - zastanawiał się na głos Lampart. - C’tlan ma dwadzieścia jeden macek, w trzech pękach po siedem - odpowiedziałem mu, pamiętając dokładnie zwierza, którego upolowałem. - Dywinator właśnie wykazał, że to bydlę ma jeden mózg gdzieś w środku, i to sterowany magicznie. Głowy na końcach macek mają jedynie oczy. - Trzysiódmy potwór, trzysiódmy potwór - dobiegło nas spod stołu, gdzie ukrywał się Scypion wraz z kotem. Olśniło mnie. - Jak brzmiało proroctwo ojca Mędzikłaka, dotyczące trzysiódmego potwora? - spytałem. Ojcem i panem jego ten, Kto uosabia liczbę pięć. Trzysiódmego Potwora zgładzi, Uwięzieni będą mu radzi. Wyrecytowali te słowa chórem Halamus, Lampart i Pani Sztuk. - Kto tu uosabia liczbę pięć? - spytałem. - Wobec braku Jego Wspaniałości najbardziej do tego opisu pasuje Pięciak - odparła lekko sardonicznym tonem Pani Sztuk. - Pozwolisz? - spytałem Halamusa, po czym podważyłem klamry na tylnej ścianie dywinatora. - Po co ci on? Oszalałeś? - Zobaczymy. Włożyłem srebrne rękawice ochronne, przykryłem je szmatą i wziąłem nieco opierającego się Pięciaka. - Słuchaj, dam ci wielką szansę. - Odczep się, zostaw mnie, bo cię urządzę - odwarknął stwór. - Sam wyliczyłeś, jakie to bydlę, co się tu dobija, jest wielkie. - Oczywiście, wy nigdy byście tego nie zrobili. - No właśnie. I że ma mózg sterowany magicznie. - Racja. - Więc dasz mu się wciągnąć, dotrzesz do jego mózgu i przejmiesz nad nim kontrolę. To chyba coś więcej, niż rządzić tymi głupawymi drajwami, co? - Jak na człowieka to nie jesteś taki głupi. Mógłby być z ciebie nawet Czworak. Przystaję. Tylko włóżcie mnie w tę baryłkę. - Tu wskazał piątą łapą na beczułkę stojącą w rogu. Zapakowaliśmy go tam, po czym Halamus obwiązał się liną i ukazał mordzie, która zdążyła pochłonąć już cały stół z planszą i zaczynała kawałkować kolejne meble. Paszcza wydała kwik, skierowała się w stronę Halamusa i jęła wciągać powietrze. Mag w turkoczącym płaszczu postąpił trzy kroki do przodu i położył baryłkę na ziemi. Beczka potoczyła się i z rozgłośnym odgłosem łykania znikła w gębie. Wciągnęliśmy Halamusa i czekaliśmy. - Obawiam się, że tylko straciliśmy Pięciaka - powiedział Halamus, gdy dobiegły nas kolejne odgłosy destrukcji komnaty. Jednak w pewnym momencie ustały. Wyjrzeliśmy zza framugi - łeb tkwił bez ruchu, pogrążony w stuporze, wpatrując się szklistym wzrokiem w przestrzeń. W następnej chwili znikł z otworu, usłyszeliśmy coś w rodzaju trąbienia i tupanie ogromnych nóg oraz wiwaty na blankach zamku. Ponieważ peryskop został uszkodzony, pognaliśmy na górę, aby zobaczyć, co się stało. Ogromny c’tlan, kołysząc się niepewnie, maszerował w kierunku pozycji Piątni. - Może im dokopie? - powiedziała z nadzieją w głosie Siballa. - Nie wiem. Obawiam się, że to nie będzie takie proste - odparł Lampart. Stwór parł niespiesznie pomiędzy umocnieniami. Biorąc pod uwagę jego wielkość, rozwijał prędkość dobrego kłusaka. Kilku krasnoludów postanowiło widocznie popełnić czyn bohaterski i strzeliło do monstrum z ciężkiej balisty okutym drągiem wielkości słupa telegraficznego. Potwór złapał lecący pocisk jedną macką i złamał go jak zapałkę, po czym złożył kilka macek w kłąb i uniósł wysoko. Z daleka przypominało to do złudzenia pięść z wyprostowanym środkowym palcem. Włożyłem srebrne rękawice za pas i spojrzałem przez lunetę - obsługa balisty zbaraniała, do tego stopnia, że wypuściła kolejny pocisk, którym ładowała machinę. Belka musiała chyba spaść komuś na nogę, gdyż wśród krasnoludów wybuchła bójka. Olbrzymi c’tlan, więcej nie niepokojony, przechodził właśnie przez ostatnie pozycje naszych wojsk. - Zanim dotrze do smokowni, minie trochę czasu, można by coś zjeść - zasugerował Lampart. Wszyscy poparli propozycję z entuzjazmem. Po śniadaniu znów zaczęliśmy obserwować to, co się działo po stronie nieprzyjaciela. Monstrum minęło budynek smokowni, weszło na Smoczy Kurhan i znikło za łańcuchem wzgórz. - I tak straciliśmy Pięciaka - mruknął Halamus. - Ale nie straciliśmy życia - przypomniała Pani Sztuk. Gdy schodziliśmy z wieży, poczułem jakieś dziwne sensacje. Rozejrzawszy się, zauważyłem, że inni też je odczuwają. Nie były to zawroty głowy ani dreszcze, lecz jakieś dziwne uczucie. W następnej chwili odniosłem wrażenie, że cały wszechświat drgnął - tak jakby atomy, z których byłem zbudowany zarówno ja, jak i wszystko dookoła, nagle zwiększyły odległości pomiędzy sobą, po czym powróciły na swoje miejsca. Taka czkawka na poziomie submolekularnym. Halamus stał przez chwilę, po czym podszedł do dzwonu przy studni na dziedzińcu, uderzył weń i zawołał, że wszyscy magowie muszą wyjść z twierdzy i utworzyć krąg, bo za chwilę będzie za późno. - Na co za późno? - spytałem. - To był skutek działania zaklęć wstępnych przed obudzeniem supersmoka. Musimy je przerwać. - A nie można tutaj? Chyba będzie bezpieczniej? - Nieopodal znajduje się odpowiednie do tego wzgórze. Zamek jest chroniony specjalnym polem, więc nic by z tego nie wyszło, co gorsza, mogłoby dojść do rykoszetu. Ty nie musisz iść, wiesz dlaczego - dodał po cichu. Jednak postanowiłem opuścić warownię - zaczynałem się tu dusić. Wychodzili chyba wszyscy, którzy nie byli przypisani do jakichś stałych stanowisk - wyglądało na to, że przewietrzyć się wyszedł nawet Scypion. Narzuciłem płaszcz, przypasałem szablę i opuściłem mury twierdzy. Ku swemu zdumieniu, zauważyłem, że drepcze przy mnie Mofko. - Nie lepiej siedzieć w zamku? - Szefie, po tym, co widziałem, to zostało niewiele do bania się - oświadczył bohaterskim tonem. Magowie i starsze adeptki pod wodzą Pani Sztuk udali się na dwa wzgórza nieopodal zamku. Skinąłem na Mofka i ruszyliśmy dalej. Chmury nad smokownią zgęstniały i zaczęły przesuwać się po niebie niczym na przyśpieszonym filmie. Powietrze stało się ciężkie, podobnie jak błoto pod naszymi nogami. Minęliśmy przerzedzony oddział Gryfiej Roty i kilka stanowisk balist. Zerwał się lekki wiatr, po czym zagrzechotał grom. - Szefie... - Słucham? - Nie bał się szef, jak bombardowaliście smokownię? Bo myśmy wszystko widzieli, przez lunety. Nawet pan Halamus zorganizował taką soczewkę magiczną, że było widać lepiej niż przez lunetę. - Bałem się, ale byłem zbyt zajęty, żeby o tym myśleć. - A pan Zhang? Dlaczego on to zrobił? - Nie wiem. Może dlatego, że ludzie Piątni wymordowali jego rodzinę? - Może. Ale może Zolt Guldgraav będzie coś o tym wiedział? Jak lecieliśmy, to często z nim grywał w tę jego grę i rozmawiali przy tym. - Możliwe. Trzeba go będzie spytać, jak tylko się spotkamy. Chyba nawet idziemy w dobrym kierunku. Czułem, że naelektryzowanie powietrza wzrasta. Nie podobało mi się to, skręciłem więc do opuszczonego stanowiska działa parowego. W wykopie leżała pęknięta beczka i sporo główek czosnku. Obejrzałem się w kierunku zamku, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Grupa magów na wzgórzu wykonywała rytmiczne, zsynchronizowane gesty, niczym chórek refrenistek towarzyszący popularnemu piosenkarzowi. Słów wypowiadanych zaklęć nie było z tej odległości słychać i skonstatowałem, że podświadomie staram się przyporządkować ruchom magów jakiś znany przebój. Jednak żadne efekty działalności nie dawały się zauważyć. - O kurwa! - wyrwało mi się mimochodem. - Chodź, kochany, a nie pożałujesz - rozległ się zmysłowy alt za moimi plecami, w miejscu, gdzie przed chwilą nikogo nie było. Obejrzałem się gwałtownie i ujrzałem opar, w którym kłębiły się krągłe, niepokojące kształty. - Znikaj! - warknąłem, a gdy zjawisko wyparowało, dodałem: - Do diabła! Z pyknięciem pojawił się przede mną smagły brunet o latynoskim typie, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, takież buty, dżinsy, i w przeciwsłonecznych okularach na haczykowatym nosie. W ręku miał aktówkę, z której wyjął papier zadrukowany drobniutkimi literkami, i powiedział: - Nasza firma może ubezpieczyć pana na całe życie od nędzy, głodu, braku towarzystwa płci odmiennej, braku sukcesów, braku pałaców, złota, braku sławy i wszelkich dyscyplin dodatkowych. W ramach promocji za życia nie płaci pan nic, wystarczy tylko złożyć podpis krwią z serdecznego palca u dołu formularza w celu zarejestrowania pańskiego genotypu. Igła do pobrania krwi jest sterylna i pokryta środkiem znieczulającym, a więc nic nie będzie bolało... - Skłonił się lekko, ukazując niewielkie różki wystające ze starannie przystrzyżonego jeża. - Apage! - rzuciłem odruchowo, na co brunet znikł, zostawiając po sobie kłąb siarkowego dymu. Dobiegło mnie jeszcze jego ostatnie zdanie: - Nie wie pan, co pan traci... Nagle przypomniałem sobie słowa Halamusa: ...jeśli to potworne bydlę rozpocznie swą działalność, wtedy zaklęcia będą raz nieskuteczne, a innym razem - nadmiernie silne... Widocznie Jego Wspaniałości udało się uruchomić supersmoka! Rozejrzałem się wokół i natknąłem się na zdumione spojrzenie Mofka, który zaczął mówić: - Szefie, na Prasmo... Nie czekając, aż dokończy, podniosłem z ziemi dorodną główkę czosnku, wtłoczyłem mu ją do otwartych ust i od dołu nacisnąłem na żuchwę. Łzy nabiegły Mofkowi do oczu i spoza czosnku wybełkotał: - ...Glu... glu... glu ... Od strony widnokręgu rozległ się przeciągły grom, po czym przyćmione przez mgłę promienie słoneczne zostały pochłonięte przez nadciągający od horyzontu wał ciemności. Po chwili znów zrobiło się jasno, lecz światło było bursztynowe. Niebo zastąpiło coś, co wyglądało, jakby do Ziemi zbliżyła się inna planeta. To coś było złote, prawie równoległe do powierzchni gruntu i ciągnęło się bez końca we wszystkie strony. Na dodatek było pokryte łuskami wielkości miast. Kątem oka zarejestrowałem, że Mofko przysiadł. Po dłuższej chwili rozległ się huk i szczeliny pomiędzy łuskami zaczęły rosnąć. Wypełniały je ciemne obłoki, a same łuski pozamieniały się w brudnawe, romboidalne chmury. Trzasnęła błyskawica, po niej - druga, a następnie spadł deszcz pośmierdujący czosnkiem. To Mofkowe „glu... glu... glu...” stało się ciałem. Z transzei wampirów rozległo się wściekłe wycie. - Lepiej idź do zamku. Nie wiadomo, co tu jeszcze może się wydarzyć. I uważaj, co mówisz. - Racja, szefie. Będę na szefa czekał, przygotuję drugie śniadanie, dobrze? - zapytał pobladły maluch i pognał, rozpryskując błoto. Wyszedłem z okopu i rozejrzałem się - okolica wyglądała jakoś nierealnie. Początkowo nie wiedziałem, na czym to polega, lecz wreszcie zorientowałem się - coś zakłócało optykę. Wszystko sprawiało wrażenie dłuższego i bardziej spiczastego, każdy normalny obiekt nabierał cech jakiejś niepokojącej drapieżności. Wtem nieopodal ujrzałem Astrid, wchodzącą na spore wzgórze, za którym okopało się kilka wozów zaopatrzeniowych. Zawołałem do niej i wspiąłem się za nią. - Nie jesteś z pozostałymi adeptkami? - Pani Sztuk powiedziała, że do kręgu mają już komplet, a ja więcej się nauczę, gdy się porozglądam po okolicy i prześledzę efekty działania zaklęć i bojowych zwierząt magicznych. Prywatnie sądzę, że uznała, iż miałabym ochotę dołożyć komuś osobiście i trudno będzie mi się skoncentrować. - I nie miała racji? - Chyba trochę miała. Ale, z drugiej strony, to tutaj mi się zupełnie nie podoba. Co prawda, wiedziałam, że tak będzie, ale mimo wszystko... - Mnie też się nie podoba - to, że można zostać upieczonym lub wciągniętym do środka jakiegoś monstrum, że zaklęcie bojowe może wypuścić flaki lub że we własnym łóżku można się obudzić w towarzystwie wampira, i to w dodatku rodzaju męskiego... - Wiesz, mnie to ostatnie też nie odpowiada, pomimo że ten wampir może być rodzaju męskiego. Zupełnie nie wiem dlaczego. Ale mówiąc poważniej, chodzi mi o to, że tutaj tyle zależy od przypadku. Weź chociaż tych krasnoludów, co strzelili z działa parowego do c’tlana. Byli dzielni i dobrze wyszkoleni - i co? Lepiej było chyba dawniej, gdy można się było osobiście zmierzyć się na miecze lub zaklęcia. - A przeciwnik przyjechał z dwudziestoma pachołkami i wiele pomogła odwaga... - Ale wiesz, o czym mówię? - Wiem. Chciałabyś, żeby zawsze zwyciężał dobry i szlachetny, nawet jeśli jest gorzej uzbrojony, tylko dlatego, że ma rację. Ale mogę cię pocieszyć - większość z tych, co tu są, poza nielicznymi wyjątkami, też by tak chciała. A jednak tu przybyli, aby zrobić coś, co uważają za słuszne. Nawet jeśli normalnie migają się od swych obowiązków, nie wydają reszty, upijają czy wdają w bójki. Gdyby tego nie chcieli, graliby teraz w okopie z wampirami w karty o kubek krwi albo coś podobnego, czy polerowaliby łuski supersmoka. - Widziałeś go? - I tak, i nie. Nasz sterowiec tracił wysokość, musieliśmy się wynosić, bo wylądowalibyśmy na talerzu Gwula Wyziornego, ale przez chwilę wydawało mi się, że coś widziałem. Ale to było chyba bardziej podobne do węża niż do smoka, takiego jak te w smokochodach. - Wyrm! Co za łajdak. Ale można się było tego spodziewać. - To znaczy? - Zwykłego smoka można ukierunkować na różne sposoby. Wyrm zawsze jest przewrotny i zły, a jego magia to melanor w czystej postaci. - Melanor? - Negatywna energia życiowa. Rozmowę przerwał nam szum dobiegający od strony smokowni. Spojrzeliśmy tam - na nasze pozycje napływały kłęby żółtego dymu. Był ciężki, miał zawiesistą konsystencję, zupełnie nie mieszał się z powietrzem. Wyglądał nawet jak rodzaj płynu. Pełzł falami i wlewał się do okopów, dołów i zagłębień gruntu. Z miejsc, gdzie dotarł, słychać było krzyki, które szybko cichły. - Dobrze, że jesteśmy na wzgórzu - zauważyłem, ujrzawszy, że czubki balist i niektórych pagórków wystają z morza żółtego gazu niczym kępy krzaków w czasie powodzi. - Ostateczni łajdacy, słyszałam o tym na wykładach z magii zakazanej, ale nie spodziewałam się, że kiedykolwiek w życiu ujrzę to w działaniu. - Co, gaz? - To nie jest gaz. To żywa mgła. Pochłania energię życiową, potrafi palić, zabijać i przepoczwarzać. Obawiam się, że jeśli nie nastąpi cud, to możemy iść do domu. Jednak fale mgły straciły impet i nie tyle opadły, ile jakby wycofały się tam, skąd przyszły. Zeszliśmy więc z pagórka, aby zobaczyć efekty działania tego środka bojowego, i udaliśmy się na położone w pobliżu pozycje katapult. Stanowisko najbliższej balisty było rozbite. Kosze kamieni rozerwała jakaś potężna siła, a spod zdruzgotanej lawety wystawały powykręcane ręce i nogi, sądząc po ilości, należące do co najmniej trzech osób. Poza szańcem, koło chorągwi, tkwił sześcian różowego mięsa, lekko drgający i popatrujący jak najbardziej żywym okiem. - Obiecaj mi coś - powiedziała milcząca dotychczas Astrid. - Co? - Że jakby mi się stało coś takiego, to mnie zabijesz. - Ale może to się da odwrócić? - Wątpię. Tu musiało uderzyć zaklęcie bojowe, stworzone przez oszalałych nekromantów. Starałem się wymyślić jakąś mądrą odpowiedź, lecz miałem pustkę w głowie. Nie spodziewałem się konieczności składania tego rodzaju deklaracji. Aby to przetrawić, poszedłem dalej. Na stanowisku następnej balisty zobaczyłem zwęgloną konstrukcję, ślady dwóch wypalonych sylwetek i - pośród węgli - popękane gliniane naczynia od gwiezdnego pyłu. Temperatura w okopie musiała być tak wysoka, że trociny wyparowały, a orichalk stopił się ze srebrem, tworząc w kamionkowych antałkach regularne półkule. Wziąłem po jednej w każdą dłoń i przyjrzałem się im dokładniej. Wtem od strony pozycji Piątni rozległ się szum i ujrzałem, że w naszą stronę pełzną nowe fale żółtej mgły, pochłaniając kolejne umocnienia. Po chwili opar był tuż, otoczył obwałowania, na których staliśmy z Astrid, wypełnił zagłębienia w gruncie, fosę zamku i wzbierał coraz wyżej. Wszystko stracone. Usiadłem na krawędzi nasypu, ustawiłem jedną półkulę metalu naprzeciw drugiej i zbliżyłem je, mówiąc: - Manhattan! Alamogordo! Eniwetok! Nie stało się nic, jeśli nie liczyć pojawienia się słabej, turkusowej fosforencji. Wały mgły były coraz bliżej i zaczynały wpełzać na wzniesienie. Skoncentrowałem się, przypomniałem sobie zdjęcie starego mistrza Alberta i zbliżyłem do siebie ponownie srebrzyste półkule, ze słowami: - E równa się em ce kwadrat! Szczęknięcie zetkniętych połówek sfery zbiegło się z rozbłyskiem światła, tak potężnym, iż zobaczyłem kości swych dłoni niczym na zdjęciu rentgenowskim. Macie, sukinsyny, pomyślałem z ponurą satysfakcją, po czym zapadła ciemność. Więc tak wygląda koniec - to była moja następna myśl. A zatem po tym można myśleć? W dodatku skonstatowałem, że mam ciało - dłonie mnie piekły, a nawet czułem, że jeden z mankietów kurtki podjechał ponad nadgarstek. A może to ta piekielna mgła? - przeraziłem się. Mrugnąłem powiekami i zobaczyłem, że wokół panuje półmrok. Światło padało jakby ze wszystkich kierunków, a przede mną znajdował się chyba jakiś mur. W nim widoczna była nisza czy też tunel, u jego wylotu zaś stała jakaś postać. Szczupła, wysoka i ze złożonymi skrzydłami, sterczącymi ponad jej głową. Cała w odcieniach szarości, spowita w coś w rodzaju pasów materii i otulona skrzydłami niczym płaszczem. Jedynym punktem koloru innego niż szary były jej oczy - bursztynowe, o wielkich źrenicach, jak u kota lub drapieżnego ptaka. Ptasi charakter podkreślał także nos-dziób, częściowo zakryty szarymi woalami. - Czy jesteś... - Słowo „śmierć” nie chciało mi jakoś przejść przez gardło, lecz widocznie istota zrozumiała moją intencję, bo odparła krótko: - Nie. - A kim jesteś? - Jestem, która jestem. Jam jest początek, teraźniejszość i koniec. - Jak się nazywasz? - Zwą mnie Panią Bramy, choć mam tysiące imion. Jedno z nich w świecie, z którego pochodzisz, brzmi Asneth. Brzmiało to jak syk drapieżnego ptaka. Przez woale nie widziałem jednak, jak mówiła, choć może słowa pojawiały się bezpośrednio w moim mózgu. W ułamku sekundy ujrzałem także napis zakończony jakby krzyżem Ankh, pustynię, morze, piramidy i odniosłem wrażenie wielkiego pędu, ponad wszystkim jednak dominowało poczucie upływu niezwykle długiego czasu - od epoki dawniejszej niż ta, kiedy ludzie wynaleźli takie pojęcia, jak „zło” i „dobro”. - Po co jestem ci potrzebny? - Mówiąc językiem twojego świata, przenosząc się ze swej rzeczywistości, stałeś się punktem osobliwym, wokół którego rozgrywają się kluczowe wydarzenia. Twój ostatni czyn był dokonany w intencji przywrócenia równowagi, daję ci więc prawo wyboru: Czy chcesz powrócić do świata, na którym się urodziłeś, czy pozostać tu, gdzie byłeś ostatnio? Wiedz, że będzie to decyzja ostateczna, gdyż później brama zostanie zamknięta. Rzeczy i osoby trafią na właściwe sobie miejsca, a skutki niektórych działań magicznych zostaną cofnięte. - Martwi mnie, jak sobie radzi mój sobowtór - powiedziałem i poczułem, że coś się ze mną dzieje. Po chwili zobaczyłem ulicę, po której jechały samochody, świeciły tam neony i światła w witrynach, a chodnikami szli przechodnie. Rozejrzałem się i po drugiej stronie ulicy ujrzałem wejście do kina, a nad nim tablicę z wielkim napisem: Dziś premiera! JEDWABNE STEPY - film na podstawie bestsellera pod tym samym tytułem. Na chodniku stała długa kolejka ludzi. Napisał książkę historyczną, którą wzięto za fantasy - całkiem nieźle, uznałem i spojrzałem w dół. Przez chwilę kręciło mi się w głowie, gdyż pod nogami nie zobaczyłem parapetu, muru ani podłogi, lecz pustkę. Rozpostarłem ręce i poczułem, że dają mi dobre oparcie w powietrzu. Odwróciłem głowę i zobaczyłem na swej wysokości plastikową, wypukłą tablicę reklamową, zamocowaną na słupie, a w niej - odbicie puchacza. Zaśmiałem się, co zabrzmiało jak pohukiwanie, a gdy jakiś chłopak na chodniku wskazał mnie palcem swojej dziewczynie, uniosłem się w powietrze i natychmiast poczułem, że znów staję przed dziwną postacią. - Z nim jest w porządku, a ja mam tu kilka spraw do załatwienia - powiedziałem, myśląc zarówno o Astrid, jak i o niepewnym wyniku bitwy. - Jednak zostaję. - Niech się tak stanie - usłyszałem odpowiedź sowiookiej bogini, po czym moje pole widzenia powiększyło się. Ujrzałem, że obok mnie stoi Jego Wspaniałość. W poszarpanym żółtym birecie i pomiętej szacie wyglądał śmiesznie. Pomimo to nie tracił rezonu i awanturował się. - Nie wiesz, kim jestem! Jestem arcykapłanem Piątni! Masz mnie słuchać, bo cię przeklnę! - Zamknij się, durniu - powiedziałem do niego, obawiając się nie tyle o niego, ile o to, że podmuch gniewu Pani Bramy może zawadzić i o mnie. - Zgładziłem Potwora 777! Uosabiam liczbę pięć! - Nie uosabiasz, lecz będziesz - usłyszałem rozbawiony głos Asneth i ujrzałem, jak Jego Wspaniałość maleje do rozmiarów kury. Gdy przestało lśnić halo, które go otoczyło, zobaczyłem, że zamienił się w Pięciaka - w złotym płaszczu i birecie. - A teraz go odnieś na właściwe mu miejsce - poleciła bogini, po czym poczułem, że się zapadam. W następnej chwili skonstatowałem, że stoję na skraju okopu balisty, a wokół mnie biega Pięciak w pięciokątnym birecie i wrzeszczy, że jeszcze wszystkim pokaże. Westchnąłem, wyjąłem zza pasa rękawice ze srebrnej łuski i ucapiłem go za kark. Chciał mnie ugryźć, lecz spod zębów uleciała mu smużka dymu. Złapałem go w obie dłonie i niosąc przed sobą, poszedłem w kierunku zamku. Przy transzei drugiej balisty, koło wbitego w ziemię drzewca sztandaru, siedział trollmistrz Bzdryczko-Bromski, który z głupią miną obmacywał rosnące mu na głowie piękne, kręcone baranie rogi. Usłyszałem za sobą tupot, a po chwili dogoniła mnie Astrid, która spojrzała na niesionego przeze mnie stwora i roześmiała się. Następnie spoważniała i powiedziała: - Mam wrażenie, że coś tu się zmieniło - widziałam błysk, a po nim na chwilę nastąpiła ciemność. Mgła także znikła. Co się stało? - Trudno to wyjaśnić jednym słowem. Zadziałały siły potężniejsze, niż można sobie wyobrazić. Jednak my powinniśmy dokończyć to, co mamy do zrobienia, czyli definitywnie wygrać tę bitwę. - Wypuść mnie, łajdaku, niczego nie dokończysz! - zaskrzeczał Jego Wspaniałość w moich rękach. Ująłem go mocniej za kark i przylałem mu pancerną rękawicą po tyłku. Rozdział 23 Znajdowaliśmy się prawie w połowie odległości do pierwszej linii, obszedłem więc stanowiska balist, w których siedziały zdezorientowane załogi, sprawdzające z pewnym niepokojem, czy mają na zwykłym miejscu nogi, ręce i głowy. Niosąc Jego Wspaniałość, ruszyłem ku wysuniętym pozycjom, a Astrid podążyła za mną. W końcu zauważyłem krasnoludów w turkusowozielonych czapkach, ozdobionych charakterystycznym chwostem. Gdzieś tam musiał być Guldgraav i Kalfun Gór. Przeszliśmy pomiędzy ciężkimi balistami i natrafiliśmy na małą, krzywą chałupkę, przed którą stało dwóch znajomych krasnoludów. Przywitaliśmy się z nimi, po czym spytałem, jak przedstawia się sytuacja. - Właśnie przełamaliśmy ich obronę. Podciągamy do smokowni, ale na razie nasi stanęli, bo napotkali trolle - wyjaśnił Kalfun. - Trzeba będzie cofnąć się troszkę i przyłożyć im pociskami. Spytałem, czy mają smoka piorunicznego, aby nadać wiadomość do zamku. - Był, ale poszedł się chędożyć - odparł Guldgraav, rechocząc radośnie. - Nie żartuj - starałem się go zmitygować. - To sam zobacz - odparł krasnolud, po czym obaj wybuchnęli śmiechem. Spojrzałem w kierunku, który wskazał palcem, i zamurowało mnie. W gałęziach mocno pokiereszowanego drzewa uwijały się dwa elektrycznoniebieskie kształty, machając błoniastymi skrzydłami, strosząc łuski trzeszczące od wyładowań i wydając dźwięk podobny do gry na pile. - A została po nim klatka? - Tak, wisi pod okapem. - Gór wskazał na sporą, okrągłą klatkę ze srebrnych prętów. - To sobie ją pożyczę. Obawiam się, że wasz ptaszek może wrócić nieco później. - A pożycz sobie, mam nadzieję, że kiedyś go ucapimy. Zdziwiła mnie niefrasobliwość krasnoludów, zazwyczaj poważnie traktujących swoje obowiązki. Widocznie musieli to wyczytać z mojej miny, gdyż powiedzieli, że czują się jak nowo narodzeni. Guldgraav podciągnął rękaw swej zamszowej kurtki i pokazał przedramię. - Zupełnie jak nowo narodzony. Nawet mi znikła stara blizna po oparzeniu, którą nabyłem za młodu w hucie. Wiesz coś o tym? Przemilczałem to pytanie i wsadziłem Jego Wspaniałość do klateczki, pomimo wrzasków i wymysłów. - A to co za jeden? - spytał Guldgraav. - Bardzo ważny Pięciak. Wydaje mu się, że jest Jego Wspaniałością. - A to paradne! Jego Wspaniałość wściekle zaskrzeczał i bluznął stekiem wymysłów. - Jak z ostrzałem smokowni? Damy radę? - spytałem krasnoludów. - Wcześniej pociski nie dolatywały, teraz owszem, nawet trafiamy, ale bydlę odrzuca je, i to w dodatku rozgrzane. - Może by mu tak cisnąć parę jabłek - zaproponowała żartem Astrid. - Jabłek? - spytał Guldgraav, unosząc brwi. - Kiedyś upolowałem smoka za pomocą trzech jabłek, które wciągnął do swej komory ogniowej. - Musiałyby to być jabłka wielkości chałupy - zauważył Kalfun Gór. Nagle zdałem sobie sprawę, że znowu postrzegam świat dodatkowym zmysłem - tak jak po Pogoni za Smokiem i w klasztorze. Tym razem wyczuwałem coś w rodzaju potężnego wiru, unoszącego się ze smokowni, czerwone rozbłyski dobiegające z drzewa, na którym siedziały smoki pioruniczne, i złote drgania, płynące od strony klatki z Jego Wspaniałością. A ponad tym wszystkim coś jeszcze - obecność jakiejś energii lub umysłu. Smok. Mój smok! - dotarło do mnie. - Jakimi dużymi kamieniami mogą strzelać balisty? - spytałem krasnoludów. - Trzy największe - Wielka Proca, Ogon Wurgha i Jęzor Teściowej - głazami nawet średnicy takiej jak dwa razy twój wzrost. Ale takich kamieni nie mamy - odparł Zolt. - To wydaj ich załogom polecenie, żeby przymierzyli się tak, aby trafić w potwora. Może uda się coś zrobić. A ja muszę chwilę pomedytować - Za tymi brzózkami, co rosną na wzgórku, jest przyjemna kotlinka. Nikt tam nie chodzi, możesz sobie medytować do woli. Papier wisi na gwoździu w chałupie - dodał Guldgraav. - Dzięki, mam swój - odpowiedziałem, aby nie wyprowadzać go z błędu. Poszedłem we wskazane miejsce, zostawiając Astrid i krasnoludów, i skoncentrowałem się na swych dziwnych odczuciach. - Smoku, gdzie jesteś? - Nic. Pomyślałem o szarej postaci, stojącej w mroku, pod niebem pokrytym nieznanymi gwiazdozbiorami. A może nie były to gwiazdy, tylko dziurki w sferze ciemności, za którą rozciągała się wieczna jasność? Poczułem w sobie jakby włączenie światła. - Smoku, jesteś tam? Tym razem odpowiedziało mi coś w rodzaju rozbłysku i westchnienia - takiego, jakie czuje się na peronie metra, gdy z tunelu wyjeżdża pociąg. - Mów zrozumiale. Jesteś? - Jestem - dobiegł mnie gromowy głos. - Chcesz, aby supersmok przestał istnieć? - Oczywiście. Wyżera magię w mojej domenie i poza nią. - Pomóż mi z nim skończyć. - Jak? - Czy smoki potrafią przenosić w powietrzu duże, ciężkie rzeczy? - Jeśli zechcą... - Potrzebuję wody albo śniegu. Dużo śniegu, który trzeba w odpowiednim momencie rzucić do paszczy supersmoka. Chyba na szczytach gór, za pustynią, gdzie cię spotkałem, jest śnieg. - Jest. Potrzebuję trochę czasu. - Ile? - Niewiele. Po waszemu to będzie godzina. Otrząsnąłem się z wrażenia, że postrzegam wszystko dookoła jakimiś dziwnymi zmysłami, i wróciłem do Astrid i krasnoludów. - Wymedytowałeś się? - rubasznie zapytał Kalfun Gór. - Za wszystkie czasy. - Balisty muszą wystrzelić na rozkaz jednocześnie, największymi pociskami, tak aby trafić w supersmoka. - Po co? Tylko się wścieknie, bo pewnie złapie jeden pocisk, a dwa pozostałe go trafią. - I o to chodzi. - Ale wystrzeli rozpalony pocisk z powrotem i może zniszczyć balistę. - Trudno. Niech załogi ukryją się natychmiast po oddaniu strzału. - Ale po co tak strzelać? Nie lepiej zdobyć smokownię i niech magowie coś zrobią smoczydłu? - Chyba nie. Potworny smok narusza pole magiczne i z zaklęć może nic nie wyjść. Widzieliście, że tam za wzgórzami, za Kurhanem Smoka, coś się dzieje - mam nadzieję, że te opary nie wskazują na otwarcie wrót wiodących do Uwięzionych... Obu krasnoludów wzdrygnęło się i obaj wykonali gesty ochronne przeciw złym mocom. - Więc balisty muszą być przygotowane, żeby za trzy kwadranse oddać salwę. - Wymedytowałeś to? - Coś w tym rodzaju. - To nie ma sensu. - A macie lepszą propozycję? - No, w zasadzie... - Obaj pokręcili z powątpiewaniem głowami, po czym wysłali młodego gnoma, aby przekazał rozkazy. Astrid słuchała tego, nie mieszając się do dyskusji, choć było po niej widać, że ma ochotę coś wtrącić. Przypuszczałem, że się domyśliła, iż będzie to niespodzianka mogąca mieć coś wspólnego ze smokiem. Widziała przecież smoka na pustyni i potrafiła wyciągać wnioski. Weszliśmy do chatki, gdzie napiliśmy się herbaty, po czym wyszliśmy na zewnątrz, gdy przybiegł kurier od dowódcy baterii ciężkich balist. - Pan kapitan mówią, że wszystko narychtowane, ale że to najbardziej sakramenckie wariactwo, jakie widział. - Powiedz panu kapitanowi, że zgadzamy się z jego opinią, i niech czeka na sygnał, ten co zwykle - machnięcie chorągiewką z dachu tej budy. Kurier zasalutował i pognał. - Na co czekamy? - spytał Gór, zapalając faję z glawem. - Sam do końca nie wiem. Ale jestem pewien, że jak zobaczysz, to będziesz wiedział, że jest to to, na co czekamy. Krasnolud wzruszył ramionami i wypuścił kłąb dymu. Rozejrzałem się po okolicy - po chwilowym sukcesie i zajęciu kolejnych pozycji Piątni atak stracił impet - trolle stały niczym mur i nie miały zamiaru się cofać, choć również nie kontratakowały, zapewne z powodu braku głównodowodzącego, który siedział w klateczce wiszącej pod okapem chałupy i strasznie się wściekał. Spojrzałem w stronę zamku odcinającego się od przejaśniającego się nieba i nagle zauważyłem, że widać tam skupisko punktów. Nie były to ptaki, gdyż leciały po linii prostej, w równym, symetrycznym szyku. - Tam - pokazałem, lecz Astrid musiała zauważyć to wcześniej, gdyż przysłaniała oczy dłonią i wpatrywała się w tamtą stronę. Obu krasnoludów robiło to samo. - Przygotujcie sygnał - powiedziałem Guldgraavowi. Krótki rozkaz sprawił, że na dach chaty wspiął się młody gnom z chorągiewką, oparł się o komin i stał, patrząc z uwagą na krasnoludów. Po chwili okazało się, że miałem rację - to była niespodzianka. Smoków było sześć, leciały w szyku wyglądającym jak romboidalna, przestrzenna siatka kryształu - jeden z przodu, cztery pośrodku, ustawione w kwadrat ułożony w poprzek do kierunku lotu, i jeden smok zamykający formację. Pomiędzy czterema środkowymi smokami, dokładnie na przecięciu przekątnych, leciała ogromna, biała bryła o jajowatym kształcie - śnieg ze szczytów. Słońce błysnęło złoto w łuskach, bryła śniegu zamigotała srebrzyście. - Są piękne - powiedziała Astrid. Idealna synchroniczność lotu wywarła wrażenie nawet na krasnoludach. Smoki były tuż, na wysokości około pięciuset metrów. - Ognia, pal! - zawołałem do gnoma na dachu. Po mnie to samo powtórzył Guldgraav i chorągiewka poszła w dół. Ramiona ogromnych balist jednocześnie zatoczyły łuk i trzy wielkie głazy poleciały w stronę smokowni. Dźwięk uderzeń ich czerpaków o ograniczniki zbiegł się z łoskotem przelatującej formacji. Trzy pociski trafiły w otwór pozostały po klapie, po czym ujrzeliśmy, że wybucha tam kłąb dymu i płomień. Z ognia wyrosło coś w rodzaju płomienistej wici, zakończonej czarnym punktem - był to pocisk odesłany odwrotną pocztą. Ciągnąc za sobą smugę spalin, doleciał do Jęzora Teściowej i obrócił go w bezładną kupę płonących belek. Po chwili dotarł do nas grzmot - wściekły ryk gigantycznej bestii. Formacja smoków wzniosła się nieco, po czym zapikowała wprost na otwór w kopule. W chwilę później zarówno smok prowadzący, jak i pozostałe skręciły ku górze i na boki, niczym dobrze zgrany zespół akrobacji lotniczej. - Wspaniałe - szepnęła Astrid. Bryła śniegu leciała jednak tym samym torem co uprzednio, aż znikła w otworze kopuły. Nie wydarzyło się nic, przez chwilę panował idealny spokój, zakłócany jedynie przez łoskot smoków lecących nisko nad ziemią, byle dalej od smokowni. W następnym momencie ujrzałem, że budowla jakby rośnie, a z jej otworu tryska gigantyczny słup ognia, przebijający chmury. Ułamek sekundy później dotarło do mnie, że kopuła rośnie dlatego, że tworzące ją głazy oddalają się od siebie. - Kryć się! - zawołałem, chwytając klatkę z Jego Wspaniałością i wskakując do chałupki. Podniosłem klapę piwnicy i wskoczyłem do niej. Ledwie zdołałem odsunąć się od włazu, gdy na zaścielające podłogę kartofle spadli niemal jednocześnie Astrid i krasnoludy. Przekleństwa całej trójki zagłuszył potworny ryk huraganu. Zamknąłem oczy i padłem na ziemię, a górą przetaczał się tajfun. Wreszcie ryk zamienił się w wycie, a wycie w szum, który z wolna ucichł. Podniosłem głowę, aby zorientować się w sytuacji, i przekonałem się, że patrzę na otwarte, czyste niebo. Chałupa zniknęła. Po chwili spod resztek drabiny wygramoliła się cała trójka. Pomagając sobie nawzajem, wydobyliśmy się z dziury i rozejrzeliśmy się. Zmiany w krajobrazie okazały się znaczne - smokowni nie było widać, zamiast niej w Smoczym Kurhanie ziała spora wyrwa. Balisty leżały rozwłóczone na ziemi niczym parasolki poszarpane przez wiatr, a nieopodal nas widniały niemrawo poruszające się nogi trolla wbitego w kupę ziemi. - A niech to troll chędoży! - rzucił z podziwem Guldgraav, rozglądając się wokół. - Jego? - spytał Kalfun Gór, wskazując na niemrawo gmerające się nogi. Wszyscy ryknęli śmiechem. - Jak... Jak to zrobiłeś? - zwrócił się do mnie po chwili namysłu Guldgraav. - Trudno mi o tym mówić. Mam wrażenie, że podczas Pogoni za Smokiem zawarłem przydatną znajomość. Przepraszam, ale przez chwilę muszę być sam - powiedziałem i poszedłem w kierunku kotlinki za wzgórkiem. Brzózki przedstawiały smętny widok, a kotlinkę wypełniały gałęzie, kawały darni i rozmaite śmieci. Pomimo to przysiadłem na złamanym pniu i spróbowałem połączyć się ze smokiem. - Smoku... - ? - Dziękuję. Bardzo ładnie to zrobiliście. - Nam też to było potrzebne. - Jak ci na imię? - Zorash - dobiegł mnie spiżowy głos. - Dziękuję ci, Zorash. - . Wróciłem po klatkę z Jego Wspaniałością i ruszyliśmy w stronę smokowni. Mijaliśmy kolejne pozycje balist i widzieliśmy kanonierów krążących w poszukiwaniu swego sprzętu, żołnierzy wychodzących z okopów i klnących z podziwem na widok zmian w krajobrazie. Weszliśmy na kolejne wzgórze i spojrzeliśmy w stronę zamku. - Tam coś jedzie - powiedziała Astrid, wskazując dwa obłoki kurzu. Rzeczywiście, jakieś pojazdy posuwały się po rozjeżdżonych i pozasypywanych resztkach drogi, lawirując pomiędzy pniami drzew, fragmentami uzbrojenia i innymi bliżej nieokreślonymi szczątkami, naniesionymi przez huragan. Po paru minutach rozpoznaliśmy smokochód Halamusa i kangochód Astrid. Zbiegliśmy ze wzgórza i stanęliśmy na drodze lub raczej jej widocznym fragmencie, którym powinny przemieszczać się pojazdy. Po kolejnych kilku minutach wehikuły zbliżyły się do nas i zatrzymały. Astrid wsiadła do kangochodu prowadzonego przez Panią Sztuk. Siedział tam już krawiec z zaniepokojoną miną, który zapytał nas, czy nie widzieliśmy Scypiona. Ja z krasnoludami wsiedliśmy do smokomobilu, w którym siedzieli Halamus, Lampart, Siballa i Mofko, a Jego Wspaniałość został zamknięty w bagażniku, obok dywinatora Halamusa. - Te smoki to twój pomysł? - spytał mnie wprost Halamus. - Pośrednio. Nadarzyła się taka możliwość, więc ją wykorzystałem. - Aha. Nie indagowano mnie więcej na ten temat - jak już zauważyłem dawniej, stosowanie magii było w tym świecie obwarowane wieloma zasadami. Podjechaliśmy do skraju naszych pozycji i stanęliśmy. Zauważyłem, że idzie ku nam potężny brodacz - Oro, który zbliżył się do kangochodu i przywitał z matką, Astrid i krawcem. Gdy wysiedliśmy, dobiegł mnie fragment rozmowy. - Gdzie jest twoja asystentka, Sylwana, zdaje się? - spytał Oro. - Została, by opiekować się Rostem, którego ugryzł przemieniec. - No, no, ten to zawsze potrafi się ustawić - odparł brodacz. - Ale mam nadzieję, że to nic poważnego? - Już odzyskał przytomność. - Przepraszam, nie widzieliście, panie, mojego syna, Scypiona? Jest rozczochrany, zazwyczaj nosi koty i mówi wierszem - włączył się do rozmowy krawiec. - A był tu taki. Strasznie marudził i mędził. Nawet któryś z moich ludzi powiedział, że istny z niego ojcaszek Mędzikłak, na co wachmistrz dał mu naparsteczek ochędacza. - I co? - Zatkało go, a potem powiedział: „O wciórności, ale mocne”. - A gdzie on teraz jest? - Nie wiem. Ostatni raz go widziałem, jak wycinał kawałki z poszycia tego rozbitego balonu sterowego. Krawiec podziękował i przybrał swój stały, smutny wyraz twarzy. Wsiedliśmy do maszyn i ruszyliśmy. - Jak to się stało, że smokochód działa? - spytałem. - Przecież bojowe środki antymagiczne powinny unieruchomić smoka? - Jak tylko przyjechaliśmy, wprowadziliśmy go do podziemi zamku i wstawiliśmy do wielkiej skrzyni z drzewa jarzębinowego. To samo zrobiliśmy z kangochodem. Ominęliśmy transzeje wampirów, wokół których poniewierało się coś o wyglądzie podartych, czarnych płaszczy, i jechaliśmy dalej. Okopy trolli były pozasypywane pomimo swej głębokości, a z dziury po smokowni nadal unosił się dym. Wysiedliśmy z naszych pojazdów i poszliśmy zobaczyć, co zostało z budowli. Lej liczył około pięciu pięter, snuły się w nim mgły, lecz nie było nic poza tym. - Chodźmy dalej - rzucił Halamus. - Za tymi wzgórzami nadal unosi się mgła. Nie podoba mi się to. Obeszliśmy to, co pozostało ze Smoczego Kurhanu, i stanęliśmy u wylotu doliny, w której kotłowały się opary. Z mgły czy też z dymu wypełniającego dno doliny wynurzały się zaś niepokojące, nie do końca określone kształty - Coś podobnego widziałem już... - zacząłem mówić. - ...na obrazie w moim salonie - dokończyła Pani Sztuk. Astrid i Halamus obejrzeli się zdziwieni. - Przedstawia on któregoś z moich praprzodków na moment przed zamknięciem Przejścia do miejsca, gdzie zamknięto Uwięzionych. Tym razem jednak przed wylotem doliny nie stał rycerz z mieczem w dłoni, tylko my. Jednak kłębiące się kształty nie sprawiały wrażenia, że chcą się wydostać na zewnątrz - były czymś zajęte. Podeszliśmy bliżej. Zauważyliśmy, że w środku, pomiędzy na wpół materialnymi, przerażającymi i dziwacznymi stworami lub też osobami, znajduje się coś bardziej konkretnego. - C’tlan - wyszeptał Lampart. Rzeczywiście, był to ten sam potworny c’tlan, którym zawładnął Pięciak. Wszystkie otaczające go mgliste postacie zwracały pilną uwagę na to, co robi. On zaś kreślił w powietrzu rozmaite kształty geometryczne, a jego macki pozostawiały zawieszone w przestrzeni świecące linie. Przez chwilę nie mogłem zrozumieć, co to jest, do czasu gdy jedna z macek nie zaczęła kreślić kółek, a jakaś kończyna należąca do postaci utworzonych z dymu - krzyżyków. Spojrzeliśmy po sobie i wycofaliśmy się dyskretnie, aby nie przeszkadzać. - Ile gier ma w zapasie? - spytałem Halamusa, mając na myśli Pięciaka. - Zawsze starałem się wykasować wszystkie, bo były mi zbędne. Jednak tworzył je sam w straszliwych ilościach, przez to, że znajomy mag w ramach dowcipu zainfekował go czarem samopowielającym. - To mamy chwilkę czasu. Co teraz? - Trzeba zapieczętować Przejście. Mam tu kryształ, który sprowadziliśmy z Kłów Zohira, a drugą połowę powinniśmy namierzyć - powiedział Halamus, wypakowując kryształ ze srebrnego pudełka wyłożonego aksamitem i stawiając na małej, trójnożnej podstawce. Wzniósł nad nim dłonie, po czym zatoczył krąg swą laską, lecz kryształ jedynie zaczął świecić. Nagle poczułem, że coś nagrzewa się w mojej kieszeni. Wyjąłem to i stwierdziłem, że jest to pestka owocu Osi Świata, którą dostałem od mędrca Ludzi Kniei za c’tlana. Pestka promieniowała podobnym kolorem jak kryształ. Coś mnie tknęło, wyciągnąłem więc ją przed siebie i zbliżyłem do kryształu, aby porównać barwy. Wtedy rozległ się trzask, poczułem szarpnięcie, jakby pestkę przyciągnął magnes, po czym ujrzeliśmy błysk. Pestka przykleiła się do kryształu, zlała z nim w jedność i przez chwilę widzieliśmy unoszący się w powietrzu, wspaniały, mieniący się klejnot, który następnie z cichym pyknięciem opadł na ziemię i znikł, jakby się w niej rozpuścił, a w sekundę później poczuliśmy coś w rodzaju drgnięcia, któremu towarzyszyło przestrzenne „ping”. Oderwałem wzrok od miejsca, gdzie znikł kryształ, i spojrzałem na swych towarzyszy. Oni też wyglądali, jakby było im żal, że stracili taki piękny widok. Uniosłem wzrok i spojrzałem na wylot doliny - nie było tam żadnych oparów ani mgieł, nie widziałem także żadnego ogromnego c’tlana. Dno doliny wyściełały zeschnięte liście i igły sosen, a jej brzegi porastały stare drzewa. - Zamknęło się - powiedziała za wszystkich Siballa, potrząsając głową. Milcząc, wróciliśmy do naszych pojazdów. Mofko powiedział, że zabrał moje rzeczy i że nie musimy wracać do zamku, tylko od razu do hrabiego Vorna. Astrid dodała, że może podrzucić krawca, lecz później musi zawrócić do Collegium Magicum. Szofer Halamusa przyjrzał się mapie i uznał, że skoro dojechaliśmy już tutaj, to możemy pojechać krótszą drogą. Przystaliśmy na to i ruszyliśmy. Po kilkunastu kilometrach zobaczyłem, że zbliżamy się do budynku przypominającego klasztor, a Astrid wystawia dłoń przez okno i daje nam znaki, aby zwolnić. Zatrzymaliśmy się przed kamiennym mostkiem, wiodącym do wnętrza budowli, i wysiedliśmy. - Co się stało? - spytał Lampart. - Wybaczcie państwo, lecz tu znajduje się sanktuarium braci Ochędańców Bosych. Pragnąłbym tam zajrzeć, aby westchnąć w intencji odnalezienia Scypiona. Jeśli chcecie, możecie jechać - wyjaśnił krawiec. Jednak wszyscy uznali, że chętnie wejdą także i rozejrzą się. Nie wiedziałem, czy ta chęć zwiedzania była podyktowana zainteresowaniem ochędaczem, czy też tym, że spokojny, uporządkowany budynek klasztoru stanowił taki kontrast dla pola bitwy. U progu powitał nas jowialny, pulchny braciszek, który ze swadą jął opowiadać, że przez ostatni miesiąc sanktuarium było niepokojone przez Sługów Miłosierdzia, którzy kazali się wynieść braciom do lewego skrzydła, a sami panoszyli się w pozostałych częściach budynku. W dodatku - wylewał mnich potoki swego krasomówstwa - wiele na to wskazuje, że ci potępieńcy zbezcześcili piwnice służące do przechowywania ochędacza i zamienili je w lochy. - To nie wiecie tego na pewno? - zdziwiła się Siballa. - Uciekli dopiero jakąś godzinę temu, po tym, jak było słychać grzmot i ogień trysnął w niebo. - To można się temu przyjrzeć. Zostało wam trochę ochędacza? - spytał Guldgraav. - To szczególny napój, wydawany wyłącznie potrzebującym - odparł braciszek, uśmiechając się łagodnie. - Być może przed zakończeniem wizyty będę potrzebujący. Na razie prosimy o pokazanie co ciekawszych miejsc - zakończył Zolt. Braciszek skinął na nas i przeszliśmy dziedziniec, po czym przy okazji wspinania się na wieżę oznajmił, że gdy zagrzmiało, stał się cud, który rozsławi imię tego miejsca w całym świecie. Z kręconych schodów trafiliśmy do niewielkiej komnaty, w której stała solidna, okuta skrzynia. - Co tu jest? - spytał Lampart. - Nasza święta księga proroctw, spisana na skórze czarnych harpii przez założyciela naszego zgromadzenia, świątobliwego... - ...ojca Scypiona Mędzikłaka - powiedziałem wraz z Halamusem, Lampartem, Panią Sztuk i Astrid. Braciszek przyjrzał się nam spod oka, po czym powędrował dalej i stanął pośrodku siedmiokątnej, wysklepionej sali z witrażowymi oknami. - Oto on, człowiek wielkiej skromności i wielkiego ducha, założyciel naszego zgromadzenia, świątobliwy... - ...ojciec Scypion Mędzikłak - znów wyrzekliśmy chórem razem z krasnoludami. Jedynie krawiec nie mówił nic, tylko pierwszy przestąpił próg kaplicy, spojrzał w kierunku wskazywanym przez mnicha i padł na kolana. - Scypion! - zawołał. Nieco zmieszani, weszliśmy za nim, a naszym oczom ukazała się ściana, z której osypała się gruba warstwa tynku, a spod niej wyglądała postać Scypiona namalowana al fresco - z potarganymi włosami, nieobecnym wyrazem twarzy i kotem na ręku. Przyjrzeliśmy się malowidłu, Guldgraav dotknął go nawet w paru miejscach pomimo protestów braciszka i stwierdził, że jest autentyczne. Podumaliśmy i wyszliśmy z sali, a Lampart poprosił naszego przewodnika, aby pozwolił nam obejrzeć świętą księgę. Braciszek początkowo się wzbraniał, lecz po namowach wyciągnął duży, rosochaty klucz i otworzył skrzynię. Naszym oczom ukazała się gruba, oprawna w skórę księga o czarnych kartkach. Halamus przerzucił kilka z nich, otworzył księgę szerzej i wskazał coś palcem. Spojrzeliśmy w tym kierunku, po czym Kalfun Gór gwizdnął jak na meczu i ku rosnącemu zaniepokojeniu zakonnika przerzucił jeszcze kilka kartek. Tym razem omal nie podskoczył Guldgraav, a następnie - Halamus. Na tylnych stronach jednostronnie zapisanych kartek widniały strzałki, wymiary i runy, naniesione w czasie budowy sterowca. - Scypion? - spytał Lampart. - Oro mówił, że widziano go, jak wycinał kawałki powłoki naszego statku powietrznego - przypomniał Halamus. Wyszliśmy na słońce, pozostawiając krawca pogrążonego w rozmowie z mnichem. Po kwadransie czekanie znudziło się nam i postanowiliśmy zobaczyć, jak się mają sprawy z tymi lochami. Znaleźliśmy drzwi, za którymi znajdowały się schody prowadzące na dół, i udaliśmy się do piwnic. Korytarze były zastawione beczkami rozmaitych rozmiarów, niestety, w większości - pustymi. Jednak po minięciu kilku zakrętów usłyszeliśmy głosy. Po cichu zajrzeliśmy do następnego korytarza i stwierdziliśmy, że jedną jego stronę zajmuje ciągły rząd krat, za którymi siedzą ludzie. Gdy weszliśmy tam, okazało się, iż są to przeważnie mnisi, rzemieślnicy i zwykli chłopi. - Wypuśćcie nas, łaskawi państwo, wypuśćcie! - rozbrzmiały okrzyki zza krat. Przyjrzałem się zgromadzonym - byli ubrani w przybrudzone, szarawe lub brązowawe odzienie wierzchnie, a dwóch stało w zgrzebnych gaciach - zapewne wyciągnięto ich z łóżek. Ostatnią klatkę zajmował osobnik zupełnie niepasujący do reszty - w czarnym chałacie i mycce, z małą bródką i namaszczonym wyrazem twarzy. - Uprzejmie proszę o uwolnienie. Jestem więźniem politycznym, poszkodowanym przez reżim. - Jaki on tam poszkodowany, razem z szarymi nas gnębił! - rozległo się z cel obok. - Proszę nie słuchać tych łotrów, to zwykli kryminaliści. - Najgorszy to trolli syn, rozmaite ekskrementy medyczne na nas wyczyniał, lewatywy i purgensy próbował! - wołali lokatorzy sąsiednich klatek. - A jak się pan nazywa? - spytałem poszkodowanego przez reżim, bo mi kogoś przypominał. - Jestem Blendon z Gwlygg, Mistrz Uzdrawiania - powiedział z namaszczeniem typ odziany w czerń. - Jako żywo! - potwierdził Mofko, wynurzając się z sąsiedniej piwnicy z pękiem kluczy w ręku. - Taki on tam dochtór! Zamknął się sam, jak was usłyszał, klucz ma przy sobie, łajdak jeden! Pobieżna rewizja wykazała, że sublokatorzy Blendona mówili prawdę. - Trzeba poderżnąć mu gardło - doradziła Siballa, sprawiając, że mistrz się spocił. - A może tak lewatywa z kłącza misiornika, lub okłady z gryzołaczki morskiej, co? - spytałem medyka, który zbladł, słysząc te słowa. - Macie tu klucze - powiedziałem i wręczyłem pęk najbardziej zarośniętemu z więźniów. - Dzięki, panie, ubijemy go rychtyk! - wyszczerzył się radośnie. - Po co od razu ubijać? A może zrobilibyście mu jakieś lewatywy czy inne eksperymenty? - Ale wyrzucił do kanału wszystkie swoje medykamenta. - A w kuchni to nie ma przypraw? - poddałem myśl włochatemu i wyszliśmy na dziedziniec. Ujrzeliśmy, że krawiec dyskutuje z braciszkiem w bramie klasztoru, więc podeszliśmy tam. Wynalazca maszyny do szycia uśmiechał się radośnie i gdy nas ujrzał, poinformował, że zostaje w zgromadzeniu założonym przez jego syna. Tutaj nikt nie będzie go niepokoił podczas pracy nad maszynami do szycia, a jako krewny założyciela nie będzie zaczynał od prostego mnicha, lecz od wyższych stanowisk w hierarchii. Z kolei zgromadzenie w podzięce za nabycie nowego brata obdarowuje nas baryłką ochędacza. Podziękowaliśmy jemu i braciszkowi, po czym ruszyliśmy do naszych pojazdów. Zatrzymaliśmy się na mostku, gdyż od strony dziedzińca dobiegł nas straszny ryk. Ujrzeliśmy, że w naszą stronę gna jakiś czarny kształt, wydając przeraźliwe wycie. Każdy chwycił taką broń, jaką dysponował, i czekaliśmy w napięciu. Gdy jednak stwór zbliżył się do nas, okazało się, iż jest to tylko dziko pędzący medyk. Przebiegł pomiędzy nami, przeciął drogę, łąkę i wskoczył do jeziorka, gdzie zaczął wykonywać przysiady. Po dłuższej chwili od strony dziedzińca nadszedł kudłaty, który na nasz widok uśmiechnął się radośnie i powiedział, że pomysł ze zrobieniem medykowi ekskrementu naukowego był przedni. - A coście mu zrobili? - spytałem go. - Lewatywę z pieprzu. Pożegnaliśmy się z Astrid i Panią Sztuk, które zawróciły do Collegium Magicum, i ruszyliśmy ku posiadłości hrabiego Vorna. Dotarliśmy tam, gdy słońce było nisko nad horyzontem. Podjechaliśmy na pole wzlotów i zobaczyliśmy, że hrabia właśnie wypróbowuje swój stary sterowiec, w którym powprowadzał różne modyfikacje. Zanim wylądował, zauważyliśmy, że na jednej ze ścian hangaru widać ślady płomieni, a szopa obok jest zupełnie spalona. Za resztkami szopy widniał rząd niewielkich kopczyków - ślady po próbie ataku przeprowadzonej przez Gwardię Teokraty. Sterowiec wylądował, po czym hrabia zaprosił nas na kolację, która przeciągnęła się do późna w nocy. Nazajutrz poszliśmy do hangaru, w którym rosła konstrukcja nowego sterowca. - Na cześć wielkiej ryby, która brała udział w Wojnie z Uwięzionymi, nazwiemy go Kwandu - obwieścił hrabia. - Pomysł w pewnym sensie podsunęła mi czarownica, która mówiła, że, zaraz, zaraz... Aha, że lęgniemy tu latające wieloryby... Obejrzeliśmy budowaną właśnie gondolę, śmigła o nastawnym skoku i wentylatory zwiększające ciśnienie w gondolach smoków w czasie lotów na dużych wysokościach. - Jest tylko jeden problem - powiedział oprowadzający nas gnom, który podczas naszej nieobecności zastępował Kalfuna Góra. - Drajwy w dywinatorze zupełnie się zegziły i nie chcą pracować. - Jak to zegziły się? - A zobaczcie sami - zachęcił, otwierając tylną pokrywę urządzenia. W pudle dywinatora siedziały dwa drajwy w marynarskich koszulkach w poprzeczne paski i w nasadzonych na bakier czapkach kapitańskich z symbolem skrzydeł. W fotelu siedział Czworak ze spuszczonym łbem, który zobaczywszy, że zaglądamy do środka, płaczliwym głosem zajęczał, że ma wszystkiego dosyć, bo drajwy odmówiły mu posłuszeństwa. - A, to po tym próbnym locie? - domyśliłem się. - Wkrótce po nim. Czułem się nieco winny temu, co się stało, spytałem więc Halamusa, czy mogę zajrzeć do jego dywinatora. Odparł, że na razie i tak nie działa, bo jego Pięciak jest zajęty zabawianiem Uwięzionych, więc mogę tam grzebać do woli. Wyjąłem więc duży dywinator z bagażnika, otworzyłem jego tylną klapę, wyjąłem parę drajwów w sukiennych kamizelkach i podałem Kalfunowi. Następnie z miejscowego urządzenia wydobyłem dwa drajwy w kapitańskich czapkach i zamknąłem je w dywinatorze Halamusa. Drajwy Halamusa powędrowały do starego dywinatora, na którym zwykł pracować Kalfun Gór. Po wygłoszeniu paru zaklęć startowych krasnolud wprowadził kilka współrzędnych do wykreślania krzywych geometrycznychi nacisnął jakiś klawisz. Przez chwilę nie działo się nic, po czym na ekranie zaczęła rosnąć powoli jakaś złożona linia. - Dobrze, chodzi jak nowy - ucieszył się gnom, asystent Kalfuna Góra. - A ja zostałem bez dywinatora, tylko z dwoma aroganckimi drajwami, które mają się za kapitanów żeglugi powietrznej - żartobliwie utyskiwał Halamus. - Może i z tym da się coś zrobić - powiedziałem, nałożyłem srebrne rękawice i wyjąłem Jego Wspaniałość z klateczki. Klął i wrzeszczał, lecz nie zdołał mi się wyrwać, więc wrzuciłem go do dywinatora Halamusa. Ten podszedł do klawiatury i ze zwątpieniem na twarzy wymruczał jakieś zaklęcie startowe i w szufladkę w płycie czołowej wsunął złoty krążek, pokryty symbolami. Kryształ służący za ekran rozjarzył się, po czym ściemniał, uzyskał właściwą jasność i pojawiła się na nim kolumna cyfr. Halamus wystukał RUN, po czym na ekranie zaczęły pojawiać się kolejne strony, pokryte znakami runicznymi, a wtedy z cicha gwizdnął przez zęby i wklepał długie polecenie, podśpiewując jednocześnie jakąś inkantację. Wewnątrz obudowy dywinatora rozległ się świst, pisk, tupot, jeszcze jeden świst, po czym turkot bębna, w którym biegały drajwy, zamienił się w gwizd o coraz wyższej częstotliwości, aż przestał być słyszalny. Po ekranie przemknęły sekwencje wzorów, wykresy zwijały się i rozwijały, pojawiły się i znikły spirale dziwacznych znaków. Halamus stuknął w jeszcze kilka klawiszy i ekran rozkwitł orchideami fraktali. - Dosyć sadyzmu! - powiedziałem, podważając zatrzaski na tylnej klapie dywinatora i wkładając na powrót srebrne rękawice. - Zaczekaj, co robisz, jeszcze nigdy nie był taki szybki! - zawołał Halamus. Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, odchyliłem klapę i zamarłem w bezruchu. Po chwili podszedł do mnie Halamus, który stanął jak wryty, a do niego dołączyło obu krasnoludów, Mofko, hrabia i gnom asystent. Przetarłem oczy i spojrzałem raz jeszcze na to, co widziałem - w bębnie maszyny gnał na złamanie karku Pięciak w złotym, pięciokątnym birecie i długim płaszczu, a po bokach stały dwa drajwy, które od czasu do czasu przykładały mu po tyłku szpicrutą. Gdy zorientowały się, że zostały obiektem obserwacji tak dużego audytorium, uśmiechnęły się i zasalutowały służbiście. Odetchnąłem i z powrotem zamknąłem klapę. Pod wieczór przyjechały dwa wozy - jeden był załadowany częściami wymontowanymi z naszego sterowca, na drugim zaś spoczywała gondola ze smokiem. Krasnolud nadzorujący transport powiedział, że tego można jeszcze przywrócić do użyteczności w warunkach warsztatowych, lecz u drugiego przepoczwarzenie wsteczne zaszło tak daleko, że trzeba go będzie odwieźć do ponownego zmorfowania. Przy okazji odnoszenia rzeczy na miejsce coś mi się przypomniało. - Mofko! Co ze Starym Bluzgotem? - Jak spotkaliśmy tego brodacza, syna Pani Sztuk, to wyście rozmawiali z krawcem, a ja zauważyłem tego gnoma i wszystko z nim załatwiłem. Powiedziałem mu, żeby udał się do zamku i odebrał go z rąk stajennego. - To dobrze. Nie lubię mieć zaległych zobowiązań. A tak przy okazji, zapłacę ci, jak tylko Guldgraav uiści mi kolejną ratę. - Nie ma sprawy, szefie, nie pali się - odparł maluch, wprawiając mnie w osłupienie. Około szóstej przystąpiliśmy do uroczystej kolacji. Opowieści z podróży mieszały się z historiami bitewnymi i planami na przyszłość. - Zbudujemy flotę sterowców i otworzymy regularne linie do Khemetu i Khitaju, a gdy zwiększymy zasięg i będzie można latać przez morze, to i do Lemurii - perorował hrabia, uniesiony entuzjazmem. - Zapewne będzie potrzeba dużo części, takich, jak choćby te śmigła o nastawnym skoku. - Guldgraav wprowadził do rozmowy element konkretu. - Oczywiście, liczę na was, jeśli o to chodzi - zapewnił Vorn krasnoluda. - Zolt, czy pan Zhang nie mówił czegoś, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego zdecydował się na taki ostateczny krok? - spytałem Guldgraava w nadziei, że rozwiąże nurtujący mnie problem. - Tak, rozmawiałem z nim trochę i mam wrażenie, że do pewnego stopnia udało mi się zrozumieć kierujące nim motywy. Poza tym zostawił mi księgę z sekretami produkcji sztucznych ogni substancji pokrewnych, a w niej - list. Wynika z niego, że szczerze nienawidził Piątni za wymordowanie rodziny. Poza tym, o ile zrozumiałem z jego pisania, wrogowie cesarza, któremu służył, rzucili klątwę na jego nazwisko. Mogło ją anulować jedynie odejście w chwale... Następnego dnia po śniadaniu hrabia Vorn powiedział, że otrzymał wiadomość, że król Bizgeumon Drugi udał się do wód w celu odbycia kuracji, a rządy chwilowo sprawuje rada królewska. Poza tym kilkakrotnie doszło do napaści na Sługów Miłosierdzia, których magia zdaje się nie działać. Wreszcie zapakowaliśmy się do smokochodu Halamusa i po krótkim pożegnaniu z hrabią i Kalfunem ruszyliśmy w drogę. Na horyzoncie zamajaczyła bryła zamku Collegium Magicum, następnie szerokim łukiem ominęliśmy Smoczy Kurhan, który wyglądał jak każde normalne wzgórze, i znaleźliśmy się na drodze prowadzącej na północ. Wyminęliśmy kilka idących bezładnie grupek żołnierzy, po czym Halamus dał znak szoferowi, aby skręcił przed oberżę, przed którą na podjeździe rósł ogromny, symetryczny jesion. Weszliśmy do pustej jeszcze sali i zamówiliśmy herbatę oraz kwas chlebowy. Gdy oberżysta przyniósł nam napoje, Halamus z niewinną miną spytał go, co to za wielkie drzewo rośnie przed budynkiem. - Aaa, panie, tu właśnie nastąpił przełomowy moment wojny. Jedni magowie bili się z drugimi i rzucali strasznymi zaklęciami, aż wreszcie ci dobrzy zamienili tych złych w drzewo. Dlatego teraz zrobił się spokój i ludziom dobrej woli będzie się żyło lepiej. Ubawiliśmy się setnie, a gdy skończyliśmy pić, Halamus dał oberżyście ćwierć dława za ciekawą opowieść. Wyszedłszy, śmialiśmy się tak, że z trudem trafiliśmy w drzwi smokochodu. Dalej jechaliśmy, już nie zatrzymując się, omijając wozy wyładowane plonami, grupy wieśniaków i z rzadka - smokochody. Na rozstajach dróg i na skrzyżowaniach widać było znacznie mniej pięcioramiennych wiatraczków, a znacznie więcej - piramidek zwieńczonych gryfem. - Wygląda na to, że ludzie wzięli sprawy religii w swoje ręce - powiedział Lampart, porównując liczbę piramidek i wiatraczków mijanych w ciągu godziny. Dojechaliśmy do mostu, przed którym stał troll, leniwie opierając się o szlaban. Szofer zatrzymał pojazd, a wtedy podszedł i wsadził łapę przez okienko. Szofer dał mu trzy monety, troll obejrzał je i powiedział: - Więcej. Szofer dorzucił jeszcze dwie i chciał ruszać, na co troll usłyszał: - Jeszcze. - Jak to jeszcze? - zirytował się szofer. - Stawka wynosi pięć miedziaków. - Sprzęt budowlany ma fanaberie - odparł troll. - Chce się modnie ubierać. Stanęło na jeszcze jednym miedziaku ponad normę i ruszyliśmy. Po drugiej stronie mostu, za wielkim stosem belek, stała grupka cyklopów. Wszystkie wystające części, o które można się uderzyć lub potknąć, czyli stopy, łokcie i kolana, mieli odziane w ochraniacze pokryte ukośnymi, żółtymi i czarnymi paskami. - No i widzisz, co zrobiłeś? - rzucił Lampart, wskazując cyklopa w czarnożółtych skarpetach wielkości smokochodu. Późnym popołudniem dojechaliśmy do wejścia podziemnego królestwa Guldgraava. Ten żegnając się z nami, rzekł, że niebawem zjawi się w mieście, po czym zawołał Silvermelta i coś mu powiedział. Silvermelt znikł i powrócił za chwilę z kilkoma pękatymi mieszkami. - To zarobek ze strzał na gobrole - wyjaśnił. - Czekamy na nowe, równie dochodowe pomysły - dodał, wręczając mi sakiewki. Odjechaliśmy, zostawiając za sobą wejście do jaskini i zacienioną dolinkę, prowadzącą do podziemnego miasta. Pomyślałem, że będzie mi brakować rad solidnego i niewzruszonego krasnoluda. Minęliśmy posterunek Gryfiej Roty, po czym zapadł zmrok. Miarowy szum opon smokochodu sprawił, że dołączyłem do Siballi i Lamparta, czyli zasnąłem. Obudził mnie jakiś wstrząs. Rozejrzałem się i przekonałem się, że dnieje oraz że zbliżamy się do rogatek miasta. Rozdział 24 Miasto połyskiwało przed nami dachami pałaców i oknami, oświetlone różowym słońcem i budzące się do życia. Teraz to jest moje miasto, pomyślałem, moje z wyboru. Na ulicach zaczynał się normalny, dzienny ruch - wozy konne, furgony zaprzężone w tricenanty, trochę smokochodów i omnibusów. Wkrótce znaleźliśmy się na Deptaku Dławisława. Spojrzałem na ciągnące się wzdłuż alei eleganckie, wysokie budynki i szeroki trawnik, rozdzielający pasma ruchu. - Szefie, co tam stoi? - spytał Mofko, wskazując do przodu. Na murawie stał przechylony, niczym okręt wyrzucony na mieliznę, ogromny pojazd. Pomimo że miał po pięć kół z każdej strony i był wielkości średniej willi, ktoś lub coś go uszkodziło. Obecnie przypominał nadal tort cytrynowy, lecz taki, z którego wyskoczyło pięciu gangsterów. W jego boku ziała ogromna wyrwa, a koła z jednej strony były powyłamywane. Na przedniej, białej ścianie, pokrytej złotym ornamentem, widniał namalowany smołą napis: - „Gwul Wyziorny jest...”, a dalej następował ciąg znaków runicznych. - Ładnie się tu zabawiali - powiedział Lampart do Siballi, która zaczęła rechotać na widok napisu. Wreszcie smokochód zatrzymał się u wylotu Zaułka Wiecznej Kałuży, wziąłem więc na spółkę z Mofkiem swój bagaż i wysiedliśmy. Zarzuciłem plecak i torbę, drugą wziął Mofko i weszliśmy do zaułka. Ku mojemu zdziwieniu, było w nim niemal sucho, gdyż ktoś przeczyścił rynsztok, a z podwórka warsztatu bednarza dobiegało pracowite stukanie. Przeszliśmy, nie natykając się na nikogo, aż do Skrajnej, gdzie usłyszeliśmy tupot i zobaczyliśmy, jak dwóch małych uliczników - gnom i chłopak - gonią wysokiego osobnika w szarej pelerynie i rzucają w niego pecynami błota. - Szefie, chyba rzeczywiście Słudzy Miłosierdzia tracą swą moc - powiedział Mofko, powiódłszy wzrokiem po biegnącej grupce. Wreszcie zbliżyliśmy się do mojego domu i ujrzałem, że w dachu zieje ogromna dziura, a na ścieżce wiodącej do wejścia stoi gnom. Zanim zdążyłem spytać, o co chodzi, Mofko przywitał się serdecznie z gnomem i przedstawił mi go jako swego kuzyna. - Bo jak szef znikł, a pan Halamus powiedział, że lepiej będzie, jak pojadę z panem Lampartem i Siballą, to kazałem pilnować domu szefa swoim kuzynom - wyjaśnił. Pochwaliłem go i spytałem kuzyna, co to za dziura w dachu. - A, to z nieba spadło. Nie wiemy co, bo drzwi zamknięte. Trollicja koniecznie chciała wejść, ale nie pozwoliliśmy, potem strażacy, a na końcu kręcili się tu szarzy braciszkowie. Nie wpuściliśmy nikogo. Uznałem, że należy się temu przyjrzeć, znalazłem więc kartę wchodną i otworzyłem drzwi. Niebo było widać przez strop hallu, pierwszego piętra i strychu. W podłodze przedpokoju ziała wielka dziura. Postanowiłem obejrzeć obiekt, który ją wybił, lecz przedtem podziękowałem kuzynowi Mofka i wypłaciłem jemu samemu jego pobory. Następnie poprosiłem obu, żeby sprowadzili jakichś swoich kuzynów do naprawy dachu oraz podłóg, i pożegnałem ich, mówiąc, że może to być niebezpieczne. Z kuchni wziąłem profilaktycznie zapalarkę, po czym zaświeciłem jeden z ocalałych baniaków, ująłem go delikatnie i zszedłem do piwnicy. Z podłogi wystawał jakiś czarny, regularny kształt, przypominający nieco zdeformowaną dętkę od traktora. Dotknąłem tego - było powleczone warstwą żużla, dobrze ciepłe i twarde niczym metal. Wyjąłem nóż, poskrobałem powierzchnię i ujrzałem srebrzysty błysk. Zdrapałem wiórek metalu i wygiąłem go w palcach. Zastanawiałem się, co to może być, aż wreszcie dotarło do mnie - to było ogniwo z łańcucha pętającego supersmoka. Wszystko wskazywało na to, że do mojej piwnicy spadł ze stratosfery srebrny pierścionek wielkości gumowej tratwy ratunkowej. Tylko dlaczego nie wysadził całej chałupy w powietrze? Już sama fala uderzeniowa powinna zmieść budynek z powierzchni ziemi. Poza tym musiał być rozżarzony, przynajmniej na powierzchni, a ziemia w piwnicy jest wilgotna. Cegły znalazłyby się w całej dzielnicy, a zamiast piwnicy powinien widnieć ogromny lej... Wtem zauważyłem, że oczka zapalarki tkwiącej za moim paskiem świecą niezwykłym blaskiem. Przystawiłem ją do pierścienia - zabłysły jeszcze mocniej, odsunąłem - przygasły. A więc to magia musiała jakoś zabezpieczyć wszystko przed wybuchnięciem. Stwierdzenie to uspokoiło mnie, mimo że wiele nie wyjaśniało. Spróbowałem, czy pierścień da się naruszyć siekierą - owszem, po paru próbach odrąbałem kawałek srebra wielkości cząstki pomarańczy, a sterczącą z podłogi resztę przysypałem ziemią i ulokowałem na tym duży stół z imadłem, pod który napchałem rozmaitych gratów. Z pewną satysfakcją skonstatowałem, że mogę żyć z kapitału, i poszedłem na górę. Rozejrzałem się dokładniej po domu - okazało się, że prysznic na szczęście jest nienaruszony, w lodówce skończyło się paliwo i znajduje się w niej czapa pleśni, przypominająca kształtem i wielkością kota, a trajektoria spadającego ogniwa łańcucha wiodła przez szafę z ubraniami i część garderoby. Do użytku nadawała się jedynie peleryna, trochę bielizny i jedna koszula. Wyjrzałem przez okno - jak na początek jesieni, pogoda była wyjątkowo ładna, świeciło słońce i było ciepło. Coś mnie tknęło, gdy spojrzałem na skrzynkę na listy z płaskorzeźbą przedstawiającą wurgha - czy poprzednio nie miał złożonych skrzydeł? Wyszedłem to sprawdzić i zobaczyłem, że w skrzynce jest jakiś list. Nie wiedziałem, jak się tam dostać - nie było dziurki na kluczyk, a drzwiczki nie dawały się otworzyć. Spróbowałem karty wchodnej - bezskutecznie. Zaraz, zaraz, pomyślałem. Jeżeli wurgh na skrzynce do listów to rodzaj żartu, to może jej otwieranie też wymaga dowcipu? Obejrzałem skrzynkę dokładnie, po czym ryknąłem jak smok. Skrzydła opadły, a drzwiczki otworzyły się. Wyjąłem list, zatrzasnąłem klapkę i spojrzałem w kierunku hałasu, który dobiegł mnie z posesji po drugiej stronie ulicy, nieco na skos od mojego domu. Okazało się, że baba, która stanęła tam na drabinie już w chwili, gdy przyszedłem, i maltretując sekatorem jakiś krzew, lustrowała, co się tu dzieje, spadła z drabiny na odgłos mego ryku. Ukłoniłem się jej uprzejmie i wróciłem do domu. Koperta była duża i ozdobna, widniały na niej tłoczone herby, symbole i runy. W środku znalazłem równie imponujące zaproszenie. Przedstawiciel Rady Królewskiej, Prezydium Konwentu Magów, Czarodziejek i Uczeńców oraz Zarząd Gildii Technomagów mają zaszczyt zaprosić Wielmożnego Pana do wzięcia udziału w uroczystości wręczenia odznaczeń Zasłużony Dla Magii. Odbędzie się ona w dniu (tu widniała data), o godzinie... W Nowym Pałacu Książęcym przy Placu Parad (Sala Kryształowa). Liczymy na niezawodne przybycie (tu następowały zamaszyste podpisy i były przybite cztery pieczęcie). Wyglądało to bardzo oficjalnie i urzędowo. Spojrzałem na datę, na swój zegarek, przeliczyłem czas i wyszło mi, że to dziś wieczorem. Na dole kartonika widniały litery R. S. V. P. Ciekawe, jak im to potwierdzę, pomyślałem i przyjrzałem się dokładniej. Pod skrótem widniała wytłoczona wypukłość z maleńkim napisem „potwierdzam”. Nacisnąłem ją, na co całe zaproszenie wyemitowało tęczujący, turkusowy błysk, a zamiast słowa „potwierdzam” pojawiło się „przyjęte”. Pośpieszyli się. Nadzwyczajnie się pośpieszyli, powiedziałem do siebie i zacząłem się zastanawiać, co na siebie włożę. Szafa z ubraniami została zamieniona w popiół i wióry, to samo stało się z garderobą, jedyne, co miałem do dyspozycji bez udawania się na zakupy, to mój bagaż podróżny. Pogrzebałem w nim i na dnie dużej torby odkryłem strój „podróżnika z Khemetu”, uprany i wyprasowany przez Mofka. Doszedłem do wniosku, że jak się wygłupiać, to na całego, i powiesiłem kostium na wieszaku, aby włożyć go we właściwym czasie. W spiżarni, którą ominął spadający z nieba kapitał, znalazłem puszkę z sucharami, słój marynowanego mięsa i drugi - dżemu. Zjadłem to wszystko, przedłużając wrażenie, że jestem nadal w podróży, i poszedłem przespać się na czymś, co się nie kołysało, nie trzęsło ani nie drżało od tupotu gigantycznych potworów, czyli na swoim łóżku. Obudziło mnie światło padające na twarz, gdyż nie dysponując budzikiem, tak ustawiłem lustro stojące na komódce, aby skierowało na mnie promienie zachodzącego słońca. Doprowadziłem się do porządku, odziałem w strój podróżnika, narzuciłem jedyną ocalałą pelerynę, wziąłem laskę, rozpruwacz gobroli oraz zaproszenie i ruszyłem na uroczystość. Gdy wyszedłem z domu i mijałem jeden z mostków przerzuconych nad kanałem, z cienia wyszedł, kołysząc się, mały gobrol. - Gełgu, gełgu, co? - wrzasnąłem do niego, sięgając po rozpruwacz. Spojrzał na mnie trwożliwie i wskoczył do kanału, rozbryzgując cienką warstwę wody na dnie. Może trzeba je będzie wziąć pod ochronę? - pomyślałem, zobaczywszy jego przestrach. Do pałacu trafiłem, kierując się widokiem ciągnących tam pojazdów - smokochodów, land i powozów. Machnąłem zaproszeniem dwóm fagasom stojącym przy bramie i udałem się w stronę wejścia głównego, omijając podjazd, przy którym przystawały wehikuły. Od wejścia ciągnął się cały szpaler wyfraczonych fagasów, prowadzący na schody i wyżej. Gdy dotarłem do Sali Kryształowej, ujrzałem tłum osób znanych i nieznanych, zarówno magów, jak krasnoludów i gnomów, a także ludzi wyróżniających się jedynie bogatym strojem. Moje przebranie pośród dziwacznych szat niektórych gości zupełnie nie rzucało się w oczy. Rozejrzałem się i zobaczyłem Halamusa konferującego z Guldgraavem i kilkoma innymi magami. Wziąłem kielich wina od lokaja i przecisnąłem się do nich. Przywitałem się z Guldgraavem, który powiedział, że zastał u siebie smokogram z zaproszeniem i dojechał w ostatnim momencie kurierskim Smokiem Żelaznym. - Czytałeś, że zniesiono rozporządzenie nakazujące uczeńcom noszenie bród? - spytał Halamusa mag, którego przedstawiono mi jako Jaseppa Kolmasa. - Tak, słyszałem o tym. - I co, zgolisz? - Skądże, teraz, jak już wolno golić? Nic z tego. Przerwał nam gong i na podium wkroczyło grono przedstawicieli rozmaitych zarządów i gildii, którzy zasiedli na przygotowanych fotelach. Ku swemu zdziwieniu, ujrzałem tam Panią Ninian, tym razem w aksamitnej sukni w kolorze burgunda, bogato lamowanej zlotem, z ogromnym złotym naszyjnikiem i złotym diademem. W ręku ściskała wyglądający niczym berło złożony złoty wachlarz, zakończony złocistymi piórami. Ogólny wygląd damy przywodził na myśl niezwykle elegancką i kosztowną królewską otomanę. Rozejrzałem się jeszcze raz po sali i spostrzegłem stojące po drugiej stronie Panią Sztuk i Astrid. Skinąłem im głową i uniosłem kielich, na co odpowiedziały tym samym. Ujrzałem, że Astrid chce mi coś przekazać, poruszając bezgłośnie ustami, lecz nic nie zrozumiałem, zresztą wszelkie próby skomunikowania się przerwało nam stukanie lagą o podłogę. Głos zabrał sędziwy, godny ochmistrz, który rozwlekle przemawiał na temat chwilowej niedyspozycji króla Bizgeumona Drugiego, wielkiego poświęcenia osób, które zapobiegły kataklizmowi spowodowanemu przez nieprzemyślane i ryzykowne praktyki magiczne, oraz wspaniałej przyszłości, jaka czeka wszystkich pod połączonymi rządami Rady Królewskiej i przedstawicieli wszelkich konwentów i gildii. Następne przemówienie wygłosił były marszałek dworu, obecnie przewodniczący Rady Królewskiej - Marcellus Gwąg, jeden z tych, co to zawsze unoszą się na powierzchni. Wreszcie nastąpiło wręczanie nagród, odznaczeń i tytułów. Najpierw kilka orderów otrzymały osoby, których nie widziałem nigdy w życiu, w chwilę potem wywołano Halamusa, nagrodzonego na wniosek Prezydium Konwentu Magów, itd., itp., następnie kilku nieznanych mi magów i Guldgraava, który dostał solidny złoty łańcuch z medalionem na wniosek (jak zwykle praktycznych) krasnoludów z Zarządu Gildii Technomagów. Później nastąpiło niewielkie zamieszanie, gdy wyczytano starszego trollmistrza Janasa Bzdryczko-Bromskiego, który za specjalne zasługi otrzymywał patent nadtrollmistrza. Pani Ninian, czyli, jak się domyślałem, adresatka owych specjalnych zasług, wstała ze swego fotela z rulonem w dłoni, aby go wręczyć, podczas gdy trollmistrz przeciskał się przez tłum. Na głowie miał ogromne czako, zapewne ukrywające jego baranie rogi. Następnie udekorowano pięknym kryształem Panią Sztuk, a wreszcie nagrodę za odwagę otrzymał zdumiony Mofko. Kolejne wyróżnienie otrzymali Lampart i Siballa. Chyba się nieco spóźnili na imprezę, gdyż szli od końca sali. Siballa parła przez ciżbę gości niczym lodołamacz, a w jej kilwaterze lawirował Lampart. Na wniosek czarodziejek za przytomność umysłu, odwagę osobistą i ducha bojowego otrzymali miecz i tarczę. Usiłowałem przecisnąć się bliżej Astrid, lecz wywołano mnie. Mocno zdziwiony wstąpiłem na podwyższenie i podszedłem do godnego ochmistrza, który wręczył mi gruby rulon z pieczęcią. - Na wniosek Prezydium Konwentu Magów, Czarodziejek i Uczeńców przyznajemy waćpanu dozgonne prawo posługiwania się tytułem monsterdzieja - rzekł ochmistrz. - Mosterdzieja - poprawiłem odruchowo. - Nie, nie mosterdzieja, tylko monsterdzieja, czyli tworzyciela i władcy potworów, inaczej mówiąc, potwórcy - wyjaśnił z uprzejmym, acz nieco pobłażliwym uśmiechem. Schodząc z trybuny, musiałem mieć mocno ogłupiałą minę. W momencie, gdy wchodziłem pomiędzy gości, chcąc dostać się w pobliże Astrid, ochmistrz wyczytał hrabiego Vorna, nagrodzonego przez wszystkie instytucje organizujące przyjęcie. Zapadła cisza, potem wszyscy zaczęli się rozglądać i nawoływać, wreszcie za oknami pałacu rozległ się dobrze mi znany warkot śmigieł i smoków pracujących na wolnych obrotach. W chwilę później ciemność przecięły snopy światła padające z baniaków sterowca. Tłum rzucił się do okien, ja zaś rozejrzałem się za Astrid, ale nigdzie jej nie zobaczyłem, ruszyłem więc do wyjścia, uznawszy, że miała dosyć i wyszła na świeże powietrze. Po drodze natknąłem się na rozmawiających wesoło Halamusa i Panią Sztuk, następnie - Iwę i Jira, a w chwilę później - na Mofka, który wręczył mi kartkę owiniętą wokół jakiegoś przedmiotu, mówiąc, że to od panienki Astrid. Spojrzałem na papier i przeczytałem pierwsze słowa: Przyjedź jak najszybciej... Nie czekając na nic, zbiegłem po schodach, odebrałem od fagasa pelerynę i laskę, po czym omal nie zderzyłem się w drzwiach z hrabią Vornem, który właśnie wchodził w asyście Kalfuna Góra. Przywitaliśmy się, po czym hrabia stanął w progu, rozejrzał po rosnącym tłumie, uśmiechnął i powiedział do wszystkich: - Przepraszam za spóźnienie. Niestety, mój stary statek powietrzny nie jest tak szybki, jak ten, który uległ zniszczeniu przy Smoczym Kurhanie. Czy coś nas ominęło? - spytał, po czym ruszył na górę pomiędzy rozstępującymi się, śmiejącymi gośćmi. Zanim wyszedłem poza teren pałacu, przyjrzałem się liścikowi jeszcze raz w świetle jasnego baniaka, oświetlającego drogę dojazdową. Było tam napisane: Przyjedź jak najszybciej, gdy tylko będziesz mógł. Poniżej jest plan na wypadek, gdybyś nie mógł trafić. Załączam klucz. Aleja Jesionów 4, przeczytałem adres. Machnąłem na przejeżdżającą dorożkę, wskoczyłem do środka i podałem adres, każąc fiakrowi, aby się pośpieszył. Po prawie półgodzinie jazdy znaleźliśmy się w szerokiej alei, gdzie rosły strzeliste drzewa - zapewne jesiony. Wysokie sztachety oddzielały posesje od chodników, wreszcie dorożkarz zatrzymał konia i pokazał batem na bramę w parkanie. Rzuciłem mu dława i nie słuchając podziękowań, podbiegłem do furtki przy bramie. Klucz pasował, otworzyłem ją i wszedłem, zamykając za sobą. W świetle zapałki spojrzałem na plan - prosto aleją, a później pomiędzy drzewami. Świecący dotąd księżyc znikł za chmurą, zrobiło się ciemno i usłyszałem pohukiwanie sowy. Przyjemnie, nie ma co, pomyślałem, wysuwając ostrze z laski. Minąłem szpaler drzew, znalazłem przerwę w żywopłocie i wyszedłem wprost na niewielki budynek, wyglądający na dworek myśliwski. Obszedłem go dookoła, zauważyłem zaparkowany kangochód Astrid, a z niewielkiego domku obok dobiegły mnie warczenia i mlaskanie ucztujących dwirrów. Świeciło się tylko na parterze, podszedłem więc do drzwi frontowych i nacisnąłem klamkę. Było zamknięte. Spróbowałem otworzyć drzwi kluczem, który znalazłem przy liście, lecz nie pasował. Zacząłem się zastanawiać, czy nie wejść przez okno, lecz nagle rozległ się szczęk zasuwy i w drzwiach stanęła Astrid. Miała na sobie tę samą suknię, co na przyjęciu w pałacu jej matki. Spojrzałem na nią i pomimo upływu czasu przekonałem się, że moje pierwsze wrażenie sprzed kilku miesięcy potwierdza się - jej wygląd mógłby przyprawić o bezsenność kilku świątobliwych pustelników, a na dokładkę cały klasztor o ścisłej regule. Było to o tyle dziwne, że strój zasłaniał ją niemal całą, łącznie z szyją i nadgarstkami, a sięgał do ziemi. Uśmiechnęła się i zaprosiła: - Chodź, nie stój tak w progu. Gdy trwałem nieporuszony nadal, wzięła mnie za rękę i znaleźliśmy się w zacisznym, wysłanym futrami domku myśliwskim. W lichtarzach na stole paliły się świece, a na kominku płonął ogień. - Szybko przyjechałeś. Nie zostałeś na przyjęciu? - Nie, gdy Mofko wręczył mi twój list, zdołałem jedynie przeczytać, żeby przyjechać jak najszybciej, więc tak postąpiłem. - Nie martw się, znajdziemy coś do jedzenia - rzuciła, wskazując na zastawiony stół. Zbliżyła się do okna, odsunęła firankę i zawołała mnie. Gdy podszedłem, położyła mi dłoń na ramieniu, a drugą wskazała na trawę pokrywającą się bielą i powiedziała: - Spójrz, pada śnieg. Wiesz, teraz chyba mamy dużo czasu... KONIEC (przynajmniej na jakiś czas...) Warszawa, grudzień 1996 - marzec 2000