Tomasik Łukasik - Serce nie sługa
Szczegóły |
Tytuł |
Tomasik Łukasik - Serce nie sługa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tomasik Łukasik - Serce nie sługa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tomasik Łukasik - Serce nie sługa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tomasik Łukasik - Serce nie sługa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Łukasz Tomasiak
Serce nie sługa
- Psia ich mać, psia i w rzyć chędożona mać! - klął Dewarel. - W psiuna sranego,
kurwicha zasmarkana, zaszczana w łajno wiero... - zamachnął się z zamiarem
wymierzenia soczystego kopa w drewniany wóz. Jednak zamach był za duży i
kopnięcie nie tak celne jak zamierzał. W rezultacie sam impet kopnięcia wywrócił
go na plecy. Głucho plasnął w kałużę błota. Fontanna brudnej wody rozlała się
wokoło i wyglądała w świetle księżyca niczym erupcja gejzeru.
- Ale to piękne, tatuśku!
- Ryj, ryj! - wrzasnął do końca rozsierdzony Dewarel. - Pchaj! Nie gadaj! Ty
bachorze nierobotny! - posypał się następny łańcuch wymyślnych przekleństw.
Katersen powstrzymał uśmiech cisnący mu się na usta, chociaż Dewarel nie mógł
dostrzec wyrazu jego twarzy. "Za dużo przebywania z krasnoludami... Na tym polu
rośnie im coraz większa konkurencja" - pomyślał zbierając siły, by wypchnąć w
końcu wóz z błota. Dewarel jakby odczytując jego myśli poprychał trochę jak kot,
wyżął swój kupiecki płaszcz i zaczynał następny popis:
- Świńskomordzia, pierdowalona w rzyć, chędożona w... - zamyślił się chwilę, a
może nabrał tylko powietrza? - ...w zabełtaną, ocharchaną fleją zjełczałego
załajnionego zielonoorczą orka rzyć!
- Eee... - westchnął Katersen z dezaprobatą robiąc kwaśną minę. - Jednak nie. Za
mało inwencji twórczej i wyobraźni. Już się powtarzają...
- Mówiłeś coś darmozjadzie? - Wrzasnął Dewarel. - Za mało ci czegoś? Brechtnąłeś
czy to tylko ten bucun pierdnął jak to ma w zwyczaju? - wskazał laską na
pocącego się obficie syna.
- Nie, nic żem nie mówił...
- Ale teraz mówisz więc ryj! Ryj! Morda! I pchaj! - zagrzmiał i wytarł twarz
brudną, niegdyś zapewne śnieżnobiałą chustą.
Zbliżała się północ, a poświata wiszącego na nieboskłonie miesiąca dawała
stosunkowo nikłe światło. Katersen nie ważył się więc mędrkować i wziął się do
roboty. Pchał i stękał, a wóz nie ruszył się nawet o milimetr. Efekty marne, a
praca wielka. Obok niego zapierając się stopami w rozmokłą ziemię jęczał
żałośnie syn Dewarela - Tindres zwany Małym. Chociaż przydomek był pewnie trafny
w jego pierwszych latach życia teraz nie oddawał jednak jego aparycji w żadnym
stopniu. Był to mężczyzna nad wymiar wysoki i co dziwniejsze szeroki w barach
jak żubr. Elfy rzadko miały łapska wielkości niedźwiedzich, klatki piersiowe
porównywalne do dwustulitrowych beczek i tak grube rysy twarzy, usta i okrągłe
głowy. Bardziej pasowało, by do niego mówić Tindres Góramięśnik lub Tindres
Dąbopień. Ale cóż... Tradycja.
Już od przeszło dwóch tygodni kompania poruszała się dość szybko zmierzając do
Abredenii. Katersen był dość zdziwiony, iż o poranku w "Karczmie u Bestipusa"
obudził go potwór jakowyś! Okazało się potem, że to Tindres, syn Dewarela, który
koni pilnował i nocował na podwórku. Dewarel powiedział mu w tajemnicy, że jego
dziecko straszne gazy puszcza i że jego noc w stajni nie było objawem skąpstwa,
ale troski. "Życie mu ocaliłem, bo w karczmie porywczych ludzi żem widział..." -
szepnął Katersenowi na usprawiedliwienie.
Szybko Katersen znalazł wspólny język z "potworem", który nie okazał się aż tak
krwiożerczy. Pracodawca gonił więc od razu ruszyli w drogę kupując jeszcze w tej
samej wsi zbroję i oręż dla obrońcy przedsiębiorstwa "Dewarel i jego syn".
Podróż nie była ciężka ani bardzo nieprzyjemna. Zatrzymywali się często i
popasali długo bajając, pijąc i nie żałując sobie jadła. Spali w ciepłych
karczmarzych izdebkach, zażywali kąpieli oraz tabaki. Co rusz Dewaral odnajdywał
nowych znajomych i nadarzała się okazja i do wypitki i do pogaduszki. Dewarel
ostrzegał przed wojną jak zawsze, ale z miernym jednakże skutkiem. Strach
wygasał zawsze po świcie, a opowieść zdawała się być dla niedawnych słuchaczy
koszmarnym snem.
Tylko Katersen narzekał na niewygodną kolczugę i ciężki obręczowy hełm. Wiele
kłopotów sprawiał mu również długi, nieporęczny miecz. Chroniony kupiec nie
chciał jednak słyszeć o zdejmowaniu rynsztunku, chociaż w tamtych okolicach o
jakimś rozboju czy kradzieży nie mogło być mowy. Używali często uczęszczanych i
chronionych szlaków, a w miastach kręciło się tyle gwardii, że od czerwieni ich
uniformów można było oczopląsu dostać. "Noś z dumą kolczatkę i dziobaka, bo tu o
prestiż synu chodzi" - powiadał Dewarel, a potem zaraz dodawał: "A i przyuczysz
się jak to będzie na bezdrożach... przyzwyczaisz się krzyneczkę..."
Tindres wraz z Katersenem stękali, naprężali grzbiety do bólu i próbowali
wyciągnąć tkwiący w wodzie wóz. Wysiłek najprawdopodobniej był od początku
bezowocny, gdyż stary czterokołowiec tkwił w przypominającym ruchome piaski
błocie po końce przednich kół. Tylnie zanurzone były w połowie. Jednak nie
rezygnowali z wysiłku znając gniew Dewarela. Siwy elf krążył wokoło wozu i
złorzeczył, bluzgał wszystkimi znanymi mu obraźliwymi epitetami. Od czasu do
czasu zaglądał także do wymizerowanej szkapy, skubiącej nieopodal, pod lasem
trawę. Znali już dobrze jego złość i rozsierdzenie. Więcej nie chcieli
doświadczyć go na własnej skórze.
- Co to za szkudnik mi się obrodził? Za co? Za co? Com ja biedny zrobił? -
Dewarel wzniósł oczy do nieba i złożył ręce, a później skrzyżował na piersi.
- Chędożył... -mruknął niedosłyszalnie Katersen ku własnej uciesze.
- Za co mnie skarano tak sromotnie? Srom, srom nad sromy!
- Tatku? - zapiszczał swoim nieproporcjonalnie cienkim w porównaniu do budowy
ciała głosem Tindres.
- Czego nierobie? - wyszczerzył zęby jego tatek.
- Przecie toś ty tatku kochany mi kazał żywiej gnać, korzenie jakowe cię przecie
ciągły okropnie. Kazałeś, tom przygnał szkapinkę...
- Jam ci kazał? Jam kazał przyspieszyć? Katersen! Jam mu kazał? - krzyknął do
pracującego i srogo stękającego elfa, który wyprostował się chrzęszcząc
zardzewiałą kolczugą i wycierając ręką spocone czoło. Zdjął skórzany, twardy
hełm i wyżął włosy.
- Cożeś mówił panie?
- Pytał czy chciał ja przyspieszyć! - wrzasnął rozdzierająco i ochryple Dewarel.
Echo poniosło okrzyk daleko po otaczającym ścieżynkę lesie.
- Nie słyszał żem... - odrzekł dyplomatycznie Katersen i spojrzał niewinnie na
zgłupiałego do końca Tindresa. Wzruszył ramionami, chociaż pamiętał jak jego
ojciec przez całą drogę jęczał z bólu i żebrał o jakąś cieplutką, przyjemną
karczemkę.
- Ale... - próbował jeszcze ripostować wielki jak dąb Tindres Mały. - Przecie w
pamięci miałżem...
- Co? To przez, w rzyć mać, ciebie! Zawsze wszystko zawalisz zawalidrogo! Nie
dość, że trzeba dwa łóżka w każdej zawszonej, w psa trochanego w zad matrony,
splutej jak znak przydrożny drogi, karczmie wynajmować dla ciebie, pięć bochnów
chleba i bekę piwa zakupić to ano w kłopoty, aby pakujesz! Nic więcej...
- Ale toś przecie ty kazał skrócić... wytoczył ostatnią linię obrony jąkający
się Tindres.
- Niby co zrobić? Cóżeś wymędrkował półnagłówku? Pachołku świętożony? Hę? -
odezwał się nieco cichszym głosem ojciec waligóry.
- Przez puszczę przeto kazał ty tatuśku przecie jechać, pamiętasz? - bąknął
Tindres wypróbowując nową strategię pchania upartego wozu.
- Katersen! - zagrzmiał w odezwie ojciec.
- Nie słyszał żem...
Osiłek popatrzył na elfa z wyrzutem, a ten ponownie wzruszył ramionami. Katersen
umywał ręce i nie chciał pakować się w kłopoty. Starszy ma zawszę rację.
Przestawał już dawno stawać po którejkolwiek ze stron. On miał tylko groźne miny
na obcych robić i robił.
- A widzisz, znaczy się słyszysz! - wrzasnął łamiącym się triumfalnym głosem
siwy Dewarel.
- To tyżeś to wymyślił! Ten skrót pacholę niewierne. Łgarzu zatracony! Ojca
własnego wini... Niewdzięcznik...
- Jam nie chciał cię tatuniu, nawet nie śmiał, tylkom myślał...
- Przestań więc robić rzeczy do których stworzon nie jesteś. Zrób pożytek lepiej
ze swoich nóg i rąk! Pchaj i morda!
Pchali więc dalej i co chwila, któryś z dwóch pracujących klapnął w błoto z
głośnym pluskiem. Wycierał oczy i stękał dalej, a wóz zapadał się coraz głębiej.
- Może, by kasztankę zaprząc? - Tindres zrobił użytek z tego z czego użytku
robienie miał zakazane.
Ojciec popatrzył na swego synka z politowaniem.
- Jak Tindresiu, jak? - odparł niemal niedosłyszalnie uśmiechając się.
Tindresik zrobił zwykłą sobie minę kretyna i rzekł głosikiem nie przystającym
dwumetrowcom:
- Możnaby przeto... - zmarszczył brwi i zacisnął grube wargi. -Ten...
- Jak w rzyć osraną, jak? - rozdarł się na nowo Dewarel. - Do psiej maci?
- Szkapina się mało nie utopiła! Ledwośmy ją wyciągli z błota tego, a on chce ją
zaprzęgać na nowo? Mądre to? Katersen!
- Nie mi o tym sądzić. Nie wiem... - na taką oto zdecydował się odpowiedź
zapytany.
- Toś jeszcze głupszy od niego. Z kim ja się toczę? Jak tyś ją chciał zaprząc do
tyłu wozu zaprząc, co? Za ogon zawiązać? Zwierzak ledwo z życiem uszedł,
przestraszon, a ty w robotę taką ją ciągniesz? Gdzie tu rozum? -postukał się
niedwuznacznie w czoło.
- Tu gdzie tatuś pokazał. - zapiszczał zadowolony z siebie synalek.
-Morda! - krzyczał wymachując pięściami Dewarel. - Ryj! Pysk! I pchać!
Pchali więc, ale bez przekonania. Stękali i jęczeli, a Tindres co chwila
puszczał podwodnego bąka. Nic z tego jednak nie wychodziło. Dewarel zaś krążył
wokoło złorzecząc i bluzgając błotem spod stóp i niewybrednymi słowami spod
górnej wargi.
*
- Dlaczego jam taki dobry dla was co? - pieklił się Dewarel. - Darmozjady jedne?
- stuknął swego syna w żebro.
- Tatku, zimno mi!
- Przykryj się derką, a nie jęczysz jak chędożona kobita! Nie tak! Nogi będą ci
wystawać. O tak. No! Na łeb ci nie kapie?
- Nie. Tatku co z nami będzie?
- A co ma być? Jak jutrzenka dupę uniesie znajdziemy drogę z powrotem. Dobrze,
że wóz w końcu wyciągliście. Przynajmniej na to nadały się wasze mięśnie. Choć
szło to wam opornie, trza przyznać. - stary elf pokiwał ze smutkiem.
- Ale jak błysło, trzasło i grzmotło to i dupy w tłoki poszły nie? Jak siknęło z
nieba to szast - prast, co? Od razu siły nabraliście zasmarkańcy. Jakoś dziwne,
że raz dwa i wóz wyjechał na twardy grunt...
Obaj zasmarkańcy potrząsnęli łepetynami na znak zgody nie wypowiadając słowa.
Musieliby się zdobyć na wysiłek nieszczękania zębami. A byli zziębnięci i
głodni, dopiero od niedawna zaczął grzać ich powoli rozpalający się ogień.
- Ależ mnie rwą te korzonki, do usranego trupa wierokłaka. - jęknął Dewarel
robiąc minę katorżnika i chlasnął się w policzek, aż głowa mu się zakołysała. -
Jeszcze te robale, a żeby sczezły w piekle.
- Posuń się Katersen, mruknął po chwili, teraz ja usiędę koło ognia.
- Kędy ja przecież dopiero tu się usadowił... - obrażony ton pseudo-żołnierza
nie zrobił jednak na starcu wrażenia. - Nawet siem dobrze nie zagrzał...
-Ale jam wiekowy, schorowan, a i chleba ci daję, tak? Pracę i chleb pod nos ci
nadstawiam i...
Tak,tak... -Katersen zrobił niepewną minę i westchnął głośno. Wygramolił się
spod koca i ustąpił Dewarelowi. Tkanina na której półleżeli był bardzo mała więc
musieli przeturlać się po sobie, aby nie tracić ciepła.
- Auuu -stęknął Dewarel duży marszcząc brwi. Jego twarz nabrała gniewnego
wyrazu. -Co to? Co to było?
- Zdaje się, że kolczuga, panie Dewarel...
- Jaka kolczuga? A dlaczego żeś jej nie zdjął, hę?
- Przecie miałem ją zawsze nosić, czyż nie? - elf zapytał z lekko wyczuwalną
nutką nadziei.
- A tak, tak... -tymi słowy Dewarel go jej pozbawił wyciągając się przy ognisku
i dorzucając drewna.
Podróżnicy uporawszy się z wyciągnięciem wozu z dołu na środku drogi rozbili w
pośpiechu prowizoryczny szałas i rozgrzewali się przy ćmiącym lekko ognisku.
Wykorzystując gałęzie rozwiesili nad głowami plandekę, osłaniającą przed lejącą
się z nieba wodą. Ścian bocznych ich schronienie nie posiadało, a w konsekwencji
zimny wiatr mroził im niemiłosiernie rzycie. Okryli się więc czym i jak mogli,
zdejmując przed tym wypełnione życiodajnym płynem buty, oraz okrycia wierzchnie.
Obok z niemałym trudem rozpalono mały płomyk szumnie zwany ogniem i wykorzystano
go do wysuszenia odzieży. Płomyczek tlił się słabo, ale dawał światło i ciepło.
Był tak usytuowany, że nie przeszkadzały mu w tleniu się spadające rzadko
krople. Chociaż lało jak z beki nie gasł pokonując wszelkie przeciwności losu
tańczył wesoło na drewnie niekiedy nawet trzaskając. Liście drzew kierowały wodę
ku pniom, a ewolucja doprowadziła do tego, iż niewielką tylko część traciły.
"Ogień to podstawa" - mawiał Dewarel. Przed godziną rzęził jednak coraz bardziej
zirytowany pięćdziesiąty raz próbując rozpalić ogień. Krzesił i krzesił, ale
hubka była zdaję się za wilgotna. W końcu jego wysiłki zostały uwieńczone
sukcesem i nie omieszkał uczcić tego gromkim okrzykiem. "Poczwary zbliżyć się,
nie zbliżą!" - wykrzyknął, a zaraz potem dodał: "A i może jakiś zmyślny myśliwy
przyjdzie z pomocą, co?"
- Panie Dewarel? - bąknął Katersen ułożywszy się wygodnie chrzęszcząc kolczugą,
której z nakazu Dewa nigdy miał nie zdejmować. "Do żołnierki się trza
przysposobić, znaczy cię!" - mawiał jego chlebodawca.
"Rozkaz to rozkaz." - zwykł odpowiadać na to elf choć mu było to nie w smak.
Kolczuga była stara i ciężka, ale prezentowała się nader okazale. Dziewki z
karczmy zerkały na niego odtąd innym okiem. Trzepotały powiekami jakby wiatr
wiał, gubiły chusty i czapki, często gęsto nachylały się prezentując to i owo. A
to było dla Katersena nowe i przyjemne, chociaż ciężar był prawie nie do
zniesienia. "Za mieczami panny tabunami" -zwykł mawiać pracodawca i na każdym
postoju dodawał: "Dzisiejszy dzionek był słoneczny, nie padało się zdaje się,
chyba sianko wyschnięte jak trza" albo "Zdaje się, że przy wozach się coś kręci,
weź sprawdź, dłużej zabawić możesz..." Po tym uśmiechał się zagadkowo samym
kącikiem ust i mrugał wesoło. Twarz pokrywała mu się zmarszczkami. Katersen
jednak nie korzystał z okazji co budziło niepomierne zdziwienie kupca. Wzruszał
wtedy ramionami i mruczał coś pod nosem o głupocie i kretynizmie.
- Panie Dewarel? - powtórzył wobec braku reakcji Katersen po czym zerwał ziele
trzygłowa i ssał zaspokajając głód. Roślina miała ohydny gorzki smak lecz tępiła
uczucie zmęczenia i ssania w żołądku. A ssanie takowe ostatnimi czasy Katersen
odczuwał rzadko, a nawet nigdy. Od chwili przyjęcia posady strażnika u Dewarela
z Kreegi jadał często i suto.
Po wyjeździe z karczmy na przedmieściach Finale przebrnęli głównymi szlakami
przez całe Kernelville. Byli w Dolone, Kanid, Vagere i Tys, a nawet z daleka
zauważyli wieże zamku Doviner. Niezapomniany widok... Przebijali się przez
zatłoczone drogi i miasta, jedli pili i bajali. Aż do teraz... Skończył się
teren gęsto zaelfiony i musieli przedzierać słabo uczęszczanymi szlakami.
Znajdowali karczmy z wielkim trudem i nie spędzali nocy pod gołym niebem.
Dzisiejszego jednak dnia postanowili skrócić drogę. Wyszło tak jak wyszło...
- Tak? - elf spojrzał na niego nie przestając przebierając palcami stóp
zbliżonymi do ognia.
- Może waść powiedziałby coś o Werhamie, władcy potężnego Proviru?
- Dewarel lub Dew... - odparł znużonym tonem elf. - Tyle razy ci o tym prawił.
Nie mów mi "pan". A bajać umiem więc i opowiem. Na czym skończyłem?
- Nie no... Znowu? - zajęczał leżący w środku waligórzysty osiłek.
- A tak. - pokiwał głową Dewarel. - Krzynkę tedy będziesz wiedział o stosunkah
między państwami... A to w zawodzie kupca do jakiego cię urabiam przydatnem jest
wielce... Stary Dew wyciągnął się na tyle wygodnie na ile mógł i zaczął
opowieść:
- Aspekt historyczny wzajemnych koligacji spowinaceń dynastii Trywerów z pewnego
punktu widzenia biorąc poprawkę na kąt patrzenia jest...
- Tato... - mruknął obrażonym tonem Góramięśniak.
- Dobrze już... - zachichotał Dew. - Wiem ino, że wy nie uczone. Trzeba wam po
wsiowemu lub miejskiemu. Terminy z wyższych sfer znane wam jak kalendarz
płodności. Ha, ha...
Wsiowe chłopy spojrzały po sobie i rzekły tyle co nic. Może i czasu nie miały,
bo Dewarel od razu zaczął mówić.
- Jakżem już pędrakowi zwanemu Katersenem jął kiedyś wspominać Werham nie jest z
poprzednio panującej dynastii Nanadin. A lepiej, żeby był... Jakoś tak to u
owych Nanadinów bywało, że z głupia frant byli oni niesamowicie niekompetentni.
Legendy mówią o Nadi Nadaninie - założycielu dynastii co podobno wydźwignął
ludzi z tępoty... Nawiasem mówiąc zdaje mi się, iż nie do końca. -stary,
czerstwy jak miesięczny bochenek Dewcio westchnął czując jak ciepło przenika
przez stopy i dociera do kolan.
-Tamci Nanadini podobno w prostej linii potomkowie sławnego Nadi Pierwszego
Miażdżyciela odnaleźli się nie wiadomo jak i nie wiadomo skąd. Nagle wyskoczyli
i mówią, że do nich tron należy. Najprawdopodobniej podstawieni byli przez
jakieś inne państwo. Taka mała ingerencja, ale cóż, zdarza się. Pewnie
cośkolwiek, by się znalazło w archiwach Urzędu Którego Niby Nie Ma A Tak
Naprawdę To Jest. Kernelville jakoś nie chce przyznawać się do posiadania siatki
szpiegów, a przecież już małe elfiątka bawią się na podwórkach w kontrwywiad. No
cóż każdy swoje dziwactwa musi posiadać. Taki już jest ten świat, ale po co
ukrywać to do czego nikt nie ma wątpliwości i nie zrobić jeszcze jednej komnaty
w Doviner w Sali Ministrierialnej czy jak jej tam.
Fakt faktem lud przyjął Nanadinów z ramionami otwartymi i utulił tych kretynów i
posadził na tron. Pewnie przywiązywano ich jakoś, bo mieli zdaje się wady
wrodzone, tak zwane debilizmy absolutne. I uprawiali debilizm absolutny. Jeśli
to sprawka naszego wywiadu do przyznaje, że jest on genialny. Takie tłumoki
przez cztery wieki, taka mieszanina, tyle lat, a ciągle rodzą się kretyni. Kraj
upadał jak zawsze. Żarcia nie starczało nawet dla nich samych. Chłopi ziemię
wżerali, a panowie paśli się jak świnie, hulali i byli kontenci jak nigdy, a
Nanadini siedzieli w swoich pałacach śliniąc się i bawiąc klockami. Przemysł,
który już trochę się rozwinął podupadł, nastąpiła komasacyja gruntów i bach bach
rach ciach wszystko jest panów możnych. Czasami robili mały wypadzik za granicę,
aby trochę motłoch rozruszać. Gadali o tym, że złe niedobre elfy porywają
dziewicę piją ich krew, rozrywają na strzępy, a z ich jelit robią sobie
naszyjniki i cięciwy. Głupie chłopki miały przeciw komu gniew obrócić i ruszali.
Pałętały się takie watahy przez puszcze. Połowa ginęła, druga połowa uciekała,
połowa trzeciej połowy wyrżnięta zostawała przez straże graniczne Kernelville, a
reszta lądowała w żołądkach wierokłaków, wilków, firargoli, lisli, tataników,
cyncynków, wróbelków...
- Ha ha ha -Katersen parsknął śmiechem, a z tego impetu osmarkał swój żelazny
wabik na wątpliwe dziewice.
- Czego zęby okazujesz darmozjadzie, to śmiesznym było może? Padlinożerców też
żem wymienił chyba, nie? Myślisz, że taki wróbelek czy cyncynek pogardzi ludzkim
ścierwem? To w błędzie jesteś niedouczony świntuchu!
Katersen za nic sobie mając psioczenie starca rechotał dalej jak szaleniec.
Wkrótce dołączył do Tindres, który nie bardzo wiedział o co to w tym wszystkim
chodzi. Śmiał się Katersen więc uznał, że rzecz jest bardzo śmieszna. Bał się
być posądzonym o niedostatek rozumu, a co gorsza dobrego humoru więc nie
namyślając się długo rozdarł mordzichę jak się patrzy wydając czkawkopodobne
dźwięki. Wkrótce jednak Katersen umilkł więc umilkł i jego sekundant. Musiał
przecież znać granice przyzwoitości. Stary Dew ciągnął zaś niestrudzenie swój
wywód dobierając jak najbardziej skomplikowane słowa jakie mógł.
-Takem mówił już o tem jak niepokoje społeczne się niwelowało. -zerknął z
wyższością w stronę Katersena i zdziwił się widząc w nim błysk rozbawienia.
Motłoch, pomyślał i wzruszył ramionami.
-Tak. Sytuacja rozwijała się tak wesoło do ostatniego Nanadina Finala Szóstego.
Ten oto panisko nie posiadał wiele z rozumu jak jego poprzednicy, ale chciał
uchodzić za wielkiego mecenasa sztuki. Sprowadzał więc artystów z innych krajów,
a także brał pod swoje skrzydła rodaków z Proviru. Gościły u niego rzeźbiące
krasnoludy z Beadil, malujący ludzie z Unii Fintyckiej, Madeageli, Tintyre,
odległej Mazevii , a także, o dziwo, z Kernelville. Od nas przyjeżdżali na jego
dwór największe beztalencia śpiewackie jakie widział świat. W takich rzucało się
u nas czym popadnie. Dziwuję się wielce jak starli te wszystkie pomidory i
grochówkę z swojej twarzy, ale ino tak zdaje się można. Tamten Final imał się
wszystkiego. Lepił z gliny i rył w kamieniu do niczego niepodobne dziwolągi, a
krasnoludy tarmosili brody pierdząc z zachwytu. Monarcha bazgrał coś farbami i
węglem, a Mazevijczycy i obywatele Unii rozpływali się w komplementach jak
cukier tworząc dywanik pod jego stopami. Elfy z Kernelville zaś nigdy zapewne
nie myły uszu starając się wytłumić chrzęszczące, rzężące i piszczące brzmienie
głosu monarchy. Jednak sławili jego rymy i przemyślność i głosili wielkim,
przewielkim poetą. - Dewarel ziewnął krzywiąc standardowo usta.
- Może na tym byśmy sfinitowali co? Na dzisiaj, co?
Katersen szturchnął Tindresa łokciem a ten budząc się mruknął: Dwa, bo psinco...
- Dobra zdzierco! -rzekł elf zaciskając zęby.
- Tatunciu, ale takim ciekaw był tego... - jął gadać piskliwie osiłek.
- Czego syneczku? Myślałem, żeś spał...
- No tego co mówiłeś. Do kupiestwa się przymierzam chyba, nie?
- No tak. W końcuś wydoroślał, jak chcesz... - stłumił senność i prawił
monotonnym tonem dalej.
- Final więc mienił się być wielkim artystą, a władza arystokratom wymknęła się
z rąk. Nie potrafili już tak łatwo manipulować rozanielonym władcą, który w owym
czasie chciał być światły i słuchał wyłącznie porad swoich zagranicznych gości.
Powoli kończyła się ciemnota wśród Provirskich mas. Król za namową ludzi
uczonych takiż sam pragnął być. Panowie możni zazgrzytali zębami gdy podniósł
podatki i powiększył oddział podległy sobie do dwudziestu tysięcy, czyli
czterech ludzkich parnoli. Bogaci arystokraci trzęśli podgardlami, gdy kazał
zlikwidować ich prywatne armie i przekazać je mu pod bezpośrednią komendę, ale
największy cios zadał im ogłoszeniem równości wszystkich warstw społecznych.
Pakt głosił wolność i likwidował poddaństwo chłopów.
Tego było już za wiele. Dokładnie w tysiąc czterdziestym drugim roku wybuchła
wojna domowa. Wojska baronów i diuków provirskich przejęły kontrolę nad państwem
i ruszyły na stolicę po drodze wyżynając zbuntowanych chłopów. Wszyscy kto żyw
walił do Finderlo na złamanie karku. W tem samym doszło do walnej bitwy. Mówią,
iż na polu stanęły wielkie armie. Wojska rokoszan liczyły pięćdziesiąt osiem
tysięcy, a broniących królewskiej władzy czterdzieści dwa tysiące w tym dziesięć
tysięcy ciemnej masy chłopów uzbrojonych w co popadło.
Wielka bitwa rozpoczęła się atakiem kawalerii Dessira - głównodowodzącego
królewskich wojsk. Ciężko uzbrojeni rycerze wbili się w ciżbę ciężkozbrojnej
piechoty. Po krwawej, wyrównanej i ofiarnej walce zostali jednak otoczeni i
rozbici. Sam Dessir został ranny i zmykał z pola walki niczem zbity pies. To był
pogrom! Z lewej flanki ruszył oddział lekkiej jazdy rokoszan, który dokonał
rzezi wśród za bardzo wysuniętych królewskich łuczników. Kiedy i oni zabierali
swoje tchórzliwe rzycie z miejsca rzezi ruszyła klinem lekka piechota i
pozostała buntownicza jazda i tu spotkała ich niespodzianka. Oddział konny
Dessira i część łuczników, którzy zmykali jak szaraczki wbili się w ciżbę
chłopów taranując ich i gniotąc. Pragnęli czym prędzej przebić się do zamku. W
ten sposób sam trzon armii chłopów ustawionych w wydłużony prostokąt po środku
stał się nieco słabszy. Wojska rokoszan bez namysłu wbiły się w najsłabsze
miejsce formacji szukając śmierci Dessira lecz tu spotkał ich zawód. Chłopi nie
uciekli w panice lecz, uderzyli z dwóch stron na małym odcinku wyniszczając
goniące oddziały w morderczej walce. Nie stawali w szranki z jeźdźcami lecz
rozpruwali koniom brzuchy, a potem dobijali nie mogących podnieść się z ziemi
konnych. Później przyszła kolej na nacierającą piechotę wroga. Atak chłopów był
druzgocący. Bili się w końcu o wolność. Koniec końców w tej oto bitwie
zwyciężyli królewscy. W końcowej fazie walki gdy chłopi wyrzynali stłoczone i
nie mające możliwości manewru wojska baronów. Wydarzył się cud na d cudy!
Wkrótce wrócił Dessir z niedobitkami i dokonał ostatecznego dzieła zniszczenia.
W tamtej okolicy trupami śmierdziało bardzo długo... -ponury głos Dewarela
zagrzmiał głucho w mrokach nocy.
- Po bitwie pod Ginise posypało się wiele głów. Baronowie, książęta, możnowładcy
byli ścinani, paleni, rozrywani, obdzierani ze skóry, topieni, duszeni i
panierowani. Wkrótce cały kraj znalazł się pod wyłącznym dyktatem króla Finala,
jednak panowanie jego długo jeszcze nie potrwało. Dessir za tchórzostwo i brak
woli został stracony podobnie jak trzon jego oficerów. W państwie zabrakło kadry
oficerskiej, ale nie była ona tak potrzebna, gdyż nie było i wojska. Po bitwie
wykrystalizował się nie kwestionowany lider chłopów i najważniejszy z jego
doradców. Tym liderem był nie kto inny jak Werham Potężny. To on w decydującej
fazie starcia poprowadził ciemną ciżbę i przechyli szalę zwycięstwa na stronę
królewskich. Człowiek z ludu, prosty kowal, uratował lud. To został mianowany
głównodowodzącym armii i w późniejszym czasie i służb wywiadowczych. Zyskał
uznanie i szacunek za odwagę i nieprzeciętną inteligencję. Wkrótce wyuczył się
czytać, pisać, a co najważniejsze - schlebiać królowi. Godziny spędzał na
wertowaniu ksiąg historycznych, taktyki i strategii wojskowej, zapoznawaniu się
z geografią i topografią terenu otaczających państw oraz stosunków w nich
panujących. Był nienasycony i stawał się niebezpieczny.
Werham wzrastał w siłę i zapomniał skąd się wywodził. Niedługo po jego
pojawieniu poprzedni doradcy i artyści zaczęli popadać w niełaskę. To lub to, to
tamto i banicja lub szafot. W większości niedawni bliscy króla wybierali
wygnanie przysięgając jednocześnie, że wszystko to pomówienia. Cenili jednak
swoje życie i zmykali w siną dal. Krąg ludzi króla zawęził się znacznie, a
Werham uzyskiwał niewątpliwie największy posłuch. W krótkim czasie stworzył
doskonale wyszkoloną armię, w większości spieszoną i słabo opancerzoną, ale
posiadającą duże morale i możliwości mobilne. Potem dołączył jazdę, z początku
lekką, rozpoznawczą później ciężką kawalerię. Powołał także specjalne oddziały
dywersyjne i tajne służby gotowych na wszystko zabójców. Szeregi Czarnej Armii
powiększały się i w krótkim okresie czasu osiągnęły zawrotną liczbę trzydziestu
tysięcy. Werham szeptał to, szeptał tamto, a król postępował zgodnie z jego
intencjami. Provir wydźwignął się z ciemnoty i zaczął otwierać się na świat.
Poczęły powstawać pierwsze duże zakłady produkujące słabej jakości, ale jednak
broń. Tkalnie, młyny, wszelakie manufaktury powstawały jak grzyby po deszczu.
Wyroby nie nadawały się na handel jednak doskonale sprawdzały się na rodzimym
podwórku. Bilans handlowy nadal bardzo niekorzystny dla Proviru jednak deficyt
znacznie się zmniejszył.
Reformy dotyczyły także sfery własności prywatnej. Cała ziemia po tysiąc
czterdziestym drugim należała do króla. Chłopi nie mieli jej na własność, ale
brali w długoletnią dzierżawę i nie płacili jak dawniej w naturze lecz czynszem.
To był wielki krok naprzód. Skarb państwa zapełniał się dobrami jak nigdy. W
kraju panowało przeświadczenie o dobrobycie jednak dola chłopów nie była o wiele
lepsza. Ledwo do garnca było co włożyć, ale byli zadowoleni, czując, że na swoim
siedzą. Osobnicy postępowi mogły jednak skorzystać.
Provir począł prowadzić aktywną politykę zagraniczną. Nie ograniczał się jedynie
do łupieżczych wypraw i otworzył granicę mieniąc się ustrojem nowoczesnym i
wolnym od wszelakiego ucisku. Pobudowano lub przebudowano drogi i wkrótce
szarańcza kupców rzuciła się jak muchy na srakę. Karawany ciągnęły się, tworzyły
się korki, a Provir zyskał miano kraju mniej ciemnego, kraju w którym można
zarobić. A kiesa Finala zwiększała swe objętości z każdym rokiem...
- Tindres, śpisz? -zapytał przyciszonym głosem starzec syna, a Katersen
natychmiast szturchnął go łokciem.
- Co? Jak? Gdzie? -ziewnął osiłek prostując podkurczone nogi.
- Widzę, że tak...
- Ależ nie! Słuchałem ojcze, ale lepiej to mi się wyobraża jak ślepia sobie
przymknę.
- Ślepia przymkniesz i pochrapiesz?
- Nie chrapał żem, ino taki świszczący oddech miał! Proszę tatku co tam dalej
się stało, bardzom ciekaw!
Dewarel na te słowa pozwolił sobie na duże ziewnięcie, klepnął się po policzkach
z głośnym plaśnięciem klepnął się o uda i chcąc nie chcąc począł bajać.
Wspomnieć ino jeszcze muszę o tak zwanych interwencjach ku wspólnemu dobru.
Werham często ze swymi oddziałami interweniował w sprawy innych państw. Robił
tak Madeageli, wiem to na pewno od Widgryda i możliwe, że w Unii Fintyckiej.
Chciał tam pewno osadzić na tronie swojego człowieka, ale najprawdopodobniej mu
się nie udało. Dotąd stosunki między tymi państwami nie są zbyt ciepłe. A w
Madeageli udawało się śpiewająco... Czarna Armia pomagała tłumić powstania, siać
terror i tym samym umacniać władzę tamtejszego dyktatora-idioty. Słowem: Provir
pod pseudo-rządami Finala miał się ku lepszej drodze, pseudo, gdyż tak naprawdę
za sznurki pociągał Werham.
Przyszła więc pora, by złapać wszystko w swoje łapki. Coś Werham zachachmęcił i
nagle król Final sczezł wydając przedtem swoją ostatnią wolę: "Na tronie zasiąść
ma nie kto inny jak głównodowodzący Czarnej Armii, mój najukochańszy..." - i
sczezł. W ten sposób niedawny kowal dotarł do pełni władzy. Rozwinął wojska ,do
około stu tysięcy i dbał o sprawy gospodarcze. Jako król nie pokazywał się
jednak często. Siedział w swojej twierdzy i nie wyściubiał nosa. A rządy miał
surowe acz sprawiedliwe. Po okresie przemian ukrócił nieco swawolę swobodnych
band grasanckich, których panoszyło się bardzo, bardzo wiele. Kiedy wojsko
złapało grasanta dawało go chłopom, bo nikt inny tortur doskonalszych wymyślić
nie umiał niż ciemnota wiejska. Zaostrzył kary za zabójstwo, kradzież i rabunek,
ale przestępczość nie malała. No cóż nigdy nie może być doskonale...
Dzięki tym zmianom Provir wkroczył na drogę postępu, ale daleko im jeszcze do
państw takich jak Beadil czy Kernelville. Jeżeli porównamy je to państwo ludzi
wygląda jak kupa z gówna przy najwyższym szczycie Gór Tywarty. Tak...
To tyle o historii Proviru. Odkąd władzę dzierży Werham niczego pewnego nie ma
tym świecie. Armię ma potężną , a sam wydaje się niepewny. Ludzie mówią, że
siedzi w swojej twierdzy z łbem w pergaminach niczym jakiś wyhajdaczony skryba
czy bakałarz. Wszyscy czują się niepewnie i widzą w Provirze zagrożenie, a
szczególnie Kernelville, czy Beadil. Chciałbym jeszcze takową rzecz po...
- Słyszałeś, tatuńciu! Czy słyszałeś? -rozdarł się synalek szarpiąc ojca za
rękaw.
- Co? -odezwał się zaniepokojony starzec, gdyż słyszał doskonale.
- No to zawodzenie...
- Aaa! To! No... Słyszę... - Dewarel przełknął ślinę starając się uczynic to jak
najciszej.
Katersen także nadstawił ciekawie uszu. Cała trójka zamarła w bezruchu i
milczeniu. Z łatwością wyróżnili wśród innych zwykłych, leśnych głosów dziwny,
zawodzący, płaczliwy dźwięk.
-To firargole, jak pragnę sczeznąć! To tylko one! -odezwał się szeptem
zatrwożony nie na żarty osiłek.
- Słyszałeś kiedy, by firargola tak brzydko śpiewała? Bo ja nie... One podobno
robią to pięknie!
- Przymknij się Katersen i cicho bądź, bo może to jaki wierokłak gody sobie
urządza, co? -rzekł Dewarel tuląc syna do piersi.
- A ja tam dalej myślę, że to nie inszej, tylko firargola. Zaraz przyjdą i na
pożrą, a potem ciała na drzewie powieszą!
- Firargole ino krew piją, na drzewach to pazurzaki ofiary wieszają. Wiecie, że
to dlatego, że bezkrwawe mięso lubią? Czekają aż odpłynie z nóg i dopiero
wtedy...
- Cichaj Katersen, bo mi się dzieciak trzęsie!
- A po tem wieszają na inak, by z drugiej strony spłynęła no i wyżera jak się
patrzy.
- Katersen, żołdaku zasmarkany!
- No dobra ,rozumiem, że mam milczeć. - Katersen pokiwał głową robiąc z ust
podkówkę.
- W rzeczy samej smarkaczu.
- Chciałem ino jeszcze dodać, iż żaden wierokłak takich paskudnych dźwięków z
siebie nie wyda, szczególnie, gdy czuje pożywienie. Trzeba wam wiedzieć, że
wierokłaki mają w zwyczaju przerywać kopulację, gdy paruje na zimnie gdzieś w
okolicy ludzkie mięsiwko.
- A te... Te pazuraki? - jąkający, piskliwy głosik dobył się z krtani Tindresa.
- Pazurzaki? To na pewno nie one. Głową mogę ręczyć. Nie słychać jak się
zbliżają, bo widzisz one po drzewach się poruszają. Wbijają pazury niczym szable
w twoje pulchne, jędrne ciałko i wciągają na drzewo. Lubią białe mięso.
W czasie opowiadania Katersen nie omieszkał wykonywać zatrważających gestów
rozcapierzając palce robiąc groźną minę i powarkując z cicha. Jego twarz
przybierała dziwny, krwiożerczy grymas, a przerażenie słuchaczy najwyraźniej go
bawiło. Sam jednak nie czuł się znowu tak pewnie...
- To co za diabelstwo tam tak charczy? Ja zwykłem kupcem jestem, wiesz. A ty
widzę wprawiony w te sprawy, co? Rzec mi coś elfie byś mógł!
- Tak... - Katersen zastrzygł swoimi długimi sterczącymi uszami i zrobił
skupioną minę.
Odgłosy zdawały się być coraz bliższe. Ochrypły mlaśnięcia, trzask gałęzi,
bulgotanie jakoweś i dziwne smarknięcia.
- W mym mniemaniu zbliżające się coś nie stanowi dla nas zagrożenia. Nic co robi
tyle hałasu, nie ma ambicji nas zaskoczyć i zabić, a na pewno zauważyło już nasz
ogień.
- Pewnyś taki, co?
- Pewnym taki, a owszem. Z doświadczenia mego sądzę, że nic nas tej nocy nie
rozerwie poza twą opowieścią.
- A wiesz, że w razie czego ty będziesz nas bronił, a my uciekać poczniemy?
- Nie wiem, panie...
- To teraz wiesz.
- Ale chciałbym dodać, że krzywdę mogę sobie zrobić gdy tego żelastwa dobędę. -
Katersen wskazał na miecz przytroczony do pasa.
- Twa to rzecz, synu. Tyś przecie do żołnierki stworzon...
Nagle, ni z tą ni zowąd Katersen wybuchnął donośnym śmiechem. Chrzęścił
kolczugą, hełm ze łba mu spadł, a elf nadal rechtał jak głupi jakiś. Oczy z
orbit mu wychodziły, przepona bolała, a on niewiele myśląc rżał i rżał jak
konisko zatracone. Syn z ojcem zrobili kretyńskie miny i patrzyli na Katersena
niczym na osobliwe nie występujące już zjawisko, jak na obiekt muzealny. Kiedy
śmiech elfa przeszedł w chichot Dewarel zapytał szeptem:
- Czego się cieszysz, z tego że pomrzeć nam przychodzi? Teraz to już na pewno to
coś usłyszało twój wrzask. Zgubę na nas wszystkich sprowadził, zgubę... Głupcze!
- Nie gorączkuj się panie Dewarel tylko posłysz to co ja! Nadstaw uszu, a
podziwujesz się niepomiernie.
Zgodnie z radą amatorskiego żołnierza ojciec i syn skierowali uszu ku źródle, a
na ich twarzach również wykwitło zdziwienie. Nie było im jednak do śmiechu.
- To, to ludzki głosem gada! - rozdarł się Tindres. - Jako żywo! Żywym głosem
gada!
- Tak... - dodał ojciec. - Płacze się, zdaje. - Starzec pokręcił głową z
niedowierzaniem.
Elfy zerknęły w stronę odcinka puszczy, z którego dobywały się artykułowane
dźwięki. Czekały ze zniecierpliwieniem, gotowe w razie czego do natychmiastowej
ucieczki, ale w miarę zbliżania się obiektu ich strach proporcjonalnie malał.
Wkrótce byli w stanie wychwycić słowa i zdania wypowiedziane w osobliwym
kreteseńskim żargonie.
- Jak ino taka pannica jak ono mogła mi to zrobić? Jakiemu innemu wypierdkowi,
to ja wiem, ale mi? Mi?-lamentował gruby głos. -To się nie godzi! Ona była dla
mnie wszystkim! Wszystkim. A teraz? Co mam jeno czynić? Sromota! Hańba! Srom nad
sromy. Potwarz...
Po tych słowach nastąpiła seria trzasków łamanych gałęzi, sapnięć i stęknięć
zakończona wybuchem płaczu. Wkrótce oczom Tindres, Dewarela i Katersenowi ukazał
się osobliwy widok. Oto w akompaniamencie pękającego chrustu i rwanych traw z
dzikiej puszczy wyłonił się... pękaty krasnolud. Maluczki ubrany był w niebieski
kaftanik, żółte spodenki i czerwone buciki z cholewkami. Był, co rzadkie u
krasnoludów ogolony lecz zostawił sobie sumiaste, rude wąsy. Z nalanej twarzy
spoglądały małe, zaszklone oczka. Twarzyczka była również charakterystyczna ze
względu na płaczliwą minę, jaką przybrała. Grubasek w swojej lewej pulchniutkiej
dłoni trzymał sznur, a drugą ręką obejmował malutki pieniek. Widok zdziwionych
ani trochę elfów go nie zdeprymował, raczej rozweselił. Przez krótką chwilę
nieznajomi mierzyli się wzrokiem. Ciszę przerwał Tindres wygłaszając stosowną
mowę:
- Yyy, eee, krasnolud? -poczym przestał się trząść i wyprostował się prezentując
muskuły w całej okazałości.
Gość, bez mała dwa razy niższy sczerwieniał na twarzy i zbliżył się do
kupieckiej kompanii śmiałem krokiem, postawił pieniek na ziemi i na nim usiadł.
- No tak! -gruby głos krasnoluda w miarę mówienia tracił gniewny ton, a uderzał
w płaczliwy. -Jakem myślał! Wszyscy przeciwko mnie. Wiedziałem do stu
zjełczałych beczek śledzi z cebulką i z oliwą oczywiście. Tobie to dobrze
dryblasie co? Wszystkie dryblasy tylko się z nas naśmiewają, że my tacy mali...
Dryblasy popatrzyły po sobie ze zdziwieniem i jak na komendę klapnęły na swojej.
Cała trójca wydała z siebie stęknięcia, a będące pod kocykiem gałązki
zawtórowały im swoim trzaskiem.
- Tak lepiej, bo głowy nie muszę zadzierać - rudzielec uśmiechnął się
prezentując szczerbate uzębienie oraz podniósł uciszając pragnącego coś
powiedzieć Dewarela.
- Ja teraz gadać będę, pozwólcie. Proszę was tylko o jedną małą w rzyć kopaną
drobnostkę. Chodzę już od godziny po tym cholernym lesie i nie mogę znaleźć
gałęzi, której mógłbym dosięgnąć. Wdrapywałem się na te leśne dryblasy z tysiąc
razy i dupsko sobie nieźle obtłukłem. Nie chcę niczego specjalnego, a jedynie
się powiesić. Nic zdaje się trudnego, ale to tylko pozory. Tak... Powiesić się
to nie taka łatwa znów sprawa. -popatrzył po elfach studiując ich głupawe miny.
Podróżnicy byli tak zbici z tropu, że nie wydali z siebie żadnego dźwięku.
Krasnolud potraktował milczenie jako zgodę i walił bez ogródek czego chciał.
- Ten duży mógłby nagiąć o ten oto konarek i zawiązać ten sznurek. Umie ktoś
robić taką śmiszną pętlę? Jak nie, to nie szkodzi... Zrobi się supełek lub
kokardkę. A i jeszcze jedno, chcę mieć wykopany stołek spod nóg - tu wskazał na
pieniek, na którym posadził swoją szanowną krasnoludzką rzyć po czym zerwał się
z niego i począł wymachiwać rękoma i kręcić się w kółko wydając elfom
dyspozycje.
- Zdaję se sprawę, że jak osiłek puści gałąź to i tak zadyndam bez stołka, ale
ja chcą tak jak w mieście. Ze stołkiem... No i proszę byś ostrożnym z tym
wykopywaniem, żeby mnie w kostkę nie trafić, bo umierać przez łamanie kręgopiona
lub duszenie to i tak aż nadto dla mnie atrakcji. Ja tu nie pokutuję i się nie
umartwiam tylko chcę do parujących flaków zawisnąć! No to jak? Bo ja gotów...
Ciachamy? -Krasnolud wziął się pod boki, a potem schował dłonie pod pachy
gotując się do czynu. Zniknęła jego rzewność i płaczliwość, a w oku zabłysła
determinacja.
- Hmm... - raczył odezwać się ostrożnie Dewarel. - Powiesić?
- No tak. Powiesić! - pokiwał krasnolud z powagą. - Jako żywo!
- My nie mamy w zwyczaju wieszać ot tak, bez powodu. - Dewcio obdarzył
krasnoluda najmądrzejszym i poważnym spojrzeniem jakim dysponował.
- Mogłem się tego spodziewać! -rozsierdził się na dobre krasnolud i usiadł dla
uspokojenia skołatanych nerwów na przytarganym własnoręcznie morderczym miejskim
pieńku. - Nie wieszamy! Nie wieszamy! A co na drogach wisi, co? Bo nie jabłka
ani gruszki. Aż dziw bierze jak drzewa to wytrzymują! A teraz nie wieszają co?
Psia mać i ich trochać, by raczyła!
- Oni zasłużyli na swój los, a i wcale nie chcieli, żeby ich to spotkało, ani
trochę... - odparował starzec znowu prezentując doświadczone, mądre spojrzenie.
- Ja też zasłużyłem w moim mniemaniu. Tak to ja, krasnolud Fibek z Desli słynny
rzezimieszek, morderca, gwałciciel, kradziej, i inszy paskudnik! Teraz panowie
mi pomogą, a będę was sławił w niebie! Znaczy się w piekle! Co tak głupio gały
wycapierzacie? Krasnoluda żeście nie widzieli czy co?
- Jam Dewarel z Syntrii, to mój syn, a to Katersen z jakiejś zapadłej wsi na
południu. - Elf dopełnił formalności oglądając dokładnie krasnoluda.
- A co do wytrzeszczania oczu to rzeknę ci szczerze... Nie wyglądasz mi na
rzezimieszka Fibek, raczej na jakiego syna bogatego górnika ewentualnie
rzeźbiarza. Broni nie nosisz... Zbroi nijakiej, a co najważniejsze gębę masz
taką gładką, nawet blizny po krostach nie widać.
- Cicho Katersen tylko sprawę pogarszasz. - zgromił go Dewarel uciszając
jednocześnie swego synalka i zwrócił się bezpośrednio do krasnoluda.
- Bo widzisz panie Fibek, my nie zabijamy i zabijać nie będziemy, może z
wyjątkiem tego tu rzeźnika z jakiejś tam wiochy na południu . - Tu wskazał na
szczerzącego zęby Katersena. Ten to prawdziwy morderca, że aż strach się do
niego jeno nawet zbliżyć.
- Niby, że źle trafiłem? Nie pomożecie mi? Jak to tak? Chcecie bym dopełnił
żywota nieszczęśliwy i zgnojony, gdy serce krwawi, a dusza jęczy. Gdy w oczach
zalegają baseny łez, a z żołądka do gardła przebiega bolesny skurcz. Gdy pęka
głowa, dłonie drżą wyrywając z głowy sterty złotych włosów. Tego chcecie? Bym
sczezł w męczarniach niezmierzonych, nieskończonych?
- No nie...
- No do wieszajcie mnie do pięciogalonowej beki wina, które na przestrzeni lat
stało się nędznym, niegodnym gardeł octem. Do dzieła! Wieszajta mnie jak trza...
Z honorem!
- Hola, hola panie Fibek. Wyjaśnijmy sobie dwie sprawy. - Dewarel pokiwał lekko
głową wprawiając swoją brodę w spokojny niczym fale oceanu ruch.
- Tamci co prześcigają liczebnością jabłka na drzewach, robią to, bo przy
drogach jabłonie u nas sadzą. Wiesz jakie jabłuszka są smaczne... Ludzie, aby je
dostać gotowi są iść po trupach, a raczej wspinać się po trupach... A druga
sprawa jest taka, że tamtych nieszczęśników powieszono z wyroku sądu, a nie na
szast-prast.
- Z wyroku sądu? Psia mać sądu? Kiego sądu? - przerwał mu krasnolud.
- Te sądy to wiesz co możesz z nimi zrobić! Rozumiem, że karać można za to, że
się kogoś czasem ubije, cuś gdzieś zawinie, czy może kogoś tam pozbawi kończyny
jakoweś. Ale karać za te nowe rzeczy? Przecie to bezprawie!
- To prawo! - zagrzmiał Dewarel.
- Może i tak, ale głupie jak potłuczona beka. Jak świńska morda czy innego
tępego stworzenia! Ja powiem tak: W głowie nie mieści mi się (może mam małą?),
jak to może być, żeby wsadzać do więźnia za oszustwo podatkowe, drobną kradzież,
pobicie, nawet udział w bójce, a przede wszystkim za te no... - tu Fibek
podrapał się po swej rudej łepetynie dobywając zamyślonej miny.
- Autorskie konwenta! - wydusił z siebie w końcu. -Bo jak karać można za to, że
piosenkę taką samą jak inni zaśpiewał, czy wierszyk wyrecytował. To przecie
paranoja! Za takie co nawet pięć wiosen się w zimnych murach na dupie siedzi. A
każdy więzień później wilka od tego ma. A wilk to zła rzecz.
- Nie tylko więźniowie mają wilka... - stęknął Dewarel zaciskając zębiska. - Nie
tylko oni...
- Może i nie tylko... Ale jak to można? Weźmy na przykład ciupcianuszkę co się
gwałtem zwie. Ile lat się za to siedzi? Ja tam nigdy nie gwałcił, ale chyba
wolałbym, aby mi rękę lub kulasika odcięli niżbym miał dziesięć lat w baszcie
siedzieć!
- To zależy jak dla kogo... Nie wiem czemu szanowny pan tu się piekli?
- No właśnie, racja, zapomniałem... Stanęło na tym, że do nędznego sikacza i
cieniasa lichego powiesić mnie nie chceta! Wieszać mówię!
- Najpierw sąd!
- A skąd tu sąda u kaduka dorwiecie, co? Przecie to puszcza taka dzikawa, nie?
- Aby więc szanownego pana powiesić formalnościom musi stać się zadość... -
pociągnął Dewarel monotonnym tonem. -Jako obywatel Kernelville mam prawo
stracić każdego kto będzie napastował na życie moje i moich towarzyszy oraz
tych co przestępstwa poczynili wielkie, a także tych którzy swoim położeniem
litość mą zbudzili. Kodeks Maatela, paragraf dziesiąty, artykuł trzeci i
czwarty. To więc do dzieła. Siadaj i gadaj.
Fibek zrobił się blady, a na twarz wstąpiły mu wypieki. Wyglądał jakby ospa
zaczynała mieszać mu w umyśle. Wstał ze stołka, aby odkleić spocone spodnie od
rzyci, popatrzył na pozostałych sędziów mających srogie wątpliwości. Zamruczał z
cicha i posadził się z powrotem na pieńku, wziął głęboki oddech i zaczął mówić.
- Tak więc nazywają mnie Fibkiem zabójcą dzieci i mordercą starców. Wsławiłem
się tym, że kiedyś wytłukłem czterdziestu z czterdziestu czterech uczniów
pewnego czarodzieja. To sprawiało mi wielką...
- Czym? -przerwał mu Dewarel - sędzia z obywatelskiej powinności.
- Co czym? -krasnolud otworzył nieprzytomne ślepia.
- Czy ich zaszlajałeś? Tych młodych czarodziei?
- No tem, no mieczem rzecz jasna. Łby im odcinałem, krew bryzgała z nich na dwa
sążnie w górę. Co za widok!
- Katersen! -rozległ się nie znoszący sprzeciwu głos. - Daj mi swój miecz!
Tak... Dziękuję. Czy takim czymś, żeś zabijał?
- No...
- To masz i ciachnij ze dwa razy! - Dewarel mówiąc to rzucił mieczem który upadł
tuż przed Fibkiem wzbijając w powietrze stertę leśnego na pół zgniłego igliwia.
- Dobądź go! - dodał widząc niepewność krasnoluda.
Fibek popatrzył na długi standardowy żelazno-stalowy oręż i wzruszył ramionami.
Przymknął zawadiacko jedno oko, odłożył na bok swój sznur i zamruczał groźnie:
- Ja bym nie radził dawać mi oręża w łapy moje, bo gotowym was wszystkich wyciąć
raz-dwa. Jedno ciachnięcie i wasze trzy główki potoczyłyby się wesoło ciągnąc za
sobą karminowy ogonek z posoki. Tedy powiadam: Ino mnie nie prowokujcie!
- Zaryzykuję - odparł Dewarel uśmiechając się. - Fibek, powtarzam ci: Weź miecz
w swoje niebezpieczne łapska i zrób kilka zastawek, fintek, bloczków, sztychów,
ciachów i innych tam wygibasów, przecież ty się lepiej na tym znasz... Pokaż co
potrafisz! -elf założył ręce na piersi, a jego uśmiech z kpiącego przeszedł w
drwiący.
Tego było już za wiele. Krasnolud-ludobójca zerwał się ze swojego pieńka tak
szybko i zwinnie jak pozwalała mu tusza czyli w konsekwencji jego ruchy
wyglądały wolno i ślamazarnie. Pochylił się nad śmiercionośnym orężem i ujął w
obie dłonie rękojeść. Zaparł się nogami o ziemię ,ale broń była lżejsza niż się
spodziewał więc stracił na chwilę równowagę. Zatańczył przezabawnie, gdyż broń
ciągnęła go z