Łukasz Tomasiak Serce nie sługa - Psia ich mać, psia i w rzyć chędożona mać! - klął Dewarel. - W psiuna sranego, kurwicha zasmarkana, zaszczana w łajno wiero... - zamachnął się z zamiarem wymierzenia soczystego kopa w drewniany wóz. Jednak zamach był za duży i kopnięcie nie tak celne jak zamierzał. W rezultacie sam impet kopnięcia wywrócił go na plecy. Głucho plasnął w kałużę błota. Fontanna brudnej wody rozlała się wokoło i wyglądała w świetle księżyca niczym erupcja gejzeru. - Ale to piękne, tatuśku! - Ryj, ryj! - wrzasnął do końca rozsierdzony Dewarel. - Pchaj! Nie gadaj! Ty bachorze nierobotny! - posypał się następny łańcuch wymyślnych przekleństw. Katersen powstrzymał uśmiech cisnący mu się na usta, chociaż Dewarel nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy. "Za dużo przebywania z krasnoludami... Na tym polu rośnie im coraz większa konkurencja" - pomyślał zbierając siły, by wypchnąć w końcu wóz z błota. Dewarel jakby odczytując jego myśli poprychał trochę jak kot, wyżął swój kupiecki płaszcz i zaczynał następny popis: - Świńskomordzia, pierdowalona w rzyć, chędożona w... - zamyślił się chwilę, a może nabrał tylko powietrza? - ...w zabełtaną, ocharchaną fleją zjełczałego załajnionego zielonoorczą orka rzyć! - Eee... - westchnął Katersen z dezaprobatą robiąc kwaśną minę. - Jednak nie. Za mało inwencji twórczej i wyobraźni. Już się powtarzają... - Mówiłeś coś darmozjadzie? - Wrzasnął Dewarel. - Za mało ci czegoś? Brechtnąłeś czy to tylko ten bucun pierdnął jak to ma w zwyczaju? - wskazał laską na pocącego się obficie syna. - Nie, nic żem nie mówił... - Ale teraz mówisz więc ryj! Ryj! Morda! I pchaj! - zagrzmiał i wytarł twarz brudną, niegdyś zapewne śnieżnobiałą chustą. Zbliżała się północ, a poświata wiszącego na nieboskłonie miesiąca dawała stosunkowo nikłe światło. Katersen nie ważył się więc mędrkować i wziął się do roboty. Pchał i stękał, a wóz nie ruszył się nawet o milimetr. Efekty marne, a praca wielka. Obok niego zapierając się stopami w rozmokłą ziemię jęczał żałośnie syn Dewarela - Tindres zwany Małym. Chociaż przydomek był pewnie trafny w jego pierwszych latach życia teraz nie oddawał jednak jego aparycji w żadnym stopniu. Był to mężczyzna nad wymiar wysoki i co dziwniejsze szeroki w barach jak żubr. Elfy rzadko miały łapska wielkości niedźwiedzich, klatki piersiowe porównywalne do dwustulitrowych beczek i tak grube rysy twarzy, usta i okrągłe głowy. Bardziej pasowało, by do niego mówić Tindres Góramięśnik lub Tindres Dąbopień. Ale cóż... Tradycja. Już od przeszło dwóch tygodni kompania poruszała się dość szybko zmierzając do Abredenii. Katersen był dość zdziwiony, iż o poranku w "Karczmie u Bestipusa" obudził go potwór jakowyś! Okazało się potem, że to Tindres, syn Dewarela, który koni pilnował i nocował na podwórku. Dewarel powiedział mu w tajemnicy, że jego dziecko straszne gazy puszcza i że jego noc w stajni nie było objawem skąpstwa, ale troski. "Życie mu ocaliłem, bo w karczmie porywczych ludzi żem widział..." - szepnął Katersenowi na usprawiedliwienie. Szybko Katersen znalazł wspólny język z "potworem", który nie okazał się aż tak krwiożerczy. Pracodawca gonił więc od razu ruszyli w drogę kupując jeszcze w tej samej wsi zbroję i oręż dla obrońcy przedsiębiorstwa "Dewarel i jego syn". Podróż nie była ciężka ani bardzo nieprzyjemna. Zatrzymywali się często i popasali długo bajając, pijąc i nie żałując sobie jadła. Spali w ciepłych karczmarzych izdebkach, zażywali kąpieli oraz tabaki. Co rusz Dewaral odnajdywał nowych znajomych i nadarzała się okazja i do wypitki i do pogaduszki. Dewarel ostrzegał przed wojną jak zawsze, ale z miernym jednakże skutkiem. Strach wygasał zawsze po świcie, a opowieść zdawała się być dla niedawnych słuchaczy koszmarnym snem. Tylko Katersen narzekał na niewygodną kolczugę i ciężki obręczowy hełm. Wiele kłopotów sprawiał mu również długi, nieporęczny miecz. Chroniony kupiec nie chciał jednak słyszeć o zdejmowaniu rynsztunku, chociaż w tamtych okolicach o jakimś rozboju czy kradzieży nie mogło być mowy. Używali często uczęszczanych i chronionych szlaków, a w miastach kręciło się tyle gwardii, że od czerwieni ich uniformów można było oczopląsu dostać. "Noś z dumą kolczatkę i dziobaka, bo tu o prestiż synu chodzi" - powiadał Dewarel, a potem zaraz dodawał: "A i przyuczysz się jak to będzie na bezdrożach... przyzwyczaisz się krzyneczkę..." Tindres wraz z Katersenem stękali, naprężali grzbiety do bólu i próbowali wyciągnąć tkwiący w wodzie wóz. Wysiłek najprawdopodobniej był od początku bezowocny, gdyż stary czterokołowiec tkwił w przypominającym ruchome piaski błocie po końce przednich kół. Tylnie zanurzone były w połowie. Jednak nie rezygnowali z wysiłku znając gniew Dewarela. Siwy elf krążył wokoło wozu i złorzeczył, bluzgał wszystkimi znanymi mu obraźliwymi epitetami. Od czasu do czasu zaglądał także do wymizerowanej szkapy, skubiącej nieopodal, pod lasem trawę. Znali już dobrze jego złość i rozsierdzenie. Więcej nie chcieli doświadczyć go na własnej skórze. - Co to za szkudnik mi się obrodził? Za co? Za co? Com ja biedny zrobił? - Dewarel wzniósł oczy do nieba i złożył ręce, a później skrzyżował na piersi. - Chędożył... -mruknął niedosłyszalnie Katersen ku własnej uciesze. - Za co mnie skarano tak sromotnie? Srom, srom nad sromy! - Tatku? - zapiszczał swoim nieproporcjonalnie cienkim w porównaniu do budowy ciała głosem Tindres. - Czego nierobie? - wyszczerzył zęby jego tatek. - Przecie toś ty tatku kochany mi kazał żywiej gnać, korzenie jakowe cię przecie ciągły okropnie. Kazałeś, tom przygnał szkapinkę... - Jam ci kazał? Jam kazał przyspieszyć? Katersen! Jam mu kazał? - krzyknął do pracującego i srogo stękającego elfa, który wyprostował się chrzęszcząc zardzewiałą kolczugą i wycierając ręką spocone czoło. Zdjął skórzany, twardy hełm i wyżął włosy. - Cożeś mówił panie? - Pytał czy chciał ja przyspieszyć! - wrzasnął rozdzierająco i ochryple Dewarel. Echo poniosło okrzyk daleko po otaczającym ścieżynkę lesie. - Nie słyszał żem... - odrzekł dyplomatycznie Katersen i spojrzał niewinnie na zgłupiałego do końca Tindresa. Wzruszył ramionami, chociaż pamiętał jak jego ojciec przez całą drogę jęczał z bólu i żebrał o jakąś cieplutką, przyjemną karczemkę. - Ale... - próbował jeszcze ripostować wielki jak dąb Tindres Mały. - Przecie w pamięci miałżem... - Co? To przez, w rzyć mać, ciebie! Zawsze wszystko zawalisz zawalidrogo! Nie dość, że trzeba dwa łóżka w każdej zawszonej, w psa trochanego w zad matrony, splutej jak znak przydrożny drogi, karczmie wynajmować dla ciebie, pięć bochnów chleba i bekę piwa zakupić to ano w kłopoty, aby pakujesz! Nic więcej... - Ale toś przecie ty kazał skrócić... wytoczył ostatnią linię obrony jąkający się Tindres. - Niby co zrobić? Cóżeś wymędrkował półnagłówku? Pachołku świętożony? Hę? - odezwał się nieco cichszym głosem ojciec waligóry. - Przez puszczę przeto kazał ty tatuśku przecie jechać, pamiętasz? - bąknął Tindres wypróbowując nową strategię pchania upartego wozu. - Katersen! - zagrzmiał w odezwie ojciec. - Nie słyszał żem... Osiłek popatrzył na elfa z wyrzutem, a ten ponownie wzruszył ramionami. Katersen umywał ręce i nie chciał pakować się w kłopoty. Starszy ma zawszę rację. Przestawał już dawno stawać po którejkolwiek ze stron. On miał tylko groźne miny na obcych robić i robił. - A widzisz, znaczy się słyszysz! - wrzasnął łamiącym się triumfalnym głosem siwy Dewarel. - To tyżeś to wymyślił! Ten skrót pacholę niewierne. Łgarzu zatracony! Ojca własnego wini... Niewdzięcznik... - Jam nie chciał cię tatuniu, nawet nie śmiał, tylkom myślał... - Przestań więc robić rzeczy do których stworzon nie jesteś. Zrób pożytek lepiej ze swoich nóg i rąk! Pchaj i morda! Pchali więc dalej i co chwila, któryś z dwóch pracujących klapnął w błoto z głośnym pluskiem. Wycierał oczy i stękał dalej, a wóz zapadał się coraz głębiej. - Może, by kasztankę zaprząc? - Tindres zrobił użytek z tego z czego użytku robienie miał zakazane. Ojciec popatrzył na swego synka z politowaniem. - Jak Tindresiu, jak? - odparł niemal niedosłyszalnie uśmiechając się. Tindresik zrobił zwykłą sobie minę kretyna i rzekł głosikiem nie przystającym dwumetrowcom: - Możnaby przeto... - zmarszczył brwi i zacisnął grube wargi. -Ten... - Jak w rzyć osraną, jak? - rozdarł się na nowo Dewarel. - Do psiej maci? - Szkapina się mało nie utopiła! Ledwośmy ją wyciągli z błota tego, a on chce ją zaprzęgać na nowo? Mądre to? Katersen! - Nie mi o tym sądzić. Nie wiem... - na taką oto zdecydował się odpowiedź zapytany. - Toś jeszcze głupszy od niego. Z kim ja się toczę? Jak tyś ją chciał zaprząc do tyłu wozu zaprząc, co? Za ogon zawiązać? Zwierzak ledwo z życiem uszedł, przestraszon, a ty w robotę taką ją ciągniesz? Gdzie tu rozum? -postukał się niedwuznacznie w czoło. - Tu gdzie tatuś pokazał. - zapiszczał zadowolony z siebie synalek. -Morda! - krzyczał wymachując pięściami Dewarel. - Ryj! Pysk! I pchać! Pchali więc, ale bez przekonania. Stękali i jęczeli, a Tindres co chwila puszczał podwodnego bąka. Nic z tego jednak nie wychodziło. Dewarel zaś krążył wokoło złorzecząc i bluzgając błotem spod stóp i niewybrednymi słowami spod górnej wargi. * - Dlaczego jam taki dobry dla was co? - pieklił się Dewarel. - Darmozjady jedne? - stuknął swego syna w żebro. - Tatku, zimno mi! - Przykryj się derką, a nie jęczysz jak chędożona kobita! Nie tak! Nogi będą ci wystawać. O tak. No! Na łeb ci nie kapie? - Nie. Tatku co z nami będzie? - A co ma być? Jak jutrzenka dupę uniesie znajdziemy drogę z powrotem. Dobrze, że wóz w końcu wyciągliście. Przynajmniej na to nadały się wasze mięśnie. Choć szło to wam opornie, trza przyznać. - stary elf pokiwał ze smutkiem. - Ale jak błysło, trzasło i grzmotło to i dupy w tłoki poszły nie? Jak siknęło z nieba to szast - prast, co? Od razu siły nabraliście zasmarkańcy. Jakoś dziwne, że raz dwa i wóz wyjechał na twardy grunt... Obaj zasmarkańcy potrząsnęli łepetynami na znak zgody nie wypowiadając słowa. Musieliby się zdobyć na wysiłek nieszczękania zębami. A byli zziębnięci i głodni, dopiero od niedawna zaczął grzać ich powoli rozpalający się ogień. - Ależ mnie rwą te korzonki, do usranego trupa wierokłaka. - jęknął Dewarel robiąc minę katorżnika i chlasnął się w policzek, aż głowa mu się zakołysała. - Jeszcze te robale, a żeby sczezły w piekle. - Posuń się Katersen, mruknął po chwili, teraz ja usiędę koło ognia. - Kędy ja przecież dopiero tu się usadowił... - obrażony ton pseudo-żołnierza nie zrobił jednak na starcu wrażenia. - Nawet siem dobrze nie zagrzał... -Ale jam wiekowy, schorowan, a i chleba ci daję, tak? Pracę i chleb pod nos ci nadstawiam i... Tak,tak... -Katersen zrobił niepewną minę i westchnął głośno. Wygramolił się spod koca i ustąpił Dewarelowi. Tkanina na której półleżeli był bardzo mała więc musieli przeturlać się po sobie, aby nie tracić ciepła. - Auuu -stęknął Dewarel duży marszcząc brwi. Jego twarz nabrała gniewnego wyrazu. -Co to? Co to było? - Zdaje się, że kolczuga, panie Dewarel... - Jaka kolczuga? A dlaczego żeś jej nie zdjął, hę? - Przecie miałem ją zawsze nosić, czyż nie? - elf zapytał z lekko wyczuwalną nutką nadziei. - A tak, tak... -tymi słowy Dewarel go jej pozbawił wyciągając się przy ognisku i dorzucając drewna. Podróżnicy uporawszy się z wyciągnięciem wozu z dołu na środku drogi rozbili w pośpiechu prowizoryczny szałas i rozgrzewali się przy ćmiącym lekko ognisku. Wykorzystując gałęzie rozwiesili nad głowami plandekę, osłaniającą przed lejącą się z nieba wodą. Ścian bocznych ich schronienie nie posiadało, a w konsekwencji zimny wiatr mroził im niemiłosiernie rzycie. Okryli się więc czym i jak mogli, zdejmując przed tym wypełnione życiodajnym płynem buty, oraz okrycia wierzchnie. Obok z niemałym trudem rozpalono mały płomyk szumnie zwany ogniem i wykorzystano go do wysuszenia odzieży. Płomyczek tlił się słabo, ale dawał światło i ciepło. Był tak usytuowany, że nie przeszkadzały mu w tleniu się spadające rzadko krople. Chociaż lało jak z beki nie gasł pokonując wszelkie przeciwności losu tańczył wesoło na drewnie niekiedy nawet trzaskając. Liście drzew kierowały wodę ku pniom, a ewolucja doprowadziła do tego, iż niewielką tylko część traciły. "Ogień to podstawa" - mawiał Dewarel. Przed godziną rzęził jednak coraz bardziej zirytowany pięćdziesiąty raz próbując rozpalić ogień. Krzesił i krzesił, ale hubka była zdaję się za wilgotna. W końcu jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem i nie omieszkał uczcić tego gromkim okrzykiem. "Poczwary zbliżyć się, nie zbliżą!" - wykrzyknął, a zaraz potem dodał: "A i może jakiś zmyślny myśliwy przyjdzie z pomocą, co?" - Panie Dewarel? - bąknął Katersen ułożywszy się wygodnie chrzęszcząc kolczugą, której z nakazu Dewa nigdy miał nie zdejmować. "Do żołnierki się trza przysposobić, znaczy cię!" - mawiał jego chlebodawca. "Rozkaz to rozkaz." - zwykł odpowiadać na to elf choć mu było to nie w smak. Kolczuga była stara i ciężka, ale prezentowała się nader okazale. Dziewki z karczmy zerkały na niego odtąd innym okiem. Trzepotały powiekami jakby wiatr wiał, gubiły chusty i czapki, często gęsto nachylały się prezentując to i owo. A to było dla Katersena nowe i przyjemne, chociaż ciężar był prawie nie do zniesienia. "Za mieczami panny tabunami" -zwykł mawiać pracodawca i na każdym postoju dodawał: "Dzisiejszy dzionek był słoneczny, nie padało się zdaje się, chyba sianko wyschnięte jak trza" albo "Zdaje się, że przy wozach się coś kręci, weź sprawdź, dłużej zabawić możesz..." Po tym uśmiechał się zagadkowo samym kącikiem ust i mrugał wesoło. Twarz pokrywała mu się zmarszczkami. Katersen jednak nie korzystał z okazji co budziło niepomierne zdziwienie kupca. Wzruszał wtedy ramionami i mruczał coś pod nosem o głupocie i kretynizmie. - Panie Dewarel? - powtórzył wobec braku reakcji Katersen po czym zerwał ziele trzygłowa i ssał zaspokajając głód. Roślina miała ohydny gorzki smak lecz tępiła uczucie zmęczenia i ssania w żołądku. A ssanie takowe ostatnimi czasy Katersen odczuwał rzadko, a nawet nigdy. Od chwili przyjęcia posady strażnika u Dewarela z Kreegi jadał często i suto. Po wyjeździe z karczmy na przedmieściach Finale przebrnęli głównymi szlakami przez całe Kernelville. Byli w Dolone, Kanid, Vagere i Tys, a nawet z daleka zauważyli wieże zamku Doviner. Niezapomniany widok... Przebijali się przez zatłoczone drogi i miasta, jedli pili i bajali. Aż do teraz... Skończył się teren gęsto zaelfiony i musieli przedzierać słabo uczęszczanymi szlakami. Znajdowali karczmy z wielkim trudem i nie spędzali nocy pod gołym niebem. Dzisiejszego jednak dnia postanowili skrócić drogę. Wyszło tak jak wyszło... - Tak? - elf spojrzał na niego nie przestając przebierając palcami stóp zbliżonymi do ognia. - Może waść powiedziałby coś o Werhamie, władcy potężnego Proviru? - Dewarel lub Dew... - odparł znużonym tonem elf. - Tyle razy ci o tym prawił. Nie mów mi "pan". A bajać umiem więc i opowiem. Na czym skończyłem? - Nie no... Znowu? - zajęczał leżący w środku waligórzysty osiłek. - A tak. - pokiwał głową Dewarel. - Krzynkę tedy będziesz wiedział o stosunkah między państwami... A to w zawodzie kupca do jakiego cię urabiam przydatnem jest wielce... Stary Dew wyciągnął się na tyle wygodnie na ile mógł i zaczął opowieść: - Aspekt historyczny wzajemnych koligacji spowinaceń dynastii Trywerów z pewnego punktu widzenia biorąc poprawkę na kąt patrzenia jest... - Tato... - mruknął obrażonym tonem Góramięśniak. - Dobrze już... - zachichotał Dew. - Wiem ino, że wy nie uczone. Trzeba wam po wsiowemu lub miejskiemu. Terminy z wyższych sfer znane wam jak kalendarz płodności. Ha, ha... Wsiowe chłopy spojrzały po sobie i rzekły tyle co nic. Może i czasu nie miały, bo Dewarel od razu zaczął mówić. - Jakżem już pędrakowi zwanemu Katersenem jął kiedyś wspominać Werham nie jest z poprzednio panującej dynastii Nanadin. A lepiej, żeby był... Jakoś tak to u owych Nanadinów bywało, że z głupia frant byli oni niesamowicie niekompetentni. Legendy mówią o Nadi Nadaninie - założycielu dynastii co podobno wydźwignął ludzi z tępoty... Nawiasem mówiąc zdaje mi się, iż nie do końca. -stary, czerstwy jak miesięczny bochenek Dewcio westchnął czując jak ciepło przenika przez stopy i dociera do kolan. -Tamci Nanadini podobno w prostej linii potomkowie sławnego Nadi Pierwszego Miażdżyciela odnaleźli się nie wiadomo jak i nie wiadomo skąd. Nagle wyskoczyli i mówią, że do nich tron należy. Najprawdopodobniej podstawieni byli przez jakieś inne państwo. Taka mała ingerencja, ale cóż, zdarza się. Pewnie cośkolwiek, by się znalazło w archiwach Urzędu Którego Niby Nie Ma A Tak Naprawdę To Jest. Kernelville jakoś nie chce przyznawać się do posiadania siatki szpiegów, a przecież już małe elfiątka bawią się na podwórkach w kontrwywiad. No cóż każdy swoje dziwactwa musi posiadać. Taki już jest ten świat, ale po co ukrywać to do czego nikt nie ma wątpliwości i nie zrobić jeszcze jednej komnaty w Doviner w Sali Ministrierialnej czy jak jej tam. Fakt faktem lud przyjął Nanadinów z ramionami otwartymi i utulił tych kretynów i posadził na tron. Pewnie przywiązywano ich jakoś, bo mieli zdaje się wady wrodzone, tak zwane debilizmy absolutne. I uprawiali debilizm absolutny. Jeśli to sprawka naszego wywiadu do przyznaje, że jest on genialny. Takie tłumoki przez cztery wieki, taka mieszanina, tyle lat, a ciągle rodzą się kretyni. Kraj upadał jak zawsze. Żarcia nie starczało nawet dla nich samych. Chłopi ziemię wżerali, a panowie paśli się jak świnie, hulali i byli kontenci jak nigdy, a Nanadini siedzieli w swoich pałacach śliniąc się i bawiąc klockami. Przemysł, który już trochę się rozwinął podupadł, nastąpiła komasacyja gruntów i bach bach rach ciach wszystko jest panów możnych. Czasami robili mały wypadzik za granicę, aby trochę motłoch rozruszać. Gadali o tym, że złe niedobre elfy porywają dziewicę piją ich krew, rozrywają na strzępy, a z ich jelit robią sobie naszyjniki i cięciwy. Głupie chłopki miały przeciw komu gniew obrócić i ruszali. Pałętały się takie watahy przez puszcze. Połowa ginęła, druga połowa uciekała, połowa trzeciej połowy wyrżnięta zostawała przez straże graniczne Kernelville, a reszta lądowała w żołądkach wierokłaków, wilków, firargoli, lisli, tataników, cyncynków, wróbelków... - Ha ha ha -Katersen parsknął śmiechem, a z tego impetu osmarkał swój żelazny wabik na wątpliwe dziewice. - Czego zęby okazujesz darmozjadzie, to śmiesznym było może? Padlinożerców też żem wymienił chyba, nie? Myślisz, że taki wróbelek czy cyncynek pogardzi ludzkim ścierwem? To w błędzie jesteś niedouczony świntuchu! Katersen za nic sobie mając psioczenie starca rechotał dalej jak szaleniec. Wkrótce dołączył do Tindres, który nie bardzo wiedział o co to w tym wszystkim chodzi. Śmiał się Katersen więc uznał, że rzecz jest bardzo śmieszna. Bał się być posądzonym o niedostatek rozumu, a co gorsza dobrego humoru więc nie namyślając się długo rozdarł mordzichę jak się patrzy wydając czkawkopodobne dźwięki. Wkrótce jednak Katersen umilkł więc umilkł i jego sekundant. Musiał przecież znać granice przyzwoitości. Stary Dew ciągnął zaś niestrudzenie swój wywód dobierając jak najbardziej skomplikowane słowa jakie mógł. -Takem mówił już o tem jak niepokoje społeczne się niwelowało. -zerknął z wyższością w stronę Katersena i zdziwił się widząc w nim błysk rozbawienia. Motłoch, pomyślał i wzruszył ramionami. -Tak. Sytuacja rozwijała się tak wesoło do ostatniego Nanadina Finala Szóstego. Ten oto panisko nie posiadał wiele z rozumu jak jego poprzednicy, ale chciał uchodzić za wielkiego mecenasa sztuki. Sprowadzał więc artystów z innych krajów, a także brał pod swoje skrzydła rodaków z Proviru. Gościły u niego rzeźbiące krasnoludy z Beadil, malujący ludzie z Unii Fintyckiej, Madeageli, Tintyre, odległej Mazevii , a także, o dziwo, z Kernelville. Od nas przyjeżdżali na jego dwór największe beztalencia śpiewackie jakie widział świat. W takich rzucało się u nas czym popadnie. Dziwuję się wielce jak starli te wszystkie pomidory i grochówkę z swojej twarzy, ale ino tak zdaje się można. Tamten Final imał się wszystkiego. Lepił z gliny i rył w kamieniu do niczego niepodobne dziwolągi, a krasnoludy tarmosili brody pierdząc z zachwytu. Monarcha bazgrał coś farbami i węglem, a Mazevijczycy i obywatele Unii rozpływali się w komplementach jak cukier tworząc dywanik pod jego stopami. Elfy z Kernelville zaś nigdy zapewne nie myły uszu starając się wytłumić chrzęszczące, rzężące i piszczące brzmienie głosu monarchy. Jednak sławili jego rymy i przemyślność i głosili wielkim, przewielkim poetą. - Dewarel ziewnął krzywiąc standardowo usta. - Może na tym byśmy sfinitowali co? Na dzisiaj, co? Katersen szturchnął Tindresa łokciem a ten budząc się mruknął: Dwa, bo psinco... - Dobra zdzierco! -rzekł elf zaciskając zęby. - Tatunciu, ale takim ciekaw był tego... - jął gadać piskliwie osiłek. - Czego syneczku? Myślałem, żeś spał... - No tego co mówiłeś. Do kupiestwa się przymierzam chyba, nie? - No tak. W końcuś wydoroślał, jak chcesz... - stłumił senność i prawił monotonnym tonem dalej. - Final więc mienił się być wielkim artystą, a władza arystokratom wymknęła się z rąk. Nie potrafili już tak łatwo manipulować rozanielonym władcą, który w owym czasie chciał być światły i słuchał wyłącznie porad swoich zagranicznych gości. Powoli kończyła się ciemnota wśród Provirskich mas. Król za namową ludzi uczonych takiż sam pragnął być. Panowie możni zazgrzytali zębami gdy podniósł podatki i powiększył oddział podległy sobie do dwudziestu tysięcy, czyli czterech ludzkich parnoli. Bogaci arystokraci trzęśli podgardlami, gdy kazał zlikwidować ich prywatne armie i przekazać je mu pod bezpośrednią komendę, ale największy cios zadał im ogłoszeniem równości wszystkich warstw społecznych. Pakt głosił wolność i likwidował poddaństwo chłopów. Tego było już za wiele. Dokładnie w tysiąc czterdziestym drugim roku wybuchła wojna domowa. Wojska baronów i diuków provirskich przejęły kontrolę nad państwem i ruszyły na stolicę po drodze wyżynając zbuntowanych chłopów. Wszyscy kto żyw walił do Finderlo na złamanie karku. W tem samym doszło do walnej bitwy. Mówią, iż na polu stanęły wielkie armie. Wojska rokoszan liczyły pięćdziesiąt osiem tysięcy, a broniących królewskiej władzy czterdzieści dwa tysiące w tym dziesięć tysięcy ciemnej masy chłopów uzbrojonych w co popadło. Wielka bitwa rozpoczęła się atakiem kawalerii Dessira - głównodowodzącego królewskich wojsk. Ciężko uzbrojeni rycerze wbili się w ciżbę ciężkozbrojnej piechoty. Po krwawej, wyrównanej i ofiarnej walce zostali jednak otoczeni i rozbici. Sam Dessir został ranny i zmykał z pola walki niczem zbity pies. To był pogrom! Z lewej flanki ruszył oddział lekkiej jazdy rokoszan, który dokonał rzezi wśród za bardzo wysuniętych królewskich łuczników. Kiedy i oni zabierali swoje tchórzliwe rzycie z miejsca rzezi ruszyła klinem lekka piechota i pozostała buntownicza jazda i tu spotkała ich niespodzianka. Oddział konny Dessira i część łuczników, którzy zmykali jak szaraczki wbili się w ciżbę chłopów taranując ich i gniotąc. Pragnęli czym prędzej przebić się do zamku. W ten sposób sam trzon armii chłopów ustawionych w wydłużony prostokąt po środku stał się nieco słabszy. Wojska rokoszan bez namysłu wbiły się w najsłabsze miejsce formacji szukając śmierci Dessira lecz tu spotkał ich zawód. Chłopi nie uciekli w panice lecz, uderzyli z dwóch stron na małym odcinku wyniszczając goniące oddziały w morderczej walce. Nie stawali w szranki z jeźdźcami lecz rozpruwali koniom brzuchy, a potem dobijali nie mogących podnieść się z ziemi konnych. Później przyszła kolej na nacierającą piechotę wroga. Atak chłopów był druzgocący. Bili się w końcu o wolność. Koniec końców w tej oto bitwie zwyciężyli królewscy. W końcowej fazie walki gdy chłopi wyrzynali stłoczone i nie mające możliwości manewru wojska baronów. Wydarzył się cud na d cudy! Wkrótce wrócił Dessir z niedobitkami i dokonał ostatecznego dzieła zniszczenia. W tamtej okolicy trupami śmierdziało bardzo długo... -ponury głos Dewarela zagrzmiał głucho w mrokach nocy. - Po bitwie pod Ginise posypało się wiele głów. Baronowie, książęta, możnowładcy byli ścinani, paleni, rozrywani, obdzierani ze skóry, topieni, duszeni i panierowani. Wkrótce cały kraj znalazł się pod wyłącznym dyktatem króla Finala, jednak panowanie jego długo jeszcze nie potrwało. Dessir za tchórzostwo i brak woli został stracony podobnie jak trzon jego oficerów. W państwie zabrakło kadry oficerskiej, ale nie była ona tak potrzebna, gdyż nie było i wojska. Po bitwie wykrystalizował się nie kwestionowany lider chłopów i najważniejszy z jego doradców. Tym liderem był nie kto inny jak Werham Potężny. To on w decydującej fazie starcia poprowadził ciemną ciżbę i przechyli szalę zwycięstwa na stronę królewskich. Człowiek z ludu, prosty kowal, uratował lud. To został mianowany głównodowodzącym armii i w późniejszym czasie i służb wywiadowczych. Zyskał uznanie i szacunek za odwagę i nieprzeciętną inteligencję. Wkrótce wyuczył się czytać, pisać, a co najważniejsze - schlebiać królowi. Godziny spędzał na wertowaniu ksiąg historycznych, taktyki i strategii wojskowej, zapoznawaniu się z geografią i topografią terenu otaczających państw oraz stosunków w nich panujących. Był nienasycony i stawał się niebezpieczny. Werham wzrastał w siłę i zapomniał skąd się wywodził. Niedługo po jego pojawieniu poprzedni doradcy i artyści zaczęli popadać w niełaskę. To lub to, to tamto i banicja lub szafot. W większości niedawni bliscy króla wybierali wygnanie przysięgając jednocześnie, że wszystko to pomówienia. Cenili jednak swoje życie i zmykali w siną dal. Krąg ludzi króla zawęził się znacznie, a Werham uzyskiwał niewątpliwie największy posłuch. W krótkim czasie stworzył doskonale wyszkoloną armię, w większości spieszoną i słabo opancerzoną, ale posiadającą duże morale i możliwości mobilne. Potem dołączył jazdę, z początku lekką, rozpoznawczą później ciężką kawalerię. Powołał także specjalne oddziały dywersyjne i tajne służby gotowych na wszystko zabójców. Szeregi Czarnej Armii powiększały się i w krótkim okresie czasu osiągnęły zawrotną liczbę trzydziestu tysięcy. Werham szeptał to, szeptał tamto, a król postępował zgodnie z jego intencjami. Provir wydźwignął się z ciemnoty i zaczął otwierać się na świat. Poczęły powstawać pierwsze duże zakłady produkujące słabej jakości, ale jednak broń. Tkalnie, młyny, wszelakie manufaktury powstawały jak grzyby po deszczu. Wyroby nie nadawały się na handel jednak doskonale sprawdzały się na rodzimym podwórku. Bilans handlowy nadal bardzo niekorzystny dla Proviru jednak deficyt znacznie się zmniejszył. Reformy dotyczyły także sfery własności prywatnej. Cała ziemia po tysiąc czterdziestym drugim należała do króla. Chłopi nie mieli jej na własność, ale brali w długoletnią dzierżawę i nie płacili jak dawniej w naturze lecz czynszem. To był wielki krok naprzód. Skarb państwa zapełniał się dobrami jak nigdy. W kraju panowało przeświadczenie o dobrobycie jednak dola chłopów nie była o wiele lepsza. Ledwo do garnca było co włożyć, ale byli zadowoleni, czując, że na swoim siedzą. Osobnicy postępowi mogły jednak skorzystać. Provir począł prowadzić aktywną politykę zagraniczną. Nie ograniczał się jedynie do łupieżczych wypraw i otworzył granicę mieniąc się ustrojem nowoczesnym i wolnym od wszelakiego ucisku. Pobudowano lub przebudowano drogi i wkrótce szarańcza kupców rzuciła się jak muchy na srakę. Karawany ciągnęły się, tworzyły się korki, a Provir zyskał miano kraju mniej ciemnego, kraju w którym można zarobić. A kiesa Finala zwiększała swe objętości z każdym rokiem... - Tindres, śpisz? -zapytał przyciszonym głosem starzec syna, a Katersen natychmiast szturchnął go łokciem. - Co? Jak? Gdzie? -ziewnął osiłek prostując podkurczone nogi. - Widzę, że tak... - Ależ nie! Słuchałem ojcze, ale lepiej to mi się wyobraża jak ślepia sobie przymknę. - Ślepia przymkniesz i pochrapiesz? - Nie chrapał żem, ino taki świszczący oddech miał! Proszę tatku co tam dalej się stało, bardzom ciekaw! Dewarel na te słowa pozwolił sobie na duże ziewnięcie, klepnął się po policzkach z głośnym plaśnięciem klepnął się o uda i chcąc nie chcąc począł bajać. Wspomnieć ino jeszcze muszę o tak zwanych interwencjach ku wspólnemu dobru. Werham często ze swymi oddziałami interweniował w sprawy innych państw. Robił tak Madeageli, wiem to na pewno od Widgryda i możliwe, że w Unii Fintyckiej. Chciał tam pewno osadzić na tronie swojego człowieka, ale najprawdopodobniej mu się nie udało. Dotąd stosunki między tymi państwami nie są zbyt ciepłe. A w Madeageli udawało się śpiewająco... Czarna Armia pomagała tłumić powstania, siać terror i tym samym umacniać władzę tamtejszego dyktatora-idioty. Słowem: Provir pod pseudo-rządami Finala miał się ku lepszej drodze, pseudo, gdyż tak naprawdę za sznurki pociągał Werham. Przyszła więc pora, by złapać wszystko w swoje łapki. Coś Werham zachachmęcił i nagle król Final sczezł wydając przedtem swoją ostatnią wolę: "Na tronie zasiąść ma nie kto inny jak głównodowodzący Czarnej Armii, mój najukochańszy..." - i sczezł. W ten sposób niedawny kowal dotarł do pełni władzy. Rozwinął wojska ,do około stu tysięcy i dbał o sprawy gospodarcze. Jako król nie pokazywał się jednak często. Siedział w swojej twierdzy i nie wyściubiał nosa. A rządy miał surowe acz sprawiedliwe. Po okresie przemian ukrócił nieco swawolę swobodnych band grasanckich, których panoszyło się bardzo, bardzo wiele. Kiedy wojsko złapało grasanta dawało go chłopom, bo nikt inny tortur doskonalszych wymyślić nie umiał niż ciemnota wiejska. Zaostrzył kary za zabójstwo, kradzież i rabunek, ale przestępczość nie malała. No cóż nigdy nie może być doskonale... Dzięki tym zmianom Provir wkroczył na drogę postępu, ale daleko im jeszcze do państw takich jak Beadil czy Kernelville. Jeżeli porównamy je to państwo ludzi wygląda jak kupa z gówna przy najwyższym szczycie Gór Tywarty. Tak... To tyle o historii Proviru. Odkąd władzę dzierży Werham niczego pewnego nie ma tym świecie. Armię ma potężną , a sam wydaje się niepewny. Ludzie mówią, że siedzi w swojej twierdzy z łbem w pergaminach niczym jakiś wyhajdaczony skryba czy bakałarz. Wszyscy czują się niepewnie i widzą w Provirze zagrożenie, a szczególnie Kernelville, czy Beadil. Chciałbym jeszcze takową rzecz po... - Słyszałeś, tatuńciu! Czy słyszałeś? -rozdarł się synalek szarpiąc ojca za rękaw. - Co? -odezwał się zaniepokojony starzec, gdyż słyszał doskonale. - No to zawodzenie... - Aaa! To! No... Słyszę... - Dewarel przełknął ślinę starając się uczynic to jak najciszej. Katersen także nadstawił ciekawie uszu. Cała trójka zamarła w bezruchu i milczeniu. Z łatwością wyróżnili wśród innych zwykłych, leśnych głosów dziwny, zawodzący, płaczliwy dźwięk. -To firargole, jak pragnę sczeznąć! To tylko one! -odezwał się szeptem zatrwożony nie na żarty osiłek. - Słyszałeś kiedy, by firargola tak brzydko śpiewała? Bo ja nie... One podobno robią to pięknie! - Przymknij się Katersen i cicho bądź, bo może to jaki wierokłak gody sobie urządza, co? -rzekł Dewarel tuląc syna do piersi. - A ja tam dalej myślę, że to nie inszej, tylko firargola. Zaraz przyjdą i na pożrą, a potem ciała na drzewie powieszą! - Firargole ino krew piją, na drzewach to pazurzaki ofiary wieszają. Wiecie, że to dlatego, że bezkrwawe mięso lubią? Czekają aż odpłynie z nóg i dopiero wtedy... - Cichaj Katersen, bo mi się dzieciak trzęsie! - A po tem wieszają na inak, by z drugiej strony spłynęła no i wyżera jak się patrzy. - Katersen, żołdaku zasmarkany! - No dobra ,rozumiem, że mam milczeć. - Katersen pokiwał głową robiąc z ust podkówkę. - W rzeczy samej smarkaczu. - Chciałem ino jeszcze dodać, iż żaden wierokłak takich paskudnych dźwięków z siebie nie wyda, szczególnie, gdy czuje pożywienie. Trzeba wam wiedzieć, że wierokłaki mają w zwyczaju przerywać kopulację, gdy paruje na zimnie gdzieś w okolicy ludzkie mięsiwko. - A te... Te pazuraki? - jąkający, piskliwy głosik dobył się z krtani Tindresa. - Pazurzaki? To na pewno nie one. Głową mogę ręczyć. Nie słychać jak się zbliżają, bo widzisz one po drzewach się poruszają. Wbijają pazury niczym szable w twoje pulchne, jędrne ciałko i wciągają na drzewo. Lubią białe mięso. W czasie opowiadania Katersen nie omieszkał wykonywać zatrważających gestów rozcapierzając palce robiąc groźną minę i powarkując z cicha. Jego twarz przybierała dziwny, krwiożerczy grymas, a przerażenie słuchaczy najwyraźniej go bawiło. Sam jednak nie czuł się znowu tak pewnie... - To co za diabelstwo tam tak charczy? Ja zwykłem kupcem jestem, wiesz. A ty widzę wprawiony w te sprawy, co? Rzec mi coś elfie byś mógł! - Tak... - Katersen zastrzygł swoimi długimi sterczącymi uszami i zrobił skupioną minę. Odgłosy zdawały się być coraz bliższe. Ochrypły mlaśnięcia, trzask gałęzi, bulgotanie jakoweś i dziwne smarknięcia. - W mym mniemaniu zbliżające się coś nie stanowi dla nas zagrożenia. Nic co robi tyle hałasu, nie ma ambicji nas zaskoczyć i zabić, a na pewno zauważyło już nasz ogień. - Pewnyś taki, co? - Pewnym taki, a owszem. Z doświadczenia mego sądzę, że nic nas tej nocy nie rozerwie poza twą opowieścią. - A wiesz, że w razie czego ty będziesz nas bronił, a my uciekać poczniemy? - Nie wiem, panie... - To teraz wiesz. - Ale chciałbym dodać, że krzywdę mogę sobie zrobić gdy tego żelastwa dobędę. - Katersen wskazał na miecz przytroczony do pasa. - Twa to rzecz, synu. Tyś przecie do żołnierki stworzon... Nagle, ni z tą ni zowąd Katersen wybuchnął donośnym śmiechem. Chrzęścił kolczugą, hełm ze łba mu spadł, a elf nadal rechtał jak głupi jakiś. Oczy z orbit mu wychodziły, przepona bolała, a on niewiele myśląc rżał i rżał jak konisko zatracone. Syn z ojcem zrobili kretyńskie miny i patrzyli na Katersena niczym na osobliwe nie występujące już zjawisko, jak na obiekt muzealny. Kiedy śmiech elfa przeszedł w chichot Dewarel zapytał szeptem: - Czego się cieszysz, z tego że pomrzeć nam przychodzi? Teraz to już na pewno to coś usłyszało twój wrzask. Zgubę na nas wszystkich sprowadził, zgubę... Głupcze! - Nie gorączkuj się panie Dewarel tylko posłysz to co ja! Nadstaw uszu, a podziwujesz się niepomiernie. Zgodnie z radą amatorskiego żołnierza ojciec i syn skierowali uszu ku źródle, a na ich twarzach również wykwitło zdziwienie. Nie było im jednak do śmiechu. - To, to ludzki głosem gada! - rozdarł się Tindres. - Jako żywo! Żywym głosem gada! - Tak... - dodał ojciec. - Płacze się, zdaje. - Starzec pokręcił głową z niedowierzaniem. Elfy zerknęły w stronę odcinka puszczy, z którego dobywały się artykułowane dźwięki. Czekały ze zniecierpliwieniem, gotowe w razie czego do natychmiastowej ucieczki, ale w miarę zbliżania się obiektu ich strach proporcjonalnie malał. Wkrótce byli w stanie wychwycić słowa i zdania wypowiedziane w osobliwym kreteseńskim żargonie. - Jak ino taka pannica jak ono mogła mi to zrobić? Jakiemu innemu wypierdkowi, to ja wiem, ale mi? Mi?-lamentował gruby głos. -To się nie godzi! Ona była dla mnie wszystkim! Wszystkim. A teraz? Co mam jeno czynić? Sromota! Hańba! Srom nad sromy. Potwarz... Po tych słowach nastąpiła seria trzasków łamanych gałęzi, sapnięć i stęknięć zakończona wybuchem płaczu. Wkrótce oczom Tindres, Dewarela i Katersenowi ukazał się osobliwy widok. Oto w akompaniamencie pękającego chrustu i rwanych traw z dzikiej puszczy wyłonił się... pękaty krasnolud. Maluczki ubrany był w niebieski kaftanik, żółte spodenki i czerwone buciki z cholewkami. Był, co rzadkie u krasnoludów ogolony lecz zostawił sobie sumiaste, rude wąsy. Z nalanej twarzy spoglądały małe, zaszklone oczka. Twarzyczka była również charakterystyczna ze względu na płaczliwą minę, jaką przybrała. Grubasek w swojej lewej pulchniutkiej dłoni trzymał sznur, a drugą ręką obejmował malutki pieniek. Widok zdziwionych ani trochę elfów go nie zdeprymował, raczej rozweselił. Przez krótką chwilę nieznajomi mierzyli się wzrokiem. Ciszę przerwał Tindres wygłaszając stosowną mowę: - Yyy, eee, krasnolud? -poczym przestał się trząść i wyprostował się prezentując muskuły w całej okazałości. Gość, bez mała dwa razy niższy sczerwieniał na twarzy i zbliżył się do kupieckiej kompanii śmiałem krokiem, postawił pieniek na ziemi i na nim usiadł. - No tak! -gruby głos krasnoluda w miarę mówienia tracił gniewny ton, a uderzał w płaczliwy. -Jakem myślał! Wszyscy przeciwko mnie. Wiedziałem do stu zjełczałych beczek śledzi z cebulką i z oliwą oczywiście. Tobie to dobrze dryblasie co? Wszystkie dryblasy tylko się z nas naśmiewają, że my tacy mali... Dryblasy popatrzyły po sobie ze zdziwieniem i jak na komendę klapnęły na swojej. Cała trójca wydała z siebie stęknięcia, a będące pod kocykiem gałązki zawtórowały im swoim trzaskiem. - Tak lepiej, bo głowy nie muszę zadzierać - rudzielec uśmiechnął się prezentując szczerbate uzębienie oraz podniósł uciszając pragnącego coś powiedzieć Dewarela. - Ja teraz gadać będę, pozwólcie. Proszę was tylko o jedną małą w rzyć kopaną drobnostkę. Chodzę już od godziny po tym cholernym lesie i nie mogę znaleźć gałęzi, której mógłbym dosięgnąć. Wdrapywałem się na te leśne dryblasy z tysiąc razy i dupsko sobie nieźle obtłukłem. Nie chcę niczego specjalnego, a jedynie się powiesić. Nic zdaje się trudnego, ale to tylko pozory. Tak... Powiesić się to nie taka łatwa znów sprawa. -popatrzył po elfach studiując ich głupawe miny. Podróżnicy byli tak zbici z tropu, że nie wydali z siebie żadnego dźwięku. Krasnolud potraktował milczenie jako zgodę i walił bez ogródek czego chciał. - Ten duży mógłby nagiąć o ten oto konarek i zawiązać ten sznurek. Umie ktoś robić taką śmiszną pętlę? Jak nie, to nie szkodzi... Zrobi się supełek lub kokardkę. A i jeszcze jedno, chcę mieć wykopany stołek spod nóg - tu wskazał na pieniek, na którym posadził swoją szanowną krasnoludzką rzyć po czym zerwał się z niego i począł wymachiwać rękoma i kręcić się w kółko wydając elfom dyspozycje. - Zdaję se sprawę, że jak osiłek puści gałąź to i tak zadyndam bez stołka, ale ja chcą tak jak w mieście. Ze stołkiem... No i proszę byś ostrożnym z tym wykopywaniem, żeby mnie w kostkę nie trafić, bo umierać przez łamanie kręgopiona lub duszenie to i tak aż nadto dla mnie atrakcji. Ja tu nie pokutuję i się nie umartwiam tylko chcę do parujących flaków zawisnąć! No to jak? Bo ja gotów... Ciachamy? -Krasnolud wziął się pod boki, a potem schował dłonie pod pachy gotując się do czynu. Zniknęła jego rzewność i płaczliwość, a w oku zabłysła determinacja. - Hmm... - raczył odezwać się ostrożnie Dewarel. - Powiesić? - No tak. Powiesić! - pokiwał krasnolud z powagą. - Jako żywo! - My nie mamy w zwyczaju wieszać ot tak, bez powodu. - Dewcio obdarzył krasnoluda najmądrzejszym i poważnym spojrzeniem jakim dysponował. - Mogłem się tego spodziewać! -rozsierdził się na dobre krasnolud i usiadł dla uspokojenia skołatanych nerwów na przytarganym własnoręcznie morderczym miejskim pieńku. - Nie wieszamy! Nie wieszamy! A co na drogach wisi, co? Bo nie jabłka ani gruszki. Aż dziw bierze jak drzewa to wytrzymują! A teraz nie wieszają co? Psia mać i ich trochać, by raczyła! - Oni zasłużyli na swój los, a i wcale nie chcieli, żeby ich to spotkało, ani trochę... - odparował starzec znowu prezentując doświadczone, mądre spojrzenie. - Ja też zasłużyłem w moim mniemaniu. Tak to ja, krasnolud Fibek z Desli słynny rzezimieszek, morderca, gwałciciel, kradziej, i inszy paskudnik! Teraz panowie mi pomogą, a będę was sławił w niebie! Znaczy się w piekle! Co tak głupio gały wycapierzacie? Krasnoluda żeście nie widzieli czy co? - Jam Dewarel z Syntrii, to mój syn, a to Katersen z jakiejś zapadłej wsi na południu. - Elf dopełnił formalności oglądając dokładnie krasnoluda. - A co do wytrzeszczania oczu to rzeknę ci szczerze... Nie wyglądasz mi na rzezimieszka Fibek, raczej na jakiego syna bogatego górnika ewentualnie rzeźbiarza. Broni nie nosisz... Zbroi nijakiej, a co najważniejsze gębę masz taką gładką, nawet blizny po krostach nie widać. - Cicho Katersen tylko sprawę pogarszasz. - zgromił go Dewarel uciszając jednocześnie swego synalka i zwrócił się bezpośrednio do krasnoluda. - Bo widzisz panie Fibek, my nie zabijamy i zabijać nie będziemy, może z wyjątkiem tego tu rzeźnika z jakiejś tam wiochy na południu . - Tu wskazał na szczerzącego zęby Katersena. Ten to prawdziwy morderca, że aż strach się do niego jeno nawet zbliżyć. - Niby, że źle trafiłem? Nie pomożecie mi? Jak to tak? Chcecie bym dopełnił żywota nieszczęśliwy i zgnojony, gdy serce krwawi, a dusza jęczy. Gdy w oczach zalegają baseny łez, a z żołądka do gardła przebiega bolesny skurcz. Gdy pęka głowa, dłonie drżą wyrywając z głowy sterty złotych włosów. Tego chcecie? Bym sczezł w męczarniach niezmierzonych, nieskończonych? - No nie... - No do wieszajcie mnie do pięciogalonowej beki wina, które na przestrzeni lat stało się nędznym, niegodnym gardeł octem. Do dzieła! Wieszajta mnie jak trza... Z honorem! - Hola, hola panie Fibek. Wyjaśnijmy sobie dwie sprawy. - Dewarel pokiwał lekko głową wprawiając swoją brodę w spokojny niczym fale oceanu ruch. - Tamci co prześcigają liczebnością jabłka na drzewach, robią to, bo przy drogach jabłonie u nas sadzą. Wiesz jakie jabłuszka są smaczne... Ludzie, aby je dostać gotowi są iść po trupach, a raczej wspinać się po trupach... A druga sprawa jest taka, że tamtych nieszczęśników powieszono z wyroku sądu, a nie na szast-prast. - Z wyroku sądu? Psia mać sądu? Kiego sądu? - przerwał mu krasnolud. - Te sądy to wiesz co możesz z nimi zrobić! Rozumiem, że karać można za to, że się kogoś czasem ubije, cuś gdzieś zawinie, czy może kogoś tam pozbawi kończyny jakoweś. Ale karać za te nowe rzeczy? Przecie to bezprawie! - To prawo! - zagrzmiał Dewarel. - Może i tak, ale głupie jak potłuczona beka. Jak świńska morda czy innego tępego stworzenia! Ja powiem tak: W głowie nie mieści mi się (może mam małą?), jak to może być, żeby wsadzać do więźnia za oszustwo podatkowe, drobną kradzież, pobicie, nawet udział w bójce, a przede wszystkim za te no... - tu Fibek podrapał się po swej rudej łepetynie dobywając zamyślonej miny. - Autorskie konwenta! - wydusił z siebie w końcu. -Bo jak karać można za to, że piosenkę taką samą jak inni zaśpiewał, czy wierszyk wyrecytował. To przecie paranoja! Za takie co nawet pięć wiosen się w zimnych murach na dupie siedzi. A każdy więzień później wilka od tego ma. A wilk to zła rzecz. - Nie tylko więźniowie mają wilka... - stęknął Dewarel zaciskając zębiska. - Nie tylko oni... - Może i nie tylko... Ale jak to można? Weźmy na przykład ciupcianuszkę co się gwałtem zwie. Ile lat się za to siedzi? Ja tam nigdy nie gwałcił, ale chyba wolałbym, aby mi rękę lub kulasika odcięli niżbym miał dziesięć lat w baszcie siedzieć! - To zależy jak dla kogo... Nie wiem czemu szanowny pan tu się piekli? - No właśnie, racja, zapomniałem... Stanęło na tym, że do nędznego sikacza i cieniasa lichego powiesić mnie nie chceta! Wieszać mówię! - Najpierw sąd! - A skąd tu sąda u kaduka dorwiecie, co? Przecie to puszcza taka dzikawa, nie? - Aby więc szanownego pana powiesić formalnościom musi stać się zadość... - pociągnął Dewarel monotonnym tonem. -Jako obywatel Kernelville mam prawo stracić każdego kto będzie napastował na życie moje i moich towarzyszy oraz tych co przestępstwa poczynili wielkie, a także tych którzy swoim położeniem litość mą zbudzili. Kodeks Maatela, paragraf dziesiąty, artykuł trzeci i czwarty. To więc do dzieła. Siadaj i gadaj. Fibek zrobił się blady, a na twarz wstąpiły mu wypieki. Wyglądał jakby ospa zaczynała mieszać mu w umyśle. Wstał ze stołka, aby odkleić spocone spodnie od rzyci, popatrzył na pozostałych sędziów mających srogie wątpliwości. Zamruczał z cicha i posadził się z powrotem na pieńku, wziął głęboki oddech i zaczął mówić. - Tak więc nazywają mnie Fibkiem zabójcą dzieci i mordercą starców. Wsławiłem się tym, że kiedyś wytłukłem czterdziestu z czterdziestu czterech uczniów pewnego czarodzieja. To sprawiało mi wielką... - Czym? -przerwał mu Dewarel - sędzia z obywatelskiej powinności. - Co czym? -krasnolud otworzył nieprzytomne ślepia. - Czy ich zaszlajałeś? Tych młodych czarodziei? - No tem, no mieczem rzecz jasna. Łby im odcinałem, krew bryzgała z nich na dwa sążnie w górę. Co za widok! - Katersen! -rozległ się nie znoszący sprzeciwu głos. - Daj mi swój miecz! Tak... Dziękuję. Czy takim czymś, żeś zabijał? - No... - To masz i ciachnij ze dwa razy! - Dewarel mówiąc to rzucił mieczem który upadł tuż przed Fibkiem wzbijając w powietrze stertę leśnego na pół zgniłego igliwia. - Dobądź go! - dodał widząc niepewność krasnoluda. Fibek popatrzył na długi standardowy żelazno-stalowy oręż i wzruszył ramionami. Przymknął zawadiacko jedno oko, odłożył na bok swój sznur i zamruczał groźnie: - Ja bym nie radził dawać mi oręża w łapy moje, bo gotowym was wszystkich wyciąć raz-dwa. Jedno ciachnięcie i wasze trzy główki potoczyłyby się wesoło ciągnąc za sobą karminowy ogonek z posoki. Tedy powiadam: Ino mnie nie prowokujcie! - Zaryzykuję - odparł Dewarel uśmiechając się. - Fibek, powtarzam ci: Weź miecz w swoje niebezpieczne łapska i zrób kilka zastawek, fintek, bloczków, sztychów, ciachów i innych tam wygibasów, przecież ty się lepiej na tym znasz... Pokaż co potrafisz! -elf założył ręce na piersi, a jego uśmiech z kpiącego przeszedł w drwiący. Tego było już za wiele. Krasnolud-ludobójca zerwał się ze swojego pieńka tak szybko i zwinnie jak pozwalała mu tusza czyli w konsekwencji jego ruchy wyglądały wolno i ślamazarnie. Pochylił się nad śmiercionośnym orężem i ujął w obie dłonie rękojeść. Zaparł się nogami o ziemię ,ale broń była lżejsza niż się spodziewał więc stracił na chwilę równowagę. Zatańczył przezabawnie, gdyż broń ciągnęła go za sobą przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Elfy patrzyły na jego wysiłki z wielkim zaciekawianiem. - Zara wam pokażę! No... - Począł wywijać mieczem różne, różniste łamańce sapiąc przy tym jak koń pociągowy. Machnął w lewo i w prawo z gracją ćwierćtonowej baletnicy wzbudzając tumany kurzawy. Pot perlił mu się na czole, a później spływał strugami. W ciągu tego krótkiego, acz treściwego popisu broń wypadła mu razy kilka z rąk lecz nie zrobiła, o dziwo, innym krzywdy. Miecz latał na różne strony, kreślił w powietrzu niesamowicie malownicze wzory i przysporzył twarzy Fibka buraczanego odcienia, zadyszki oraz palpitacji serducha. - No dobra... - sapnął Fibek. - No dobra, wiem jak to wygląda. Bo ja... -tu nabrał powietrza i starł rękawem pot z czoła. - No bo ja z ukrycia zabijam. No... W cieniu się kryję! - Uhm...- uhmknął Dewarel patrząc na amatorskiego szermierza spod byka. Z ukrycia powiadasz? - Uhm! - uhmknął nieprzekonywująco Fibek ciężko oddychając i rozcierając dłonie. - I w takim pstrokatym wdzianku się w cieniu kryjesz, co? Jak jaki błazen wyglądasz! Brakuje jeno dzwoneczków albo i jakich fręzelków czy innych tam frysz - dziarskich pomponików - zarechtał Tindres uderzając łapskami o kolana. Zaniósł się rubasznym śmiechem, ale i zaraz umilkł nie słysząc aprobaty. Uśmiech z jego twarzy starły dopiero słowa ojca i pioruny wystrzelone spod jego najeżonych brwi. - Milcz synie marnotrawny. Nie śmiać się trza tylko zoczyć co naprawdę pcha czcigodnego Fibka w objęcia śmierci. Bo pana historia kupy się nijak nie trzyma... Panie Fibek, nie ciągnijmy tego... - Widzę, żem trudne miejsce do pozbycia się materialnej powłoki wybrał. Las? Trzeba było w karczmie do kogoś zapyskować, albo na drodze kilka chwil postać... Głupi ty! Głupi... - począł walić się zaciśniętą pięścią po głowie. - Och jaki ja głupi, ale cóż trza to pociągnąć... Powiem więc wam moi drodzy co jest przyczyną mych boleści i chęci odejścia w niebyt. Otóż... - nabrał powietrza w umęczone płuca i rzekł jednem tchem. - A może by jakaś butelczyna się znalazła, bo mi jakoś w gardle zaschło od tego machania tym żelaziwem zatraconym. No to co znajdzie się coś? - A znajdzie, a znajdzie...- począł kiwać głową Dewarel uśmiechając się półgębkiem. -Tindresiku skocz migiem po galonik piwka dla naszego gościa? - Galonik? Moja opowieść będzie długa trza zaznaczyć, a i smutna wielce. Moje dzieje możnaby nazwać Fibetyzmem. No cóż... - począł delikatnie protestować krasnolud. - Tindres! Weż ze dwa... - zerknął na Fibka. -Nie lepiej trzy antałki wina z wozu! Tylko sam za dużo nie ciągnij, bo powąchasz pasa! - A ty imć Fibku chodź i spocznij tu pośród nas. O tak. Tutaj. Bliżej, żebym twarz dokładniej mógł obejrzeć. Tak więc jak to było? Co było przyczyną takiego poświęcenia? - Było? Ja nadal jestem zdecydowany zawisnąć! - oburzył się Fibek. -Tylko potrzebuję waszej pomocy i robię to dla waszych sumień byście wiedzieli jaki dobry uczynek mi i światu sprezentujecie usuwając mnie z niego! Tak więc ja jestem, ja jestem... Oooo! Takim to oto okrzykiem powitał wyłaniającego się z mroku stękającego Tindresa. Elf postawił trzy beczułki obok ogniska i odetchnął z ulgą. Zabrał ze sobą również cztery drewniane kufelki, które bezzwłocznie rozdał zostawiając jeden sobie. - A ty za małoś się tam opił, że kubka sobie rozdzielasz. - zaprotestował natychmiast ojciec. - Czerwoną gębę ma jak pawiania rzyć i udaje mi tu niewiniątko. - Zimno jest! Jemu też się należy. -nieoczekiwanie poparł go Fibek upatrując w tym konflikcie zwłoki w rozpoczęciu popijawy. - Niech się dryblas trochę rozgrzeje! Dewarel skinął głową, a Tindres szybkimi i zręcznymi ruchy napełnił kubki i obdzielił nimi zgromadzonych. Wszyscy przyssali się łapczywie do krawędzi naczyń i wkrótce zaspokoili pierwsze pragnienie. Krasnolud odchrząknął, dopełniając dobrego zwyczaju pochwalił trunek, chociaż wino było przeciętne i cienkie. Beknął lekko nie próbując nawet zasłonić twarzy i począł przekonywać elfy do swoich racjii. - Tak więc pocznę od tego, iż no co tu dużo gadać, wszystko przez to, że mały jestem! Bo widzicie każdy na mnie wrzeszczy z daleka: kurdupel, picimoniek, knyp, knypek i tym podobne. To jak ja mam normalnie żyć? Dla mnie metr i czterdzieści dwa centymetry wzrostu to po prostu za mało! Szczególnie, że żyję wśród obcych i wielgachnych istot jak wy na ten przykład... - No cóż z tego, że jesteś niski? - zaprotestował milczący dotąd Katersen zadowolony, iż udało mu się ściągnąć za plecami Dewarela kolczugę. - Cóż z tego? Taka twoja natura. Masz inne zalety: wytrzymałość, zręczność, siłę... No może tutaj trochę przesadziłem, ale trochę treningu i wyjdą twoje zdolności. - I to ma być powód do samobójstwa? - dołączył się Dewarel. -Panie Fibek... Nie bądźmy dziećmi! - Tak! I te bachory. - Krasnolud zacisnął mocno zęby aż zagrały mu skrzela. -Te siubry zatracone! Te wsioły zaszczane! One najgorsze są. "Co to?" -się pytają. Jakbym jakąś rzeczą był? Co to? Pytanie jakby największe dziwadło na świecie zoczyły! Takie wyrostki głupie, chude patyczki przygarbione z pryszczatymi mordami gapią się na mnie z góry i śmieją. I palcami wytykają! Te... Te... Ach. -Machnął w powietrzu zaciśniętą pięścią nie znajdując porównania. - Ale nie o to w sumie rzeczy chodzi. Nie chodzi dokładnie o mój wzrost, bo rekompensuję innymi przymiotami takimi jak wrodzona inteligencja, mądrość, oczytanie, obycie towarzyskie, głos, i gładkie lico... Ale to tylko niewielka część moich zalet... Reszty nie wymieniam ze względu na tudzież wrodzoną skromność. Powiem tylko jedno. Tak naprawdę dopiero niedawno odkryłem co jest moją jedyną wadą! Z resztą nie jest ona spowodowane moimi postępkami, jest to po prostu wada ewolucyjna spowodowana przebywaniem w niskich pomieszczeniach i kopaniem w kamieniu. Bo co ja winien, że moi przodkowie zachowywali się jak jakie krety? Tak więc niedawno zdałem sobie sprawę jaką ogromną wadą jest mój niski wzrost... - Ależ mały wzrost nie jest żadną wadą - czknął Tindres. - Zaletą powiedziałbym. Przecie niedawno mieliśmy tego dowód! Małom w gębę nie dostał, że miałem ją czerwoną, a dlatego miałem czerwoną, żem z dwa razy po dziesięć razy gałąziemi pochlastan został. No i co? Ile razy w łeb na progu żem dostał i tato mówi, że od tego taki głupi jestem... To co wada to czy zaleta? Taki ja niezdarny chociaż silny... - Głupota to nie zaleta... Ale ja tu nie mówię o gargantuizmie, ale o słusznym wzroście. Wszędzie umiar powinien zostać zachowan - powiedział Fibek i sam sobie przecząc podał kufel do czwartego już napełnienia. Ale mówiłem otem, żem niedawno zoczył co to za przekleństwo te niespełna półtora metra! A przyczyniła się do tego moja zaleta imć panowie! Mianowicie wrażliwy jestem na piękno, na kształtność i strukturę pięknych rzeczy i istot... A co za tym idzie jestem bardzo uczuciowy. A co za tym pędzi jestem zbyt uczuciowy wręcz chorobliwie kochliwy. No i ta zaleta stała się moją zgubą, gdyż udowodniła iż mam jedną wadę. - Krasnolud zwiesił bezwładnie głowę na piersi i przymknął oczy. Elfy potraktowały to jako pauzę wzmagającą napięcie i zareagowały dopiero wtedy gdy owa pauza przeciągnęła się do ósmej kolejki. Wtedy zdecydowali się zareagować i szturchnąć nieszczęśliwego Fibka uśpionego z błogą miną na twarzy. - Co, jak, gdzie? A... Wady? Zalety? Jak to było. No co tam będę mówić? Aaaa! Po prostu była wspaniała! No cóż... Tak niebiańsko pięknej istoty jeszcze nie widziałem. Czarne, kruczoczarne włosy, niczym bazalt, pełne czerwone usta, niczym sjenit, idealne wraz z doskonałym zgrabnym noskiem i świecącymi niczym kryształy halitu przy blasku kopalnianej latarni oczy. Wspaniałe... Głębokie... Cudowne... -krasnolud wzdychał głęboko i uniósłszy głowę przyłożył kufel do serca. - Tak więc jej twarz była najpiękniejszą z piękniejszych jakem widział. A ciało... Umm... Ciało. Gracja. Wydawało mi się, że unosiła się w powietrzu. Stąpała lekko, drobnymi kroczkami, sunęła niczym zjawa. Jej sukienka powiewała jak na wichrze od morza. Jej biała bluzka wydymała się, ale to nie był wiatr... Te fałdy! Kopuły roskoszy dla oczu! To, to było po prostu piękne choć widział tylko sam jeno kształt i rozmiar. Szyja niemal łabędzia, chociaż nie tak długa, wspaniała. Ramiona, jakież powabne zakończone zgrabnymi dłońmy. Piszczota jej rąk... Dreszcz mnie przechodzi gdy wyobrażam sobie jak mnie dotyka. Te wysmukłe palce. A talia? Nie wiem jak opisać ten ruch bioder! Niewinny i zarazem tak rozpalający me serce. Anioł! Wprostych słowach rzec mogę: Anioł! Innych słów znaleźć nie mogę... - Kochałeś ją i straciłeś? Cóż za smutna rzecz... - Kochałem, Dewarelu - o, nie - ubóstwiałem! Nie dbam, że ktoś już tak powiedział. Alem jej nie stracił... Insza rzecz się stała. Bo ona w całej swej smukłości i okazałoci półtorej głowy wyższa od mnie była. A to było przyczyną. Przyczyną klęski mej sromotnej. Umrzeć pragnę! Zawieszajcie! Niech sczeznę w końcu spokojnie. Niech żywota dokończę! Spoczynku pragnę! Niech pętla się zaciśnie. Kacie-dryblasie! Czyń swoją powinność! Czyń! Nie śpij! Och jakiż ciężki mój los. Ciężki... Historia ta i szczere łzy Fibka wzruszyły kompanię. Serca ścisnęly się na niedolę jego, tego który nieszczęśliwej miłości doznał, dążył do niej, a kiedy ją osiągnąl stała się przekleństrwem jego... Usta zacisnęły się w niemym szlochu. Po policzkach spłynęła ukrywana skrycie łza. Na duszy ciężar... - Nie... Dokończę. Będzie to ostatnim czynem moim! Dokończę, com zaczął. Powiem wam, jak było. Fibek oderwał rękę, skrywającą łzy rzewne i począł snuć opowieść, tym którzy mieli zmienić jego życie... - Tak więc przyjechałem tam do miejscowości W. , by cieszyć się naturą, cieszyć się przyrodą i odpocząc od męczących korytarzy, jaskiń i tuneli. Przestrzeni potrzebuję! Oddychać powietrzem... Czystym, wspaniałym... Gdy myślę o tym co robiłem... Patrzyłem w niebo kręcąc się w kółko po łące krzyżując na piersi ręce. Czułem woń kwiatów, która mnie upajała, koiła moje rozterki i problemy. Było pięknie... Członki mre odpoczęły, a ja sam na nowo niemal się narodziłem... Aż ją ujrzałem... - Na łące? -spytał Tindres z maślanymi oczyma. - Nie w karczmie. Tak chodziła, nie płynęła, nie unosiła się miedzy stołami rozdając grochówkę i piwo. Tak... Szukałem jej oczu. Szukałem jej ust. Kiedy przemknęła po mnie niewidzącym wzrokiem to myślałem, że w przestrzeń ulecę. Widok ! Ach ten widok! Kiedy chleb rozdzielała zgłodniałym bywalcom tej jedynej w okolicy karczmy. Robiła to z takim wdziękiem! Jej ręce trzymały chleb tak delikatnie, a zarazem tak pewnie . Pajdy niemal spływały na talerze. Anioł ten tak mnie zauroczył, iż przez pierwsze dziesięć dni tylkom się przyglądał, tylko chłonął całym sobą jej widok. Nie zauważała mnie, z nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Ta sytuacja była dla mnie dogodna i naturalna, gdyż moja głowa ledwo wystawała nad stół. Spijałem tylko każdy grymas jej twarzy, każdy uśmiech, gest, cokolwiek... No i dnia pewnego odważyłem się. Uniosłem dłoń, wyprostowałem się, patrzyłem wprost na nią... Dostrzegła mnie! Ach dostrzegła i uśmiechnęła się. Czy to było do mnie? Nie mogłem uwierzyć. Nadmiar szczęścia niemal rozsadził me serce. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. Ale nie! Ona zbliżała się do mnie! Do mnie? Tak! Uwierzyć nie mogłem! Myślałem, że mną wzgardzi lub, że tamto było złudzeniem. Jednak ona podpłynęła do mnie, a w moje nozdrza uderzył zapach lawendy. Co było potem wydaje się snem. Wymamrotałem coś... Chyba piwa zażądałem. Oczekiwanie, było niekończącą się rozkoszą. I wyobraźcie sobie gdy wróciła podała mi kufel wprost do dłoni. Nawet ja nie chciałem... Nie chciałem jej dotknąć myśląc, że mogę ją tym skalać, że mogę jej coś ująć. Jednakże nasze dłonie, zrządzeniem fatum chyba, złączyły się. Czy to był dreszcz? Nie to zbyt trywialne. To był strumień. Strumień lodowatej wody, który wpłynął nagle w moje żyły w miejscu zetknięcia z bóstwem... Opisanie tego jest rzeczą niemal niemożliwą. Me słowa są jedynie namiastką pełni uczuć jakie wtedy były moim udziałem. Ale potem... Potem stałem się zbyt śmiały... Stałem się natrętem niegodnym jej. Potworem! Jakże mogłem... -krasnolud zaprezentował tak żałosną minę, iż trzy elfy jednocześnie pociągnęły nosami. - Zamówiłem kilka piw... Nie pamiętam już ile. Nie zamieniłem z nią ani słowa. A każdy piwo płaciłem z góry. Nasze dłonie stykały się. Czułem się wspaniale. Ale... Czym jest miłość bez wzajemności? W jej oczach jej nie widziałem. Kiedy płaciłem za ostatnie piwo wstałem i wtedy ogarnęła mnie bezdenna rozpacz. Stojąc, kiedy wyjmowałem z sakwy pieniądze za ostatni dwie pinty, spojrzałem na wprost. Widok był równie wspaniały co i straszliwy. Doprowadzający mnie do ekstazy i pognębienia. Poczułem się rozdarty... Rozdarty na dwoje. Przepełniony uczuciem podziwu i pogardy dla samego siebie... Przed oczami miałem mianowicie kopuły rozkoszy. Coś pięknego, niepowtarzalnego. Najpierw rozsmakowałem się w tym widoku, a później dotarła do mnie straszliwa prawda. Prawda o tym kim ja jestem i, że moje mrzonki nie mogą się spełnić. Spełnić nie mogą się nigdy! Musiałem całą swoją siłę woli skupić, by unieść wzrok wyżej i spojrzeć jej w oczy. Nie myliłem się! Żadnymi przymiotami nie mogłem zatrzeć tej jednej wady. Jej obojętność była dla mnie gorsza niż jej nienawiść. Gdyby mnie nienawidziła przynajmniej zajmowałbym jakieś miejsce w jej sercu. Myślałaby o mnie jak o wrogu, ale przecież zajmowałbym jej myśli. Tak jak ona niezmiennie zajmuje moje... Nie zawrzałem gniewem. Moje działanie było wyrafinowane i przemyślane. Kiedy tak stałem przed nią namiętnie majtając w kieszeniach, szukawszy pieniędzy, składałem jednocześnie najbardziej obraźliwe epitety w jedną całość, by ubóść ją najgłębiej, ubóść i przebić błonę jej obojętności. Kiedy miałem już to wyrzucić z siebie, z wielką żałością, przyznaję stała się rzecz straszna. Mianowicie zwieracze rozchyliły się... Najpierw rozległ się cichy syk, później uchyliły się oraz szerzej... Rozległ się coraz głośniejszy wibrujący dźwięk, który pogrążył mnie w oszołomieniu, a później wstydzie. Dźwięk ten ciągnął się długo, wydawało mi się, że przez wieki. Mimo moich usilnych starań nie mogłem powstrzymać tej reakcji. Ona trwał i trwała... Tak długo... Podniosłem wzrok powtórnie. To co ujrzałem pozbawiło mnie wszelakich nadziei. Na jej słodkim licu pojawił się uśmiech. Tak, uśmiech! Nic niby strasznego. Ale później uśmiech przeszedł w chichot. Czy serdeczny? Nie mnie o tym sądzić. Na mej natomiast twarzy wykwitł rumieniec, którego nie chciałem. Och jakże go nie chciałem! Jednak on tam się pojawił wbrew mojej woli i rósł... I tak zamiast mnie znienawidzić, ona śmiała się ze mnie! Czy to nie najgorsze? Ktoś powiedział, że zniesiemy przygany, ale śmiechu z własnej osoby nigdy. Takiego miejsca w jej sercu nie chciałem. Nie chciałem w jej sercu zająć miejsca błazna. Osoby, która zatrze się później w pamięci i nigdy nie będzie traktowana poważnie. Zapłaciłem już szybko paląc się z boleści. Zapłaciłem i wyszedłem. Życie stało się dla mnie tylko zawadą. Teraz wiem jak wspaniale było żyć nadzieją. To było nadkrasnoludzkie kiedy targany niepewnością i tą matką głupich słaniałem się między snem ,a jawą. Wiara dodawała wtedy mi siły. Ale przez moją śmiałość i pychę by znaczyć coś w jej sercu, by zajmować w nim jakąkolwiek pozycję zostałem strącony... Zgubiła mnie zapalczywość i to niefortunne pragnienie wstania i konfrontacji z nią w pozycji przeciwhoryzontalnej. To mnie zgubiło... - gardło Fibka ścisnęło się na wspomnienie tamtych chwil i nie chciało wydać żadnego dźwięku. Krasnolud tkwił po uszy w umartwieniu. Ciężar na jego sercu był tak ogromny... - Niech zginę, niech umrę, niech pochłonie mnie później ziemia jak każdego z nas, śmiertelników! Dla kogóż ważny mój żywot? Nie mam już niczego, do czego bym dążył w życiu. Ona była moją jedyną namiętnością. Och, ja nieszczęsny, nie znam nawet jej imienia. - Fibek, nie rozpaczaj! Tego kwiatu jest pół... - załkał Tindres. - Milcz! Ona nie jest żadnym kwiatem! Takie porównanie to oszczerstwo! Bluźnierstwo! W słowach nie można opisać jej czystości i wielkości. Następnym razem skoczę ci do gardła, głodny twojej krwii... Dzięki temu umrę szybko od ciosu mocarnej pięści. Poczuję jak gruchoczesz moje kości. Legnę w jej obronie. Obronie jej imienia... Czyż to nie najwspanialsza śmierć,, jaką mógłbym sobie wymarzyć? - No, ale po przemyśleniu wolę umrzeć na szubienicy. Teraz kiedy już wiecie co mnie skłoniło do takich kroków, kiedy znacie moje motywy bez żenady powiesicie mnie chyba na tym, o tu, konarze. Nie, na tamtym. Ten za suchy. Gdzie ten mój sznurek? To jak umie ktoś zrobić taką fajną pętelkę? - Muszę stanowczo zaprotestować panie Fibku, najmilszy! - zakrzyknął Katersen z wiarą. - Protestuję, gdyż nadzieja jest! Nadzieja jest i to wielka. Być śmiesznym to nie znaczy być wzgardzonym. Opacznie żeś zrozumiał jej reakcję. Patrzyłeś przez pryzmat! Pryzmat swoich uczuć i oczekiwań. Spojrzałeś na odchodnym co mówiła, co robiła? Spojrzałeś przez ramię i widziałeś jak zareagowała na twoje wyjście? Zrobiłeś to? - No nie... Nie śmiałem spojrzeć w jej źrenice po takiej hańbie... - Czy to była hańba? To była hańba? Czy miłość twa najczystsza jest hańbą? Czy ona robi cię niewolnikiem? Jeżeli tak, a z twoich słów to wynika, nie wstydź się tego! To dowodzi i twojej czystości. Twe serce same przepełnione najwznioślejszym uczuciem jakim obdarza nas własny byt! Nie rezygnuj! Twoja miłość musi walczyć. Nie bądź bierny. Walcz o to, o co kochasz! Nadzieja jeszcze nie została zaprzepaszczona. Nadzieja jest zawsze... Wypowiedź Katersena wzniosła, patetyczna dotarła do piersi słuchaczy. Dewarel z synem zastygli w bezruchu wsłuchując się w rytm bicia własnych serc pragnąc w tej jednej chwili być, o zgrozo! ,na miejscu nieszczęsnego Fibka. A nieszczęśnik zamyślił się... W jego oczach wybuchł snop iskier. Na twarzy pojawił się cień... Wstał ze swego pieńka, nabrał powietrza w płuca i zakrzyknął: - Tak! Będę walczył! Będę walczył o najdroższą memu sercu istotę i nie spocznę! Nie spocznę! Nigdy! * Fibek odrzucił sznur, który w zwolnionym tempie przeleciał piękną parabolą nad głowami elfów i zawisł na gałęzi. A las powtarzał nieprzerwanie: - Będę walczył! Nie spocznę! Nigdy! - Czemuś wcześniej tego nie powiedział? Dopiero rankiem... Czemuś słowa nie pisnął? - pieklił się Dewarel. - Ja myślałem, że wiecie... Myślałem, że wy tak specjalnie... Trudno chyba na drodze znaku nie zauważyć... A w ogóle to za dużo tego wina żem wychlał... - Fibek podrapał się po głowie szeroko otwierając usta. - A co żeś myślał? Te Fibek? Że ja dla przyjemności dupsko na mróz wystawiam, co? Uch, ty... - Dewarel z przyjemnością posłał jedną ze swoich soczystych wiązanek, ale się w porę opamiętał. - A nóż lepszy ode mnie będzie. - pomyślał z przestrachem. - I się wstydu najem i pośmiewiskiem się stanę, rezon u moich chłopców stracę... On, ten Fibek może nie wygląda, ale wydaje się, że paszczę niewyparzoną to ma.... - Ja wiedziałem, że wy chcieliście do karczmy? Skąd miałem wiedzieć? Ognisko palicie, bajdy se opowiadacie, wesoło wam to i myślałem, że tak trza! - Trza to było powiedzieć, że cieplutka izdebka jest o trzy rzuty kamuchem stąd! A nie od razu o aniele gadać i wypłakiwać się, i wieszać... Wiesz jakiego wilka będę po tym miał? Jeszcze z gołą dupą pewnie spałem, bo mnie gorzałka znieczuliła. - Dewarel pokręcił głową ze smutkiem przypatrując się wysiłkom Katersena i Tindresa ładującym dobytek i zapinającym plandekę na wozie. -Hej! Nie tak to kładźcie! Na opak! No... Tak lepiej! Nie! Trochę w prawo... No szybciej, bo zara pędzimy, do tej gospody nieszczęsnej bo mnie w brzuchu gra! - po wykrzyczeniu odpowiednich komend wrócił jak gdyby nigdy nic do soczystego opieprzania Fibka. - Od razu gadać, że karczma blisko było trzeba! Bo wiesz, że już prawie o włos od śmierci byłeś, alem się w porę opamiętał... - A to dzięki ci żeś opanowanym człowiekiem, bo jak byś się na mnie rzucił to bym musiał swoje ręce twoją krwią splugawić. Jak jeno wykałaczkę, bym cię złamał - zarechotał Fibek. - Tak.. - dodał po chwili zastanowienia. - A swoją drogą to dlaczego drogą przez karczmę nie jechaliście. Przecie dwie staje stąd je wyraźny znak,by tutaj się nie kierować, bo droga w remoncie... Sam, nie chwaląc się to sprawił. - parsknął Fibek. - Ta ty żeś pierunie tamten dół wykopał? Małom sobie karka nie skręcił przez ciebie kmiotku! I jeszcze się tym chwalisz i śmiejesz w twarz! Jak ja cię... -Hola, hola! Jam tego nie wymyślił. Nigdy, bym takie czegoś nie robił, ale karczmarz zapłacił. Więcej gości będzie jak główny trakt będzie przez Wallenheim przechodził. Przecie to logiczne. Ale wy wbrew logice pchacie się w dzikie knieje i jeszcze wrzeszczycie na mnie, że wam nie mówił imć Dewarelu... - krasnolud pozwolił sobie na następne szerokie rozdziawienie paziochy i na pobranie solidnej objętości powietrza. - Ciemno było... Nie było widać, ale dość o tem! Mogłeś jednak rzec coś jak do nas wtedy w noc zawitałeś. My z chęcią byśmy wtedy w jakieś ciepłe kątki zawitali. - A niby skąd ja miałem się nagle znaleźć sam w lesie z dala od zabudowań? Że jaki teleporter czy co? Chciałem sie powiesić gdzieś w okolicy, żeby mnie szybko odnaleźli i pochowali należycie. Może i ona spojrzałaby na mojego trupa... - westchnął Fibek robiąc maślane oczka. -Taaa! Na pewno. Teraz będziesz miał jednak szansę, by pokazać siebie żywego i zoczyć ją na nowo, a i ona zoczy ciebie i jak tobą, znaczy się jeżeli tobą wzgardzi, wieszać się będziesz... -Po wczorajszym wierzę, wierzę głęboko, że los uśmiechnie się do mnie jej ustyma... -Tak, tak... - Dewarel pokiwał smętnie głową uśmiechając się półgębkiem. - Na pewno się do ciebie uśmiechnie. Tiaa... - Nie mogę się już doczekać... Fibek rozmarzył się składając obie łapki jak do modlitwy i uniósł swoje lico ku wschodzącej życiodajnej gwieździe. Katersen i Tindres męczyli się z zaprzęgnięciem leniwej i znudzonej klaczy i załadunkiem dobytku, a Dewarel poganiał wszystkich zachrypniętym głosem nie żałując szturchańców. Wkrótce cała czwórka załadowała się na wóz, a zrozpaczona kasztanka ruszyła ze stęknięciem klnąc w swoim końskim języku na czym świat stoi. >>> Siedzieliśmy w owej karczmie z dwie godzinki, ale o aniele ani widu, ani słychu. Dewarel wtrynił już podwójną porcję pieczeni wołowej, czyli o połowę mniej niż Tindres, i wypił dwa kufle ciemnego piwa. Ja piłem niedużo, a i jeść nie chciało mi się zbytnio. Podobnie jak nieszczęśliwy Fibek oczekiwałem przybycia szumnie nazwanej aniołem kobiety. Jednak, o dziwo, anioł nie obsługiwał, a zamiast niej między niemal pustymi stołami uwijała się gruba, brzydka i pryszczata dziewczyna w poplamionym fartuchu. Jeśli o mnie chodzi mogłem siedzieć tak i pół dnia, gdyż mój żołnierski rynsztunek został na zewnątrz w przykarczmarzej stajni. Pomieszczenie było przytulne, pachniało smakowitym jadłem i piwem, a mnie zbytnio się nie śpieszyło. Towarzysze moi zaczęli się jednak niecierpliwić, a Fibek lamentować. Wspólnymi siłami doszliśmy do wniosku iż najlepiej będzie wezwać opartą o szynk, dłubiącą w nosie i nie mającą zupełnie co robić dziewkę służebną. Jak pomyślano tak i zrobiono i zaraz z ociąganiem przydreptała ona do nas i z gracją i powabem zapytała: - Czego? - wypowiadając to słowo zajmowała się studiowaniem czarnej i lepkiej zawartości swoich rozdętych nozdrzy. Miętliła między kciukiem, a palcem wskazującym ową substancję i spojrzała z wyrzutem na Dewarela, który ośmielił się przerwać owy rytuał. - Szukamy pewnej dziewki, która tu dania podawała. Elfki... Wiesz coś o tem? - Gabrieli? A jej tu nie ma... A czego wy od niej chceta? - odparła zapytana co chwila przerzucając wzrok z boboka na Dewarela i z powrotem. - Rozmówić się z nią chcemy, spytać ją o różne sprawy... No i takie tam... - Toto to i ja mogę zrobić, a i odpowiem na to o co spytacie. Bo nudzi mi się krzyne i koza mi stwardniała i słabo się lep. - grubaska odrzuciła z pogardą resztki owej skamieniałej kozy i klapnęła na wolne krzesło prze dewarelowskim stole. - No to w takim razie powiedz nam o tej Gabrieli... Jaka ona jest, co? Bo to że piękna jest to my wiemy aż za dobrze... - Przyznać się muszę, że gębę to ma gładką, to prawda, co mówicie... A jaka ona? Ano Gabriela to córa młynarza, najbogatszego we wsie człeka po moim tatku co tą karczmą prowadzi. No co? Baba jak baba. To zdaje się jest pólelfka, za którą wszyscy szaleją u nas. Sznur za nią zawsze gonił i goni. Jak koty z pęcherzami latajo. Nic tylko Gabrielka i Gabrielka... Posrać się można. A ona to jakaś dziwna jest wyobraźcie sobie, bo wszystkim wygodzi. Takie ma gołębie serce, że działa jak te lesbije z Averdonu co niby wszystkim pomagajo, sierotom i innym gruchmołom, a tak naprawdę to tylko się bawią same sobą. Ona jednak tak nie robi... Wyobraźta sobie, że jej usta nie potrafią ułożyć się i wypowiedzieć słowa: "Nie". Kiwnie tylko głową i nie potrafi odmówić tego i owego. Chłopy ją biorą i wykorzystują, ale ona nie mlaśnie ani nie piśnie. Dziwna rzecz... Przysłuchiwałem się mowie córki karczmarza i kątem oka obserwowałem Fibka. Z jego twarzy powoli znikało rozmarzenie i wzruszenia i w miarę wsłuchiwania się w słowa dyskusji zaczęło pojawiać się zdziwienie, rozczarowanie, a później złość. Ogromna złość i gniew. Oblicze krasnoluda przybrało ciemnoczerwony odcień i stało się bardzo zacięte. Fibek w końcu nie mógł zdzierżyć obelżywych słów dla miłości jego serca i wybuchnął. - To oszczerstwo! To nie może być! Ani mi się waż tak mówić! Ty, ty matrono! - krasnolud ciężko dyszał to zwierając to rozwierając swoje piąstki. - Eee? - zdziwiła się matrona. - Co mu? Jakiś chory jesteś to sobie golnij. Każdy ci tak o niej powie! Następny naiwniak co bóstwo w Gabrieli zoczył. Bidulku ty jeden! Teraz sobie pluj w brodę, bo wystarczyło tylko poprosić... - Nie mów tak, bo nie będę myślał się opanowywać! Jeszcze jedno słowo! - ostrzegał grożąc zza stołu palcem. - Sama mi tak mówiła kochanieńki. Mówiła, że ma to w głębi serca, czuje, że tak musi! Mówiła mi jeno, że jej żal tych drapichrustów i obwiesiów, że ona nie może patrzeć jak takie tłuste, brudne, schlane świnie nie mogą znaleźć sobie pannicy takiej jak ona. I dlatego Gabriela daje im to co tylko raz w życiu mogą osiągnąć. Ona już taka dziwna jest! Sam, wyobrażacie sobie Deeri z pobliskiego dworu jak tu przejazdem był na zamek ją wziął. To był syn księcia Manaela. W zamku Pinok posiedziała nasza piękność ja wiem...? Ze dwa księżyce? Chyba tak. Później z hukiem wyleciała z dworu po tym jak wyszło, że z błaznem poszła w tany, ale mnie się widzi, że nie on jeden w tym maczał... - Palce... -wtrącił Tindres. - I nie tylko! -dokończyła z lubieżnym uśmieszkiem karczmarzykówna. Wtedy wzrok mój padł na nieszczęsnego Fibka. Przedstawiał on sobą taki widok, iż serce na dwie połowy mi się przełamało. Spuszczona głowa, łzy w oczach, drgające wargi. Nie widziałem jeszcze w życiu wymowniejszego cierpienia. Krasnolud nie reagował już na coraz śmielsze zagrywki Caesli, gdyż tak rezolutny grubasek później nam się przedstawił. A tamta gadała i gadała... - Z tamtej wyprawy do dworu ino suknia jej tylko piekna została. Chodzi w niej teraz co dzień nie mogąc się nacieszyć. Chyba nie wie co straciła... Gdyby tylko potrafiła utrzymać swą dobroć na wodzy... Ale teraz ją tatek na wodzy utrzyma, bo ona ma za mojego braciszka wyjść i wtedy będzie musiała ją przestać swędzieć psiocha. Caesla nie przerywała swojej tyrady o wadach i zaletach swojej przyszłej bratowej, kładąc jednak widoczny nacisk na te pierwsze. Przyznała jednak, iż nie lubi gdy co przystojniejszych chłopów jej we wsi wybiera. Tak, tak... Chłopy te ceniły bardziej ciało niż majątek karczmarzy. Teraz jednak, dowodziła dziewka, zmieni się, bo jej ojczulek umie pasa używać, a i małżeństwo będzie "polityczne", bo karczmarz z młynarzem od dawna już o komasacji gruntów i dóbr myśleli, a każdy z osobna inne dla partnera trucizny pitrasił. Ważne jest jednak, że imć Fibek zdecydował się opuścić Wallenheim i dalej podróżować z nami z postanowieniem "łamania przejezdnych dziewiczych serc w akcie zemsty przeciwko gatunkowi zdradzieckiemu", a Dewarel nie oponował. Nasza kompanija powiększyła się tedy o następnego członka co nie pozostało bez wpływu na dalszy bieg wydarzeń. Katersen, pisane 9 Marca 1042