Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke

Szczegóły
Tytuł Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke - podejrzyj 20 pierwszych stron:

J. R. R. Tolkien Turambar i Foalóke - Wszyscy zebrali się tu tłumnie, by posłuchać historii Turambara i Foalóke - powiedział Eltas - ulubionej legendy ludzi, mówiącej o dawnych dniach, jeszcze sprzed Bitwy o Tasarinan, kiedy to ludzie po raz pierwszy wkroczyli w ciemne kotliny Hisilóme. Do dziś ludzie opowiadają sobie wiele podobnych historii, a jeszcze częściej czynili to w przeszłości, szczególnie w tych królestwach Północy, które niegdyś poznałem. Być może wspomnę tu o innych wojownikach i o takich sprawach, które nie należą do tej pradawnej legendy, ale to, co wam opowiem, jest prawdziwą i smutną historią, jaką usłyszałem na długo przedtem, zanim przemierzyłem Olóre Malle przed upadkiem Gondolinu. W owych czasach mój lud zamieszkiwał w jednej z kotlin Hisilóme. Ziemię tę ludzie nazywali w swoich językach Aryadorem, choć oni sami osiedlili się z dala od wybrzeży Asgon. Ich siedziby mieściły się nie opodal szczytów Gór Żelaznych i olbrzymich, pełnych wyniosłych drzew lasów. Mój ojciec powiadał, że wielu spośród naszych przodków na własne oczy widziało złe poczwary Melka, a niektórzy ugięli się nawet przed ich potęgą. Ponieważ zaś nasze plemię całym sercem nienawidziło owych stworzeń złego Valara, często powtarzaliśmy sobie opowieść o Turambarze i Foalóke, tyle że używając raczej imion gnomijskich: Turumart i Fuithlug. Wiedzcie więc, że przed Bitwą Rozpaczy oraz klęską Noldolian żył tam władca ludzi imieniem Úrin, który na wezwanie gnomów, u boku Ilkorindów, wyruszył wraz ze swym ludem przeciwko Melkowi. Żony i dzieci jego wojowników pozostały wszelako w leśnej krainie, wśród nich zaś była Mavwin, żona Úrina. Razem z nią pozostał też syn wodza, zbyt mały, by brać udział w walce. Imię tego chłopca we wszystkich językach brzmiało Turin, choć jego matkę Eldarowie zwali Mavoine. Úrin i jego drużyna nie uciekli z pola bitwy, tak jak uczyniła to większość ludzi, i wielu z nich zginęło, walcząc do ostatka. Sam Úrin dostał się do niewoli. Spośród Noldolian, którzy także brali udział w bitwie, wszyscy zostali zabici, wzięci do niewoli lub też uciekli - z jednym wszakże wyjątkiem, bowiem Turondo (Turgon), wraz ze swym oddziałem, zdołał wyrwać się z okrążenia. Jego ucieczka oznaczała, że Melk nie odniósł całkowitego zwycięstwa, pragnął więc odkryć, dokąd podążyli uciekinierzy. Nie udało mu się to jednak - jego szpiedzy wrócili z niczym. Żadne też tortury zadane schwytanym Noldolianom nie zdołały skłonić ich do zdrady. Wiedząc przeto, że elfy z Kôru niewiele dbają o ludzi, traktując z obawą i podejrzliwością ich nieporadność i niezdarność, postanowił zmusić Úrina, by jako szpieg udał się na poszukiwania Turonda. Jednak ani groźby, ani tortury czy też obietnice nagrody nie przekonały jeńca. - Rób ze mną, co chcesz, ale nie namówisz mnie, bym spełnił twą niegodną prośbę, wrogu bogów i ludzi. - Z pewnością nie zlecę ci już żadnej pracy do wykonania - odparł ze złością Melko - ani do niczego nie będę cię zmuszał. Siedź tutaj i patrz na moje uczynki, choć wiem, że nie będą ci się one podobały. Nie zdołasz jednak nic zrobić, by mnie powstrzymać. By pogrążyć w rozpaczy Úrina Nieugiętego, wymyślił następującą torturę: zaprowadziwszy go wysoko w góry, stanął obok i rzucił na niego samego oraz na jego lud przerażające zaklęcia Valarów, które miały sprowadzić na nich niedolę i śmierć z żalu. Úrin musiał bezradnie patrzeć, jaki los spotyka jego żonę i dzieci, nie mogąc przyjść im z pomocą, gdyż czary trzymały go w górach. - Historia Turina, twego syna, będzie wyciskała łzy z oczu wszystkim elfom i ludziom, ilekroć zbiorą się, by opowiadać sobie legendy - powiedział Melko. - Przynajmniej jednak - odparł Úrin - nikt nie będzie litował się nad nim, że ma ojca tchórza. Po bitwie Mavwin udała się we łzach do Hithlum, czy też Dor Lómin, gdzie z rozkazu Melka musieli teraz zamieszkać wszyscy ludzie, wyjąwszy kilku, którzy wciąż błąkali się wolni z dala od tych miejsc. Tam właśnie, kiedy jej mąż wciąż pozostawał w niewoli u Melka, a Turin był jeszcze małym chłopcem, wydała na świat Nienóri. Zrozpaczona Mavwin nie wiedziała, jak wykarmi dwójkę dzieci, bowiem rycerze Úrina zginęli w walce, a mieszkający w pobliżu obcy ludzie nie wiedzieli, że jest ona wielką władczynią i nie kwapili się do pomocy. Kraina, do której ich wygnano, była przy tym ciemna i niegościnna. Legenda głosi, że Úrin był przyjacielem elfów, czym różnił się od wielu przedstawicieli swego rodu. Szczególną sympatią darzył Egnora, elfa z zielonych lasów, gnomijskiego myśliwego. Znał też jego syna, Berena Ermabweda, któremu przez wzgląd na swego potomka, Damroda, wyświadczył kiedyś przysługę. Pamięć o tym, co Beren Jednoręki uczynił w zamku Tinwelinta, wciąż była w Dor Lómin żywa. Kiedy Mavwin usłyszała o tym, nie wiedząc, co innego mogłaby zrobić, postanowiła wysłać Turina na dwór Tinwelinta, błagając, by przez wzgląd na pamięć Úrina i Berena, syna Egnora wychował osieroconego chłopca. Gorzkie było to rozstanie i Turin długo płakał, nie chcąc zostawiać matki. Była to pierwsza z wielu złych chwil, jakie czekały go w życiu. W końcu jął niechętnie szykować się do podróży, w której towarzyszyć miało mu dwóch starców ze świty jego ojca, Úrina. Po smutnym pożegnaniu cała trójka skierowała się ku ciemnym wzgórzom, pozostawiając za sobą skryty wśród drzew mały domek Mavwin, tak że wkrótce przesłonięte łzami oczy Turina nie mogły go już dojrzeć. - O matko moja! - zawołał, kiedy Mavwin mogła jeszcze usłyszeć go z oddali. - Czy kiedyś do ciebie powrócę? Wiedział jednak, że rozdziela ich przekleństwo Melka. Długa, nużąca i nader niepewna była droga wiodąca przez ciemne wzgórza Hithlum ku wielkim lasom Odległej Krainy, gdzie w tym czasie miał swą siedzibę król Tinwelint. Turin, syn Úrina, był pierwszym, który przemierzył ten szlak, po nim zaś niewielu miało jeszcze odwagę nań wstąpić. Choć znajdowali się z dala od Angabandi, Turinowi i jego towarzyszom groziło wielkie niebezpieczeństwo ze strony wilków i włóczących się tu orków, bowiem władza Melka sięgała aż po królestwa Północy. Prześladowani złymi czarami, często gubili drogę i bezradnie błąkali się przez wiele dni. W końcu jednak, dzięki opiece Valarów, zdołali pokonać ów szlak, choć niewykluczone, że pomógł im sam Melko, gdyż później Turin nieraz żałował, że nie zgubił się jako dziecko w tych ciemnych lasach. Za górami zabłądzili zupełnie, aż w końcu, pozbawionych pożywienia i bliskich śmierci głodowej, znalazł ich wędrujący przez las myśliwy z plemienia leśnych elfów. Łowcę tego, ze względu na jego ogromną posturę, zwano Belegiem. Przez ciemną, bezludną knieję krętymi ścieżkami przyprowadził on przybyszów nad brzeg ocienionego strumienia, gdzie znajdowała się brama do grot zamku Tinwelinta. Przez wzgląd na pamięć Úrina Nieugiętego król przyjął ich dobrze, kiedy zaś usłyszał o przyjaźni Úrina z Berenem Jednorękim oraz o ciężkim położeniu Mavwin, serce ścisnął mu żal i postanowił spełnić jej życzenie. - Zamieszkaj, synu Úrina - powiedział do Turina - w moim skrytym wśród lasu zamku, nie jako dworzanin, lecz jako me drugie dziecko, ja zaś postaram się, byś posiadł całą wiedzę, zarówno moją, jak i Gwendheling. Kiedy towarzysze Turina odpoczęli należycie po podróży, młodszy z nich udał się w drogę powrotną, pragnął bowiem do śmierci służyć żonie Úrina. Tym razem jednak eskortowały go elfy, które nie szczędziły wysiłków, by podróżował wygodnie. Miał przekazać Mavwin od Tinwelinta następujące słowa: - Wiedz, żono Úrina Nieugiętego, iż to nie miłość do Melka ani strach przed nim, ale mądrość mego serca i los zesłany przez Valarów sprawiły, że nie wziąłem z mym ludem udziału w Bitwie Nieprzeliczonych Łez. Mogłem więc udzielić bezpiecznego schronienia wszystkim, którzy, lękając się zła, zdołali odnaleźć wiodące do mojego zamku tajemne szlaki. Nie istnieje chyba inny bastion opierający się bucie Żelaznego Valara, bo choć ludzie powiadają, że Turgon nie został zabity, nie wiadomo, czy to prawda i czy uda mu się uciec z niewoli. Wychowam zatem Turina jakby był moim własnym dzieckiem aż osiągnie wiek, w którym będzie mógł zostać twoim następcą. Wówczas, jeśli taka będzie jego wola, odejdzie. Poprosił także Mavwin, aby - jeżeli tylko zdoła znieść trudy podróży - także przybyła na jego dwór i żyła na nim w pokoju. Władczyni nie przyjęła wszakże tego zaproszenia, zarówno dlatego, że nie chciała rozstawać się z maleńką córeczką, Nienóri, jak również dlatego, że wolała biedować wśród ludzi, niż żyć wygodnie jako ubogi krewny na dworze leśnych elfów. Możliwe też, że przywiązała się do tego miejsca, gdzie Úrin pozostawił ją, wyruszając na wielką wojnę. Wciąż bowiem żywiła nadzieję na jego powrót, jako że żadni wysłannicy, przynoszący smutne wieści z pola bitwy, nie twierdzili z całą pewnością, że jej mąż nie żyje. Powiadali tylko, że nikt nie wie, co się z nim stało. Łudziła się tą nadzieją, mimo iż upłynęły już lata, odkąd zadano w tej walce ostatni cios. Często jednak tęskniła później za Turinem i być może, kiedy Nienóri podrosła na tyle, aby wytrzymać podróż, odłożyłaby na bok swą dumę i powędrowała przez wzgórza, gdyby nie to, że potęga i magia Melka uczyniły je nie do przebycia. Zły Ainur uwięził bowiem wszystkich ludzi w Hithlum i zabijał tych, którzy ośmielali się wyjść poza jej granice. Wróćmy jednak do Turina i tego, co działo się z nim w siedzibie Tinwelinta. Razem z nim zamieszkał tam Gumlin, starzec eskortujący go podczas podróży z Hithlum, który nie miał ani sił, ani chęci, aby wracać do swojej władczyni. Wiele radości zaznał syn Úrina w gościnie u leśnych elfów, choć nigdy nie ukoił tęsknoty za Mavwin. Jego silne ciało oraz bohaterskie czyny przysporzyły mu chwały w całym królestwie Tinwelinta, pomimo że był milczącym, ponurym chłopcem, który z trudem zaskarbiał sobie sympatię i któremu rzadko sprzyjało szczęście: osiągnął tylko nieliczne z rzeczy, jakich pragnął, i wielokrotnie jego starania nie bywały uwieńczone sukcesem. Nic nie napawało go jednakże takim żalem jak to, że odkąd droga przez góry stała się niemożliwa do przebycia, przestali doń docierać wysłannicy matki. Siedem lat miał Turin, kiedy przybył do leśnych elfów. Przez następne siedem stale otrzymywał wieści od matki: wiedział, że jego siostra wyrosła na wiotką, śliczną dziewczynę i że Mavwin żyje spokojnie w Hithlum. A potem nowiny przestały nadchodzić. Lata płynęły, a do zamku króla elfów nie zawitał żaden posłaniec od żony Úrina. Aby ukoić swój żal i przepełniający serce gniew, a także pamiętając o klęsce Úrina i jego drużyny w bitwie z Melkiem, Turin przestawał zawsze z najbardziej walecznymi wojownikami Tinwelinta i jeszcze na długo, zanim osiągnął wiek męski, odnosił rany w potyczkach z orkami, bezustannie grasującymi na granicy królestwa elfów, stale zagrażając ich bezpieczeństwu. Zaprawdę tylko dzięki jego męstwu plemię to w ciągu tych lat uniknęło wielu krzywd ze strony Melka. Kiedy zabrakło tego obrońcy, zły Valar, srodze nękający leśne elfy, uczyniłby z nich zapewne swych niewolników, gdyby nie wielkie i przerażające wydarzenia, które sprawiły, iż zapomniał o narodzie Tinwelinta. Na zamku króla żył pewien elf zwany Orgofem, będący - podobnie jak wielu innych dworzan - Ilkorindem, w którego żyłach płynęła krew gnomów. Poprzez matkę był spokrewniony z samym władcą. Cieszył się też jego łaską, ponieważ był znakomitym myśliwym i odważnym wojownikiem. Życzliwość, jaką okazywał mu król, sprawiała jednak, że zachowywał się zarozumiale i nie liczył się ze słowami. Do niczego nie przykładał też tak wielkiej wagi, jak do pięknych strojów, klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób - zawsze ubierał się wyjątkowo wytwornie. Ciągle przemierzający odległe lasy i pustkowia Turin zupełnie nie dbał o strój ani wygląd, dlatego też Orgof, ilekroć zdarzyło im się zasiadać razem w królewskiej radzie, drwił zeń bezlitośnie. Turin nigdy nie odpowiadał ani słowem na te docinki. W gruncie rzeczy rzadko zwracał uwagę na to, co doń mówiono. Jego skryte w cieniu krzaczastych brwi oczy zawsze patrzyły w dal, jakby dostrzegał jakieś odległe rzeczy i słyszał dobiegające z lasów, nieuchwytne dla innych, dźwięki. Niekiedy Turin zasiadał z królem do stołu - zdarzyło się to również w dwunastą rocznicę dnia, kiedy poprzez łzy po raz ostatni spoglądał na stojącą w drzwiach chaty, zapłakaną Mavwin, która patrzyła za swym odchodzącym synem, póki całkiem nie zniknął jej z oczu wśród drzew. Syn Úrina był tego dnia smutny i z rzadka tylko udzielał grzecznych odpowiedzi siedzącym obok niego biesiadnikim, w tym również Orgofowi. Ów głupiec nie dawał mu jednak spokoju, śmiejąc się z jego postrzępionego stroju oraz potarganych włosów. W końcu wyciągnął złoty grzebień i próbował ofiarować go Turinowi, który w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wtedy Orgof, dobrze już pijany, rzekł: - Zapewne nie wiesz nawet, jak używa się grzebienia! Powinieneś wrócić do matki, żeby cię tego nauczyła. Chyba że kobiety z Hithlum są równie brzydkie jak ich synowie i równie mało dbają o swój wygląd. Słowa obrażające Mavwin ugodziły zbolałe serce Turina, który zapłonął nagłym gniewem. Chwycił stojący na stole złoty puchar i rzucił nim z całej siły w twarz Orgofa. - Powściągnij swój język, głupcze, i nie odzywaj się więcej - warknął. Ciężkie naczynie zmiażdżyło twarz elfa, który runął na ziemię, uderzając głową w kamienną posadzkę i pociągając za sobą cały zastawiony stół. Zaiste, tak jak życzył sobie tego Turin, Orgof nie miał się już więcej odezwać: był martwy. Wszyscy w milczeniu podnieśli się ze swoich miejsc zaś syn Úrina, popatrzywszy w przerażeniu na ciało Orgofa oraz na własne, splamione winem dłonie, obrócił się i wyszedł w mrok nocy. Krewni Orgofa sięgnęli po broń i wysunęli ją do połowy z pochew. Szybko schowali ją jednak z powrotem, bowiem król, utkwiwszy kamienne spojrzenie w martwym elfie, nie dał przyzwolenia na walkę. Na jego obliczu malowało się bezbrzeżne zdumienie. Turin tymczasem umył ręce w płynącym przed bramą strumieniu i zapłakał: - Oto jakie przekleństwo na mnie ciąży! Wszystko, co uczynię, jest złe, a teraz na dodatek muszę uciekać z domu mego przybranego ojca! Stanę się banitą, gdyż moje ręce splamione są krwią. Nigdy więcej nie zobaczę już tych, których kocham. Nie ośmielił się wrócić do Hithlum, z obawy, że jego nieszczęsny postępek napełni smutkiem matkę, lękał się też, że w ten sposób ściągnąłby na swój lud gniew elfów. Odszedł więc w dal, a kiedy dworzanie króla jęli go szukać, okazało się, że nigdzie nie mogą go znaleźć. Nie zamierzali jednak zrobić mu krzywdy, choć on sam o tym nie wiedział, ponieważ Tinwelint i większość jego poddanych, pomimo żalu wybaczyli mu ów zły postępek. Wszyscy widzieli, jak długo Turin znosił spokojnie zaczepki Orgofa, odpowiadając uprzejmością na jego niewybredne żarty. A przecież wielokrotnie czuł się nimi upokorzony, gdyż pożerany zazdrością elf nie przebierał w słowach, pragnąc mu dokuczyć. Najbliższych krewnych Orgofa od szukania zemsty powstrzymywał zaś strach przed Tinwelintem oraz liczne dary ofiarowane im przez króla. Turin wszelako sądził, że wszyscy zwrócili się przeciwko niemu, a Tinwelint stał się jego wrogiem, dlatego też odszedł aż ku najodleglejszym krańcom leśnego królestwa. Jadł to, co sam upolował, znakomicie strzelał bowiem z łuku, choć nie mógł się pod tym względem równać z elfami. Przewyższał ich za to w umiejętności walki na miecze. Z czasem dołączyło doń kilka dzikich duchów, pośród nich znajdował się Beleg, myśliwy, który później miał ocalić życie Gumlinowi i Turinowi. Wiele przygód przeżyli wspólnie elf Beleg i Turin - człowiek. Dziś nie opowiada się już o tych wydarzeniach, ani nawet się ich nie pamięta, ale niegdyś śpiewano o nich wiele pieśni. Wraz z goblinami i dzikimi zwierzętami zapuszczali się niekiedy obaj w odległe, nieznane elfom regiony, a ich wyprawy i polowania szybko stały się sławne wśród orków i elfów. Tinwelint zapewne dowiedziałby się więc szybko, dokąd odszedł Turin, gdyby nie pewna rozpaczliwa potyczka, jaką oddział Turina stoczył z trzykrotnie liczebniejszą gromadą orków. Wszyscy towarzysze Turina, wyjąwszy Belega, zginęli. Beleg, choć ranny, zdołał wyrwać się z okrążenia, natomiast Turin został pojmany i związany, Melko rozkazał bowiem, aby sprowadzono go doń żywego. Mieszkając w zamku Linwego, gdzie królowa wróżka Gwendheling rozsnuła tak potężne czary, że pochodzić mogły one tylko z Valinoru (gdzie rzeczywiście dawno temu nauczyła się ich), Turin zniknął złemu Ainurowi z oczu, sprawiając, że żył on w lęku przed wypełnieniem się dawnej przepowiedni. Melko zamierzał na oczach Úrina poddać Turina okrutnym torturom. Úrin jednak wezwał z Zachodu na pomoc Valarów, bowiem Eldarowie z Kôru - owe napotkane po drodze gnomy - nauczyli go, jak można się z nimi porozumieć. Jego modły dotarły więc, choć nikt nie wie jak, do Manwego S(lima, na szczyt Taniquetilu, Góry Świata. Mimo to Turin odbył straszliwą, długą podróż pod strażą bezlitosnych orków. Długa była ta droga, wędrowali bowiem szlakiem, który wśród ciemnych wzgórz wiódł ku ziemiom, gdzie wzniesienia stawały się jeszcze wyższe i bardziej ponure, a ich szczyty skrywały czarne mgły. Nazywano je Angorodin lub Górami Żelaznymi i znajdowały się one w pobliżu najbardziej wysuniętych na północ umocnień twierdzy Żelaznych Wzgórz. Była to najstraszliwsza ze wszystkich siedzib i tam właśnie zdążali orkowie z więźniem i łupami zdobytymi podczas walki. Wiedzcie wszelako, że w owych czasach Hithlum i Krainy Zewnętrzne pełne były dzikich elfów i wolnych Noldolian, którzy ocaleli po bitwie i znużeni błąkali się po tych ziemiach, kryjąc się w jaskiniach i leśnych ostępach. Melko ścigał ich jednak niestrudzenie, ilekroć zaś udawało mu się któregoś z nich pojmać, czynił zeń swojego niewolnika. Orkowie, smoki i złe wróżki wciąż tropili ich po lasach, tak więc życie elfów pełne było lęku i znoju. Wkrótce ci, którzy nie zawędrowali w końcu do królestwa Tinwelinta lub do tajemnej twierdzy w kamiennym mieście Gondolinie zostali wymordowani lub wzięci do niewoli. Noldolianie także ulegli działaniu złej magii Melka i błąkali się jak w strasznym śnie, wypełniając jego straszliwe rozkazy, znajdowali się bowiem w mocy czaru bezdennego lęku i czuli, że cały czas z daleka spoczywa na nich wzrok złego Ainura. Często jednak elfy - zarówno te wolne jak i zniewolone - słyszały w strumieniach głos Ulma. Dobiegał ich on także znad brzegu morza, gdzie wody Sirionu mieszały się z falami oceanu. Działo się tak dlatego, że spośród wszystkich Valarów to właśnie Ulmo wciąż darzył ich największą miłością i zamierzał przy ich pomocy pokonać zło Melka. Wspominając błogosławieństwo Valinoru, potrafili oni na chwilę uwolnić się od strachu i spełniać dobre uczynki, pomagając elfom i ludziom w walce z Władcą Żelaza. Beleg, elfijski myśliwy, gdy tylko zagoiły się jego rany - co nie trwało długo, szybko bowiem przychodził do zdrowia - wyruszył na poszukiwania Turina. Pognał w ślad za orkami i dzięki swym umiejętnościom odnalazł szlak, którym podążyli - mimo że gobliny potrafiły stąpać po ziemi niezwykle ostrożnie i lekko. Wkrótce pozostawił za sobą znane mu ziemie, gdyż z miłości do Turina gotów był okazać większą odwagę niż inni członkowie jego leśnego ludu, choć dziś nikt nie potrafi już powiedzieć, jak głęboki był w owych dniach strach zasiany przez Melka w sercach ludzi i elfów. Beleg zgubił się jednak w ciemności, bowiem olbrzymie sosny rosły tak gęsto, że nikt prócz goblinów nie umiał znaleźć wśród nich drogi. I choć oczy orków potrafiły przenikać najgłębszy mrok, nawet im zdarzało się pobłądzić w tej krainie, zwanej przez Noldolian Taurfuinem, Lasem Nocy. Spostrzegłszy, że zgubił drogę, Beleg oparł się o potężne drzewo i słuchał szumiącego wśród wierzchołków drzew wiatru. Szmer nocnego powietrza i skrzypienie gałęzi brzmiały tak żałośnie i złowróżbnie, że serce elfa ogarnął lęk. Nagle zauważył w oddali słabe światło, jakby gdzieś na gałęzi zabłysnął maleńki robaczek świętojański. Pomyślawszy, że w miejscu takim jak to nie spotyka się jednak robaczków, ruszył ku światełku. Wiedzcie zaś, że Noldolianie, którzy w Valinorze posiedli sztukę wytapiania metali i wytwarzania klejnotów, byli dla Melka najcenniejszymi niewolnikami, dlatego też nigdy nie pozwalał on im oddalać się zbyt daleko od swojej siedziby. Elfy te miały małe, dziwne, zrobione ze srebra lub kryształu latareczki, wewnątrz których płonęły wieczne, błękitne ogniki. To, jak się je wytwarzało, stanowiło sekret twórców klejnotów i tajemnicy tej nie zdradzili oni nawet Melkowi, choć Ainur zmusił ich do tego, by zrobili dlań wiele klejnotów i magicznych światełek. Dzięki tym lampkom Noldolianie mogli wędrować nocami i rzadko gubili drogę, jeśli tylko choć raz wcześniej ją przemierzyli. Podkradłszy się bliżej, Beleg ujrzał jednego z gnomów, śpiącego na leśnym poszyciu pod wielką sosną. Nad głową elfa wciąż jarzyła się błękitna latarenka. Gdy myśliwy obudził go, przestraszony elf wyznał, iż jest pochodzącym z pradawnego rodu gnomów zbiegiem z kopalni Melka i zwie się Flinding bo-Dhuilin. Spotkanie z wolnym Noldolianinem ogromnie go uradowało i opowiedział mu o przygodach, jakie przeżył po ucieczce z niewoli u Melka. - Kiedy sądziłem, że jestem już wolny, okazało się, że nieświadomie wkroczyłem nocą w sam środek obozowiska orków, którzy na szczęście spali. Mieli mnóstwo łupów i prowadzili ze sobą wiele pojmanych elfów. Jeden z jeńców, mocniej niż inni związany, przez cały czas miotał przekleństwa pod adresem Melka, wzywając przy tym imienia Úrina i Mavwin. Uciekłem stamtąd czym prędzej, zdumiony, bowiem któż spośród niewolników Ainura nie słyszał o Úrinie Nieugiętym, który jako jedyny z ludzi przeciwstawił się Melkowi i teraz, skuty łańcuchami, cierpi męki? - Ależ to Turin, przybrany syn Tinwelinta! - wykrzyknął Beleg. - Jest synem Úrina i to właśnie jego szukam już od tak dawna! Zaprowadź mnie do tego obozu, synu Duilina, a wnet go uwolnię. - Mów ciszej, Belegu - odrzekł przestraszony Flinding. - Orkowie mają uszy jak koty. Choć od obozu tego dzieli nas zaledwie dzień drogi, niewykluczone też, że został on już zwinięty, a sługi Melka wyruszyły w dalszą wędrówkę. Usłyszawszy wszelako od Belega historię Turina, mimo strachu zgodził się zaprowadzić do niego elfa i na długo przedtem, zanim blade światło wschodzącego słońca przedarło się przez gęste korony drzew, obaj byli już w drodze, odnajdując szlak dzięki migotliwemu światełku latarenki Flindinga. Okazało się też, że choć orkowie podjęli już na nowo swój marsz, obrali teraz inny kierunek, obawiając się bowiem ucieczki swego więźnia, skierowali się ku innemu miejscu, gdzie drzewa nie rosły tak gęsto i wędrówka była o wiele łatwiejsza. Wieczorem, zanim jeszcze Beleg i jego towarzysz dotarli do miejsca dawnego obozowiska, usłyszeli z daleka wrzaski i rubaszne śpiewy. Rozbrzmiewały one coraz bliżej i ledwie elfy zdążyły się ukryć, przemaszerowała obok nich gromada orków. Ich dowódcy jechali na małych konikach. Do jednego z nich przywiązano powrozem Turina. Jeniec musiał iść szybko, gdyż inaczej zwierzę wlokłoby go za sobą. Beleg i Flinding podążyli bezszelestnie za orkami, kryjąc się wśród drzew, aż zapadł zmierzch i słudzy Melka rozbili obóz. Kiedy ucichły wszystkie odgłosy, prócz jęków pojmanych więźniów, Flinding zakrył światełko swej lampy i obaj z Belegiem podkradli się bliżej. Gobliny spały twardo, nie miały bowiem we zwyczaju podsycać przez noc ognia ani trzymać wart. Uważali, że rolę strażników świetnie pełnią potężne wilki, których hordy towarzyszyły zawsze ich wyprawom, tak jak ludziom towarzyszyły psy. Bestie te nigdy nie sypiały w nocy, ich oczy lśniły wśród drzew jak czerwone ogniki. Flinding był przerażony, ale Beleg nakazał mu iść za sobą. Tak długo krążyli między wilkami, aż w końcu znaleźli nie strzeżoną przez nie ścieżkę. Szczęśliwie łaska Valarów sprawiła, że Turin leżał w pobliżu tego miejsca, z dala od innych jeńców, tak że Beleg mógł przekraść się ku niemu nie zauważony. Już zamierzał przeciąć krępujące przyjaciela więzy, kiedy zorientował się, że zgubił nóż, który zawsze nosił u boku. Nie miał także ze sobą miecza, zostawił go bowiem z dala od obozu, by nie przeszkadzał mu w bezszelestnym skradaniu się. Nie mając odwagi wracać po nóż, Beleg i Flinding obaj bardzo silni, dźwignęli śpiącego człowieka i wynieśli go z obozu. Uznano to później za wielki wyczyn, bowiem tylko nielicznym udawało się zmylić wilcze straże goblinów i wtargnąć do ich obozowiska. Ponieważ jednak Turin był człowiekiem potężnej budowy, elfy nie mogły dźwigać go zbyt daleko. Złożyły tedy śpiącego wśród drzew, nie opodal obozu, Beleg zaś, odnalazłszy miecz, przeciął pęta przyjaciela. Najpierw uwolnił jego ręce, kiedy zaś pochylił się, by przeciąć powróz krępujący mu nogi, potknął się w ciemnościach, nieopatrznie nastąpił na stopy śpiącego i obudził go. Przerażony Turin, widząc w mroku pochyloną nad sobą postać z mieczem, pewien był, że to któryś z orków pragnie go zabić lub poddać torturom. Gobliny czyniły to często - kłując więźnia nożami lub raniąc dzidami. Turin, czując, że ma wolne ręce, runął całym ciężarem ciała na Belega, który ogłuszony, nie mogąc dobyć głosu, przewrócił się na ziemię. Zanim Flinding spostrzegł, co się dzieje, Turin pochwycił miecz i poderżnął nim gardło elfa, miotając przy tym głośne przekleństwa pod adresem goblinów i krzycząc, że jeśli spróbują go zabić, posmakują najpierw ciosów jego miecza. Turin był bowiem pewien, że wciąż znajduje się wśród wrogów, nie myślał o ucieczce i chciał tylko drogo sprzedać swoje życie. Rzucił się tedy na Flindinga, lecz gnom zdołał odskoczyć, upuszczając przy tym swą latarenkę, z której w tym momencie spadła zasłona i blade światło rozproszyło mrok. Przerażony elf w języku gnomijskim zaczął błagać Turina, ażeby powściągnął swój gniew i nie zabijał przyjaciół. Jednakże żadne słowa nie były już w tym momencie potrzebne, w świetle latarenki Turin dostrzegł bowiem twarz leżącego u jego stóp Belega i przez chwilę stał jak skamieniały. Jego twarz przybrała taki wyraz, że Flinding nie śmiał się odezwać. Zresztą nie pragnął nic mówić: on także wstrząśnięty był tym, jaki los spotkał Belega. W obozie zapanowało poruszenie, gdyż krzyk Turina obudził gobliny. - Orkowie ruszą zaraz w pościg za nami - zawołał elf, ale zdjęty rozpaczą człowiek nie odpowiedział mu. Dopiero gdy Flinding potrząsnął jego ramieniem, nakazując, by uciekał, bo inaczej zginie, Turin zrobił to, co mu polecono, choć poruszał się jakby we śnie. Nim odeszli, pochylił się jeszcze nad ciałem Belega i ucałował przyjaciela w usta. Turin kroczył posłusznie za Flindingiem aż wreszcie zgubili pogoń i mogli zatrzymać się na odpoczynek. Dopiero wtedy Flinding opowiedział Turinowi o swym spotkaniu z Belegiem. Wiele łez wylał człowiek z żalu za swym towarzyszem. Było to już trzecie nieszczęście, jakie nań spadło, zaś ślady cierpienia, jakiego doznawał, na zawsze miały już pozostać w jego sercu. Długo wędrował u boku Flindinga, nie dbając, dokąd zmierza, i gdyby nie pomoc gnoma, nie raz dostałby się do niewoli lub zabłądził, ani na chwilę bowiem nie mógł oderwać myśli od martwej twarzy Belega, który zginął z jego ręki, przecinając więzy krępujące przyjaciela. W tym czasie, mimo że Turin był jeszcze bardzo młody, jego włosy całkowicie posiwiały. Długo trwała ta wędrówka człowieka i Noldolianina. Mając magiczną lampę, mogli podróżować nocą, w dzień zaszywając się w bezpiecznych kryjówkach, dzięki czemu przedarli się przez wzgórza i orkowie nie wpadli na ich trop. Miejscem, do którego zmierzał Flinding, były ukryte w górach jaskinie, położone nad wpadającym do rzeki Sirion strumieniem. Wejście do grot przesłaniała wysoka trawa i drzewa, strzegły go także zaklęcia rzucone przez niedobitki oddziałów, które mieszkały w tych pieczarach. Dzięki nim stały się naprawdę silną twierdzą. Stanowiła ona nie tylko schronienie dla zbiegłych niewolników Melka, ale także kontynuowano tu, choć nieporadnie i bez większego powodzenia, tradycje dawnej sztuki i rzemiosła Noldolian. Potajemnie wykuwano całkiem dobrą broń, a niekiedy wytwarzano także piękne, zbytkowne przedmioty. Kobiety przędły i tkały, zaś ilekroć w głębi góry udało się znaleźć złoto, w promieniach sekretnego światła wytapiano wspaniałe naczynia, ponad którymi śpiewano cicho dawne pieśni. Mieszkańcy pieczar uciekali jednak zawsze przed orkami i nigdy, o ile nie byli do tego zmuszeni, nie wydawali im bitwy - chyba że groziło im znalezienie się w pułapce, z której nikt nie wyszedłby żywy. Dzięki temu żadne słuchy o jaskiniach nie doszły do uszu Melka i Ainur nie podejrzewał nawet, jak liczny lud w nich żyje. Flinding dobrze znał to miejsce, zanim bowiem dostał się w niewolę u orków, był jednym z mieszkańców jaskiń. Mimo to, upewniwszy się, że pościg został daleko w tyle, długo krążył po okolicy, aby strażnicy Rodothlimów (bo tak zwał się ten żyjący w pieczarach lud) zdołali ostrzec swych pobratymców o przybyciu gości. Elfy mogły dzięki temu ukryć się przed nimi i zamknąć odrzwia grot by obcy nie wypatrzyli ich siedziby. Obawiali się oni bowiem i nie ufali obcym, gdyż czasy w których żyli, udzieliły im wyjątkowo gorzkiej lekcji. Flinding i Turin ośmielili się wreszcie zbliżyć do bram jaskiń. Kiedy Rodothlimowie zorientowali się, że przybysze znają do nich drogę, wysłali straże, które pojmały intruzów i przywiodły ich przed oblicze władcy, Orodretha. Wolni Noldolianie bali się bowiem jak ognia tych spośród swoich rodaków, którzy zaznali niewoli, gdyż pod wpływem strachu, tortur i czarów stawali się oni często zdolni do największej zdrady. Tak więc i w ten sposób zemściły się złe uczynki Noldolian pod Cópas Alqalunten. Gnomy nie dowierzały teraz gnomom, przeklinając dzień, kiedy po raz pierwszy posłuchały podszeptów Melka, żałując, że opuściły błogosławione królestwo Valinoru. Kiedy Orodreth usłyszał opowieść Flindinga i upewnił się, że jest ona prawdziwa, z radością powitał przybyszów, choć gnom był tak zmieniony niewolą, że niewielu przyjaciół zdołało go rozpoznać. Ze względu na Flindinga Orodreth wysłuchał także opowieści Turina i jego serce zmiękło, gdy dowiedział się, że jest on synem Úrina, tego samego, którego imię miało nigdy nie zostać zapomniane wśród gnomów. Polecił tedy przybyłym, aby ślubowali mu wierność i pozostali w jego pieczarach. Tak oto Turin zamieszkał wraz z Flindingiem bo- Dhuilinem wśród elfów i często bronił ich, zabijając przy tym wielu orków. Przez wdzięczność leśny lud nauczył go wielu umiejętności, bowiem wiedza, jaką elfy posiadły w Valinorze, wciąż żyła w ich sercach. Dzięki temu górowali mądrością nawet nad Eldarami, którzy nigdy nie spoglądali na błogosławione twarze bogów. W pieczarach żyła pewna bardzo piękna panna imieniem Failivrin. Jej ojcem był Galweg, gnom, który bardzo polubił Turina i często służył mu pomocą. Siedząc przy ogniu, opowiadał mu liczne legendy, zaś serce Failivrin biło żywiej za każdym razem, gdy człowiek przekraczał próg ich domu. Często siedząc w półmroku zastanawiała się zafrasowana, jakiż to ciężar leży mu na sercu; Turin bowiem, nie mogąc zapomnieć o śmierci Belega, nigdy nie bywał wesół. Nie odwzajemniał uczuć Failivrin, choć bardzo ją lubił, siebie uważał zaś za człowieka wyjętego spod prawa, który musi dźwigać ciążące na nim brzemię. Dziewczyna popadała przez to w coraz większe przygnębienie. Często potajemnie płakała, a wszystkich dziwiła jej blada, niemal przezroczysta, delikatna twarz i lśniące od łez jasne oczy. Pewnego razu gromady orków i innych potworów Melka przywędrowały w pobliże jaskiń Orodretha i mimo czaru, który wzbraniał intruzom przekraczania strumienia, mieszkańcy grot przestali czuć się bezpiecznie. Powiadają, że Melko nie miał pojęcia o tym, że Turin zamieszkał wśród Rodothlimów i że to nie ze względu na niego niepokoił ów lud. Sprawiła to raczej stale rosnąca siła potworów, które zaczęły zapuszczać się w coraz odleglejsze regiony. Niestety znów dało o sobie znać zaślepienie i od dawna prześladujący Turina pech. Z każdym dniem wodzowie Rodothlimów stawali się coraz bardziej posępni, a sny, które ich nawiedzały, radziły, by opuścili w sekrecie swą siedzibę i pośpiesznie wyruszyli na poszukiwanie Turgona, on bowiem jedyny mógł ocalić gnomy. Wieczorami nad strumieniem dawały się też słyszeć dziwne szepty i ci, którzy potrafili je zrozumieć, twierdzili, że przepowiadają one to samo, co sny. Jeden tylko Turin, który, wsławiwszy się licznymi bohaterskimi czynami, także należał do rady plemienia, starał się rozwiewać ich lęki, ufny we własne siły gorąco pragnął bowiem wojny z bestiami Melka. - Mamy wspaniałą broń - przekonywał - i najwyższy już czas obmyć ją we krwi naszych wrogów. Pamiętajcie o Bitwie Nieprzeliczonych Łez i nie zapomnijcie, że wasi bliscy, którzy w niej polegli, nawet nie próbowali uciekać, walcząc do końca. Mimo mądrości i rozwagi innych członków rady, sprzeciwiających się planom Turina, jego słowa natchnęły otuchą wiele elfów, budząc nadzieję w sercach tych, którzy ze smutkiem myśleli o opuszczeniu miejsca, gdzie tak dobrze i spokojnie żyło im się dotąd. Turin prosił Orodretha o miecz, jako że od zabójstwa Belega ani razu nie trzymał w ręku tej broni, zadowalając się jedynie potężną pałką. Władca polecił więc, by wykuto dlań wielki miecz. Magiczne zaklęcia sprawiły, że był on całkowicie czarny, a na krawędziach - tak ostrych, jak ostra może być tylko stal gnomów - połyskiwał srebrnym blaskiem. Skryty w czarnej pochwie zawisł u pasa Turina, który nazwał go Gurtholfinem, Berłem Śmierci. Powiadano, że broń ta często sama z własnej woli wskakiwała synowi Úrina do rąk, a zdarzało się nawet, że przemawiała doń ludzkim głosem. Z tym to mieczem przemierzał Turin wzgórza, bezlitośnie zadając śmierć sługom Melka, a Czarny Miecz Rodothlimów stał się wkrótce dla orków straszliwym symbolem. Nie upłynęło wiele czasu, a rycerzowi udało się odegnać od jaskiń Orodetha całe zło. Wtenczas też zyskał on wśród gnomów nowe miano: Mormagli lub Mormakil, które w ich mowie oznaczało (czarny miecz). Im bardziej zaś rosła sława Turina, tym większą miłością darzyła go Failivrin. Kiedy ktoś próbował występować przeciw niemu, zawsze stawała w jego obronie i szukała dlań usprawiedliwień, on zaś traktował ją nadzwyczaj dwornie i ciepło, powiadając, że oto w krainie elfów znalazł piękną siostrę. Czyny Turina sprawiły jednakże, iż nikt nie chciał już słuchać dawnej Rady Rodothlimów i jej członkowie nie mogli zapobiec temu, że siedziba plemienia stała się szeroko znana i w końcu dowiedział się o niej także Melko. Wielu Noldolian uciekało teraz z niewoli Ainura, by wstąpić w szeregi Orodretha, Turin zaś cieszył się wśród nich wszystkich wielkim poważaniem. Były to dni wielkiej szczęśliwości: elfy mogły opuszczać swoje kryjówki i bezpiecznie wychodzić z domów, wiele z nich chełpiło się nawet, że oto Noldolianie zostali ocaleni, nie wiedziano bowiem, że Melko zbiera potajemnie wielką armię. Wkrótce zaś nastąpił niespodziewany atak i choć gnomy w wielkim pośpiechu zbierały swoje zastępy, nie na wiele się to jednak zdało, gdyż nie były w stanie obronić się przed jadącymi na grzbietach wilków orkami. Wśród wojowników Melka był też wielki, ziejący ogniem i dymem potwór o łuskach z polerowanego brązu. Zwał się Glorund. Wszyscy Rodothlimowie zginęli lub dostali się do niewoli podczas tej bitwy, musieli bowiem ulec ogromnej przewadze wroga. Była to najboleśniejsza porażka, jakiej doświadczyli oni od czasu Nínin-Udathriol. Orodreth został poważnie ranny. Turin wyniósł go z pola bitwy jeszcze zanim się ona zakończyła i przy pomocy lekko rannego Flindinga zabrał z powrotem do pieczar. Tam władca skonał, przeklinając Turina za to, że przez niego nie posłuchał mądrej rady plemienia. Napełniło to serce wojownika wielką goryczą, nie pragnął bowiem przywieść do zguby ludu, za którego bezpieczeństwo czuł się odpowiedzialny. Pozostawiwszy martwego wodza, Turin udał się do siedziby Galwega, gdzie zastał gorzko płaczącą Failivrin, która otrzymała właśnie wiadomość o śmierci ojca. Turin próbował ją pocieszyć, ona zaś, zrozpaczona zagładą swego ludu, złożyła mu głowę na piersi i objęła go za szyję. Serce mężczyzny zabiło gwałtownie, oto bowiem uświadomił sobie jak gorąco kochał tę piękną dziewczynę. Nie czas było jednak na miłosne wyznania. Z całego jaskiniowego ludu ocalał tylko on i Flinding, jeśli nie liczyć kilku starców i umierających z ran mężczyzn, zaś orkowie opuścili już pole bitwy i ruszyli w pogoń za Turinem. Stanął tedy Marmagli przy wejściu do jaskini, z Gurtholfinem w ręku, mając u boku Flindinga. Orkowie rzucili się ku jaskiniom, grabiąc wszystko, co wpadło im w ręce. Nie zdołali jednak wedrzeć się do strzeżonej przez Turina siedziby Galwega. Przypuścili na nią atak, ale jedynym skutkiem były liczne trupy orków, ścielące się u stóp nieugiętego wojownika. Wtenczas słudzy Melka wezwali na pomoc oddział łuczników, który począł razić Turina tak potężnym gradem strzał, że nawet jego zbroja - a podobnie jak gnomy lubił on zbroję i zawsze ją nosił - okazała się niedostateczną ochroną i rycerz został ciężko ranny. W tej samej chwili śmierć dosięgła także trafionego w oko Flindinga. I tak miał on szczęście, że nie zginął z rąk wielkiego smoka, który nagle pojawił się przed nimi, nakazując łucznikom, by przestali strzelać. Potem zaś podmuchem swego oddechu odsunął Turina sprzed wejścia do pieczary i unieruchomił go spojrzeniem. Wielkie smoki były najpotworniejszymi i najdzikszymi istotami stworzonymi przez Melka i tylko Balrogowie mogli równać się z nimi siłą. Posiadały również ogromną wiedzę: powiadano, że znały wszystkie języki bogów i ludzi, ptaków i zwierząt, a ich uszy potrafiły zrozumieć szept Valarów i Melka, jeśli nawet nigdy wcześniej ich nie słyszały. Niewielu ludzi zdołało dokonać czynu tak wielkiego jak zabicie smoka, nikt też, na kogo padła choć kropla ich krwi, nie pozostał żywym, była to bowiem trucizna zdolna zabić wszystkich poza najsilniejszymi. Podobnie jak ich władca, stwory te gorąco pożądały złota i pięknych przedmiotów, choć nie umiały ani ich używać, ani nawet się nimi cieszyć. Taki właśnie był również ów lóke (tym bowiem mianem Eldarowie określali stwory Melka) nakłaniający orków, by zabili, kogo zechcą, resztę zaś wzięli do niewoli. Wkrótce przed jaskiniami zebrał się tłum zrozpaczonych kobiet, dziewcząt i dzieci, zaś wszystkie największe skarby, które wyniesiono z siedziby Rodothlimów, leżały teraz w słońcu przed bramą. Potwór pilnował ich osobiście, nie pozwalając nikomu tknąć ich choćby palcem. Nikt nie śmiał przeciwstawić się smokowi, nikt też, nawet gdyby chciał, nie mógłby tego uczynić. Przerażona Failivrin wyciągnęła ku Turinowi ramiona, on jednak znajdował się już we władaniu smoczego zaklęcia, które bestia rzucała za pomocą swego wzroku. Gdy bowiem smok spojrzał komuś w oczy, ten nieruchomiał tak, jakby obrócono go w kamień, całkowicie tracąc własną wolę. Turin także nie był więc w stanie się poruszyć, choć nadal zachował zdolność widzenia i słyszenia. Glorund tymczasem drwił z wojownika, mówiąc, że rzucił on swój miecz, nie mając odwagi bić się w obronie przyjaciół. Istotnie broń, wysunąwszy się z bezwładnej ręki, leżała teraz u stóp Turina. Wkrótce gobliny zaczęły szykować się do drogi: musiały zaprowadzić tłum niewolników do swojego władcy. Serce pękało Turinowi z żalu na ten widok, ale cóż mógł zrobić? Blada twarzyczka Failivrin znikała już w oddali, kiedy do jego uszu doleciało wołanie dziewczyny: - Gdzie twoje serce, Turinie Mormakilu? O ukochany, czy naprawdę mnie opuściłeś? Na te słowa w sercu rycerza wezbrał taki gniew, że nawet zaklęcia smoka nie były w stanie go powstrzymać. Z głośnym krzykiem sięgnął po leżący u stóp miecz i byłby zadał nim potworowi śmiertelny cios, ale ten zionął ogniem, tamując oddech w piersi wojownika. Turin posiniał, jakby miał za chwilę umrzeć, i zemdlał. Upłynęło dużo czasu, nim odzyskał przytomność. Kiedy otworzył oczy, leżał w słońcu przed wejściem do jaskini, a jego głowa spoczywała na stosie złota. - Ciekaw byłem, czy pozbawiłem cię życia, czy nie, Turinie Mormakilu, którego niegdyś nazywano dzielnym - odezwał się smok. - Nie szydź ze mnie, nędzny robaku - odrzekł wojownik, przypominając sobie, w jak tragicznej znalazł się sytuacji. - Dobrze wiesz, jak bardzo pragnąłbym umrzeć. Pewnie zresztą właśnie dlatego mnie nie zabiłeś. - Wiedz, Turinie, synu Úrina - ciągnął smok - że zły los jest z tobą nieodłącznie związany i że dokądkolwiek się udasz, będzie ci on towarzyszył. Istotnie nie zamordowałem cię tylko dlatego, że w ten sposób uniknąłbyś wielu gorzkich nieszczęść i straszliwego losu. Słysząc te słowa Turin zerwał się na nogi i uważając, by nie spojrzeć w groźne oczy bestii, uniósł swój miecz. - Od tej pory nikt już, póki żyję, nie będzie nazywał mnie Turinem - krzyknął. - Oto nadaję sobie nowe imię, a brzmi ono Turambar! To nowe imię znaczyło: Zwycięzca Losu. W języku gnomijskim brzmiało ono Turumart. Wypowiedziawszy te słowa, po raz drugi natarł na smoka. Zamierzał zmusić bestię do zadania mu śmierci, by w ten sposób pokonać ciążące nad nim fatum, ale potwór tylko się roześmiał. - Ty głupcze! - powiedział. - Gdybym chciał, zabiłbym cię już dawno. A jeśli tylko zapragnę, moje oczy mogą zamienić cię w głaz. Odejdź, Turambarze, Zwycięzco Losu, i czekaj aż dopełni się twoje przeznaczenie. Nie unikniesz tego. Turambar był tak oszalały ze wstydu i gniewu, że, być może, zadałby sobie samemu śmierć - choć nie miał nadziei, że jego duch uniknie niewoli w ponurych mrokach Mandosu lub wkroczy na piękne ścieżki Valinoru - ale nagle stanęła mu przed oczami blada twarzyczka Failivrin. Pochylił głowę, a jego myśl poszybowała w ślad za nią poprzez lasy. Och, poszedłby za nią wszędzie, choćby do Angamandi i Żelaznych Wzgórz, nawet gdyby podczas tej wędrówki dosięgnąć go miała śmierć, a umierając cierpiałby potworne męki. Aby ocalić Failivrin i odnaleźć szczęście, gotów był na każde ryzyko, ale nie w ten sposób dane mu było zasłużyć na imię, które właśnie przybrał. Zresztą czytający w jego myślach smok nie pozwoliłby mu tak łatwo uniknąć przeznaczenia. - Posłuchaj mnie, synu Úrina - powiedział. - W sercu zawsze byłeś tchórzem i oszukiwałeś wszystkich, chełpiąc się swoją odwagą. Czy uważasz, że szlachetnie byłoby wyruszyć w ślad za panną obcego plemienia, nie dbając o to, że własny twój ród cierpi potworne męki? Wiedz bowiem, że Mavwin, która także cię kocha, niecierpliwie wygląda twego powrotu. Choć dawno już osiągnąłeś wiek męski, na próżno wypatruje spadkobiercy. Nie wie, biedaczka, że jej syn jest wyjętym spod prawa zbrodniarzem, o rękach splamionych krwią swoich braci. Ludzie źle się z nią obchodzą, a i orkowie często napadają na Hithlum, tak więc ona sama, a także jej córka, a twoja siostra, Nienóri, żyją w ciągłym lęku. Żal wielki i wstyd ogarnęły Turambara, bowiem w kłamstwach potwora kryło się ziarenko prawdy, a przy tym rzucany przez oczy smoka czar sprawił, że wojownik uwierzył w każde jego słowo. Ponownie odezwało się w nim pragnienie, by znów ujrzeć matkę i siostrzyczkę, której ani razu nie widział od dzieciństwa. I choć serce pękało mu z żalu nad losem Failivrin, schował miecz do pochwy i ruszył w kierunku Dor Lómin. A mądrze przecież powiada się: "Nie ma takiej rzeczy, dla której warto by zapomnieć o przyjaciołach, i nie wierz nikomu, kto radzi ci tak postąpić". Opuszczenie Failivrin w niebezpieczeństwie, którego sam był świadkiem, sprowadziło bowiem wielkie nieszczęście zarówno na niego, jak i na wszystko, co kochał. Odchodził sprzed jaskini z sercem targanym sprzecznymi uczuciami, smok zaś z rozkoszą wpatrywał się w leżący przed nim stos złotych przedmiotów. Wieść o tym wielkim skarbie przed jaskinią nad brzegiem strumienia rozniosła się szeroko, wszyscy wiedzieli jednak, że pilnuje go straszliwa bestia, z której nozdrzy, nawet gdy zasypiała, wydobywały się kłęby trującego dymu. Czarne myśli lęgły się też w głowie potwora, gdy czekał on na owoce, jakie wydadzą jego nikczemne i sprytne kłamstwa. Długą podróż odbył Turambar, nim w końcu odnalazł domostwo swej matki, które opuścił jako dziecko. Ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał wszakże, że dom nie ma dachu, a niepielęgnowany od dawna ogród zarósł chwastami. Serce zamarło w nim z obawy, od ludzi mieszkających w pobliżu dowiedział się jednak, że Mavwin przeniosła się kilka lat wcześniej do niezbyt odległej, wielkiej i zamożnej siedziby, bowiem ten region Hisilóme był nadzwyczaj żyzny i można tu było uprawiać pola lub wypasać trzody. W czasie mrocznych dni, jakie nastały po wielkiej bitwie, tylko nieliczni mieli odwagę mieszkać na pustkowiu lub zapuszczać się w lasy, by polować i łowić ryby. Większość obawiała się takiego życia i do nich należał też ród, zamieszkujący nie opodal wód Asgon, gdzie później narodził się Tuor, syn Pelega. Usłyszawszy to wszystko, Turambar zdumiał się niepomiernie i jął wypytywać, czy region ów nawiedzają orkowie i inne straszliwe sługi Melka, jednak ci, z którymi rozmawiał, potrząsali tylko głowami, twierdząc, że stworzenia te nigdy nie zapu