Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke |
Rozszerzenie: |
Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Tolkien J.R.R. - Turambar i Foaloke Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
J. R. R. Tolkien
Turambar i Foalóke
- Wszyscy zebrali się tu tłumnie, by posłuchać
historii Turambara i Foalóke - powiedział Eltas - ulubionej
legendy ludzi, mówiącej o dawnych dniach, jeszcze sprzed
Bitwy o Tasarinan, kiedy to ludzie po raz pierwszy
wkroczyli w ciemne kotliny Hisilóme.
Do dziś ludzie opowiadają sobie wiele podobnych
historii, a jeszcze częściej czynili to w przeszłości,
szczególnie w tych królestwach Północy, które niegdyś
poznałem. Być może wspomnę tu o innych wojownikach i o
takich sprawach, które nie należą do tej pradawnej
legendy, ale to, co wam opowiem, jest prawdziwą i smutną
historią, jaką usłyszałem na długo przedtem, zanim
przemierzyłem Olóre Malle przed upadkiem Gondolinu.
W owych czasach mój lud zamieszkiwał w jednej z
kotlin Hisilóme. Ziemię tę ludzie nazywali w swoich
językach Aryadorem, choć oni sami osiedlili się z dala od
wybrzeży Asgon. Ich siedziby mieściły się nie opodal
szczytów Gór Żelaznych i olbrzymich, pełnych wyniosłych
drzew lasów. Mój ojciec powiadał, że wielu spośród naszych
przodków na własne oczy widziało złe poczwary Melka, a
niektórzy ugięli się nawet przed ich potęgą. Ponieważ zaś
nasze plemię całym sercem nienawidziło owych stworzeń złego
Valara, często powtarzaliśmy sobie opowieść o Turambarze i
Foalóke, tyle że używając raczej imion gnomijskich: Turumart
i Fuithlug.
Wiedzcie więc, że przed Bitwą Rozpaczy oraz klęską
Noldolian żył tam władca ludzi imieniem Úrin, który na
wezwanie gnomów, u boku Ilkorindów, wyruszył wraz ze swym
ludem przeciwko Melkowi. Żony i dzieci jego wojowników
pozostały wszelako w leśnej krainie, wśród nich zaś była
Mavwin, żona Úrina. Razem z nią pozostał też syn wodza,
zbyt mały, by brać udział w walce. Imię tego chłopca we
wszystkich językach brzmiało Turin, choć jego matkę
Eldarowie zwali Mavoine.
Úrin i jego drużyna nie uciekli z pola bitwy, tak jak
uczyniła to większość ludzi, i wielu z nich zginęło,
walcząc do ostatka. Sam Úrin dostał się do niewoli.
Spośród Noldolian, którzy także brali udział w bitwie,
wszyscy zostali zabici, wzięci do niewoli lub też uciekli
- z jednym wszakże wyjątkiem, bowiem Turondo (Turgon),
wraz ze swym oddziałem, zdołał wyrwać się z okrążenia.
Jego ucieczka oznaczała, że Melk nie odniósł
całkowitego zwycięstwa, pragnął więc odkryć, dokąd
podążyli uciekinierzy. Nie udało mu się to jednak - jego
szpiedzy wrócili z niczym. Żadne też tortury zadane
schwytanym Noldolianom nie zdołały skłonić ich do zdrady.
Wiedząc przeto, że elfy z Kôru niewiele dbają o
ludzi, traktując z obawą i podejrzliwością ich
nieporadność i niezdarność, postanowił zmusić Úrina, by
jako szpieg udał się na poszukiwania Turonda. Jednak ani
groźby, ani tortury czy też obietnice nagrody nie
przekonały jeńca.
- Rób ze mną, co chcesz, ale nie namówisz mnie, bym
spełnił twą niegodną prośbę, wrogu bogów i ludzi.
- Z pewnością nie zlecę ci już żadnej pracy do
wykonania - odparł ze złością Melko - ani do niczego nie
będę cię zmuszał. Siedź tutaj i patrz na moje uczynki,
choć wiem, że nie będą ci się one podobały. Nie zdołasz
jednak nic zrobić, by mnie powstrzymać.
By pogrążyć w rozpaczy Úrina Nieugiętego, wymyślił
następującą torturę: zaprowadziwszy go wysoko w góry,
stanął obok i rzucił na niego samego oraz na jego lud
przerażające zaklęcia Valarów, które miały sprowadzić na
nich niedolę i śmierć z żalu. Úrin musiał bezradnie
patrzeć, jaki los spotyka jego żonę i dzieci, nie mogąc
przyjść im z pomocą, gdyż czary trzymały go w górach.
- Historia Turina, twego syna, będzie wyciskała łzy z
oczu wszystkim elfom i ludziom, ilekroć zbiorą się, by
opowiadać sobie legendy - powiedział Melko.
- Przynajmniej jednak - odparł Úrin - nikt nie będzie
litował się nad nim, że ma ojca tchórza.
Po bitwie Mavwin udała się we łzach do Hithlum, czy
też Dor Lómin, gdzie z rozkazu Melka musieli teraz
zamieszkać wszyscy ludzie, wyjąwszy kilku, którzy wciąż
błąkali się wolni z dala od tych miejsc. Tam właśnie,
kiedy jej mąż wciąż pozostawał w niewoli u Melka, a Turin
był jeszcze małym chłopcem, wydała na świat Nienóri.
Zrozpaczona Mavwin nie wiedziała, jak wykarmi dwójkę
dzieci, bowiem rycerze Úrina zginęli w walce, a
mieszkający w pobliżu obcy ludzie nie wiedzieli, że jest
ona wielką władczynią i nie kwapili się do pomocy. Kraina,
do której ich wygnano, była przy tym ciemna i niegościnna.
Legenda głosi, że Úrin był przyjacielem elfów, czym
różnił się od wielu przedstawicieli swego rodu. Szczególną
sympatią darzył Egnora, elfa z zielonych lasów,
gnomijskiego myśliwego. Znał też jego syna, Berena
Ermabweda, któremu przez wzgląd na swego potomka, Damroda,
wyświadczył kiedyś przysługę. Pamięć o tym, co Beren
Jednoręki uczynił w zamku Tinwelinta, wciąż była w Dor
Lómin żywa. Kiedy Mavwin usłyszała o tym, nie wiedząc, co
innego mogłaby zrobić, postanowiła wysłać Turina na dwór
Tinwelinta, błagając, by przez wzgląd na pamięć Úrina i
Berena, syna Egnora wychował osieroconego chłopca.
Gorzkie było to rozstanie i Turin długo płakał, nie
chcąc zostawiać matki. Była to pierwsza z wielu złych
chwil, jakie czekały go w życiu. W końcu jął niechętnie
szykować się do podróży, w której towarzyszyć miało mu
dwóch starców ze świty jego ojca, Úrina.
Po smutnym pożegnaniu cała trójka skierowała się ku
ciemnym wzgórzom, pozostawiając za sobą skryty wśród drzew
mały domek Mavwin, tak że wkrótce przesłonięte łzami oczy
Turina nie mogły go już dojrzeć.
- O matko moja! - zawołał, kiedy Mavwin mogła jeszcze
usłyszeć go z oddali. - Czy kiedyś do ciebie powrócę?
Wiedział jednak, że rozdziela ich przekleństwo Melka.
Długa, nużąca i nader niepewna była droga wiodąca
przez ciemne wzgórza Hithlum ku wielkim lasom Odległej
Krainy, gdzie w tym czasie miał swą siedzibę król
Tinwelint. Turin, syn Úrina, był pierwszym, który
przemierzył ten szlak, po nim zaś niewielu miało jeszcze
odwagę nań wstąpić. Choć znajdowali się z dala od
Angabandi, Turinowi i jego towarzyszom groziło wielkie
niebezpieczeństwo ze strony wilków i włóczących się tu
orków, bowiem władza Melka sięgała aż po królestwa
Północy. Prześladowani złymi czarami, często gubili drogę
i bezradnie błąkali się przez wiele dni. W końcu jednak,
dzięki opiece Valarów, zdołali pokonać ów szlak, choć
niewykluczone, że pomógł im sam Melko, gdyż
później Turin nieraz żałował, że nie zgubił się jako
dziecko w tych ciemnych lasach.
Za górami zabłądzili zupełnie, aż w końcu,
pozbawionych pożywienia i bliskich śmierci głodowej,
znalazł ich wędrujący przez las myśliwy z plemienia
leśnych elfów. Łowcę tego, ze względu na jego ogromną
posturę, zwano Belegiem. Przez ciemną, bezludną knieję
krętymi ścieżkami przyprowadził on przybyszów nad brzeg
ocienionego strumienia, gdzie znajdowała się brama do grot
zamku Tinwelinta. Przez wzgląd na pamięć Úrina Nieugiętego
król przyjął ich dobrze, kiedy zaś usłyszał o przyjaźni
Úrina z Berenem Jednorękim oraz o ciężkim położeniu
Mavwin, serce ścisnął mu żal i postanowił spełnić jej
życzenie.
- Zamieszkaj, synu Úrina - powiedział do Turina - w
moim skrytym wśród lasu zamku, nie jako dworzanin, lecz
jako me drugie dziecko, ja zaś postaram się, byś posiadł
całą wiedzę, zarówno moją, jak i Gwendheling.
Kiedy towarzysze Turina odpoczęli należycie po
podróży, młodszy z nich udał się w drogę powrotną, pragnął
bowiem do śmierci służyć żonie Úrina. Tym razem jednak
eskortowały go elfy, które nie szczędziły wysiłków, by
podróżował wygodnie. Miał przekazać Mavwin od Tinwelinta
następujące słowa:
- Wiedz, żono Úrina Nieugiętego, iż to nie miłość do
Melka ani strach przed nim, ale mądrość mego serca i los
zesłany przez Valarów sprawiły, że nie wziąłem z mym ludem
udziału w Bitwie Nieprzeliczonych Łez. Mogłem więc
udzielić bezpiecznego schronienia wszystkim, którzy,
lękając się zła, zdołali odnaleźć wiodące do mojego zamku
tajemne szlaki. Nie istnieje chyba inny bastion opierający
się bucie Żelaznego Valara, bo choć ludzie powiadają, że
Turgon nie został zabity, nie wiadomo, czy to prawda i czy
uda mu się uciec z niewoli. Wychowam zatem Turina jakby
był moim własnym dzieckiem aż osiągnie wiek, w którym
będzie mógł zostać twoim następcą. Wówczas, jeśli taka
będzie jego wola, odejdzie.
Poprosił także Mavwin, aby - jeżeli tylko zdoła
znieść trudy podróży - także przybyła na jego dwór i żyła
na nim w pokoju. Władczyni nie przyjęła wszakże tego
zaproszenia, zarówno dlatego, że nie chciała rozstawać się
z maleńką córeczką, Nienóri, jak również dlatego, że
wolała biedować wśród ludzi, niż żyć wygodnie jako ubogi
krewny na dworze leśnych elfów. Możliwe też, że
przywiązała się do tego miejsca, gdzie Úrin pozostawił ją,
wyruszając na wielką wojnę. Wciąż bowiem żywiła nadzieję
na jego powrót, jako że żadni wysłannicy, przynoszący
smutne wieści z pola bitwy, nie twierdzili z całą
pewnością, że jej mąż nie żyje. Powiadali tylko, że nikt
nie wie, co się z nim stało. Łudziła się tą nadzieją, mimo
iż upłynęły już lata, odkąd zadano w tej walce ostatni
cios. Często jednak tęskniła później za Turinem i być
może, kiedy Nienóri podrosła na tyle, aby wytrzymać
podróż, odłożyłaby na bok swą dumę i powędrowała przez
wzgórza, gdyby nie to, że potęga i magia Melka uczyniły je
nie do przebycia. Zły Ainur uwięził bowiem wszystkich
ludzi w Hithlum i zabijał tych, którzy ośmielali się wyjść
poza jej granice.
Wróćmy jednak do Turina i tego, co działo się z nim w
siedzibie Tinwelinta. Razem z nim zamieszkał tam Gumlin,
starzec eskortujący go podczas podróży z Hithlum, który
nie miał ani sił, ani chęci, aby wracać do swojej
władczyni. Wiele radości zaznał syn Úrina w gościnie u
leśnych elfów, choć nigdy nie ukoił tęsknoty za Mavwin.
Jego silne ciało oraz bohaterskie czyny przysporzyły mu
chwały w całym królestwie Tinwelinta, pomimo że był
milczącym, ponurym chłopcem, który z trudem zaskarbiał
sobie sympatię i któremu rzadko sprzyjało szczęście:
osiągnął tylko nieliczne z rzeczy, jakich pragnął, i
wielokrotnie jego starania nie bywały uwieńczone sukcesem.
Nic nie napawało go jednakże takim żalem jak to, że odkąd
droga przez góry stała się niemożliwa do przebycia,
przestali doń docierać wysłannicy matki. Siedem lat miał
Turin, kiedy przybył do leśnych elfów. Przez następne
siedem stale otrzymywał wieści od matki: wiedział, że jego
siostra wyrosła na wiotką, śliczną dziewczynę i że Mavwin
żyje spokojnie w Hithlum. A potem nowiny przestały
nadchodzić. Lata płynęły, a do zamku króla elfów nie
zawitał żaden posłaniec od żony Úrina.
Aby ukoić swój żal i przepełniający serce gniew, a
także pamiętając o klęsce Úrina i jego drużyny w bitwie z
Melkiem, Turin przestawał zawsze z najbardziej walecznymi
wojownikami Tinwelinta i jeszcze na długo, zanim osiągnął
wiek męski, odnosił rany w potyczkach z orkami,
bezustannie grasującymi na granicy królestwa elfów, stale
zagrażając ich bezpieczeństwu. Zaprawdę tylko dzięki jego
męstwu plemię to w ciągu tych lat uniknęło wielu krzywd ze
strony Melka. Kiedy zabrakło tego obrońcy, zły Valar,
srodze nękający leśne elfy, uczyniłby z nich zapewne swych
niewolników, gdyby nie wielkie i przerażające wydarzenia,
które sprawiły, iż zapomniał o narodzie Tinwelinta.
Na zamku króla żył pewien elf zwany Orgofem, będący -
podobnie jak wielu innych dworzan - Ilkorindem, w którego
żyłach płynęła krew gnomów. Poprzez matkę był spokrewniony
z samym władcą. Cieszył się też jego łaską, ponieważ był
znakomitym myśliwym i odważnym wojownikiem. Życzliwość,
jaką okazywał mu król, sprawiała jednak, że zachowywał się
zarozumiale i nie liczył się ze słowami. Do niczego nie
przykładał też tak wielkiej wagi, jak do pięknych strojów,
klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób - zawsze ubierał
się wyjątkowo wytwornie. Ciągle przemierzający odległe
lasy i pustkowia Turin zupełnie nie dbał o strój ani
wygląd, dlatego też Orgof, ilekroć zdarzyło im się
zasiadać razem w królewskiej radzie, drwił zeń
bezlitośnie. Turin nigdy nie odpowiadał ani słowem na te
docinki. W gruncie rzeczy rzadko zwracał uwagę na to, co
doń mówiono. Jego skryte w cieniu krzaczastych brwi oczy
zawsze patrzyły w dal, jakby dostrzegał jakieś odległe
rzeczy i słyszał dobiegające z lasów, nieuchwytne dla
innych, dźwięki.
Niekiedy Turin zasiadał z królem do stołu - zdarzyło
się to również w dwunastą rocznicę dnia, kiedy poprzez łzy
po raz ostatni spoglądał na stojącą w drzwiach chaty,
zapłakaną Mavwin, która patrzyła za swym odchodzącym
synem, póki całkiem nie zniknął jej z oczu wśród drzew.
Syn Úrina był tego dnia smutny i z rzadka tylko udzielał
grzecznych odpowiedzi siedzącym obok niego biesiadnikim, w
tym również Orgofowi.
Ów głupiec nie dawał mu jednak spokoju, śmiejąc się z
jego postrzępionego stroju oraz potarganych włosów. W
końcu wyciągnął złoty grzebień i próbował ofiarować go
Turinowi, który w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wtedy
Orgof, dobrze już pijany, rzekł:
- Zapewne nie wiesz nawet, jak używa się grzebienia!
Powinieneś wrócić do matki, żeby cię tego nauczyła. Chyba
że kobiety z Hithlum są równie brzydkie jak ich synowie i
równie mało dbają o swój wygląd.
Słowa obrażające Mavwin ugodziły zbolałe serce
Turina, który zapłonął nagłym gniewem. Chwycił stojący na
stole złoty puchar i rzucił nim z całej siły w twarz
Orgofa.
- Powściągnij swój język, głupcze, i nie odzywaj się
więcej - warknął.
Ciężkie naczynie zmiażdżyło twarz elfa, który runął
na ziemię, uderzając głową w kamienną posadzkę i
pociągając za sobą cały zastawiony stół. Zaiste, tak jak
życzył sobie tego Turin, Orgof nie miał się już więcej
odezwać: był martwy.
Wszyscy w milczeniu podnieśli się ze swoich miejsc
zaś syn Úrina, popatrzywszy w przerażeniu na ciało Orgofa
oraz na własne, splamione winem dłonie, obrócił się i
wyszedł w mrok nocy. Krewni Orgofa sięgnęli po broń i
wysunęli ją do połowy z pochew. Szybko schowali ją jednak
z powrotem, bowiem król, utkwiwszy kamienne spojrzenie w
martwym elfie, nie dał przyzwolenia na walkę. Na
jego obliczu malowało się bezbrzeżne zdumienie.
Turin tymczasem umył ręce w płynącym przed bramą
strumieniu i zapłakał:
- Oto jakie przekleństwo na mnie ciąży! Wszystko, co
uczynię, jest złe, a teraz na dodatek muszę uciekać z domu
mego przybranego ojca! Stanę się banitą, gdyż moje ręce
splamione są krwią. Nigdy więcej nie zobaczę już tych,
których kocham.
Nie ośmielił się wrócić do Hithlum, z obawy, że jego
nieszczęsny postępek napełni smutkiem matkę, lękał się
też, że w ten sposób ściągnąłby na swój lud gniew elfów.
Odszedł więc w dal, a kiedy dworzanie króla jęli go
szukać, okazało się, że nigdzie nie mogą go znaleźć.
Nie zamierzali jednak zrobić mu krzywdy, choć on sam
o tym nie wiedział, ponieważ Tinwelint i większość jego
poddanych, pomimo żalu wybaczyli mu ów zły postępek.
Wszyscy widzieli, jak długo Turin znosił spokojnie
zaczepki Orgofa, odpowiadając uprzejmością na jego
niewybredne żarty. A przecież wielokrotnie czuł się nimi
upokorzony, gdyż pożerany zazdrością elf nie przebierał w
słowach, pragnąc mu dokuczyć. Najbliższych krewnych Orgofa
od szukania zemsty powstrzymywał zaś strach przed
Tinwelintem oraz liczne dary ofiarowane im przez króla.
Turin wszelako sądził, że wszyscy zwrócili się
przeciwko niemu, a Tinwelint stał się jego wrogiem,
dlatego też odszedł aż ku najodleglejszym krańcom leśnego
królestwa. Jadł to, co sam upolował, znakomicie strzelał
bowiem z łuku, choć nie mógł się pod tym względem równać z
elfami. Przewyższał ich za to w umiejętności walki na
miecze. Z czasem dołączyło doń kilka dzikich duchów,
pośród nich znajdował się Beleg, myśliwy, który
później miał ocalić życie Gumlinowi i Turinowi. Wiele
przygód przeżyli wspólnie elf Beleg i Turin - człowiek.
Dziś nie opowiada się już o tych wydarzeniach, ani nawet
się ich nie pamięta, ale niegdyś śpiewano o nich wiele
pieśni. Wraz z goblinami i dzikimi zwierzętami zapuszczali
się niekiedy obaj w odległe, nieznane elfom regiony, a ich
wyprawy i polowania szybko stały się sławne wśród orków i
elfów. Tinwelint zapewne dowiedziałby się więc szybko,
dokąd odszedł Turin, gdyby nie pewna rozpaczliwa potyczka,
jaką oddział Turina stoczył z trzykrotnie liczebniejszą
gromadą orków. Wszyscy towarzysze Turina, wyjąwszy Belega,
zginęli. Beleg, choć ranny, zdołał wyrwać się z okrążenia,
natomiast Turin został pojmany i związany, Melko rozkazał
bowiem, aby sprowadzono go doń żywego. Mieszkając w zamku
Linwego, gdzie królowa wróżka Gwendheling rozsnuła tak
potężne czary, że pochodzić mogły one tylko z Valinoru
(gdzie rzeczywiście dawno temu nauczyła się ich), Turin
zniknął złemu Ainurowi z oczu, sprawiając, że żył on w
lęku przed wypełnieniem się dawnej przepowiedni. Melko
zamierzał na oczach Úrina poddać Turina okrutnym torturom.
Úrin jednak wezwał z Zachodu na pomoc Valarów, bowiem
Eldarowie z Kôru - owe napotkane po drodze gnomy -
nauczyli go, jak można się z nimi porozumieć. Jego modły
dotarły więc, choć nikt nie wie jak, do Manwego S(lima, na
szczyt Taniquetilu, Góry Świata. Mimo to Turin odbył
straszliwą, długą podróż pod strażą bezlitosnych orków.
Długa była ta droga, wędrowali bowiem szlakiem, który
wśród ciemnych wzgórz wiódł ku ziemiom, gdzie wzniesienia
stawały się jeszcze wyższe i bardziej ponure, a ich
szczyty skrywały czarne mgły. Nazywano je Angorodin lub
Górami Żelaznymi i znajdowały się one w pobliżu
najbardziej wysuniętych na północ umocnień twierdzy
Żelaznych Wzgórz. Była to najstraszliwsza ze wszystkich
siedzib i tam właśnie zdążali orkowie z więźniem i łupami
zdobytymi podczas walki.
Wiedzcie wszelako, że w owych czasach Hithlum i
Krainy Zewnętrzne pełne były dzikich elfów i wolnych
Noldolian, którzy ocaleli po bitwie i znużeni błąkali się
po tych ziemiach, kryjąc się w jaskiniach i leśnych
ostępach. Melko ścigał ich jednak niestrudzenie, ilekroć
zaś udawało mu się któregoś z nich pojmać, czynił zeń
swojego niewolnika. Orkowie, smoki i złe wróżki wciąż
tropili ich po lasach, tak więc życie elfów pełne było
lęku i znoju. Wkrótce ci, którzy nie zawędrowali w końcu
do królestwa Tinwelinta lub do tajemnej twierdzy w
kamiennym mieście Gondolinie zostali wymordowani lub
wzięci do niewoli.
Noldolianie także ulegli działaniu złej magii Melka i
błąkali się jak w strasznym śnie, wypełniając jego
straszliwe rozkazy, znajdowali się bowiem w mocy czaru
bezdennego lęku i czuli, że cały czas z daleka spoczywa na
nich wzrok złego Ainura. Często jednak elfy - zarówno te
wolne jak i zniewolone - słyszały w strumieniach głos
Ulma. Dobiegał ich on także znad brzegu morza, gdzie wody
Sirionu mieszały się z falami oceanu. Działo się tak
dlatego, że spośród wszystkich Valarów to właśnie Ulmo
wciąż darzył ich największą miłością i zamierzał przy ich
pomocy pokonać zło Melka. Wspominając błogosławieństwo
Valinoru, potrafili oni na chwilę uwolnić się od strachu i
spełniać dobre uczynki, pomagając elfom i ludziom w walce
z Władcą Żelaza.
Beleg, elfijski myśliwy, gdy tylko zagoiły się jego
rany - co nie trwało długo, szybko bowiem przychodził do
zdrowia - wyruszył na poszukiwania Turina. Pognał w ślad
za orkami i dzięki swym umiejętnościom odnalazł szlak,
którym podążyli - mimo że gobliny potrafiły stąpać po
ziemi niezwykle ostrożnie i lekko. Wkrótce pozostawił za
sobą znane mu ziemie, gdyż z miłości do Turina gotów był
okazać większą odwagę niż inni członkowie jego leśnego
ludu, choć dziś nikt nie potrafi już powiedzieć, jak
głęboki był w owych dniach strach zasiany przez Melka w
sercach ludzi i elfów. Beleg zgubił się jednak w
ciemności, bowiem olbrzymie sosny rosły tak gęsto, że nikt
prócz goblinów nie umiał znaleźć wśród nich drogi. I choć
oczy orków potrafiły przenikać najgłębszy mrok, nawet im
zdarzało się pobłądzić w tej krainie, zwanej przez
Noldolian Taurfuinem, Lasem Nocy. Spostrzegłszy, że zgubił
drogę, Beleg oparł się o potężne drzewo i słuchał
szumiącego wśród wierzchołków drzew wiatru. Szmer nocnego
powietrza i skrzypienie gałęzi brzmiały tak żałośnie i
złowróżbnie, że serce elfa ogarnął lęk.
Nagle zauważył w oddali słabe światło, jakby gdzieś
na gałęzi zabłysnął maleńki robaczek świętojański.
Pomyślawszy, że w miejscu takim jak to nie spotyka się
jednak robaczków, ruszył ku światełku. Wiedzcie zaś, że
Noldolianie, którzy w Valinorze posiedli sztukę wytapiania
metali i wytwarzania klejnotów, byli dla Melka
najcenniejszymi niewolnikami, dlatego też nigdy nie
pozwalał on im oddalać się zbyt daleko od swojej siedziby.
Elfy te miały małe, dziwne, zrobione ze srebra lub
kryształu latareczki, wewnątrz których płonęły wieczne,
błękitne ogniki. To, jak się je wytwarzało, stanowiło
sekret twórców klejnotów i tajemnicy tej nie zdradzili oni
nawet Melkowi, choć Ainur zmusił ich do tego, by zrobili
dlań wiele klejnotów i magicznych światełek.
Dzięki tym lampkom Noldolianie mogli wędrować nocami
i rzadko gubili drogę, jeśli tylko choć raz wcześniej ją
przemierzyli. Podkradłszy się bliżej, Beleg ujrzał jednego
z gnomów, śpiącego na leśnym poszyciu pod wielką sosną.
Nad głową elfa wciąż jarzyła się błękitna latarenka. Gdy
myśliwy obudził go, przestraszony elf wyznał, iż jest
pochodzącym z pradawnego rodu gnomów zbiegiem z kopalni
Melka i zwie się Flinding bo-Dhuilin. Spotkanie z wolnym
Noldolianinem ogromnie go uradowało i opowiedział mu o
przygodach, jakie przeżył po ucieczce z niewoli u Melka.
- Kiedy sądziłem, że jestem już wolny, okazało się,
że nieświadomie wkroczyłem nocą w sam środek obozowiska
orków, którzy na szczęście spali. Mieli mnóstwo łupów i
prowadzili ze sobą wiele pojmanych elfów. Jeden z jeńców,
mocniej niż inni związany, przez cały czas miotał
przekleństwa pod adresem Melka, wzywając przy tym imienia
Úrina i Mavwin. Uciekłem stamtąd czym prędzej, zdumiony,
bowiem któż spośród niewolników Ainura nie słyszał o
Úrinie Nieugiętym, który jako jedyny z ludzi przeciwstawił
się Melkowi i teraz, skuty łańcuchami, cierpi męki?
- Ależ to Turin, przybrany syn Tinwelinta! -
wykrzyknął Beleg. - Jest synem Úrina i to właśnie jego
szukam już od tak dawna! Zaprowadź mnie do tego obozu, synu
Duilina, a wnet go uwolnię.
- Mów ciszej, Belegu - odrzekł przestraszony
Flinding. - Orkowie mają uszy jak koty. Choć od obozu tego
dzieli nas zaledwie dzień drogi, niewykluczone też, że
został on już zwinięty, a sługi Melka wyruszyły w dalszą
wędrówkę.
Usłyszawszy wszelako od Belega historię Turina, mimo
strachu zgodził się zaprowadzić do niego elfa i na długo
przedtem, zanim blade światło wschodzącego słońca
przedarło się przez gęste korony drzew, obaj byli już w
drodze, odnajdując szlak dzięki migotliwemu światełku
latarenki Flindinga. Okazało się też, że choć orkowie
podjęli już na nowo swój marsz, obrali teraz inny
kierunek, obawiając się bowiem ucieczki swego więźnia,
skierowali się ku innemu miejscu, gdzie drzewa nie rosły
tak gęsto i wędrówka była o wiele łatwiejsza. Wieczorem,
zanim jeszcze Beleg i jego towarzysz dotarli do miejsca
dawnego obozowiska, usłyszeli z daleka wrzaski i rubaszne
śpiewy. Rozbrzmiewały one coraz bliżej i ledwie elfy
zdążyły się ukryć, przemaszerowała obok nich gromada
orków. Ich dowódcy jechali na małych konikach. Do jednego
z nich przywiązano powrozem Turina. Jeniec musiał iść
szybko, gdyż inaczej zwierzę wlokłoby go za sobą. Beleg i
Flinding podążyli bezszelestnie za orkami, kryjąc się
wśród drzew, aż zapadł zmierzch i słudzy Melka rozbili
obóz. Kiedy ucichły wszystkie odgłosy, prócz jęków
pojmanych więźniów, Flinding zakrył światełko swej lampy i
obaj z Belegiem podkradli się bliżej. Gobliny spały
twardo, nie miały bowiem we zwyczaju podsycać przez noc
ognia ani trzymać wart. Uważali, że rolę strażników
świetnie pełnią potężne wilki, których hordy towarzyszyły
zawsze ich wyprawom, tak jak ludziom towarzyszyły psy.
Bestie te nigdy nie sypiały w nocy, ich oczy lśniły wśród
drzew jak czerwone ogniki. Flinding był przerażony, ale
Beleg nakazał mu iść za sobą. Tak długo krążyli między
wilkami, aż w końcu znaleźli nie strzeżoną przez nie
ścieżkę. Szczęśliwie łaska Valarów sprawiła, że Turin
leżał w pobliżu tego miejsca, z dala od innych jeńców, tak
że Beleg mógł przekraść się ku niemu nie zauważony. Już
zamierzał przeciąć krępujące przyjaciela więzy, kiedy
zorientował się, że zgubił nóż, który zawsze nosił u boku.
Nie miał także ze sobą miecza, zostawił go bowiem z dala
od obozu, by nie przeszkadzał mu w bezszelestnym skradaniu
się. Nie mając odwagi wracać po nóż, Beleg i Flinding obaj
bardzo silni, dźwignęli śpiącego człowieka i wynieśli go z
obozu. Uznano to później za wielki wyczyn, bowiem tylko
nielicznym udawało się zmylić wilcze straże goblinów i
wtargnąć do ich obozowiska.
Ponieważ jednak Turin był człowiekiem potężnej
budowy, elfy nie mogły dźwigać go zbyt daleko. Złożyły
tedy śpiącego wśród drzew, nie opodal obozu, Beleg zaś,
odnalazłszy miecz, przeciął pęta przyjaciela. Najpierw
uwolnił jego ręce, kiedy zaś pochylił się, by przeciąć
powróz krępujący mu nogi, potknął się w ciemnościach,
nieopatrznie nastąpił na stopy śpiącego i obudził go.
Przerażony Turin, widząc w mroku pochyloną nad sobą postać
z mieczem, pewien był, że to któryś z orków pragnie go
zabić lub poddać torturom. Gobliny czyniły to często -
kłując więźnia nożami lub raniąc dzidami. Turin, czując,
że ma wolne ręce, runął całym ciężarem ciała na Belega,
który ogłuszony, nie mogąc dobyć głosu, przewrócił się na
ziemię. Zanim Flinding spostrzegł, co się dzieje, Turin
pochwycił miecz i poderżnął nim gardło elfa, miotając przy
tym głośne przekleństwa pod adresem goblinów i krzycząc,
że jeśli spróbują go zabić, posmakują najpierw ciosów jego
miecza. Turin był bowiem pewien, że wciąż znajduje się
wśród wrogów, nie myślał o ucieczce i chciał tylko drogo
sprzedać swoje życie. Rzucił się tedy na Flindinga, lecz
gnom zdołał odskoczyć, upuszczając przy tym swą latarenkę,
z której w tym momencie spadła zasłona i blade światło
rozproszyło mrok. Przerażony elf w języku gnomijskim
zaczął błagać Turina, ażeby powściągnął swój gniew i nie
zabijał przyjaciół. Jednakże żadne słowa nie były już w
tym momencie potrzebne, w świetle latarenki Turin
dostrzegł bowiem twarz leżącego u jego stóp Belega i przez
chwilę stał jak skamieniały. Jego twarz przybrała taki
wyraz, że Flinding nie śmiał się odezwać. Zresztą nie
pragnął nic mówić: on także wstrząśnięty był tym, jaki los
spotkał Belega. W obozie zapanowało poruszenie, gdyż krzyk
Turina obudził gobliny.
- Orkowie ruszą zaraz w pościg za nami - zawołał elf,
ale zdjęty rozpaczą człowiek nie odpowiedział mu. Dopiero
gdy Flinding potrząsnął jego ramieniem, nakazując, by
uciekał, bo inaczej zginie, Turin zrobił to, co mu
polecono, choć poruszał się jakby we śnie. Nim odeszli,
pochylił się jeszcze nad ciałem Belega i ucałował
przyjaciela w usta.
Turin kroczył posłusznie za Flindingiem aż wreszcie
zgubili pogoń i mogli zatrzymać się na odpoczynek. Dopiero
wtedy Flinding opowiedział Turinowi o swym spotkaniu z
Belegiem. Wiele łez wylał człowiek z żalu za swym
towarzyszem. Było to już trzecie nieszczęście, jakie nań
spadło, zaś ślady cierpienia, jakiego doznawał, na zawsze
miały już pozostać w jego sercu. Długo wędrował u boku
Flindinga, nie dbając, dokąd zmierza, i gdyby nie pomoc
gnoma, nie raz dostałby się do niewoli lub zabłądził, ani
na chwilę bowiem nie mógł oderwać myśli od martwej twarzy
Belega, który zginął z jego ręki, przecinając więzy
krępujące przyjaciela.
W tym czasie, mimo że Turin był jeszcze bardzo młody,
jego włosy całkowicie posiwiały. Długo trwała ta wędrówka
człowieka i Noldolianina. Mając magiczną lampę, mogli
podróżować nocą, w dzień zaszywając się w bezpiecznych
kryjówkach, dzięki czemu przedarli się przez wzgórza i
orkowie nie wpadli na ich trop.
Miejscem, do którego zmierzał Flinding, były ukryte w
górach jaskinie, położone nad wpadającym do rzeki Sirion
strumieniem. Wejście do grot przesłaniała wysoka trawa i
drzewa, strzegły go także zaklęcia rzucone przez
niedobitki oddziałów, które mieszkały w tych pieczarach.
Dzięki nim stały się naprawdę silną twierdzą. Stanowiła
ona nie tylko schronienie dla zbiegłych niewolników Melka,
ale także kontynuowano tu, choć nieporadnie i bez
większego powodzenia, tradycje dawnej sztuki i rzemiosła
Noldolian.
Potajemnie wykuwano całkiem dobrą broń, a niekiedy
wytwarzano także piękne, zbytkowne przedmioty. Kobiety
przędły i tkały, zaś ilekroć w głębi góry udało się
znaleźć złoto, w promieniach sekretnego światła wytapiano
wspaniałe naczynia, ponad którymi śpiewano cicho dawne
pieśni. Mieszkańcy pieczar uciekali jednak zawsze przed
orkami i nigdy, o ile nie byli do tego zmuszeni, nie
wydawali im bitwy - chyba że groziło im znalezienie się w
pułapce, z której nikt nie wyszedłby żywy. Dzięki temu
żadne słuchy o jaskiniach nie doszły do uszu Melka i Ainur
nie podejrzewał nawet, jak liczny lud w nich żyje.
Flinding dobrze znał to miejsce, zanim bowiem dostał
się w niewolę u orków, był jednym z mieszkańców jaskiń.
Mimo to, upewniwszy się, że pościg został daleko w tyle,
długo krążył po okolicy, aby strażnicy Rodothlimów (bo tak
zwał się ten żyjący w pieczarach lud) zdołali ostrzec
swych pobratymców o przybyciu gości. Elfy mogły dzięki
temu ukryć się przed nimi i zamknąć odrzwia grot by obcy
nie wypatrzyli ich siedziby. Obawiali się oni bowiem i nie
ufali obcym, gdyż czasy w których żyli, udzieliły im
wyjątkowo gorzkiej lekcji.
Flinding i Turin ośmielili się wreszcie zbliżyć do
bram jaskiń. Kiedy Rodothlimowie zorientowali się, że
przybysze znają do nich drogę, wysłali straże, które
pojmały intruzów i przywiodły ich przed oblicze władcy,
Orodretha. Wolni Noldolianie bali się bowiem jak ognia
tych spośród swoich rodaków, którzy zaznali niewoli, gdyż
pod wpływem strachu, tortur i czarów stawali się oni
często zdolni do największej zdrady. Tak więc i w ten
sposób zemściły się złe uczynki Noldolian pod Cópas
Alqalunten. Gnomy nie dowierzały teraz gnomom,
przeklinając dzień, kiedy po raz pierwszy posłuchały
podszeptów Melka, żałując, że opuściły błogosławione
królestwo Valinoru.
Kiedy Orodreth usłyszał opowieść Flindinga i upewnił się,
że jest ona prawdziwa, z radością powitał przybyszów, choć
gnom był tak zmieniony niewolą, że niewielu przyjaciół
zdołało go rozpoznać. Ze względu na Flindinga Orodreth
wysłuchał także opowieści Turina i jego serce zmiękło, gdy
dowiedział się, że jest on synem Úrina, tego samego, którego
imię miało nigdy nie zostać zapomniane wśród gnomów. Polecił
tedy przybyłym, aby ślubowali mu wierność i pozostali w jego
pieczarach. Tak oto Turin zamieszkał wraz z Flindingiem bo-
Dhuilinem wśród elfów i często bronił ich, zabijając przy
tym wielu orków. Przez wdzięczność leśny lud nauczył go
wielu umiejętności, bowiem wiedza, jaką elfy posiadły w
Valinorze, wciąż żyła w ich sercach. Dzięki temu górowali
mądrością nawet nad Eldarami, którzy nigdy nie spoglądali na
błogosławione twarze bogów.
W pieczarach żyła pewna bardzo piękna panna imieniem
Failivrin. Jej ojcem był Galweg, gnom, który bardzo
polubił Turina i często służył mu pomocą. Siedząc przy
ogniu, opowiadał mu liczne legendy, zaś serce Failivrin
biło żywiej za każdym razem, gdy człowiek przekraczał próg
ich domu. Często siedząc w półmroku zastanawiała się
zafrasowana, jakiż to ciężar leży mu na sercu; Turin
bowiem, nie mogąc zapomnieć o śmierci Belega, nigdy nie
bywał wesół. Nie odwzajemniał uczuć Failivrin, choć bardzo
ją lubił, siebie uważał zaś za człowieka wyjętego spod
prawa, który musi dźwigać ciążące na nim brzemię.
Dziewczyna popadała przez to w coraz większe
przygnębienie. Często potajemnie płakała, a wszystkich
dziwiła jej blada, niemal przezroczysta, delikatna twarz i
lśniące od łez jasne oczy.
Pewnego razu gromady orków i innych potworów Melka
przywędrowały w pobliże jaskiń Orodretha i mimo czaru,
który wzbraniał intruzom przekraczania strumienia,
mieszkańcy grot przestali czuć się bezpiecznie. Powiadają,
że Melko nie miał pojęcia o tym, że Turin zamieszkał wśród
Rodothlimów i że to nie ze względu na niego niepokoił ów
lud. Sprawiła to raczej stale rosnąca siła potworów, które
zaczęły zapuszczać się w coraz odleglejsze regiony.
Niestety znów dało o sobie znać zaślepienie i od dawna
prześladujący Turina pech.
Z każdym dniem wodzowie Rodothlimów stawali się coraz
bardziej posępni, a sny, które ich nawiedzały,
radziły, by opuścili w sekrecie swą siedzibę i pośpiesznie
wyruszyli na poszukiwanie Turgona, on bowiem jedyny mógł
ocalić gnomy. Wieczorami nad strumieniem dawały się też
słyszeć dziwne szepty i ci, którzy potrafili je zrozumieć,
twierdzili, że przepowiadają one to samo, co sny. Jeden
tylko Turin, który, wsławiwszy się licznymi bohaterskimi
czynami, także należał do rady plemienia, starał się
rozwiewać ich lęki, ufny we własne siły gorąco pragnął
bowiem wojny z bestiami Melka.
- Mamy wspaniałą broń - przekonywał - i najwyższy już
czas obmyć ją we krwi naszych wrogów. Pamiętajcie o Bitwie
Nieprzeliczonych Łez i nie zapomnijcie, że wasi bliscy,
którzy w niej polegli, nawet nie próbowali uciekać,
walcząc do końca.
Mimo mądrości i rozwagi innych członków rady,
sprzeciwiających się planom Turina, jego słowa natchnęły
otuchą wiele elfów, budząc nadzieję w sercach tych, którzy
ze smutkiem myśleli o opuszczeniu miejsca, gdzie tak
dobrze i spokojnie żyło im się dotąd. Turin prosił
Orodretha o miecz, jako że od zabójstwa Belega ani razu
nie trzymał w ręku tej broni, zadowalając się jedynie
potężną pałką. Władca polecił więc, by wykuto dlań wielki
miecz. Magiczne zaklęcia sprawiły, że był on całkowicie
czarny, a na krawędziach - tak ostrych, jak ostra może być
tylko stal gnomów - połyskiwał srebrnym blaskiem. Skryty w
czarnej pochwie zawisł u pasa Turina, który nazwał go
Gurtholfinem, Berłem Śmierci. Powiadano, że broń ta często
sama z własnej woli wskakiwała synowi Úrina do rąk, a
zdarzało się nawet, że przemawiała doń ludzkim głosem. Z
tym to mieczem przemierzał Turin wzgórza, bezlitośnie
zadając śmierć sługom Melka, a Czarny Miecz Rodothlimów
stał się wkrótce dla orków straszliwym symbolem. Nie
upłynęło wiele czasu, a rycerzowi udało się odegnać od
jaskiń Orodetha całe zło. Wtenczas też zyskał on wśród
gnomów nowe miano: Mormagli lub Mormakil, które w ich
mowie oznaczało (czarny miecz).
Im bardziej zaś rosła sława Turina, tym większą
miłością darzyła go Failivrin. Kiedy ktoś próbował
występować przeciw niemu, zawsze stawała w jego obronie i
szukała dlań usprawiedliwień, on zaś traktował ją
nadzwyczaj dwornie i ciepło, powiadając, że oto w krainie
elfów znalazł piękną siostrę. Czyny Turina sprawiły
jednakże, iż nikt nie chciał już słuchać dawnej Rady
Rodothlimów i jej członkowie nie mogli zapobiec temu, że
siedziba plemienia stała się szeroko znana i w końcu
dowiedział się o niej także Melko. Wielu Noldolian
uciekało teraz z niewoli Ainura, by wstąpić w szeregi
Orodretha, Turin zaś cieszył się wśród nich wszystkich
wielkim poważaniem. Były to dni wielkiej szczęśliwości:
elfy mogły opuszczać swoje kryjówki i bezpiecznie wychodzić
z domów, wiele z nich chełpiło się nawet, że oto Noldolianie
zostali ocaleni, nie wiedziano bowiem, że Melko zbiera
potajemnie wielką armię. Wkrótce zaś nastąpił niespodziewany
atak i choć gnomy w wielkim pośpiechu zbierały swoje
zastępy, nie na wiele się to jednak zdało, gdyż nie były w
stanie obronić się przed jadącymi na grzbietach wilków
orkami. Wśród wojowników Melka był też wielki, ziejący
ogniem i dymem potwór o łuskach z polerowanego brązu. Zwał
się Glorund. Wszyscy Rodothlimowie zginęli lub dostali się
do niewoli podczas tej bitwy, musieli bowiem ulec ogromnej
przewadze wroga. Była to najboleśniejsza porażka, jakiej
doświadczyli oni od czasu Nínin-Udathriol. Orodreth został
poważnie ranny. Turin wyniósł go z pola bitwy jeszcze zanim
się ona zakończyła i przy pomocy lekko rannego Flindinga
zabrał z powrotem do pieczar.
Tam władca skonał, przeklinając Turina za to, że
przez niego nie posłuchał mądrej rady plemienia. Napełniło
to serce wojownika wielką goryczą, nie pragnął bowiem
przywieść do zguby ludu, za którego bezpieczeństwo czuł
się odpowiedzialny. Pozostawiwszy martwego wodza,
Turin udał się do siedziby Galwega, gdzie zastał gorzko
płaczącą Failivrin, która otrzymała właśnie wiadomość o
śmierci ojca. Turin próbował ją pocieszyć, ona zaś,
zrozpaczona zagładą swego ludu, złożyła mu głowę na piersi
i objęła go za szyję. Serce mężczyzny zabiło gwałtownie,
oto bowiem uświadomił sobie jak gorąco kochał tę piękną
dziewczynę. Nie czas było jednak na miłosne wyznania. Z
całego jaskiniowego ludu ocalał tylko on i Flinding, jeśli
nie liczyć kilku starców i umierających z ran mężczyzn,
zaś orkowie opuścili już pole bitwy i ruszyli w pogoń za
Turinem.
Stanął tedy Marmagli przy wejściu do jaskini, z
Gurtholfinem w ręku, mając u boku Flindinga. Orkowie
rzucili się ku jaskiniom, grabiąc wszystko, co wpadło im w
ręce. Nie zdołali jednak wedrzeć się do strzeżonej przez
Turina siedziby Galwega. Przypuścili na nią atak, ale
jedynym skutkiem były liczne trupy orków, ścielące
się u stóp nieugiętego wojownika. Wtenczas słudzy Melka
wezwali na pomoc oddział łuczników, który począł razić
Turina tak potężnym gradem strzał, że nawet jego zbroja -
a podobnie jak gnomy lubił on zbroję i zawsze ją nosił -
okazała się niedostateczną ochroną i rycerz został ciężko
ranny. W tej samej chwili śmierć dosięgła także trafionego
w oko Flindinga. I tak miał on szczęście, że nie zginął z
rąk wielkiego smoka, który nagle pojawił się przed nimi,
nakazując łucznikom, by przestali strzelać. Potem zaś
podmuchem swego oddechu odsunął Turina sprzed wejścia do
pieczary i unieruchomił go spojrzeniem.
Wielkie smoki były najpotworniejszymi i najdzikszymi
istotami stworzonymi przez Melka i tylko Balrogowie mogli
równać się z nimi siłą. Posiadały również ogromną wiedzę:
powiadano, że znały wszystkie języki bogów i ludzi, ptaków
i zwierząt, a ich uszy potrafiły zrozumieć szept Valarów i
Melka, jeśli nawet nigdy wcześniej ich nie słyszały.
Niewielu ludzi zdołało dokonać czynu tak wielkiego jak
zabicie smoka, nikt też, na kogo padła choć kropla ich
krwi, nie pozostał żywym, była to bowiem trucizna zdolna
zabić wszystkich poza najsilniejszymi. Podobnie jak ich
władca, stwory te gorąco pożądały złota i pięknych
przedmiotów, choć nie umiały ani ich używać, ani nawet się
nimi cieszyć.
Taki właśnie był również ów lóke (tym bowiem mianem
Eldarowie określali stwory Melka) nakłaniający orków, by
zabili, kogo zechcą, resztę zaś wzięli do niewoli. Wkrótce
przed jaskiniami zebrał się tłum zrozpaczonych kobiet,
dziewcząt i dzieci, zaś wszystkie największe skarby, które
wyniesiono z siedziby Rodothlimów, leżały teraz w słońcu
przed bramą. Potwór pilnował ich osobiście, nie pozwalając
nikomu tknąć ich choćby palcem. Nikt nie śmiał
przeciwstawić się smokowi, nikt też, nawet gdyby chciał,
nie mógłby tego uczynić.
Przerażona Failivrin wyciągnęła ku Turinowi ramiona,
on jednak znajdował się już we władaniu smoczego zaklęcia,
które bestia rzucała za pomocą swego wzroku. Gdy bowiem
smok spojrzał komuś w oczy, ten nieruchomiał tak, jakby
obrócono go w kamień, całkowicie tracąc własną wolę. Turin
także nie był więc w stanie się poruszyć, choć nadal
zachował zdolność widzenia i słyszenia.
Glorund tymczasem drwił z wojownika, mówiąc, że
rzucił on swój miecz, nie mając odwagi bić się w obronie
przyjaciół. Istotnie broń, wysunąwszy się z bezwładnej
ręki, leżała teraz u stóp Turina. Wkrótce gobliny zaczęły
szykować się do drogi: musiały zaprowadzić tłum
niewolników do swojego władcy. Serce pękało Turinowi z
żalu na ten widok, ale cóż mógł zrobić? Blada twarzyczka
Failivrin znikała już w oddali, kiedy do jego uszu
doleciało wołanie dziewczyny:
- Gdzie twoje serce, Turinie Mormakilu? O ukochany,
czy naprawdę mnie opuściłeś?
Na te słowa w sercu rycerza wezbrał taki gniew, że
nawet zaklęcia smoka nie były w stanie go powstrzymać. Z
głośnym krzykiem sięgnął po leżący u stóp miecz i byłby
zadał nim potworowi śmiertelny cios, ale ten zionął
ogniem, tamując oddech w piersi wojownika. Turin posiniał,
jakby miał za chwilę umrzeć, i zemdlał.
Upłynęło dużo czasu, nim odzyskał przytomność. Kiedy
otworzył oczy, leżał w słońcu przed wejściem do jaskini, a
jego głowa spoczywała na stosie złota.
- Ciekaw byłem, czy pozbawiłem cię życia, czy nie,
Turinie Mormakilu, którego niegdyś nazywano dzielnym -
odezwał się smok.
- Nie szydź ze mnie, nędzny robaku - odrzekł
wojownik, przypominając sobie, w jak tragicznej znalazł
się sytuacji. - Dobrze wiesz, jak bardzo pragnąłbym
umrzeć. Pewnie zresztą właśnie dlatego mnie nie zabiłeś.
- Wiedz, Turinie, synu Úrina - ciągnął smok - że zły
los jest z tobą nieodłącznie związany i że dokądkolwiek
się udasz, będzie ci on towarzyszył. Istotnie nie
zamordowałem cię tylko dlatego, że w ten sposób uniknąłbyś
wielu gorzkich nieszczęść i straszliwego losu.
Słysząc te słowa Turin zerwał się na nogi i uważając,
by nie spojrzeć w groźne oczy bestii, uniósł swój miecz.
- Od tej pory nikt już, póki żyję, nie będzie nazywał
mnie Turinem - krzyknął. - Oto nadaję sobie nowe imię, a
brzmi ono Turambar!
To nowe imię znaczyło: Zwycięzca Losu. W języku
gnomijskim brzmiało ono Turumart. Wypowiedziawszy te
słowa, po raz drugi natarł na smoka. Zamierzał zmusić
bestię do zadania mu śmierci, by w ten sposób pokonać
ciążące nad nim fatum, ale potwór tylko się roześmiał.
- Ty głupcze! - powiedział. - Gdybym chciał, zabiłbym
cię już dawno. A jeśli tylko zapragnę, moje oczy mogą
zamienić cię w głaz. Odejdź, Turambarze, Zwycięzco Losu, i
czekaj aż dopełni się twoje przeznaczenie. Nie unikniesz
tego.
Turambar był tak oszalały ze wstydu i gniewu, że, być
może, zadałby sobie samemu śmierć - choć nie miał nadziei,
że jego duch uniknie niewoli w ponurych mrokach Mandosu
lub wkroczy na piękne ścieżki Valinoru - ale nagle
stanęła mu przed oczami blada twarzyczka Failivrin.
Pochylił głowę, a jego myśl poszybowała w ślad za nią
poprzez lasy. Och, poszedłby za nią wszędzie, choćby do
Angamandi i Żelaznych Wzgórz, nawet gdyby podczas tej
wędrówki dosięgnąć go miała śmierć, a umierając cierpiałby
potworne męki. Aby ocalić Failivrin i odnaleźć szczęście,
gotów był na każde ryzyko, ale nie w ten sposób dane mu
było zasłużyć na imię, które właśnie przybrał. Zresztą
czytający w jego myślach smok nie pozwoliłby mu tak łatwo
uniknąć przeznaczenia.
- Posłuchaj mnie, synu Úrina - powiedział. - W sercu
zawsze byłeś tchórzem i oszukiwałeś wszystkich, chełpiąc
się swoją odwagą. Czy uważasz, że szlachetnie byłoby
wyruszyć w ślad za panną obcego plemienia, nie dbając o
to, że własny twój ród cierpi potworne męki? Wiedz bowiem,
że Mavwin, która także cię kocha, niecierpliwie wygląda
twego powrotu. Choć dawno już osiągnąłeś wiek męski, na
próżno wypatruje spadkobiercy. Nie wie, biedaczka, że jej
syn jest wyjętym spod prawa zbrodniarzem, o rękach
splamionych krwią swoich braci. Ludzie źle się z nią
obchodzą, a i orkowie często napadają na Hithlum, tak więc
ona sama, a także jej córka, a twoja siostra, Nienóri,
żyją w ciągłym lęku.
Żal wielki i wstyd ogarnęły Turambara, bowiem w
kłamstwach potwora kryło się ziarenko prawdy, a przy tym
rzucany przez oczy smoka czar sprawił, że wojownik
uwierzył w każde jego słowo. Ponownie odezwało się w nim
pragnienie, by znów ujrzeć matkę i siostrzyczkę, której
ani razu nie widział od dzieciństwa. I choć serce
pękało mu z żalu nad losem Failivrin, schował miecz do
pochwy i ruszył w kierunku Dor Lómin. A mądrze przecież
powiada się: "Nie ma takiej rzeczy, dla której warto by
zapomnieć o przyjaciołach, i nie wierz nikomu, kto radzi
ci tak postąpić". Opuszczenie Failivrin w
niebezpieczeństwie, którego sam był świadkiem, sprowadziło
bowiem wielkie nieszczęście zarówno na niego, jak i na
wszystko, co kochał. Odchodził sprzed jaskini z sercem
targanym sprzecznymi uczuciami, smok zaś z rozkoszą
wpatrywał się w leżący przed nim stos złotych przedmiotów.
Wieść o tym wielkim skarbie przed jaskinią nad brzegiem
strumienia rozniosła się szeroko, wszyscy wiedzieli
jednak, że pilnuje go straszliwa bestia, z której nozdrzy,
nawet gdy zasypiała, wydobywały się kłęby trującego dymu.
Czarne myśli lęgły się też w głowie potwora, gdy czekał on
na owoce, jakie wydadzą jego nikczemne i sprytne kłamstwa.
Długą podróż odbył Turambar, nim w końcu odnalazł
domostwo swej matki, które opuścił jako dziecko. Ku
wielkiemu zdziwieniu ujrzał wszakże, że dom nie ma dachu,
a niepielęgnowany od dawna ogród zarósł chwastami. Serce
zamarło w nim z obawy, od ludzi mieszkających w pobliżu
dowiedział się jednak, że Mavwin przeniosła się kilka lat
wcześniej do niezbyt odległej, wielkiej i zamożnej
siedziby, bowiem ten region Hisilóme był nadzwyczaj żyzny
i można tu było uprawiać pola lub wypasać trzody. W czasie
mrocznych dni, jakie nastały po wielkiej bitwie, tylko
nieliczni mieli odwagę mieszkać na pustkowiu lub
zapuszczać się w lasy, by polować i łowić ryby. Większość
obawiała się takiego życia i do nich należał też ród,
zamieszkujący nie opodal wód Asgon, gdzie później narodził
się Tuor, syn Pelega.
Usłyszawszy to wszystko, Turambar zdumiał się
niepomiernie i jął wypytywać, czy region ów nawiedzają
orkowie i inne straszliwe sługi Melka, jednak ci, z
którymi rozmawiał, potrząsali tylko głowami, twierdząc, że
stworzenia te nigdy nie zapu