Tiptree James Jr - Jasnosc splywa z powietrza
Szczegóły |
Tytuł |
Tiptree James Jr - Jasnosc splywa z powietrza |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tiptree James Jr - Jasnosc splywa z powietrza PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tiptree James Jr - Jasnosc splywa z powietrza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tiptree James Jr - Jasnosc splywa z powietrza - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
James Tiptree, jr
Jasnośd spływa z powietrza
Tłumaczył Marcin Kryger
Jak lód zimni przyszli, by przywrócid
Życiu i spotęgowad strach
Okropieostw, co miały nie powrócid
Zrodzonych w dawnych dniach.
Banici, R.Kipling, 1914
Dla doktora Stevena Lipsiusa, niegdysiejszego chirurga polowego najwyż-
szej klasy, tak w wyobraźni, jak i w rzeczywistości; uzdrowiciela o ludzkim
obliczu wśród tłumu androidów z dyplomami wyższych uczelni - oraz
przyjaciela, bez którego jasności byłoby niewiele, powietrza zaś jeszcze
mniej.
OD AUTORA
Częśd Czytelników z zainteresowaniem dowie się, że podczas pi-
sania tej książki (1983) bardzo rozrzedzona fala eksplodującej
gwiazdy, tak jak w opowieści, przeszła przez nasz System Słone-
czny, ogarniając również i Ziemię.
PODZIĘKOWANIA
Opisywane tu wydarzenia miały miejsce w Pierwszej Erze Gwiezd-
nej Ludzkości, kiedy galaktyczny stanowił faktycznie uniwersalny
język ludzkości. Cała zasługa za przetłumaczenie tekstu na język
Strona 2
rekonstruowany jako starożytna mowa Ziemi, około roku 1985 cza-
su lokalnego, spada na moją szacowną koleżankę z Wydziału Ję-
zyków Wymarłych Uniwersytetu Rigela, doktor Raccoonę Shel-
don, której jestem też winna mą dozgonną wdzięcznośd.
I
Nowa minus 20 godzin:
Wszyscy na powierzchni Damiema
Świt subtelnie przeradza się w blask dnia na niewielkiej, uro-
czej planecie zwanej Damiem. Słooce, nazywane tutaj Yrrei, jesz-
cze nie wzeszło i na zabarwionym na perłowo niebie brak gwiazd;
Damiem znajduje się bardzo daleko na Obrzeżu Galaktycznym. Na
nieboskłonie widnieją zaledwie dwa światła. Jedno to wielka,
szmaragdowa pięknośd o skomplikowanej strukturze, chyląca się
ku zachodowi - Zamordowana Gwiazda. Drugie stanowi ognisty
punkt, mknący wprost ku powierzchni planety.
Rozpościerające się na pierwszym planie lądowisko pokryte
jest efektownymi polnymi kwiatami i najwyraźniej od dawna nie
było użytkowane.
Na skraju polany, w cieniu giętkich gałęzi flagowca, zastygł
w oczekiwaniu otwarty naziemny transporter pasażerski o napędzie
elektrycznym, zaprzężony do płaskiej przyczepy towarowej. Troje lu-
dzi, kobieta i dwóch mężczyzn, siedzi w przedniej części transportera.
Ich wzrok utkwiony jest w opadający statek; nie zauważają małego
zwierzęcia, chyłkiem podkradającego się do przyczepy. To elegancki,
Strona 3
welwetowo-szkarłatny pajęczak o średnicy około pół metra; Dameii
nazywają go Avray, czyli "zagłada" albo "potwornośd". Jest niezwy-
kle rzadki i nieśmiały. Teraz w mgnieniu oka znika we wnętrzu przy-
czepy, czy też pod nią, podczas gdy ludzie zaczynają rozmawiad.
- Wygląda na to, że wysłali duży ładownik - mówi Córy
Estreel. •- Ciekawe, ilu dostaniemy nadprogramowo?
Córy przeciąga się - zadowolona z życia kobieta w kwiecie
wieku, o nienagannych kształtach, obdarzona wspaniałym uśmie-
chem i lśniącymi brązowymi włosami. Jest pierwszym zarządcą
federalnym oraz strażnikiem Dameii, a kiedy zachodzi potrzeba,
również i zarządcą niewielkiego pensjonatu dla gości. Dostęp do
Damiema jest bardzo utrudniony, z niezwykle ważkiego powodu.
Na miejscu kierowcy, obok Córy, Kipruget Korso - czyli Kip
- spod zmrużonych powiek obserwuje zniżające się ku planecie
ognie. To zastępca zarządcy i strażnik oraz oficer łącznikowy przy
Dameii, a także partner Córy.
Spojrzenie brązowych oczu Córy kieruje się na moment w bok,
ku niemu, na jej twarzy pojawia się uśmiech. Kip to najprzystoj-
niejszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkała, i chyba nie bardzo
zdaje sobie z tego sprawę.
Jest od niej o parę lat młodszy, wyglądem idealnie pasuje do
wzorcowego plakatu werbunkowego Sił Kosmicznych - potężna,
szczupła postad, opalona, twarz o pogodnych szarych oczach,
z których bije uczciwośd, ciepły, szybki uśmiech i czarna, kędzie-
rzawa grzywa. Przy pierwszym spotkaniu wzięła go za jeszcze jed-
Strona 4
nego pozera. Było to ponad dziesięd lat temu, podczas ostatniej
demobilizacji. Rozglądała się za federalną posadą na jakiejś rzadko
zaludnionej planecie, jak się okazało, podobnie jak Kip. Była od-
robinę zaniepokojona, kiedy ten wspaniały okaz mianowany został
jej zastępcą, dopóki inni astronauci nie poinformowali jej o jego
prawdziwych dokonaniach w czasie wojny.
A potem okazało się też, że oboje rozglądali się także za kimś
ich pokroju; w pierwszym roku pobytu na Damiemie oficjalnie
ogłosili swe partnerstwo. Koniec drugiego już partnerstwa minął
dobrych parę lat temu, lecz tutaj, sto minimów świetlnych od naj-
bliższej FedBazy, po prostu pozostali w stałym związku.
Gdy tak spogląda na Kipa, uśmiech Córy poszerza się. Zapo-
wiedź odwiedzin natchnęła go pomysłem wygrzebania z szafy
świeżego ubrania; poszarzałego, niegdyś białego polowego stroju
oraz cynobrowej chusty. Jeżeli wśród gości znajdzie się jakiś po-
dejrzliwy osobnik - przychodzi jej na myśl - ten widok nielicho
nim wstrząśnie. Ale sama nie ma prawa się odezwad, skoro ma
na sobie szorty dokładnie ukazujące jej kształtne nogi; wcześniej
zabroniła sobie zakładania ich ze względu na biednego Brama.
Oczekując tak w balsamicznym, słodko pachnącym powietrzu
Damiema, Córy posuwa ukradkiem dłoo ku partnerowi. Zaraz jed-
nak cofa ją, przypomniawszy sobie o mężczyźnie siedzącym ża-
łośnie sztywno po jej drugiej stronie.
Doktor Balthasar Baramji ap Bye - dla przyjaciół Baram albo
Bram - jest starszym ksenopatologiem i medycznym opiekunem
Strona 5
Dameii. To gibki, opalony na brązowo mężczyzna, starszy od Córy
0 kilka lat, o przedwcześnie posiwiałych włosach i lśniących, tur-
kusowych oczach. W tej chwili z żarliwą zawziętością wpatruje
się w podchodzący do lądowania prom.
- Jesteś pewna, że to duży model, Córy? - pyta.
- Absolutnie - upewnia go ciepło.
Kip chrząka na znak zgody.
- Odpalili silniki o jakieś pół minima za wcześnie. A ten czer-
wonawy poblask wokół ogni wylotowych, to ponadwymiarowa
osłona ablacyjna. W tej okolicy trafiają się jedynie stare silniki
rakietowe. Wypalają wszystko. Mam tylko nadzieję, że nasi Da-
meii nie postanowią się wyprowadzid.
- Proszę, weź lornetkę, Bram. - Córy uważa, że będzie le-
piej, gdy jak najszybciej wyzbędzie się niepewności.
Baramji nie cierpi na żadną chorobę, trapią go jedynie żądze,
jakie są w stanie wpędzid w szaleostwo każdego pełnego wigoru
mężczyznę, żyjącego w celibacie w towarzystwie szczęśliwie do-
branej pary. Jego partnerka zginęła w kosmosie przed wielu laty,
1 przez jakiś czas pobyt na Damiemie mu pomagał. Czas zaleczył
stare rany i teraz przymusowa surowośd pędzonego żywota solidnie
daje mu się we znaki.
• W pełni ujrzała wielkośd jego cierpienia pewnej nocy, kiedy
Kip wyjechał w podróż do Dalekich Dameii. Baram podszedł do
niej, zaczerwieniony i spocony ze wstydu.
- Łamię kod, Cór, wiem. Wiem. Możesz mi wybaczyd? Jes-
Strona 6
tem pewien, że nigdy nie zamierzałaś - ale czasami wydaje mi
się, albo śni - musiałem się upewnid. Och, Cór, Córy, piękna
pani - gdybyś tylko wiedziała.
I umilkł, wszystkie jego uczucia wyraźnie malowały się w jego
wspaniałych oczach, pięści wcisnął pod pachy, niczym dziecko
powtarzające sobie, że nie wolno mu dotykad upragnionej zabawki.
Cała żywiona do niego przyjaźo pchała ją, by przynieśd mu
ulgę; kochała Barama głęboko niczym siostra. Była jednak w stanie
wyobrazid sobie płynące z tego komplikacje, nieuniknione powtór-
ki, fałsz zakradający się do ich grupy.
Co gorsza, u człowieka takiego jak Baram, ulga z zatrważającą
szybkością przemienid się mogła w miłośd, co wyrządziłoby krzy-
wdę im wszystkim. W rzeczy samej, wraz z Kipem podejrzewali,
że problemy Brama mają swe źródło nie w lędźwiach, lecz w sercu,
i że stara się zaspokoid je przyjaźnią z nimi oraz z Dameii.
Tak więc odmówiła mu, również bliska łez. Po jakimś czasie
próbował jej za to podziękowad.
A teraz czekają na najwyraźniej pokaźną grupę turystów. Za
tą powiększającą się plamą ognia na nieboskłonie musi skrywad
się niezamężna kobieta dla Barama! Podczas ostatniego najazdu
turystów, pragnących obejrzed przejście gwiazdy, Bram nie był
jeszcze tak zdesperowany. Tym razem, podejrzewała Córy, nawet
jaszczurzyca miałby według niego pewien urok.
Spoglądając w górę, oczy Córy mimo woli kierują się ku ol-
brzymiemu zielonemu wirowi Zamordowanej Gwiazdy, tam gdzie
Strona 7
zawsze stara się nie patrzed. W rzeczywistości nie jest to gwiazda,
a jedynie ostatnia fala eksplodującej materii wokół pustki na miej-
scu gwiazdy. Określenie gwiazda utrzymało się, gdyż przez dzie-
sięciolecia wyglądała niczym gwiaździsty punkt zielonego ognia,
płonący na Obrzeżu w prawie absolutnej samotności, w najbardziej
pustym kwadrancie nieba nad Damiemem.
Tymczasem, tak naprawdę jest to front nowej, zbliżający się
do Damiema z olbrzymią prędkością, powiększający się wraz z po-
konywaną przestrzenią. Z upływem lat z punktu stał się klejnotem,
a teraz tą złożoną plamą światła, której obrzeża zajmują prawie
połowę nieba. Dwie inne, zewnętrzne fale nowej przeszły już nad
Damiemem, wywołując zapierające dech w piersi efekty świetlne
na niebie, lecz nie stanowiąc większego zagrożenia. Tym razem
przyszła kolej na ostatnią, wewnętrzną falę. Kiedy wzejdzie nad
horyzontem dziś wieczorem, znajdą się w strefie epicentrum -
a następnego dnia o tej samej porze ostatnie szczątki miną ich, od-
chodząc na wieki.
Tylko z Damiema ujrzed można ten widok. Kiedy fale rozprzes-
trzenią się na tyle, by osiągnąd inne światy, będą zbyt rozproszone,
by można było dostrzec je gołym okiem.
- Hej - odpowiada Kip, podążając za spojrzeniem Córy -
naprawdę szybko rośnie. I jest inna niż ostatnim razem. Może je-
szcze zobaczymy prawdziwy pokaz.
- Mam nadzieję - mówi nieuważnie Córy. -- To taki wstyd,
tylu ludzi przylatuje z tak daleka, by obserwowad przejście fali
Strona 8
nowej - i nic, tylko ładne światełka.
- I zawirowania czasowe - odzywa się nieoczekiwanie
Bram - których nigdy nie zdarzyło mi się doświadczyd.
- Racja, byłeś pod osłoną.
- Z piętnastoma ciężarnymi Dameii.
- Aha. - Chichocze. - Ale to naprawdę nic wielkiego,
Bram. Mówiłam ci już - człowiek czuje się tylko jakiś taki kleisty
przez minim czy dwa. Ale nie w czasie rzeczywistym.
- Teraz zbliża się do nas samo serce. Rdzeo - stwierdza Kip
z nadzieją w głosie. - Coś musi się wydarzyd.
Kiedy Córy zadziera głowę ku górze, jej wargi zaciskają się
kurczowo. Znowu to przeklęte przywidzenie. Cztery nitki celow-
nika, zbiegające się z czterech stron świata, spotykające się na
gwieździe, tworząc niezwykle cienki, czarny krzyż na tle nieba.
Za każdym razem tylko ona go widzi; nie jest to dla niej powodem
do radości. Mruga mocno i iluzja znika. Jutro zniknie na dobre.
Od strony ładownika dobiega teraz również dźwięk - nara-
stające zawodzenie akcentowane odległymi uderzeniami. Jeszcze
minim i będzie na ziemi.
Kiedy Kip pochyla się, by uruchomid silniki, dostrzegają nad
sobą małą, bladą twarz o delikatnych rysach, spoglądającą w dół
spomiędzy gałęzi drzewa. Za głową majaczą olbrzymie, na wpół
przeroczyste skrzydła.
- Witaj, Quiyst. - Córy mówi łagodnie w rozpluskanym ję-
zyku Dameii. Głowa odpowiada skinieniem i zwraca się w stronę
Strona 9
Kipa, z którym Dameii pozostają w bardziej przyjacielskich stosun-
kach.
- Powiedz swoim ludziom, żeby się nie bali - tłumaczy Kip.
- Ci goście przybywają tylko na parę dni, by obejrzed gwiazdę.
Tak jak poprzednio. A czy ostrzegłeś wszystkich, by ukryli się
w cieniu, kiedy zrobi się bardzo jasna? To już ostatnie przejście
i może na nas spaśd coś nieprzyjemnego.
- Ta-ak. - Nieskooczenie piękny człowiek-dziecko wciąż spo-
gląda powątpiewająco to na Kipa, to na nadlatujący ładownik, który
zaczyna już podnosid w powietrze mętne kłęby pyłu. Quiyst jest stary;
jego czysta, opalizująca skóra pokryta jest ledwie dostrzegalną siatką
zmarszczek, przechodząca w skrzydła grzywa ma białe zabarwienie.
Lecz cała jego postad i każdy ruch wciąż tchną pięknem.
- Nie martw się, Quiyst - mówi do niego Kip, przekrzykując
hałas. - Nikt już was więcej nie skrzywdzi. Kiedy odejdziemy,
przybędą następni, by was strzec, a po nich następni. Wiesz prze-
cież, że dla pewności trzymamy tu nawet wielki okręt. Kiedy ci
nowi ludzie odlecą, chciałbyś go odwiedzid?
Quiyst spogląda na niego enigmatycznym wzrokiem. Kip nie
jest pewien, ile Quiyst usłyszał czy zrozumiał. Damei cofa głowę
i obraca się, by uciec przed przerażającym widokiem zbliżających
się płomieni i huku, od którego na pewno pękają mu uszy. Quiyst
jest dzielny, przebywając tak blisko lądowiska. Płonące skrzydła
to najgorszy spośród budzących grozę symboli Dameii.
- Nie zapomnij, ukryj swój lud przed światłem z nieba! -
Strona 10
woła za nim Kip. - I powtórz to Feanyai! - Lecz Quiyst już
zniknął, niezauważalnie, tak jak się pojawił.
Kip uruchamia silniki i ruszają w stronę lądowiska. Moomowie,
masywna, milkliwa, gruboskórna rasa obsługująca większośd linii
komunikacyjnych Federacji, słyną z fanatycznego przestrzegania
rozkładu lotów, lądując i startując bez względu na to, kto albo co
znajduje się pod nimi. Nie jest jasne, czy rozróżniają pasażerów
od frachtu, tyle tylko, że fracht nie potrzebuje lodousypiacza. Ich
obsługa naziemna jest niezwykle szybka.
Tworząc wielki krąg ognia i tuman kurzu, prom osiada na zie-
mi, płomienie zapalają się pośród ukwieconego poszycia. Kip pro-
wadzi transporter tak szybko, jak tylko pozwala mu śmiałośd. Og-
nie ledwie przygasły nad rozpalonym żużlem, a już otwiera się
luk towarowy, zaraz po nim trap pasażerski, opierając się na ziemi
nadal trochę za bardzo rozgrzanej, by jej dotknąd.
- Pewnego dnia usmażą paru pasażerów - mówi Kip. - Mam
nadzieję, że nasze opony wytrzymają jeszcze jedno przypieczenie.
- Moomowie się tym nie przejmują - odpowiada Córy. -
Wystarcza im "Gra w życie" i pilotowanie statków.
- Znowu coś się żarzy. Muszę się zatrzymad tutaj, bo inaczej
strzelą opony.
Lornetka doktora Baramjiego skierowana była na statek podczas
wszystkich wstrząsów i podskoków pojazdu. Kiedy się zatrzymują,
nad zejściem otwiera się, wychylnie na zewnątrz, luk pasażerski,
przesuwany gigantycznym, szarym ramieniem. Ramię cofa się, a ze
Strona 11
statku wyskakuje kompletnie łysy, odziany na czerwono mężczyzna,
obładowany sprzętem holowizyjnym, zbiega po trapie na dół i od-
wraca się w stronę ładownika. Bijący od gruntu żar wydaje się go
deprymowad; cofa się przy użyciu skomplikowanych kontrolek, po-
spiesznie dostrajając swe kamery, podczas gdy z wnętrza dochodzi
przeciągłe porykiwanie sygnału alarmowego.
- Gotowe, dzieciaki! - woła. - Uważajcie - ziemia jest
gorąca!
Baramji sapie głośno. Przez luk przechodzi młoda dziewczyna,
piękna jak marzenie, o srebrzystych blond włosach, ubrana w strój,
będący w wyobraźni jakiegoś projektanta mody typowym odzie-
niem badacza obcych planet. Strój, który ukazuje równie wiele,
jak zasłania. Jedną dłoo przykłada do gardła, jej wielkie oczy roz-
szerzają się, gdy niepewnie stąpa w dół trapu.
Minim później Baramji wydaje z siebie mimowolny, chrapliwy
jęk. Za dziewczyną podąża postad - przystojny młodzieniec,
o czuprynie tak czarnej, że aż granatowej, odziany w taki sam idio-
tyczny kostium. Usłużnie odprowadza ją na miejsce, gdzie ziemia
zdążyła już. bardziej ostygnąd.
Chwilę później powtarza się ten sam scenariusz, tyle że tym
razem pierwszy wychodzi szczupły blondyn o rozjaśnionych słoo-
cem włosach. Porusza się falującym krokiem, dziwnie przygarbio-
ny, i zaraz odwraca się, machając ponaglająco dłonią. Piękna czar-
nowłosa dziewczyna, o oczach płonących fioletem nawet z tej
odległości, pospiesznie podbiega do niego i potulnie pozwala mu
Strona 12
zaprowadzid cię raczej bezcerememonialnie, do pozostałych. Widzia-
na z bliska, twarz chłopaka nabiera wyrazu sennej, zawadiackiej
złośliwości. Ta para ubrana jest identycznie jak poprzednia.
- Przypieką się w tych butach - mruczy Kip. Podnosi nieco
głos. - Tutaj! Przynieście tutaj swoje rzeczy! Chodźcie, pora
wsiadad!
Baramji wzdycha posępnie.
- Mówiłaś, że ilu ich tam jest, Córy?
- Dziesięcioro... poczekaj, znowu coś odbieram. Może ich
byd więcej. Hej, witamy!
Na trapie pojawia się dosyd młody ludzki chłopak, nienagannie
odziany w miniaturową wersję męskiej wizytowej tuniki. Na jego
głowie widnieje dziwnie wymięta wełniana czapka, zwieoczona
trzema złotymi piórami. Słysząc nawoływanie Kipa, zeskakuje
z rampy - teraz widzą, że jego buty, chod ozdobne, są przyzwoitej
jakości - i dźwigając swą torbę, podbiega do nich, by zaraz zgrab-
nie wsiąśd do transportera, pozdrawiając ich skinieniem głowy
i uśmiechem. Uśmiech ma ujmujący, podobnie jak sposób bycia,
zaskakująco ułożony jak na kogoś, kto nie może mied więcej niż
dwanaście lat. Skoro tylko znajduje dla siebie miejsce, odwraca
głowę i zaczyna przypatrywad się pierwszej czwórce z zauważal-
nym niepokojem.
Teraz wysiada dwóch starszych mężczyzn. Pierwszy z nich jest
wysoki, mocno zbudowany, o ceglastoszarej skórze. Za nim kuś-
tyka niewielki gnom o krzaczastej siwej czuprynie, ubrany w staro-
Strona 13
świecki płaszcz i spodnie. Wydają się sobie obcy. Obaj najpierw
rozglądają się w poszukiwaniu gwiazdy, następnie spoglądają
w stronę luku bagażowego, a dopiero potem stosują się do poleceo
Kipa.
Kolejne porykiwania - i następne sapnięcie od strony doktora
Baramjiego.
Na rampie pojawia się solidnie złocone, zasłonięte parawanem
łóżko szpitalne, wyposażone w kompletny zestaw do podtrzymy-
wania życia - butelki na stojakach, baterie, pompy - niechętnie
prowadzone przez młodego majtka z załogi. Obok niego kroczy
obłok brązowego, skrzącego się złotem muślinu, ukazującego ra-
czej, niż kryjącego kobietę.
I to jaką kobietę! Niewysoką, o nieskazitelnie kremowej skórze,
ognistych czarnych oczach, przywodzących na myśl haremy sta-
rożytności, przepysznie ciemnych lokach ułożonych w koafiurę,
która, jak podejrzewa Córy, stanowi ostatni krzyk mody, stromym
biuście ponad talią wąską jak u osy i dojrzałych, owalnych bio-
drach. Jej dłonie są drobne i ozdobione chmarą klejnotów, a równie
maleokie palce u stóp osłonięte welwetem. Według szacunków Có-
ry ledwie co pozostawiła za sobą wiek młodzieoczy. Jedna z ma-
łych dłoni zaciska się zaborczo na łóżku, chod na rampie wyraźnie
czuje się niepewnie. Dobrze słychad jej słodki głos, kiedy dziękuje
Moomowi; oczywiście nie otrzymuje żadnej odpowiedzi.
Lornetka Baramjiego z głuchym odgłosem uderza o podłogę
transportera.
Strona 14
- Tam leży pacjent! - woła ochryple, przeskakując przez
burtę i co tchu w piersiach pędzi w stronę zjawiska.
- No, no! - powiada Kip. - Chciałbym wiedzied, do jakich
bogów modlił się Bram.
Pojawienie się Barama na rampie powitane zostaje promiennym
uśmiechem, na który składa się taka mieszanina ulgi, podziwu
i uwodzicielskiego czaru, że doktor, z tej gotowości niesienia po-
mocy, wydaje się rozpuszczad nad łóżkiem na oczach wszystkich.
Obaj Korsowie chichoczą pogodnie.
- Zakładam, że pacjent nie stanowi najmniejszego zagrożenia
- rozważa Kip. - Posłuchaj, masz coś przeciwko temu, że je-
szcze raz poznęcam się nad oponami i podprowadzę przyczepę bli-
żej tego łóżka? Moomowie za nic w świecie nam nie pomogą,
przez to świostwo nie da się go przetoczyd, a coś mi szepcze do
ucha, że ono waży co najmniej tonę.
- Masz zielone światło. O, popatrz. Wciąż jeszcze coś się dzieje
- mówi Córy, kiedy przejeżdżają przez krąg wciąż jeszcze na wpół
rozżarzonych węgli. Luk nad ich głowami pozostaje otwarty, doby-
wają się z niego odgłosy kłótni między ludźmi a Moomami.
Kiedy zatrzymują się przy łóżku, na rampę wychodzi rozczochra-
ny młody blondyn o wściekłym wyrazie twarzy. Za nim podąża wy-
soki, ciemny mężczyzna o wąskich ramionach, wyglądający na trzy-
dzieści parę lat i okryty długim, ciężkim płaszczem ciemnego koloru.
W połowie drogi blondyn odwraca się, wymachując pięścią
w kierunku luku.
Strona 15
- Podam was do sądu! - wrzeszczy. - Podam do sądu wa-
szą kompanię! Zrujnowaliście pracę mego życia - wysadzając mnie
na jakiejś zafajdanej planecie, o której w życiu nie słyszałem, cho-
ciaż wszystkie moje kwity opiewają na Grunions Rising! - Po-
trząsa trzymanym w garści plikiem kwitów podróżnych i szarpie
za swój modny sportowy kaftan, który przekrzywił mu się na ple-
cach. - Uniwersytet wytoczy wam za to proces!
Z wewnątrz nie pada żadna odpowiedź.
Tymczasem człowiek w płaszczu omija krzykacza i dalej scho-
dzi po trapie. Chociaż zachowuje się cicho, jego wąskie wargi są
mocno zaciśnięte, a w blisko osadzonych oczach płonie złośd. Wy-
soki kołnierz jego płaszcza ozdobiony jest biegnącymi równolegle
srebrnymi zygzakami, buty zaś posiadają identyczny emblemat na
cholewach, co sprawia, że jego strój wygląda niczym mundur nie-
znanej formacji wojskowej.
Ignorując Kipa, kieruje się wprost do luku towarowego. Blon-
dyn, rozejrzawszy się w zdezorientowaniu dookoła, krzyczy:
- Tylko żebyście wystawili cały mój bagaż! - po czym rusza
w ślad za nim.
- A, tak - mówi Kip. - Właśnie sobie przypomniałem.
Wiecie, kto to jest ten w płaszczu? Akwamanin!
- Że co? - pyta Córy. - Aqua - woda - mówisz o tych
ludziach ze skrzelami? Nigdy nie oglądałam ich z bliska.
- Można by pomyśled, że kieruje się na Grunions.
- Taak... cóż, rzeczywiście wygląda na to, że zaszła jakaś
Strona 16
pomyłka.
- Na statku Moomów? Mało prawdopodobne.
U szczytu rampy pojawiła się odziana na biało postad, o og-
niście rudych włosach - szczupła dziewczyna z dystynkcjami ofi-
cera pokładowego na koszuli. W dłoni trzyma niewielką torbę. Mo-
że to byd jedynie oficer logistyczny statku. Najwyraźniej na pokładzie
nie ma już więcej ludzkich pasażerów, tak więc może zatrzymad
się tu, na Damiemie, dopóki statek nie powróci z Grunions Rising,
by zabrad ich wszystkich do domu.
Co mogło się przydarzyd pasażerom lecącym na Grunions?
Kiedy tylko stopy dziewczyny stają na ziemi, rampa wsuwa
się do wnętrza statku, a luk zatrzaskuje się z hukiem. Otwarty pozo-
staje jedynie luk bagażowy.
- Co razem czyni trzynastu -- podsumowuje Córy. - Mu-
siała zdecydowad się na zejście z pokładu, by obejrzed gwiazdę
i wrócid na statek w drodze powrotnej.
- Z wyglądu sympatyczny dzieciak, i ma ekstra włosy -
stwierdza Kip. - Posłuchaj, pomogę Bramowi wepchnąd ten wó-
zek na pokład. Moomowie z obsługi frachtu zajmą się torbami,
ale tego nie tkną. Zgoda? - Wysiada, wołając: - Hej, ludziska,
łapcie bagaże ł w te pędy wsiadajcie do transportera! Ładownik
wystartuje zgodnie z ich harmonogramem, nawet jeżeli będziecie
stali bezpośrednio pod dyszami. Formalnościami zajmiemy się
później - teraz wszyscy na pokład!
Dwaj starsi mężczyźni znaleźli już swój bagaż i potulnie niosą
Strona 17
go w stronę transportera; torba karzełkowatego staruszka wyposa-
żona jest w jeden z tych nowoczesnych, zabójczo drogich dryfów,
tak więc daje sobie z nią radę, mimo kalectwa. Tymczasem łysy
kamerzysta w czerwieni podbiega zaaferowany do Kipa.
- Jestem Zannez!
- Moje gratulacje. Wsiadaj pan.
- Widzę, że się nie rozumiemy, myr, eee, Korso, zgadza się?
Ta czwórka młodych ludzi to sławne na całą Galaktykę gwiazdy
hologridu. Musiał przecież pan słyszed o Absolutnie Perfekcyjnej
Komunie?
- Niestety, nie, podobnie jak i o panu.
- Hej, dzieciaki! Wreszcie trafiliśmy na prawdziwe pograni-
cze! Nikt nas tu nie zna.
- Wiem tyle, że jeśli nie pozwoli mi pan odtransportowad was
na przyzwoitą odległośd od ładownika, zostaną panu cztery gala-
ktycznie usmażone gwiazdy rozrywki.
- Ale potrzebujemy osobnego samochodu, ma się rozumied.
- Przykro mi, nic z tego. Mamy tutaj niewielki pojazd robo-
czy na prąd, ale nawet gdyby miał kto po niego pójśd, za nic w świe-
cie nie zdążyłby przyjechad przed startem statku i zamiast was za-
stałby tutaj stertę węgielków.
- Tak, rozumiem, że istnieje słuszny powód do pos'piechu.
Ale chyba mamy dosyd czasu, by nakręcid jedno krótkie ujecie
szefa tej planety, witającego dzieciaki?
- Hmm, jeżeli będzie naprawdę krótkie. Córy, możesz tu po-
Strona 18
dejśd na minim?
- Och, nie, nie pani - odzywa się do niej Zannez ostrym
tonem. - Proszę się cofnąd.
Kip staje tuż przed nim.
- Posłuchaj pan, panie Jakiśtam. Ta pani, na którą pan właśnie
wrzasnął, to zarządca planety. Nawiasem mówiąc, również moja part-
nerka. Albo zmieni pan ton, albo jedno jej słowo wystarczy, by statek
Patrolu zabrał pana z planety i przetrzymał w karcerze do powrotu
Moomów. Może też zająd cały paoski sprzęt; ja również.
- Eh-eh - powiedział Zannez, ale nie wyglądał na szcze-
gólnie przejętego. Przez mgnienie oka wpatruje się intensywnie
w Córy, przyglądając się jej długim, opalonym nogom, efektownie
wypełnionym szortom poniżej talii, królewskim ramionom i szyi
odsłoniętej przez lekką bluzkę. - Proszę posłuchad, ona jest fan-
tastyczna, ale nie o to chodzi. Kobieta jako dowódca sprawia, że
wszystko staje się no, mniej dzikie. A dwóch gospodarzy w ko-
mitecie powitalnym tylko zdezorientuje publicznośd. Uniżenie pa-
nią przepraszam. Z całego serca pragnę panią sfilmowad - ale,
czy pani partner nie mógłby po prostu powitad dzieciaki przy statku
- powiedzmy - w pani imieniu?
- Och, na wielkiego Aferiona! Proszę bardzo: witaj, witaj, wi-
taj, witaj - mówi Kip. - A teraz wolicie upiec się żywcem, czy
wsiad do transportera? Nie będę z waszego powodu narażał po-
zostałych.
Ale Zannez jeszcze nie skooczył.
Strona 19
- Chciałbym, żeby usiedli z przodu obok pana.
- Nic z tego. Musimy obsługiwad instrumenty. Siądziecie
tam, gdzie reszta.
-- Cóż, a czy przynajmniej mógłbym zebrad ich koło siebie
z tyłu? W ten sposób będę mógł sfilmowad ich tak, jak gdyby byli
sami.
- Dobrze, wsiadajcie.
Zannez, obładowany sprzętem, wciskając się do transportera,
niespodzianie spostrzega chtopca.
- Och, nie! Nie wierzę własnym oczom.
- Och, tak. - Chłopiec się uśmiecha. - Czemu nie? Wie
pan inni też chcieliby obejrzed gwiazdę.
Jęcząc i potrząsając głową, Zannez odwraca się w stronę swoich
podopiecznych, również wsiadających do pojazdu. Blondynka mi-
jając go, mruczy coś pod nosem:
- Dziwne. Śniło mi się, że go widziałam.
Zannez chrząka i zwraca się do Kipa:
- Czy przyczepa z tym łóżkiem będzie nam zasłaniad widok
przez cały czas? Może zostawilibyśmy ją po drodze i wrócili po
nią później?
- Jeżeli kogokolwiek zostawimy, to pana - odpowiada bez-
namiętnie Kip i odwraca się, by pomóc Baramjiemu w umocowa-
niu łóżka.
Zannez przechodzi na tył transportera, za swoje gwiazdy, krzy-
cząc do Baramjiego:
Strona 20
- Hej, myr, jak ci tam, trzymaj się z boku, bo szlag trafi całe
ujęcie. Myr Korso, proszę mu powiedzied, żeby sobie przycupnął,
skoro już musi tam tkwid.
- Sam sobie przycupnij - woła w odpowiedzi Bram. - I ob-
ród kamerę w górę. Nie wie pan, że jeżeli w ogóle zobaczy pan
jakichś Dameii, co jest mało prawdopodobne, zważywszy na jaz-
got, jakiego jest pan źródłem, to będą w górze? W górze, wśród
drzew, jak większośd form tutejszego życia. Teraz, Kip, ruszaj po-
woli. To, co mamy w środku, jest bardzo delikatne.
Podczas gdy Zannez przy cicha, Córy mówi:
- Trzynastu na pokładzie. Wszyscy usadowieni? Nikomu nic
nie zginęło z bagażu?
Nikt się nie odzywa.
- W takim razie zielone światło. Kip, zabierz nas stąd.
Szum silników transportera przybiera na mocy i pojazd rusza
z miejsca, z każdą chwilą szybciej.
- Niech bogowie czuwają nad tymi oponami - mówi Kip.
- Pojedziemy na gołych obręczach, jeśli będzie trzeba.
Z radia odzywa się głos Mooma. Transporter jeszcze bardziej
przyspiesza, kołysząc się na boki.
- Ostrożnie, ostrożnie, Kip! - krzyczy Baramji z przyczepy.
- Nie da rady - odpowiada Kip.
Ledwie dojeżdżają na skraj pogorzeliska, kiedy w dyszach ła-
downika budzi się pomruk.
- Trzymajcie się!