Thomas.Pynchon_Mason.i.Dixon

Szczegóły
Tytuł Thomas.Pynchon_Mason.i.Dixon
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Thomas.Pynchon_Mason.i.Dixon PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Thomas.Pynchon_Mason.i.Dixon PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Thomas.Pynchon_Mason.i.Dixon - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Thomas Mason• 1 Dixon Przełożyła Joanna Urban Strona 3 Dla Melanie i dla Jacksona Strona 4 Część pierwsza Linie i wojaże Strona 5 I Kule śnieżne poszybowały łukiem, gwiazdami upstrzyły ściany i boki zabudowań Kuzy­ nostwa, zbiły z głów kapelusze na pastwę wiatrów znad rzeki Delaware. Teraz, gdy sa­ neczki są już pod dachem, płozy troskliwie osuszone i natłuszczone, a kamaszki odsta­ wione do tylnego przysionka, obute w rajtuzy stópki kierują się ku Wielkiej Kuchni, gdzie od rana, ze względu na dnia wyjątkowość, panuje zamieszanie - przez gwar prze­ bija się stukot podskakujących na rondlach i kociołkach nakrywadeł, a w nosie kręcą wonie placków, frukta ze skór obrane, łój i palony cukier. Nakradłszy cichaczem, wśród miarowych pacnięć łyżek, czego się tylko dało, zmyślna Dzieciarnia udaje się, jak każ­ dego popołudnia owego śnieżnego adwentu, do w tyle domu położonego wygodnego po­ koju, który lata już temu oddano we władanie ich bezrozumnych wybryków. Znalazły tu miejsce spoczynku kozioł stolarski, długi a pobrużdżony, z ławkami różnego pochodze­ nia po bokach, od rodziny z hrabstwa Lancaster, nieco chippendali z Second Street1, wśród nich znamienita sofa chińska zdobna w wysoki baldachim z purpurowej materii, co zaciągnąć można wokół na kształt zacisznego namiotu, w półmroku tonącego, to tu, to tam jakoweś przysłane z Anglii przed wojną krzesło - przeważnie sosnowe lub wiś­ niowe, nieliczne jeno mahoniowe, wyjąwszy wyśmienity, choć budzący grozę stolik kar­ ciany o falistym mazerunku znanym w handlu jako Wędrujące Serce, z iluzją głębi, w którą od lat wpatrują się malcy niczym w karty ilustrowanych ksiąg, a taka w nim mnogość zawiasów, czopów wysuwanych, zapadek ukrytych i tajemnych skrytek, iż ani Bliźnięta, ani siostra ich przyznać się do poznania całości nie mogą. Na ścianie, skaza­ ne na wygnanie w Siedlisku Małpiszonów Salonowych za przywodzenie na myśl czasów, co raczej zapomnieć należy, odbijające większość pokoju - dywan i zasłony nieco wy­ tarte, kocura Wąsacza czyhającego pod meblami i wypatrującego najmniejszej szansy posiłku - wisi lustro w grawerowanej ramie, wykonane przy okazji „Mischianzy", owe­ go pamiętnego balu pożegnalnego w siedemdziesiątym siódmym, który wyprawili oku­ pujący miasto Brytyjczycy tuż przed swym wyjściem z Filadelfii. Jest Boże Narodzenie roku pańskiego 1786, wojna do przeszłości należy, naród w sporach się rozdrabnia, a rany, małe czy duże, ciała czy ducha, bolą nadal, nie każ­ da wspominana z czcią, zbyt często nawet niewspominane wcale. Całe miasto śnieg przykrył, od rzeki do rzeki2, a brzegi ich dalsze tak ściśle skryły kurtyny mgły lodo­ watej, iż Filadelfia jawi się dziś niczym wyspa pośrodku oceanu. Zamarzły stawy 1 Ulica w Filadelfii, chodzi zatem o podróbkę (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). 2 Filadelfia leży nad dwiema rzekami - Delaware i Schuylkill. 9 Strona 6 i potoki, a drzewa rozbłyskują po czubki najlichszych gałązek skrami zebranego światła. Ucichły o�łożone piły i młoty, cegły w przyprószonych stosach się piętrzą, wróbli miastowych chmary nakrapiane z kryjówek swych, jakie tylko znaleźć mogły, to wyfruwają, to na powrót je zapełniają. Ciemniejące niebo, obłokami niczym kre­ dą umazane, nad Northern Liberties, Spring Garden i Germantown1 zmierzch roz­ ciąga, młody miesiąc bladością płatkom śniegu równy. Z kominów dym się unosi, kompanie kuligowe po domach się zbierają, w gospodach rejwach - wszędzie strumieniami kawa świeżo parzona płynie, i od frontu, i od tyłu po pokojach obno­ szona, a madera, co zawsze miejscowych do gromadzenia się skłaniała, leje się ni­ czym eliksir starodawny, w buzujące od politykowania kotły - zaprawdę, osąd o sy­ tuacji obecnej równie wystawić trudno, co jakowej gwiazdy odległości rachubę. Stało się Bliźniąt i siostry ich zwyczajem, a w ślady Dzieciarni, na wiek swój nie bacząc, przyjaciele ich także iść mogą, by gromadzić się po południu na kolejną ga­ wędę swego wuja, Wielebnego Wicksa Cherrycoke'a, który, na pogrzeb przyjaciela z lat dawnych w październiku przyjechawszy - zbyt późno, jak się okazało - w domu siostry swej Elizabeth się zasiedział. Od niepamiętnych czasów była ona żoną imć J. Wade'a LeSparka, poważanego kupca, żywo sprawami miasta zainteresowanego, a w domu dzierżącego dość władzy, by bez potrzeby ubierania rzeczy w słowa przeka­ zać Wielebnemu, iż gościć tu może dopóty, dopóki dzieci z dobrym skutkiem zabawia - aliści znajdą się dowody zbyt rozliczne na spustoszenia przez młodzież siane w chwi­ lach nieprzystojnych i klops! Drzwi mu skażą, za nimi zaś kata mroźnego topór. Wysłuchano tedy do tej pory Ucieczki z Ziem Hotentockich, Przeklętego Rubinu z Mogok tudzież Katastrof Morskich Indii Wschodnich i Zachodnich - Herodota god­ nej mieszaniny przygód i ciekawostek. Jak zapewnia Wielebny, dobierał je, kierując się ich moralną użytecznością, a wystrzegając się tych, co dla młodego ucha stosowne by nie były, owych młodych uszu zaś nikt o zdanie nie pyta, jak to pospolicie bywa. Tenebra usadowiła się z robótką, której rozmiar i finezja są już tematem dysput w całym domu, przy czym sama hafciarka głosu nie zabiera - przynajmniej w tej jed­ nej sprawie. Telegrafem wonnym zaanonsowane, nadchodzą Bliźnięta, taszczące starą, cynową kawiarkę, z której dobywają się obłoczki pary, i kosz hołdujący słodkolubnym apetytom, po brzegi wypełniony pączkami świeżo smażonymi i obtaczanymi w cukrze, lukrowanymi kasztanami, bułeczkami, gniazdkami, tartami i owocami w cieście. - I cóż tam macie? Oj, chłopcy, czytacie w mych myślach. - Kawa dla ciebie, wujaszku. - Ostatnim razem przez sen mówiłeś - wyjaśniają, stawiając cukry bliżej siebie, reszta kompanii może zaś chwytać wedle upodobania. Dojść do zgody co do tego, który z braci pierwej na świat przyszedł, nie było spo­ sób, nadano przeto Bliźniętom imiona Pitt i Pliniusz, iżby do każdego można było zwra­ cać się per „Starszy" bądź „Młodszy", wedle uznania, choć tylko jednej ze stron2• - Dlaczegóż to nie słyszeliśmy jeszcze żadnej opowieści o Ameryce? - pyta Pitt, zlizując grudki puddingu filadelfijskiego ze swego najprzedniejszego żabotu. - Z Indianami i Francuzami - dodaje Pliniusz, który rozsiewa wokół kaskady słodkich okruszków. - Francuzkami, jak już - mamroce Pitt. - Trudno mi być pobożnym za nas obu, braciszku - ripostuje Plin. 1 Dzielnice Filadelfii. 2 William Pitt Starszy i William Pitt Młodszy - osiemnastowieczni brytyjscy mężowie stanu, Młodszy był wówczas premierem. 10 Strona 7 - To już lat dwadzieścia - wspomina Wielebny - odkąd staliśmy społem na szczy­ cie Alleghenów, spoglądając ku temu Objawieniu, jakim jest Kraina Ohio, jakże cud­ na, z łąkami po horyzont. Był tam Mason i Dixon, i wszytcy McCleanowie, Darby i Cope, nie, Darby'ego nie było już w sześćdziesiątym szóstym, ale i stary imć Barnes, i ten młody hultaj Tom Hynes„. W głowę zachodzę, gdzież się oni wszytcy podzieli. Niektórzy walczyli na wojnie, inni pokój wybrali, jak wyszło, jedni zyskali, inni stra­ cili wszystko. Część w Kentucky metę znalazła, kilku, jak ostatnio biedny Mason, w trumnie. Działo się to tuż przed wojną. To, co robiliśmy społem w tym kraju, odważ­ ne było, tak uczone, iż ładu dojść nie umiałem, a w końcu okazało się, że i próżne. W sercu puszczy wyznaczaliśmy linię na osiem jardów1 szeroką, a idącą prosto na za­ chód, aby rozdzielić włości dwu panów, darowane im jeszcze za feudalnego porządku świata, co ledwie osiem lat później Wojną o Niepodległość anulowano. Mason odszedł, a Wielebny Cherrycoke, który przybył do miasta złożyć mu hołd, przedłużał gościnę - przyszły tedy pierwsze chłody, pierwsza ochota do siądnięcia przy palenisku, pierwsze posiłki z tegorocznych zbiorów na codziennej porcelanie. Zamiar miał wyjechać tygodnie temu, lecz widać, iż rozstać się mu nie sposób. Każ­ dego dnia okazuje zmarłemu szacunek, odwiedzając także, choć na krótko, jego grób - kościelny wita go już skinieniem głowy. Ostatnio zbudził się w środku nocy, prze­ konany, iż to on właśnie zakłócał spokój Masona - niczym cień, z pretensjami, ocze­ kiwał, iż tamten, zmarły tak niedawno, w czymś mu pomoże. - Po latach zmarnowanych - ciągnie - na ćwiczeniu się w udawaniu duchownego, postarzały, wcielając się w rolę, która nigdy nie wymagała więcej niźli garści aktor­ skich sztuczek, zapomniawszy o tęsknotach za niebezpieczeństwem, przegapiwszy wszystko to, co winno było mieć miejsce, lecz nie miało szansy się ziścić, rzuciło mię oto na republikański brzeg - z dziurą w boku, masztami w ruinie, umysłem przerdze­ wiałym od starości - kronikarza od pięciu boleści, któremu ta garstka przygód grze­ chocze w dziurawej jak sito puszce pamięci, będąc jedyną pociechą, jaką ma jeszcze. - Wujaszku -Tenebra udaje zdziwienie. - Dziś rankiem przecie wyglądałeś o ty­ leż młodziej, że wieku odgadnąć było nie sposób. - Droga Teniu, toż to wstęp do mej Sekretnej Relacji. Nie wiedziałem, iż w te sło­ wa ubiorę wstęp w waszej kompanii. - A zatem„.? - Tenebra odpowiada na szelmowski uśmiech wuja, jak to ma w zwyczaju, wachlarzami rzęs trzepocząc. - Wpierw wieszanie idzie. - Wyśmienicie! - wołają Bliźnięta. Wyjąwszy zza pazuchy sędziwe, wytarte zapiski, oprawne w tanią skórę, Wieleb­ ny zabiera się do czytania. - Gdybym pierwszą był osobą duchowną, którą w czasach nowożytnych powieszo­ no na szubienicy Tyburn2, gdyby wzięto mię za zmarłego, choć w rzeczy samej odpo­ czywałem jedynie, snując się po letargicznych korytarzach omdlenia, powalony ostatnią szklanicą ciemnego piwa, gdyby studentów medycyny zbuntowana ciżba to, co im się mym trupem zdawało, na powrót w czeluście piwnic swej uczelni wzięła, gdybym następnie „wskrzeszony" został ku·nowej wiadomości prawideł bytu, wedle której Zbawiciel -dziwnie to rzec w epoce Wesleya i Whitefielda3 - nie zajmowałby 1 Anglosaska jednostka miary równa ok. 90 centymetrom. 2 Słynne londyńskie miejsce egzekucji u zachodniego wylotu współczesnej Oxford Street. 3 Charles i John Wesley - współtwórcy Kościoła metodystów, George Whitefield - metodysta i słynny kaznodzieja. 11 Strona 8 roli tak poczytnej jak w inakszych sektach, przypominałbym blisko tego oto duchow­ nego nomadę, co dziś przed wami stoi. - Mateczka mawia, żeś wyrzutkiem rodziny -powiada Pitt. - Pieniądze ci płacą, byś się trzymał z dala -dodaje Plin. - Wasz dziad Cherrycoke, chłopcy, czyni, jak przyobiecał, i wysługując się pew- nymi Kompaniami Statutowymi, śle mi z miarą Księżyca godną sumę co do ćwierć pensa dokładną na każdy adres pod słońcem, z wyjątkiem brytyjskiego. Anglia to je­ go świat, a on obstaje, iż za pewne występki mej odległej młodości w oczy jej spoj­ rzeć nie może. - Występki! -wołają chłopcy chórem. - Cóż, takim je zwą źli ludzie... Przebóg, inna to historia... - Czegóż to się uczepili? -stryj lves pyta. -Jedynie przez wzgląd na mą profesję chętny jestem wiedzieć. Z ramienia zielona teka na akta mu się zwiesza, ale wrócił właśnie ze spotkania w kafenhausie, a później owego wieczora powtórzyć ma takowe wyjście w nieco ofi­ cjalniejszej wersji. Tu, wśród dzieciarni, czuje się tak, jak i być może pasażer dyli­ żansu, co, wystawiony o zmroku między obcych, wyczekuje swej przesiadki, pragnąc intratę jakową z przerwy uzyskać. - Wśród łagodniejszych zarzutów - daje odpowiedź Wielebny - był to jeden z najmniej tolerowanych w owych czasach występków. Najgorzej zdało się iść w śla­ dy Dicka Turpina1 było, lecz i nieroztropność młodzieńcza dnu bliska. Zwała się owa zbrodnia „bezimienność". W samej rzeczy, nie podpisawszy się, wywiesiłem me opi­ nie do wglądu ogółu. Znałem pewne indywidua z sąsiedztwa, nocą krążące, co użyć mi swej prasy pozwoliły i, dziwnym trafem, com z czcionek złożył, relacją świadka wyszło z występków mocnych przeciw słabym -ogradzania2, wywłaszczeń, werdyk­ tów ławniczych, wojsk sprawek -gdzie podałem tyle nazwisk winnych, co tylko do których pewność miałem, aliści zataiwszy to jedno, com w bezmyślnym rachunku miał za własne, aż do owej nocy, kiedy to, zdradzonego, powieziono mię w pętach do Londynu i osadzono w Tower. - Tower! - Och, nie dręczże ich tak - błaga Tenebra. - Ludgate3 zatem? Jak go zwał, było to więzienie. Dopiero gdym leżał wśród szczurów i plugastwa, na mroźnym skraju niewiadomego losu, pojąłem, iż me nazwi­ sko nigdy me własne nie było, lecz zawsze władz, co broniły mi go zmieniać czy zata­ jać, podobne pierścieniowi na szyi bestii, który w każdej chwili z łańcuchem sczepić można... Naówczas stało się to, co -jak mawiają -Hindusom i Chińczykom się tra­ fia. Zdało się, utrata siebie zupełna, a idealne ze wszystkim zespolenie. Światła nie­ ziemskie, ognie, głosy niepojęte -w rzeczy samej, drogie dziatki, część to opowieści, gdzie wasz stary wuj rozum tracić poczyna - jak wtenczas wszytcy radzi byli wysta­ wiać, interesa swe na względzie mając. A jako że morskie wojaże powszechną były kuracją wariatów owymi laty, wygnanie me najprzedniejsze tedy miało medyczne pobudki. - Choć mym pragnieniem było wyruszyć na East Indiamanie4 - ciągnie opo- 1 Słynny osiemnastowieczny rozbójnik angielski. 2 Od XIII do XIX wieku, mimo protestów chłopskich, panowie angielscy ogradzali gminne pola, tworząc z nich pastwiska dla owiec. 3 Więzienie w londyńskim City. 4 Duży statek pływający na trasie do Indii Wschodnich, w odróżnieniu od Zachodnich, czyli Ber· mudów, Antyli i Wysp Bahama. 12 Strona 9 wieść Wielebny -jako że trasa na wschód przecinała niesławnie żywotnością mło­ dości huczący świat pokładowych figli, zebrań kompanii siłą wichurze równej, po­ jedynków na suchym lądzie, floty francuskiej ciągłej - dla niektórych roman­ sowej - groźby („piratom podobni, lubo grzeczniejsi", jak mię damy częstokroć zapewniały), niestety, mego losu strażnicy, w ostatniej chwili mą ochotę zwietrzyw­ szy, naprędce umieścili mię na niewielkiej brytyjskiej fregacie, samotnie płynącej w rejs daleki i w czasie wojny. Seahorse się zwała, jej kapitan -Smith, a posiadała dwadzieścia cztery działa. Pełen pytań, pospieszyłem przeto na Leadenhall Street1• - Czyżbyśmy słyszeli skargi? - powitano mię. - Powiadasz, żeś ponad statek szóstego rzędu? Wolałbyś zatem ostać na lądzie i zająć kwaterę w Bedlam2? Wielu takim jak ty wyszło to na dobre i cieszą się tam życiem całkiem i użytecznym. A je­ śli egzotyki łakniesz, w szpitalach francuskich też miejsce znaleźć można ... - Czy ktoś w mym stanie wiedziałby choć, jak wnieść skargę, panie? Winnym wam wszystko. - Szaleństwo nie zepsuło twej pamięci. Dobrze to. Wystrzegaj się wiktuałów szkodę czyniących, a osobliwie kawy, tytuniu i indyjskich konopi. Jeśli już musiał bę­ dziesz po to ostatnie sięgnąć, nie zaciągaj się. Nie narażaj pamięci na szwank, mło­ dy człowieku! Bywaj zdrów! I tak oto, gdy owa, bez wątpienia szczerze dana rada znalazła swe przeznaczenie wśród szumów nocnych fal za mym posłaniem, wyszedłem w morze na Machinie De­ strukcji, w nadziei, iż strony Orientu zamieszkują jeszcze pokój i bytność boska, któ­ re oświata brytyjska, wyruszywszy na zachód, ostawiła za sobą. Z tych miar, ledwie opisać podobna, co poczułem, gdy miast nadprzyrodzonego przewodnictwa lamów wiekiem dziejom równych, zjawił się na horyzoncie żabojad- trzydzieści cztery dzia­ ła zguby, a tylko jedna nauczka. 2 Do ]WP Masona, Asystenta Astronoma Królewskiego W Greenwich Szanowny Panie, Jako że mam honor być drugim po Panu w ekspedycji, co na Sumatrę się sposobi, by obserwacji dokonać przejścia Wenus, mam nadzieję, iż nie popełnię błędu, przedstawia­ jąc się. Pomimo zapewnień, jakie być może otrzymałeś Waćpan od WP Birda i Emerso­ na, a także, jak wierzę, innych, co do mej odpowiedniości, jesteś Pan wszak adiunktem pierwszego astronoma królestwa, byłoby zatem dziwne - nie dziwaczne rzecz jasna, lecz, można by rzec, niespodziewane - gdyby nie zagościła w sercu Pańskim jakowa obawa, czy nawet dwie, co do mych kwalifikacji. Nie przeczę, iż w pracy mej polegałem częściej na igle niźli na nieboskłonie, aliści, cze­ go brak mi w gwiezdnym doświadczeniu, nadrabiam, jak mniemam, pilnością i żywo­ ścią umysłu, a jako że niepodobna mi pretendować do Pańskiego kunsztu, skory jestem 1 Ulica w londyńskim City, przy której mieściła się siedziba Kompanii Wschodnioindyjskiej. 2 Londyński szpital psychiatryczny, później synonim podobnych instytucji. 13 Strona 10 poznać i równie szybko zysk czerpać z jakichkolwiek uwag, które byłby Waćpan łaskaw mi przedłożyć celem mej w tym względzie poprawy. Sługa Uniżony, Jeremiasz Dixon Kilka miesięcy później, kiedy nie trzeba było już udawać tyle, ile mniemali, iż bę­ dzie trzeba, Dixon wyjawia, iż komponując ową epistołę, świadomie wstrzymywał się od picia. - Wersji dwadzieścia, marząc czas cały o tej pincie1, co czeka na mię w Wesołym Gwarku2• Następnie zaś o pincie kolejnej, rzecz jasna, i tak bez końca„. Z każdym nakreślonym wyrazem pożądania godnej okrutniej, jeśli mój tok myślenia, przyja­ cielu, pojmujesz. Mason ze swej strony czyni inną konfesję, gdyż obaczywszy, iż list z hrabstwa Durham pochodzi, był go niemal precz wyrzucił, wnioskując, iż to z prowincji kolej­ na rada darmowa z tych, co w imieniu Astronoma Królewskiego czytać i responsem opatrywać miał powinność. -Atoli zdał się tak szczery„. Wnet wstyd mię okrył, o ja niegodny, iż owa prawa, wiejska dusza wiarę dawała temu, żem mądry. Ech, gorzkie omamienie„. Do ]WP Jeremiasza Dixona Bishop Auckland, hr. Durham W. Panie, List Waćpana otrzymałem dwudziestego szóstego tegoż miesiąca i zobowiązany je­ stem za zacne słowa. Lękam się atoli, iż Waszmości winno raczej udzielić się zwątpienie, nigdy bowiem jam nikogo nie uczył i w żadnym fachu, a i kunsztowi memu do wyżyn daleko. Proszę niemniej bez wahania pytać mię, o co się panu żywnie podoba, a ja sta­ rać się będę dać uczciwą odpowiedź, choć mniemam, iż nie in toto3• Jest przewidziane, iż każdy z nas mieć będzie teleskop własny, przez imć Dollonda w najnowsze achromaty wyekwipowany, nadto zegar roboty p. Ellicotta i, rzecz jasna, sektor4 pańskiego p. Birda - rzec można, iż dla naszej kompanii nic prócz najprzedniej­ szych! Życząc bezpiecznej na południe jazdy, acz niezbadane są Wyroki Boskie, oczekuję, iż dzięki powszechnej reputacji nazwiska pojawisz się tu Waćpan z duchem szczęs1iwie oca­ lałym od wszelakich docinków zatroskania - wyjątek takowy uradowałby mię niezmier­ nie, gdyż życie potocznie przykre. Sługa Uniżony, Charles Mason 1 Ang. pint to 0,568 I. 2 Dixon pochodzi z górniczego hrabstwa Durham. 3 Łac. „w całości". 4 Urządzenie astronomiczne do obserwacji zenitu; John Bird (1709-1776) - słynny konstruktor przyrządów naukowych. 14 Strona 11 3 - Nie było mię tam, gdy widzieli się po raz pierwszy, przynajmniej, nie na sposób pospolity. Słyszałem z ust ich później, jak pamiętali owo spotkanie. Usiłowałem za­ pisać, z czego wynikło coś na kształt „Dziennika Duchowego", com tylko z tych ga­ węd spamiętał, atoli dnia przeszłego mordęga częstokroć wymuszała skróty. (-Pisałeś też i śpiąc! -wołają Bliźnięta). Dzieci drogie, śniłem nawet tamtymi czasy„. lecz tylko długo po tym, jak zakoń­ czyło się przejście w jawę. Atoli, ledwie się w Portsmouth1 spotkali w sali zajazdu Masona, już ów czuje, iż, przy Dixona oszołomieniu miastem, na starego londyńskiego wyjadacza wychodzi. - Przebóg! Obwieś jeden pluł mi na buty... Drugi spychał ludzi, jednego za drugim, w rynsztok, a na niektórych z tamtych wszak strach było spojrzeć! Jakże wy żyć radę da­ jecie w podobnej kupie, dzień po dniu, nie mając ochoty dokonać mordu wśród ludności? - Ach, gdy się tego pragnie, przyczyn obruszenia może być bez liku, od spojrzeń zuchwałych po napaść śmiercią grożącą, potok zniewag nieprzerwany. W jakimże ali­ ści porządku znieważających wyzywać, jakże wyboru dokonać i czymże kierować się przy tym? Przeto wkrótce przyjmuje się to za kolejną kondycję w zawartej między sobą a miastem umowie, przejaw pospolitego przeludnienia, co pewność daje, iż ni­ gdy czasu nie stanie myślą zaszczycić, co dopiero urazą, wariackiej tej obelg palety. - Prawda, u mnie, w Bishop, i z pół nocy minie, nim znajdzie się wymówkę, by dać komuś po gębie. Londyn rajem pieniaczy, bez dwu zdań. - Przypadłaby ci zatem do gustu Wapping High Street2 ••• i Tyburn, rzecz jasna! Dołącz je do swej listy. - Uroczo tam, nieprawdaż? Mason wyjaśnia, atoli nie napomknąwszy o głównej wizyt swych przyczynie. Od roku, jeśli nie więcej, ma w zwyczaju chadzać na piątkowe wieszania w owym posęp­ nym miejscu; wnet począł zagadywać katów i czeladników ich, stawiając im pinty w Bridport Dagger3, ichnim miejscu schadzek, zyskując tym odpychającą zażyłość z ową profesją. Popychano go i kuksańcami częstowano wśród ciżby rozwścieczonych wilków morskich, z rąk hord studentów medycyny starających się wyszarpnąć ciała kamratów, co na stałym lądzie ducha wyzionęli, zbyt daleko od morza, a sakiewkę je­ go, jak i osobę, narażano na szkodę zarówno z osobistych pobudek, jak i na zlecenie, atoli... - Równać tego z niczym niepodobna, całe jak na tacy Londynu przyrodzenie! -woła. - Musisz tam zajść ze mną, jak tylko sposobność będzie. Biorąc to za żart, czym być przecie musi, Dixon się śmieje. - Ha, ha, ha! Ach, przedni, nie ma co. Mason ramiona kuli i dłonie wznosi. - Prawdę mówię, a co gorsza, nie piłem. Człekowi pierwszy raz w mieście będącemu wieszania przepuścić nie przystoi. Sam powiedz, o co cię wpierw zapytają, gdy do hrab­ stwa Durham powrócisz? No? „Cyzeź widzioł, jak powietse ujezdzują na Tyburnie?". Czy to zbyt wiele samotnych nocy w obserwatorium na czubku osławionego Wzgórza w Greenwich? Czy to podobna, by człowiekowi zamieszkującemu jedno z Wielkich Miast Chrześcijaństwa obce były prawidła obyczajności? Dixona osąd na­ kazuje mu jedynie uczuć lekką irytację. 1 Ważny port nad kanałem La Manche. 2 Londyńska ulica nad Tamizą, w pobliżu Tower. 3 Dosł. „Kozik z Bridport" (Bridport to port w hrabstwie Dorset). 15 Strona 12 - Nie, nasamprzód zapytają: „Pojmuwałeśze to ichnie dziwocne gadanie?". - Do diaska, biję się w pierś, nie miałem zamiaru . .. Jakoż i po raz drugi w obrębie dwu minut Dixon bez powodu śmiać się zaczyna, tym razem jakoby pocieszyć nieco pragnął, wyrozumiale i na kompana nie patrząc -śmiech to sztywny niczym szpada. Atoli, czując, iż jest jego powinnością przełamać lody, do boju rusza. - Słuchaj waść, cała kompania, jezuita, Korsykanin i Chińczyk jedzie wielkim dyliżansem do Bath. Czwartym pasażerem jest zaś przyzwoita niezmiernie Angielka, rzucająca im zgorszone spojrzenia. W końcu, ścierpieć tego dłużej nie będąc w sta­ nie, Korsykanin, najbardziej z trójki w gorącej wodzie kąpany, wybucha -i tu ze­ chciej wybaczyć mą wymowę korsykańską -i powiada „The, dhama! Nha co się thak patrzy-my, co?", a ona rzecze... Mason odsunął się już na kawałek spory. - Oszalałeś? - szepcze. - Ludzie oczy w nas wpatrują. Nawet marynarze. - Aj! -Nos Dixona purpurą się pokrywa. -Słyszałeś już to zatem. Wybacz -rze- cze, wyciągając dłoń, by pochwycić rękę Masona, z czego się tamten wykręca ru­ chem, którego niczym kichnięcia powstrzymać mu niepodobna. Dixon cofa się po­ tem zlany. - No, no, tygodni parę zabrało mi zgłębienie tej sztuczki, lecz widzę, iż bystry masz rozum i baczność, a cieszy mię takie coś u kompana w robocie. -A oblicze mu jaśnieje. Obaj wpatrują się w siebie, równie mylny osąd wydając, obaj także niepewni co do tego, komu być górą przypadnie. Dixon wyższy jest o kilka cali, ale garbi się, a na sobie ma surdut czerwony, wojskowego kroju, ze srebrnymi guzikami, na głowie zaś pasujący trickorne z jakowąś dopiętą ozdóbką, co na Drodze Północnej jeno gustu oznaką być by mogła. To on przywiązuje uwagę gawiedzi, a częstokroć w przyszłości obcy będą pamiętać ich jako Dixona i Masona. Lecz strój ów niezgodny jest ni z kwa­ kierstwem, jakie wyznaje, ni z obecną konduitą -próżniaka, co w wojsku nie był i wyrósł koślawo, co się jakże często, niestety, u oddanych urokom karczm trafia. Co do Dixona, zdaje się, iż Mason zawód mu sprawił -a przynajmniej tego się astronom lęka, jak zwykle do podejrzeń skory. - W czymże kłopot? Na cóż się patrzysz? To zapewne ma peruka. - Nie nosisz peruki. - W rzeczy samej! Zmiarkowałeś. Uważasz mię na sposób dziwny, rzec muszę, lecz i znaczący. - Czy ja wiem? Może wróżyłem sobie kogoś nieco bardziej ... cudacznego? Mason zezuje. - Nie dość jam tobie cudaczny? - Cóż, niezwykła to profesja, czyż nie? Iluż jest astronomów królewskich? Iluż dałoby się zliczyć ich asystentów? Wpatrywać się w gwiazdy noc całą, bez snu, wszak do tego dziwaka trzeba, nieprawdaż? Z drugiej strony, jeometrów jak mrówków, a dwakroć tańsi, i roboty dla wszystkich teraz w Durham z pewnością dostatek. Ogra­ dzania w całym hrabstwie i północnym Yorkshire, ech! Płoty, Żywopłoty, rowy, pospo­ lite i z ogrodzeniem w obniżeniu, wszystko na wytyczenie czeka. Mogłem był ostać w domu i żyć wygodnie. - Wspomnieli, iżeś w jeometrii szkolony -rzecze Mason zbity nieco z pantałyku -lecz to wszystko? Rowy? Żywopłoty1? 1 W Wielkiej Brytanii żywopłoty wyznaczają często miedzę. 16 Strona 13 - Cóż, w rzeczy samej ogrodzenia w rowach nie są już w tak pospolitym użyciu, odkąd lord Lambton wpadł do swego1. Przeklął je i nakazał wypełnić odpadami z ko­ palni. A co, mniemałeś, iżem drugim od lunety? Boże broń, znaczy, uczono mię tego -mechaniki niebieskiej, wszystkich mężów znamienitych -Laplace'a2, Keplera, Ary­ starcha i tego, jak mu tam„. lecz to wszystko trygonometria, czyż nie? - Atoli, kiedyś chyba -Mason nie wie, jak ubrać myśl w słowa taktowne -mia­ łeś w ręku„. zerkałeś przez„. hm„. Dixon uśmiecha się doń pełen zachęty. - Zerkałem, a jakże. Mój stary nauczyciel, imć Emerson, posiada teleskop, tak to się zwie chyba, pierwszej klasy, choć z tubusem z klepek bednarskich, i wielem wie­ czorów spędził, podziwiając fazy Wen'Js, a tak i trabanty Jowisza, góry i kratery na­ szego„. a widziałeś ostatnie zaćmienie? Miłe dla oka„. Pan Bird także dzielił się swy­ mi instumentami, w rzeczy samej dwa tygodnie temu był tak miły i pomagał mi ćwiczyć się w obserwacjach i rachunkach, choć tak bezlitośnie, iż dni kilka wątpi­ łem, czy rozstaliśmy się w zgodzie. Mason, spodziewający się pociągającego nogami zdziczałego, wsiowego głupka, mile jest zaskoczony takową ogładą Dixona, ten zaś, ze swej strony, mimo iż go uprze­ dzano, oczekiwał kolejnego strojnisia, co się w Londynie o urzędy coraz lepsze sta­ ra, i zdumiony jest skromnością ubioru u kompana, całego w szarych, tabaczkowych i izabelowych odcieniach. Mason kiwa głową zasępiony. - Wychodzę na osła. - Jeśli gorzej się nie da niźli to, znieść to umiem. Jak długo starczy wesołości. -I wina. - Wina? -Teraz Dixon zezuje. Mason zachodzi w głowę, co też znowu palnął. - „Chmiel lub jagoda, lecz nigdy oba'', jak mawiał mi nieraz mój cioteczny dzia­ dek George. „Ziarna i grona, rankiem człek kona". Na dwie grupy zatem pijących się dzieli. Ludzi Grona i Ludzi Ziarna. Powiesz mi teraz, iż do bractwa grona należysz? I iż rzadko, jeśli wca:ie, tykasz ciemne piwo i na spirycie napitki, czyż się nie mylę? -I raduje mię to niezmiernie, gdyż z ograniczonym zapasem każdy z nas znajdzie coś dla siebie, niczym Jack Sprat3, prawda? - Ach, i wino pił będę, jeśli trzeba będzie„. a teraz, jako że temat otwarty„. - „.a przebywamy wszak w Portsmouth, nie sposób, by było nam daleko do jako- wego przybytku, w którym obu nam dane będzie skosztować tych owoców przyrodze­ nia, co nam w smak? Dixon zerka przez okno na ginące z wolna zimowe słońce. - I nie za wcześnie, jak mniemam? - Płyniemy do Indii4. Bóg raczy wiedzieć, co będzie pod ręką na pokładzie czy u celu. Ostatnia może to być zdatna pora na oświecony napitek. - Zatem im szybciej, tym lepiej. Gdy dnia kres nadchodzi i zjawiają się pierwsze ognie, igrające w taflach szyb, dźwięki ze stajni i uliczek przybierają na sile, a dym z kominów przenika powietrze. 1 Ogrodzenia w obniżeniu, a przez to niewidoczne, popularne były w przypałacowych ogrodach. 2 Astronom francuski Pierre Laplace miał w chwili pierwszego spotkania Masona i Dixona jede­ naście lat. 3 Postać z wierszyka, nie jadł tłustego mięsa, a jego żona chudego. 4 Indii Wschodnich, czyli wysp Azji Południowo-Wschodniej. 17 Strona 14 Przybytek wdziewa zwoje cieni i wieczorową pelerynę migotliwego, jantarowego światła. Uszu Masona i Dixona dochodzi ekscytowany pomruk oczekiwania. Nagle, w mroku, bucha jasno społem tuzin lustrzanych latarni, a w ich łunie su­ nie rozczochrany terier norfolski z bezczelnym błyskiem w oku. Z jakowejś mniej oświeconej strony dobywa się skoczna uwertura na róg, klarnet i wiolonczelę, do któ­ rej miary psina to w przód, to w tył podryguje w kręgu światła. jam Uczony Angielski Pies, Pytaj, o co tylko chcesz, Wszystko, od „jak złapać pchłę", aż po króla monogamię. Książęta Persji, ruskie pierogi, Chin jeometrów prawidła, Co tylko przyjdzie do głowy, nawet Machiny, co mają skrzydła. Cytuję bez liku z dzieł klasyków, Aż popuchną wam uszy, A bez pomocy ołówka liczę Logarytmiczne sinusy. Lecz nic z religii, Taką dam radę, Gdyż już dziś wieczór Stracę posadę - Uczony Angielski Pies! Padają prośby ordynaryjne. Czy Uczony Pies wie, „gdzie pszczoła ssie"1? Czy Pies jest żonaty? Dixon miarkuje, iż jego przyszły pomocnik popadł chyba w coś po­ dobnego magnetycznemu osłupieniu, jak to zwą być może wyznawcy Mesmera2• Wię­ cej niż raz, Mason zdaje się gotów zerwać na równe nogi i palnąć rzecz, którą lepiej byłoby trzymać w rękawie na później. W końcu Terier uznaje jego przytomność, choć tamten w zbytniej jest ekscytacji, by wyłożyć coś rozumnie. Pozwoliwszy mu paplać bitą minutę, Pies wzdycha głośno. - Zobaczmy się później, na tylnym podwórcu. - Wracam w mgnieniu oka -mówi Mason Dixonowi. -Dam radę sam, jeśli wolał- byś robić co innego... Nie mając apetytu na stygnący przed nim przeogromny połeć baraniny, owija go ospale i ładuje za połę surduta, a podniósłszy wzrok, widzi, iż Dixon, z gębą radośnie napchaną, uśmiecha się zbyt szczerze, by nie zepsuć jego spokoju. - Nie, nie dla mnie to. Mniemałeś, że dla siebie biorę? To dla Uczonego Psa, ni­ czym, czy ja wiem, bukiet posłany uwielbianej komediantce. Ładny kotlet nigdy nie jest podarkiem chybionym. Dixon odpowiada nieco zagapiony. - A tak. .. ee... świat szeroki, bez dwu zdań ... różnorakie zwyczaje i osądu nie przy- stoi wydawać o.. . 1 Nawiązanie do piosenki Ariela w „Burzy" Szekspira. 2 Franz Mesmer (1734-1815) propagował leczenie hipnozą i dotykiem, rozgłos zdobył kilkana­ ście lat po pierwszym spotkaniu Masona i Dixona. 18 Strona 15 - Co takiego? - Bez obrazy. - Dixon macha prostodusznie swą sztuką mięsa, oczy okrągłe ma ni- czym dukaty i wznosi je ku niebu, gdy Mason w bok zerka i znów na niego, na tyle późno, by nie obaczyć ich ruchu. - Dixonie. Dlaczegóż to nie miałoby być wyroczni i dla nas, w naszej epoce? Bram ku przyszłości? Niepodobna, by wszystko ze starożytnością przeminęło. Czyż nie warto wyjść na durnia, by przynajmniej wybadać owego Angielskiego Psa, cho­ ciażby dla jego widocznego zacięcia do metempsychozy? Coś jeszcze gra mu w duszy, coś, z czego Mason zwierzyć się nie może. Czy możli­ we, iż kogoś stracił? A świeża rana być musi, że boli, bowiem rzuca się w ogień bez pomyślunku. Dixon pamięta, iż sam tak czynił, gdy ojca zabrakło„. - Pójdę i ja, jeśli można? - Ależ proszę, jak mawia rozpustna dama. Na podwórzec wychodzą tylnymi drzwiami. Bezlistne drzewo góruje łukiem w świetle pojedynczej latarni nad kręgiem skupionych karciarzy, ich sekretne wyde­ chy widoczne dla wszystkich skorych do próby ich odczytania, a peruki, równe swą bielą śniegowi na dachówkach, to wyłaniają się, to nikną w mroku. Wkoło nich uliczkami śmigają marynarze z półotwartymi gębami - marynarze w kapeluszach z miękkim rondem, marynarze z harcapami, cmokający fajki i jedzący kartofle, ci, co na statek swój wrócić mają, i ci, którzy już nie, od sędziwych wilków morskich, co zbyt wiele w swym życiu eksplozji słyszeli, po kadetów-niedorostków na swą pierwszą jeszcze czekających. Wchodzą i wychodzą z piwiarni, składów z cukrami, szulerni, kaplic nowo powstałych, od marynarskich krawców, nawołując, wyśpiewując zaczepki, pogwizdując, puszczając pawie, jakich morze z nich nie dobyło. - Może jego garderoba niedaleko - zgaduje Dixon. -Może jest z końmi. - Nikt nie trzymałby gadającego psa z końmi, w minutę dostałyby wariacji. - Trafia się to często tam, skąd pochodzisz? - Panowie - z mrocznego kąta szept ich dochodzi. -Jeśli zechcecie ściszyć głosy, w okamgnieniu do Waćpanów dołączę. -Wolnymi kroczkami, w chybotliwym świetle latarni, z wywalonym ozorkiem nadchodzi Pies, zatrzymuje się, ziewa, kiwa głową. -Dobry wieczór Waćpanom. -I wyprowadza truchtem poza stajnie, poza podwórzec, w dół ulicy, przystając raz po raz, by radzić się nosa. - Dokąd zmierzamy? -pyta Mason. - To się nada. - Uczony Pies Angielski staje i puszcza strużkę. - Ten pies - Mason sotto voce powiada -budzi mój niepokój. Z pewnością stwo- ry cudowne nie powinny, to jest... latające konie? Żaden z nich„. - Sfinks? -poddaje Dixon. - W rzeczy samej. - Ej, panowie. -Znikąd zjawia się zwalisty osiłek, syn Neptuna, w asyście trudnej do określenia liczby równie napitych kamratów. - Jakoweś interesa z owym Psem macie? - Słówko jeno z nim zamienić pragniemy -zapewnia ich Mason bez zwłoki. - Hola! Znam ja waszą dwójkę. To wy się z całą swą cudaczną machinerią zabieracie Sea- horse'em. Cóż, los wam sprzyja, boć my tu wszytcy z Seahor.se'a. Jestem Bodine1 „Brzuch-Obi­ jacz'', kapitan marsu, a to moi druhowie. - Tamci witają się głośno. - Możecie mi mówić Obi­ jaczu. Teraz nasz plan. Capniemy stwora, a panowie wsadzą go tam, gdzie swe pilnie strzeżone cargo, z dala od oczu profosa2, dopóki nie dobijemy do jakowejś nadarzającej się insuły„. 1 Jego potomek Pig Bodine pojawia się w powieściach Pynchona „Tęcza grawitacji" i „V". 2 Oficer żandarmerii na statku. 19 Strona 16 -Insuły? - Capniemy? - Obaj jeometrzy zbici są z pantałyku. - Byłem ja w Indiach nie raz, wysp tam bez liku, a każda lepiej niźli poprzednia się nada i, zaprawdę, garść marynarzy z głową na karku i ów gadający Pies do zaba­ wienia dzikusów, a, na Boga, jesteśmy królami. - Niech żyją króle! -woła wielu z gromady. - A tak! I dzierlatki! - I kokosowe piwo! - Wstrzymajcie się -ostrzega Mason. -Słyszałem, iż tam psy jedzą. - W liście palmowe pakują -rzecze Dixon z powagą -i pieką na plaży. - Raz jeden spuścić Psa z oka, a dzikusy go na przekąskę schrupią. - Rrrrrraf! Proszę mi wybaczyć -włącza się Pies Uczony -lecz, jako że jestem rozmowy tematem, ośmielę się wtrącić słówko od siebie. -Ma się rozumieć, Fido. -Bodine wyciąga niepewnie rękę do głaskania. -Zaufaj nam, o„. dobry piesek„. Hałaśliwa grupka fircyków, lunatyków lub galantów italiańskich -rozróżnić trud­ no -pojawia się gdzieś dalej w uliczce, a w wielu oknach rozbłyska światło świec ru­ chome. Pachołkowie stajenni tarzają się skwaszeni po workach paszy, co im za po­ duszki i łóżka służą. Przypatrują się i latarnicy wolni, ciekawi, czy na sprawę nowe światło rzucić mogą. Pies łebkiem nogę Masona przyciska. - Ostatnia to może zdatna pora, by uciąć pogawędkę. - Jest coś, o czym muszę wiedzieć. -Mason szepcze chrapliwie tonem targanego niepewnością kochanka. - Maszże duszę? Znaczy, czyś jest duszą człowieczą, co w ciele psa wróciła? U.P. A. mruga, wzdryga się, z rezygnacją łebkiem kiwa. - Nie ty pierwszy zadajesz to pytanie. Podróżnicy, co z wysp japońskich wrócili, przytaczają pewne religijne zagadki zwane koan, z których najgłośniejsza twego właśnie pytania się tyczy - czy pies cechy boskiego Buddy posiada. Respons, przez znakomitego mistrza dany, brzmi „mu!". - Mu -powtarza Mason w zadumie. - Nieodzownym jest dla poszukującego zadumać się nad słowami koan, aż po stan świętobliwej wariacji i tobie osobliwie bym to polecał. Lecz, błagam, nie przy­ chodź do Uczonego Psa Angielskiego w poszukiwaniu pociechy w wierze. Mogę ci ja być stworem więcej niźli pospolitym, lecz bez mocy nadprzyrodzonych. Rrrf, czyż to nie Wiek Rozumu? Wyjaśnienie zawsze pod ręką, a gadających psów nie ma wcale - gadające psy równe smokom czy jednorożcom. Pozwalają atoli przetrwać w świe­ cie mniej fantastycznym. Innymi słowy -niegdyś jedyną przyczyną trzymania psów przez człowieka było pożywienie. Zmiarkowawszy, iż wśród ludzi nie było zbrodni gorszej nad zjadanie ciała innych ludzi, pies nauczył się bez zwłoki sprawować, jak tylko w jego mocy, na panów swych modłę, a zdolność tę szczeniętom wpajać. Wie­ my zatem, jak wyżebrać od ciebie, człowieka, dzień po dniu, choć tę litości kapkę, co nam kolejny dzień życia daruje. Atoli, choć zaszliśmy tak daleko, los nasz na wieki niepewny. Brniemy przeto dalej, odgrywając merdające Szeherezady, zawsze o krok od horroru palmowego liścia, co noc odpierając ostrza naszych panów, odpłacając im ich człowieczeństwem własnym. Jam jedynie dalekim wyrażeniem tego toku zda­ rzeń. - Przebóg, pies w liściu palmowym, cóż za bzdura -komentuje jeden z lunaty­ ków. -Doprawdy, zbytniom delikatny. To jest, doprawdy, psa? W liściu palmowym? 20 Strona 17 Ludzie oświeceni lepsze mają rzeczy do roboty, niźli ślinić się na myśl o psie w liściu palmowym czy co to tam, czyż nie, Algernonie? - Czy mógłbyś waszmość - zapytuje Terier, z pyszczkiem przechylonym w pewnej irytacji - nie powtarzać opisu potrawy? Ja wszak nie rozprawiam o, dajmy na to, „ga­ lancie w galarecie", prawda, czy też „fircyku we fryturze". - A niech mię, ty nędzna, mała... - Wrrr! A i celowa owa wzmianka o ślinieniu, mości panie, to podłość. Lunatyk sięga po szpadę. - Załatwmy może sprawę na miejscu. - Derek? Z psem konwersujesz? - Choć uzbrojenie waćpana psuje nieco me położenie -klaruje Pies -by uczci- wości było zadość, winienem wspomnieć o uczuciu awersji wobec wody, co mię ostat­ nimi czasy trapi. Jak waszmości wiadomo, może być to zapowiedzią zaczątku Wodo­ wstrętu. A tak! Wielki W. I gdybym ominął ostrze waćpana dla kilku zręcznych ukąszeń i zdołał, cóż, przebić sędziwe skórsko, w rzeczy samej, dostałbyś waszmość mego schorzenia, czyż nie? Wnet wokół Teriera krąg pustki powstaje, szeroki na dwa sążnie, który później astronomowie wspominają jako nadzwyczajnie kształtem foremny. - Dobra psina! - Naści, ostatnie lukrowane ciastko, co mi mateczka przesłała aż z dalekiego Bath. Trzymaj. - Jak sądzicie? Dam dwa do jednego, że pierwsza krew się pokaże galancka. - Brzmi uczciwie - rzecze Bodine. - Ja na Psa, ktoś jeszcze? - Czy nie winniśmy zawezwać właścicieli? -podsuwa imć Dixon. Pies poczyna dreptać to w przód, to w tył. - Jestem Brytyjskim Psem i nikt mię nie posiada. - Kim są jegomość i dama, co byli z tobą w izbie gospody? - chce wiedzieć Ma- son. - Myślisz o Uroczych Jellowach? Oto nadchodzą. - Strzec cię przed marynarzami? - lamentuje Jellowowa, bieżąc miarowym truchtem po zdradzieckim bruku alejki. -Pięknie dziękuję, to w umowie nie stoi. -Jej małżonek, w obwisłej peruce, portki podciągając, sennym krokiem za nią po­ dąża. -Teraz przeproś, za cokolwiek żeś zbroił, i wracaj do stajni, na swe piękne, sło­ miane posłanie. - Nurtowało nas to właśnie, wielmożna pani -drżącym, anielskim głosem rzecze Bodine, zdjąwszy kapelusz - czy aby ów piesek nie byłby do kupna? - Za żadne skarby, bocianie, i zmykaj mi w te pędy, ty i twoja hałaśliwa trzódka! Słysząc ją, pewna część marynarzy, w których przyrodzeniu leży trzymać się z da­ la od niebezpieczeństwa trunków, zdaje się zmienić w słup soli. - Nie sprzeciwiaj się jej, waćpan -radzi Jellow -gdyż to studziałowiec pierwszej klasy, a po jej salwie burtowej idziesz jak nic pod wodę. - Dziękuję, Jellow. Znów spóźniony, jak widzę. - Na Boga. -Bodine nakłada na powrót kapelusz i wzdycha. -Proszę o wybacze- nie wielmożnej pani, pana i pomyślności dla Psa. - Czy to cudo w waszmości rękach się znajduje? -zapytuje Mason. - Nad właścicieli wolimy zwać się wystawcami -powiada Jellow. - I, u licha, to im radzę -chrząka Pies, jakoby do siebie samego. - Ej, wszak to Perła Sumatry! -woła Dixon, w którym od dłuższej chwili rośnie silna potrzeba wychylenia szklanicy. -Zdaje się, iż to miejsce wesołe. 21 Strona 18 - Brzuch-Obijacz kupuje! -krzyczy jakiś psotny majtek, nazwisko którego nigdy nie ma być poznane wśród gromady skorej do przekroczenia progu piątej czy szóstej z najbardziej niesławą okrytych marynarskich spelunek. Nawet w tutejszym klima­ cie generalnej rozpusty Perła się wyróżnia niczym jeden z jej eponimów, jaśniejący pośród ginącego ciała jakowejś ostrygi wydobytej z mórz południowych. - Co powiesz na zroszenie pyska, Fido? - Proszę, mów mi Kieł... Cóż, o tak, lubię zaiste kropelkę „Wywróć Mię z Budą", od czasu do czasu... W środku marynarze wszelakiej rangi i sławy krążą z wolna w ciemnej chmurze fajkowego dymu i sadzy tanich świeczek, a ci kręcący się pod prąd mają przedni wy­ bór z palety portsmouthskich dzierlatek w pasiastych i kwiecistych sukniach, któ­ rych jaskrawe czerwienie, pomarańcze i fiolety bledną w mrocznym świetle, sinieją, zdają się tłuste i znoszone, a czerń we wszystkim się miesza, barwy nieprzerwanie ciągnące ku nocy. Obaj jeometrzy miarkują po chwili, iż nurt ciżby sunie od drzwi ulicznych ku tyłowi przybytku, gdzie, na poletku darni, nawiezionej posoką i kałem licznych pokoleń drobiu płci męskiej, w ostrym świetle odwróconego stożka latarni, co w błękit zmienia kłębiącą się nieprzerwanie chmurę dymu, wisi w koszu winowaj­ ca, wesół, podług kogucich walk etykiety, nad miarę, a niżej toczy się właśnie turniej na modłę walijską. Dalej majaczą stoły szulerskie, a za nimi labirynt pokoi służących ku noclegowi i rozpuście, wszystko to ginące niczym przylądki we mgle. Uczony P., zwabiony wonią juchy na koguciej arenie, stara się grać nonszalancko, lecz czegóż mogą się po nim spodziewać? Jakże mógłby nie zważać na ów najostrzej­ szy przejaw krwi uwielbienia? Ach, ziewa. Tak, nic nowego, wszystko to widział już wcześniej, ptaki rozpłatowujące się na śmierć, szesnaście pakują, jeden wychodzi, w rzeczy samej, mm hm, jak wesoło spędza się czas, gdy substancja, na którą mamy nie baczyć, ścieka i fruwa wokoło... - Hej, Uczony! -woła szorstko Jellowowa. -Ostawmy ptaki przy ich robocie. Pod kołyszącym się koszem z wojownikiem monety zmieniają właścicieli, a gwar nie słabnie. Z labiryntu na tyłach dochodzą różnorakie odgłosy większej lub mniej­ szej rozkoszy, kaskady plackowatych uderzeń o ciało, śmiechy, mniej lub bardziej udawane, ubijanie mebli, duet na wiolę i flet chiński, ogłupiałe pienia kogutów cze­ kających wejścia, to tu, to tam chóralne krzyki, wieszczące niesłyszalne odsłonięcie karty lub rzut sfałszowanych kości, wołania o piwo i porter, przebijające się przez tu­ mult z nadzieją, niczym arietty w zaciemnionych gąszczach pokoi, gdzie lamp mniej, a ruchy głębsze o najmniej ton jeden w zamysłach... Wreszcie Pies staje, przyprowa­ dziwszy ich tam, gdzie, niemal pod gołym niebem, pod obramowaną kawałami drew­ na z wyrzuconego na brzeg dawno zatopionego wraku płachtą starej markizy, pod­ trzymywanej wiekowym, spękanym blokiem olinowania, co ją oddziela od nieba i jego gróźb różnorakich, siedzi Mroczna Hepsie, Pytia Przylądka. - Oto - rzecze Pies, trącając Masona -ów ktoś, z kim się widzieć winieneś. Momentalnie Mason wnioskuje (z czego zwierzy się Dixonowi w późniejszym cza­ sie), iż rzecz cała rozchodzi się o żonę jego Rebekę, co to w lutym miną dwa Iata, od­ kąd zmarła. Nie będąc w stanie jej porzucić, Mason jest jednak skory wsiąść na sta­ tek, którego rejsu cel niepojęty - sądzi się, iż długie, morskie wojaże kurują takowe przypadki, chorobę, jak mu wyłożono, hyperthrenią zwaną, czyli „przesadą w żało­ bie". Jakimś sposobem Pies Uczony kazał mu trzymać, iż istnieją niegroźne w prze­ biegu swym metody sięgania w królestwo zmarłych -iż, z pomocą przedstawionej przez Psa staruchy, dane mu będzie przeniknąć, odnaleźć ją, odwiedzić i wrócić, z wiarą wskrzeszoną. Nie da się wzruszyć bardziej serca melancholika. W tej samej 22 Strona 19 chwili Mason jednak miarkuje, iż Uczony Pies Angielski - albo Kieł, jak pragnie, by go teraz wołać - przedstawiając mu wiedźmę, prywatne ma ku temu powody. - Angelo wspominał, iż jest tu pakunek dla mnie. - Co u licha? Czy ze mnie dyliżans wieczorny? - Oboje krzątają się w mroku. -Mam z nim spotkanie później, zgoda? Zapytam na pewno... - Też tak gadałaś ostatnim razem. -Pies kręci łebkiem w przyganie. - Dobra więc, naści. Ofiara prosto z mej własnej, ubożuchnej mesy, odrobina du- szonej kury. Nic przedniejszego dziś ci nie zmontuję. - Pokój z tobą, babciu -zabieraj swe resztki. Uczony Pies jeszcze nie upadł tak nisko - rzecze Terier, pyszczkiem wskazując jej własny podołek, a i swą wzgardę, po czym pełen godności się oddala, nie machając ogonem więcej niźli raz na krok. - Statek wasz w piątek wyruszy w morze - wita Hepsie Masona i Dixona. -Czy to coś waszmościom mówi? - Cóż, marynarze z węglowców powiadają, iż to zły omen - odpowiada Dixon, ja­ koby znów stał w Woolwich przed egzaminatorami - bowiem to wszak dzień strace­ nia Chrystusa. - Ładnie, ładnie. Waszmości kapitanowi Smithowi brak poszanowania Chrystusa, Fortuny, świętego Piotra, a i Neptuna i z tegoż względu nie maszże asekuratora w królestwie, od Lloyda w dół, co tknie waszej sprawy za mniej niźli suma, jakiej wam, astronomom, zapłacić niepodobna. - Aliści, jeśli zginiemy -mówi Dixon - a Marynarka Królewska poniesie koszty pochówku na morzu, jakież inne są tu wydatki? - Waszmość nie posiadasz rodziny na utrzymaniu. - Nie może być! Przebóg, zawołana z ciebie wróżbitka. Dixon wywęszył już pod warstwami starannie naniesionej zgrzybiałości (o czym powie później Masonowi) niewiastę oszałamiająco małoletnią, a skupioną na robo­ cie niewiastę, do której to on, wiejski bisurman, wnet umizgiwać się musi. Lecz Masona trapi niepokój coraz sroższy. - Jesteśmy zatem w niebezpieczeństwie? Cóż żeś słyszała? Bez słowa podaje mu przybrudzony arkusz papieru, na którym drukiem odmalo­ wano różnorakie usługi oraz stosowne do nich opłaty wyłuszczono. - Cóż to? Klątw żadnych? - Asekuracja ma mi nie zezwala - śmieje się starczym, wedle młodego rozumo- wania, rechotem. -Wnoszę, iż to, czego waść szukasz, przy pozycji w cenniku „Los statków" stoi. - Pół korony? - Jeśli waćpan nalegasz. - Hm... Dixonie. - Co? Mam ja wnieść połowę? - Niepodobna obarczyć takowymi... kosztami ... Towarzystwa\ prawda? - Czy wstyd waćpanu przynoszę? - pyta Hepsie zbyt żwawo jak na swe lata. - Ach, niech będzie. -Mason przebiera w sakiewce, dobierając monety i mamro- cząc kwoty. Dixon przygląda się z pochwałą w oku. - Wydajesz pieniądze niczym prawdziwy Geordie2. On nie ma nic złego na myśli, 1 Założone w XVII wieku naukowe Towarzystwo Królewskie wysyłało Masona i Dixona na Suma· trę. 2 Mieszkaniec Tyneside, regionu północnej Anglii, z którego pochodzi Dixon. 23 Strona 20 panienko„. -Uśmiecha się od ucha do ucha, trącając Masona stopą, jako że w mro­ ku krążą łotry, a łodzie z omotanymi wiosłami czekają, by wywieźć ich wbrew ich wo­ li ku życiu, z którego można nie wrócić. Odór wielkiego kotwicowiska -dym, smoła, sól i zgnilizna -nadchodzi z każdym podmuchem wiatru. - Słuchajcie bacznie. - Monety znikły bez szmeru. - Od przeszłego roku, roku cu­ dów, gdy Hawke zagonił Conflansa na brzeg zawietrzny w zatoce Quiberon1, niedo­ bitkom floty z Brestu braknie elan, czy też espirit, czy jak oni to tam zwą. No, z wy­ jątkiem kapitanów mniejszych balii, dusz równie skorych do sięgnięcia po własne taktyki, co skłonnych prychać na strategię kraju. Mortmain, Le Chisel, St. Foux, sa­ mi opętańcy, każdy z nich w każdej chwili gotów wyfrunąć z Brestu, nie bacząc na niebezpieczeństwo, jak zwykle na tete-a-tete z krańcem świata gotowi, szukając no­ wych przedmiotów niewyczerpanej mściwości. - Na Boga! -Mason łapie się za głowę. -Może by tak... wypłynąć zatem innego dnia? -Masonie, błagam... Toż to Wiek Rozumu - przypomina mu Dixon. -Jesteśmy ludźmi nauki. Dla nas dni winny biec jednako, tą samą liczbą sobie równych sekund, z których każda mknie w jednym kierunku, niereformowalnie. Jeśli nam wierzyć w omeny dane, przypomnieć raczej należy, iż astronomów znakiem piątku jest sym­ bol samej planety Wenus. Omen to dobry z pewnością? - Prawdę powiadam. -Młoda komediantka palec unosi wesoło. -Z dniem tygodnia przeklętym fregaty francuskie będą, gdzie będą, osobliwie St. Foux na La Changhaienne. Znacie Ecole de Piraterie w Tulonie? Sławetna. Właśnie go mianowali na katedrę Kidda2• Mason i Dixon radzi by byli ostać jeszcze, pierwszy głowę zawracać, drugi smalić cholewki, lecz widzą teraz, iż za nimi utworzył się ciąg oczekujących porady. Są tu Luby niewierny i szuler, co kłopot ma, Żeglarze, co nikt nie powie im pa, pa, Figlami galanci i z masztów składu brygada, Wiercąc się, skorzy portową Sybillę zagadać, śpiewają. By zajść do Hepsie dziś wieczór zdatna pora, Może da radę, jak z kłopotem się uporać, Może zapłacze lub uśmiechnie się szeroko, Lecz za korony pół nie pluje ci w oko. Rzekła Ramillies3, aby strzegli się Bolta, Innym, iż na Korsyce Paoli4 i rewolta, Przełom to w dziejach czy też losy z tomboli, Druhem najlepszym marynarza jest w niedoli. Śpiewajmy zatem - By zajść do Hepsie etc. 1 Bitwa morska Anglii z Francją 20 XI 1759 r., w czasie wojny siedmioletniej; Hawke i Conflans to nazwiska przywódców obu stron. 2 William Kidd, 1645-1701, korsarz. 3 Ramillies - statek, który rozbił się u przylądka Bolt. 4 Pasquale Paoli (1725-1807), bojownik o niepodległość Korsyki, przywódca powstania przeciw rządom Genui w 1755 roku. 24