Lansdale Joe R. - Odważna

Szczegóły
Tytuł Lansdale Joe R. - Odważna
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lansdale Joe R. - Odważna PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lansdale Joe R. - Odważna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lansdale Joe R. - Odważna - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2   JOE R. LANSDALE   ODWAŻNA (SUNSET AND SAWDUST)     Przełożył: Tomasz S. Gałązka     Wydawnictwo: C&T Crime & Thriller 2010   Strona 3 Spis treści Karta tytułowa Rudowłosa Sunset Jones, zwana Słonkiem... Motto 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Strona 4 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 Strona 5           Rudowłosa Sunset Jones, zwana Słonkiem, mieszka na teksańskim zadupiu. Pete, jej mąż, jest konstablem – bo szeryf takim osadom nie przysługuje – a przy okazji lubi też maltretować żonę. O ten jeden raz za dużo kończy się dla niego kulką w skroni. Z ręki Słonka. Chociaż potem jej teściowa, Marylin, wcale nie robi z tego tragedii. Nawet więcej, uważa to za sprawiedliwość boską, znając dobrze synalka... I ma też sporo do powiedzenia w osadzie, co kończy się mianowaniem na nowego konstabla właśnie Słonka! Strona 6           We wschodnim Teksasie mity, legendy i rzeczywistość wszystko to jedno i to samo. H. Collins, mieszkaniec wschodniego Teksasu od samych narodzin Strona 7 1 Tego popołudnia, kiedy z nieba padały żaby, żywczyki i okonki, Słonko przekonała się, że jeśli chodzi o zbieranie łomotu, jest równie zdolna, co Jack Trzy Palce. Z tym że Jack dostał wciry na świeżym powietrzu, a ona we własnym domu, gdy właśnie przewalało się nad nim tornado, więc szyby dzwoniły, dach chciał latać, a deski podłogi były zimne jak kamień. Leżała na wznak, ubrana tylko w górną połowę sukienki, bo dolna połowa urwała się, kiedy Pete w trakcie spuszczania Słonku manta przydepnął rąbek – i sparszywiały jak sumienie polityka materiał wziął i trzasnął, zostawiając ją okrytą tylko od ramion do talii. Przez jej głowę przeleciała myśl, że wobec tego została z ledwo dwiema kieckami, a tej akurat naprawdę żałowała, bo kwiecisty wzorek, choć sprany, wciąż się jej podobał, a do tego plamy nie były na nim zbyt widoczne. Wszystko to jednak tylko przelotna refleksja. Bo głównym przedmiotem rozważań Słonka było: jak powstrzymać Pete’a od dalszych ciosów? Spróbowała osiągnąć ten cel, unosząc ręce, ale on bił tak mocno, że własnymi ramionami i dłońmi dostawała po twarzy niewiele słabiej niż jego pięściami. Strona 8 W końcu więc powalił ją na podłogę, sam zwalił się obok, rozepchnął jej nogi i zabrał się za targanie i zdzieranie resztki sukienki. Gdy góra kiecki trzasnęła, a kolejne szarpnięcie na wpół ściągnęło biustonosz, odsłaniając ciało Słonka, Pete rzucił bełkotliwie: – O, jest i cycek. Jego oddech niemal ociekał gorzałą. Pete szarpał jej bieliznę, rozdarł ją, odrzucił. Z trzaskiem ściągnął też pas z bronią i upuścił go opodal, więc kiedy leżał na Słonku i gmerał przy rozporku, usiłując wpuścić lisa do kurnika, ona sięgnęła, wyciągnęła trzydziestkę ósemkę z kabury i – nim się zorientował – przyłożyła mu lufę do głowy i wpakowała kulkę w skroń. Gdy pociągnęła za spust, strzał był tak głośny, jakby archanioł Gabriel dął w trąbę, wzywając Słonko do nieba, ale to Pete tam powędrował. No, w każdym razie gdzieś go poniosło. Słonko z przyjemnością dowiedziałaby się, że trafił do piekła, na jakieś wygrzane miejsce w kotle. Akurat w tamtej chwili jednak ten strzał sprawił, że wrzasnęła, raz, ostro i mocno, jak gdyby to ona oberwała albo właśnie dostała klapsa w tyłek zaraz po urodzeniu. Pete zwiotczał, nie tylko w narządzie, którego zamierzał użyć, ale hurtowo. Nie powiedział ani słowa. Żadnego „Żesz”, „O kurwa” czy „W głowie się nie mieści” – rzeczy, które w normalnych okolicznościach wyrywały mu się w chwilach zaskoczenia i stresu. Po prostu łyknął kulkę, puścił bąka niemal tak gromkiego jak strzał z trzydziestki ósemki, oklapł i odjechał na czarnym ogierze Śmierci. Strona 9 Jakby było mało, że Słonko postradała kieckę, bieliznę i godność osobistą, to w tej chwili wszystkie okna we wschodniej ścianie zagrzechotały niczym łańcuchy Ducha Minionych Świąt i eksplodowały. Drzwi rozleciały się, jakby tak naprawdę do tej pory ich części łączył tylko luźny związek, a wiatr zerwał dach. Ona sama leżała na plecach ze strzępami ubrania przywierającymi wciąż do ciała, nadal obuta w stare pantofle na płaskim obcasie, ze sterczącym z barku kawałkiem szyby, przygnieciona zewłokiem Pete’a. Ciągle miała w dłoni rewolwer. Kula zrobiła małą dziurę i wbrew oczekiwaniom Słonka nie wyrwała z drugiej strony dużej. Pewnie trefny nabój, mało prochu, kula pohasała w czerepie Pete’a i przerobiła mu mózg na pasztet. Krew sączyła się mu z rany i nosa, ciekła na nią. Zepchnęła go z siebie i popatrzyła na trupa. Ano, na bank. Z tego się nie wykuruje. – Co, zdziwiony? – zapytała. Wpatrywała się w Pete’a przez dłuższą chwilę, po czym zaczęła wyć, jakby wstąpiła w nią banshee. Nie żeby dało się ten wrzask usłyszeć choćby z sąsiedniej izby – głośny był, i owszem, ale tornado hałasowało mocniej. Cały dom się telepał, skrzypiał, trzeszczał i jęczał. I nagle wszystko oprócz podłogi, dwóch brzydkich krzeseł, żeliwnej westfalki, Słonka i trupa zostało zassane w górę i rach– ciach – ciśnięte w dal. Słonko wrzeszczała, kurczowo wczepiona w podłogę, a burza szalała. Ledwie minął cyklon, niebo się wyklarowało, słońce wystawiło łeb i dało do pieca tak, że nic nie wskazywało na to, iż parę chwil Strona 10 temu siekł chłodny deszcz i wiało jak diabli. Słonko wstała, słaba, krwawiąca, gubiąc resztki odzieży. Z ramienia wyciągnęła ten odłamek szyby. Wylazł gładko, nie narobił szkód, rana prawie nie krwawiła. Naga, jeśli nie liczyć pantofli i wciąż ściskanego w dłoni rewolweru, ruszyła spomiędzy resztek domu, potykając się na wybojach ciągnącej się od niego gliniastej drogi, a żaby, żywczyki i okonki trzepały się u jej stóp albo odskakiwały na boki. Czuła się zagubiona niczym Kain po tym, jak już zabił Abla. Dostrzegła samochód Pete’a, przewrócony i potrzaskany, zgięty wpół między dwoma krzepkimi dębami, jakby był ulepiony z mokrej lukrecji. Zaraz obok rozwaliła się jego drewniana szafka na akta, teczki walały się po całej okolicy. Zrządzeniem losu Słonko natknęła się na jedną z własnych zasłonek okiennych, uszytych z zafarbowanego na granatowo worka po mące. Tkanina owinęła się wokół gałęzi karłowatego drzewa i wisiała tam jak na ramieniu kelnera. Słonko okręciła zasłonką dolną część ciała, długie, rude włosy rozpuściła tak, by opadały na piersi, i ruszyła w dalszą drogę, a błoto ciamkało jej pod zelówkami. Schyliła się, by oderwać od obcasa rozciapaną żabę, a gdy się wyprostowała, zobaczyła, że drogą nadciąga czarnoskóry druciarz, Wuj Riley, prowadząc wóz zaprzężony w dwa muły. Obok szedł syn Rileya, Tommy, nadziewając szamoczące się po ziemi okonie na zaostrzony patyk i wrzucając je na wóz. Na jej widok Wuj Riley ściągnął lejce i powiedział: – Oj, do licha. No ja wcale się nie patrzę, psze pani Białej Pani. I Tommy też się nie patrzy. No nic a nic nie widzimy. Strona 11 Cóż, Tommy widział, i to niemało. Piersi Słonka wyzierały zza rudych włosów, a Tommy jeszcze nigdy nie widział kobiecego biustu, czy to czarnego, czy białego, nie licząc czasów, kiedy wisiał u mamy na cycku, ale tamto już dawno zatarło mu się w pamięci. Akurat w tej chwili Słonko nie przejmowała się specjalnie tym, co kto widział. Krew ciekła jej z nosa i ust, oczy miała tak zapuchnięte, że ledwie cokolwiek sama widziała. Czuła się tak, jakby ktoś ją najpierw podpalił, a potem tłukł grabiami, aż zgasła. – Wuju Riley – powiedziała. – To ja, Słonko. Tylko obita. – O Boże, dziecko, no w rzeczy samej. To może ja zejdę tu z kozła i ci pomogę, tylko weź do niczego nie strzelaj, co? Słonko zatoczyła się i przyklękła na jedno kolano. Spróbowała wstać, ale nie dała rady. Wuj Riley, co miał lat czterdzieści cztery, wzrostu sześć stóp i cztery cale, a wagi niemalże kwintal, tudzież łysy jak kolano czerep ukryty pod miękkim kapeluszem, zsiadł z wozu, ściągnął roboczą koszulę i podszedł do Słonka, wciąż obracając głowę w bok. Okrył koszulą ramiona Słonka. Ona zaś wypuściła zasłonkę, ściągnęła koszulę na piersiach i zapięła ją wolną dłonią. A wszystko to klęcząc na jednym kolanie. Znów spróbowała wstać i znowu jej nie wyszło. Wuj Riley wziął ją na ręce z taką łatwością, jakby była małym dzieckiem. Kurczowo trzymała rewolwer, jakby był częścią jej dłoni. Riley zaniósł ją do wozu, posadził na koźle i sam usadowił się obok. – Ale nic a nic pani nie dotykam, pani Słonko. – Wszystko dobrze, Wuju Riley. Prawdziwy z was dżentelmen. Tommy, który stał przy wozie z okoniem nadzianym na patyk, wciąż Strona 12 jeszcze nie zdołał zamknąć ust. – Wsiadaj no tu – polecił mu Wuj. Chłopak wspiął się na tył wozu, pomiędzy ryby, które zbierali. Dno wozu było nimi zarzucone od końca do końca, tu i ówdzie tyle, że sięgałoby powyżej kostek. Wuj Riley widział w tym deszczu ryb dar Boży. Ryby do zjedzenia od razu, do zasolenia i uwędzenia na później... Zebrali nawet nieco żab, bo mama Tommy’ego, Cary, akuszerka, lubiła żabie udka. A teraz Tommy zaczął się zastanawiać, czy aby im się ryby nie zaczną psuć, skoro wzięli sobie za pasażerkę tę sponiewieraną, cycatą białą babę. Rany Julek, co z taką począć? Myślał sobie: Te jej rude włosy są takie długie i rozczochrane, że wyglądają jak kaskada ognia. Uśmiechnął się pod nosem. Boże drogi, widział już ryby sypiące się z nieba i cycki białej kobiety. Wyjątkowy dzień mu się przytrafił. – Pani Słonko, jak tak będę panią woził, to mnie ubiją – stwierdził głośno. – Nie ubiją, nie przy mnie. Słonko słyszała, jak jej usta wypowiadają właściwe słowa, ale miała wrażenie, że to wszystko jej się śni. Podrapała się za uchem lufą trzydziestki ósemki. – Kiedy psze pani, oni mi nie uwierzą. Pani też nie uwierzą, o. – Mnie uwierzą. – Mój kuzyn Jim zobaczył raz białą kobietę, jak się pochylała na podwórzu, wyciągała pranie z koszyka do rozwieszenia, i choć nic a nic nie zobaczył, bo ona była ubrana, a on het na szosie, to jednak biały facet przyuważył, że się patrzył, i za to, jak się rozniosło, typy z Strona 13 Klanu przyszli, zabrali Jima i mu wykastrowali, a ranę zalali terpentyną. – Wuju, słowo daję, będzie dobrze. – A co powie pani mąż? Pan Pete? – Nic nie powie, Wuju Riley. Bo wpakowałam mu kulkę w łeb. – Rany Julek! – Zabierzecie mnie do teściowej? – Aby na pewno chce pani jechać do świekry? – zdziwił się Wuj. – Moja córka u niej jest. A ja nie mam się gdzie podziać. – No ja nie wiem, czy pani Marilyn będzie taka szczęśliwa, że jej pani syna zastrzeliła. – Tym się będę martwić, jak przyjdzie co do czego... Ach, Boże, co sobie pomyśli Karen? – Mała kocha tatusia, jak znam życie. – Ano kocha. – No to wykastrują i mi, i mojemu synowi. – A nigdy w życiu. Już ja tego dopilnuję. Na miłość Boską, Wuju Riley, znam was od urodzenia. Wasza żona pomagała mi przy porodzie. – Biali o takich sprawach łatwo zapominają, jak im pasuje. A teraz, panie, w tym kryzysie, to już się ludzie w ogóle wredni porobili. Nawałnica przyszła tak szybko i tak wściekle, że aż trudno było się teraz pogodzić z powrotem słońca i upału – mało tego, ryby na wozie już zaczęły wonieć. Skórzana uprzęż skrzypiała, a z nafutrowanych owsem i sianem brzuchów mułów wyrywały się trąbienia i dziwne bulgoczące dźwięki. Od czasu do czasu muły zadzierały też ogony i pierdziały albo i co gorzej, czy też szarpały łbami i skubały chaszcze, a tego Strona 14 miały pod dostatkiem, bo dróżka była wąska i wychodziły nad nią gałęzie drzew, kusząc zwierzęta listowiem. Wóz skrzypiał, kolebiąc się po błotnistej drodze, ze schnącej gliny wąskimi smużkami unosiła się para, niosąc zapach jakby wypalanej ceramiki. A słońce paliło, wgryzało się w rany i sińce Słonka. – Chyba zaraz zemdleję – powiedziała. – Pani Słonko, nie, no proszę. Jakby było mało, że prawie goła jedzie pani obok czarnego, to jeszcze z głową na moim ramieniu? Kaplica. Słonko opuściła głowę i jakoś jej przeszło. Kiedy się w końcu wyprostowała i zabrała do ocierania potu z czoła grzbietem dłoni, zorientowała się, że wciąż ściska w niej rewolwer. – Może powinnam zostawić wam broń, Wuju? – Nie, psze pani. Lepiej mi pani nie zostawia tego pistoletu. Bo zaraz wyjdzie na to, że to ja go zastrzeliłem. – Przecież bym wyjaśniła. – Jak biali go znajdą i przyuważą mnie, to i tak będą chcieli powiesić Murzyna. Niechby znaleźli u mnie w wozie pistolet pana Pete’a, a to przecież konstabl był, co nie, to zadyndam tak szybko, że co poniektórzy jeszcze nawet nie zdążą wpaść na to, że można by czarnucha powiesić. – No dobra – uległa Słonko. – W każdym razie, naprawdę szczerze dziękuję, Wuju, i tobie, Tommy. – Zresztą może się pani ten pistolet przydać, jak pani już powie pani Marilyn, co pani zrobiła. A jak nie na nią, to na jej męża, pana Jonesa, znaczy. – Jak tylko powiem córce, to może mnie najść, żeby sobie samej w łeb palnąć. Strona 15 – Tak nie można mówić. – Sama nie wierzę, że to zrobiłam. – Jak on tak panią tłukł, pani Słonko, to mu się należało. Ja tam nie lubię się z facetami, co biją kobiety. Pani tylko zrobiła, co trzeba było zrobić. – No ale mogłam mu tylko strzelić w stopę czy w udo. – Zrobiła pani, co trzeba było zrobić. – Wuj Riley przyjrzał się bacznie jej twarzy. – Jasny gwint, pani Słonko, no nie widziałem takich sińców, od kiedy Pete spuścił łomot Jackowi Trzy Palce. Pamięta to pani? – No. – Kurde, zlał go tak, jakby Jack mu co ukradł. – Bo ukradł. Kochankę mojego męża. – Aj, zaraza. Byłoby lepiej, gdybym o tym nie wspomniał. – Nauczył mnie strzelać, Wuju Riley. Niewiarygodne, co? Nauczył, jak strzelać z pistoletu, strzelby i sztucera. Szkolił mnie, aż sobie pomyślał, że może jednak robię się w tym za dobra. Kiedy się już pobraliśmy, nie chciał, żebym cokolwiek robiła... Sama nie wierzę, że go wzięłam i zastrzeliłam. Mogłam po prostu dać się stłuc, nadstawić tyłka, dostałby, czego chciał i byłoby po wszystkim. Nie pierwszy raz przecież. Karen wciąż miałaby tatę. I właściwie mógł to dostać i bez lania, Wuju. Uległabym bez awantury. Wystarczyłoby, żeby ładnie poprosił. Ale on lubił ostro z kobietami, nawet bez potrzeby. Może z kochankami był miły, ale mnie tłukł... – O tym mi już nie opowiadaj, dziewczyno. Na nic mi to wiedzieć. – Nawet na sucho nie był zbyt przyjemny, ale jak wypił, to się robił gorszy niż grzechotnik... – Ale ma pani rude włosy, że hej – odezwał się Tommy. Strona 16 – Kurde, synek – zwrócił się do niego Wuj Riley – pani Słonko jeszcze tylko potrzeba rozmowy o włosach. Idź tam na tył wozu i posortuj te ryby, czy coś. – Kiedy one wszystkie takie same. – No to je policz. – Nie ma sprawy, Wuju. Masz rację, Tommy. Są rude. Mama mawiała, że czerwone jak zachód słońca, no i stąd tak mnie wołają. – Znaczy, to nie pani imię? – zdziwił się Tommy. – Teraz już tak. Ale w Biblii po chrzcie wpisali Carrie Lynn Beck. Tyle że każdy i tak nazywał mnie Słonko. A po ślubie byłam pani Jonesowa. I się rozryczała. – Idź ty tam do tyłu, ale już – Wuj Riley polecił Tommy’emu. – Kiedy ja nic nie zrobiłem. – Synek, dawno żeś w dupę nie dostał? Już tam na tył. Tommy cofnął się nieco i usiadł pomiędzy rybami. Wciąż jeszcze były wilgotne, przemoczyły mu portki, co mu się wcale nie podobało, ale siedział. Wiedział, że już raczej nie ma co się narzucać, że jak spróbuje dalej wypytywać, to zaraz wóz stanie i na tyłku spodni wyląduje ciężka, ojcowska ręka, albo i gorzej – Tommy będzie musiał sam urwać rózgę i ją ojcu wręczyć. Jechali dalej w dogasający dzień, aż drzewa wokół zaczęły rzednąć i usłyszeli wycie piły z tartaku, odgłosy ludzi, mułów, wołów i wleczonych pni, terkotanie i rzężenie ciężarówek z drewnem. – Jak panią ze mną zobaczą, nie będzie dobrze – stwierdził Wuj Riley. – Wszystko będzie w porządku – zaprzeczyła Słonko. Strona 17 – Tommy, weź wyskakuj z wozu, leć w te drzewa. Ja tu po ciebie wrócę. Chłopak przesadził burtę i zapuścił się w las. – Nie pozwolę, Wuju, żeby wam się coś stało – dodała Słonko. – Jak z tobą zaczną, to na koniec powieszą nas oboje. W tym rewolwerze jest jeszcze pięć naboi. – Jak mnie powieszą razem z panią, pani Słonko, to mnie się wcale nie będzie lepiej wisiało. Trup jest trup. – No dobra. To mnie wysadźcie, Wuju, tutaj. Resztę drogi dam radę przejść. Wuj Riley pokręcił głową. – To by wyglądało jeszcze gorzej, jak ktoś zobaczy, że pani zsiada z tego wozu, to mnie powieszą, jeszcze zanim to pani zdąży opowiedzieć komuś, co i jak. Zresztą, kobieto, ty ledwie siedzisz... Słonko uniosła głowę i zobaczyła, że po obu stronach drogi cyklon równiutko przyciął wierzchołki wszystkich sosen. Zupełnie jakby jaki Ponury Żniwiarz od Drzew przeszedł się tędy z kosą. Wjeżdżając do obozu drwali, Słonko widziała zlanych potem, tyrających mężczyzn i ubłocone muły w pobrzękujących uprzężach, wlokące pnie drzew ku tartakowi. Z głębi lasu wyjeżdżały długie wozy z drewnem, ciągnione przez rzędy dużych, powolnych wołów. Wielka piła tarczowa w tartaku wyła wniebogłosy, przegryzając się przez pnie, słychać też było trak, rżnący drewno na deski. Powietrze było przesycone słodką, żywiczną wonią świeżo ciętej wschodnioteksańskiej sosny. Z długiej rury wychodzącej z budynków tartaku buchały kłęby przemielonego drewna, osiadając powoli na szczycie pryzmy trocin, pociemniałych już z wiekiem i pogodą. Strona 18 Wszędzie dokoła walały się poobłamywane gałęzie i drzewa połamane przez burzę. Jeden wóz z drewnem wywrócił się, wokół roili się robotnicy, próbując postawić go na koła. Nieopodal, na wpół przywalone belkami, leżało truchło wołu. – Ciekawe, czy w ogóle przerwali pracę, kiedy przechodziło tornado – odezwała się Słonko. – Nawet jeśli, to na krótko – odparł Wuj Riley. – Tak to już jest w tej osadzie Ruptura. Do diabła, nim nadejdzie noc, ktoś już wybebeszy tego wołu i zedrze z niego skórę, i zjedzą go na kolację. Tu nawet człowieka mogliby oskórować i zjeść, jakby się wziął i przewrócił. – Wuju Riley, ta osada nazywa się Rapture, co znaczy Wniebowzięcie. Nie żadna Ruptura. – No chyba tylko dla tych, co tu nie popracowali. Ja tu odrobiłem tyle, że swoje wiem. A jakbym zapomniał, to mi pas podtrzymujący przypomina. – Cholera, żałuję jednak, że nie strzeliłam Pete’owi w nogę. – Jak tak sobie o tym myślę, pani Słonko, to nawet trochę jakbym się z panią zgadzał. Strona 19 2 Kiedy Słonko i Wuj Riley wjechali do obozu, robotnicy przyjrzeli się im, ten i ów zauważył, że Słonko ma na sobie tylko koszulę. Rzucili robotę i zaczęli ściągać ze wzgórza ku wozowi, jak muchy do melasy. – E, a co ty robisz z tą białą kobietą, taką poobijaną? – zapytał jeden Rileya. – Ja jej tylko pomagam – odparł Wuj, po czym obrócił się do Słonka: – Mówiłem, jak mnie nie zarżną, to powieszą. – Wieź mnie dalej, do teściowej. Wuj Riley spojrzał na mężczyzn ciągnących za wozem. – Oj, psiakość – stwierdził. – Oni mi wyglądają na wrednych. Takich wrednych, że śmieją się tylko na widok dyndającego czarnucha. – Wciąż mam rewolwer. Może z pięciu położę. – Żeby ich było tylko pięciu. Przy niektórych domach widać było zabezpieczone siatkami od owadów werandy, z tych, co to można wystawić tam łóżka, tak że nocą dało się spać na chłodzie, a dzięki siatkom komary nie rypały. Wszystkie domy wymalowano na zielono, w odcieniu używanym również w fabrycznych biurach, każdy też stał podniesiony nad ziemią, podparty betonowymi bloczkami albo słupkami. Te podstawy każdego domu obciągnięto siatką, tworząc pod podłogami Strona 20 zagródki, gdzie kręciły się gęsi i kury, podziobując tu i tam. Większość okien była czarna od sadzy z elektrowni, a na pozbawione choćby źdźbła trawy podwórka wiatr naniósł trocin z tartaku. Dom teściowej Słonka przerastał inne klasą. Był kryty gontem, świeżo malowany, miał elektrykę. Stał na impregnowanych słupach i nie kręcił się pod nim żaden drób. Kury zamknięto w sporej zagrodzie przy kurniku za domem, gdzie dostawały żreć do koryta, a wodę – codziennie zmienianą – do dużej, blaszanej wanny. Obok kurnika była kolejna zagroda i szopa, a w niej maciora z prosiakami. Okna domu lśniły świeżą czystością, z podwórza wygrabiono trociny, aż w ziemi zostały ślady, jakby olbrzymia kwoka drapała tu za dżdżownicami. Weranda była wielka, a zamiast siatek miała okna otwierane na korbki. Słonko widziała, że stoją tam ukochane kwiaty teściowej w wielkich, glinianych donicach. Na podwórzu stała firmowa czarna ciężarówka z kołami oblepionymi błotem i paką ze wszystkich stron obudowaną spłowiałymi drewnianymi listwami. Intensywne użytkowanie poznaczyło boki wozu rysami, lekko zamaskowanymi nalotem drzewnego pyłu. Na burcie ktoś napisał palcem w kurzu: JESTEM BRUDNA JAK ŚWIĘTA ZIEMIA. Gdy podjeżdżali pod dom, Wuj Riley nawrócił wozem tak, by stanąć między pompą do wody a ścianą. Podjechał pod frontowy ganek i prowadzące doń szerokie schody. Potem zaciągnął dźwignię hamulca i opuścił lejce.