Teatr rzeźnika
Szczegóły |
Tytuł |
Teatr rzeźnika |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Teatr rzeźnika PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Teatr rzeźnika PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Teatr rzeźnika - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Jonathan Kellerman
Teatr Rzeźnika
The Buther’s Theater
Tłumaczyła
Ewa Westwalewicz-Mogilska
2010
Strona 2
Dla Faye
Strona 3
Szczere i serdeczne podziękowania zechcą przyjąć Eli Ben
Aharon, Eli Bichler, Peter Guzzardi, Eran Israel, Barney
Karpfinger, Baruch Ram i Robert Rosenberg. A także Jesse,
Rachel i Ilana za to, że były takimi przykładnymi
podróżniczkami.
Strona 4
Stopnie policji izraelskiej
Raw nicaw: komisarz
Nicaw: komendant
Tat nicaw: zastępca komendanta
Nicaw miszneh: asystent komendanta
Sgan nicaw: naczelny nadinspektor
Raw pakad: nadinspektor
Pakad: naczelny inspektor
Mefakeah: inspektor
Mefakeah miszneh: podinspektor
Sgan mefakeah: zastępca inspektora
Raw samal riszon: starszy sierżant sztabowy
Raw samal: starszy sierżant
Samal riszon: sierżant
Samal szeni: kapral
Raw szoter: starszy szeregowy
Tura’i: szeregowy
Strona 5
KSIĘGA PIERWSZA
Strona 6
ROZDZIAŁ 1
Wiosna roku 1985
Yaakov Schlesinger mógł myśleć wyłącznie o jedzeniu.
Idiota, zganił siebie w duchu. Żeby w tak pięknym otoczeniu
troszczyć się o własny brzuch.
Odczepiając latarkę od paska, skierował snop światła na
południową bramę kampusu. Zadowolony, że kłódka jest
nienaruszona, podciągnął spodnie i ciężkimi krokami ruszył przed
siebie w ciemność, usiłując nie zwracać uwagi na nękający go głód.
Droga Mount Scopus stała się nagle stroma, ale on dobrze znał to
wzniesienie – który to już patrol, dwusetny? – i pewnie kroczył
naprzód. Skręciwszy w lewo, poszedł ku wschodniej krawędzi pasma
i z miłym zawrotem głowy spojrzał w nicość na nieoświetloną
przestrzeń Pustyni Judzkiej. Za niecałą godzinę nastanie świt i
promienie słońca zaleją pustynię niczym spływająca do glinianej misy
gęsta owsianka z miodem. Ach, znów to sarno. Jedzenie.
Jednak, rozmyślał, teren wygląda dokładnie jak misa. Lub może
głęboki talerz. Rozległy, wklęsły dysk pustym, kredowobiały,
żłobkowany miedzianymi bliznami, upstrzony mesquitem* i usiany
dziobami jaskiń – gigantyczny, popękany głęboki talerz, nachylony ku
Morzu Martwemu. Każdy terrorysta dość głupi, by przeprawiać się
przez pustynię, stanie się widoczny jak mucha na papierze, i z
pewnością, na długo przed dotarciem do osady Ma’ ale Adumim,
namierzy go patrol przygraniczny. Co, jak przypuszczał, czyniło jego
prace czymś więcej niż zwykłą formalnością. Niż zadaniem starego
człowieka.
Z roztargnieniem dotknął kolby założonego na ramię karabinu M-
1, co przywołało nagłą falę wspomnień. Bolesną melancholię, którą
stłumił, mówiąc sobie, że nie ma powodów, by się uskarżać. Że
*
Mesquite (Prosopis glandulosa) – krzew o owocach obfitujących w skrobię i stanowiących cenną paszę.
Strona 7
powinien być wdzięczny za możliwość odbywania dobrowolnej
służby. Wdzięczny za gimnastykę w chłodnym i pachnącym
powietrzu nocy. Dumny z M-1, który poklepuje go po łopatkach oraz
z szorstkiego munduru Hagany,* dzięki którym znowu czuje się jak
żołnierz.
Gdzieś poza urwiskiem rozległ się odgłos kroków, sprawiając, że
serce Yaakova żywiej zabiło. Zdjął karabin z ramienia, chwycił go
obiema rękami i czekał. Cisza, a potem znowu kroki, tym razem łatwe
do rozpoznania: szaleńczy bieg gryzonia lub sorka. * Odetchnąwszy,
ściskając w ręce karabin, ujął latarkę lewą dłonią i oświetlił zarośla.
Światło wydobyło z mroku wyłącznie skały i krzaki. Kępę chwastów.
Mglisty wir nocnych owadów.
Odstąpiwszy od krawędzi urwiska, ruszył na południe. Na
grzbiecie góry droga wiodąca przez pustkowie przecinała zbiorowisko
dachów, stłoczonych wokół wysokiej, spiczastej wieży: Szpital
Amelia Catherine, arogancko kolonialny w stylu, tkwiący na owym
lewantyńskim szczycie góry. Ponieważ teren szpitala stanowił
własność Narodów Zjednoczonych, został wyłączony z jego
marszruty, lecz Yaakov czasami lubił przystanąć i odpocząć właśnie
tutaj. Zapalić papierosa i patrzeć, jak aromat tureckiego tytoniu
podniecał kozy i osły stłoczone w zagrodzie za głównym budynkiem.
Dlaczego, zastanawiał się, pozwalają Arabom trzymać tam zwierzęta?
Jak to świadczy o higienie miejsca?
Zaburczało mu w brzuchu. Bzdura. Zjadł o ósmej solidną kolację i
spędził następne cztery godziny, siedząc na balkonie i powoli trawiąc
jedzenie, które Eva przygotowała dla niego, zanim poszła spać:
suszone morele i jabłka, krążek tłustych fig kalimyrnyjskich,
herbatniki, ciasteczka marcepanowe, mandarynki i kumkwaty *,
prażone gar’inim,* ząbkowane kawałki gorzkiej czekolady, galaretki,
chałwa. A na koniec litrowa butelka soku grejpfrutowego i syfon
wody sodowej – ostatnia nadzieja, że bąbelki gazu sprawią to, czego
nie zapewniły ciała stałe: nasycą go. Daremnie.
*
Hagana – utworzona po pierwszej wojnie światowej półlegalna organizacja samoobrony osiedli żydowskich w
Palestynie. W okresie tworzenia się państwa Izrael (1947-1949) uczestniczyła w walkach z Arabami, stając się
trzonem regularnych sił zbrojnych Izraela.
*
Sorek, sorex (Sorex soricius) – ryjówka, owadożerny ssak, wielkości myszy, o długim tułowiu i wydłużonej
głowie zakończonej wydatnym ryjkiem.
*
Kumkwat (Citrus aurantium) – owoc w rodzaju pomarańczy wielkości śliwki, ze słodką skórką i kwaskowatym
miąższem, używanym do sporządzania konfitur.
*
Gar’inim – pestki słonecznika.
Strona 8
Od przeszło czterdziestu lat żył z tym głodem i z jego wspólniczką
– bezsennością. Wystarczająco długo, by zaczął o nich myśleć jak o
parze żywych, oddychających stworzeń. Istoty zaszczepione w jego
brzuchu przez tych drani w Dachau. Bliźniacze demony, które
pozbawiły go spokoju ducha, powodując nieustające cierpienia.
Prawda, nie był to rak, ale nie była to także błahostka.
Ból przychodził falami. W najlepszym razie tępe, doprowadzające
do szału, abstrakcyjne poczucie pustki; w najgorszym – prawdziwe,
miażdżące uczucie, jakby wokół wewnętrznych organów zaciskała się
żelazna dłoń.
Nikt już nie traktował go serio. Eva powiedziała, że ma szczęście,
bo może jeść cokolwiek zechce i pozostaje chudy. Podczas gdy ona
obciska swoją pęczniejącą talię i przegląda najnowszą broszurę
dotyczącą diety, otrzymaną w klinice Kupat Holim. A lekarze z
zachwytem powtarzali, że nic mu nie dolega. Że doświadczenia nie
pozostawiły żadnych widocznych blizn. Jest wspaniałym okazem,
upierali się, posiadającym przewód pokarmowy i ogólną konstytucję
fizyczną człowieka o dwadzieścia lat młodszego.
„Ma pan siedemdziesiąt lat, panie Schlesinger” – wyjaśniał jeden z
nich, zanim z pełnym zadowolenia uśmieszkiem na twarzy rozsiadł się
w fotelu. Jakby to wyjaśniało sprawę. „Szybka przemiana materii” –
stwierdził drugi. „Powinien pan być zadowolony, że jest pan taki
aktywny, adoni”. Jeszcze inny słuchał go z wyraźnym współczuciem,
budząc w nim nadzieje, które następnie rozwiał, doradzając, by
odwiedził Wydział Psychiatrii w Hadassah. Dając tym samym dowód
na to, że jest kolejnym idiotą w służbie państwowej – tępy ból
odzywał się bowiem w trzewiach, nie w głowie. Ślubował, że więcej
nie będzie miał do czynienia z kliniką i, nie dbając o koszty, znajdzie
sobie prywatnego lekarza. Kogoś, kto potrafi zrozumieć, co to znaczy
umierać z głodu pośród obfitości jedzenia, kto uwierzy w bezmierny
ból, który go dręczy od czasu, gdy Amerykanie znaleźli go, ledwie
dyszący szkielet, leżący bezwładnie na stercie cuchnących,
rozkładających się ciał...
Dosyć, głupcze. Stara historia. Teraz jesteś wolny. Jesteś
żołnierzem. Mężczyzną na służbie, uzbrojonym i władczym. Mającym
zaszczyt patrolowania najpiękniejszego spośród miast w
najpiękniejszych godzinach. Patrzenia, jak się budzi skąpane w
lawendowym i szkarłatnym świetle, niczym księżniczka, wstająca z
Strona 9
łoża pod jedwabnym baldachimem.
Schlesinger poeta.
Odetchnął głęboko, napełnił nozdrza ostrą wonią jerozolimskiej
pinii i odwrócił się od majaczącej sylwetki szpitala. Powoli
wydychając powietrze, spojrzał na stromo opadające tarasy Wadi el
Joz i dalej na panoramę roztaczającą się od południowego zachodu,
którą zawsze pozostawiał sobie na koniec.
Stare Miasto, bursztynowo podświetlone, wieżyczki i blanki
przeszywające płomienny skraj czystej czerni nieba. Za murami,
niewyraźne, tajemnicze zarysy kopuł, iglic, wieżyc i minaretów. Na
zachodnim krańcu pionowy uskok Cytadeli. Na północy dominujące
wzgórze Haram esh-Sharif, ponad którym usadowiła się Świątynia na
Skale,* ze złotym dachem połyskującym różowawo w półmroku,
usadowiona w obrębie uśpionego miasta niczym brosza wpięta w
szary aksamit.
Zanurzony w takim pięknie, jakże mógł myśleć o własnym
brzuchu? A jednak ból się wzmagał, galopował, pulsował własnym
tempem.
Rozzłoszczony, Schlesinger przyśpieszył kroku i przeszedł na
drugą stronę drogi. Zaraz za asfaltem zaczynał się płytki wąwóz,
prowadzący do pustych pól, który niżej zmieniał się w wadi.* Od
niechcenia powiódł światłem latarki po znanym terenie. Te same
cholerne zarysy, te same cienie. Drzewo oliwne, rząd kamieni
granicznych. Porzucony zardzewiały grzejnik, który leży tu od
miesięcy, lśnienie potłuczonego szkła, ostry smród owczego łajna...
I jeszcze coś.
Podługowaty kształt, mierzący mniej więcej półtora metra,
wepchnięty w zagłębienie tarasu niedaleko szczytu północnego brzegu
wąwozu. Leżący bezwładnie u stóp młodego drzewka oliwnego.
Nieruchomy. Bomba? Niemożliwe – przedmiot sprawia wrażenie zbyt
miękkiego. Ale ostrożności nigdy za wiele.
Podczas gdy rozważał wszelkie możliwości, jego ręka zaczęła się
poruszać, pozornie z własnej woli, kierując snop światła na ów kształt.
W górę i w dół, w przód i tył. To bez wątpienia coś nowego. Pasiasty
materiał? Nie, dwa odcienie tkaniny. Ciemny na jasnym. Koc na
*
Świątynia na Skale – Kubbet es-Sachra, meczet Omara na wzgórzu Moria, ośmiokątna budowla z półsferyczną
kopułą, zbudowana w latach 687-691 na Świętej Skale, na której miał złożyć ofiarę Abraham.
*
Wadi (ued) – suche łożyska rzek na pustyniach, wypełniające się wodą tylko w porze deszczowej.
Strona 10
prześcieradle. Całun. Wokół brzegów połyskujący ciemną wilgocią.
Światło nadal obmywało kanion. Nic. Nikogo. Zastanawiał się, czy
nie wołać o pomoc, zadecydował jednak, że byłby to niepotrzebny
alarm. Najpierw należy sprawdzić.
Z karabinem w dłoni zbliżył się do krawędzi wąwozu, zaczął
schodzić, a potem stanął. Nogi mu ciążyły. Brakło mu tchu.
Zmęczenie. Wiek. Po chwili zastanowienia zbeształ samego siebie:
niedołęga. Stos koców przyprawia cię o drżenie? To pewnie nic
takiego.
Ruszył w dół, zygzakami, ku kształtowi, wyciągając poziomo
wolną rękę, aby utrzymać równowagę. Zatrzymując się co kilka
kroków, aby ustawić światło latarki. Kierując się wzrokiem.
Nasłuchując podejrzanych odgłosów. Przygotowany na to, by w
każdej chwili rzucić latarkę i ustawić karabin w pozycji do strzału.
Lecz nic się nie poruszało, panowała niezmącona cisza. Tylko on i ten
kształt. Nieznany kształt.
Schodząc niżej, natrafił na zagłębienie. Zachwiał się, łapiąc
równowagę, zagłębił obcasy w podłożu i utrzymał pionową pozycję.
Dobrze. Bardzo dobrze, jak na starego człowieka. Szybka przemiana
materii...
Był już prawie na miejscu, jeszcze tylko kilka stóp. Stój. Sprawdź,
czy w pobliżu nie ma innych nieznanych kształtów. Poruszył się
nieznacznie. Nic. Poczekaj. Dalej. Dobrze się rozejrzyj. Uważaj na
kupę łajna. Omiń pierzchające w popłochu rojowisko połyskliwych
karaluchów. Maleńkie odnóża przemykające po bobkach łajna. Na coś
bladego. Coś wystającego spod płótna. Blade tabletki.
Już stał nad kształtem. Uklęknął. Z piersią naprężoną od
wstrzymywanego oddechu. Kierując światło w dół, zobaczył je,
miękkie i plamiste jak małe białe ogórki: ludzkie palce. Miękka
poduszka dłoni. Cętkowana. Czernią. Obrzeżona szkarłatem.
Wyciągnięta ręka. Błagalnie.
Ująwszy w palce róg koca, zaczął go unosić z przeczuciem i
przymusem, z jakim dziecko odwraca kamień, dobrze wiedząc, że pod
spodem żyją te śluzowate stworzenia.
Już. Zrobione. Odrzucił tkaninę i patrzył na to, co odsłonił.
Zacisnął szczęki i nieświadomie jęknął. Był – jest – żołnierzem,
widział niejedno paskudztwo. Ale to było coś innego. Coś
niezdrowego. Coś nasuwającego przeraźliwą myśl o czymś innym...
Strona 11
Odwrócił wzrok, poczuł, że sam powraca i lgnie do zawartości
koca, napawając się okropnością. Nagle poczuł, że balansuje bezsilnie
w morzu obrazów. Wspomnienia. Inne ręce, inne koszmary. Ręce.
Ten sam błagalny gest. Tysiące rąk, góra rąk. Daremnie błagających o
zmiłowanie.
Wstał niepewnie, chwytając się konaru oliwki, gwałtownie
wydychał bolesny gniew. Przejęty dojmującymi mdłościami, zdawał
sobie sprawę z ironii chwili.
Bo to, co leżało wśród prześcieradeł, zniszczyło demony,
uwalniając go od nich po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat.
Poczuł, że jego trzewia zaczynają kipieć. Żelazna dłoń ustępuje. W
przełyku wznosi się niepohamowana fala piekącej żółci. Targany
nudnościami, wymiotował wielokrotnie na piasek, podczas gdy jakaś
jego część pozostawała dziwnie oderwana, jakby obserwował własne
splugawienie. Uważając, by nie zbryzgać koców. Nie chcąc pogorszyć
tego, co już zostało dokonane.
Opróżniwszy żołądek, spojrzał w dół z nadzieją właściwą
magicznemu myśleniu dziecka. Wierząc przez chwilę, że jego emezis *
spełniły rolę rytualnej, ofiarnej pokuty, która sprawiła, że
okropieństwo zniknęło.
Ale zniknął jedynie jego głód.
*
Emezis (gr.) – wymiociny.
Strona 12
ROZDZIAŁ 2
Ford escort przejechał na czerwonym świetle skrzyżowanie na
wprost wejścia do Parku Dzwonu Wolności. Skręciwszy w lewo na
King David, wziął ostry zakręt w Szlomo Hamelekh, dojechał do
Zahal Square, a następnie, trzymając się obwodu Starego Miasta,
pomknął na północny wschód Sultan Suleiman Road.
Obietnica brzasku została właśnie spełniona przez gorejące słońce
pustyni, które wschodziło wolno nad Górą Oliwną, ogrzewając ranek
i, z brakiem powściągliwości szalonego malarza, miotając rozbryzgi
miedzi i złota na popielate mury miasta.
Escort mknął po jaśniejących ulicach wybrukowanych kocimi
łbami, mijał chodniki i alejki upstrzone przechodniami: beduińscy
pasterze zaganiający swoje stada ku północno-wschodniemu
narożnikowi murów Starego Miasta, na piątkowy targ żywego
inwentarza; zakwefione kobiety nadciągające z pobliskich wiosek,
niosące barwne sztuki materiałów i kosze z produktami na bazar przy
wejściu do Bramy Damasceńskiej;* chasydzi* w długich czarnych
płaszczach i białych skarpetach, idący parami i trójkami ku Bramie
Jafskiej, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, śpieszący pod Ścianę
*
Mury Starego Miasta Jerozolimy posiadają osiem bram: Damasceńską, Nową, Jafską, Syjońską, Gnojną, Złotą,
Lwów i Heroda.
Brama Damasceńska wyróżnia się ozdobami i uważana jest za jest najpiękniejszą. Stanowiła początek drogi do
Damaszku. Brama Nowa – otwarto ją w 1887 roku jako połączenie między dzielnicą chrześcijańską a
instytucjami katolickimi poza murami miasta. Brama Jafska stanowiła początek drogi do Jaffy, ważnego miasta
portowego, a równocześnie rynku zbytu. Brama Syjońska łączy dzielnicę ormiańską z górą Syjon. Brama
Gnojna znajduje się w pobliżu Ściany Płaczu. Stanowiła wąskie przejście (górny łuk bramy) stosowne dla osła i
jego właściciela. Pod jej strukturą przebiega ściek w kierunku doliny Cedronu. Brama Złota prowadziła na
dziedziniec świątynny od strony wschodniej. Zwano ją również Bramą Miłosierdzia. Pozostaje zamurowana od
czasów Saladyna. Tradycja żydowska głosi, że Mesjasz wejdzie do Jerozolimy przez tę bramę. Brama Lwów
(częściej Brama Lwa) – swoją nazwę zawdzięcza płaskorzeźbie strzegących jej lwów. Zwie się również Bramą
św. Szczepana od imienia męczennika, który miał zginąć w pobliżu. Brama Heroda – nazywa się tak z powodu
błędnej identyfikacji pałacu Heroda Antypasa w tej części miasta. Ze względu na ozdobne płaskorzeźby
kamienne w języku hebrajskim nazywano Bramą Kwiatów. Była zamknięta do 1875 roku.
*
Chasyd (hebr. hasid – „prawy”, „sprawiedliwy”, „bogobojny”) – zwolennik żydowskiego ruchu religijno-
mistycznego, powstałego w latach trzydziestych XVIII w. na Podolu.
Strona 13
Płaczu, by dołączyć do pierwszego minjanu,* który będzie odmawiał
szacharit;* przygarbieni tragarze w jarmułkach, dźwigający na
wąskich plecach masywne skrzynie; chłopcy z piekarni, niosący
obsypane sezamkami bajgle, zwieszające się z grubych żelaznych
sztab.
W innych okolicznościach kierowca escorta zauważyłby to
wszystko, a nawet więcej. Jego uczucie dla miasta nie słabło – zawsze
jednakowo go zachwycało, bez względu na to, jak często je oglądał,
wąchał i słuchał. Lecz owego poranka jego myśli błądziły gdzie
indziej.
Poruszył kierownicą i skręcił w Szmuel Ben Adaja. Szybki zwrot
w lewo i znalazł się na drodze na Górę Oliwną, wiodącej na szczyt
góry Scopus. Najwyższy punkt miasta. Oko Jerozolimy, gdzie stała się
rzecz oburzająca.
W poprzek drogi ustawiono migacze i metalowe zapory. Za barierą
stał policjant służby granicznej – Druza* znany jako Salman Afif. Afif
sprawował niewzruszony dozór, stał na pewnie rozstawionych nogach,
z jedną ręką spoczywającą na pistolecie w futerale, drugą skręcając
koniuszki ogromnych czarnych wąsów. Gdy escort się zbliżył,
policjant zatrzymał go gestem, podszedł do otwartego okna i skinął
głową, rozpoznawszy kierowcę. Po szybkiej wymianie pozdrowień
rozsunięto zapory.
Przejeżdżając, kierowca escorta obejrzał szczyt wzgórza, lustrując
pojazdy parkujące wzdłuż drogi: wóz techniczny, karetka z
laboratorium patologii w Abu Kabir, samochód patrolowy z
błyskającym kogutem, jeep Afifa, białe volvo 240 z policyjną
rejestracją. Technicy już dotarli, byli także dwaj umundurowani
funkcjonariusze policji. Obok volvo stali zastępca komendanta Laufer
i jego kierowca. Ale nie było żadnego rzecznika policji, nikogo z
prasy i ani śladu patologa. Zastanawiając się nad tym, kierowca
zaparkował w pewnej odległości od pozostałych pojazdów, wyłączył
silnik i zaciągnął ręczny hamulec. Na miejscu obok niego leżał notes.
Chwycił go cokolwiek niezręcznie lewą dłonią i wysiadł z
*
Minjan – kworum dziesięciu Żydów płci męskiej powyżej trzynastego roku życia, nieodzowne do odprawiania
wszelkich nabożeństw publicznych i do czytania ze zwoju Tory (sefer Tora).
*
Szacharit – modlitwa poranna.
*
Druzowie – sekta z południowego Libanu, południowej Syrii i północnej Jordanii, utworzona za kalifa
fatymidzkiego al-Hakima (996-1021) przez Hamzę i Daraziego (od jego imienia pochodzi nazwa sekty). Religia
Druzów łączy cechy islamu, chrześcijaństwa i dawnych religii Bliskiego Wschodu. Druzowie uznają Nowy
Testament i Koran.
Strona 14
samochodu.
Był to mały, ciemny, schludnie wyglądający człowieczek, wysoki
na pięć stóp i siedem cali, ważący sto czterdzieści funtów, liczący
sobie trzydzieści siedem lat, lecz sprawiający wrażenie o dziesięć lat
młodszego. Miał na sobie zwykłe ubranie – białą bawełnianą koszulę
z krótkimi rękawami, ciemne spodnie, sandały na stopach bez
skarpetek – i żadnej biżuterii z wyjątkiem taniego zegarka oraz
niestosownie ozdobnej obrączki ze złotego filigranu.*
Włosy miał gęste, czarne i silnie skręcone, przystrzyżone do
średniej długości i uczesane we fryzurę, którą Amerykanie nazywają
afro. Na głowie miał małą czarną kipa sruga* – jarmułkę z dzianiny –
oblamowaną czerwonymi różami. Twarz pod fryzurą afro była
szczupła i gładka, o skórze koloru kawy hojnie zakropionej śmietanką
i wyrazistych rysach: wydatne kości policzkowe, silny nos z
rozdętymi nozdrzami, szerokie usta, pełne i wygięte. Skóra na
wierzchu lewej dłoni była szarawobiała, pofałdowana i błyszcząca,
pocięta bliznami.
Łukowato zarysowane brwi nadawały jego twarzy wyraz
nieustającego zdziwienia. W głębokich oczodołach tkwiły oczy w
kształcie migdałów, o tęczówkach dziwnej złocistobrązowej barwy i o
rzęsach długich jak u kobiety. W innej sytuacji można by go było
wziąć za kogoś o latynoskim lub karaibskim pochodzeniu albo za
Ibera ze znaczną domieszką krwi Azteków. Co najmniej raz wzięto go
za jasnoskórego Murzyna.
Nazywał się Daniel Shalom Sharavi i w rzeczywistości był Żydem
pochodzenia jemeńskiego. Czas, okoliczności i protekcja –
przypadkowe powiązania – sprawiły, że został policjantem.
Inteligencja i pracowitość wyniosły go do rangi pakada – naczelnego
inspektora – w Okręgu Południowym Policji Państwowej. Przez
większość życia zawodowego był detektywem. W ostatnich dwóch
latach wyspecjalizował się w przestępstwach, podlegających
Wydziałowi Zabójstw, który w Jerozolimie rzadko zajmował się
sprawami w rodzaju tej, która tego ranka przywiodła go na Scopus.
Podszedł bliżej. Pracownicy transportu siedzieli w swojej
furgonetce. Funkcjonariusze policji rozmawiali ze starszym
*
Filigran – misterny, ażurowy ornament złotniczy z cienkich drucików, często z granulacją.
*
Kipa sruga – mała płaska czapeczka zwana również jarmułką lub kapelem, którą mężczyźni przykrywają
głowę podczas modłów, a wielu ortodoksów nosi ją przez cały czas.
Strona 15
mężczyzną w mundurze Straży Obywatelskiej. Daniel przyjrzał mu się
uważniej: pod siedemdziesiątkę lub tuż po siedemdziesiątce, chudy,
lecz masywnej budowy, o krótko ostrzyżonych włosach i
szczeciniastych siwych wąsach. Wyglądało na to, że poucza
policjantów, wskazując w kierunku wąwozu na zachód od drogi,
gestykulując rękami i szybko poruszając ustami.
Laufer stał oddalony o kilka jardów, pozornie nie zwracając uwagi
na ten wykład, paląc papierosa i spoglądając na zegarek. Zastępca
komendanta miał na sobie czarną trykotową koszulę i szare spodnie,
jak gdyby zabrakło mu czasu, by przywdziać mundur. W cywilnym
ubraniu, pozbawiony baretek, sprawiał wrażenie bardziej pękatego i z
całą pewnością mniej imponującego. Zauważywszy zbliżającego się
Daniela, rzucił papierosa na ziemię, a następnie powiedział coś do
swego kierowcy, który się oddalił. Nie czekając, aż Daniel podejdzie,
ruszył ku niemu szybkimi krótkimi krokami, poprzedzony wydatnym
brzuchem.
Spotkali się w pół drogi i wymienili zdawkowy uścisk dłoni.
– Okropne – powiedział Laufer. – Prawdziwa rzeź. – Gdy mówił,
jego policzki drgały jak puste bukłaki. Daniel spostrzegł, że oczy
komendanta były bardziej zmęczone niż zwykle.
Laufer pogrzebał ręką w kieszonce koszuli i wyjął paczkę
papierosów. English Ovals. Bez wątpienia pamiątka z ostatniej
podróży do Londynu. Zapalił papierosa i wydmuchnął przez nos dwie
jednakowe smużki dymu.
– Rzeź – powtórzył.
Daniel wskazał głową człowieka w mundurze Hagany.
– On to znalazł?
Laufer przytaknął.
– Schlesinger Yaakov.
– Patroluje to miejsce?
– Tak. Od Starego Hadassah, dookoła uniwersytetu, w dół poza
Amelia Catherine i z powrotem. W tę i z powrotem, pięć razy w ciągu
nocy, przez sześć nocy w tygodniu.
– Sporo chodzenia jak na kogoś w jego wieku.
– To twardziel. Były palmachaj.* Twierdzi, że nie potrzebuje wiele
snu.
*
Palmachaj – członek Palmachu, organizacji wojskowej Żydów w Palestynie za czasów Mandatu brytyjskiego,
przed powstaniem państwa Izrael.
Strona 16
– Ile razy przeszedł swoją trasę, nim na to natrafił?
– Cztery. Robił ostatnią turę. Wracał na drogę, a potem miał wsiąść
do samochodu na Sderot Churchill i pojechać do domu. Na Francuskie
Wzgórze.
– Zdarza mu się zdrzemnąć?
– Po służbie. W samochodzie. Chyba że znajdzie coś niezwykłego.
– Laufer uśmiechnął się gorzko.
– Więc możemy dokładnie określić, kiedy to podrzucili?
– Zależy, jak poważnie go potraktujemy.
– Są powody, by go nie brać serio?
– W jego wieku? – odparł Laufer. – Twierdzi, że jest pewien, że
wcześniej tego nie było, ale kto tam wie? Może nie chce się wydać
niedbały.
Daniel popatrzył na starego mężczyznę. Skończył swój wykład i
stał prosty jak struna pomiędzy policjantami. Nosił M-l, jakby karabin
stanowił część jego ciała. Mundur starannie odprasowany na kant. Typ
starego wiarusa. Ani śladu niedbalstwa.
Zwracając się z powrotem w stronę Laufra, uniósł notes
pokiereszowaną ręką, otworzył go i wyjął pióro.
– Mówi, że o której to znalazł? – zapytał.
– O piątej czterdzieści pięć.
Całą godzinę wcześniej, niż go zawiadomiono. Opuścił pióro i
pytającym wzrokiem spojrzał na Laufra.
– Chciałem uniknąć rozgłosu – wyjaśnił zastępca komendanta
rzeczowym tonem. Ani śladu przeprosin. – Przynajmniej do czasu,
gdy zorientujemy się, jak to zaszufladkować. Żadnej prasy, żadnych
oświadczeń, minimum personelu. I nie ma potrzeby roztrząsać tematu
z ludźmi spoza ekipy śledczej.
– Rozumiem – powiedział Daniel. – Był tu doktor Levi?
– Był i odjechał. Przeprowadzi autopsję po południu i zatelefonuje
do pana. – Zastępca komendanta zaciągnął się głęboko dymem z
papierosa i wypluł drobinę tytoniu, która przylgnęła mu do wargi. –
Myśli pan, że wrócił? – zapytał. – Nasz posępny przyjaciel?
Przedwczesne pytanie, pomyślał Daniel. Nawet w ustach kogoś,
kto zrobił karierę w administracji.
– Fakty pasują? – zapytał.
Laufer skrzywił się, bagatelizując pytanie.
– Miejsce pasuje, prawda? Wcześniej znajdowano je w tej samej
Strona 17
okolicy.
– Jedną z nich... Marcovici. Nieco niżej. W lesie.
– A pozostałe?
– Dwie w Sheikh Jarrah, czwarta...
– Właśnie – przerwał mu Laufer. – Wszystkie w promieniu pół
kilometra. Może ten łajdak ma coś do tego miejsca. Coś, co ma
związek z psychiką.
– Możliwe – zgodził się Daniel. – Jakie obrażenia?
– Niech pan zobaczy na własne oczy – powiedział zastępca
komendanta.
Odwrócił się, paląc i kaszląc. Daniel zostawił go i zwinnie zszedł
do wąwozu. W pobliżu nakrytego białym prześcieradłem ciała
pracowało dwoje techników, mężczyzna i kobieta.
– Dzień dobry, pakad Sharavi – powiedział mężczyzna z
udawanym szacunkiem. Spojrzał pod słońce na trzymaną w dłoni
probówkę, potrząsnął nią delikatnie i umieścił w otwartym pojemniku
na dowody rzeczowe.
– Witaj, Steinfeld – odpowiedział Daniel. Rozejrzał się po
najbliższej okolicy. Szukał rewelacji, lecz dostrzegł jedynie szarość
kamieni, burą barwę gruntu. Z pylastej ziemi wyrastały poskręcane
pnie drzew oliwnych, ich korony lśniły srebrzystą zielenią. Kilometr
kamienistego pola na zboczu; dalej głęboka, wąska dolina Wadi el
Joz. Sheikh Jarrah, z plątaniną uliczek i domkami koloru wanilii.
Migotanie turkusu: kraty z kutego żelaza pomalowane na odcień,
który według wierzeń Arabów odstrasza złe duchy. Wieże i wieżyczki
kolonii zamieszkanej przez Amerykanów, sczepione plątaniną anten
telewizyjnych.
Żadnych bryzgów krwi ani śladu pogniecionych liści, żadnych
strzępków ubrania wiszących na sterczących konarach drzew.
Żadnego geograficznego wyznania. Tylko biały kształt leżący pod
drzewem. Samotny, podługowaty, nie na miejscu. Niczym jajo
upuszczone z przestworzy przez jakiegoś olbrzymiego, niedbałego
ptaka.
– Czy doktor Levi miał coś do powiedzenia po oględzinach? –
zapytał.
– Cmokał językiem. – Steinfeld uniósł następną próbówkę, obejrzał
ją i odłożył.
Daniel zauważył w pojemniku kilka gipsowych odlewów i spytał:
Strona 18
– Są wyraźne odciski palców?
– Tylko mężczyzny z Hagany – odparł technik z niesmakiem. –
Nawet jeżeli były jakieś inne, zatarł je. I zwymiotował. O, tam. –
Wskazał suchą, bielejącą plamę o metr w lewo od prześcieradła. – Nie
trafił na ciało. Niezły cel, co?
Drugim technikiem była nowo zatrudniona kobieta o imieniu
Avital. Klęczała w pyle, pobierając próbki liści, gałązek i łajna,
wkładając je do plastikowych woreczków; pracowała szybko i w
milczeniu, z napiętym wyrazem twarzy. Gdy zamknęła woreczki,
spojrzała w górę i skrzywiła się.
– Nie chciałby jej pan oglądać, adoni.
– Szczera prawda – powiedział Daniel. Przyklęknął i uniósł
prześcieradło.
Twarz pozostawiono nietkniętą. Głowa spoczywała nienaturalnie
przekrzywiona; ujrzał półprzymknięte, zamglone oczy. Przerażająco
ładna, jak głowa lalki przytwierdzona do okaleczonego tułowia.
Młoda twarz, smagła, okrągława, lekko usiana pryszczami na czole i
brodzie, faliste czarne włosy, długie i lśniące.
W jakim mogła być wieku? – pomyślał. Piętnaście lat, może
szesnaście? W jego trzewiach rozgorzał płomienny gniew. Avital
przyglądała się mu, a on zdał sobie sprawę, że zaciska pięści. Szybko
je rozwarł, poczuł łaskotanie w czubkach palców.
– Miała takie włosy, gdy ją znaleziono?
– Znaczy jakie? – spytał Steinfeld.
– Gładkie. Uczesane.
Technicy spojrzeli po sobie.
– Tak – odparła Avital.
Steinfeld skinął głową i milczał wyczekująco, jakby się spodziewał
następnego pytania. Gdy nie padło, wzruszył ramionami i wrócił do
pracy.
Daniel pochylił się niżej i pociągnął nosem. Z ciała zaczął się
dobywać odór śmierci, ale oprócz niego dał się wyczuć czysty, słodki
zapach mydła. Ktoś ją umył.
Daniel uniósł głowę i znów przyjrzał się twarzy. Usta były lekko
rozchylone i odsłaniały brzeżek białych, szeroko rozstawionych
górnych zębów. Dolne były ściśnięte i wyszczerbione. Brakowało
górnego zęba. Dziewczyna nie była zamożna. Miała przekłute uszy,
ale żadnych kolczyków. Żadnych plemiennych tatuaży, blizn, znaków
Strona 19
szczególnych czy oszpeceń.
– Znaleźliście coś pozwalającego ustalić tożsamość?
– Nie ma tak dobrze – odparł Steinfeld.
Daniel przyglądał się jeszcze chwilę, po czym zakończył inspekcję
poszczególnych rysów. Zmienił perspektywę i spojrzał na twarz jak na
całość, szukając cech etnicznych. Miała wygląd orientalny, ale to
niewiele znaczyło. W Jerozolimie rzadko zdarzały się twarze, z
których można było wyczytać pełną historię pochodzenia – Arabowie,
Aszkenazyjczycy,* Druzowie, Bucharyjczycy, Ormianie. Każdy miał
swój prototyp, ale istotne były domieszki. Daniel widział zbyt wielu
jasnowłosych, niebieskookich Arabów i smagłych Niemców, by
polegać na cechach rasowych. Jednak byłoby miło znaleźć coś na
początek.
Na dolnej wardze dziewczyny przysiadła lśniąca zielona mucha.
Spędził ją i zmusił się, by obejrzeć resztę.
Gardło rozcięto głęboko, od ucha do ucha, przeżynając przełyk i
tchawicę, oddzielając kręgi o barwie kości słoniowej; do całkowitej
dekapitacji zabrakło milimetrów. Każda z małych piersi otoczona była
ranami kłutymi, zadanymi nożem. Brzuch został rozpłatany poniżej
żeber z prawej strony, aż po biodro, i z powrotem ku górze w lewo.
Spod brzegu rany wystawały lśniące kawałki tkanki. Okolica łona
stanowiła masę zakrzepłej krwi.
Ogień w trzewiach Daniela wzmógł się. Okrył ciało po szyję.
– Nie zabito jej tutaj – powiedział.
Steinfeld potwierdził jego słowa ruchem głowy.
– Za mało tu krwi. Właściwie w ogóle nie ma. Wygląda na to, że
spuszczono z niej krew.
– Jak to?
Steinfeld wskazał na brzeg rany.
– W ciele nie ma krwi. To, co widać poniżej cięcia, jest blade... jak
okaz z laboratorium. Całkowicie wykrwawione.
– Co ze spermą?
– Nic wyraźnego, wzięliśmy próbki. Więcej powie badanie
organów wewnętrznych przez Leviego.
Daniel pomyślał o spustoszeniach poczynionych w narządach
*
Aszkenazyjczycy – pierwotnie Żydzi wywodzący się z Niemiec. Obecnie terminu tego używa się w odniesieniu
do Żydów z Europy zachodniej, środkowej i wschodniej, ponieważ większość z nich jest spadkobiercami Żydów
franko-niemieckich.
Strona 20
płciowych.
– Sądzisz, że doktor Levi będzie w stanie wydostać coś z pochwy?
– Musisz zapytać jego. – Steinfeld zatrzasnął pojemnik na dowody
rzeczowe.
– Ktoś ją dokładnie wymył – powiedział Daniel bardziej do siebie
niż do pary techników. – Tak przypuszczam.
Obok pojemnika leżał aparat fotograficzny.
– Zrobiliście zdjęcia?
– Takie jak zwykle.
– Zróbcie jeszcze trochę. Na wszelki wypadek.
– Wypstrykaliśmy już trzy rolki – odparł Steinfeld.
– Zróbcie więcej – powiedział Daniel. – Żeby się nie powtórzyła
katastrofa jak z Aboutboul.
– Nie miałem z tym nic wspólnego – zaprotestował Steinfeld z
wymownym wyrazem twarzy.
Jest przerażony, pomyślał Daniel, i stara się tego nie okazywać.
– Wiem, Meir – powiedział łagodniejszym tonem.
– Jakiś detektyw z Okręgu Północnego odkomenderowany do
Sztabu Państwowego – skarżył się technik – wziął aparat i otworzył w
oświetlonym pokoju, no i żegnajcie dowody.
Myśli Daniela biegły w innym kierunku, lecz pokręcił głową ze
zrozumieniem, zmuszając się do współczucia.
– Protekcja?
– A cóż by innego? Czyjś siostrzeniec.
– Można się było spodziewać.
Steinfeld przejrzał zawartość pojemnika, zamknął go i otarł dłonie
o nogawki. Spojrzał na aparat i podniósł go z ziemi.
– Ile dodatkowych filmów sobie życzysz?
– Zrób jeszcze dwa, dobrze?
– Dobrze.
Daniel zapisał coś w swoim notesie, wstał, otrzepał spodnie i
znowu spojrzał na martwą dziewczynę. Nieruchome piękno jej
twarzy... profanacja. Taka młoda, jakie były twoje ostatnie myśli,
śmiertelna udręka?
– Czy na ciele był piasek? – zapytał.
– Ani trochę – odparła Avital – nawet pomiędzy palcami stóp.
– A we włosach?
– Też nie – odpowiedziała. – Rozczesałam je. Przedtem były