Szyda Wojciech - Trzecia księga

Szczegóły
Tytuł Szyda Wojciech - Trzecia księga
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szyda Wojciech - Trzecia księga PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szyda Wojciech - Trzecia księga PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szyda Wojciech - Trzecia księga - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WOJCIECH SZYDA trzecia księga Ks. Rafałowi Krakowiakowi Obcy. W mitach, legendach, opowieściach ludowych, a nawet w ogóle w literaturze "obcy" pojawia się bardzo często jako "ten, kto ma zastąpić" aktualnego władcę, rządcę czy pana jakiegoś kraju czy miejscowości. To symbol możliwości nieprzewidzianej zmiany, uobecnienia się przyszłości; mówiąc ogólnie - wszelkiej przemiany. Juan Eduardo Cirlot, "Słownik Symboli" Synu człowieczy, słuchaj tego, co ci powiem. Nie opieraj się, jak ten lud zbuntowany. Otwórz usta swoje i zjedz, co ci podam. Popatrzyłem, a to była wyciągnięta w moim kierunku ręka, w której spoczywał zwój księgi. Księga Ezechiela I Ostatni raz widziałem go podczas buntu, gdy schodził do ogarniętej rebelią strefy Hohenschloss. Dzień wcześniej odebrałem telefon. Dzwonił z konkretnym pytaniem: czy mógłbym go wpuścić. Odparłem, że trzeba to przedyskutować. Umówiliśmy się na wieczór. Przyszedł służbowo. Podczas rozmowy cierpliwie przekonywał, że nie mam się czego obawiać, bo regulamin nie krępuje mi rąk. Miał rację. A jednak oponowałem, powołując się na szczególne środki ostrożności. Istniało ryzyko, że w chwili otwarcia grodzi więźniowie przedrą się na zewnątrz. Kłamałem i nie kłamałem - ryzyko istniało, lecz nie było duże. Sytuację mieliśmy w miarę opanowaną. System podglądu termicznego i awaryjny system monitoringu DNA zapewniały ciągłą obserwację cel, korytarzy i służbowych pomieszczeń. Ekrany dawały obraz przemieszczających się grup więźniów - pulsujące plamki zlewały się i rozpraszały niczym wody podziemnego źródła. Raymond postanowił stać się taką plamką. Jako więzienny kapelan mógł negocjować z buntownikami. Na tej podstawie dostał zgodę. Miałem jednak wrażenie, że chodzi o coś innego. W dniu, w którym schodził do podziemi, spytałem wprost, czy jego decyzja ma związek z Mesjaszem, domniemanym prowodyrem rebelii. "Tak" - odparł krótko, co tylko podsyciło moją ciekawość. Przygotowania przebiegły w milczeniu. Rzut oka na ekran, test łączności, pożegnalny gest i Raymond zszedł do rynny (tak nazywaliśmy korytarz prowadzący do grodzi). Tuż przed odblokowaniem zabezpieczeń, gdy stojąc naprzeciw drzwi awaryjnych odbierał moje polecenia, spytał: "Czy wierzysz, że wrócę stamtąd żywy?" Nie odpowiedziałem wprost. "Niech ksiądz uważa na siebie" - westchnąłem tylko. "Powodzenia!" Uchyliłem grodzie. Wszedł od razu. Po chwili był już tylko pulsującą czerwoną plamką. Drżącą ręką zamknąłem bramę. 1. Doniesienie o przestępstwie Potężnie zbudowany mężczyzna w czarnej koszuli, czerwonych dżinsach i tęczowej bejsbolówce szedł mokrą od deszczu ulicą w centrum Amodos. Powiedzieć, że wyróżniał się wyglądem, to mało: jego widok wprost prowokował dziesiątki ciekawskich spojrzeń. Gdyby wiedziano, dokąd olbrzym zmierza, spojrzeń byłoby znacznie więcej. Krople skrzyły się w słońcu. Ciemne okulary mężczyzny odbijały obrazy. Wystawy sklepowe, poręcze balkonów, sylwetki samochodów przeglądały się w szkłach, obrócone o 180 stopni. Filtr posiadał opcję neutralizującą, rozbrajał rozwieszone nad chodnikiem reklamówki. Mężczyzna tonął w nich i wynurzał się, niczym w strzępach rozerwanej tęczy. Plan był jasny. Zwłaszcza druga część zadania nie wydawała się trudna. Zatrzymał się przed budynkiem z czerwonej cegły. Tablica oznajmiała: Urząd Prokuratorski - rejon III. Zdjął okulary (przed gmachami publicznymi obowiązywał zakaz rozmieszczania reklam) i wszedł po szerokich schodach. W korytarzu schylił się do zakratowanego okienka. - Dzień dobry. Chciałem złożyć doniesienie o przestępstwie. Strażnik ugryzł kanapkę, patrząc podejrzliwie. - O przestępstwie, mówisz pan... - popił mineralną. - Niby jakim? - O morderstwie. - Serio? Jasna cholera!... - Chcę rozmawiać z prokuratorem. Strażnik odkaszlnął i przysunął klawiaturę komputera. - Nie tak szybko. Pańskie nazwisko? - Lienson. Neil A. Lienson. - Kartę proszę... Mężczyzna podał przez kratki kartę personalną. Strażnik sięgnął po słuchawkę. - Przekaż Ricciemu, że przyszedł petent. Poważna sprawa, doniesienie o morderstwie... Rozległo się brzęczenie domofonu. - Wchodź pan. Pierwsze piętro, pokój drugi. Drzwi rozchyliły się i mężczyzna wszedł do gmachu. Do windy wsiadał razem z młodym policjantem. Pokój nr 2 - w końcu korytarza. Tabliczka na drzwiach: F. Ricci - Prokurator Okręgowy. Pukając, mężczyzna wiedział już, że się uda. Był spokojny. Prokurator czekał w asyście dwóch policjantów i aplikanta. - Proszę siadać - wskazał krzesło naprzeciw biurka. - Przypominam, że składa pan formalne doniesienie. - Notuj - polecił aplikantowi, wskazując klawiaturę komputera. Mężczyzna w czarnej koszuli i czerwonych spodniach nie usiadł. Wziął oddech i wyrecytował: - Oświadczam, że wczoraj wieczorem w mieszkaniu przy ulicy Nowej 6 zamordowałem trzy osoby. Matkę, ojca i dziecko. Zwłoki poćwiartowałem i wrzuciłem do wanny. Wszyscy zastygli w zdumieniu. Aplikant zamarł z podniesionym palcem. Prokurator przełknął ślinę i wychrypiał: - Jaja pan sobie robisz? Olbrzym sięgnął do kieszeni i wyjął trzy szklane fiolki. - Oto dowód. Na wypadek, gdybyście nie wierzyli - wysunął probówki przed siebie. - Krew denatów... Pobrałem własnoręcznie. Na miejscu znajdziecie zachlapane ściany, nie będzie problemu z uzyskaniem próbek porównawczych. Prokurator skinął na policjantów; ich dłonie spoczęły na kolbach pistoletów. - Przyszedłem, by oddać się w ręce sprawiedliwości - rzekł spokojnie olbrzym. - Proszę mnie aresztować - wysunął ręce, by go skuli. Policjanci wyciągnęli broń. Prokurator dał znak. Ostrożnie wyjęli mu fiolki z palców i założyli kajdanki. Ledwie się domknęły na grubych nadgarstkach. - Pierwszy raz w ciągu dwudziestu lat słyszę coś takiego - pokręcił głową Ricci; następnie spojrzał na aplikanta i krzyknął: - Zapisałeś, co powiedział?! - Panie prokuratorze, ja... - No tak... Trzeba będzie powtórzyć... - wstał z obrotowego krzesła i zwrócił się do olbrzyma. - Od tej chwili jest pan formalnie podejrzany o popełnienie przestępstwa. Jeśli to, co usłyszeliśmy, okaże się prawdą, wydam niezwłocznie akt oskarżenia. Mężczyzna stał spokojnie ze skutymi na plecach rękami. Wszystko szło po jego myśli. Ricci zwrócił się do aplikanta: - Dzwoń do komendy. Niech przyślą patologa i ekipę od zabezpieczania śladów. Jedziemy pod wskazane miejsce. Następnie rozkazał policjantom: - Zamknijcie go na czterdzieści osiem. - Wyjął z szuflady nakaz i podpisał zamaszyście. - Coś mi się zdaje, że na tym się nie skończy... Cela znajdowała się dwa piętra niżej. Strażnicy wyprowadzili olbrzyma na korytarz. W czarnych mundurach przypominali dwie mrówki eskortujące wielkiego chrabąszcza. 2. Anonim Biskup Quinsey zasiadł do komputera, by dokończyć tekst niedzielnego kazania, lecz zanim otworzył dokument "Tajemnica Wcielenia", zobaczył w rogu ekranu mrugającą kopertę. Zdumiony podrapał się po szczęce i łyknął zielonej herbaty z kubka. Nie oczekiwał korespondencji. Na zastrzeżony adres przychodziło regularnie kilka listów, lecz nigdy w sobotę wieczorem. Quinsey podświetlił ikonę i uruchomił program antywirusowy. Systemy komputerowe diecezji były często atakowane przez satanistów. Tym razem nie był to wirus. Plik nazywał się "Dobra nowina", co mogło być sprytnym kamuflażem, lecz najwidoczniej nie było. Biskup najechał kursorem na kopertę i rozpakował przesyłkę. Na czarnym tle mrugały białe litery pisane gotycką minuskułą. Biskup musiał założyć okulary, by je przeczytać. PIEKŁO JEST KWESTIĄ SKALI. JUŻ NIEBAWEM. Sataniści? Odkąd wysyłanie wirusów przestało skutkować (kościelne zabezpieczenia łapały każdą pluskwę), zostały już tylko pogróżki przez internet oraz pliki muzyczne z death metalowym łomotem. Inkluzjanie? Raczej nie, sekta dawno poszła w rozsypkę. Kto zatem? Może skrajne skrzydło Narodu Islamu? Zdarzały się pogróżki od tego ruchu czarnoskórych mahometan, toczących zacięty spór z białą chrześcijańską większością... Zresztą gdziekolwiek spojrzeć, wrogowie Rzymu mnożyli się jak grzyby po deszczu. Jeszcze chyba nigdy Kościół nie przypominał tak bardzo oblężonej twierdzy. Katolicyzm znalazł się między młotem a kowadłem, od góry gnieciony przez globalny ekumenizm, od dołu podgryzany przez stare i nowe sekty. Kryzys wiary przejawiał się odpływem wyznawców. Światowa religia zwana Uniwersalizmem tylko pogarszała sytuację. W istocie nie różniła się od "zaangażowanej neutralności światopoglądowej", oficjalnej ideologii Rządu Światowego. Najświeższą plagą stały się "sekty hybrydalne", zwane przez media religijnymi patchworkami. Łączyły dogmaty religijne z teoriami naukowymi i założeniami ideologii społecznych, żeniły prawdy objawione z tezami manifestów artystycznych i kolorem włosów, wszystkie kombinacje dozwolone. Cybersataniści, Naziweganie, Technokrisznowcy, Kościół św. Teda Kaczynskiego, Wspólnota Mieszkaniowa im. Markiza de Sade, Gnostyczny Związek Czcicieli Amfetaminy, Ekumeniczne Bractwo Reklamy, Socraperzy na rzecz Przemocy w Mediach... Nikt nie umiał policzyć związków wyznaniowych (rejestracja nie była obowiązkowa). Mnożyły się także liczne organizacje świeckie. Duży rozgłos zyskało Stowarzyszenie Roszczeń Egzystencjalnych (związane z Kościołem bł. J.P. Sartre'a). Członkowie SRE wywodzili się z kręgów twórczych. Programowo odmawiali wszelkiej działalności zarobkowej, nawet artystycznej. Wyznawali doktrynę socjalnej pomocy dla zagubionych duchem. Według statutu zrzeszenia: Sam ciężar egzystencji, konieczność zmagania się z życiem, codzienny trud bytowania w świecie, gdzie człowiek nie ma wpływu na nic - sam ten fakt winien uprawniać twórców, którzy pojęli absurd istnienia, do godziwego zasiłku. Państwo ma obowiązek pomagać wszystkim tym, którzy stracili chęć do życia, i wypłacać im odszkodowania za przymusowe istnienie. Program SRE zacierał różnice między filozoficznym i materialnym znaczeniem słów "byt" i "egzystencja". Nędza egzystencji duchowej winna być rekompensowana dostatkiem egzystencji materialnej - głosili zbuntowani twórcy. Powstał nawet projekt "Ustawy o zasiłku z tytułu braku chęci do życia". Nie doczekał się jednak uchwalenia. Wkrótce sława SRE została przyćmiona. Ulubieńcem mediów stała się Gejowska Liga Antropologiczna (związana ze Światowym Kongresem Feministycznym). Stowarzyszenie głosiło, że siłą sprawczą kultury był, jest i będzie homoseksualizm. Przytaczano przykłady wybitnych władców, twórców i artystów. Jednak największy rozgłos zyskała nowa teoria ewolucji firmowana przez GLA. Zgodnie z jej założeniami człowiek heteroseksualny (homo sapiens sapiens) jest najbardziej prymitywną formą rozwojową, natomiast człowiek homoseksualny (homo homo sapiens) to wyższy próg, ogniwo między człowiekiem heteroseksualnym a człowiekiem samowystarczalnym (homo ego) - najwyższym, docelowym stadium ewolucji. Od kilku lat aktywiści GLA zabiegali o zamieszczenie w konwencjach praw człowieka zapisu tyczącego szczególnej ochrony homoseksualizmu - postępowej orientacji seksualnej, która jako siła sprawcza ewolucji stanowi największe dobro ludzkości. Biskup wcale nie uważał, że świat stanął na głowie. Z tym byłoby jeszcze pół biedy. Stojąc na głowie, świat wirował w szalonym tańcu. Był to ruch, którego nie opisywały prawa kinetyki, najgorsze, że mało kto przejmował się konsekwencjami obłąkańczej wirówki... PIEKŁO JEST KWESTIĄ SKALI. Ponownie zerknął na ekran, pulsujące białe litery żarzyły się jak płynne żelazo. Powrót z krainy gorzkich refleksji nie poprawił biskupowi humoru. Myślał o zagadkowej przesyłce. Owszem, podobne anonimy przychodziły na adres kurii, były przykre, lecz nikt nie zawracał sobie nimi głowy, co najwyżej wzdychał żałośnie lub unosił się oburzeniem, jak na widok wulgarnego graffiti. To wszystko działo się jednak w połączeniach oficjalnych, listy przychodziły na ogólnodostępne adresy. Poza kilkunastoma osobami nikt nie znał prywatnego maila biskupa. Trzeba będzie wszcząć małe śledztwo, myślał Quinsey, pakując wiadomość do Kosza. Ponownie otworzył plik z kazaniem, lecz nie mógł znaleźć jednej dobrej myśli. Zdenerwowany stukał palcem po klawiaturze, kasując to, co przed chwilą napisał. Wspomnienie listu wracało natrętnie jak dokuczliwa mucha. 3. Przeniesienie Raymond Shepard, katolicki ksiądz i brat-założyciel charytatywnego zgromadzenia Pomocna Dłoń, otrzymał skierowanie do zakładu karnego cztery lata po święceniach. Jako stażysta Wyższego Seminarium Duchownego w Amodos rozpoczął akurat pracę nad doktoratem zatytułowanym "Miasta i ogrody - symbolika biblijna i apokryficzna a współczesne procesy urbanizacyjne". Niebieską kopertę doręczył posłaniec. Zimowy dzień, popołudnie. Raymond spożywał skromny adwentowy obiad. Dzwonek do drzwi oderwał go od smażonej ryby. Gdy ujrzał kopertę - nie miał złudzeń. Jego obawy znalazły potwierdzenie. Spodziewał się, że praca teologiczna zostanie w końcu przerwana, a on sam - rzucony na głęboką wodę. Niemniej, gdy przeczytał decyzję biskupa, poczuł, że robi mu się słabo. Po śmierci starego kapelan zakładu Hohenschloss zwolniło się miejsce, które zdaniem jego eminencji Victora Ralpha winno być obsadzone kimś znacznie młodszym. Wybór padł na Raymonda, głównie z uwagi na jego działalność w Pomocnej Dłoni, organizacji śmiało angażującej się w bezpośredni kontakt z marginesem społecznym. Z pisma wynikało, że szczególne wrażenie zrobiło na biskupie nawrócenie przez Sheparda szefa jednego z młodzieżowych gangów. To z namowy duchownego wykorzystał swoją charyzmę i zdolności przywódcze, by przekształcić bandę młodych opryszków w świecki zakon walczący z narkotykami i prostytucją. Była zasługa, jest kolejny krzyż, pomyślał Shepard, wracając do obiadu. Zaraz skarcił się za tę myśl. Sytuacja nie była najgorsza. Przede wszystkim: nie musi opuszczać miasta. Obowiązki kapelana penitencjarnego z pewnością dadzą się pogodzić z pracą naukową. Będzie musiał lepiej zagospodarować czas. Materiały do doktoratu są już zgromadzone. Być może staż w Hohenschloss, najbardziej represyjnym więzieniu w Amodos, pozwoli pozbyć się wyrzutów sumienia. Pamiętał słowa profesora Vertaniego, wygłoszone podczas wykładu z ascetyki: Kapłan powinien łączyć słowo z czynem - praca z tekstem nie może odrywać go od pochylania się nad najbardziej potrzebującymi... Zaraz po studiach Raymond przyłączył się do tworzenia Pomocnej Dłoni. Już wtedy najchętniej spędzał czas w bibliotekach. Rozumiał, że trzeba angażować się w działalność społeczną, póki czas. Leżąca na skraju stołu Biblia spadła na dywan, gdy sięgnął po widelec. Nerwy. Schylił się i ujrzał, że Pismo otworzyło się na Księdze Ezechiela. Jedna ze stron zagięła się i światło lampki padło na fragment "Wizja rydwanu Bożego". Raymond podniósł księgę i położył przed sobą. Patrzyłem, a oto wiatr gwałtowny nadszedł od północy, wielki obłok i ogień płonący oraz blask dookoła niego, a z jego środka promieniowało coś jakby połysk... Pośrodku było coś, co było podobne do czterech istot żyjących... Shepard przełknął ślinę. Był przeczulony na punkcie podobnych znaków. Podobno Dostojewski wywróżył sobie śmierć, otwierając Biblię na chybił trafił. Cóż mógł znaczyć ten najbardziej daenikenowski fragment Starego Testmentu? W środku pomiędzy tymi istotami żyjącymi pojawiły się jakby żarzące się w ogniu węgle, podobne do pochodni... Ogień rzucał jasny blask i z ognia wychodziły błyskawice. Później następowała wizja słynnego pojazdu z czterech kół wysadzanych oczami. Raymond włożył skierowanie między strony Pisma i zamknął księgę. Pomyślał o Jerrym, swoim młodszym bracie leżącym od dwóch miesięcy pod kroplówką w stanie śpiączki. Wypadek motocyklowy, uraz mózgu. Dwadzieścia dwa lata i pięćdziesiąt procent szans przeżycia. Odwiedzał brata dwa razy w tygodniu, by posiedzieć przy łóżku i potrzymać bezwładną dłoń nieprzytomnego. Wszystko inne traciło znaczenie wobec tego nieszczęścia. Odłożył sztućce i spoglądał w resztki jedzenia. Czuł, że wszystko wraca. Odrapane tynki slumsów mieszały się w pamięci z więziennymi kratami i szpitalnym łóżkiem. Z okien i cel wychylali głowy przedstawiciele świata, który znów się o niego upominał: narkomani, menele, recydywiści. A między nimi Jerry. Gdy obraz zniknął, Raymond poczuł się jak leżący na talerzu rybi szkielet. Los dobierał się do niego nożem i widelcem. Wstał, zgasił światło i podszedł do parapetu, na którym stał zardzewiały krzyżyk - pamiątka tamtych czasów. Oparł się czołem o szybę i trwał tak, obserwując budynki i drzewa. Za oknem padał śnieg. 4. Mane, tekel, fares W celi panowała ciemność. Na wąskiej pryczy, pod okratowanym wylotem kanału wentylacyjnego spał mężczyzna. Prawa ręka zwisała bezwładnie, muskając posadzkę. Lewa służyła za poduszkę. Zgięte w kolanach nogi wystawały poza krawędź pryczy. Więzień nosił numer 99 C. Nie został jeszcze skazany, przebywał w areszcie tymczasowym. Rozprawa za tydzień. Wyglądało, że będzie czystą formalnością. Dowody, łącznie z przyznaniem się do winy, były nie do podważenia. Badanie psychiatryczne potwierdziło poczytalność sprawcy. Rozmowy z biegłymi nie wykazały choroby psychicznej. Nadto więzień nie okazał cienia skruchy. Nie żałował tego, co zrobił, nie obiecywał poprawy, poniechał próśb o łagodny wymiar kary. Dożywocie bez możliwości warunkowego zwolnienia zdawało się jedyną karą. Śmierć groziła wyłącznie za zbrodnie w recydywie. Wygaszone oświetlenie na korytarzu. Ciemność, co godzinę rozpraszana światłem halogenowej latarki. Więzienna cisza, przerywana chrapaniem, odgłosami w toaletach, krokami strażnika. Rutynowy przemarsz znudzonego klawisza, wzdłuż ściany z celami i z powrotem, drugą stroną. Czasem promień latarki dobywa z mroku wnętrze celi. Wulgarna reprymenda dla nocnego marka albo erotomana, ponowny obchód, potem lustrowanie ekranu, gra w karty, przeglądanie pornograficznych gazetek... Za ścianą dyżurki spowite mrokiem muzeum zbrodni. Większość śpi kamiennym snem. Niektórzy śnią ucieczki, inni życie na wolności, jeszcze inni mszczą się na policjantach, prokuratorach i sędziach. We śnie mężczyzny 99 C rozgrywają się zdarzenia z przyszłości. Lotem stalowego ptaka krąży po orbicie Ziemi, oglądając planetę z kosmicznej perspektywy. Zawirowania atmosferyczne znikają, widać ogrom Theatrum Mundi - panteistyczną panoramę świata. Podbita planeta, na której umierają stare religie, gigantyczne miasto najeżone miliardami stalowych wież i anten. Nawet oceany są przesłonięte metalową siatką, mnóstwo tam dziwacznych konstrukcji, z których każda pełni sakralną rolę. Kontynenty przypominają pancerne grzbiety gigantycznych skorupiaków. Mężczyzna uśmiecha się, rozumiejąc, że sny to nagroda, jaką zsyłają na niego obcy. To jeszcze nie wszystko, zostało pokuszenie kapelana. Wtedy będzie mógł się połączyć z tymi, którzy go wybrali. Którzy pozwolili mu zmienić życie, twarz i personalia. W rezultacie nikt nie wie, że był kiedyś komendantem policji, Klausem Hertogenboschem.1 Oficjalnie komendant zginął w zamachu terrorystycznym. Umundurowane zwłoki spłonęły doszczętnie - został po nich szkielet i guziki policyjnego munduru. Mógł zaszyć się w melinie i czekać na kontakt. Dziesięć lat temu, jeszcze jako Hertogenbosch, został powiernikiem wiedzy o zagrożeniu z kosmosu. Obcy podarowali mu dodatkowy zmysł. Rasa inteligentnych owadów udaremniła podbój zbuntowanym secesjonistom, nie przypuszczając, że inna cywilizacja może dzięki temu wykorzystać komendanta do przeprowadzenia podboju. Unosił się nad przekształconą w miasto planetą. Sen otaczał go jak dźwiękoszczelna pianka, wchłaniając kroki i pokrzykiwania strażnika. Tak będzie wyglądał świat, gdy przybędą bogowie. Zapanuje nowa wiara i nowe prawo... Nie obchodziło go, że nie doczeka triumfu, że inwazja nastąpi dopiero za sto lat. Tak musi być. Stulecie nie stanowi w skali kosmosu przeszkody logistycznej. II Z tym Aliensonem od początku coś było nie tak. Pamiętam, jak gazety pisały o makabrycznej zbrodni: trzyosobowej rodzinie zarżniętej staroświecką brzytwą przez sadystę. I jeszcze to dobrowolne oddanie się policji. Spodziewałem się, że przywiozą narwanego furiata, któremu nóż i spluwa wyskakują z ręki przy lada okazji, a tu proszę - poważny, flegmatyczny, choć ewidentnie świrnięty gość. Biło od niego nieludzkie wręcz poczucie wewnętrznego spokoju... I to jego spojrzenie - gapił się na wszystkich dziwnie, trochę cielęco, trochę hipnotycznie... Klawisze żalili się, że nic sobie nie robi z ich wrzasków. Więźniowie bali się tknąć wielkoluda, starczyło, że spojrzał któremuś w gały. Zrozumiałem, czemu skurwiel jest taki niebezpieczny... Raymond Shepard spędzał dużo czasu w celi Aliensona. Początkowo traktował go jak pozostałych. Dla nich wizyty księdza były atrakcją, urozmaiceniem więziennej nudy. Zwłaszcza dla tych, co nie przyjmowali innych wizyt. Nie sądzę jednak, by rozmowy o Bogu potrafiły ich zmienić. Może pojedynczych skazanych, choć w naszym pudle graniczyłoby to z cudem... Praca Raymonda przypominała drążenie skały przez krople. Cierpliwości i uporu księdzu nie brakowało, starczyło z nim pogadać. Robił, co do niego należy. Duchowni podlegają hierarchii i dyscyplinie. Może dlatego tak dobrze się rozumieliśmy. Czasami zostawał po pracy, gdy miałem dyżur. Piliśmy herbatę i gawędziliśmy do późna. Sporo rzeczy można się było od klechy dowiedzieć. Sam wypytywał o życie więzienia, sprytnie wyciągając ze mnie różne wiadomości. Sądzę, że w pewien sposób się uzupełnialiśmy. Może to dziwnie, ale temat Aliensona nigdy nie zdominował naszych rozmów. Nawet wtedy, gdy Shepard zaczął spędzać coraz więcej czasu w jego celi. Dyskutowali zajadle o różnych sprawach... Czasami spoglądałem w kontrolny ekran, na którym widać było kapelana i mordercę. Może gdybym podsłuchał, wiedziałbym, o co tak zawzięcie się spierali. Dlaczego Shepard nie miał ochoty zostać na herbatę, gdy opuszczał jego celę? Dlaczego wyszedł kilka razy z twarzą bladą jak papier? Dlaczego postanowił zejść do buntowników? Na te pytania mogę nie zdobyć już odpowiedzi. 5. Śledztwo Biskup Quinsey nie był zadowolony z kazania wygłoszonego nazajutrz po otrzymaniu anonimu. Zasiedział się do późna walcząc z brakiem natchnienia, nie potrafił jednak sprostać pierwotnemu zamysłowi. Choć merytorycznie poprawne, wszystko przecież zostało uwzględnione, stylistycznie kazanie szwankowało. Czuł to już wtedy, gdy je wygłaszał. Quinsey nie był także zadowolony z wyniku śledztwa. Zadał mnóstwo pytań, zbadał różne tropy, wydał kilkanaście dyspozycji informatykom - bezskutecznie. Nie wiadomo, z czyjej winy nastąpił przeciek. Wśród osób prowadzących z biskupem prywatną korespondencję przeważali dostojnicy kościelni. Prócz nich rodzina oraz starzy przyjaciele, znajomości jeszcze z seminarium. Do każdego z tej listy Quinsey miał zaufanie, nikogo nie ośmieliłby się posądzić o niedyskrecję. Sytuacja była patowa - dochodzenie utknęło w martwym punkcie. Do czasu. Z pomocą, jak to czasem bywa, przyszedł przypadek. Był drugi dzień grudnia. Biskup skończył śniadanie i z filiżanką kawy zasiadł do porannej prasy. W lokalnym dodatku ogólnokrajowego dziennika widniał wielki nagłówek: Dalsze szczegóły tajemniczej zbrodni. Quinsey nie gustował w taniej sensacji, chciał ominąć artykuł, lecz jego wzrok przykuło czarno-białe zdjęcie. Podpis: W mieszkaniu mordercy znaleziono przedmioty dziwacznego kultu. Z bałaganu i brudu wyłaniały się ołtarzyki przypominające nowoczesne rzeźby ze złomu, zaś na ścianie widniał znajomy napis. Piekło jest kwestią skali. Już niebawem. Omal nie zachłysnął się kawą. Odstawił filiżankę. Zaczął pochłaniać kolumny tekstu i tak poznał szczegóły zbrodni. W konkluzji autor stwierdzał, że sądzony właśnie zabójca (wyrok miał zapaść nazajutrz) był wyznawcą nieznanej odmiany satanizmu, którą być może sam stworzył. Biskup zdziwił się, że tak spektakularna zbrodnia nie obiła mu się o uszy - z pewnością gadało o niej pół miasta. Odłożył gazetę z mętlikiem w głowie. Zaczął rozważać najgorsze scenariusze. Dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy wyobraził sobie, że jacyś sekciarze namierzają kościelnych dostojników z myślą o zamachach... 6. Jonasz i pająk Raymond wracał ze szpitala św. Błażeja. Kolejna godzina przesiedziana u boku nieprzytomnego brata. Zielony wykres, wskazówka zegarka, regularne kapanie kroplówki. Niema modlitwa, żarliwe prośby do Boga o ocalenie. Jerry mógł w każdej chwili otworzyć oczy albo umrzeć. Cała rodzina żyła w niepewności. "To gorsze od żałoby" - przyznała, płacząc, matka. Zmieniali się w dyżurach: cztery razy w tygodniu ktoś odwiedzał Jerry'ego. Telefonowali w każdy wieczór. Rodzice Sheparda mieszkali w miasteczku oddalonym od Amodos godzinę jazdy pociągiem. Synowie przyjechali tu na studia. Jerremy był na drugim roku medycyny. Teraz sam potrzebował hospitalizacji. Raymond wracał na piechotę. Szpital był oddalony od plebanii siedem autobusowych przystanków. Przystrojone świątecznymi dekoracjami ulice tonęły w półmroku, pojedyncze płatki śniegu wirowały w szalonym tańcu, światła reklam i ozdób choinkowych rozpraszały mrok. Świąteczna atmosfera nie udzielała się Shepardowi. Fakt, że wśród świątecznych ozdób brakowało symboli religijnych potęgował kiepskie samopoczucie. W takich chwilach uciekał w przeszłość, gdyż rozpamiętywanie przynosiło ulgę. Gdy to nie pomagało, przechodził do krytycznej analizy "Miast i ogrodów" (marzył, by praca okazała się czymś więcej niż hermetycznym zbiorem akademickich rozważań). Czasami ulgę niosło doskonalenie tekstu najbliższego kazania. Metafory. Nie można wyobrazić sobie bez nich skutecznej ewangelizacji. Nauczanie za pomocą przypowieści, praktykowane przez Jezusa i Apostołów, stało się przykładem dla pokoleń kaznodziejów. Nawet w czasach powszechnego upadku religii, gdy kapłani musieli pogodzić się, że głoszą Słowo Boże garstce wiernych, język alegorii pozostawał aktualny. Gdy Raymond chciał, by kazania zapadały w pamięć, używał porównań, których plastyczność była szokująca. Tydzień temu wymyślił porównanie szczególnie dobitne. Przeczytał w magazynie przyrodniczym o pająku, który upodabnia się do odchodów, by zwabiać żywiące się ekskrementami owady. Przedziwna zdolność mimikry - brzmiał nagłówek. Zanotował na marginesie: Pułapka na człowieka. Pod spodem zaś: Metabolizm współczesnej kultury miejskiej - przemiana ducha na materię. Wabienie ludzi za pomocą odchodów, by gubili samych siebie. Urbanistyczny pająk maskował się umiejętnie. Przyciągał ludzi do punktów masowej rozrywki, gdzie stężenie zepsucia biło rekordy. Sekskombinaty, pokazy tortur, degustacje narkotyków - każda zwyrodniała zachcianka nakręcała podaż. Ludzie są zaczadzeni smrodem odchodów, zapomnieli jak pachną kwiaty... - myślał Raymond, chodząc ulicami, wśród bilboardów, outdoorów i wystaw sklepowych epatujących (nawet w okresie świątecznym) skomercjalizowaną perwersją. Uprawiamy kulturową koprofagię, konstatował zdegustowany. Moda to najpotężniejsza siła społeczna, skuteczniejsza od ideologii - przywołał słowa z wykładu biskupa Quinsey'a, gdy jako młody alumn nie potrafił znaleźć wytłumaczenia dla wszechobecnej bezbożności. Moda na odchody, czemu nie? - myślał ironicznie. Wszystko można sprzedać, wystarczy ładne opakowanie. Kampanie reklamowe propagowały prostacki hedonizm, sztaby psychologów pracowały nad skutecznością chwytów promocyjnych. Tak kiełkowały nowe potrzeby, nawyki, wzorce zachowań. Im głupszy konsument, tym lepiej dla koncernów. Dlatego należało spodlić masy, odebrać ludziom sacrum. Było to niezwykle proste - starczyło wykreować nową modę. Większość ludzi wykazuje instynkt stadny, przyjmując postawy akceptowane przez otoczenie za jedyny wyznacznik słuszności - mówił Quinsey. I za jedyny wektor wpływu - dodał w myślach Raymond, mijając wystawę "Sex- salonu", gdzie dwie nastolatki w skórzanych majtkach i czapkach św. Mikołaja dotykały się językami. Piekło zamknęło człowieka w więzieniu murów miejskich, pomyślał, odwracając wzrok. W więzieniu, które człowiek sam zbudował. Oto spryt i perfidia diabła. Kiedyś, ucząc się do egzaminu, śmiał się ze słów późnośredniowiecznego teologa, który pisał o ówczesnym Paryżu: ...jak cuchnąca koza i owca nieczysta zgodnym przykładem pożera napływających zewsząd przybyszów i własnych mieszkańców oraz pociąga ich wraz z sobą w przepaść... Uznał tę opinię za przejaw umysłowego prymitywizmu. Po kilku latach, gdy w jego świat wewnętrzny wgryzł się chaos miasta, zrozumiał, że prawda o świecie może pozbawić złudzeń - przetrącić wiarę, ukatrupić nadzieję, spłoszyć miłość. Ilekroć opuszczał teren seminarium, miał wrażenie, że miasto zalewa go brudną falą. Zasady moralne były kombinezonem płetwonurka, pozwalały pływać w tym szambie, jednak czasami nie starczało powietrza. Po latach przypomniał sobie tekst francuskiego teologa i zrozumiał, że miasto sprzyja grzeszności. Między innymi to skłoniło go do pisania "Miast i ogrodów". Oddawał honor i przyznawał rację uczonemu. Z jednym wyjątkiem. Zakonnik pisał o cuchnącej kozie i owcy nieczystej, Raymond wolał metaforę afrykańskiego pająka. 7. Oko za oko, krew za krew... Rozprawę, na której zapadł wyrok, utajniono. Podstawa: art. 80 ż 5 "Karnej Ustawy Proceduralnej" (sesja przy drzwiach zamkniętych ze względu na szczególnie drastyczne okoliczności oraz charakter czynu zarzucanego). Do publicznej wiadomości podano sam werdykt, wraz z częścią uzasadnienia, wpuszczając na salę dziennikarzy. Wieczorem lokalny serwis informował: - Najwyższy wymiar kary dla mordercy. Po całościowym rozpatrzeniu materiału dowodowego sąd okręgowy w Amodos jednomyślnie wymierzył zabójcy trzyosobowej rodziny karę dożywotniego więzienia, bez możliwości przedterminowego zwolnienia po upływie dwudziestu pięciu lat. Sprawiedliwości stało się zadość - mówią wstrząśnięci zbrodnią mieszkańcy, szkoda tylko, że świąteczna atmosfera została zakłócona przez tak makabryczną zbrodnię... Wypowiadali się przypadkowi mieszkańcy. - Kara jest słuszna, bo najwyższa, nie rozumiem jednak, dlaczego mamy płacić podatki na utrzymanie tego (wulg.)! - Powinno go spotkać to, co tych niewinnych ludzi, których zaszlachtował... Kiedy o tym myślę, jestem za karą śmierci. - Mam nadzieję, że w więzieniu się nim zajmą. W końcu zabił dzieciaka - gdy się dowiedzą, nie dadzą mu żyć. Szkoda, że tylko na taką sprawiedliwość możemy liczyć... Czym jest sprawiedliwość? To proste: oko za oko, krew za krew... Biskup Quinsey nie oglądał telewizji (uważał ją za ogłupiacz), tego dnia zrobił jednak wyjątek. Nie zamierzał czekać, aż gazety rozpiszą się o zbrodni, nie chciał słuchać radia. Pragnął zobaczyć - i to zaraz - materiał zdjęciowy. Kazał podłączyć stary odbiornik w refektarzu do anteny, po czym zasiadł w fotelu, czekając na serwis. Z informacji, jakie zebrał na temat zabójcy (dopiero po wyroku ujawniono nazwisko - Neil A. Lienson, co wszyscy przekręcali na Alienson), nie dowiedział się niczego nowego. Najbardziej interesował biskupa świat wewnętrzny mordercy: tam, jak sądził, można było znaleźć ślad zezwalający połączyć tajemniczego maila z napisem na ścianie. Najbardziej prawdopodobny wydawał się syndrom Raskolnikowa, morderstwo na tle światopoglądowym. A więc dożywocie. Quinsey poczuł ulgę. Jeżeli odrzucić wersję o sekcie - znikał strach przed zamachem. Ustalenia sądu zdawały się to potwierdzać. Zabójca działał w pojedynkę. Nie kontaktował się z nikim, stronił od ludzi. Typowa aspołeczna jednostka socjopatyczna. A jednak Quinsey czuł się bezradny - wciąż nie wiedział, kto jest nadawcą. Nie pojmował związku listu z napisem na ścianie. Miał swoją wersję, lecz obawiał się, że strach dyktuje mu ją dla świętego spokoju. Czy hasło "Piekło jest kwestią skali" nie było po prostu modnym graffiti? Na brak młodzieżowych subkultur Amodos nie mogło narzekać. 8. Traktat (I) "Miasta i Ogrody" (fragment brudnopisu) Zgodnie z symboliką chrześcijańską Ogród jest pierwotnym mikrokosmosem człowieka, jego naturalnym schronieniem i ewolucyjnym matecznikiem. Porównanie symboliki Ogrodu i Miasta w Biblii z rozwojem cywilizacyjnym człowieka (rozumianym klasycznie, jako stopniowe opanowywanie natury i uniezależnianie się od niej) pozwala dostrzec wiele zbieżności. Upadek prarodziców i Wygnanie z Raju wydają się symbolicznym przedstawieniem momentu, w którym człowiek rozpoczął budowanie cywilizacji. Jest to alegoryczny komentarz początków emancypowania się człowieka z natury. Ogród i Miasto to punkty graniczne - początek i koniec drogi człowieka. Ziemskie bytowanie rozpoczyna się w Ogrodzie (Eden), kończy zaś w Mieście (Babilon). Rozwój cywilizacji polega zatem na stopniowym oddalaniu się od Boga. Procesy urbanizacyjne (komunalne) zaczęły się wtedy, gdy pierwotna błogość została utracona. Ogród jako stan przyrodzony człowiekowi to ewidentny symbol nieskalanego współżycia ludzi ze światem. Kres tego szczęścia nastąpił wraz z wygnaniem z Edenu. Człowiek przestał być niewinny - wkrótce po opuszczeniu raju skalał się zbrodnią. Znamienne, że zgodnie z tradycją założycielem pierwszego miasta był bratobójca. I poznał Kain żonę swą (...) i zbudował miasto, i nazwał je imieniem syna swego Henoch (Gen 4,17). 9. Podziemny świat Pierwsza wizyta w więzieniu przypominała zwiedzanie gabinetu osobliwości. Najpierw zjeżdżało się windą do dyspozytorni, później trzeba było zejść wąskimi schodami, by wkroczyć w przestronny korytarz pełen brzęczących jarzeniówek. Blada poświata spowijała podłogę, ściany i kraty, tworząc nastrój lekko upiorny. Powietrze było zatęchłe, choć pod sufitem pracowały wentylatory. Każda cela była zagrodzona podwójną kratą. Dziesięć cel trzyosobowych plus trzy izolatki. Więźniów grupowano według zasady liczb nieparzystych. Zabrania ona umieszczania dwóch, czterech lub sześciu skazanych w celi - w pierwszym przypadku stosunki grożą zbytnią zażyłością (częsty homoseksualizm), w pozostałych powstają zwalczające się obozy (częste akty przemocy). Względny porządek można osiągnąć sadzając więźniów pojedynczo (najcięższe przypadki) bądź trójkami, co jest układem optymalnym. Klawisz żartował, że podobnie jest z liczbą żon w małżeństwach poligamicznych - dwie lub cztery baby pod jednym dachem to kaplica. Raymond nie wiedział, skąd prosty strażnik ma takie wiadomości, uznał, że musi być człowiekiem oczytanym. Krocząc między celami doznawał jednocześnie ciekawości i lęku, jak dziecko w ogrodzie zoologicznym. W ręku miał wydruk z kartoteki. Numeracja cel, informacje o więźniach, raporty z przebiegu odbywania kar... Strażnik - krępy, łysiejący mulat z kędzierzawym zarostem na brodzie, zwany pod wpływem wulgarnej piosenki z pewnego filmu rysunkowego Wujkiem - wypowiadał zdawkowe komentarze. Najczęściej były to ciekawostki w rodzaju: "w czasie rozprawy groził sędziemu", "zgwałcił pod prysznicem współwięźnia", "domagał się kary śmierci..." Dzień wcześniej Shepard zapoznał się z psychologicznymi portretami skazanych. W tych stenogramach z rozmów prowadzonych przez psychologa, wzbogaconych fachowym komentarzem na temat zaburzeń psychicznych, nie można było znaleźć nic budującego. Życiorysy, wypowiedzi, reakcje: różne odcienie patologii. Przeważali osobnicy wyprani z uczuć wyższych, przysłowiowe ludzkie bestie. Raymond wciąż roztrząsał słowa chłopaka skazanego za jeżdżenie samochodem po ciałach trzech pijanych dziewczyn: "To było najpiękniejsze uczucie, jakiego doznałem. Ten odgłos miażdżonych kości, chrupanie tkanek i mlaskanie mięśni pod kołami wozu..." Wzdrygnął się, gdy przechodzili obok celi, gdzie zwinięty w kłębek leżał ten właśnie chłopak. Strażnik wygłosił komentarz: - Ma ksywę Rajdowiec. Lepi figurki samochodów z chleba i stawia na szafce - embrionalna pozycja sugerowała bezbronność. Raymond odwrócił wzrok. - A to nasz Ogrodnik - Wujek wskazał celę nr 11. - Ciekawa historia z tą ksywą. Ksiądz wybaczy, ale padnie brzydkie słowo. Został schwytany pod drzwiami bloku, gdzie jego konkubina miała melinę. W nocy zadźgał ją nożem. Nad ranem przyszedł z koszem róż. Płacząc wydzierał się do domofonu: "Otwieraj, kurwo, idę przeprosić!..." Zbudzeni sąsiedzi wezwali policję. Podobno nie stawiał oporu. Obchód zakończył się pod celą 33. Strażnik skierował snop latarki na pryczę. Światło dobyło z mroku potężne ramiona siedzącego tyłem mężczyzny. Głowę miał spuszczoną, twarz ukrytą w dłoniach. - Nasz najnowszy nabytek. - Alienson... - domyślił się Shepard. - Taa... Wyjątkowo ponury sukinsyn. Morderca trwał w bezruchu niczym kamienny posąg. Raymond zerknął w kartotekę. Prócz informacji o morderstwie trzyosobowej rodziny w rubryce "zaburzenia osobowości" znalazł notatkę: Stwierdzono obłęd posłannictwa objawiający się poczuciem misji - skazany uważa się za mesjasza nowej religii. Strażnik wyłączył latarkę. - Na tym kończy się moja rola - rzekł, wachlując się czapką. - Od jutra może ksiądz spowiadać. - Raymond smętnie skinął głową. Miał przed sobą kilka lat pracy w miejscu, które zdawało mu się przedsionkiem piekła. -Naprawdę nie zazdroszczę - mruknął Wujek, odprowadzając go do drzwi. 10. Traktat (II) "Miasta i Ogrody" (fragment brudnopisu) W "Symbolice chrześcijańskiej" Baldocka czytamy: Człowiek - przed swoim Upadkiem - żył w Rajskim Ogrodzie w pełnej harmonii z Bogiem i jego stworzeniem (czyli z naturą, jako zewnętrznym przejawem Bożej obecności - przyp. R.S.). Był to pierwotny, rajski stan, który człowiek musiał porzucić i zamieszkać w świecie. Jednakże Bóg obiecał człowiekowi nowy raj. Ten nowy raj to Ziemia Obiecana, do której człowiek ma powrócić po wędrówce przez pustynne bezdroża, lub inaczej Niebiańskie Miasto, które ukaże się po zniszczeniu Babilonu, miasta ziemskiego (zob. Babilon, Miasto, Upadek, Raj, Ziemia Obiecana, Pustynia). Człowiek od zawsze kojarzył stan najwyższego szczęścia z zamieszkiwaniem w ogrodzie. Greckie słowo Paradejos wywodzi się z języka perskiego, gdzie służyło za nazwę bogatych parków otaczających rezydencje. Znamienne, że dwie księgi stanowiące klamry Pisma świętego posługują się symbolami Ogrodu (Genesis) i Miasta (Apokalipsa). Sądzę, że chodzi tu nie tylko o symbolikę, lecz o coś ważniejszego - o alegoryczne przedstawienie dwóch zasadniczych stanów życia człowieka: natury i cywilizacji. Pierwszy oznacza szczęście, harmonię i godność; drugi - nieszczęście, dysharmonię i upadek. Jest to w pełni zrozumiałe: w Ogrodzie (natura) człowiek żyje otoczony tworami Boga, roślinnością, fauną, klimatem; w mieście - człowiek otacza się tworami własnych rąk, które z definicji są niedoskonałe, stanowią bowiem wyzwanie rzucone Bogu. Pisze Baldock: Miasto jest symbolicznym miejscem zamieszkania człowieka, jak również mikrokosmosem. Symbolika ta przeciwstawia sobie dwa miasta: Babilon i Niebiańskie Miasto. Jedno istnieje na ziemi i zostanie zniszczone w dniu sądu (Ap 18). Drugie, istniejące w Niebie, to "Miasto Święte - Jeruzalem Nowe (...) przybytek Boga z ludźmi." (Ap 21, 2-5). Znamienne, że dopiero Nowe Jeruzalem, miasto pochodzenia boskiego, może dać człowiekowi szczęście, gdyż stanowi podarunek nie z tego świata. 11. Niespodziewana dysputa W ciągu kilku tygodni Shepard zdołał przywyknąć. Powoli oswajał się z obowiązkami kapelana. "Szok termiczny" pierwszych wizyt miał za sobą. Zniknął problem nieprzespanych nocy. Przekraczał próg Hohenschloss z nieco większą pewnością siebie. Pierwszych kilka tygodni było jednak ciężką szkołą. Dawka nerwów, jaka wiązała się z każdorazową wizytą w Hohenschloss, zdawała się nie do zniesienia. Raymond czuł, że jego psychika z trudem poskramia stres. Zwłaszcza praca w dolnej kondygnacji wymagała odporności. Nie brakło też niespodzianek. Więźniowie lubili zachowania niekonwencjonalne. Pewnego razu gdy wszedł do celi, w której przebywał dotknięty obłędem posłannictwa morderca, usłyszał od progu: - Proszę księdza, czy Bóg jest miłością? - Jest, synu - odparł zdumiony, sadowiąc się na taborecie. Więzień leżał na pryczy, z rękami splecionymi pod głową. Była to druga wizyta Raymonda w jego celi. Za pierwszym razem morderca milczał jak grób. - A czy miłość, jak rzecze Ewangelia, nie zna zazdrości? - Nie zna, synu - po raz drugi zgodził się Raymond. - Cały hymn św. Pawła dowodzi, jak wielką siłą i jak potężną łaską jest miłość, która nie zna zazdrości, nie szuka poklasku, nie pamięta złego... - Jahwe przedstawia się w Starym Testamencie jako Bóg zazdrosny. - Tak, ale... - Jahwe nie jest miłością, zatem nie jest Bogiem. To logiczny wniosek. - Jego Syn przyniósł prawo, które... - Ksiądz daruje - oczy mordercy błysnęły satysfakcją. - Zawsze zastanawiało mnie, jak Kościół może łączyć Stary Testament z Nowym. Przecież to zupełnie różne księgi... Shepard pomyślał chwilę, po czym odparł. - Święty Augustyn twierdził, że Stary Testament zasłania to, co odsłania Nowy... Wcześniej ludzie nie byli gotowi, by przyjąć Ewangelię. Dopiero na gruncie judaizmu, wiary w jednego Boga, można było zasiać ziarno miłości... Alienson odparował momentalnie. - Stary Testament to księga barbarzyńska, sankcjonująca niewolnictwo, kamienowanie i jeszcze gorsze bestialstwa. - To przede wszystkim Dekalog... - Jak ksiądz, będąc inteligentnym człowiekiem, może nie mieć wątpliwości? - zmienił temat zabójca. - Wierzę w Boga. Wątpliwości gasną w świetle łaski, jaką jest wiara. Alienson wycedził ironicznie: - A niby czym szczególnym cechuje się chrześcijaństwo, że akurat w nim mieszka prawda? Proszę wskazać ten wyjątek, może uwierzę. - To jedyna religia założona bezpośrednio przez Boga. - Skąd ta pewność? Jezus to moralista, mistyk i mędrzec, lecz po co go od razu deifikować? - Bo kochał nas wszystkich. Zaakceptował człowieka z jego grzechem i skłonnością do zła. Pomyśl o skali, jaka dzieliła go od nas! - zawołał Raymond popadając w mentorski zapał. - To tak, jakby człowiek oddał życie za stado zwierząt! - Zaiste wariat! - bezlitośnie podsumował Alienson. - Ofiara Jezusa ma zupełnie inny wymiar... Shepard zdał sobie sprawę, że gadali przeszło kwadrans. Zadzwonił po strażnika. Gdy drzwi się uchyliły, przerwał, błogosławiąc więźnia w intencji nawrócenia. Alienson pożegnał go uwagą: - Mam nadzieję, że dokończymy dyskusję. Shepard szedł przez korytarz skonfundowany i zdumiony postawą Aliensona. Więzień myślał trzeźwo, wzorem wykształconych ateistów, co zupełnie nie pasowało do charakterystyki, jaka widniała w dokumentacji. Brutalny morderca, religijny konfabulant głoszący wiarę w przybyszów z kosmosu, a jednocześnie filozof- amator. Za dużo jak na jednego człowieka. Godzinę później ksiądz siedział w dyżurce, pijąc herbatę i gawędząc z młodym strażnikiem. Był to jedyny pracownik Hohenschloss, do którego czuł sympatię. Podejrzewał, że strażnik myśli o nim tak samo. 12. Pierwsze kuszenie Znów siedział w celi Aliensona, tocząc dyskusję w obronie wiary. Znów morderca okazał się niespodziewanie rozmowny. - Skąd pewność, że Chrystus umarł za nas, skąd wiara księdza w odkupienie? - dopytywał się z pryczy, swego stanowiska bojowego. - Może Jeszua zwyczajnie miał pecha i został stracony jako sekciarz zagrażający bezpieczeństwu publicznemu? Nie był wygodny ani dla Piłata, ani dla Sanhedrynu... Raymond wiedział, jakiego argumentu użyć. - Oddał życie z własnej woli. Odwrócił proporcje. Dotychczas ludzie składali ofiary bożkom, których sami wymyślali. Chrześcijaństwo to coś zupełnie innego. Bóg składa ofiarę z siebie, składa ją ludziom, swym wyznawcom. Dla starożytnych było to niepojęte, uznawali Odkupienie za absurd, tak jak nie mogli pojąć, czym jest miłość pierwszych chrześcijan. Filozofia chrześcijańska była największym przewartościowaniem w dziejach myśli ludzkiej. Dlatego tak zapładniająco podziałała na kulturę... Alienson machnął ręką, jakby uznał argumentację Raymonda za nic nie wartą. Kapelan jednak kontynuował. - Chrystus był bezbrzeżną miłością, bogiem prawdziwym, gdyż pozwolił umęczyć się i przybić do krzyża, aby zbawić świat. Ta ofiarność rozsadza nasze pojmowanie, nie daje się wyjaśnić ludzką miarą. Morderca parsknął pogardliwie. Spojrzał na kapelana jak na durnia. - To żaden wyjątek. Szczur poświęcający życie dla dobra populacji, by zapewnić dalsze przenoszenie genów - też jest, zdaniem księdza, zbawicielem? Świat zwierząt zna więcej przykładów takiego "miłosierdzia". - Nie ma zgody - Raymond znał także ten argument, odparował więc błyskawicznie. - Śmierć z myślą o stadzie, populacji czy innej grupie biologicznej tylko pozornie przypomina czyn Jezusa. On umarł na krzyżu, lecz nie dla doraźnej korzyści. Uczynił to z myślą o porządku duchowym. Złożył ofiarę, gdyż pragnął otworzyć przed nami wrota królestwa niebieskiego. - Ofiara, poświęcenie... - Alienson przeciągnął się, aż chrupnęły stawy. - Ksiądz wybaczy, ale zawsze zdumiewało mnie ignorowanie przez Kościół faktów historycznych. Chrystus umarł bezinteresownie, tak twierdzicie. Utrzymujecie, że był niewinny. A ja się pytam, czym była rzeź niewiniątek? Po to, by mógł się narodzić wasz bóg, musiało umrzeć tysiące noworodków. Już to świadczy, że męka pańska nie była bezinteresowna. Od samego początku Jezus miał dług wobec tych dzieci. Wiesz, kiedy to pojąłem? Gdy ujrzałem obraz jednego z włoskich mistrzów - Madonnę z Dzieciątkiem. W tle były namalowane dziecięce główki, taka siatka, zasłona z mnóstwa małych twarzyczek. Wszyscy twierdzili, że to przedstawienia aniołów, tylko mnie skojarzyło się inaczej. Uważam, że jako jedyny pojąłem przekaz malarza. Wszyscy obwiniacie Heroda - a przecież gdyby nie przyjście Jezusa, tamte dzieci by żyły. Nie mów więc, że jego śmierć była bezinteresowna. - To nie z woli Boga ani z woli Chrystusa zamordowano te dzieci - odparł spokojnie Shepard. - To człowiek, pragnący zgładzić "króla królów" dokonał tej masakry, a jeżeli ktoś prócz niego i słuchających go siepaczy winien jest zbrodni - to sam Szatan... - Wszystko zwalamy na diabła, jakie to wygodne... - parsknął Alienson, poirytowany. - Nie wszystko, lecz inspirację złych uczynków - sprecyzował Raymond. - To z jego podszeptu rodzą się grzeszne myśli i zbrodnicze czyny. Człowiek ma wybór. Na tym polega wolność. Jej konsekwencją jest istnienie zła. Alienson zamilkł. Leżał nieruchomo ze wzrokiem