WOJCIECH SZYDA trzecia księga Ks. Rafałowi Krakowiakowi Obcy. W mitach, legendach, opowieściach ludowych, a nawet w ogóle w literaturze "obcy" pojawia się bardzo często jako "ten, kto ma zastąpić" aktualnego władcę, rządcę czy pana jakiegoś kraju czy miejscowości. To symbol możliwości nieprzewidzianej zmiany, uobecnienia się przyszłości; mówiąc ogólnie - wszelkiej przemiany. Juan Eduardo Cirlot, "Słownik Symboli" Synu człowieczy, słuchaj tego, co ci powiem. Nie opieraj się, jak ten lud zbuntowany. Otwórz usta swoje i zjedz, co ci podam. Popatrzyłem, a to była wyciągnięta w moim kierunku ręka, w której spoczywał zwój księgi. Księga Ezechiela I Ostatni raz widziałem go podczas buntu, gdy schodził do ogarniętej rebelią strefy Hohenschloss. Dzień wcześniej odebrałem telefon. Dzwonił z konkretnym pytaniem: czy mógłbym go wpuścić. Odparłem, że trzeba to przedyskutować. Umówiliśmy się na wieczór. Przyszedł służbowo. Podczas rozmowy cierpliwie przekonywał, że nie mam się czego obawiać, bo regulamin nie krępuje mi rąk. Miał rację. A jednak oponowałem, powołując się na szczególne środki ostrożności. Istniało ryzyko, że w chwili otwarcia grodzi więźniowie przedrą się na zewnątrz. Kłamałem i nie kłamałem - ryzyko istniało, lecz nie było duże. Sytuację mieliśmy w miarę opanowaną. System podglądu termicznego i awaryjny system monitoringu DNA zapewniały ciągłą obserwację cel, korytarzy i służbowych pomieszczeń. Ekrany dawały obraz przemieszczających się grup więźniów - pulsujące plamki zlewały się i rozpraszały niczym wody podziemnego źródła. Raymond postanowił stać się taką plamką. Jako więzienny kapelan mógł negocjować z buntownikami. Na tej podstawie dostał zgodę. Miałem jednak wrażenie, że chodzi o coś innego. W dniu, w którym schodził do podziemi, spytałem wprost, czy jego decyzja ma związek z Mesjaszem, domniemanym prowodyrem rebelii. "Tak" - odparł krótko, co tylko podsyciło moją ciekawość. Przygotowania przebiegły w milczeniu. Rzut oka na ekran, test łączności, pożegnalny gest i Raymond zszedł do rynny (tak nazywaliśmy korytarz prowadzący do grodzi). Tuż przed odblokowaniem zabezpieczeń, gdy stojąc naprzeciw drzwi awaryjnych odbierał moje polecenia, spytał: "Czy wierzysz, że wrócę stamtąd żywy?" Nie odpowiedziałem wprost. "Niech ksiądz uważa na siebie" - westchnąłem tylko. "Powodzenia!" Uchyliłem grodzie. Wszedł od razu. Po chwili był już tylko pulsującą czerwoną plamką. Drżącą ręką zamknąłem bramę. 1. Doniesienie o przestępstwie Potężnie zbudowany mężczyzna w czarnej koszuli, czerwonych dżinsach i tęczowej bejsbolówce szedł mokrą od deszczu ulicą w centrum Amodos. Powiedzieć, że wyróżniał się wyglądem, to mało: jego widok wprost prowokował dziesiątki ciekawskich spojrzeń. Gdyby wiedziano, dokąd olbrzym zmierza, spojrzeń byłoby znacznie więcej. Krople skrzyły się w słońcu. Ciemne okulary mężczyzny odbijały obrazy. Wystawy sklepowe, poręcze balkonów, sylwetki samochodów przeglądały się w szkłach, obrócone o 180 stopni. Filtr posiadał opcję neutralizującą, rozbrajał rozwieszone nad chodnikiem reklamówki. Mężczyzna tonął w nich i wynurzał się, niczym w strzępach rozerwanej tęczy. Plan był jasny. Zwłaszcza druga część zadania nie wydawała się trudna. Zatrzymał się przed budynkiem z czerwonej cegły. Tablica oznajmiała: Urząd Prokuratorski - rejon III. Zdjął okulary (przed gmachami publicznymi obowiązywał zakaz rozmieszczania reklam) i wszedł po szerokich schodach. W korytarzu schylił się do zakratowanego okienka. - Dzień dobry. Chciałem złożyć doniesienie o przestępstwie. Strażnik ugryzł kanapkę, patrząc podejrzliwie. - O przestępstwie, mówisz pan... - popił mineralną. - Niby jakim? - O morderstwie. - Serio? Jasna cholera!... - Chcę rozmawiać z prokuratorem. Strażnik odkaszlnął i przysunął klawiaturę komputera. - Nie tak szybko. Pańskie nazwisko? - Lienson. Neil A. Lienson. - Kartę proszę... Mężczyzna podał przez kratki kartę personalną. Strażnik sięgnął po słuchawkę. - Przekaż Ricciemu, że przyszedł petent. Poważna sprawa, doniesienie o morderstwie... Rozległo się brzęczenie domofonu. - Wchodź pan. Pierwsze piętro, pokój drugi. Drzwi rozchyliły się i mężczyzna wszedł do gmachu. Do windy wsiadał razem z młodym policjantem. Pokój nr 2 - w końcu korytarza. Tabliczka na drzwiach: F. Ricci - Prokurator Okręgowy. Pukając, mężczyzna wiedział już, że się uda. Był spokojny. Prokurator czekał w asyście dwóch policjantów i aplikanta. - Proszę siadać - wskazał krzesło naprzeciw biurka. - Przypominam, że składa pan formalne doniesienie. - Notuj - polecił aplikantowi, wskazując klawiaturę komputera. Mężczyzna w czarnej koszuli i czerwonych spodniach nie usiadł. Wziął oddech i wyrecytował: - Oświadczam, że wczoraj wieczorem w mieszkaniu przy ulicy Nowej 6 zamordowałem trzy osoby. Matkę, ojca i dziecko. Zwłoki poćwiartowałem i wrzuciłem do wanny. Wszyscy zastygli w zdumieniu. Aplikant zamarł z podniesionym palcem. Prokurator przełknął ślinę i wychrypiał: - Jaja pan sobie robisz? Olbrzym sięgnął do kieszeni i wyjął trzy szklane fiolki. - Oto dowód. Na wypadek, gdybyście nie wierzyli - wysunął probówki przed siebie. - Krew denatów... Pobrałem własnoręcznie. Na miejscu znajdziecie zachlapane ściany, nie będzie problemu z uzyskaniem próbek porównawczych. Prokurator skinął na policjantów; ich dłonie spoczęły na kolbach pistoletów. - Przyszedłem, by oddać się w ręce sprawiedliwości - rzekł spokojnie olbrzym. - Proszę mnie aresztować - wysunął ręce, by go skuli. Policjanci wyciągnęli broń. Prokurator dał znak. Ostrożnie wyjęli mu fiolki z palców i założyli kajdanki. Ledwie się domknęły na grubych nadgarstkach. - Pierwszy raz w ciągu dwudziestu lat słyszę coś takiego - pokręcił głową Ricci; następnie spojrzał na aplikanta i krzyknął: - Zapisałeś, co powiedział?! - Panie prokuratorze, ja... - No tak... Trzeba będzie powtórzyć... - wstał z obrotowego krzesła i zwrócił się do olbrzyma. - Od tej chwili jest pan formalnie podejrzany o popełnienie przestępstwa. Jeśli to, co usłyszeliśmy, okaże się prawdą, wydam niezwłocznie akt oskarżenia. Mężczyzna stał spokojnie ze skutymi na plecach rękami. Wszystko szło po jego myśli. Ricci zwrócił się do aplikanta: - Dzwoń do komendy. Niech przyślą patologa i ekipę od zabezpieczania śladów. Jedziemy pod wskazane miejsce. Następnie rozkazał policjantom: - Zamknijcie go na czterdzieści osiem. - Wyjął z szuflady nakaz i podpisał zamaszyście. - Coś mi się zdaje, że na tym się nie skończy... Cela znajdowała się dwa piętra niżej. Strażnicy wyprowadzili olbrzyma na korytarz. W czarnych mundurach przypominali dwie mrówki eskortujące wielkiego chrabąszcza. 2. Anonim Biskup Quinsey zasiadł do komputera, by dokończyć tekst niedzielnego kazania, lecz zanim otworzył dokument "Tajemnica Wcielenia", zobaczył w rogu ekranu mrugającą kopertę. Zdumiony podrapał się po szczęce i łyknął zielonej herbaty z kubka. Nie oczekiwał korespondencji. Na zastrzeżony adres przychodziło regularnie kilka listów, lecz nigdy w sobotę wieczorem. Quinsey podświetlił ikonę i uruchomił program antywirusowy. Systemy komputerowe diecezji były często atakowane przez satanistów. Tym razem nie był to wirus. Plik nazywał się "Dobra nowina", co mogło być sprytnym kamuflażem, lecz najwidoczniej nie było. Biskup najechał kursorem na kopertę i rozpakował przesyłkę. Na czarnym tle mrugały białe litery pisane gotycką minuskułą. Biskup musiał założyć okulary, by je przeczytać. PIEKŁO JEST KWESTIĄ SKALI. JUŻ NIEBAWEM. Sataniści? Odkąd wysyłanie wirusów przestało skutkować (kościelne zabezpieczenia łapały każdą pluskwę), zostały już tylko pogróżki przez internet oraz pliki muzyczne z death metalowym łomotem. Inkluzjanie? Raczej nie, sekta dawno poszła w rozsypkę. Kto zatem? Może skrajne skrzydło Narodu Islamu? Zdarzały się pogróżki od tego ruchu czarnoskórych mahometan, toczących zacięty spór z białą chrześcijańską większością... Zresztą gdziekolwiek spojrzeć, wrogowie Rzymu mnożyli się jak grzyby po deszczu. Jeszcze chyba nigdy Kościół nie przypominał tak bardzo oblężonej twierdzy. Katolicyzm znalazł się między młotem a kowadłem, od góry gnieciony przez globalny ekumenizm, od dołu podgryzany przez stare i nowe sekty. Kryzys wiary przejawiał się odpływem wyznawców. Światowa religia zwana Uniwersalizmem tylko pogarszała sytuację. W istocie nie różniła się od "zaangażowanej neutralności światopoglądowej", oficjalnej ideologii Rządu Światowego. Najświeższą plagą stały się "sekty hybrydalne", zwane przez media religijnymi patchworkami. Łączyły dogmaty religijne z teoriami naukowymi i założeniami ideologii społecznych, żeniły prawdy objawione z tezami manifestów artystycznych i kolorem włosów, wszystkie kombinacje dozwolone. Cybersataniści, Naziweganie, Technokrisznowcy, Kościół św. Teda Kaczynskiego, Wspólnota Mieszkaniowa im. Markiza de Sade, Gnostyczny Związek Czcicieli Amfetaminy, Ekumeniczne Bractwo Reklamy, Socraperzy na rzecz Przemocy w Mediach... Nikt nie umiał policzyć związków wyznaniowych (rejestracja nie była obowiązkowa). Mnożyły się także liczne organizacje świeckie. Duży rozgłos zyskało Stowarzyszenie Roszczeń Egzystencjalnych (związane z Kościołem bł. J.P. Sartre'a). Członkowie SRE wywodzili się z kręgów twórczych. Programowo odmawiali wszelkiej działalności zarobkowej, nawet artystycznej. Wyznawali doktrynę socjalnej pomocy dla zagubionych duchem. Według statutu zrzeszenia: Sam ciężar egzystencji, konieczność zmagania się z życiem, codzienny trud bytowania w świecie, gdzie człowiek nie ma wpływu na nic - sam ten fakt winien uprawniać twórców, którzy pojęli absurd istnienia, do godziwego zasiłku. Państwo ma obowiązek pomagać wszystkim tym, którzy stracili chęć do życia, i wypłacać im odszkodowania za przymusowe istnienie. Program SRE zacierał różnice między filozoficznym i materialnym znaczeniem słów "byt" i "egzystencja". Nędza egzystencji duchowej winna być rekompensowana dostatkiem egzystencji materialnej - głosili zbuntowani twórcy. Powstał nawet projekt "Ustawy o zasiłku z tytułu braku chęci do życia". Nie doczekał się jednak uchwalenia. Wkrótce sława SRE została przyćmiona. Ulubieńcem mediów stała się Gejowska Liga Antropologiczna (związana ze Światowym Kongresem Feministycznym). Stowarzyszenie głosiło, że siłą sprawczą kultury był, jest i będzie homoseksualizm. Przytaczano przykłady wybitnych władców, twórców i artystów. Jednak największy rozgłos zyskała nowa teoria ewolucji firmowana przez GLA. Zgodnie z jej założeniami człowiek heteroseksualny (homo sapiens sapiens) jest najbardziej prymitywną formą rozwojową, natomiast człowiek homoseksualny (homo homo sapiens) to wyższy próg, ogniwo między człowiekiem heteroseksualnym a człowiekiem samowystarczalnym (homo ego) - najwyższym, docelowym stadium ewolucji. Od kilku lat aktywiści GLA zabiegali o zamieszczenie w konwencjach praw człowieka zapisu tyczącego szczególnej ochrony homoseksualizmu - postępowej orientacji seksualnej, która jako siła sprawcza ewolucji stanowi największe dobro ludzkości. Biskup wcale nie uważał, że świat stanął na głowie. Z tym byłoby jeszcze pół biedy. Stojąc na głowie, świat wirował w szalonym tańcu. Był to ruch, którego nie opisywały prawa kinetyki, najgorsze, że mało kto przejmował się konsekwencjami obłąkańczej wirówki... PIEKŁO JEST KWESTIĄ SKALI. Ponownie zerknął na ekran, pulsujące białe litery żarzyły się jak płynne żelazo. Powrót z krainy gorzkich refleksji nie poprawił biskupowi humoru. Myślał o zagadkowej przesyłce. Owszem, podobne anonimy przychodziły na adres kurii, były przykre, lecz nikt nie zawracał sobie nimi głowy, co najwyżej wzdychał żałośnie lub unosił się oburzeniem, jak na widok wulgarnego graffiti. To wszystko działo się jednak w połączeniach oficjalnych, listy przychodziły na ogólnodostępne adresy. Poza kilkunastoma osobami nikt nie znał prywatnego maila biskupa. Trzeba będzie wszcząć małe śledztwo, myślał Quinsey, pakując wiadomość do Kosza. Ponownie otworzył plik z kazaniem, lecz nie mógł znaleźć jednej dobrej myśli. Zdenerwowany stukał palcem po klawiaturze, kasując to, co przed chwilą napisał. Wspomnienie listu wracało natrętnie jak dokuczliwa mucha. 3. Przeniesienie Raymond Shepard, katolicki ksiądz i brat-założyciel charytatywnego zgromadzenia Pomocna Dłoń, otrzymał skierowanie do zakładu karnego cztery lata po święceniach. Jako stażysta Wyższego Seminarium Duchownego w Amodos rozpoczął akurat pracę nad doktoratem zatytułowanym "Miasta i ogrody - symbolika biblijna i apokryficzna a współczesne procesy urbanizacyjne". Niebieską kopertę doręczył posłaniec. Zimowy dzień, popołudnie. Raymond spożywał skromny adwentowy obiad. Dzwonek do drzwi oderwał go od smażonej ryby. Gdy ujrzał kopertę - nie miał złudzeń. Jego obawy znalazły potwierdzenie. Spodziewał się, że praca teologiczna zostanie w końcu przerwana, a on sam - rzucony na głęboką wodę. Niemniej, gdy przeczytał decyzję biskupa, poczuł, że robi mu się słabo. Po śmierci starego kapelan zakładu Hohenschloss zwolniło się miejsce, które zdaniem jego eminencji Victora Ralpha winno być obsadzone kimś znacznie młodszym. Wybór padł na Raymonda, głównie z uwagi na jego działalność w Pomocnej Dłoni, organizacji śmiało angażującej się w bezpośredni kontakt z marginesem społecznym. Z pisma wynikało, że szczególne wrażenie zrobiło na biskupie nawrócenie przez Sheparda szefa jednego z młodzieżowych gangów. To z namowy duchownego wykorzystał swoją charyzmę i zdolności przywódcze, by przekształcić bandę młodych opryszków w świecki zakon walczący z narkotykami i prostytucją. Była zasługa, jest kolejny krzyż, pomyślał Shepard, wracając do obiadu. Zaraz skarcił się za tę myśl. Sytuacja nie była najgorsza. Przede wszystkim: nie musi opuszczać miasta. Obowiązki kapelana penitencjarnego z pewnością dadzą się pogodzić z pracą naukową. Będzie musiał lepiej zagospodarować czas. Materiały do doktoratu są już zgromadzone. Być może staż w Hohenschloss, najbardziej represyjnym więzieniu w Amodos, pozwoli pozbyć się wyrzutów sumienia. Pamiętał słowa profesora Vertaniego, wygłoszone podczas wykładu z ascetyki: Kapłan powinien łączyć słowo z czynem - praca z tekstem nie może odrywać go od pochylania się nad najbardziej potrzebującymi... Zaraz po studiach Raymond przyłączył się do tworzenia Pomocnej Dłoni. Już wtedy najchętniej spędzał czas w bibliotekach. Rozumiał, że trzeba angażować się w działalność społeczną, póki czas. Leżąca na skraju stołu Biblia spadła na dywan, gdy sięgnął po widelec. Nerwy. Schylił się i ujrzał, że Pismo otworzyło się na Księdze Ezechiela. Jedna ze stron zagięła się i światło lampki padło na fragment "Wizja rydwanu Bożego". Raymond podniósł księgę i położył przed sobą. Patrzyłem, a oto wiatr gwałtowny nadszedł od północy, wielki obłok i ogień płonący oraz blask dookoła niego, a z jego środka promieniowało coś jakby połysk... Pośrodku było coś, co było podobne do czterech istot żyjących... Shepard przełknął ślinę. Był przeczulony na punkcie podobnych znaków. Podobno Dostojewski wywróżył sobie śmierć, otwierając Biblię na chybił trafił. Cóż mógł znaczyć ten najbardziej daenikenowski fragment Starego Testmentu? W środku pomiędzy tymi istotami żyjącymi pojawiły się jakby żarzące się w ogniu węgle, podobne do pochodni... Ogień rzucał jasny blask i z ognia wychodziły błyskawice. Później następowała wizja słynnego pojazdu z czterech kół wysadzanych oczami. Raymond włożył skierowanie między strony Pisma i zamknął księgę. Pomyślał o Jerrym, swoim młodszym bracie leżącym od dwóch miesięcy pod kroplówką w stanie śpiączki. Wypadek motocyklowy, uraz mózgu. Dwadzieścia dwa lata i pięćdziesiąt procent szans przeżycia. Odwiedzał brata dwa razy w tygodniu, by posiedzieć przy łóżku i potrzymać bezwładną dłoń nieprzytomnego. Wszystko inne traciło znaczenie wobec tego nieszczęścia. Odłożył sztućce i spoglądał w resztki jedzenia. Czuł, że wszystko wraca. Odrapane tynki slumsów mieszały się w pamięci z więziennymi kratami i szpitalnym łóżkiem. Z okien i cel wychylali głowy przedstawiciele świata, który znów się o niego upominał: narkomani, menele, recydywiści. A między nimi Jerry. Gdy obraz zniknął, Raymond poczuł się jak leżący na talerzu rybi szkielet. Los dobierał się do niego nożem i widelcem. Wstał, zgasił światło i podszedł do parapetu, na którym stał zardzewiały krzyżyk - pamiątka tamtych czasów. Oparł się czołem o szybę i trwał tak, obserwując budynki i drzewa. Za oknem padał śnieg. 4. Mane, tekel, fares W celi panowała ciemność. Na wąskiej pryczy, pod okratowanym wylotem kanału wentylacyjnego spał mężczyzna. Prawa ręka zwisała bezwładnie, muskając posadzkę. Lewa służyła za poduszkę. Zgięte w kolanach nogi wystawały poza krawędź pryczy. Więzień nosił numer 99 C. Nie został jeszcze skazany, przebywał w areszcie tymczasowym. Rozprawa za tydzień. Wyglądało, że będzie czystą formalnością. Dowody, łącznie z przyznaniem się do winy, były nie do podważenia. Badanie psychiatryczne potwierdziło poczytalność sprawcy. Rozmowy z biegłymi nie wykazały choroby psychicznej. Nadto więzień nie okazał cienia skruchy. Nie żałował tego, co zrobił, nie obiecywał poprawy, poniechał próśb o łagodny wymiar kary. Dożywocie bez możliwości warunkowego zwolnienia zdawało się jedyną karą. Śmierć groziła wyłącznie za zbrodnie w recydywie. Wygaszone oświetlenie na korytarzu. Ciemność, co godzinę rozpraszana światłem halogenowej latarki. Więzienna cisza, przerywana chrapaniem, odgłosami w toaletach, krokami strażnika. Rutynowy przemarsz znudzonego klawisza, wzdłuż ściany z celami i z powrotem, drugą stroną. Czasem promień latarki dobywa z mroku wnętrze celi. Wulgarna reprymenda dla nocnego marka albo erotomana, ponowny obchód, potem lustrowanie ekranu, gra w karty, przeglądanie pornograficznych gazetek... Za ścianą dyżurki spowite mrokiem muzeum zbrodni. Większość śpi kamiennym snem. Niektórzy śnią ucieczki, inni życie na wolności, jeszcze inni mszczą się na policjantach, prokuratorach i sędziach. We śnie mężczyzny 99 C rozgrywają się zdarzenia z przyszłości. Lotem stalowego ptaka krąży po orbicie Ziemi, oglądając planetę z kosmicznej perspektywy. Zawirowania atmosferyczne znikają, widać ogrom Theatrum Mundi - panteistyczną panoramę świata. Podbita planeta, na której umierają stare religie, gigantyczne miasto najeżone miliardami stalowych wież i anten. Nawet oceany są przesłonięte metalową siatką, mnóstwo tam dziwacznych konstrukcji, z których każda pełni sakralną rolę. Kontynenty przypominają pancerne grzbiety gigantycznych skorupiaków. Mężczyzna uśmiecha się, rozumiejąc, że sny to nagroda, jaką zsyłają na niego obcy. To jeszcze nie wszystko, zostało pokuszenie kapelana. Wtedy będzie mógł się połączyć z tymi, którzy go wybrali. Którzy pozwolili mu zmienić życie, twarz i personalia. W rezultacie nikt nie wie, że był kiedyś komendantem policji, Klausem Hertogenboschem.1 Oficjalnie komendant zginął w zamachu terrorystycznym. Umundurowane zwłoki spłonęły doszczętnie - został po nich szkielet i guziki policyjnego munduru. Mógł zaszyć się w melinie i czekać na kontakt. Dziesięć lat temu, jeszcze jako Hertogenbosch, został powiernikiem wiedzy o zagrożeniu z kosmosu. Obcy podarowali mu dodatkowy zmysł. Rasa inteligentnych owadów udaremniła podbój zbuntowanym secesjonistom, nie przypuszczając, że inna cywilizacja może dzięki temu wykorzystać komendanta do przeprowadzenia podboju. Unosił się nad przekształconą w miasto planetą. Sen otaczał go jak dźwiękoszczelna pianka, wchłaniając kroki i pokrzykiwania strażnika. Tak będzie wyglądał świat, gdy przybędą bogowie. Zapanuje nowa wiara i nowe prawo... Nie obchodziło go, że nie doczeka triumfu, że inwazja nastąpi dopiero za sto lat. Tak musi być. Stulecie nie stanowi w skali kosmosu przeszkody logistycznej. II Z tym Aliensonem od początku coś było nie tak. Pamiętam, jak gazety pisały o makabrycznej zbrodni: trzyosobowej rodzinie zarżniętej staroświecką brzytwą przez sadystę. I jeszcze to dobrowolne oddanie się policji. Spodziewałem się, że przywiozą narwanego furiata, któremu nóż i spluwa wyskakują z ręki przy lada okazji, a tu proszę - poważny, flegmatyczny, choć ewidentnie świrnięty gość. Biło od niego nieludzkie wręcz poczucie wewnętrznego spokoju... I to jego spojrzenie - gapił się na wszystkich dziwnie, trochę cielęco, trochę hipnotycznie... Klawisze żalili się, że nic sobie nie robi z ich wrzasków. Więźniowie bali się tknąć wielkoluda, starczyło, że spojrzał któremuś w gały. Zrozumiałem, czemu skurwiel jest taki niebezpieczny... Raymond Shepard spędzał dużo czasu w celi Aliensona. Początkowo traktował go jak pozostałych. Dla nich wizyty księdza były atrakcją, urozmaiceniem więziennej nudy. Zwłaszcza dla tych, co nie przyjmowali innych wizyt. Nie sądzę jednak, by rozmowy o Bogu potrafiły ich zmienić. Może pojedynczych skazanych, choć w naszym pudle graniczyłoby to z cudem... Praca Raymonda przypominała drążenie skały przez krople. Cierpliwości i uporu księdzu nie brakowało, starczyło z nim pogadać. Robił, co do niego należy. Duchowni podlegają hierarchii i dyscyplinie. Może dlatego tak dobrze się rozumieliśmy. Czasami zostawał po pracy, gdy miałem dyżur. Piliśmy herbatę i gawędziliśmy do późna. Sporo rzeczy można się było od klechy dowiedzieć. Sam wypytywał o życie więzienia, sprytnie wyciągając ze mnie różne wiadomości. Sądzę, że w pewien sposób się uzupełnialiśmy. Może to dziwnie, ale temat Aliensona nigdy nie zdominował naszych rozmów. Nawet wtedy, gdy Shepard zaczął spędzać coraz więcej czasu w jego celi. Dyskutowali zajadle o różnych sprawach... Czasami spoglądałem w kontrolny ekran, na którym widać było kapelana i mordercę. Może gdybym podsłuchał, wiedziałbym, o co tak zawzięcie się spierali. Dlaczego Shepard nie miał ochoty zostać na herbatę, gdy opuszczał jego celę? Dlaczego wyszedł kilka razy z twarzą bladą jak papier? Dlaczego postanowił zejść do buntowników? Na te pytania mogę nie zdobyć już odpowiedzi. 5. Śledztwo Biskup Quinsey nie był zadowolony z kazania wygłoszonego nazajutrz po otrzymaniu anonimu. Zasiedział się do późna walcząc z brakiem natchnienia, nie potrafił jednak sprostać pierwotnemu zamysłowi. Choć merytorycznie poprawne, wszystko przecież zostało uwzględnione, stylistycznie kazanie szwankowało. Czuł to już wtedy, gdy je wygłaszał. Quinsey nie był także zadowolony z wyniku śledztwa. Zadał mnóstwo pytań, zbadał różne tropy, wydał kilkanaście dyspozycji informatykom - bezskutecznie. Nie wiadomo, z czyjej winy nastąpił przeciek. Wśród osób prowadzących z biskupem prywatną korespondencję przeważali dostojnicy kościelni. Prócz nich rodzina oraz starzy przyjaciele, znajomości jeszcze z seminarium. Do każdego z tej listy Quinsey miał zaufanie, nikogo nie ośmieliłby się posądzić o niedyskrecję. Sytuacja była patowa - dochodzenie utknęło w martwym punkcie. Do czasu. Z pomocą, jak to czasem bywa, przyszedł przypadek. Był drugi dzień grudnia. Biskup skończył śniadanie i z filiżanką kawy zasiadł do porannej prasy. W lokalnym dodatku ogólnokrajowego dziennika widniał wielki nagłówek: Dalsze szczegóły tajemniczej zbrodni. Quinsey nie gustował w taniej sensacji, chciał ominąć artykuł, lecz jego wzrok przykuło czarno-białe zdjęcie. Podpis: W mieszkaniu mordercy znaleziono przedmioty dziwacznego kultu. Z bałaganu i brudu wyłaniały się ołtarzyki przypominające nowoczesne rzeźby ze złomu, zaś na ścianie widniał znajomy napis. Piekło jest kwestią skali. Już niebawem. Omal nie zachłysnął się kawą. Odstawił filiżankę. Zaczął pochłaniać kolumny tekstu i tak poznał szczegóły zbrodni. W konkluzji autor stwierdzał, że sądzony właśnie zabójca (wyrok miał zapaść nazajutrz) był wyznawcą nieznanej odmiany satanizmu, którą być może sam stworzył. Biskup zdziwił się, że tak spektakularna zbrodnia nie obiła mu się o uszy - z pewnością gadało o niej pół miasta. Odłożył gazetę z mętlikiem w głowie. Zaczął rozważać najgorsze scenariusze. Dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy wyobraził sobie, że jacyś sekciarze namierzają kościelnych dostojników z myślą o zamachach... 6. Jonasz i pająk Raymond wracał ze szpitala św. Błażeja. Kolejna godzina przesiedziana u boku nieprzytomnego brata. Zielony wykres, wskazówka zegarka, regularne kapanie kroplówki. Niema modlitwa, żarliwe prośby do Boga o ocalenie. Jerry mógł w każdej chwili otworzyć oczy albo umrzeć. Cała rodzina żyła w niepewności. "To gorsze od żałoby" - przyznała, płacząc, matka. Zmieniali się w dyżurach: cztery razy w tygodniu ktoś odwiedzał Jerry'ego. Telefonowali w każdy wieczór. Rodzice Sheparda mieszkali w miasteczku oddalonym od Amodos godzinę jazdy pociągiem. Synowie przyjechali tu na studia. Jerremy był na drugim roku medycyny. Teraz sam potrzebował hospitalizacji. Raymond wracał na piechotę. Szpital był oddalony od plebanii siedem autobusowych przystanków. Przystrojone świątecznymi dekoracjami ulice tonęły w półmroku, pojedyncze płatki śniegu wirowały w szalonym tańcu, światła reklam i ozdób choinkowych rozpraszały mrok. Świąteczna atmosfera nie udzielała się Shepardowi. Fakt, że wśród świątecznych ozdób brakowało symboli religijnych potęgował kiepskie samopoczucie. W takich chwilach uciekał w przeszłość, gdyż rozpamiętywanie przynosiło ulgę. Gdy to nie pomagało, przechodził do krytycznej analizy "Miast i ogrodów" (marzył, by praca okazała się czymś więcej niż hermetycznym zbiorem akademickich rozważań). Czasami ulgę niosło doskonalenie tekstu najbliższego kazania. Metafory. Nie można wyobrazić sobie bez nich skutecznej ewangelizacji. Nauczanie za pomocą przypowieści, praktykowane przez Jezusa i Apostołów, stało się przykładem dla pokoleń kaznodziejów. Nawet w czasach powszechnego upadku religii, gdy kapłani musieli pogodzić się, że głoszą Słowo Boże garstce wiernych, język alegorii pozostawał aktualny. Gdy Raymond chciał, by kazania zapadały w pamięć, używał porównań, których plastyczność była szokująca. Tydzień temu wymyślił porównanie szczególnie dobitne. Przeczytał w magazynie przyrodniczym o pająku, który upodabnia się do odchodów, by zwabiać żywiące się ekskrementami owady. Przedziwna zdolność mimikry - brzmiał nagłówek. Zanotował na marginesie: Pułapka na człowieka. Pod spodem zaś: Metabolizm współczesnej kultury miejskiej - przemiana ducha na materię. Wabienie ludzi za pomocą odchodów, by gubili samych siebie. Urbanistyczny pająk maskował się umiejętnie. Przyciągał ludzi do punktów masowej rozrywki, gdzie stężenie zepsucia biło rekordy. Sekskombinaty, pokazy tortur, degustacje narkotyków - każda zwyrodniała zachcianka nakręcała podaż. Ludzie są zaczadzeni smrodem odchodów, zapomnieli jak pachną kwiaty... - myślał Raymond, chodząc ulicami, wśród bilboardów, outdoorów i wystaw sklepowych epatujących (nawet w okresie świątecznym) skomercjalizowaną perwersją. Uprawiamy kulturową koprofagię, konstatował zdegustowany. Moda to najpotężniejsza siła społeczna, skuteczniejsza od ideologii - przywołał słowa z wykładu biskupa Quinsey'a, gdy jako młody alumn nie potrafił znaleźć wytłumaczenia dla wszechobecnej bezbożności. Moda na odchody, czemu nie? - myślał ironicznie. Wszystko można sprzedać, wystarczy ładne opakowanie. Kampanie reklamowe propagowały prostacki hedonizm, sztaby psychologów pracowały nad skutecznością chwytów promocyjnych. Tak kiełkowały nowe potrzeby, nawyki, wzorce zachowań. Im głupszy konsument, tym lepiej dla koncernów. Dlatego należało spodlić masy, odebrać ludziom sacrum. Było to niezwykle proste - starczyło wykreować nową modę. Większość ludzi wykazuje instynkt stadny, przyjmując postawy akceptowane przez otoczenie za jedyny wyznacznik słuszności - mówił Quinsey. I za jedyny wektor wpływu - dodał w myślach Raymond, mijając wystawę "Sex- salonu", gdzie dwie nastolatki w skórzanych majtkach i czapkach św. Mikołaja dotykały się językami. Piekło zamknęło człowieka w więzieniu murów miejskich, pomyślał, odwracając wzrok. W więzieniu, które człowiek sam zbudował. Oto spryt i perfidia diabła. Kiedyś, ucząc się do egzaminu, śmiał się ze słów późnośredniowiecznego teologa, który pisał o ówczesnym Paryżu: ...jak cuchnąca koza i owca nieczysta zgodnym przykładem pożera napływających zewsząd przybyszów i własnych mieszkańców oraz pociąga ich wraz z sobą w przepaść... Uznał tę opinię za przejaw umysłowego prymitywizmu. Po kilku latach, gdy w jego świat wewnętrzny wgryzł się chaos miasta, zrozumiał, że prawda o świecie może pozbawić złudzeń - przetrącić wiarę, ukatrupić nadzieję, spłoszyć miłość. Ilekroć opuszczał teren seminarium, miał wrażenie, że miasto zalewa go brudną falą. Zasady moralne były kombinezonem płetwonurka, pozwalały pływać w tym szambie, jednak czasami nie starczało powietrza. Po latach przypomniał sobie tekst francuskiego teologa i zrozumiał, że miasto sprzyja grzeszności. Między innymi to skłoniło go do pisania "Miast i ogrodów". Oddawał honor i przyznawał rację uczonemu. Z jednym wyjątkiem. Zakonnik pisał o cuchnącej kozie i owcy nieczystej, Raymond wolał metaforę afrykańskiego pająka. 7. Oko za oko, krew za krew... Rozprawę, na której zapadł wyrok, utajniono. Podstawa: art. 80 ż 5 "Karnej Ustawy Proceduralnej" (sesja przy drzwiach zamkniętych ze względu na szczególnie drastyczne okoliczności oraz charakter czynu zarzucanego). Do publicznej wiadomości podano sam werdykt, wraz z częścią uzasadnienia, wpuszczając na salę dziennikarzy. Wieczorem lokalny serwis informował: - Najwyższy wymiar kary dla mordercy. Po całościowym rozpatrzeniu materiału dowodowego sąd okręgowy w Amodos jednomyślnie wymierzył zabójcy trzyosobowej rodziny karę dożywotniego więzienia, bez możliwości przedterminowego zwolnienia po upływie dwudziestu pięciu lat. Sprawiedliwości stało się zadość - mówią wstrząśnięci zbrodnią mieszkańcy, szkoda tylko, że świąteczna atmosfera została zakłócona przez tak makabryczną zbrodnię... Wypowiadali się przypadkowi mieszkańcy. - Kara jest słuszna, bo najwyższa, nie rozumiem jednak, dlaczego mamy płacić podatki na utrzymanie tego (wulg.)! - Powinno go spotkać to, co tych niewinnych ludzi, których zaszlachtował... Kiedy o tym myślę, jestem za karą śmierci. - Mam nadzieję, że w więzieniu się nim zajmą. W końcu zabił dzieciaka - gdy się dowiedzą, nie dadzą mu żyć. Szkoda, że tylko na taką sprawiedliwość możemy liczyć... Czym jest sprawiedliwość? To proste: oko za oko, krew za krew... Biskup Quinsey nie oglądał telewizji (uważał ją za ogłupiacz), tego dnia zrobił jednak wyjątek. Nie zamierzał czekać, aż gazety rozpiszą się o zbrodni, nie chciał słuchać radia. Pragnął zobaczyć - i to zaraz - materiał zdjęciowy. Kazał podłączyć stary odbiornik w refektarzu do anteny, po czym zasiadł w fotelu, czekając na serwis. Z informacji, jakie zebrał na temat zabójcy (dopiero po wyroku ujawniono nazwisko - Neil A. Lienson, co wszyscy przekręcali na Alienson), nie dowiedział się niczego nowego. Najbardziej interesował biskupa świat wewnętrzny mordercy: tam, jak sądził, można było znaleźć ślad zezwalający połączyć tajemniczego maila z napisem na ścianie. Najbardziej prawdopodobny wydawał się syndrom Raskolnikowa, morderstwo na tle światopoglądowym. A więc dożywocie. Quinsey poczuł ulgę. Jeżeli odrzucić wersję o sekcie - znikał strach przed zamachem. Ustalenia sądu zdawały się to potwierdzać. Zabójca działał w pojedynkę. Nie kontaktował się z nikim, stronił od ludzi. Typowa aspołeczna jednostka socjopatyczna. A jednak Quinsey czuł się bezradny - wciąż nie wiedział, kto jest nadawcą. Nie pojmował związku listu z napisem na ścianie. Miał swoją wersję, lecz obawiał się, że strach dyktuje mu ją dla świętego spokoju. Czy hasło "Piekło jest kwestią skali" nie było po prostu modnym graffiti? Na brak młodzieżowych subkultur Amodos nie mogło narzekać. 8. Traktat (I) "Miasta i Ogrody" (fragment brudnopisu) Zgodnie z symboliką chrześcijańską Ogród jest pierwotnym mikrokosmosem człowieka, jego naturalnym schronieniem i ewolucyjnym matecznikiem. Porównanie symboliki Ogrodu i Miasta w Biblii z rozwojem cywilizacyjnym człowieka (rozumianym klasycznie, jako stopniowe opanowywanie natury i uniezależnianie się od niej) pozwala dostrzec wiele zbieżności. Upadek prarodziców i Wygnanie z Raju wydają się symbolicznym przedstawieniem momentu, w którym człowiek rozpoczął budowanie cywilizacji. Jest to alegoryczny komentarz początków emancypowania się człowieka z natury. Ogród i Miasto to punkty graniczne - początek i koniec drogi człowieka. Ziemskie bytowanie rozpoczyna się w Ogrodzie (Eden), kończy zaś w Mieście (Babilon). Rozwój cywilizacji polega zatem na stopniowym oddalaniu się od Boga. Procesy urbanizacyjne (komunalne) zaczęły się wtedy, gdy pierwotna błogość została utracona. Ogród jako stan przyrodzony człowiekowi to ewidentny symbol nieskalanego współżycia ludzi ze światem. Kres tego szczęścia nastąpił wraz z wygnaniem z Edenu. Człowiek przestał być niewinny - wkrótce po opuszczeniu raju skalał się zbrodnią. Znamienne, że zgodnie z tradycją założycielem pierwszego miasta był bratobójca. I poznał Kain żonę swą (...) i zbudował miasto, i nazwał je imieniem syna swego Henoch (Gen 4,17). 9. Podziemny świat Pierwsza wizyta w więzieniu przypominała zwiedzanie gabinetu osobliwości. Najpierw zjeżdżało się windą do dyspozytorni, później trzeba było zejść wąskimi schodami, by wkroczyć w przestronny korytarz pełen brzęczących jarzeniówek. Blada poświata spowijała podłogę, ściany i kraty, tworząc nastrój lekko upiorny. Powietrze było zatęchłe, choć pod sufitem pracowały wentylatory. Każda cela była zagrodzona podwójną kratą. Dziesięć cel trzyosobowych plus trzy izolatki. Więźniów grupowano według zasady liczb nieparzystych. Zabrania ona umieszczania dwóch, czterech lub sześciu skazanych w celi - w pierwszym przypadku stosunki grożą zbytnią zażyłością (częsty homoseksualizm), w pozostałych powstają zwalczające się obozy (częste akty przemocy). Względny porządek można osiągnąć sadzając więźniów pojedynczo (najcięższe przypadki) bądź trójkami, co jest układem optymalnym. Klawisz żartował, że podobnie jest z liczbą żon w małżeństwach poligamicznych - dwie lub cztery baby pod jednym dachem to kaplica. Raymond nie wiedział, skąd prosty strażnik ma takie wiadomości, uznał, że musi być człowiekiem oczytanym. Krocząc między celami doznawał jednocześnie ciekawości i lęku, jak dziecko w ogrodzie zoologicznym. W ręku miał wydruk z kartoteki. Numeracja cel, informacje o więźniach, raporty z przebiegu odbywania kar... Strażnik - krępy, łysiejący mulat z kędzierzawym zarostem na brodzie, zwany pod wpływem wulgarnej piosenki z pewnego filmu rysunkowego Wujkiem - wypowiadał zdawkowe komentarze. Najczęściej były to ciekawostki w rodzaju: "w czasie rozprawy groził sędziemu", "zgwałcił pod prysznicem współwięźnia", "domagał się kary śmierci..." Dzień wcześniej Shepard zapoznał się z psychologicznymi portretami skazanych. W tych stenogramach z rozmów prowadzonych przez psychologa, wzbogaconych fachowym komentarzem na temat zaburzeń psychicznych, nie można było znaleźć nic budującego. Życiorysy, wypowiedzi, reakcje: różne odcienie patologii. Przeważali osobnicy wyprani z uczuć wyższych, przysłowiowe ludzkie bestie. Raymond wciąż roztrząsał słowa chłopaka skazanego za jeżdżenie samochodem po ciałach trzech pijanych dziewczyn: "To było najpiękniejsze uczucie, jakiego doznałem. Ten odgłos miażdżonych kości, chrupanie tkanek i mlaskanie mięśni pod kołami wozu..." Wzdrygnął się, gdy przechodzili obok celi, gdzie zwinięty w kłębek leżał ten właśnie chłopak. Strażnik wygłosił komentarz: - Ma ksywę Rajdowiec. Lepi figurki samochodów z chleba i stawia na szafce - embrionalna pozycja sugerowała bezbronność. Raymond odwrócił wzrok. - A to nasz Ogrodnik - Wujek wskazał celę nr 11. - Ciekawa historia z tą ksywą. Ksiądz wybaczy, ale padnie brzydkie słowo. Został schwytany pod drzwiami bloku, gdzie jego konkubina miała melinę. W nocy zadźgał ją nożem. Nad ranem przyszedł z koszem róż. Płacząc wydzierał się do domofonu: "Otwieraj, kurwo, idę przeprosić!..." Zbudzeni sąsiedzi wezwali policję. Podobno nie stawiał oporu. Obchód zakończył się pod celą 33. Strażnik skierował snop latarki na pryczę. Światło dobyło z mroku potężne ramiona siedzącego tyłem mężczyzny. Głowę miał spuszczoną, twarz ukrytą w dłoniach. - Nasz najnowszy nabytek. - Alienson... - domyślił się Shepard. - Taa... Wyjątkowo ponury sukinsyn. Morderca trwał w bezruchu niczym kamienny posąg. Raymond zerknął w kartotekę. Prócz informacji o morderstwie trzyosobowej rodziny w rubryce "zaburzenia osobowości" znalazł notatkę: Stwierdzono obłęd posłannictwa objawiający się poczuciem misji - skazany uważa się za mesjasza nowej religii. Strażnik wyłączył latarkę. - Na tym kończy się moja rola - rzekł, wachlując się czapką. - Od jutra może ksiądz spowiadać. - Raymond smętnie skinął głową. Miał przed sobą kilka lat pracy w miejscu, które zdawało mu się przedsionkiem piekła. -Naprawdę nie zazdroszczę - mruknął Wujek, odprowadzając go do drzwi. 10. Traktat (II) "Miasta i Ogrody" (fragment brudnopisu) W "Symbolice chrześcijańskiej" Baldocka czytamy: Człowiek - przed swoim Upadkiem - żył w Rajskim Ogrodzie w pełnej harmonii z Bogiem i jego stworzeniem (czyli z naturą, jako zewnętrznym przejawem Bożej obecności - przyp. R.S.). Był to pierwotny, rajski stan, który człowiek musiał porzucić i zamieszkać w świecie. Jednakże Bóg obiecał człowiekowi nowy raj. Ten nowy raj to Ziemia Obiecana, do której człowiek ma powrócić po wędrówce przez pustynne bezdroża, lub inaczej Niebiańskie Miasto, które ukaże się po zniszczeniu Babilonu, miasta ziemskiego (zob. Babilon, Miasto, Upadek, Raj, Ziemia Obiecana, Pustynia). Człowiek od zawsze kojarzył stan najwyższego szczęścia z zamieszkiwaniem w ogrodzie. Greckie słowo Paradejos wywodzi się z języka perskiego, gdzie służyło za nazwę bogatych parków otaczających rezydencje. Znamienne, że dwie księgi stanowiące klamry Pisma świętego posługują się symbolami Ogrodu (Genesis) i Miasta (Apokalipsa). Sądzę, że chodzi tu nie tylko o symbolikę, lecz o coś ważniejszego - o alegoryczne przedstawienie dwóch zasadniczych stanów życia człowieka: natury i cywilizacji. Pierwszy oznacza szczęście, harmonię i godność; drugi - nieszczęście, dysharmonię i upadek. Jest to w pełni zrozumiałe: w Ogrodzie (natura) człowiek żyje otoczony tworami Boga, roślinnością, fauną, klimatem; w mieście - człowiek otacza się tworami własnych rąk, które z definicji są niedoskonałe, stanowią bowiem wyzwanie rzucone Bogu. Pisze Baldock: Miasto jest symbolicznym miejscem zamieszkania człowieka, jak również mikrokosmosem. Symbolika ta przeciwstawia sobie dwa miasta: Babilon i Niebiańskie Miasto. Jedno istnieje na ziemi i zostanie zniszczone w dniu sądu (Ap 18). Drugie, istniejące w Niebie, to "Miasto Święte - Jeruzalem Nowe (...) przybytek Boga z ludźmi." (Ap 21, 2-5). Znamienne, że dopiero Nowe Jeruzalem, miasto pochodzenia boskiego, może dać człowiekowi szczęście, gdyż stanowi podarunek nie z tego świata. 11. Niespodziewana dysputa W ciągu kilku tygodni Shepard zdołał przywyknąć. Powoli oswajał się z obowiązkami kapelana. "Szok termiczny" pierwszych wizyt miał za sobą. Zniknął problem nieprzespanych nocy. Przekraczał próg Hohenschloss z nieco większą pewnością siebie. Pierwszych kilka tygodni było jednak ciężką szkołą. Dawka nerwów, jaka wiązała się z każdorazową wizytą w Hohenschloss, zdawała się nie do zniesienia. Raymond czuł, że jego psychika z trudem poskramia stres. Zwłaszcza praca w dolnej kondygnacji wymagała odporności. Nie brakło też niespodzianek. Więźniowie lubili zachowania niekonwencjonalne. Pewnego razu gdy wszedł do celi, w której przebywał dotknięty obłędem posłannictwa morderca, usłyszał od progu: - Proszę księdza, czy Bóg jest miłością? - Jest, synu - odparł zdumiony, sadowiąc się na taborecie. Więzień leżał na pryczy, z rękami splecionymi pod głową. Była to druga wizyta Raymonda w jego celi. Za pierwszym razem morderca milczał jak grób. - A czy miłość, jak rzecze Ewangelia, nie zna zazdrości? - Nie zna, synu - po raz drugi zgodził się Raymond. - Cały hymn św. Pawła dowodzi, jak wielką siłą i jak potężną łaską jest miłość, która nie zna zazdrości, nie szuka poklasku, nie pamięta złego... - Jahwe przedstawia się w Starym Testamencie jako Bóg zazdrosny. - Tak, ale... - Jahwe nie jest miłością, zatem nie jest Bogiem. To logiczny wniosek. - Jego Syn przyniósł prawo, które... - Ksiądz daruje - oczy mordercy błysnęły satysfakcją. - Zawsze zastanawiało mnie, jak Kościół może łączyć Stary Testament z Nowym. Przecież to zupełnie różne księgi... Shepard pomyślał chwilę, po czym odparł. - Święty Augustyn twierdził, że Stary Testament zasłania to, co odsłania Nowy... Wcześniej ludzie nie byli gotowi, by przyjąć Ewangelię. Dopiero na gruncie judaizmu, wiary w jednego Boga, można było zasiać ziarno miłości... Alienson odparował momentalnie. - Stary Testament to księga barbarzyńska, sankcjonująca niewolnictwo, kamienowanie i jeszcze gorsze bestialstwa. - To przede wszystkim Dekalog... - Jak ksiądz, będąc inteligentnym człowiekiem, może nie mieć wątpliwości? - zmienił temat zabójca. - Wierzę w Boga. Wątpliwości gasną w świetle łaski, jaką jest wiara. Alienson wycedził ironicznie: - A niby czym szczególnym cechuje się chrześcijaństwo, że akurat w nim mieszka prawda? Proszę wskazać ten wyjątek, może uwierzę. - To jedyna religia założona bezpośrednio przez Boga. - Skąd ta pewność? Jezus to moralista, mistyk i mędrzec, lecz po co go od razu deifikować? - Bo kochał nas wszystkich. Zaakceptował człowieka z jego grzechem i skłonnością do zła. Pomyśl o skali, jaka dzieliła go od nas! - zawołał Raymond popadając w mentorski zapał. - To tak, jakby człowiek oddał życie za stado zwierząt! - Zaiste wariat! - bezlitośnie podsumował Alienson. - Ofiara Jezusa ma zupełnie inny wymiar... Shepard zdał sobie sprawę, że gadali przeszło kwadrans. Zadzwonił po strażnika. Gdy drzwi się uchyliły, przerwał, błogosławiąc więźnia w intencji nawrócenia. Alienson pożegnał go uwagą: - Mam nadzieję, że dokończymy dyskusję. Shepard szedł przez korytarz skonfundowany i zdumiony postawą Aliensona. Więzień myślał trzeźwo, wzorem wykształconych ateistów, co zupełnie nie pasowało do charakterystyki, jaka widniała w dokumentacji. Brutalny morderca, religijny konfabulant głoszący wiarę w przybyszów z kosmosu, a jednocześnie filozof- amator. Za dużo jak na jednego człowieka. Godzinę później ksiądz siedział w dyżurce, pijąc herbatę i gawędząc z młodym strażnikiem. Był to jedyny pracownik Hohenschloss, do którego czuł sympatię. Podejrzewał, że strażnik myśli o nim tak samo. 12. Pierwsze kuszenie Znów siedział w celi Aliensona, tocząc dyskusję w obronie wiary. Znów morderca okazał się niespodziewanie rozmowny. - Skąd pewność, że Chrystus umarł za nas, skąd wiara księdza w odkupienie? - dopytywał się z pryczy, swego stanowiska bojowego. - Może Jeszua zwyczajnie miał pecha i został stracony jako sekciarz zagrażający bezpieczeństwu publicznemu? Nie był wygodny ani dla Piłata, ani dla Sanhedrynu... Raymond wiedział, jakiego argumentu użyć. - Oddał życie z własnej woli. Odwrócił proporcje. Dotychczas ludzie składali ofiary bożkom, których sami wymyślali. Chrześcijaństwo to coś zupełnie innego. Bóg składa ofiarę z siebie, składa ją ludziom, swym wyznawcom. Dla starożytnych było to niepojęte, uznawali Odkupienie za absurd, tak jak nie mogli pojąć, czym jest miłość pierwszych chrześcijan. Filozofia chrześcijańska była największym przewartościowaniem w dziejach myśli ludzkiej. Dlatego tak zapładniająco podziałała na kulturę... Alienson machnął ręką, jakby uznał argumentację Raymonda za nic nie wartą. Kapelan jednak kontynuował. - Chrystus był bezbrzeżną miłością, bogiem prawdziwym, gdyż pozwolił umęczyć się i przybić do krzyża, aby zbawić świat. Ta ofiarność rozsadza nasze pojmowanie, nie daje się wyjaśnić ludzką miarą. Morderca parsknął pogardliwie. Spojrzał na kapelana jak na durnia. - To żaden wyjątek. Szczur poświęcający życie dla dobra populacji, by zapewnić dalsze przenoszenie genów - też jest, zdaniem księdza, zbawicielem? Świat zwierząt zna więcej przykładów takiego "miłosierdzia". - Nie ma zgody - Raymond znał także ten argument, odparował więc błyskawicznie. - Śmierć z myślą o stadzie, populacji czy innej grupie biologicznej tylko pozornie przypomina czyn Jezusa. On umarł na krzyżu, lecz nie dla doraźnej korzyści. Uczynił to z myślą o porządku duchowym. Złożył ofiarę, gdyż pragnął otworzyć przed nami wrota królestwa niebieskiego. - Ofiara, poświęcenie... - Alienson przeciągnął się, aż chrupnęły stawy. - Ksiądz wybaczy, ale zawsze zdumiewało mnie ignorowanie przez Kościół faktów historycznych. Chrystus umarł bezinteresownie, tak twierdzicie. Utrzymujecie, że był niewinny. A ja się pytam, czym była rzeź niewiniątek? Po to, by mógł się narodzić wasz bóg, musiało umrzeć tysiące noworodków. Już to świadczy, że męka pańska nie była bezinteresowna. Od samego początku Jezus miał dług wobec tych dzieci. Wiesz, kiedy to pojąłem? Gdy ujrzałem obraz jednego z włoskich mistrzów - Madonnę z Dzieciątkiem. W tle były namalowane dziecięce główki, taka siatka, zasłona z mnóstwa małych twarzyczek. Wszyscy twierdzili, że to przedstawienia aniołów, tylko mnie skojarzyło się inaczej. Uważam, że jako jedyny pojąłem przekaz malarza. Wszyscy obwiniacie Heroda - a przecież gdyby nie przyjście Jezusa, tamte dzieci by żyły. Nie mów więc, że jego śmierć była bezinteresowna. - To nie z woli Boga ani z woli Chrystusa zamordowano te dzieci - odparł spokojnie Shepard. - To człowiek, pragnący zgładzić "króla królów" dokonał tej masakry, a jeżeli ktoś prócz niego i słuchających go siepaczy winien jest zbrodni - to sam Szatan... - Wszystko zwalamy na diabła, jakie to wygodne... - parsknął Alienson, poirytowany. - Nie wszystko, lecz inspirację złych uczynków - sprecyzował Raymond. - To z jego podszeptu rodzą się grzeszne myśli i zbrodnicze czyny. Człowiek ma wybór. Na tym polega wolność. Jej konsekwencją jest istnienie zła. Alienson zamilkł. Leżał nieruchomo ze wzrokiem wbitym w sufit. Shepard wstał, by rozprostować kości. Remis, myślał poirytowany. No, może z małą przewagą... - Zapewne zna ksiądz moją kartę chorobową. Raymond odwrócił się. Alienson siedział na pryczy, trzymając w ręku książkę - gruby, biały tom. - Owszem. - Więc pewnie się ksiądz dziwi, że nie wspominam nigdy o bogach z kosmosu? - Trochę... - Oczywiście podziela ksiądz zdanie psychiatrów? - Nie muszę podzielać ich zdania. To, co mówiłeś podczas badań, stoi w sprzeczności z moją religią. - Czyli nie wierzy ksiądz... - Nie. - Szkoda. - Dlaczego? - Bo mógłby ksiądz zapobiec temu, co nastąpi. - Inwazji, o której mówiłeś? - Tak. Religijnemu podbojowi planety przez Kasjopejan. Pokonają was jeszcze przed końcem wieku, ponieważ w nich nie wierzycie. Morderca przekartkował grubą książkę, położył ją na podłodze i posłał zagadkowe spojrzenie kapelanowi. Litery na okładce były zbyt małe, by Shepard mógł je odczytać. Alienson wskazał palcem. - Oto dowód. - Ta książka? Zapisałeś się do więziennej biblioteki? - To nie jest książka z biblioteki. Może ksiądz sprawdzić. - Niech zgadnę: Nietzsche, Feuerbach?... Alienson pokręcił głową. - To historia. Z naszego punktu widzenia - historia przyszłości. - Powieoa science fiction? Morderca nie dał się wyprowadzić z równowagi. - Raczej mój ostateczny argument. Tego nie było w stenogramach, przemknęło Raymondowi przez myśl. - Grajmy fair. Teraz ja spróbuję księdza nawrócić. Alienson schylił się po książkę. Cierpki uśmiech na jego twarzy świadczył, że ma dość konwersacji. Podniósł tom z podłogi, zawinął w ręcznik i podał Shepardowi. - Niech ksiądz przeczyta. 13. Odpowiedź Być może, gdyby biskup Quinsey wiedział, że jego były student Raymond Shepard pełni posługę kapelana w więzieniu, w którym przebywa Neil A. Lienson zwany Aliensonem, zainteresowałby się na nowo sprawą tajemniczego maila. Biskup nie miał jednak o tym pojęcia. Stracił zainteresowanie sprawą już po kilku tygodniach. Poranna prasa przynosiła nowe wieści. Wraz z upływem czasu niemiłe wspomnienie zacierało się w pamięci Quinseya. Pewien oficjalny list sprawił, że odżyło. Koperta była opatrzona w pieczęć arcybiskupią. List został wydrukowany na beżowym czerpanym papierze. Pisał sam kardynał Lavagio. Do JE Ernesta Quinseya, Biskupa diecezji Amodos Laudeatur Jesus Christus! Spieszę poinformować księdza Biskupa o pewnym eksperymencie, jakiemu poddaliśmy ostatnio - zgodnie z poufną instrukcją Ojca Świętego - wszystkich dostojników episkopalnych. Do każdego biskupa pod adresem prywatnym został wysłany tradycyjnie lub pocztą elektroniczną list stylizowany na satanistyczną pogróżkę. Nasilenie się takich działań w ostatnim czasie sprawiło, że Papież uznał za stosowne przetestować odporność psychiczną swoich podwładnych. Chodziło także o sprawdzenie reakcji biskupów na podobne anonimy, czujności i gotowości. Hasła zostały specjalnie dobrane przez watykańskich psychologów, zaś od strony wizualnej opracowane przez profesjonalnych grafików... Quinsey poczuł, że robi mu się słabo. Jednocześnie przepełniła go wielka ulga. ...czasie można się spodziewać księży-wizytatorów, którzy przeprowadzą w biskupstwach wywiad środowiskowy, mający na celu ustalenie rodzaju reakcji na przeprowadzoną przez nas prowokację... PS. Pod koniec przyszłego miesiąca zostanie zorganizowana interaktywna konferencja na temat tego typu zagrożeń, o której ksiądz Biskup zostanie oficjalnie poinformowany w najbliższym czasie. Quinsey nie dowierzał. Przywołał z pamięci datę otrzymania maila i porównał ją z datą morderstwa. Zabójstwo miało miejsce tydzień wcześniej. W tym czasie ukazało się kilka reportaży zdjęciowych z meliny Aliensona, choćby w gazecie, którą czytał kiedyś przy śniadaniu. Schował list do koperty. Otworzył okno i zaczerpnął świeżego powietrza. Mróz przywrócił zimną krew, wciąż jednak nie opuszczało go zdumienie. Watykańscy psycholodzy miewali dziwne źródła inspiracji. 14. Księga z przyszłości Gdy tylko dotarł do mieszkania, wyjął z teczki książkę. Rzucił na kanapę płaszcz, uprzątnął biurko i zasiadł do lektury. Blask żarówki spoczął na okładce tłoczonej czarnymi literami. WOJNY RELIGIJNE Z OBCYMI 2073 - 2109 Książka była opasłym tomem w miękkiej oprawie, klejonym i rozpadającym się od kartkowania. Niezbyt staranne wydanie sprawiało, że wyglądała na autentyk. Raymond w skupieniu przewracał strony, natrafiając na przedziwne daty, nazwy własne i terminy militarne. 2081 - drugie oblężenie Mekki... Nowy szczep eschatowirusów blokuje kanały modlitewne... Księżyc miejscem pielgrzymek Kasjopejan... Co kilkadziesiąt stron widniały zdjęcia, czarno-białe fotografie uzupełnione podpisem. Upiorny stos gadzich ciał ułożonych w piramidę sięgającą chmur. Podpis: wieża ofiarników. Gotycka katedra oblepiona białymi kokonami. Podpis: system neutralizacji sakramentów. Ruiny Nowego Jorku ze strzaskaną Statuą Wolności na pierwszym planie. Podpis: rezultat starcia oddziałów subepifanijnych... Raymond odłożył książkę i zamknął oczy, pragnąc już tylko jednego: by słowa i obrazy, które ujrzał, opuściły go na zawsze. Im bardziej tego chciał, tym mocniej uwierały - rozbłyskały w pamięci niczym salwy artyleryjskie. - Boże - szeptał bezwiednie. - Boże... Skarcił się w duchu. To przecież zwykła książka. Papier, jakość druku, fotografie nie różniły się od obecnych standardów. Nie dość że falsyfikat, to jeszcze nieudolny... A jednak nie mógł uspokoić myśli. Ponad pięćset stron - komu by się chciało zmajstrować coś takiego? To nie była powieść science fiction. Raymond odchylił stronę tytułową i przeczytał nagłówek: Wprowadzenie. Jego wzrok zaczął łapczywie pochłaniać litery. ... podczas Wielkiej Mszy Ekumenicznej na przedmieściach Kairu, gdy do kilkuset tysięcy modlących się pod piramidami chrześcijan, muzułmanów, hindusów i żydów został skierowany bezpośredni przekaz od Kasjopejan. Statek wylądował w piaskach pustyni, a trzynastu obcych - legendarne "jaszczurki w białych szatach" - pozdrowiło zgromadzonych we wszystkich językach Ziemi. Dzień 16 lipca 2073 roku został wkrótce uznany za najważniejszą datę w historii cywilizacji... Raymond przewrócił kartkę. Pomijając aspekt techniczny, którego badaniem zajęli się ksenologowie, komunikacja z obcymi przebiegała na poziomie mistycznym. Było to dla wszystkich wielkim zaskoczeniem... Dalej... Próba stworzenia Kościoła Ksenoekumenicznego skończyła się fiaskiem. Kasjopejanie upierali się przy kilku dogmatach swojej religii, które okazały się nie do zaakceptowania dla kościołów ziemskich. Nastąpiło zerwanie stosunków dyplomatycznych. Bezpośrednią przyczyną wojny była ekskomunika nałożona przez papieża na skrajny odłam Kasjopejan, tzw. sakrotyków. Głosili oni konieczność składania ofiar.... Dalej... Podsumowując, należy raz jeszcze wskazać na zupełną nietrafność prognoz futurologicznych. Przewidując konflikty z obcymi cywilizacjami wskazywano na przyczyny biologiczne, energetyczne, technologiczne, polityczne, militarne. Rzeczywistość udzieliła innej odpowiedzi. Konflikt zbrojny narodził się kilka lat po nawiązaniu kontaktu, co było do przewidzenia, jednak... Raymond przewrócił kartkę. Dokończył zdanie, czując ciarki na plecach. ...nikt nie przypuszczał, że będą to wojny religijne. III Obserwowanie przekazu przypominało patrzenie w lunetę kalejdoskopu. Postrzępione plamki płynęły po ekranie niczym chmury o zachodzie słońca. Można było doszukać się pewnych prawidłowości w tych pozornie chaotycznych ruchach. Więźniowie przemieszczali się grupami, rzadziej pojedynczo. Najwięcej czasu spędzali w centralnym korytarzu. Nocowali w celach. Zdarzały się wycieczki pod awaryjną bramę. Horda rebeliantów przebywała kilka metrów od dyspozytorni. Najwięksi zbrodniarze i zwyrodnialcy w Amodos buszowali po dolnej kondygnacji, napawając się odzyskaną swobodą. Błogosławiłem w duchu pancerne grodzie. Kilka ton zbrojonego metalu odgradzało mnie od piekła w podziemiach. Stan wyjątkowy miał też swoje zalety. Co prawda, dyżurowałem niemal bez przerwy, zasypiając i budząc się z obrazem termowizyjnych plamek pod powiekami, lecz póki kondygnacja była odcięta - miałem święty spokój. Zaczynałem się nawet nudzić. Rutynowo grałem w szachy z komputerem. Dziwił mnie brak reakcji nadzoru - żadne kroki nie zostały podjęte. Zapasy żywności starczą więźniom na tydzień. Czyżby zamierzali zamorzyć ich na śmierć? Hm... Byłoby to z pewnością tańsze niż zbrojna pacyfikacja. Z drugiej strony: obowiązywał regulamin, który nie dopuszczał środków tak drastycznych. Jednak regulamin swoje, życie swoje - dopuszczałem więc myśl, że nadzór nie kiwnie palcem, w wyniku czego więźniowie zdechną z głodu. Oczywiście o wszystkim dowiem się na końcu. Przynajmniej o misji Raymonda dowiedziałem się pierwszy. Pamiętam, że gdy odwiedził mnie w dyspozytorni, zgłaszając się jako negocjator, usiadł na krześle obok monitora. Widziałem jednocześnie skupioną twarz księdza i obraz ekranu. Gdzie kryła się większa tajemnica? Raymond wiedział dużo. Więcej niż przeciętny klawisz. Był rozmówcą i spowiednikiem najgorszych zbirów. Może znał nawet przyczyny rebelii. Cóż jednak, skoro kneblowała go tajemnica spowiedzi... Pamiętam, że gdy wstawał do wyjścia, odwrócił się i spojrzał na ekran. "Oni się modlą" - rzekł, wskazując palcem skupisko czerwieni wokół centralnej plamki. Spojrzałem i ja. Strach ścisnął mi żołądek. Ułożenie plam przypominało pentagram. 15. Próba sił Podczas kolejnej wizyty Raymond postanowił nie wracać do sprawy książki. Jeżeli zabójca liczył, że zarazi go obłędem, to się mylił. Uznał, że z psychologicznego punktu widzenia najlepsze będzie olanie sprawy. Tak też uczynił. Rozmowa potoczyła się zwykłym torem. Ich spotkania nigdy nie przypominały spowiedzi lub duchowej porady. Były pojedynkami teologicznymi. Shepard siedział na taborecie, lekko pochylony, wytrzymując kpiące spojrzenie adwersarza. Ten, leżąc na pryczy jak podczas psychoterapii, próbował drwiącym głosem przyprzeć kapelana do muru. Po wyjściu z celi Raymond stwierdzał, że rozmowy z mordercą sprawiają mu pewną przyjemność. Jeszcze jako kleryk lubił toczyć dyskusje z wojującymi ateistami. Miał rzadki dar: potrafił zwyciężać wrogów Kościoła ich własną bronią: błyskotliwą argumentacją naukową. Miał też inny paskudny zwyczaj. Zawsze pod koniec sporu dobijał przeciwnika stwierdzeniem, że ateistom należy współczuć, bo szukają prawdy w nauce, tak jak kaleka szuka zdrowia w protezie. Przepełniało go wówczas grzeszne poczucie triumfu. Regularnie się z tego spowiadał, nie otrzymując wszakże pokuty zbyt ciężkiej (każdy kapłan rozumiał jego sytuację). Alienson był trudnym przeciwnikiem. Tradycyjny repertuar argumentów nie zawsze bywał wobec niego skuteczny. Zbyt często dyskusje kończyły się remisem. Ateistom należy współczuć jak ludziom chorym i okaleczonym, gdyż zostali wykastrowani z uczuć religijnych, które są istotnym składnikiem człowieczeństwa - ten argument też odpadał. Alienson z pewnością by się z nim zgodził, mając na myśli wyznawaną przez siebie religię Kasjopejan. Tym razem, wychodząc z gmachu Hohenschloss i omijając kałuże w drodze na plebanię, Raymond miał inne zmartwienia. Wynik dysputy był mu obojętny, tak jak Aliensonowi obojętny zdawał się brak zainteresowania kapelana książką. Morderca podjął grę, jakby nic między nimi nie zaszło; było to równoznaczne z sygnałem: wiem, że zżera cię ciekawość, klecho, i że długo nie wytrzymasz, w końcu zaczniesz dopytywać się o "Wojny religijne z obcymi" - po co ta cała mistyfikacja? Raymond rzeczywiście nie mógł zapomnieć o książce. Te opisy, zdjęcia, faktografia... Powrót na plebanię był sprawdzianem silnej woli. Gdy wszedł do pokoju, starał się skoncentrować na prostych czynnościach. Powiesił mokry płaszcz w łazience. Podstawił miskę, by woda miała gdzie skapywać. Dokładnie opłukał twarz. Umył zęby. Zaczął nawet czyścić zabrudzenia nad zlewem. Nadaremnie. Obecność książki była silniejsza. W głębi duszy wiedział, że sięgnie po nią przed snem. Nie powinien bać się tych stronic... Zapalił lampkę. Otworzył na chybił trafił. Rozdział nosił tytuł "Oblężenie czterech twierdz". Działaniom modlitewno-militarnym towarzyszyły wciąż ponawiane próby zdobycia czterech przyczółków Kasjopejan, jakimi stały się zneutralizowane eschatycznie miasta wschodniego wybrzeża USA: Nowy Jork, Waszyngton, Boston i Filadelfia. Pierwszy szturm kontemplacyjny miał miejsce jeszcze przez drugim etapem Ofensywy Ascetycznej prawosławnych mnichów działających przy wsparciu psychotronicznych oddziaów NATO. Nowy Jork, który poddał się jako pierwszy, zyskując status "miasta zamrożonego", stał się centrum dowodzenia obcych, lecz nie w sensie, jaki przypisujemy temu pojęciu. Wszyscy mieszkańcy metropolii stali się przymusowymi żywicielami dla "pasożytów wotywnych", niezidentyfikowanych do dzisiaj pod względem struktury organizmów (nanoorganizmów?), które obcy zaszczepiali jeńcom z podbitych miast, podobno po to, by stawali się żywymi świątyniami dla pasożytów. Kasjopejanie utrzymywali, że odzwierciedleniem podboju Ziemi powinno być w mikroskali zawładnięcie organizmem każdego człowieka przez "pasożyty wotywne", które - jak widać - pełniły w ich religii jakąś ważną rolę. Miliony nieszczęśników podzieliły los pierwszych ujętych i zaszczepionych mieszkańców Nowego Jorku. Stając się "żywą świątynią" dla pasożytów, ludzie zapadali w letarg, rodzaj przedśmiertnej śpiączki. Miasta zmieniały się w gigantyczne "bryły kultywne", martwe przestrzenie zamieszkiwane przez jaszczurki w białych szatach, nadzorujące przebieg koszmarnej komy. Ludzie byli składowani w gigantycznych wieżach, na jakie przerobiono drapacze chmur. Emanowały one promieniowaniem, które uniemożliwiało odbicie miasta metodą aktywnej kontemplacji. Nerki, płuca, wątroby, serca, trzustki, śledziony i inne organy służyły pasożytom za nawy i kaplice świątyń, w których mogły pełnić funkcje obronne, wspomagając ogólny poziom dogmatyzacji w obrębie danej "bryły". Taka hipoteza przeważa dzisiaj wśród naukowców. Już na początku starć z Kasjopejanami ujawnił się, dotąd jakby zahibernowany, praktyczny aspekt religijności. Okazało się, że takie współczynniki, jak intensywność wiary czy moc sakramentów odznaczają się wymierną skutecznością militarną. Wytwarzając rodzaj duchowej energii, której nie można zmierzyć, stanowią efektywne narzędzie obronne w walkach z najeźdźcami... Raymond czytał do późna, urzeczony opisem przyszłości, przerażony perspektywą konfliktu. Jeśli to persyflaż książki SF, to wyjątkowo wiarygodny, myślał, gdy ciekawość dalszego ciągu walczyła w nim z sennością. Alienson, tylko on mógł napisać i wydać własnym sumptem coś takiego - jeśli książka jest wymysłem, to jest to wymysł szaleńca... Odłożył opasły tom, czując ból gałek ocznych. Przeczytał ponad sto stron. Zasypiał na nie zasłanym łóżku, rozpamiętując książkę, dopóki nie zmorzył go sen rodem z obrazów Hieronima Boscha, pełen neurotycznych wizji i bluźnierczych fantazmów. 16. Mord rytualny Padało tak mocno, że postanowił wziąć taksówkę. Samochód mijał przecznice smagany strumieniami deszczu. Taksówkarz był stary, lecz rozmowny. - Za miesiąc rzucam tę robotę - zagadnął Raymonda. - Nie mam, panie, nerwów, tak się porobiło... Shepard milczał, obserwując krople na szybie. - Wczoraj to miałem kurs... Noc, wichura, a tu zamówienie: trzy wódki, popita i zagrycha. Robię zakupy, szukam bloku, w końcu dzwonię... Stanęli na czerwonym świetle. Taksówkarz poprawił lusterko, włączył wentylację. - Otwiera mi jedna goła, odbiera siatki... Czekam. Półmrok, śmierdzi haszem i wódą, melina jakaś... W końcu zjawia się alfons w szlafroku, rozkłada ręce i gada: "Pieniędzy nie mamy, ale możesz sobie zaruchać..." No i wyciąga z pokoju jakąś cipkę... Mówię mu, że na takie rzeczy to za stary jestem i żądam forsy. W końcu jedna goła przynosi torebkę i wyjmuje stówę. Biorę banknot, zaczynam szukać reszty. Słyszę, że nie trzeba, więc kłaniam się i spadam. Wkurwiony mięśniak trzaska drzwiami. Słyszę jakieś krzyki, trzaski... To już nie dla mnie, panie, nie w moim wieku... - Niech Bóg ma pana w opiece - rzucił Shepard taksówkarzowi na pożegnanie. Parasol kiepsko chronił przed deszczem. Z ulgą dotarł do bramy. Podał przepustkę portierowi i przekroczył próg Hohenschloss. Na terenie więzienia panował rozgardiasz. Strażnicy mijali go zdenerwowani. W drodze na piętro ujrzał ekipę policji kryminalnej. Szło za nią dwóch cywilów - jeden w szpitalnym kitlu, drugi z odznaką prokuratora. Coś się musiało wydarzyć... - Rajdowiec kaput - uprzedził pytanie Raymonda Wujek. Siedział w dyspozytorni z nogami na krześle, popijając colę. - Całe więzienie postawione na baczność. Shepard przeczuwał coś takiego. - Kiedy? - Dzisiaj rano. - Jak? - Diabli wiedzą... - klawisz ugryzł się w język. - To znaczy, proszę księdza, trupa znaleziono pod prysznicami. Do dyżurki wsunął głowę oficer śledczy. - Uduszenie. Koroner nie ma wątpliwości. Wujek zerwał się z miejsca i wyszedł razem z oficerem. Ze względu na dobro śledztwa odcięto cały dolny poziom. Raymond nie miał tam czego szukać. Poszedł do kaplicy przygotować mszę. Gdy dwie godziny później zbierał się do wyjścia, do dyżurki wparował Wujek. Wrzeszczał od progu. - To skurwiele, to skurwiele!... Widząc kapelana, trochę przystopował. - Nikt nie chce puścić pary z gęby. Koronkowa robota. Uduszenie bez śladów. Mydło zmyło odciski palców, zero dowodów! Nie wie ksiądz przypadkiem, z kim Rajdowiec ostatnio zadarł? - Pojęcia nie mam. Odmawiał spotkań ze mną. - A pozostali? - Żaden nie wspominał... - No tak, no tak... - klawisz tracił zainteresowanie rozmową. Wychodząc Shepard zajrzał do gabinetu naczelnika. Na pytanie, kiedy ponownie będzie mógł zejść na dolny poziom, nie otrzymał jasnej odpowiedzi. - Co najmniej pięć dni - odparł naczelnik, po czym zbył Raymonda pod pozorem ważnej rozmowy telefonicznej. Idąc przez miasto czuł ulgę. Miał tygodniowy urlop od widzeń z Aliensonem. 17. Traktat (III) "Miasta i Ogrody" (fragment brudnopisu) Nawet etymologicznie miasto kryje w sobie sens zastępczy - jako coś, co jest za- miast, jako na-miastka (natury symbolizowanej przez Ogród). Mury miejskie tworzą człowiekowi rzeczywistość zastępczą. Ten fałszywy mikrokosmos jest niedoskonały z samej istoty, ponieważ proteza nigdy nie zastąpi żywego organu. Ujmując problem szerzej - rzeczywistość człowieka po Upadku jest rzeczywistością zastępczą. Stan właściwy (pierwotny, przyrodzony) to Ogród - raj. Budowanie kultury można więc porównać do wznoszenia makiety - czegoś, co ma tylko udawać prawdę. Dlatego możemy skonstatować: grzech pierworodny polegał na zaszczepieniu Babilonu w nieskazitelną rzeczywistość Edenu. Sądzę, że miasto jest ekstrapolacyjnym rozwinięciem skutków grzechu pierworodnego, materialną konkretyzacją nieposłuszeństwa Bogu. Także wszystko, co jest z miastem związane, podlega jego symbolice. Mam na myśli technologię i rozwinięty przemysł, który uzależnia człowieka od swych produktów, zastępując płody natury. W pierwszej fazie był to przemysł przetwórczy, w drugiej - transgeniczny. Raz jeszcze oddajmy głos Baldockowi: Dwa główne pokarmy Ziemi Obiecanej - mleko i miód - są produktami naturalnymi. Ich walor symboliczny staje się oczywisty, gdy porównamy je z innymi pokarmami: nie wymagają siania i żniw; nie wymagają zabijania (ani ofiarnego, ani innego), jak w przypadku ryb czy owiec; nie wymagają też żadnego procesu "transformacyjnego", wiążącego się z wypiekiem czy fermentacją, jak wyrób chleba i wina. Pokarm przyjmowany przez człowieka jest materialnym odpowiednikiem jego potrzeb duchowych. Prawdziwe potrzeby duchowe współistnieją z naturalnym pokarmem. Miasto odbiera człowiekowi jedno, i drugie. Jak pisałem, doskonałe może być tylko miasto "nie z tego świata" - Niebiańska Jeruzalem. Rozumieli to nasi przodkowie, którzy w Średniowieczu (gdy procesy komunalne były jeszcze w zarodku) umieszczali na kapitelach i nadprożach miast ornamenty ze specjalnym urbanistycznym schematem - prefiguracją Nowej Jeruzalem. 18. Teologia kosmiczna - Więc znalazł ksiądz moje namiary w internecie... - masywny ksiądz w szarej koszuli bez koloratki zaprosił Raymonda do swego gabinetu. - Proszę wejść. Shepard rozejrzał się po pokoju. Na półkach stały właściwie wyłącznie książki oraz CD-Romy. Zielonkawy wazon z suszonymi kwiatami urozmaicał wystrój. - Sieć to najlepszy sposób namierzania autorów publikacji. - WWW, czyli w hebrajskiej transkrypcji trzy szóstki... - gospodarz przeczesał dłonią siwiejące włosy. - Niektórzy kapłani bojkotują internet z tego powodu. Ksiądz, jak widzę należy do nowszej generacji... - W XIX wieku interpretowano tak sieć kolei żelaznej. Nie widzę powodu... - Proszę się nie tłumaczyć, sam korzystam z dobrodziejstw komputeryzacji. Stali pośrodku pokoju. - Niech ksiądz siada. Kawa, herbata? Polecam jaśminową... - Chętnie... Gospodarz zniknął w drzwiach. Raymond zasiadł w wielkim fotelu i odetchnął. Zanosiło się na dłuższą rozmowę. Ralph Cracoviack sprawiał wrażenie przystępnego człowieka. Żadnemu innemu księdzu Shepard nie śmiałby wspomnieć o swoich rozterkach. Cracoviack był publicystą i radiowcem otwartym na nowe tematy, zdawał się Raymondowi ostatnią deską ratunku. Kapłan, który opublikował rozprawkę o ewentualnych teologicznych implikacjach spotkania z obcymi, nie był tuzinkowym człowiekiem. Przedwczoraj do późnej nocy Shepard zgłębiał te rozważania na stronie Ruchu Popularyzatorów Teologii. Był pod wrażeniem. Razem z gospodarzem do pokoju wbiegł pies - duży, krótkowłosy mieszaniec o kremowej sierści. - Spokój, Gabriel!... - Cracoviack podniósł tackę z filiżankami, by pies jej nie strącił. - Wracaj na korytarz! Czworonóg poczłapał ze spuszczonym łbem, rzucając smutne spojrzenie Raymondowi. - Ksiądz rzeczywiście jest niekonwencjonalny. - Chodzi o to, jak się wabi? - Uhm. - Bóg nie gniewa się o takie rzeczy. Widzi ksiądz, mnie się psy zawsze kojarzyły z aniołami. To nasi opiekunowie w świecie zwierząt. Jak u św. Franciszka... Jak w Księdze Tobiasza: I wyruszyli obaj wspólnie... a pies biegł za aniołem i za Tobiaszem. - Cracoviack zamieszał dwie kapsułki dietetycznego słodzika. - Nazywam to drabiną dobrych bytów: człowiek, pies i anioł... - Odważna teoria! - roześmiał się Raymond. - Właśnie tak sobie księdza wyobrażałem... Kapłan uśmiechnął się kącikami ust. - Czemu zawdzięczam wizytę? W mailu pisał ksiądz o posłudze w Hohenschloss... - To być może dziwne - zaczął Raymond - ale właśnie tam... pod wpływem pewnych... okoliczności... postanowiłem księdza odnaleźć. - Mam nadzieję, że nie przyszedł mnie ksiądz aresztować! - zażartował Cracoviack. - Chyba nikomu się nie naraziłem. - Osoba, o którą chodzi... - Raymond zawahał się. - Więzień? - Tak, dziwny przypadek. - Co takiego księdzu naopowiadał? - Ależ ksiądz domyślny. Intuicja godna detektywa... - Raczej proste kojarzenie faktów. No, śmiało... Raymond powiedział. Rozmawiali do zmierzchu. Wskazówka staroświeckiego zegara zdążyła dwa razy okrążyć tarczę. - Zdumiewające! - stwierdził Cracoviack, odrywając wzrok od stronic "Wojen religijnych z obcymi". - Biegli aż tak bardzo różnią się w opinii? - Nie. Chorobę psychiczną stwierdzono już na początku. Tyle że nie miała ona ponoć wpływu na postępowanie Aliensona, gdy popełniał morderstwo. Sąd nie dał wiary tym... konfabulacjom - Shepard nie miał pewności, czy użył właściwego słowa. - Uznano mord za zbrodnię na tle rabunkowym. Zapewne dlatego, że szabrownicy wynieśli wszystkie cenne rzeczy z mieszkania... - Nie dowierza ksiądz psychologom? - Rozmawiam z nim częściej niż oni. Po co miałby udawać teraz, gdy już siedzi? Żadnych korzyści mu to nie przyniesie. - Hm... Gdy wskazówka zegara po raz trzeci okrążyła tarczę, Raymond wstał i pożegnał się. Ustalili, że będą utrzymywać kontakt przez internet. Cracoviack obiecał, że przemyśli sprawę i prześle Shepardowi wnioski, których na razie wolał nie formułować. 19. Ciężar tajemnicy Po okresie kwarantanny podziemna kondygnacja Hohenschloss zaczęła funkcjonować. Dla Raymonda był to koniec urlopu. Przez ostatnie osiem dni odpoczął jak na wczasach. Co prawda, odwiedzał wyższe kondygnacje, lecz w porównaniu z "podziemiem" ich mieszkańcy przypominali owieczki. Powrót do rzeczywistości był brutalny. W celach panowała nerwowa atmosfera. Wyczuwało się zmęczenie tygodniowym śledztwem. Z przecieku, jaki otrzymał od portiera, Raymond dowiedział się, że nie postawiono w stan oskarżenia żadnego więźnia. Było trzydziestu dwóch podejrzanych (morderstwo miało miejsce w czasie zbiorowej kąpieli), czyli naprawdę podejrzany nie był nikt. Żaden więzień nie złożył obciążających zeznań, tym bardziej nikt się nie przyznał (sprawca dostałby automatycznie wyrok śmierci). Przez kilka pierwszych dni Shepard omijał celę w końcu korytarza, jednak cowieczorna lektura "Wojen religijnych z obcymi" sprawiała, że odczuwał potrzebę rozmowy z mordercą. Otrzymał list od Cracoviacka. Stało tam, że powinien zachować się z taką samą ostrożnością i rozwagą jak przy stwierdzaniu opętania. Być może sprawa ma wymiar czysto psychiatryczny i nie trzeba stosować nadzwyczajnych środków porównywalnych z egzorcyzmami. Ksiądz sugerował poddać więźnia serii podchwytliwych pytań, które miałyby na celu zbadanie spójności jego teozofii. Zalecał też porównanie języka używanego przez Aliensona z językiem "Wojen religijnych z obcymi", aby ostatecznie wykluczyć autorstwo mordercy. Raymond przeczytał list kilka razy. Następnie, zgodnie z poradą sięgnął po książkę - zostało mu jeszcze kilkanaście stron. Końcówka rozbiła go zupełnie. Anonimowy autor był najwyraźniej wyznawcą teorii chaosu, gdy pisał: W przypadku wielu zdarzeń historycznych o przełomowej randze można wskazać element, który pozornie bez związku, faktycznie zadecydował o ich przebiegu. Kto wie, może to właśnie przysłowiowy trzepot skrzydeł motyla wywołał tajfun Kamikadze, ratując Japonię przed inwazją floty mongolskiej? Pojawia się pytanie: czy istnieje taki sam moment w historii wojen religijnych z obcymi. A jeśli tak, to co lub kto odegrało rolę zwrotnicy dziejów? Alienson, interpretacja narzucała się sama... - Boże, spraw, by to nie była prawda... - Raymond raz ulegał logice spisku, raz ją odrzucał. Nie pokazał nikomu książki. Nie poddał jej ekspertyzie. Właśnie o to mu chodzi, by zwątpił. By dopuścił możliwość, że monografia jest prawdziwa... Zapakował tom do teczki (obwinął go tym samym ręcznikiem), po czym udał się do Hohenschloss. Alienson znów go zaskoczył. Przyjął książkę bez słowa. Milczał, gdy Raymond przechadzał się po celi. W końcu spytał: - Czy może mnie ksiądz wyspowiadać? W ciszy, jaka zapadła, Raymond usłyszał własny przyśpieszony oddech. Morderca patrzył na niego dziwnie. - Chcesz... przystąpić do spowiedzi? - Shepard zapomniał o kapłańskiej wyrozumiałości wobec takich próśb. - Tak. - Dlaczego? - Muszę... coś księdzu wyznać. - Zaczekaj. Kapelan więzienny Raymond Shepard usiadł na taborecie. Założył wygniecioną stułę. Następnie z twarzą ukrytą w dłoniach zmówił "Ojcze nasz". Czuł, że jest gotów. - Uklęknij. Morderca wydawał się równie spięty, co Shepard. Pierwszy raz miał zalękniony wyraz twarzy. - Wyznaj, czym zgrzeszyłeś... Alienson padł na kolana. Następnie przeżegnał się, zbliżył wargi do ucha spowiednika i wyznał swój grzech. - Dlaczego... to zrobiłeś? - Nie wiem. Po kwadransie Raymond uczynił znak krzyża. - Ja... tobie... odpuszczam - szeptał niepewnie. - Odejdź w pokoju i nie grzesz więcej... W milczeniu spakował stułę i zadzwonił po strażnika. Słysząc zbliżające się kroki, Alienson spytał: - Czy uwierzył ksiądz w księgę? "Wojny religijne z obcymi" leżały na blaszanym stoliku pod ścianą. Raymond milczał, nie patrząc w tamtą stronę. Przygniatał go ciężar powierzonej tajemnicy. - Mam nadzieję, że spowiadałeś się szczerze. - Mam nadzieję, że mnie ksiądz nie wyda. Rozległ się zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Strażnik uchylił drzwi i Shepard opuścił celę. Nie wiedział, że ostatnie słowa Aliensona były kłamstwem. Na korytarzu dobiegł go jeszcze krzyk: - Wyrazy współczucia z powodu śmierci brata! Raymond stanął jak wryty. Strażnik cofnął się i sklął więźnia waląc pałką w wizjer. Wiadomość od matki czekała nagrana na automatyczną sekretarkę. Odsłuchał ją wiedząc, co za chwilę usłyszy. Płacz, łamiący się głos z trudem klecący słowa. Jerremy umarł nad ranem. Pogrzeb pojutrze. Sygnał w słuchawce brzmiał jak zwiastun nicości. Osunął się na fotel i płakał, czując że świat wali mu się na głowę. Krył twarz w dłoniach, szarpał włosy i powtarzał: "Dlaczego, dlaczego, dlaczego?..." Nie był w stanie, nie potrafił się modlić. 20. Decyzja Po pogrzebie Raymond wracał piechotą, jak niegdyś ze szpitala. Mokry śnieg padał wielkimi płatami. Święta i żałoba. Narodzenie Chrystusa i śmierć brata. Wygłosił mowę, w której przekonywał rodzinę (lecz chyba najbardziej siebie), że Chrystus narodził się dla Jerry'ego, który jest już w niebie i czeka tam na bliskich. Za kilka dni narodzi się dla nas, byśmy pamiętali, że dzięki temu wszyscy spotkamy się kiedyś w raju. Mówił o poczuciu straty, o zrozumiałym bólu. Kazał szukać pocieszenia w wierze. I cały czas miał wrażenie, że nie są to jego słowa. Może zdołałby się jakoś pozbierać, gdyby nie ostatnie słowa Aliensona. Nie przesłyszał się wtedy. Morderca wiedział o śmierci Jerry'ego. Może Opatrzność posłała mnie do Hohenschloss, bym zapobiegł nieszczęściu?... W tym celu należałoby pozbyć się Aliensona. Posłać go na śmierć w imię wyższych racji. Tak właśnie postąpiono by z mordercą kilkaset lat temu: zostałby uśmiercony jako bluźnierca i heretyk, pomijając zbrodnię, której się dopuścił. Raymond miał teraz potężną broń przeciw niemu. Jednym słowem mógł posłać zabójcę na krzesło elektryczne. Wierzył, że podczas spowiedzi usłyszał prawdę. Śmierć zabójcy wydawała się najwłaściwszym rozwiązaniem. Śmierć w płomieniach... Czerwone światło zatrzymało Sheparda na przejściu. W Średniowieczu stos nie stanowił narzędzia kaźni. Chodziło o wypalenie grzechu oczyszczającą mocą ognia... Ruszył, zapatrzony w pulsującą zieleń. Krzesło elektryczne to też w jakimś sensie stos - musiałbym tylko zmówić właściwą modlitwę... Skręcił w uliczkę prowadzącą pod plebanię. Jak brzmiało to proroctwo przytoczone w księdze?... Łagodność i tolerancja w czasach zamętu i upadku zemszczą się na Kościele Rzymu, sprowadzą nową broń Szatana, zaś walka z nią będzie najcięższą obronną krucjatą w dziejach. Przejeżdżająca ciężarówka ochlapała Raymonda topniejącym śniegiem. DOŚĆ!... Poprawił szalik, naciągnął kołnierz i przeszedł na drugą stronę ulicy. Wtedy dostrzegł na niebie czerwone punkty. Mrugające światła przelatującego samolotu. Nagłe skojarzenie: UFO. W jednej chwili wspomnienia odżyły. Tamto popołudnie, gdy otrzymał skierowanie do Hohenschloss. Wróżba z kart Pisma Świętego. Księga Ezechiela. Opis statku kosmicznego. Nie miał już żadnych wątpliwości. Zrozumiał, że księga jest prawdziwa. Siedział w fotelu otępiały, czytając rozprawkę Berqueta o tajemnicy spowiedzi. Uznał, że tak będzie w porządku. Zanim złamie wiążący go zakaz, by uratować świat, musi rozważyć wszystkie za i przeciw. Po co Alienson wyznał mu swą zbrodnię? Przecież nie spowiadał się szczere, czuł to. Umiał odróżnić fałsz od prawdziwego nawrócenia... Autor rozprawki pisał o sytuacji, gdy kapłan podejrzewa, że spowiedź jest pozorowana: Istnieje niepisane domniemanie spowiedzi uczciwej i szczerej. Spowiednik nie może tego osądzać. Przewinienie, jakim jest wyznanie grzechów dla pozoru, obciąża w całości grzesznika. Kapłan ma obowiązek udzielenia rozgrzeszenia, gdy "zewnętrzne warunki" spowiedzi zostaną spełnione. Oznacza to, że nawet w przypadku silnych wątpliwości wiąże go tajemnica... Słowa z trudem przedostawały się do umysłu. Jedna rozmowa z naczelnikiem i Alienson trafia na krzesło... Jeden grzech dla ocalenia świata... Sumienie kontrowało: "Nie możesz. Mniejsze zło nie istnieje". Za oknem mokry śnieg topniał jak pewność siebie w obliczu szaleństwa. Decyzję podjął przed snem. Do koperty włożył kartkę z informacją: Bądź pewny. Nie powiadomię ich. Nie wolno mi. PS. Modlę się za twoje nawrócenie. Jutro każe przekazać kopertę Aliensonowi. Lektury i listy od kapelana nie podlegają cenzurze. Postanowił, że odtąd będzie traktować mordercę jak każdego innego więźnia. To jedyne wyjście, by sytuacja wróciła do normy. - Boże, wybacz mi, jeżeli gubię siebie i ten świat... Zgasił nocną lampkę. Po zmówieniu pacierza przykrył się kocem. Zapadł w sen, ledwie przyłożył głowę do poduszki. 21. Traktat (IV) "Miasta i Ogrody" (ostatni fragment brudnopisu) NA MARGINESIE. Praca w więzieniu pochłania więcej czasu niż myślałem. Obserwacje socjologiczne, które można tu poczynić, sprawiają, że nie jest to czas stracony. To znaczy, posługa świadczona więźniom jest oczywiście pracą na chwałę Pana, i jako taka zawsze jest potrzebna, nawet jeśli trudno uwierzyć, że ludzie, których spowiadam, będą jeszcze kiedyś ludźmi. Na dziesięciu przestępców dziewięciu jest straconych dla Boga, gdyż nie chcą go przyjąć, a jeśli to robią, to tylko pozornie, dla doraźnych korzyści. Jedna dziesiąta! Tak mówią prywatne statystyki mojego poprzednika. (...) Nie spodziewałem się, że praca na stanowisku więziennego kapelana okaże się użyteczna dla mojej pracy doktorskiej. Tymczasem poczynione spostrzeżenia pozwalają sformułować nowe, odkrywcze wnioski. Nie są to twierdzenia stricte naukowe, ich wartość jest bardziej symboliczna (symbologiczna?); moje ostatnie refleksje mają wymiar alegoryczny (...) DALSZY CIĄG. Więzienie stanowi przedłużenie miasta, jego wyabstrahowaną postać, jest tym, czym miasto stałoby się, gdyby możliwe było osiągnięcie czystej formy (bytu idealnego w znaczeniu platońskim). Innymi słowy: każde miasto nosi zalążek więzienia. Jest więzieniem, lecz w stanie rozproszonym, jak koliste formy w przyrodzie są niedoskonałym odbiciem idei koła. Każde miasto jest docelowo więzieniem. Każde więzienie jest miastem w mikroskali. Być może powinienem zmienić tytuł mojej pracy. Miasto i ogród jako zestaw antynomiczny, para przeciwieństw - to wyrażenie nieprecyzyjne. Ogród jest bowiem częściowo ujarzmioną i uporządkowaną przyrodą, zaś miasto to nic innego jak więzienie o złagodzonym rygorze. Miasto i ogród nie stanowią zatem dwóch skrajnych biegunów środowiska człowieka. Antyteza zawarta jest w zestawieniu: więzienie - natura. Więzienie jest matrycą miasta, nieujarzmiona przyroda jest matrycą ogrodu. Człowiek nie może żyć ani w doskonałym mieście (więzieniu), ani w doskonałej przyrodzie (natura w stanie czystym). Życie możliwe jest w formach pośrednich: w ogrodzie, jako bardziej uporządkowanej formie natury, albo w mieście, jako w mniej uporządkowanej formie więzienia. Gdzieś pośrodku tych dwóch form leży wypadkowa. Tytuł mojej pracy jest uprawniony z tym zastrzeżeniem, że nie dotyczy form środowiskowych w stanie czystym, a jedynie ich przystosowanych do sfery praxis odmian. Środowisko życia człowieka stanowi połączenie elementów natury (ogród) z elementami więzienia (miasto). NA MARGINESIE. Nie jestem pewien, czy praca naukowa to właściwa forma dla tego traktatu. Zbyt wiele tu intuicjonizmu, zbyt mało terminologicznego rygoru. Lecz jeśli nie doktorat, to co?... Książka popularnonaukowa, zbiór teologicznych esejów?... A może traktat jest czymś więcej? Nie wiem... 22. Deus (Hypnos) ex machina Czasami sen decyduje o tym, co rozegra się na jawie. Może być przesłaniem od Boga, proroczą wizją, impulsem stymulującym dokonania artystyczne lub intelektualne. Paganiniemu miał przyśnić się diabeł dyktujący muzykę, co kompozytor wykorzystał, spisując zasłyszane nuty i tak powstał utwór zatytułowany "Sonata diabelska". Blake'owi przyśnił się podobno zmarły brat, który wyjaśnił mu nową technikę rytowniczą, z czego artysta korzystał skwapliwie, wykonując ilustracje do dzieł swoich i cudzych. Mendelejew miał ujrzeć we śnie układ okresowy pierwiastków, którego nie mógł dokończyć i uporządkować na jawie. Sny prorocze są częste w Biblii oraz u starożytnych profetów. Ksiądz Raymond Shepard, kapelan więzienia Hohenschloss, doświadczył snu, w którym przemówił Bóg. Zdarzyło się to w noc po wybuchu rebelii. Od dostarczenia Aliensonowi listu minęły dwie doby. Po przebudzeniu Raymond czuł, że doznał Bożej iluminacji. Wszystko znalazło się na swoim miejscu. Nic nie działo się przypadkowo. "Doznałem łaski rozproszenia wątpliwości" - tłumaczył sobie, siedząc na łóżku i nie mogąc wyjść z podziwu. "Pan ukazał mi zasługę, której nie byłem świadom. Tak wiele zależało ode mnie. Tak wiele..." Postanowił, że musi rozmówić się z Aliensonem. Powiedzieć mu ostatnie słowa, dać do zrozumienia, że przegrał. Czuł, że Bóg oczekuje od niego, by zszedł do buntowników. Posłuszeństwo było ważniejsze niż strach. Tylko Shepard znał przyczynę rebelii. W podziemiach, odcięte od świata, otumanione przez niedoszłego mesjasza, czekały dusze zbrodniarzy. Choć z trudem akceptował tę myśl, wszystko wskazywało, że uratował świat. Konflikt ksenoteologiczny - tak określała niedoszłą hekatombę księga, która stała się narzędziem kuszenia Aliensona. Księga - zrozumiał to we śnie - prawdziwa. Choć nie do końca - raczej monografia z przyszłości, która miała nadejść. Mogła, choć nie musiała. Teraźniejszość rozgałęzia się ku niezliczonym przyszłościom - pisał Borges. Raymond wierzył, że nie ulegając Aliensonowi, wyeliminował najbardziej katastrofalny wariant zdarzeń. Wizja była nietypowa. Żadnych obrazów, żadnych słów. Shepard przeczytał wszystko w księdze. Wraz ze stolikiem i krzesłem stanowiła jedyny wystrój komnaty, w której nagle się znalazł. Nie było żadnego "przed" i żadnego "po", sen narodził się i umarł w czterech ścianach. Shepard stał jak zmaterializowany duch w ciasnej komorze bez drzwi i okien, wpatrując się w leżący na stole przedmiot, który zdawał się perłową broszą spinającą mrok. Dopiero po chwili pojął, że znajduje się w niewielkim pomieszczeniu, a prostokątny zarys pośrodku blatu to książka. Księżycowym krokiem podszedł do krzesła, następnie zanurzył palce w mlecznym blasku... Wiedział. Nie uronił kropli tej wiedzy, gdy półmrok zawirował. Oniryczny lej wsysał kształty, kontury, barwy i cienie, rotował jak psychodeliczna trąba powietrzna. Raymond znalazł się w środku wiru, spadał ruchem śruboskrętnym, leciał w eteryczną czerń. Nagle, jakby Morfeusz wypluł jego duszę, wrócił do własnego ciała. Obudził się zlany potem, drżący. Nie czuł strachu. Pamiętał wszystko. Plan podboju Ziemi. Religijna inwazja Kasjopejan, tych samych, o których mówił Alienson i którzy występowali w "Wojnach religijnych z obcymi". "A więc to prawda..." - myślał, siedząc na łóżku. Alienson nie kłamał głosząc, że obcy potrzebowali mesjasza, Ziemianina, kogoś w rodzaju Jana Chrzciciela, który prostowałby ścieżki nowym władcom i bogom. Ale nie zdradził Shepardowi całej prawdy. Nie powiedział, że powodzenie inwazji zależy od jednego człowieka. Od wystawienia na próbę kapłana najważniejszej ziemskiej religii. Od tego, czy złamie on wiążący go zakaz. Raymond miał uwierzyć w podbój, przestraszony wydać Aliensona, informując władze, kto zamordował Rajdowca. To byłoby jednoznaczne z karą śmierci. Mesjaszowi właśnie o to chodziło. Oczywiście, nie mógł zadenuncjować się sam, gdyż pierwszym warunkiem skierowania historii na tor prowadzący do konfliktu ksenoteologicznego był donos Raymonda, następnie wydanie zabójcy oraz "męczeńska" śmierć na krześle elektrycznym. Według doktryny Kasjopejan było to eschatyczne podłoże inwazji - bez tego nie mogli uderzyć. Alienson działał według planu: dostać się do Hohenschloss, zabić współwięźnia, wyznać to na spowiedzi, a wcześniej przedstawić wizję podboju sugerując, że pozostawienie go przy życiu sprowadzi na Ziemię obcych. Faktycznie było zupełnie na odwrót. Kierując się zasadą mniejszego zła, kapłan powinien donieść władzom o morderstwie... Wtedy Alienson otrzymałby wyrok śmierci, grożący za morderstwo w recydywie. Aż do popołudnia Shepard nie wyszedł z pokoju. Zbyt wiele działo się w jego wnętrzu, by interesował go świat za oknem. Postanowił, że zrobi wszystko, by zejść do zbuntowanej kondygnacji. Musiał się śpieszyć, by dostać formalną zgodę. Napisał do Cracoviacka: Wszystko się wyjaśniło. Bóg udzielił mi odpowiedzi. Przeszedłem próbę. PS. Kiedy wszystko się skończy, musimy się koniecznie zobaczyć. Mam księdzu tyle do opowiedzenia... Wyłączył komputer. Następnie podniósł słuchawkę i wystukał numer dyspozytorni więzienia Hohenschloss... IV Zegar pokazuje 22:40. Minęła doba, odkąd Raymond zszedł do podziemi. Łączność urwała się po dwudziestu minutach. Z początku śledziłem na ekranie wędrówkę samotnej plamki. Wkrótce zmieszała się z innymi. Póki działała łączność - odbierałem komunikaty. Opisy korytarzy. Zdewastowanych cel. Dziwnych znaków wydrapanych na ścianach. W przerwach Raymond odmawiał "Zdrowaś Mario" - zrozumiałem, czemu włożył do kieszeni różaniec... Ostatni przekaz: "Widzę ich. Są na końcu korytarza. Alienson stoi na czele. Idę..." Wtedy zanucił psalm. Przez słuchawkę popłynęły słowa: "Złożyłem w Panu całą nadzieję; on schylił się nade mną i wysłuchał mego wołania. Wydobył mnie z dołu zagłady i z kałuży błota, a stopy moje postawił na skale i umocnił moje kroki". Czy te wersy były adresowane do nich, czy może Shepard chciał dodać sobie otuchy?... Na ekranie skupisko czerwieni otoczyło samotną plamkę. "Szczęśliwy mąż, który złożył nadzieję w Panu, a nie idzie za pyszałkami i zwolennikami kłamstwa..." 2 Rozległ się trzask. Biały szum - sygnał umilkł. Odtąd mogę się tylko domyślać. Minęły prawie 23 godziny. Wiem, że Raymond żyje - liczba plamek wciąż wynosi trzydzieści cztery. Nie wiem, czemu nie wychodzi tak długo. Mam nadzieję, że jeszcze go ujrzę. I poznam tajemnicę rebelii. Od kwadransa monitor nadaje jeden obraz. Pośrodku głównego korytarza pulsują dwie plamki. Zamyka je krąg czerwieni - więźniowie otoczyli dwie osoby. Zastygły w bezruchu - czyżby rozmawiały? Pierwsza myśl: Raymond i Alienson negocjują warunki. Chyba, że... Nagle jedna z plamek zmienia położenie. Przerywa pierścień i kieruje się w stronę grodzi. Po chwili zatrzymuje się przed bramą. Czeka... Czuję, jak wali mi serce. Ręce drżą ze zdenerwowania. Co robić?... Już wiem. To cholernie ryzykowne, lecz w tej sytuacji... Spróbuję odchylić grodzie na kilka centymetrów. Zaraz po zwolnieniu dźwigni będę musiał odciąć zasilanie. Wtedy powstanie wąska szpara, przez którą nie przeciśnie się człowiek. Jeśli ujrzę Raymonda - przywrócę zasilanie i odchylę grodzie szerzej, by go wpuścić. Jeśli będzie tam Alienson albo któryś z jego kumpli - zamknę bramę. To jedyny sposób. Włączam latarkę. Jedną dłoń kładę na blokadzie, drugą na przycisku zasilania. Zamykam oczy i modlę się, by plamka okazała się bratem Raymondem. Gniezno, 26 XII 2000 r. Wojciech Szyda ------------------ 1 Zobacz: Wojciech Szyda "Tajna krucjata", w: "Nowa Fantastyka" nr 10/1998 r. 2 Psalm 40, tłumaczenie według Biblii Tysiąclecia (wyd. III). 1