Szumski Jerry - Pan Samochodzik i złoto inków 2

Szczegóły
Tytuł Szumski Jerry - Pan Samochodzik i złoto inków 2
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szumski Jerry - Pan Samochodzik i złoto inków 2 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szumski Jerry - Pan Samochodzik i złoto inków 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szumski Jerry - Pan Samochodzik i złoto inków 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY SZUMSKI PAN SAMOCHODZIK I... ZŁOTO INKÓW TOM II NIEDZICA OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA WSTĘP Ja, Wacław Benesz de Berzeviczy, Baro de Dondangen, przysięgam wobec Męki Pańskiej, Prześwietnej Rady Emisariuszy Inków i Jaśnie Oświeconego Strya mego Sebastyana, uczynionych dzisiaj uchwał ostatnich Prześwietnej Rady być kuratorem i rzetelnym wykonawcą. W szczególności obliguję: Primo: Antonia Inkasa legitime Wnuka J.O. Strya mego Sebastyana, sierotę jedną wiosnę liczącą, dla uchowania go jak i edukacji przystojnej za swego wraz z małżonką mą przyjąć, takoż do ksiąg wpisać, jakoż nazwisko nasze, tytuł i splendor rodu ma dać, by tem pewnej pochodzenie rzeczonego Antonia zakryć, a od pościgu i prześladowców uchronić. Takoż obliguję się wydać rzeczonego Antonia na każde wezwanie Prześwietnej Rady Inków albo Dziada Jego J.O. Sebastyana, uczynione mi koncesye sobie, jak przyrzeczono, zachowując. Secundo: Za obowiązek sobie biorę, gdyby żadne poselstwo rzeczonego Antonia Inkasa nie odebrało, a ten do swych leciech pełnych szczęśliwie doszedł, wszystko o krwie i pochodzeniu jego objaśnić, należny mu testament bez żadnej opieszałości wyłożyć. Szczególnie obliguję się zamysłem i życzeniem Prześwietnej Rady Antoniowi Inkasowi wiernie wyjawić powierzoną mi w owym jedynie celu tajemnicę testamentu Inkasów, jako z trzech wieków i części złączonego. A to jako manu propria dla pamięci a konfirmacyj pod dyktat zapisuję. Pierwszej od Inkasa Tupaka Amaru w Titicaca, dalej za sprawę Jego Pradziada pod Vigo zatopionej i ultimo przez Prześwietną Radę Emisariuszy Inków złożonych tu sum. I tem w razie dojścia do lecieć pełnych rzeczonego Antonia tak się obliguję to przedłożyć, by go częścią tajemnicy, a wielką i słuszną sperandą całości tem łacniej dla testament odczytania a spadku odzyskania do ojczyzny jego zawieźć. Takoż gdy jechać będzie miał wolę, za obowiązek biorę spod władzy opiekuńczej uwolnić, do drogi dopomódz, jakoż ją wskazać i expens przystojny dać, a ostrożność o życie i testament bezpieczeństwo zlecić. Tertio: W razie, co Boże chroń, śmierci Antonia testamentu nie naruszać, tajemnicy wiernie dochować, a na poselstwo stosowne czekać. Quarto: Wolę Prześwietnej Rady szanując, wręczony mi testament jako największą mieć relikwię, a w pierwszym czasie sposobnym, statim, bez żadnego przetrzymywania, w miejscu z Prześwietną Radą upatrzonym, pod ostatnim stopniem pierwszej bram górnego zamku, a nie kędyś indziej, manu propria ukryć, tajemnicy jak świętości strzec i nawet samemu Inkasowi Antoniowi tylko wzwyż wymienionych okazji jego leciech pełnych zdać, a poszukiwań żadnych na własną rękę nie czynić. Quinto: Grób Uminy, Sebastianowej córki a Antonia matki, pod basztą kapliczną w czujnej mieć opiece, wystawienie epitaphium do stosowniejszych dni zachowując. Sexto: Na czas absencyi Strya mego Sebastytana obliguję się mieć na ostrożnej uwadze, umówiony i przyrzeczony przez PanówHorwathów Paloczyaów w zamian za wypożyczone im sumy, zwrot ongi bezprawnie rodzinie naszej odebranego gniazda naszego, zamku Dunajecz, któren to zamek my Sebastyan i Wacław Berzevicze, jako synów nie posiadający, deklarujemy z krwi naszej pochodzącemu Inkasowi Antoniowi na azyl bezpieczny, a akademiję uciekinierom i wygnańcom z Jego ziemi i rodu zapisać. Septimo: Takiż dokument drugi, spisany w lingua kiczua podpisać i takoż dotrzymać, a zawierzony mi egzemplarz z największą troską i ostrożnością, a nie w domu zachowywać. Zaprzysiężony wobec wzwyż wymienionych Anno Domini 1797 die 21 Juni w kaplicy na zamku Dunajecz Wacław Benesz de Berzeviczy Baro de Dondangen manu propia * Wysoki blondyn o jakby wyblakłych włosach przechodził krakowskim Rynku Głównym przed kamienicą Morsztynowską, gdzie mieściła się słynna restauracja "U Wierzynka", gdy cicho odezwał się telefon komórkowy, niedbale wetknięty w kieszonkę jego dżinsowej koszuli. Skręcił więc do restauracyjnego ogródka i usiadł przy wolnym stoliku. Dopiero wtedy sięgnął po komórkowiec. Rozmowa, którą przez niego przeprowadził, była krótka i ograniczyła się z jego strony do trzykrotnego powtórzenia "Yes". Wyłączył telefon i włożył go z powrotem do kieszeni. Skinął na kelnerkę, która przyglądała się mu dyskretnie już od chwili. Nie ma się tu czego dziwić uroczej krakowiance, gość mógł bowiem poruszyć swym wyglądem każde damskie serce. Błękitna koszula opinała muskularny tors i ramiona. Mocno opalona twarz o regularnych rysach kontrastowała pociągająco z krótko przyciętymi blond włosami. Zęby błysnęły w nieco wilczym, ale jakże lubianym przez kobiety uśmiechu. Mógł liczyć nieco powyżej dwudziestu pięciu lat. Niepokój sympatycznej kelnerki budziło jedynie to, że pomimo iż uśmiechał się do niej, jego jasnobłękitne, prawie białe oczy pozostawały zimne. "Cóż za tajemniczy facet - pomyślała stawiając przed przybyłym okryty rosą chłodu kufel - ale fajny. Gdyby tak..." Ale żadnego nadzwyczajnego "Gdyby tak..." nie było. Mężczyzna zapłacił za piwo i sięgnął do kieszeni po paczkę winstonów i zapalniczkę. Zapalił papierosa nie zwracając uwagi na kręcącą się w pobliżu stolika dziewczynę. Sięgnął po piwo i pociągnął długi łyk. Przeciągając się leniwie spojrzał na zegarek. Miał czas. Minęła dopiero jedenasta, a samolot z Zurychu miał wylądować na krakowskich Balicach o trzynastej trzydzieści pięć... ROZDZIAŁ PIERWSZY PORZUCONE BIAŁE AUDI • WIĘŹNIOWIE MALINOWEJ • HISTORIA PORWANIA PROFESORA I JEGO ASYSTENTKI • NADINSPEKTOR KOWALCZYK • JÓZEF ŻUK ROZPOZNANY • WPADKA ZŁODZIEI WE FRANKFURCIE NAD MENEM "Nie ma co żałować rozlanego mleka" powiada przysłowie. I słusznie! Cóż by przyszło z rozpaczania nad złotem Inków tak podstępnie nam zrabowanym? A co do gróźb złodziei, to absolutnie nie miałem zamiaru się nimi przejmować! Pożegnałem przyjaciół, jako że Janusz pomimo swych najlepszych chęci nie mógł iść szybko ze strzaskaną przez pocisk Emilia szwedką i pobiegłem przez dolinę Harczygrund do naszego pensjonatu, a ściślej do telefonu komórkowego, który nieopatrznie w nim zostawiłem. Przyznam, że na myśl o tłumaczeniach, które nie mogły mnie minąć, poczułem na skórze, pomimo upału, gęsią skórkę. Właścicielka Pensjonatu "Widok", pani Cecylia, przywitała mnie zdziwionym: - A co pan tu robi?! Mieliście wrócić z Niedzicy dopiero jutro! Czyli Emilio oszukał naszą gospodynię tak jak obiecał, by nie wszczęła przedwcześnie alarmu i nie zawiadomiła policji o naszym zniknięciu. - Zmieniliśmy plany - machnąłem ręką. - A gdzie pan Aleksander i Janusz? - Niedługo tu będą. Podziwiają jeszcze krajobraz. A profesor z Marią zapewne już tu przyjechali białym audi, spakowali się i odjechali? (Nie uważałem za stosowne denerwowanie pani Cecylii tłumaczeniem o złodziejskim charakterze tej dwójki i o powodach tak nagłego jej zniknięcia.) - A tak, byli białym wozem, solidnie obciążonym. Przyjechał z nimi Polak, który wytłumaczył mi, że profesora wzywają nagle do Peru. On też opowiedział mi o tym, że panowie zostali na noc w Niedzicy u niespodziewanie spotkanych przyjaciół. Pożegnaliśmy się z naszymi peruwiańskimi gośćmi serdecznie. Ale już sporo czasu minęło od ich odjazdu. Zakląłem w duchu na tę wiadomość. Ale jakiej innej mogłem się spodziewać? Że Emilio i Silvia zrabowawszy nam skarb będą grzecznie czekać, aż uda nam się wydostać z jaskini? Poszedłem do naszego pokoju i sięgnąłem po telefon. Na "pierwszy ogień" poszedł nadinspektor D. z krakowskiej komendy, czyli dla przyjaciół Dzidek. Pomimo późnej pory (minęła już siedemnasta) zastałem go w pracy. Jąkając się lekko ze wstydu wytłumaczyłem moją porażkę. Na szczęście nie był w nastroju do naigrywania się ze mnie. Zadał tylko kilka szczegółowych pytań o to, kogo należy szukać, jakich samochodów i o jakich numerach i kazał mi się wyłączyć, obiecując, że jakby co, to da mi znać. Uprzedziłem go grzecznie, że może trudzę go niepotrzebnie, bo od ucieczki drani minęło już dużo czasu i mogli znaleźć sobie bezpieczną kryjówkę albo zmienić samochody. Ale tym razem rugnął mnie tylko solenniej i odłożył słuchawkę. Rozmowa z panem Tomaszem trwała dłużej i zaczęła się dziwnie: - Co ty tam robisz pod Zbójeckimi Skałkami? - spytał szef. - Już nic - odpowiedziałem ponuro - ale dlaczego pan pyta? - Bo przed chwilą otrzymałem dziwny telefon: "Niech pan szuka Pawła pod Zbójeckimi Skałkami, a reszty w Aninie na Malinowej 40" "Czyli są już bezpieczni - pomyślałem - inaczej nie zawiadomiliby pana Tomasza. Z drugiej strony, to rzeczywiście "uczciwi" złodzieje, jak się nazwali, nie bandyci, bo dotrzymali słowa i poinformowali szefa o miejscu naszej niewoli." - Pod Zbójeckimi Skałkami natknęliśmy się na schowek ze złotem Inków. Tak jak to przewidział Kobiatko. Niestety uzbrojeni złodzieje odebrali nam skarb, a nas zamknęli w jaskini licząc, że się sami z niej nie wydostaniemy. - Złodzieje? Ten profesor i jego asystentka. Pozwoliłeś sobie odebrać złoto? Wzruszyłem ramionami. - Bo to nie byli naukowcy. Prawdziwych znajdziemy pewnie w Aninie. A co do zgody na odebranie skarbu, to najszybszy człowiek jest wolniejszy od pistoletowej kuli. Poza tym, nie chciałem ryzykować życia Aleksandra i Janusza. - A nie mówiłem ci, byś skontaktował się z miejscową policją? Milczałem. - Policja jest już zawiadomiona. Ale może trochę za późno... - Lepiej późno niż wcale - udobruchał się nieco szef. - Teraz ja zawiadomię tutejszą policję o uwięzionych w Aninie. Sam pojadę tam z pierwszym patrolem. - Szefie - poprosiłem - niech pan zaczeka na mnie. Już pędzę do Warszawy. I, daję słowo, obejdzie się bez policji! - Poczekać? A tam prawdziwy profesor de la Vega i doktor Ciera może już nie żyją. - Nie sądzę. Nam przecież darowano życie. No i ten telefon do pana. Złodzieje zadzwonili, jak obiecali. Myślę, że są już bezpieczni i równie daleko od Anina jak od Zbójeckich Skałek. A my, jeśli uwolnimy więźniów bez pomocy policji, zmażemy plamę na honorze naszej firmy. - No dobrze. Tylko się pośpiesz. Spakowałem się i napisałem kartkę do Aleksandra, w której przepraszałem za tak nagłe rozstanie. Zapłaciłem rachunek i tłumacząc się nagłym telefonem z Warszawy pożegnałem się z panią Cecylią i panem Jerzym, który tymczasem nadszedł. - Czy wyjazd pana ma coś wspólnego z nagłym odjazdem profesora? - zaciekawił się pan Jerzy. - Jak najbardziej! - zawołałem biegnąc do furtki. - Niech go pan pozdrowi ode mnie jak najserdeczniej - uśmiechnął się właściciel pensjonatu - nie miałem okazji się z nim pożegnać... - Już ja go pozdrowię... już ja go pozdrowię - mruczałem przekręcając kluczyk w stacyjce Rosynanta. Ostrym zrywem, płosząc stadko kur, ruszyłem wąską uliczką. Skręciłem na skrzyżowaniu w prawo i pojechałem prosto do szosy na Nowy Targ. Minąłem to miasto, następnie Rabkę, aż przed Myślenicami odezwał się mój telefon. Zjechałem na pobocze i podniosłem słuchawkę. - Tak, słucham. - No to słuchaj... - poznałem głos Dzidka. - ...twoi ukochani przyjaciele-złodzieje rozdzielili się. I to chyba na dobre. Białe audi znaleziono porzucone przy szosie przed przejściem granicznym Niedzica-Lysa nad Dunajcem. Czerwone audi stoi grzecznie zaparkowane na parkingu lotniska Balice... - To znaczy... - To znaczy, nasz Herkulesie Poirot, że złoto Inków wywędrowało do Słowacji ukryte w jakimś kontenerze. A sądzę, że przez Słowację dalej. Zresztą, zawiadomiliśmy już ich właściwe służby. Chyba, że to tylko dla zmylenia nas. - No a samochód w Balicach? - Ten posłużył do prawdziwej ucieczki. - A nie do przewozu skarbu? - Może. Ale pewnym jest, że Emilio i Silvia nie zabrali go ze sobą opuszczając nasz kraj. Różnie można mówić o pracy celników, ale takich jak opisane przez ciebie trzech skrzynek nie przepuścili by na pewno! - A skąd wiesz, że poszukiwani przez nas nie zaczaili się gdzieś w Polsce? - Stąd, że na liście pasażerów samolotu odlatującego do Frankfurtu o 1550 są nazwiska Miguela de la Vegi i Marii Ciera. - To zróbcie coś! Łapcie ich! Na pewno współpracujecie z niemiecką policją! Dzidek zaśmiał się na moje błaganie: - Zapominasz, która jest godzina. Ten samolot wylądował już dawno, bo o 1730, we Frankfurcie. I jak ja mam teraz łapać twoich pseudonaukowców? Zrobiłem wszystko co mogłem, by naprawić twój błąd. A ty nawet nie potrafisz opisać dokładnie co było w tych skrzynkach. Cześć! - Cześć! - z pokorą odłożyłem słuchawkę Do Anina zajechaliśmy z szefem po dwudziestej trzeciej. Odnalazłem uliczkę Malinową i zaparkowałem Rosynanta u jej początku. Wyjąłem latarkę, a panu Tomaszowi wręczyłem komórkowiec. - Będzie mógł pan w razie czego wezwać policję. Pokręcił głową. - A nie lepiej zacząć od tego? Przecież nawet jeśli złodzieje prysnęli już z willi, to pozostawili odciski palców. Jeszcze je zatrzemy. Uśmiechnąłem się. - Nie będziemy przecież dotykać niczego bez potrzeby. Zresztą wzięliśmy rękawiczki. Uwolnimy tylko profesora i doktor Ciera, i będzie pan mógł wzywać policję do woli. - A jeśli te łotry będą się bronić? - wyraził rozsądny niepokój pan Tomasz. - Po ich telefonie do pana nie sądzę, aby czekali, aż złożymy im wizytę. Obejrzymy sobie najpierw willę dokładnie. I obiecuję, że jeśli tylko dostrzeżemy jakiś ruch, sam pierwszy wezwę policję. Szliśmy uliczką odprowadzani szczekaniem psów pilnujących stojących przy niej willi i domków. - Niedobrze - mruknąłem - trudno będzie podejść niezauważenie pod willę. Pan Tomasz zmartwił się. - A co będzie, jeśli i naszej willi pilnuje jakiś doberman? Zastanowiłem się. - Nie sądzę. Mówił pan, że willa jest wynajmowana. Trudno byłoby przyzwyczaić psa wciąż do nowych właścicieli. Najwyżej najemcy zamieszkują tu z własnymi. - No tak. A jeśli i nasi... - Wątpię. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić szajki złodziei włóczącej się po kraju z psami. A nawet, jeśli mieli tu jakieś, to zabrali je już ze sobą. - Nadal uważasz, że oprócz biednego profesora i jego nieszczęsnej asystentki nie zastaniemy w willi nikogo? - Całe dotychczasowe postępowanie złodziei wydaje się wskazywać na to, że się stąd ulotnili jak tylko dostali cynk, że Emilio i Silvia zdobyli już złoto Inków. - Ciekawe dlaczego ich tak bronisz? - Nie bronię. Tylko od złodziejstwa do morderstwa jest duży krok. Po co narażać się na najwyższy wymiar kary, skoro łup już zdobyty? - Choćby po to, by pozbyć się świadków. Żeby nikt nie rozpoznał oszustów. - Zgoda. Ale Emilio trzymał nas na muszce. Wystarczyło mu tylko trzy razy pocisnąć na spust. A jednak tego nie zrobił. I telefon do pana. Gdyby złodzieje zabili profesora i jego asystentkę, zależałoby im chyba na tym, aby zwłoki odnaleziono jak najpóźniej. Doszliśmy do domu oznaczonego numerem 39. Na szczęście nie szczekał tu na nas żaden pies. Następna w kolejności była interesująca nas willa... Mała, płaskodacha przycupnęła za niskim żywopłotem i kutym w metalu ostrokolcym ogrodzeniem. Zatrzymaliśmy się i rozejrzeliśmy się bacznie. Wszystkie okna willi były ciemne. Na ulicy przed nią ani na podjeździe nie było żadnego samochodu. Na trawniku stała okazała psia buda, ale nigdzie nie było widać jej mieszkańca. Cała posesja sprawiała wrażenie opuszczonej. - Może złodzieje kładą się wcześnie spać? - zażartował pan Tomasz. - Zaraz się o tym przekonamy - odpowiedziałem. - No, wkładamy rękawiczki i wchodzimy - ruszyłem w kierunku furtki. - Pan tu na razie zostanie. Jakby coś było ze mną nie w porządku, niech pan dzwoni na policję. Nacisnąłem klamkę. Furtka była otwarta. Starając się, mimo wszystko, iść jak najciszej ruszyłem betonową ścieżką do willi. I tu przyznam się, mimo wszystkich moich przewidywań, do zaskoczenia: w zamku tkwił klucz! Chwilę trwało, nim ochłonąłem i zawołałem ze śmiechem: - Panie Tomaszu, proszę do mnie! Ptaszki już wyfrunęły z przytulnego gniazdka! Szef podszedł do mnie nieufnie. - Czego tak się wydzierasz? Wskazałem palcem klucz. Teraz pan Tomasz wybuchnął śmiechem. Przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi. Cisza i ciemność. Zapaliłem latarkę. Zobaczyłem kontakt i włączyłem światło. Mały hol był pusty podobnie jak trzy pokoje i kuchnia. Ale wszędzie były ślady, że ktoś tu mieszkał i to długo: nie umyte talerze i sztućce, szklanki z resztką kawy na dnie, popielniczki pełne niedopałków. Pan Tomasz chciał ruszyć na piętro, ale zatrzymałem go. - Przecież najbardziej zależy panu na uwolnieniu więźniów, a trudno sądzić, by szajka trzymała ich na strychu. Raczej zajmijmy się piwnicą. Otworzyłem drzwi obok wejścia do łazienki, zapaliłem światło i zeszliśmy po wąskich schodach. Jak na swoje rozmiary to willa posiadała raczej wielką piwnicę. Pod lewą ściany biegł korytarz, a po prawej było widać troje drzwi. Przyszło mi na myśl, że ktoś z szajki musiał już widzieć wcześniej willę przed akcją i dlatego ją wybrał. - Hej, jest tam kto?! - zawołał pan Tomasz, zapominając w zdenerwowaniu, że Peruwiańczycy nie rozumieją po polsku Ale jego wołanie odniosło pożądany skutek. Drugie drzwi zatrzęsły się od uderzeń i dobiegł zza nich dwugłos: - Help! W zamykającej je sztabie tkwiła solidnych rozmiarów kłódka, a w niej... klucz! Otworzyłem kłódkę i drzwi jak mogłem najprędzej. Zwisająca u sufitu żarówka oświetlała niewielkie pomieszczenie bez okien. Leżał w nim gąbkowy materac przykryty kocami. Jedynymi meblami były stolik i krzesło. Na jednej ze ścian umocowano kran i zlew, a pod nim stało wiadro. Dwoje uwięzionych cofnęło się pod ścianę na nasz widok. Zapewne spodziewali się policji, a nas wzięli za jeszcze jednych z szajki. - Proszę się nie bać, jesteśmy przyjaciółmi - zawołał, tym razem już po angielsku, pan Tomasz. - Przyszliśmy was uwolnić! Tamci patrzyli na nas podejrzliwie, bez słowa. Rzuciło mi się w oczy uderzające ich podobieństwo do Emilia i Silvii. Zrozumiałem, z jaką łatwością tamci mogli podawać się za de la Vegę i jego asystentkę. - Więc pan mówi, że jesteście przyjaciółmi? - zapytał wreszcie powoli profesor. - A jaką mamy gwarancję, że wasze tu przyjście nie jest jeszcze jedną pułapką wymyśloną przez bandziorów? - A po cóż jeszcze jedna pułapka? - wtrąciłem.- Złodzieje uzyskali to co chcieli: wasze dokumenty i waszą tożsamość. Teraz, kiedy złoto Inków jest już w ich rękach, zwracają wam wolność. - Więc jednak złoto Inków było przechowywane w Polsce? - ożywił się de la Vega. - I mówicie, że trafiło w łapy złodziei. - Niestety - westchnąłem. - Jak panowie mogli do tego dopuścić? - oburzyła się doktor Ciera. Zwiesiłem głowę. - To moja wina. Zanadto zaufałem swoim zdolnościom oceny ludzi i sytuacji. Zanadto uwierzyłem w siebie. Nazywam się Paweł Daniec i jestem podwładnym obecnego tu pana Tomasza, z którym pracujemy w Ministerstwie Kultury i Sztuki. To właściwie z nim mieli państwo spotkać się po przybyciu do Polski. Wymieniliśmy uściski dłoni i wyszliśmy z piwnicy do saloniku na parterze, gdzie rozsiedliśmy się na kanapie i fotelach. - Tylko proszę niczego nie dotykać - uprzedził szef profesora sięgającego po popielniczkę. - Nie możemy zatrzeć odcisków palców, które więżący państwa na pewno tu zostawili. Wyciągnął z kieszeni telefon i zadzwonił na policję, a następnie do peruwiańskiej ambasady. Tu podał słuchawkę profesorowi, który coś długo i zawile tłumaczył po hiszpańsku - Przyjadą po nas - powiedział z wyraźną ulgą, odkładając telefon. - Jak to się stało, że wpadli państwo w łapy opryszków? - spytałem. De la Vega pokręcił z niechęcią głową. - Po przylocie i odprawie celnej wyszliśmy przed budynek dworca lotniczego, na postój taksówek. Wsiedliśmy do tej, która właśnie podjechała. Podałem adres ambasady. Kierowca skinął z uśmiechem głową i ruszyliśmy. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że jedziemy jakimiś bocznymi uliczkami. Ale może tak trzeba było. Ostatecznie w Warszawie byłem po raz pierwszy. Zaniepokoiłem się jednak i zwróciłem po angielsku uwagę kierowcy, ale jedno co usłyszałem to: "Nie mówić po angielsku". Nagle auto zatrzymało się i do środka wskoczyło dwóch mężczyzn. Byli uzbrojeni w pistolety. Przynajmniej jeden z nich mówił po angielsku, bo usłyszeliśmy, że mamy siedzieć cicho i grzecznie, a nic nam się nie stanie. Przywieziono nas tutaj i wsadzono o tej nory, odbierając dokumenty. Na wszystkie moje pytania ten najwyższy odpowiadał, że nie mamy się czego bać i że wkrótce będziemy wolni. - Czy mógłby pan opisać porywaczy? - poprosił pan Tomasz. - Taksówkę prowadzi szczupły blondyn z wąsikiem. Z pozostałych dwóch jeden był wysoki z włosami związanymi w kitkę, drugi niski, krótko ostrzyżony rudawy brunet. Ta trójka "opiekowała się" nami tutaj na zmianę, ale musieli tu bywać i inni goście. Raz nawet, wyobraźcie sobie panowie, wydawało mi się, że słyszę język hiszpański... Tymczasem pod willę zajechał radiowóz Dowódcy patrolu ani w głowie było zbieranie odcisków palców z przedmiotów w willi, co zresztą zapowiadało się na nielichą robotę. Obiecał tylko, że jutro zajmie się tym specjalna ekipa. Sam ograniczył się do sporządzenia krótkiego protokołu i zaprosił nas na następny dzień do komendy. - Tylko proszę nie zapomnieć o tłumaczu dla naszych gości - zgryźliwie odezwał się pan Tomasz. - Bez obaw - uśmiechnął się policjant - teraz proszę wszystkich państwa na zewnątrz, bo muszę willę zamknąć i opieczętować. Chwilę trwało, zanim udało się wytłumaczyć policjantowi, że nie wypada, by nasi peruwiańscy goście oczekiwali na ulicy mającego przyjechać po nich samochodu z ambasady. Po kilku minutach nadjechał mercedes z plakietką "CD". Kierowca pozostał we wnętrzu wozu, z którego wyskoczył młody człowiek, łamaną polszczyzną wyrażający gromko sprzeciw wobec takiego traktowania jego rodaków. - Czemu pan na nas tak się złości? - policjant popatrzył spokojnie spod daszka czapki na wygrażającego pięściami Peruwiańczyka. - Przecież to nie my uwięziliśmy tę damę i pana profesora. Żywię poniekąd nadzieję, że państwo nie mają żadnego urazu do naszej i tak zapracowanej policji. Nastąpiła krótka wymiana zdań po hiszpańsku pomiędzy dyplomatą a naukowcem. Po czym ten pierwszy stwierdził z niejakim żalem, iż rzeczywiście oswobodzeni więźniowie żadnego żalu do policji nie mają. Ba, wdzięczni jej są za szybkie przybycie. I wiele sobie obiecują po dalszej z nią współpracy. Pani doktor Ciera uśmiechnęła się do policjantów mile, a uśmiech mówi ponoć więcej niż słowa. Pogodzeni w ten sposób rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. Profesor jeszcze długo ściskał dłoń pana Tomasza i moją, dziękując za rychłe wybawienie i zapraszając na rozmowę o tajemnicach złota Inków, ukrytego pod Czorsztynem. Nazajutrz, jak to ustaliliśmy z policjantem w Aninie, stawiliśmy się o dziesiątej w Komendzie Głównej Policji. Tam, po wydaniu stosownych przepustek, skierowano nas do nadinspektora Kowalczyka. Na nasze delikatne pukanie zza drzwi rozległo się gromkie: "Proszę!" Pan Tomasz nacisnął ostrożnie klamkę i otworzył drzwi... Za stanowczo zbyt małym, jak na wymiary policjanta biurkiem garbił się potężnej postury mężczyzna. Spod nastroszonych wąsów sterczała "faja nad fajami" o wielkości, z jaką się jeszcze nie spotkałem. Kłęby jej burego dymu wdzięcznie oplatały umieszczony na ścianie plakat: "Tu nie palimy!" z radośnie uśmiechniętym roznegliżowanym dziewczęciem. - Tu się nie pali - burknął nadinspektor - spoglądając spode łba na nas. - A co mam robić, kiedy spraw zamiast ubywać tylko przybywa? - walnął pięścią w stos akt na biurku i dmuchnął potężnym kłębem dymu w stronę zawalonej papierzyskami szafy. - A tu teraz nasyłają mi bystrych na naukowców, którzy nie dość, że wiedzą o przestępstwie nie powiadamiają o nim policji, to jeszcze pozwalają, by przestępcy wymknęli się im z rąk i to z łupem nieoszacowanej wartości! To zdaje się głównie pańska zasługa? - kiwnął na mnie cybuchem i położył przed sobą na biurku kartkę papieru i długopis. - No, niech pan opowiada wszystko od początku. Oficjalny protokół odłożymy na później. Może pan palić. Nie skorzystałem z propozycji. Bałem się ośmieszenia. Gdzie tam mojej fajeczce równać się z fają nadinspektora! Tymczasem nadinspektor zmienił zdanie i wezwał protokolantkę, abyśmy, jak powiedział, "nie strzępili gęb na próżno". Jako pierwszy zeznawał pan Tomasz. Opowiedział, jak to zgłosiło się do niego dwoje peruwiańskich naukowców. Wylegitymowali się i okazali pisma polecające. Nie widział więc przeszkód, żeby nie skontaktować ich ze mną. Teraz przyszła kolej na moje zeznanie, moją drogę "przez mękę", przerywaną okrzykami oficera: "Ha, młody człowieku!" lub "To tak, młody człowieku!" (sam nadinspektor był niewiele starszy mnie). Dowiedziałem się, że w najlepszym wypadku, jeśli sąd okaże się łagodny, grozi mi tylko kara za ukrywanie przestępców. Brr! Wszedł policjant w mundurze i coś po cichu zameldował Kowalczykowi, co spowodowało nowe uderzenie potężnej pięści w akta na biurku. - I tam nic! - zakrzyknął nadinspektor, a widząc nasze zdumione miny raczył wyjaśnić: - Ten peruwiański profesor i jego asystentka przeglądali od rana nasze "albumy". Mieliśmy nadzieję, że na którymś ze zdjęć rozpoznają może choć jednego z tych, co ich przymknęli, ale nic z tego. A panowie nie widzieli żadnego z opryszków? - Nie - odpowiedzieliśmy z żalem. Ale ja zaraz ożywiłem się: - Chwileczkę! Chłopiec, o którym opowiadałem, że był ze mną, bratanek Kobiatki, widział z bliska jednego z szajki, nawet miał okazję przyjrzeć mu się dokładnie! - opowiedziałem o lodziarzu. - No to dawajcie tego chłopaka - zatarł potężne dłonie Kowalczyk. - Tak zaraz to się nie da - spochmurniałem. - Będę go musiał ściągnąć aż z Czorsztyna, o ile w ogóle jeszcze tam jest ze swoim stryjkiem. Czy mogę stąd zadzwonić do Czorsztyna? - spytałem. - Bo Janusz rusza ze stryjkiem w dalszą włóczęgę po kraju i długo będziemy ich szukać. - No dzwoń, pan, dzwoń! - podsunął mi telefon oficer. Na szczęście zastałem jeszcze Kobiatkę i jego siostrzeńca w Pensjonacie "Widok"; właśnie wybierali się na przystanek PKS-u, by ruszyć w dalszą drogę. Bez trudu przekonałem ich o potrzebie nagłego przyjazdu do Warszawy. Obiecałem wyjechać na dworzec i podałem na wszelki wypadek mój adres. - Jutro chłopak zamelduje się u pana - powiedziałem do Kowalczyka zajętego ponownym nabijaniem swej fai. - To dobrze - wymamrotał przez ustnik - dopomoże ze swym stryjkiem w sporządzeniu portretów pamięciowych tych peruwiańskich złodziei. Wybuchnęliśmy z panem Tomaszem śmiechem. - Po co sporządzać portrety pamięciowe, kiedy wystarczy przerysować fotografie prawdziwych naukowców. Nie wiem, jak to opryszkowie zrobili, zapewne pomogła im w tym charakteryzacja, ale podobieństwo jest ogromne! - pokiwałem głową w podziwie nad przemyślnością złoczyńców. Kowalczyk popatrzył na nas ponuro. - Trzeba będzie dzwonić do Nowego Sącza, niech wyślą ekipę do tego waszego pensjonatu. Niech zabezpieczą odciski palców w pokoju, w którym tamci mieszkali. - Obawiam się, że może to być działanie odrobinę spóźnione. Właścicielka pensjonatu, pani Plewa, jest osobą nader dbającą o porządek. Jestem raczej tego pewien, że pokój już dokładnie wyczyszczono, wysprzątano, odkurzono, a meble przetarto ściereczką. Zresztą, co do odcisków palców, to zabezpieczanie ich w miejscach, gdzie często zmieniają się mieszkańcy, mija się chyba z celem. - Co panowie więc radzą? - przez pochmurną twarz policjanta przemknął cień uśmiechu. - Mam kontaktować się z Interpolem i peruwiańską policją, przekazywać im zdjęcia szanownego profesora i nie mniej godnej szacunku jego asystentki? I w dodatku tłumaczyć się, że umknęła nam para bardzo do nich podobnych złodziei? - Trzeba będzie tak zrobić - z powagą skinął głową pan Tomasz. - Ale to wszystko wasza wina! - prychnął dymem z fai nadinspektor. Szef rozłożył szeroko ręce. - Cóż, mistyfikacja była znakomita! Niech pan nie zapomina, że dali się na nią nabrać pracownicy peruwiańskiej ambasady, z którymi nasza dobrana parka spotkała się kilkakrotnie. - Taak - Kowalczyk przeciągnął się w za małym dla niego krześle aż zatrzeszczało - ma pan rację. I na tej racji chyba dzisiaj poprzestaniemy - wstał zza biurka. - Jutro będę chętnie widział pana u mnie z chłopcem. Może zresztą przy okazji pan sobie coś jeszcze przypomni - uścisnął mi rękę, po czym zwrócił się w stronę pana Tomasza. - Pana nie będę fatygował. Pański kontakt z przestępcami był krótki... - Gdyby nalegał pan na sporządzenie portretów pamięciowych, to stryj Janusza, pan Kobiatko, też będzie nader przydatny. Ostatecznie widywał Emilio i Silvię równie często jak my dwaj z Januszem. - To niech pan przyprowadzi i stryja - mruknął Kowalczyk i sadowiąc się za biurkiem zajął się swoją fają. Janusz długo i w skupieniu przeglądał kartony ze zdjęciami przestępców. Wreszcie oczy mu zabłysły i zgiętym palcem uderzył w fotografię. - To ten! - Nie mylisz się? - spytał nieufnie Kowalczyk. - Jak mamę kocham! - chłopak aż podskoczył na krześle. - Poznaję go. To lodziarz z Czorsztyna! - No dobra. Nareszcie mamy jakiś punkt zaczepienia - nadinspektor poklepał Janusza z uznaniem po ramieniu. - Jak to? - uchylił się chłopak. - Pan wie, a my niczego się nie dowiemy? Przyznam, że i mnie takie potraktowanie nas zbulwersowało. - Chodźcie do mnie. Tam dowiecie się wszystkiego, co wiemy o "lodziarzu"... Weszliśmy do pokoju nadinspektora, gdzie siedział wyraźnie znudzony Aleksander. Kowalczyk przysunął obrotowe krzesełko do stołu, gdzie stał komputer z oprzyrządowaniem. - No to sprawdzimy tego "lodziarza" - mruknął włączając monitor. Wystukał na klawiaturze jakiś numer i przez ekran pobiegły zielonkawe wężyki liter. - Tak więc "lodziarz" nazywa się całkiem pospolicie Józef Żuk. Syn Antoniego i Klementyny. Urodzony 28 października 1973 roku w Nowym Targu. Ojciec zginął w wypadku w kopalni, gdy chłopiec miał dwa lata. Wychowany przez matkę. Pomimo to Józek z wyróżnieniem skończył szkołę średnią i Uniwersytet Jagielloński: iberystyka. Specjalność: literatura iberoamerykańska. Żuk został świetnie zapowiadającym się tłumaczem. Zbierał liczne nagrody, podróżował po Ameryce Południowej. Niestety - nadinspektor westchnął - jedna z tych podróży skończyła się dla naszego bohatera bardzo źle: w 1993 roku ujęto go na próbie przemytu kokainy z Peru i skazano na dwa lata więzienia. Wyrok skrócono do połowy za dobre sprawowanie. Od tego czasu Żuk nie był notowany w naszych kartotekach. - Nie ma nawet jego adresu? - wtrąciłem. - Jest - odpowiedział Kowalczyk - ale z dopiskiem: nieaktualny. Widocznie Żuk, jak wielu początkujących w samodzielnym życiu młodych ludzi, wynajmował gdzieś pokój czy kawalerkę. Jest tylko adres matki: Nowy Targ, Żniwna 8. Powtórzyłem kilkakrotnie w pamięci adres pani Klementyny Żuk, aby go dobrze zapamiętać. - No cóż - nadinspektor sięgnął po swoją ulubioną faję - sporo narozrabialiście panowie - zerknął na mnie - przez swoją, nazwijmy to delikatnie, nierozwagę. A teraz my musimy uganiać się po antykwariatach i sklepach jubilerskich (choć nie wierzę, żeby złoto Inków miało skończyć w gablocie polskiego jubilera). Musimy zająć się tropieniem niejakiego Józefa Żuka... Ech! Zacznijcie jeszcze raz od początku swoją relację od momentu spotkania fałszywych peruwiańskich naukowców. Poproszę tylko pannę Krysię, żeby spisała pańską - ukłonił się Kobiatce - relację, no i oczywiście opowieść naszego młodego człowieka. Pan niech zaś słucha - to było do mnie - i w razie czego uzupełni swych towarzyszy. Może też przyjdzie panu ich poprawić. Pomny na wczorajszą zgodę nadinspektora na palenie, ostrożnie wydobyłem z kieszeni swą fajeczkę i nabiwszy porządnie zapaliłem ją i wypuściłem pod sufit pierwsze misterne kółko dymu. Ale natychmiast zostało ono zgniecione przez bure kolisko dymu z fai Kowalczyka. Odebrał mi ten widok ochotę do dalszego palenia. Schowałem fajeczkę do kieszeni nawet jej nie gasząc. Tymczasem Aleksander i Janusz mówili i mówili. Od czasu do czasu tylko ich wypowiedzi były przerywane pytaniem oficera bądź prośbą panny Krysi o powtórzenie. A przed mymi oczyma przesuwały się kolejno obrazy z naszego tak, dzięki mojemu zadufaniu, niefortunnego spotkania z dwójką peruwiańskich złodziei. Nagle zadzwonił jeden z telefonów na biurku. Kowalczyk sięgnął leniwie po słuchawkę. - Słucham. Przy aparacie. W miarę jednak słuchania twarz jego ożywiła się. Ba, zaczął się nawet uśmiechać. - Jasne. Tylko tak. To byłoby świetne - zakończył monolog swego rozmówcy z drugiego końca przewodu. - Cześć! Faja buchnęła dymem niczym Wezuwiusz, a Kowalczyk zatarł z chrzęstem swe potężne dłonie. - Taak! Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka! Wasi peruwiańscy znajomi wpadli najgłupiej jak można! Podczas rutynowej kontroli drogowej! Poderwałem się z krzesła. - Jak to?! Przecież odlecieli do Frankfurtu samolotem o 1550 przedwczoraj! Nadinspektor zaśmiał się: - A czyja powiedziałem, że wpadli w Polsce? Skądże! Dorwano ich na autostradzie pod Frankfurtem. Jeden z funkcjonariuszy drogówki zapamiętał, że dzień wcześniej policja z Krakowa narobiła szumu wokół peruwiańskich naukowców, którzy ponoć są złodziejami. Nazwisko de la Vega jest dość łatwe do zapamiętania, widząc więc prawo jazdy wystawione na nie skojarzył od razu i na wszelki wypadek połączył się krótkofalówką z przełożonymi, a ci już wiedzieli, że chodzi o znanych w międzynarodowym świecie złodziei dzieł sztuki Silvię Masco i Miguela Quarante. Siedzą teraz w niemieckim areszcie i skracają sobie i tamtejszej policji czas sypaniem. W polskiej akcji ich szefem tutaj był facet, którego nazywają Jose, pasujący opisem do Żuka. Zwerbowani zostali podczas jednego ze swych wypadów do Zurychu, ale przez kogo? Tu mają dziwnie krótką pamięć. Może jak ich przetransportują do Polski, to coś z tej pamięci odzyskają. Zdziwiłem się: - Do Polski. A co na to władze Peru? - Władze Peru nie mają nic przeciwko temu, by ta dobrana dwójka przed powrotem do ojczyzny odwiedziła nasz kraj. Wydaje mi się, że w ogóle pozbyto by się ich z Peru na dłużej i na cudzy wikt i opierunek! Ha! Ha! - zaśmiał się Kowalczyk. - No a złoto Inków? - nie wytrzymał Aleksander i tak jak ja przed chwilą poderwał się z krzesła. - A, złoto - udał znudzenie nadinspektor. - Ponoć zabrał je Jose, czyli Żuk. Oni dostali tylko z góry określone wynagrodzenie, dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na głowę. Ale nie mieli tych pieniędzy przy sobie w momencie aresztowania, bo ponoć okradziono ich na lotnisku. Cóż, tego już się nie sprawdzi. Moim zdaniem za całą tą aferą kryje się ktoś o wiele potężniejszy niż Żuk. Przecież oni mieli fortunę w garści! Mogli zabić was, Żuka, nie bawić się w żadne telefony o uwięzionych w Aninie, tylko pryskać gdzie oczy poniosą! Wysoce cenię sobie polskie rybołówstwo, ale wydaje mi się, że za kilka kamyczków z tych, które tak pięknie opisał tu pan Paweł, niejeden szyper wziąłby dodatkowy ładunek w postaci naszej dwójki i dowiózł go bezpiecznie do Szwecji. Postukał fają o popielniczkę. - No, ale ta wiadomość z Frankfurtu zwalnia was, panowie, od dalszych wizyt u mnie, oczywiście do czasu konfrontacji z Emiliem i Silvią... ROZDZIAŁ DRUGI Z WIZYTĄ U PANI ŻUKOWEJ • "PAMIĄTKOWY" KRZYŻ • JOANNA ZAGŁÓWEK I "INDIAŃSKIE PAMIĄTKI" • POŻEGNANIE Z PROFESOREM DE LA VEGA I DOKTOR CIERA - Wybiorę się jutro do Nowego Targu - powiedziałem, gdy wieczorem siedzieliśmy z Aleksandrem, panem Tomaszem i Januszem u mnie popijając kawę i herbatę. - A co tam cię niesie? - zaciekawił się Aleksander. - Mam ochotę złożyć wizytę pani Żukowej - odpowiedziałem nabijając fajkę. - Znów chcesz włazić w drogę policji - mruknął pan Tomasz. Udałem oburzenie: - Nikomu w drogę nie włażę. Chcę tylko naprawić co spaprałem. - I myślisz, że policja nie była jeszcze u niej? - nie ustawał szef. Nalałem sobie świeżej herbaty. - Sądzę, że jeszcze nie zdążyła. Ostatecznie dopiero od dzisiaj wiadomo, że "lodziarz" to Józef Żuk. Zresztą jeśli nawet byli na Żniwnej, to czego więcej mogli dowiedzieć się od kochającej matki jak tego, że swego syna dawno już nie widziała? - A tobie powie co innego? - zaśmiał się Aleksander. Pyknąłem z fajeczki. - Może. Spróbuję podejść ją "na przyjaciela". Nawet jeśli niczego się nie dowiem, to może spłoszę "lodziarza", a przestraszeni ludzie łatwo popełniają błędy. W ten sposób przysłużę się policji. - Panie Pawle - wtrącił się Janusz błagalnym głosem - pojadę z panem. Skinąłem fajką. - Dobrze. Pojechać możesz, ale pod warunkiem, że Nowym Targu będziesz siedział grzecznie w Rosynancie i nie będziesz próbował śledztwa na własną rękę. - Harcerskie słowo honoru! - Przecież ty nigdy harcerzem nie byłeś - zachichotał Aleksander. - Ale harcerskie słowo mogę szanować, nie? - obruszył się jego bratanek. - To szanuj - dołączył się do śmiechu Tomasz. - Jak na jeden Nowy Targ to wystarczy głupstw, jakie ma zamiar popełnić jeden Paweł! Na stacji benzynowej w Nowym Targu dowiedziałem się, że Żniwna jest małą peryferyjną uliczkę odbiegającą od szosy na Ludźmierz. Przy wjeździe w uliczkę na niewielkim placyku stał sklep spożywczy, a przed nim, pod rozpiętym parasolem reklamującym coca colę, plastikowy stolik i krzesełka. Zatrzymałem Rosynanta. - Ale do sklepiku będę mógł wyskoczyć? - spytał Janusz. - Już cię nosi? A gdzie harcerskie słowo? - roześmiałem się. - Słowo słowem - odparł poważnie - ale napiłbym się czegoś. Poza ten placyk krokiem się nie ruszę! - No dobrze - odparłem i wysiadłem z samochodu. Na uliczkę Żniwną składało się kilkanaście mniejszych i większych domków w podhalańskim stylu. Numer ósmy należał do tych mniejszych. Lekko już chylił się ze starości nad zaniedbanym ogródkiem. Na podwórku zanosił się ochrypłym szczekaniem uwiązany na sznurku kundelek, daleki krewny podhalańskiego owczarka. Gdy zatrzymałem się przed furtką, drzwi domku otworzyły się i stanęła w nich starsza kobieta. Wysoka, ale już przygarbiona, ciężko wspierała się na rzeźbionej lasce. Długi siwy warkocz opadał jej na ramię. - Dzień dobry. Mogę wejść? - starałem się mówić jak najuprzejmiej. Zmrużyła niebieskie wyblakłe oczy. - Tak. Postanowiłem zaryzykować: - Przysyła mnie Józek... W oczach kobiety dostrzegłem jakby błysk. - Tak? Przełknąłem ślinę. - Tak. Mam zabrać skrzynki. - Tak? - wąskie wargi Żukowej skrzywił ironiczny uśmiech. Mimo to nie ustawałem: - No te trzy. Co je Józek przedwczoraj przywiózł! - Tak - króciutkie słówko, ale ile w nim złości. Żukowa ostrym ruchem wskazała mi laską furtkę. Odwróciła się i weszła do domku zatrzaskując za sobą drzwi. Zgrzytnęła zasuwa. Nie miałem tu czego szukać! Jak niepyszny wróciłem do Rosynanta, przy którym zastałem Janusza pogrążonego w ożywionej rozmowie z grupką rówieśników. - Coś się tak rozszczebiotał? - warknąłem. - Wsiadaj, jedziemy. - To cześć - pożegnał Janusz swych rozmówców i wsiadł do wozu. Zawracałem Rosynanta na placyku, gdy zza zakrętu wyskoczył ford, dając kierunkowskazem znak, że chce skręcić w Żniwną, ale, jakby na widok mego auta, lekko przyhamował i pojechał dalej. Siedziało w nim trzech mężczyzn, a numery rejestracyjne były krakowskie. - Gońmy za nim - krzyknął Janusz - to musi być nasz znajomy Żuk! Bez słowa docisnąłem pedał gazu wyjeżdżając z placyku i... i o mało nie wpakowałem się na góralską furkę z sianem, która skręcając do zagrody tarasowała przejazd. Zanim ją wreszcie ominąłem ford zniknął gdzieś w plątaninie nowotarskich uliczek. - To nic! - Janusz był w zadziwiająco dobrym humorze. - Co się odwlecze, to nie uciecze. - A coś ty taki wesół? - sarknąłem. - O mały włos, a mielibyśmy Żuka. Janusz przeciągnął się. - Ciekawe, jakby go pan zatrzymał? Prośbą czy groźbą? Nie jesteśmy przecież policją. - Teraz się wymądrzasz, a przed chwilą darłeś się: "Gońmy!" - To był odruch, za który pana przepraszam. Zerknął na mnie spod oka. - Coś mi się wydaje, że nie poszło panu z panią Żukowa? Walnąłem pięścią w kierownicę na wspomnienie tego "Tak", którym załatwiła mnie matka "lodziarza". - A żebyś wiedział, że nie poszło! Janusz poprawił się na siedzeniu. - To może przyda się informacyjka - mówił obłudnie spokojnym tonem, a widać było, że w środku aż w nim kipi - którą udało mi się zdobyć od tubylczej braci, nie szczędząc, co zaznaczam, wydatków na gumę do żucia, za którą nie przepadam... Uśmiechnąłem się. - Za gumę ci zwrócę. Ale pod warunkiem, że zaraz mi powiesz, czegoś się dowiedział, bo inaczej wysadzę cię z Rosynanta w tym szczerym polu. Odchrząknął. - Otóż dowiedziałem się, że przedwczoraj zajechało pod domek pani Żukowej białe audi, z którego wysiadł znany nam Józef Żuk. Coś tam nosił do domku, a potem odjechał. Aż mnie zatkało ze zdumienia. - A skąd ty to wszystko wiesz? Janusz nadął się dumnie. - Z krótkiej, bo przerwanej przez powrót pana, dyskusji ogólnie o motoryzacji, a w szczególności o zaletach Rosynanta, skąd już blisko do dowiedzenia się, jakie to markowe samochody odwiedzają cichą uliczkę Żniwną. Co teraz? - Teraz - zjechałem na pobocze - spróbujemy skontaktować się z nadinspektorem Kowalczykiem. Niech zorganizuje, by Żukowa odwiedziła policja i to jak najszybciej (ten ford mi źle wróży), i niech nie zapomną nakazu rewizji. Może jakimś cudem te skrzynki są wciąż jeszcze u niej - sięgnąłem po telefon. Jak było do przewidzenia Kowalczyk obsztorcował mnie jak święty Michał diabła, ale akcję, i to możliwie jak najszybciej, obiecał zorganizować. Cała nasza dobrana czwórka siedziała przy kolacji w kawalerce pana Tomasza, gdy zadzwonił telefon. Gospodarz podniósł słuchawkę i widać było, że zmienił się na twarzy... - Dzień dobry... Ależ tak, bardzo chętnie... siedzimy właśnie u mnie... będzie bardzo miło... adres pan zna? Do widzenia zatem... Odłożył słuchawkę i popatrzył na nas zdumiony. - Pan nadinspektor Kowalczyk wybiera się z wizytą... Wszystkich nas poruszyła ta wiadomość. Snuliśmy żartobliwe przypuszczenia, czy może znaleziono już złoto Inków i aresztowano Żuka, czy też to właśnie mnie i Janusza mają aresztować za utrudnianie pracy policji. Gdy potężny władzą i posturą nadinspektor wszedł do kawalerki, i tak już ciasnawej, zrobiło się w niej bardzo ciasno. Ale Janusz upchnął się pod regał, ja usiadłem na taborecie w drzwiach kuchni i jakoś wszyscy pomieściliśmy się. Po krótkim powitaniu Kowalczyk, nie wyjawiając celu wizyty, sięgnął po swą faję. Ja schowałem swoją, a pan Tomasz pośpieszył szerzej otworzyć okno. Janusz zakaszlał ostentacyjnie, za co został ukarany przez swego stryja szturchańem pod żebro. Faja została szczodrze nabita i z odpowiednim szacunkiem zapalona. Zamarliśmy w oczekiwaniu: co będzie dalej? - Któremu to z panów - sapnął wraz z pierwszym kłębem dymu Kowalczyk - mam zawdzięczać "nadanie nam" matki Żuka? Bo pomysł wyjazdu do Nowego Targu był pana? - skinął na mnie potężnym cybuchem. - Tak - odruchowo uniosłem się z taboretu. - Ale informacje o przyjeździe Żuka do matki białym audi zdobył on - wskazałem na Janusza. - Zuch chłopak - pochwalił go nadinspektor. - Jakżeś tego dokonał? Janusz odkaszlnął skromnie: - Ot, pogadałem trochę z miejscowymi o samochodach: jakie jeżdżą gdzie indziej, a jakie u nich. Pochwalili się więc, że ich uliczkę też odwiedzają superwozy. No i stąd wiem o audi. - Ha! Ha! - zaśmiał się gromko Kowalczyk i wypuścił z fai jeszcze obfitsze kłęby dymu. - Przepraszam, że się wtrącę - odezwał się nieśmiało Aleksander - ale czy pańska wizyta tutaj nie oznacza, że złoto Inków zostało odzyskane, a ten, jak mu tam, Żuk ujęty? Policjant przez chwilę celebrował ubijanie tytoniu. Wreszcie odezwał się, wolno cedząc słowa: - Nasza akcja w Nowym Targu zakończyła się połowicznym sukcesem. Złota Inków niestety nie odzyskaliśmy, ani też nie pochwyciliśmy Józefa Żuka. Ale podczas przeszukania domu pani Żukowej, czyli jak to się nieładnie mówi, rewizji, stwierdzono po śladach w kurzu na strychu, że stawiano tam i przeciągano trzy skrzynki o rozmiarach mniej więcej odpowiadających tym, jakie panowie podawali. Ale to jeszcze nic. Jeden z funkcjonariuszy zwrócił uwagę na domowy ołtarzyk. Ot, oleodruk przedstawiający Matkę Boską Częstochowską, krucyfiks pośród nieśmiertelników, dwa świeczniki, książeczka do nabożeństwa, a na niej różaniec... I właśnie ten różaniec zwrócił uwagę policjanta. Niby prosty, o dużych drewnianych paciorkach, robota domorosłego snycerza. Ale jakże odmienny był krzyż przy różańcu! Wielkości prawie dłoni, wykonany ze złota i misternie grawerowany. Ozdabiały go turkusy, a na wstędze wyryto jakiś napis najprawdopodobniej po hiszpańsku, ale jaki - nie wiem, bo krzyż jest dopiero przewożony do Warszawy. Aha, jest też na nim data: 1568. - A niech to! - klasnął w ręce Janusz. - Oczywiście pani Żukowa wcale nie miała zamiaru przyznać, że krzyż ten dostała zaledwie dwa dni temu w prezencie od syna. Według niej był on starą pamiątką rodzinną, ale wystarczyło pokazać krzyż kilku jej sąsiadkom, a żadna go dotychczas u Żukowej nie widziała. Cóż, na razie złoto Inków nam się wymknęło, ale dzięki akcji w Nowym Targu wiemy, że skarb nadal jest w Polsce i porzucenie audi pod przejściem granicznym było tylko próbą skierowania nas na fałszywy trop. Nadinspektor starannie oczyścił faję z resztek popiołu. - To chyba będzie na tyle, jeśli chodzi o Nowy Targ. Nie zdradziłem tu panom wielkiej tajemnicy służbowej. Ale sądziłem, że winny jestem opowiedzenie, jak skończyła się akcja, której rozpoczęcie panom zawdzięczamy. - Ale złoto? Co ze złotem? - jęknął Aleksander. - Duchy Inków będą mnie prześladować! Kowalczyk uśmiechnął się. - Jeśli będzie prześladować, to przyzna pan, że będą mieć trochę racji. Gdyby zachował pan więcej dyskrecji i nie opowiadał bez potrzeby o swym zwariowanym wykrywaczu metali i sam nie sugerował, że może to mieć coś wspólnego z legendarnym skarbem, złoto Inków trafiłoby do właściwych rąk i byłoby teraz bezpieczne. - Taak - westchnął pognębiony Kobiatko ku wielkiej uciesze swego bratanka. Policjant podkręcił dumnie wąsa. - No tak. A co dzisiaj dzieje się ze skarbem Inków? Może wie o tym tylko Józef Żuk. A może nawet nie. Zresztą przyznam, że obawiam się nieco o zdrowie i życie naszego "lodziarza". Ogromne bogactwa, zwłaszcza te zdobyte nielegalnie, mają to do siebie, że niedobrze jest za dużo o nich wiedzieć. Milczeliśmy przez chwile. Wreszcie odezwał się ponownie Kowalczyk: - Nie zamartwiajmy się. Naszego złota szuka już policja całej Polski, oczywiście na miarę swych skromnych możliwości, które już niejednokrotnie okazywały się skuteczne. Ja ze swej strony mam do panów prośbę: co pierwsze wzbudziło wasze podejrzenia? Nie mówić tu oczywiście o próbie wykradzenia nieistniejących planów Zbójeckich Skałek od uśpionego pana Pawła. Próbie, jak wiem, nieudanej, do której zdążyła się już zresztą przyznać panna Silvia Masco. - Chyba - zaczął ostrożnie Aleksander - chyba to dziwne ogłoszenie o pamiątkach "indiańskich". Oży