JERZY SZUMSKI PAN SAMOCHODZIK I... ZŁOTO INKÓW TOM II NIEDZICA OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA WSTĘP Ja, Wacław Benesz de Berzeviczy, Baro de Dondangen, przysięgam wobec Męki Pańskiej, Prześwietnej Rady Emisariuszy Inków i Jaśnie Oświeconego Strya mego Sebastyana, uczynionych dzisiaj uchwał ostatnich Prześwietnej Rady być kuratorem i rzetelnym wykonawcą. W szczególności obliguję: Primo: Antonia Inkasa legitime Wnuka J.O. Strya mego Sebastyana, sierotę jedną wiosnę liczącą, dla uchowania go jak i edukacji przystojnej za swego wraz z małżonką mą przyjąć, takoż do ksiąg wpisać, jakoż nazwisko nasze, tytuł i splendor rodu ma dać, by tem pewnej pochodzenie rzeczonego Antonia zakryć, a od pościgu i prześladowców uchronić. Takoż obliguję się wydać rzeczonego Antonia na każde wezwanie Prześwietnej Rady Inków albo Dziada Jego J.O. Sebastyana, uczynione mi koncesye sobie, jak przyrzeczono, zachowując. Secundo: Za obowiązek sobie biorę, gdyby żadne poselstwo rzeczonego Antonia Inkasa nie odebrało, a ten do swych leciech pełnych szczęśliwie doszedł, wszystko o krwie i pochodzeniu jego objaśnić, należny mu testament bez żadnej opieszałości wyłożyć. Szczególnie obliguję się zamysłem i życzeniem Prześwietnej Rady Antoniowi Inkasowi wiernie wyjawić powierzoną mi w owym jedynie celu tajemnicę testamentu Inkasów, jako z trzech wieków i części złączonego. A to jako manu propria dla pamięci a konfirmacyj pod dyktat zapisuję. Pierwszej od Inkasa Tupaka Amaru w Titicaca, dalej za sprawę Jego Pradziada pod Vigo zatopionej i ultimo przez Prześwietną Radę Emisariuszy Inków złożonych tu sum. I tem w razie dojścia do lecieć pełnych rzeczonego Antonia tak się obliguję to przedłożyć, by go częścią tajemnicy, a wielką i słuszną sperandą całości tem łacniej dla testament odczytania a spadku odzyskania do ojczyzny jego zawieźć. Takoż gdy jechać będzie miał wolę, za obowiązek biorę spod władzy opiekuńczej uwolnić, do drogi dopomódz, jakoż ją wskazać i expens przystojny dać, a ostrożność o życie i testament bezpieczeństwo zlecić. Tertio: W razie, co Boże chroń, śmierci Antonia testamentu nie naruszać, tajemnicy wiernie dochować, a na poselstwo stosowne czekać. Quarto: Wolę Prześwietnej Rady szanując, wręczony mi testament jako największą mieć relikwię, a w pierwszym czasie sposobnym, statim, bez żadnego przetrzymywania, w miejscu z Prześwietną Radą upatrzonym, pod ostatnim stopniem pierwszej bram górnego zamku, a nie kędyś indziej, manu propria ukryć, tajemnicy jak świętości strzec i nawet samemu Inkasowi Antoniowi tylko wzwyż wymienionych okazji jego leciech pełnych zdać, a poszukiwań żadnych na własną rękę nie czynić. Quinto: Grób Uminy, Sebastianowej córki a Antonia matki, pod basztą kapliczną w czujnej mieć opiece, wystawienie epitaphium do stosowniejszych dni zachowując. Sexto: Na czas absencyi Strya mego Sebastytana obliguję się mieć na ostrożnej uwadze, umówiony i przyrzeczony przez PanówHorwathów Paloczyaów w zamian za wypożyczone im sumy, zwrot ongi bezprawnie rodzinie naszej odebranego gniazda naszego, zamku Dunajecz, któren to zamek my Sebastyan i Wacław Berzevicze, jako synów nie posiadający, deklarujemy z krwi naszej pochodzącemu Inkasowi Antoniowi na azyl bezpieczny, a akademiję uciekinierom i wygnańcom z Jego ziemi i rodu zapisać. Septimo: Takiż dokument drugi, spisany w lingua kiczua podpisać i takoż dotrzymać, a zawierzony mi egzemplarz z największą troską i ostrożnością, a nie w domu zachowywać. Zaprzysiężony wobec wzwyż wymienionych Anno Domini 1797 die 21 Juni w kaplicy na zamku Dunajecz Wacław Benesz de Berzeviczy Baro de Dondangen manu propia * Wysoki blondyn o jakby wyblakłych włosach przechodził krakowskim Rynku Głównym przed kamienicą Morsztynowską, gdzie mieściła się słynna restauracja "U Wierzynka", gdy cicho odezwał się telefon komórkowy, niedbale wetknięty w kieszonkę jego dżinsowej koszuli. Skręcił więc do restauracyjnego ogródka i usiadł przy wolnym stoliku. Dopiero wtedy sięgnął po komórkowiec. Rozmowa, którą przez niego przeprowadził, była krótka i ograniczyła się z jego strony do trzykrotnego powtórzenia "Yes". Wyłączył telefon i włożył go z powrotem do kieszeni. Skinął na kelnerkę, która przyglądała się mu dyskretnie już od chwili. Nie ma się tu czego dziwić uroczej krakowiance, gość mógł bowiem poruszyć swym wyglądem każde damskie serce. Błękitna koszula opinała muskularny tors i ramiona. Mocno opalona twarz o regularnych rysach kontrastowała pociągająco z krótko przyciętymi blond włosami. Zęby błysnęły w nieco wilczym, ale jakże lubianym przez kobiety uśmiechu. Mógł liczyć nieco powyżej dwudziestu pięciu lat. Niepokój sympatycznej kelnerki budziło jedynie to, że pomimo iż uśmiechał się do niej, jego jasnobłękitne, prawie białe oczy pozostawały zimne. "Cóż za tajemniczy facet - pomyślała stawiając przed przybyłym okryty rosą chłodu kufel - ale fajny. Gdyby tak..." Ale żadnego nadzwyczajnego "Gdyby tak..." nie było. Mężczyzna zapłacił za piwo i sięgnął do kieszeni po paczkę winstonów i zapalniczkę. Zapalił papierosa nie zwracając uwagi na kręcącą się w pobliżu stolika dziewczynę. Sięgnął po piwo i pociągnął długi łyk. Przeciągając się leniwie spojrzał na zegarek. Miał czas. Minęła dopiero jedenasta, a samolot z Zurychu miał wylądować na krakowskich Balicach o trzynastej trzydzieści pięć... ROZDZIAŁ PIERWSZY PORZUCONE BIAŁE AUDI • WIĘŹNIOWIE MALINOWEJ • HISTORIA PORWANIA PROFESORA I JEGO ASYSTENTKI • NADINSPEKTOR KOWALCZYK • JÓZEF ŻUK ROZPOZNANY • WPADKA ZŁODZIEI WE FRANKFURCIE NAD MENEM "Nie ma co żałować rozlanego mleka" powiada przysłowie. I słusznie! Cóż by przyszło z rozpaczania nad złotem Inków tak podstępnie nam zrabowanym? A co do gróźb złodziei, to absolutnie nie miałem zamiaru się nimi przejmować! Pożegnałem przyjaciół, jako że Janusz pomimo swych najlepszych chęci nie mógł iść szybko ze strzaskaną przez pocisk Emilia szwedką i pobiegłem przez dolinę Harczygrund do naszego pensjonatu, a ściślej do telefonu komórkowego, który nieopatrznie w nim zostawiłem. Przyznam, że na myśl o tłumaczeniach, które nie mogły mnie minąć, poczułem na skórze, pomimo upału, gęsią skórkę. Właścicielka Pensjonatu "Widok", pani Cecylia, przywitała mnie zdziwionym: - A co pan tu robi?! Mieliście wrócić z Niedzicy dopiero jutro! Czyli Emilio oszukał naszą gospodynię tak jak obiecał, by nie wszczęła przedwcześnie alarmu i nie zawiadomiła policji o naszym zniknięciu. - Zmieniliśmy plany - machnąłem ręką. - A gdzie pan Aleksander i Janusz? - Niedługo tu będą. Podziwiają jeszcze krajobraz. A profesor z Marią zapewne już tu przyjechali białym audi, spakowali się i odjechali? (Nie uważałem za stosowne denerwowanie pani Cecylii tłumaczeniem o złodziejskim charakterze tej dwójki i o powodach tak nagłego jej zniknięcia.) - A tak, byli białym wozem, solidnie obciążonym. Przyjechał z nimi Polak, który wytłumaczył mi, że profesora wzywają nagle do Peru. On też opowiedział mi o tym, że panowie zostali na noc w Niedzicy u niespodziewanie spotkanych przyjaciół. Pożegnaliśmy się z naszymi peruwiańskimi gośćmi serdecznie. Ale już sporo czasu minęło od ich odjazdu. Zakląłem w duchu na tę wiadomość. Ale jakiej innej mogłem się spodziewać? Że Emilio i Silvia zrabowawszy nam skarb będą grzecznie czekać, aż uda nam się wydostać z jaskini? Poszedłem do naszego pokoju i sięgnąłem po telefon. Na "pierwszy ogień" poszedł nadinspektor D. z krakowskiej komendy, czyli dla przyjaciół Dzidek. Pomimo późnej pory (minęła już siedemnasta) zastałem go w pracy. Jąkając się lekko ze wstydu wytłumaczyłem moją porażkę. Na szczęście nie był w nastroju do naigrywania się ze mnie. Zadał tylko kilka szczegółowych pytań o to, kogo należy szukać, jakich samochodów i o jakich numerach i kazał mi się wyłączyć, obiecując, że jakby co, to da mi znać. Uprzedziłem go grzecznie, że może trudzę go niepotrzebnie, bo od ucieczki drani minęło już dużo czasu i mogli znaleźć sobie bezpieczną kryjówkę albo zmienić samochody. Ale tym razem rugnął mnie tylko solenniej i odłożył słuchawkę. Rozmowa z panem Tomaszem trwała dłużej i zaczęła się dziwnie: - Co ty tam robisz pod Zbójeckimi Skałkami? - spytał szef. - Już nic - odpowiedziałem ponuro - ale dlaczego pan pyta? - Bo przed chwilą otrzymałem dziwny telefon: "Niech pan szuka Pawła pod Zbójeckimi Skałkami, a reszty w Aninie na Malinowej 40" "Czyli są już bezpieczni - pomyślałem - inaczej nie zawiadomiliby pana Tomasza. Z drugiej strony, to rzeczywiście "uczciwi" złodzieje, jak się nazwali, nie bandyci, bo dotrzymali słowa i poinformowali szefa o miejscu naszej niewoli." - Pod Zbójeckimi Skałkami natknęliśmy się na schowek ze złotem Inków. Tak jak to przewidział Kobiatko. Niestety uzbrojeni złodzieje odebrali nam skarb, a nas zamknęli w jaskini licząc, że się sami z niej nie wydostaniemy. - Złodzieje? Ten profesor i jego asystentka. Pozwoliłeś sobie odebrać złoto? Wzruszyłem ramionami. - Bo to nie byli naukowcy. Prawdziwych znajdziemy pewnie w Aninie. A co do zgody na odebranie skarbu, to najszybszy człowiek jest wolniejszy od pistoletowej kuli. Poza tym, nie chciałem ryzykować życia Aleksandra i Janusza. - A nie mówiłem ci, byś skontaktował się z miejscową policją? Milczałem. - Policja jest już zawiadomiona. Ale może trochę za późno... - Lepiej późno niż wcale - udobruchał się nieco szef. - Teraz ja zawiadomię tutejszą policję o uwięzionych w Aninie. Sam pojadę tam z pierwszym patrolem. - Szefie - poprosiłem - niech pan zaczeka na mnie. Już pędzę do Warszawy. I, daję słowo, obejdzie się bez policji! - Poczekać? A tam prawdziwy profesor de la Vega i doktor Ciera może już nie żyją. - Nie sądzę. Nam przecież darowano życie. No i ten telefon do pana. Złodzieje zadzwonili, jak obiecali. Myślę, że są już bezpieczni i równie daleko od Anina jak od Zbójeckich Skałek. A my, jeśli uwolnimy więźniów bez pomocy policji, zmażemy plamę na honorze naszej firmy. - No dobrze. Tylko się pośpiesz. Spakowałem się i napisałem kartkę do Aleksandra, w której przepraszałem za tak nagłe rozstanie. Zapłaciłem rachunek i tłumacząc się nagłym telefonem z Warszawy pożegnałem się z panią Cecylią i panem Jerzym, który tymczasem nadszedł. - Czy wyjazd pana ma coś wspólnego z nagłym odjazdem profesora? - zaciekawił się pan Jerzy. - Jak najbardziej! - zawołałem biegnąc do furtki. - Niech go pan pozdrowi ode mnie jak najserdeczniej - uśmiechnął się właściciel pensjonatu - nie miałem okazji się z nim pożegnać... - Już ja go pozdrowię... już ja go pozdrowię - mruczałem przekręcając kluczyk w stacyjce Rosynanta. Ostrym zrywem, płosząc stadko kur, ruszyłem wąską uliczką. Skręciłem na skrzyżowaniu w prawo i pojechałem prosto do szosy na Nowy Targ. Minąłem to miasto, następnie Rabkę, aż przed Myślenicami odezwał się mój telefon. Zjechałem na pobocze i podniosłem słuchawkę. - Tak, słucham. - No to słuchaj... - poznałem głos Dzidka. - ...twoi ukochani przyjaciele-złodzieje rozdzielili się. I to chyba na dobre. Białe audi znaleziono porzucone przy szosie przed przejściem granicznym Niedzica-Lysa nad Dunajcem. Czerwone audi stoi grzecznie zaparkowane na parkingu lotniska Balice... - To znaczy... - To znaczy, nasz Herkulesie Poirot, że złoto Inków wywędrowało do Słowacji ukryte w jakimś kontenerze. A sądzę, że przez Słowację dalej. Zresztą, zawiadomiliśmy już ich właściwe służby. Chyba, że to tylko dla zmylenia nas. - No a samochód w Balicach? - Ten posłużył do prawdziwej ucieczki. - A nie do przewozu skarbu? - Może. Ale pewnym jest, że Emilio i Silvia nie zabrali go ze sobą opuszczając nasz kraj. Różnie można mówić o pracy celników, ale takich jak opisane przez ciebie trzech skrzynek nie przepuścili by na pewno! - A skąd wiesz, że poszukiwani przez nas nie zaczaili się gdzieś w Polsce? - Stąd, że na liście pasażerów samolotu odlatującego do Frankfurtu o 1550 są nazwiska Miguela de la Vegi i Marii Ciera. - To zróbcie coś! Łapcie ich! Na pewno współpracujecie z niemiecką policją! Dzidek zaśmiał się na moje błaganie: - Zapominasz, która jest godzina. Ten samolot wylądował już dawno, bo o 1730, we Frankfurcie. I jak ja mam teraz łapać twoich pseudonaukowców? Zrobiłem wszystko co mogłem, by naprawić twój błąd. A ty nawet nie potrafisz opisać dokładnie co było w tych skrzynkach. Cześć! - Cześć! - z pokorą odłożyłem słuchawkę Do Anina zajechaliśmy z szefem po dwudziestej trzeciej. Odnalazłem uliczkę Malinową i zaparkowałem Rosynanta u jej początku. Wyjąłem latarkę, a panu Tomaszowi wręczyłem komórkowiec. - Będzie mógł pan w razie czego wezwać policję. Pokręcił głową. - A nie lepiej zacząć od tego? Przecież nawet jeśli złodzieje prysnęli już z willi, to pozostawili odciski palców. Jeszcze je zatrzemy. Uśmiechnąłem się. - Nie będziemy przecież dotykać niczego bez potrzeby. Zresztą wzięliśmy rękawiczki. Uwolnimy tylko profesora i doktor Ciera, i będzie pan mógł wzywać policję do woli. - A jeśli te łotry będą się bronić? - wyraził rozsądny niepokój pan Tomasz. - Po ich telefonie do pana nie sądzę, aby czekali, aż złożymy im wizytę. Obejrzymy sobie najpierw willę dokładnie. I obiecuję, że jeśli tylko dostrzeżemy jakiś ruch, sam pierwszy wezwę policję. Szliśmy uliczką odprowadzani szczekaniem psów pilnujących stojących przy niej willi i domków. - Niedobrze - mruknąłem - trudno będzie podejść niezauważenie pod willę. Pan Tomasz zmartwił się. - A co będzie, jeśli i naszej willi pilnuje jakiś doberman? Zastanowiłem się. - Nie sądzę. Mówił pan, że willa jest wynajmowana. Trudno byłoby przyzwyczaić psa wciąż do nowych właścicieli. Najwyżej najemcy zamieszkują tu z własnymi. - No tak. A jeśli i nasi... - Wątpię. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić szajki złodziei włóczącej się po kraju z psami. A nawet, jeśli mieli tu jakieś, to zabrali je już ze sobą. - Nadal uważasz, że oprócz biednego profesora i jego nieszczęsnej asystentki nie zastaniemy w willi nikogo? - Całe dotychczasowe postępowanie złodziei wydaje się wskazywać na to, że się stąd ulotnili jak tylko dostali cynk, że Emilio i Silvia zdobyli już złoto Inków. - Ciekawe dlaczego ich tak bronisz? - Nie bronię. Tylko od złodziejstwa do morderstwa jest duży krok. Po co narażać się na najwyższy wymiar kary, skoro łup już zdobyty? - Choćby po to, by pozbyć się świadków. Żeby nikt nie rozpoznał oszustów. - Zgoda. Ale Emilio trzymał nas na muszce. Wystarczyło mu tylko trzy razy pocisnąć na spust. A jednak tego nie zrobił. I telefon do pana. Gdyby złodzieje zabili profesora i jego asystentkę, zależałoby im chyba na tym, aby zwłoki odnaleziono jak najpóźniej. Doszliśmy do domu oznaczonego numerem 39. Na szczęście nie szczekał tu na nas żaden pies. Następna w kolejności była interesująca nas willa... Mała, płaskodacha przycupnęła za niskim żywopłotem i kutym w metalu ostrokolcym ogrodzeniem. Zatrzymaliśmy się i rozejrzeliśmy się bacznie. Wszystkie okna willi były ciemne. Na ulicy przed nią ani na podjeździe nie było żadnego samochodu. Na trawniku stała okazała psia buda, ale nigdzie nie było widać jej mieszkańca. Cała posesja sprawiała wrażenie opuszczonej. - Może złodzieje kładą się wcześnie spać? - zażartował pan Tomasz. - Zaraz się o tym przekonamy - odpowiedziałem. - No, wkładamy rękawiczki i wchodzimy - ruszyłem w kierunku furtki. - Pan tu na razie zostanie. Jakby coś było ze mną nie w porządku, niech pan dzwoni na policję. Nacisnąłem klamkę. Furtka była otwarta. Starając się, mimo wszystko, iść jak najciszej ruszyłem betonową ścieżką do willi. I tu przyznam się, mimo wszystkich moich przewidywań, do zaskoczenia: w zamku tkwił klucz! Chwilę trwało, nim ochłonąłem i zawołałem ze śmiechem: - Panie Tomaszu, proszę do mnie! Ptaszki już wyfrunęły z przytulnego gniazdka! Szef podszedł do mnie nieufnie. - Czego tak się wydzierasz? Wskazałem palcem klucz. Teraz pan Tomasz wybuchnął śmiechem. Przekręciłem klucz i otworzyłem drzwi. Cisza i ciemność. Zapaliłem latarkę. Zobaczyłem kontakt i włączyłem światło. Mały hol był pusty podobnie jak trzy pokoje i kuchnia. Ale wszędzie były ślady, że ktoś tu mieszkał i to długo: nie umyte talerze i sztućce, szklanki z resztką kawy na dnie, popielniczki pełne niedopałków. Pan Tomasz chciał ruszyć na piętro, ale zatrzymałem go. - Przecież najbardziej zależy panu na uwolnieniu więźniów, a trudno sądzić, by szajka trzymała ich na strychu. Raczej zajmijmy się piwnicą. Otworzyłem drzwi obok wejścia do łazienki, zapaliłem światło i zeszliśmy po wąskich schodach. Jak na swoje rozmiary to willa posiadała raczej wielką piwnicę. Pod lewą ściany biegł korytarz, a po prawej było widać troje drzwi. Przyszło mi na myśl, że ktoś z szajki musiał już widzieć wcześniej willę przed akcją i dlatego ją wybrał. - Hej, jest tam kto?! - zawołał pan Tomasz, zapominając w zdenerwowaniu, że Peruwiańczycy nie rozumieją po polsku Ale jego wołanie odniosło pożądany skutek. Drugie drzwi zatrzęsły się od uderzeń i dobiegł zza nich dwugłos: - Help! W zamykającej je sztabie tkwiła solidnych rozmiarów kłódka, a w niej... klucz! Otworzyłem kłódkę i drzwi jak mogłem najprędzej. Zwisająca u sufitu żarówka oświetlała niewielkie pomieszczenie bez okien. Leżał w nim gąbkowy materac przykryty kocami. Jedynymi meblami były stolik i krzesło. Na jednej ze ścian umocowano kran i zlew, a pod nim stało wiadro. Dwoje uwięzionych cofnęło się pod ścianę na nasz widok. Zapewne spodziewali się policji, a nas wzięli za jeszcze jednych z szajki. - Proszę się nie bać, jesteśmy przyjaciółmi - zawołał, tym razem już po angielsku, pan Tomasz. - Przyszliśmy was uwolnić! Tamci patrzyli na nas podejrzliwie, bez słowa. Rzuciło mi się w oczy uderzające ich podobieństwo do Emilia i Silvii. Zrozumiałem, z jaką łatwością tamci mogli podawać się za de la Vegę i jego asystentkę. - Więc pan mówi, że jesteście przyjaciółmi? - zapytał wreszcie powoli profesor. - A jaką mamy gwarancję, że wasze tu przyjście nie jest jeszcze jedną pułapką wymyśloną przez bandziorów? - A po cóż jeszcze jedna pułapka? - wtrąciłem.- Złodzieje uzyskali to co chcieli: wasze dokumenty i waszą tożsamość. Teraz, kiedy złoto Inków jest już w ich rękach, zwracają wam wolność. - Więc jednak złoto Inków było przechowywane w Polsce? - ożywił się de la Vega. - I mówicie, że trafiło w łapy złodziei. - Niestety - westchnąłem. - Jak panowie mogli do tego dopuścić? - oburzyła się doktor Ciera. Zwiesiłem głowę. - To moja wina. Zanadto zaufałem swoim zdolnościom oceny ludzi i sytuacji. Zanadto uwierzyłem w siebie. Nazywam się Paweł Daniec i jestem podwładnym obecnego tu pana Tomasza, z którym pracujemy w Ministerstwie Kultury i Sztuki. To właściwie z nim mieli państwo spotkać się po przybyciu do Polski. Wymieniliśmy uściski dłoni i wyszliśmy z piwnicy do saloniku na parterze, gdzie rozsiedliśmy się na kanapie i fotelach. - Tylko proszę niczego nie dotykać - uprzedził szef profesora sięgającego po popielniczkę. - Nie możemy zatrzeć odcisków palców, które więżący państwa na pewno tu zostawili. Wyciągnął z kieszeni telefon i zadzwonił na policję, a następnie do peruwiańskiej ambasady. Tu podał słuchawkę profesorowi, który coś długo i zawile tłumaczył po hiszpańsku - Przyjadą po nas - powiedział z wyraźną ulgą, odkładając telefon. - Jak to się stało, że wpadli państwo w łapy opryszków? - spytałem. De la Vega pokręcił z niechęcią głową. - Po przylocie i odprawie celnej wyszliśmy przed budynek dworca lotniczego, na postój taksówek. Wsiedliśmy do tej, która właśnie podjechała. Podałem adres ambasady. Kierowca skinął z uśmiechem głową i ruszyliśmy. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że jedziemy jakimiś bocznymi uliczkami. Ale może tak trzeba było. Ostatecznie w Warszawie byłem po raz pierwszy. Zaniepokoiłem się jednak i zwróciłem po angielsku uwagę kierowcy, ale jedno co usłyszałem to: "Nie mówić po angielsku". Nagle auto zatrzymało się i do środka wskoczyło dwóch mężczyzn. Byli uzbrojeni w pistolety. Przynajmniej jeden z nich mówił po angielsku, bo usłyszeliśmy, że mamy siedzieć cicho i grzecznie, a nic nam się nie stanie. Przywieziono nas tutaj i wsadzono o tej nory, odbierając dokumenty. Na wszystkie moje pytania ten najwyższy odpowiadał, że nie mamy się czego bać i że wkrótce będziemy wolni. - Czy mógłby pan opisać porywaczy? - poprosił pan Tomasz. - Taksówkę prowadzi szczupły blondyn z wąsikiem. Z pozostałych dwóch jeden był wysoki z włosami związanymi w kitkę, drugi niski, krótko ostrzyżony rudawy brunet. Ta trójka "opiekowała się" nami tutaj na zmianę, ale musieli tu bywać i inni goście. Raz nawet, wyobraźcie sobie panowie, wydawało mi się, że słyszę język hiszpański... Tymczasem pod willę zajechał radiowóz Dowódcy patrolu ani w głowie było zbieranie odcisków palców z przedmiotów w willi, co zresztą zapowiadało się na nielichą robotę. Obiecał tylko, że jutro zajmie się tym specjalna ekipa. Sam ograniczył się do sporządzenia krótkiego protokołu i zaprosił nas na następny dzień do komendy. - Tylko proszę nie zapomnieć o tłumaczu dla naszych gości - zgryźliwie odezwał się pan Tomasz. - Bez obaw - uśmiechnął się policjant - teraz proszę wszystkich państwa na zewnątrz, bo muszę willę zamknąć i opieczętować. Chwilę trwało, zanim udało się wytłumaczyć policjantowi, że nie wypada, by nasi peruwiańscy goście oczekiwali na ulicy mającego przyjechać po nich samochodu z ambasady. Po kilku minutach nadjechał mercedes z plakietką "CD". Kierowca pozostał we wnętrzu wozu, z którego wyskoczył młody człowiek, łamaną polszczyzną wyrażający gromko sprzeciw wobec takiego traktowania jego rodaków. - Czemu pan na nas tak się złości? - policjant popatrzył spokojnie spod daszka czapki na wygrażającego pięściami Peruwiańczyka. - Przecież to nie my uwięziliśmy tę damę i pana profesora. Żywię poniekąd nadzieję, że państwo nie mają żadnego urazu do naszej i tak zapracowanej policji. Nastąpiła krótka wymiana zdań po hiszpańsku pomiędzy dyplomatą a naukowcem. Po czym ten pierwszy stwierdził z niejakim żalem, iż rzeczywiście oswobodzeni więźniowie żadnego żalu do policji nie mają. Ba, wdzięczni jej są za szybkie przybycie. I wiele sobie obiecują po dalszej z nią współpracy. Pani doktor Ciera uśmiechnęła się do policjantów mile, a uśmiech mówi ponoć więcej niż słowa. Pogodzeni w ten sposób rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. Profesor jeszcze długo ściskał dłoń pana Tomasza i moją, dziękując za rychłe wybawienie i zapraszając na rozmowę o tajemnicach złota Inków, ukrytego pod Czorsztynem. Nazajutrz, jak to ustaliliśmy z policjantem w Aninie, stawiliśmy się o dziesiątej w Komendzie Głównej Policji. Tam, po wydaniu stosownych przepustek, skierowano nas do nadinspektora Kowalczyka. Na nasze delikatne pukanie zza drzwi rozległo się gromkie: "Proszę!" Pan Tomasz nacisnął ostrożnie klamkę i otworzył drzwi... Za stanowczo zbyt małym, jak na wymiary policjanta biurkiem garbił się potężnej postury mężczyzna. Spod nastroszonych wąsów sterczała "faja nad fajami" o wielkości, z jaką się jeszcze nie spotkałem. Kłęby jej burego dymu wdzięcznie oplatały umieszczony na ścianie plakat: "Tu nie palimy!" z radośnie uśmiechniętym roznegliżowanym dziewczęciem. - Tu się nie pali - burknął nadinspektor - spoglądając spode łba na nas. - A co mam robić, kiedy spraw zamiast ubywać tylko przybywa? - walnął pięścią w stos akt na biurku i dmuchnął potężnym kłębem dymu w stronę zawalonej papierzyskami szafy. - A tu teraz nasyłają mi bystrych na naukowców, którzy nie dość, że wiedzą o przestępstwie nie powiadamiają o nim policji, to jeszcze pozwalają, by przestępcy wymknęli się im z rąk i to z łupem nieoszacowanej wartości! To zdaje się głównie pańska zasługa? - kiwnął na mnie cybuchem i położył przed sobą na biurku kartkę papieru i długopis. - No, niech pan opowiada wszystko od początku. Oficjalny protokół odłożymy na później. Może pan palić. Nie skorzystałem z propozycji. Bałem się ośmieszenia. Gdzie tam mojej fajeczce równać się z fają nadinspektora! Tymczasem nadinspektor zmienił zdanie i wezwał protokolantkę, abyśmy, jak powiedział, "nie strzępili gęb na próżno". Jako pierwszy zeznawał pan Tomasz. Opowiedział, jak to zgłosiło się do niego dwoje peruwiańskich naukowców. Wylegitymowali się i okazali pisma polecające. Nie widział więc przeszkód, żeby nie skontaktować ich ze mną. Teraz przyszła kolej na moje zeznanie, moją drogę "przez mękę", przerywaną okrzykami oficera: "Ha, młody człowieku!" lub "To tak, młody człowieku!" (sam nadinspektor był niewiele starszy mnie). Dowiedziałem się, że w najlepszym wypadku, jeśli sąd okaże się łagodny, grozi mi tylko kara za ukrywanie przestępców. Brr! Wszedł policjant w mundurze i coś po cichu zameldował Kowalczykowi, co spowodowało nowe uderzenie potężnej pięści w akta na biurku. - I tam nic! - zakrzyknął nadinspektor, a widząc nasze zdumione miny raczył wyjaśnić: - Ten peruwiański profesor i jego asystentka przeglądali od rana nasze "albumy". Mieliśmy nadzieję, że na którymś ze zdjęć rozpoznają może choć jednego z tych, co ich przymknęli, ale nic z tego. A panowie nie widzieli żadnego z opryszków? - Nie - odpowiedzieliśmy z żalem. Ale ja zaraz ożywiłem się: - Chwileczkę! Chłopiec, o którym opowiadałem, że był ze mną, bratanek Kobiatki, widział z bliska jednego z szajki, nawet miał okazję przyjrzeć mu się dokładnie! - opowiedziałem o lodziarzu. - No to dawajcie tego chłopaka - zatarł potężne dłonie Kowalczyk. - Tak zaraz to się nie da - spochmurniałem. - Będę go musiał ściągnąć aż z Czorsztyna, o ile w ogóle jeszcze tam jest ze swoim stryjkiem. Czy mogę stąd zadzwonić do Czorsztyna? - spytałem. - Bo Janusz rusza ze stryjkiem w dalszą włóczęgę po kraju i długo będziemy ich szukać. - No dzwoń, pan, dzwoń! - podsunął mi telefon oficer. Na szczęście zastałem jeszcze Kobiatkę i jego siostrzeńca w Pensjonacie "Widok"; właśnie wybierali się na przystanek PKS-u, by ruszyć w dalszą drogę. Bez trudu przekonałem ich o potrzebie nagłego przyjazdu do Warszawy. Obiecałem wyjechać na dworzec i podałem na wszelki wypadek mój adres. - Jutro chłopak zamelduje się u pana - powiedziałem do Kowalczyka zajętego ponownym nabijaniem swej fai. - To dobrze - wymamrotał przez ustnik - dopomoże ze swym stryjkiem w sporządzeniu portretów pamięciowych tych peruwiańskich złodziei. Wybuchnęliśmy z panem Tomaszem śmiechem. - Po co sporządzać portrety pamięciowe, kiedy wystarczy przerysować fotografie prawdziwych naukowców. Nie wiem, jak to opryszkowie zrobili, zapewne pomogła im w tym charakteryzacja, ale podobieństwo jest ogromne! - pokiwałem głową w podziwie nad przemyślnością złoczyńców. Kowalczyk popatrzył na nas ponuro. - Trzeba będzie dzwonić do Nowego Sącza, niech wyślą ekipę do tego waszego pensjonatu. Niech zabezpieczą odciski palców w pokoju, w którym tamci mieszkali. - Obawiam się, że może to być działanie odrobinę spóźnione. Właścicielka pensjonatu, pani Plewa, jest osobą nader dbającą o porządek. Jestem raczej tego pewien, że pokój już dokładnie wyczyszczono, wysprzątano, odkurzono, a meble przetarto ściereczką. Zresztą, co do odcisków palców, to zabezpieczanie ich w miejscach, gdzie często zmieniają się mieszkańcy, mija się chyba z celem. - Co panowie więc radzą? - przez pochmurną twarz policjanta przemknął cień uśmiechu. - Mam kontaktować się z Interpolem i peruwiańską policją, przekazywać im zdjęcia szanownego profesora i nie mniej godnej szacunku jego asystentki? I w dodatku tłumaczyć się, że umknęła nam para bardzo do nich podobnych złodziei? - Trzeba będzie tak zrobić - z powagą skinął głową pan Tomasz. - Ale to wszystko wasza wina! - prychnął dymem z fai nadinspektor. Szef rozłożył szeroko ręce. - Cóż, mistyfikacja była znakomita! Niech pan nie zapomina, że dali się na nią nabrać pracownicy peruwiańskiej ambasady, z którymi nasza dobrana parka spotkała się kilkakrotnie. - Taak - Kowalczyk przeciągnął się w za małym dla niego krześle aż zatrzeszczało - ma pan rację. I na tej racji chyba dzisiaj poprzestaniemy - wstał zza biurka. - Jutro będę chętnie widział pana u mnie z chłopcem. Może zresztą przy okazji pan sobie coś jeszcze przypomni - uścisnął mi rękę, po czym zwrócił się w stronę pana Tomasza. - Pana nie będę fatygował. Pański kontakt z przestępcami był krótki... - Gdyby nalegał pan na sporządzenie portretów pamięciowych, to stryj Janusza, pan Kobiatko, też będzie nader przydatny. Ostatecznie widywał Emilio i Silvię równie często jak my dwaj z Januszem. - To niech pan przyprowadzi i stryja - mruknął Kowalczyk i sadowiąc się za biurkiem zajął się swoją fają. Janusz długo i w skupieniu przeglądał kartony ze zdjęciami przestępców. Wreszcie oczy mu zabłysły i zgiętym palcem uderzył w fotografię. - To ten! - Nie mylisz się? - spytał nieufnie Kowalczyk. - Jak mamę kocham! - chłopak aż podskoczył na krześle. - Poznaję go. To lodziarz z Czorsztyna! - No dobra. Nareszcie mamy jakiś punkt zaczepienia - nadinspektor poklepał Janusza z uznaniem po ramieniu. - Jak to? - uchylił się chłopak. - Pan wie, a my niczego się nie dowiemy? Przyznam, że i mnie takie potraktowanie nas zbulwersowało. - Chodźcie do mnie. Tam dowiecie się wszystkiego, co wiemy o "lodziarzu"... Weszliśmy do pokoju nadinspektora, gdzie siedział wyraźnie znudzony Aleksander. Kowalczyk przysunął obrotowe krzesełko do stołu, gdzie stał komputer z oprzyrządowaniem. - No to sprawdzimy tego "lodziarza" - mruknął włączając monitor. Wystukał na klawiaturze jakiś numer i przez ekran pobiegły zielonkawe wężyki liter. - Tak więc "lodziarz" nazywa się całkiem pospolicie Józef Żuk. Syn Antoniego i Klementyny. Urodzony 28 października 1973 roku w Nowym Targu. Ojciec zginął w wypadku w kopalni, gdy chłopiec miał dwa lata. Wychowany przez matkę. Pomimo to Józek z wyróżnieniem skończył szkołę średnią i Uniwersytet Jagielloński: iberystyka. Specjalność: literatura iberoamerykańska. Żuk został świetnie zapowiadającym się tłumaczem. Zbierał liczne nagrody, podróżował po Ameryce Południowej. Niestety - nadinspektor westchnął - jedna z tych podróży skończyła się dla naszego bohatera bardzo źle: w 1993 roku ujęto go na próbie przemytu kokainy z Peru i skazano na dwa lata więzienia. Wyrok skrócono do połowy za dobre sprawowanie. Od tego czasu Żuk nie był notowany w naszych kartotekach. - Nie ma nawet jego adresu? - wtrąciłem. - Jest - odpowiedział Kowalczyk - ale z dopiskiem: nieaktualny. Widocznie Żuk, jak wielu początkujących w samodzielnym życiu młodych ludzi, wynajmował gdzieś pokój czy kawalerkę. Jest tylko adres matki: Nowy Targ, Żniwna 8. Powtórzyłem kilkakrotnie w pamięci adres pani Klementyny Żuk, aby go dobrze zapamiętać. - No cóż - nadinspektor sięgnął po swoją ulubioną faję - sporo narozrabialiście panowie - zerknął na mnie - przez swoją, nazwijmy to delikatnie, nierozwagę. A teraz my musimy uganiać się po antykwariatach i sklepach jubilerskich (choć nie wierzę, żeby złoto Inków miało skończyć w gablocie polskiego jubilera). Musimy zająć się tropieniem niejakiego Józefa Żuka... Ech! Zacznijcie jeszcze raz od początku swoją relację od momentu spotkania fałszywych peruwiańskich naukowców. Poproszę tylko pannę Krysię, żeby spisała pańską - ukłonił się Kobiatce - relację, no i oczywiście opowieść naszego młodego człowieka. Pan niech zaś słucha - to było do mnie - i w razie czego uzupełni swych towarzyszy. Może też przyjdzie panu ich poprawić. Pomny na wczorajszą zgodę nadinspektora na palenie, ostrożnie wydobyłem z kieszeni swą fajeczkę i nabiwszy porządnie zapaliłem ją i wypuściłem pod sufit pierwsze misterne kółko dymu. Ale natychmiast zostało ono zgniecione przez bure kolisko dymu z fai Kowalczyka. Odebrał mi ten widok ochotę do dalszego palenia. Schowałem fajeczkę do kieszeni nawet jej nie gasząc. Tymczasem Aleksander i Janusz mówili i mówili. Od czasu do czasu tylko ich wypowiedzi były przerywane pytaniem oficera bądź prośbą panny Krysi o powtórzenie. A przed mymi oczyma przesuwały się kolejno obrazy z naszego tak, dzięki mojemu zadufaniu, niefortunnego spotkania z dwójką peruwiańskich złodziei. Nagle zadzwonił jeden z telefonów na biurku. Kowalczyk sięgnął leniwie po słuchawkę. - Słucham. Przy aparacie. W miarę jednak słuchania twarz jego ożywiła się. Ba, zaczął się nawet uśmiechać. - Jasne. Tylko tak. To byłoby świetne - zakończył monolog swego rozmówcy z drugiego końca przewodu. - Cześć! Faja buchnęła dymem niczym Wezuwiusz, a Kowalczyk zatarł z chrzęstem swe potężne dłonie. - Taak! Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka! Wasi peruwiańscy znajomi wpadli najgłupiej jak można! Podczas rutynowej kontroli drogowej! Poderwałem się z krzesła. - Jak to?! Przecież odlecieli do Frankfurtu samolotem o 1550 przedwczoraj! Nadinspektor zaśmiał się: - A czyja powiedziałem, że wpadli w Polsce? Skądże! Dorwano ich na autostradzie pod Frankfurtem. Jeden z funkcjonariuszy drogówki zapamiętał, że dzień wcześniej policja z Krakowa narobiła szumu wokół peruwiańskich naukowców, którzy ponoć są złodziejami. Nazwisko de la Vega jest dość łatwe do zapamiętania, widząc więc prawo jazdy wystawione na nie skojarzył od razu i na wszelki wypadek połączył się krótkofalówką z przełożonymi, a ci już wiedzieli, że chodzi o znanych w międzynarodowym świecie złodziei dzieł sztuki Silvię Masco i Miguela Quarante. Siedzą teraz w niemieckim areszcie i skracają sobie i tamtejszej policji czas sypaniem. W polskiej akcji ich szefem tutaj był facet, którego nazywają Jose, pasujący opisem do Żuka. Zwerbowani zostali podczas jednego ze swych wypadów do Zurychu, ale przez kogo? Tu mają dziwnie krótką pamięć. Może jak ich przetransportują do Polski, to coś z tej pamięci odzyskają. Zdziwiłem się: - Do Polski. A co na to władze Peru? - Władze Peru nie mają nic przeciwko temu, by ta dobrana dwójka przed powrotem do ojczyzny odwiedziła nasz kraj. Wydaje mi się, że w ogóle pozbyto by się ich z Peru na dłużej i na cudzy wikt i opierunek! Ha! Ha! - zaśmiał się Kowalczyk. - No a złoto Inków? - nie wytrzymał Aleksander i tak jak ja przed chwilą poderwał się z krzesła. - A, złoto - udał znudzenie nadinspektor. - Ponoć zabrał je Jose, czyli Żuk. Oni dostali tylko z góry określone wynagrodzenie, dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na głowę. Ale nie mieli tych pieniędzy przy sobie w momencie aresztowania, bo ponoć okradziono ich na lotnisku. Cóż, tego już się nie sprawdzi. Moim zdaniem za całą tą aferą kryje się ktoś o wiele potężniejszy niż Żuk. Przecież oni mieli fortunę w garści! Mogli zabić was, Żuka, nie bawić się w żadne telefony o uwięzionych w Aninie, tylko pryskać gdzie oczy poniosą! Wysoce cenię sobie polskie rybołówstwo, ale wydaje mi się, że za kilka kamyczków z tych, które tak pięknie opisał tu pan Paweł, niejeden szyper wziąłby dodatkowy ładunek w postaci naszej dwójki i dowiózł go bezpiecznie do Szwecji. Postukał fają o popielniczkę. - No, ale ta wiadomość z Frankfurtu zwalnia was, panowie, od dalszych wizyt u mnie, oczywiście do czasu konfrontacji z Emiliem i Silvią... ROZDZIAŁ DRUGI Z WIZYTĄ U PANI ŻUKOWEJ • "PAMIĄTKOWY" KRZYŻ • JOANNA ZAGŁÓWEK I "INDIAŃSKIE PAMIĄTKI" • POŻEGNANIE Z PROFESOREM DE LA VEGA I DOKTOR CIERA - Wybiorę się jutro do Nowego Targu - powiedziałem, gdy wieczorem siedzieliśmy z Aleksandrem, panem Tomaszem i Januszem u mnie popijając kawę i herbatę. - A co tam cię niesie? - zaciekawił się Aleksander. - Mam ochotę złożyć wizytę pani Żukowej - odpowiedziałem nabijając fajkę. - Znów chcesz włazić w drogę policji - mruknął pan Tomasz. Udałem oburzenie: - Nikomu w drogę nie włażę. Chcę tylko naprawić co spaprałem. - I myślisz, że policja nie była jeszcze u niej? - nie ustawał szef. Nalałem sobie świeżej herbaty. - Sądzę, że jeszcze nie zdążyła. Ostatecznie dopiero od dzisiaj wiadomo, że "lodziarz" to Józef Żuk. Zresztą jeśli nawet byli na Żniwnej, to czego więcej mogli dowiedzieć się od kochającej matki jak tego, że swego syna dawno już nie widziała? - A tobie powie co innego? - zaśmiał się Aleksander. Pyknąłem z fajeczki. - Może. Spróbuję podejść ją "na przyjaciela". Nawet jeśli niczego się nie dowiem, to może spłoszę "lodziarza", a przestraszeni ludzie łatwo popełniają błędy. W ten sposób przysłużę się policji. - Panie Pawle - wtrącił się Janusz błagalnym głosem - pojadę z panem. Skinąłem fajką. - Dobrze. Pojechać możesz, ale pod warunkiem, że Nowym Targu będziesz siedział grzecznie w Rosynancie i nie będziesz próbował śledztwa na własną rękę. - Harcerskie słowo honoru! - Przecież ty nigdy harcerzem nie byłeś - zachichotał Aleksander. - Ale harcerskie słowo mogę szanować, nie? - obruszył się jego bratanek. - To szanuj - dołączył się do śmiechu Tomasz. - Jak na jeden Nowy Targ to wystarczy głupstw, jakie ma zamiar popełnić jeden Paweł! Na stacji benzynowej w Nowym Targu dowiedziałem się, że Żniwna jest małą peryferyjną uliczkę odbiegającą od szosy na Ludźmierz. Przy wjeździe w uliczkę na niewielkim placyku stał sklep spożywczy, a przed nim, pod rozpiętym parasolem reklamującym coca colę, plastikowy stolik i krzesełka. Zatrzymałem Rosynanta. - Ale do sklepiku będę mógł wyskoczyć? - spytał Janusz. - Już cię nosi? A gdzie harcerskie słowo? - roześmiałem się. - Słowo słowem - odparł poważnie - ale napiłbym się czegoś. Poza ten placyk krokiem się nie ruszę! - No dobrze - odparłem i wysiadłem z samochodu. Na uliczkę Żniwną składało się kilkanaście mniejszych i większych domków w podhalańskim stylu. Numer ósmy należał do tych mniejszych. Lekko już chylił się ze starości nad zaniedbanym ogródkiem. Na podwórku zanosił się ochrypłym szczekaniem uwiązany na sznurku kundelek, daleki krewny podhalańskiego owczarka. Gdy zatrzymałem się przed furtką, drzwi domku otworzyły się i stanęła w nich starsza kobieta. Wysoka, ale już przygarbiona, ciężko wspierała się na rzeźbionej lasce. Długi siwy warkocz opadał jej na ramię. - Dzień dobry. Mogę wejść? - starałem się mówić jak najuprzejmiej. Zmrużyła niebieskie wyblakłe oczy. - Tak. Postanowiłem zaryzykować: - Przysyła mnie Józek... W oczach kobiety dostrzegłem jakby błysk. - Tak? Przełknąłem ślinę. - Tak. Mam zabrać skrzynki. - Tak? - wąskie wargi Żukowej skrzywił ironiczny uśmiech. Mimo to nie ustawałem: - No te trzy. Co je Józek przedwczoraj przywiózł! - Tak - króciutkie słówko, ale ile w nim złości. Żukowa ostrym ruchem wskazała mi laską furtkę. Odwróciła się i weszła do domku zatrzaskując za sobą drzwi. Zgrzytnęła zasuwa. Nie miałem tu czego szukać! Jak niepyszny wróciłem do Rosynanta, przy którym zastałem Janusza pogrążonego w ożywionej rozmowie z grupką rówieśników. - Coś się tak rozszczebiotał? - warknąłem. - Wsiadaj, jedziemy. - To cześć - pożegnał Janusz swych rozmówców i wsiadł do wozu. Zawracałem Rosynanta na placyku, gdy zza zakrętu wyskoczył ford, dając kierunkowskazem znak, że chce skręcić w Żniwną, ale, jakby na widok mego auta, lekko przyhamował i pojechał dalej. Siedziało w nim trzech mężczyzn, a numery rejestracyjne były krakowskie. - Gońmy za nim - krzyknął Janusz - to musi być nasz znajomy Żuk! Bez słowa docisnąłem pedał gazu wyjeżdżając z placyku i... i o mało nie wpakowałem się na góralską furkę z sianem, która skręcając do zagrody tarasowała przejazd. Zanim ją wreszcie ominąłem ford zniknął gdzieś w plątaninie nowotarskich uliczek. - To nic! - Janusz był w zadziwiająco dobrym humorze. - Co się odwlecze, to nie uciecze. - A coś ty taki wesół? - sarknąłem. - O mały włos, a mielibyśmy Żuka. Janusz przeciągnął się. - Ciekawe, jakby go pan zatrzymał? Prośbą czy groźbą? Nie jesteśmy przecież policją. - Teraz się wymądrzasz, a przed chwilą darłeś się: "Gońmy!" - To był odruch, za który pana przepraszam. Zerknął na mnie spod oka. - Coś mi się wydaje, że nie poszło panu z panią Żukowa? Walnąłem pięścią w kierownicę na wspomnienie tego "Tak", którym załatwiła mnie matka "lodziarza". - A żebyś wiedział, że nie poszło! Janusz poprawił się na siedzeniu. - To może przyda się informacyjka - mówił obłudnie spokojnym tonem, a widać było, że w środku aż w nim kipi - którą udało mi się zdobyć od tubylczej braci, nie szczędząc, co zaznaczam, wydatków na gumę do żucia, za którą nie przepadam... Uśmiechnąłem się. - Za gumę ci zwrócę. Ale pod warunkiem, że zaraz mi powiesz, czegoś się dowiedział, bo inaczej wysadzę cię z Rosynanta w tym szczerym polu. Odchrząknął. - Otóż dowiedziałem się, że przedwczoraj zajechało pod domek pani Żukowej białe audi, z którego wysiadł znany nam Józef Żuk. Coś tam nosił do domku, a potem odjechał. Aż mnie zatkało ze zdumienia. - A skąd ty to wszystko wiesz? Janusz nadął się dumnie. - Z krótkiej, bo przerwanej przez powrót pana, dyskusji ogólnie o motoryzacji, a w szczególności o zaletach Rosynanta, skąd już blisko do dowiedzenia się, jakie to markowe samochody odwiedzają cichą uliczkę Żniwną. Co teraz? - Teraz - zjechałem na pobocze - spróbujemy skontaktować się z nadinspektorem Kowalczykiem. Niech zorganizuje, by Żukowa odwiedziła policja i to jak najszybciej (ten ford mi źle wróży), i niech nie zapomną nakazu rewizji. Może jakimś cudem te skrzynki są wciąż jeszcze u niej - sięgnąłem po telefon. Jak było do przewidzenia Kowalczyk obsztorcował mnie jak święty Michał diabła, ale akcję, i to możliwie jak najszybciej, obiecał zorganizować. Cała nasza dobrana czwórka siedziała przy kolacji w kawalerce pana Tomasza, gdy zadzwonił telefon. Gospodarz podniósł słuchawkę i widać było, że zmienił się na twarzy... - Dzień dobry... Ależ tak, bardzo chętnie... siedzimy właśnie u mnie... będzie bardzo miło... adres pan zna? Do widzenia zatem... Odłożył słuchawkę i popatrzył na nas zdumiony. - Pan nadinspektor Kowalczyk wybiera się z wizytą... Wszystkich nas poruszyła ta wiadomość. Snuliśmy żartobliwe przypuszczenia, czy może znaleziono już złoto Inków i aresztowano Żuka, czy też to właśnie mnie i Janusza mają aresztować za utrudnianie pracy policji. Gdy potężny władzą i posturą nadinspektor wszedł do kawalerki, i tak już ciasnawej, zrobiło się w niej bardzo ciasno. Ale Janusz upchnął się pod regał, ja usiadłem na taborecie w drzwiach kuchni i jakoś wszyscy pomieściliśmy się. Po krótkim powitaniu Kowalczyk, nie wyjawiając celu wizyty, sięgnął po swą faję. Ja schowałem swoją, a pan Tomasz pośpieszył szerzej otworzyć okno. Janusz zakaszlał ostentacyjnie, za co został ukarany przez swego stryja szturchańem pod żebro. Faja została szczodrze nabita i z odpowiednim szacunkiem zapalona. Zamarliśmy w oczekiwaniu: co będzie dalej? - Któremu to z panów - sapnął wraz z pierwszym kłębem dymu Kowalczyk - mam zawdzięczać "nadanie nam" matki Żuka? Bo pomysł wyjazdu do Nowego Targu był pana? - skinął na mnie potężnym cybuchem. - Tak - odruchowo uniosłem się z taboretu. - Ale informacje o przyjeździe Żuka do matki białym audi zdobył on - wskazałem na Janusza. - Zuch chłopak - pochwalił go nadinspektor. - Jakżeś tego dokonał? Janusz odkaszlnął skromnie: - Ot, pogadałem trochę z miejscowymi o samochodach: jakie jeżdżą gdzie indziej, a jakie u nich. Pochwalili się więc, że ich uliczkę też odwiedzają superwozy. No i stąd wiem o audi. - Ha! Ha! - zaśmiał się gromko Kowalczyk i wypuścił z fai jeszcze obfitsze kłęby dymu. - Przepraszam, że się wtrącę - odezwał się nieśmiało Aleksander - ale czy pańska wizyta tutaj nie oznacza, że złoto Inków zostało odzyskane, a ten, jak mu tam, Żuk ujęty? Policjant przez chwilę celebrował ubijanie tytoniu. Wreszcie odezwał się, wolno cedząc słowa: - Nasza akcja w Nowym Targu zakończyła się połowicznym sukcesem. Złota Inków niestety nie odzyskaliśmy, ani też nie pochwyciliśmy Józefa Żuka. Ale podczas przeszukania domu pani Żukowej, czyli jak to się nieładnie mówi, rewizji, stwierdzono po śladach w kurzu na strychu, że stawiano tam i przeciągano trzy skrzynki o rozmiarach mniej więcej odpowiadających tym, jakie panowie podawali. Ale to jeszcze nic. Jeden z funkcjonariuszy zwrócił uwagę na domowy ołtarzyk. Ot, oleodruk przedstawiający Matkę Boską Częstochowską, krucyfiks pośród nieśmiertelników, dwa świeczniki, książeczka do nabożeństwa, a na niej różaniec... I właśnie ten różaniec zwrócił uwagę policjanta. Niby prosty, o dużych drewnianych paciorkach, robota domorosłego snycerza. Ale jakże odmienny był krzyż przy różańcu! Wielkości prawie dłoni, wykonany ze złota i misternie grawerowany. Ozdabiały go turkusy, a na wstędze wyryto jakiś napis najprawdopodobniej po hiszpańsku, ale jaki - nie wiem, bo krzyż jest dopiero przewożony do Warszawy. Aha, jest też na nim data: 1568. - A niech to! - klasnął w ręce Janusz. - Oczywiście pani Żukowa wcale nie miała zamiaru przyznać, że krzyż ten dostała zaledwie dwa dni temu w prezencie od syna. Według niej był on starą pamiątką rodzinną, ale wystarczyło pokazać krzyż kilku jej sąsiadkom, a żadna go dotychczas u Żukowej nie widziała. Cóż, na razie złoto Inków nam się wymknęło, ale dzięki akcji w Nowym Targu wiemy, że skarb nadal jest w Polsce i porzucenie audi pod przejściem granicznym było tylko próbą skierowania nas na fałszywy trop. Nadinspektor starannie oczyścił faję z resztek popiołu. - To chyba będzie na tyle, jeśli chodzi o Nowy Targ. Nie zdradziłem tu panom wielkiej tajemnicy służbowej. Ale sądziłem, że winny jestem opowiedzenie, jak skończyła się akcja, której rozpoczęcie panom zawdzięczamy. - Ale złoto? Co ze złotem? - jęknął Aleksander. - Duchy Inków będą mnie prześladować! Kowalczyk uśmiechnął się. - Jeśli będzie prześladować, to przyzna pan, że będą mieć trochę racji. Gdyby zachował pan więcej dyskrecji i nie opowiadał bez potrzeby o swym zwariowanym wykrywaczu metali i sam nie sugerował, że może to mieć coś wspólnego z legendarnym skarbem, złoto Inków trafiłoby do właściwych rąk i byłoby teraz bezpieczne. - Taak - westchnął pognębiony Kobiatko ku wielkiej uciesze swego bratanka. Policjant podkręcił dumnie wąsa. - No tak. A co dzisiaj dzieje się ze skarbem Inków? Może wie o tym tylko Józef Żuk. A może nawet nie. Zresztą przyznam, że obawiam się nieco o zdrowie i życie naszego "lodziarza". Ogromne bogactwa, zwłaszcza te zdobyte nielegalnie, mają to do siebie, że niedobrze jest za dużo o nich wiedzieć. Milczeliśmy przez chwile. Wreszcie odezwał się ponownie Kowalczyk: - Nie zamartwiajmy się. Naszego złota szuka już policja całej Polski, oczywiście na miarę swych skromnych możliwości, które już niejednokrotnie okazywały się skuteczne. Ja ze swej strony mam do panów prośbę: co pierwsze wzbudziło wasze podejrzenia? Nie mówić tu oczywiście o próbie wykradzenia nieistniejących planów Zbójeckich Skałek od uśpionego pana Pawła. Próbie, jak wiem, nieudanej, do której zdążyła się już zresztą przyznać panna Silvia Masco. - Chyba - zaczął ostrożnie Aleksander - chyba to dziwne ogłoszenie o pamiątkach "indiańskich". Ożywiłem się. - Tak. A potem te dziwne reakcje na telefony w Tarnowie. No i wreszcie wizyta pod podanym w ogłoszeniu adresem, gdzie nikt o żadnych pamiątkach nie słyszał. Kowalczyk popatrzył na nas uważnie. - Tak. Trzeba będzie ten Tarnów sprawdzić. Choć osobiście nie wierzę w bandę zwołującą się przez ogłoszenie w gazetach - zerknął na mnie. Przyznam się, zrobiło mi się niewyraźnie. Fakt, że cała "sprawa Tarnowa" wydawała mi się od początku podejrzaną, ale ostatecznie sam ją próbowałem rozwikłać i namawiałem do tego innych! Janusz poruszył się w swym kącie pod regałem. - Skoro już jesteśmy przy niewyjaśnionych rzeczach, to może któryś z panów wytłumaczy mi, dlaczego władający świetnie hiszpańskim Żuk (słyszeliśmy przecież o jego zapoczątkowanej tak dobrze karierze jako tłumacza) rozmawiał z Silvią po angielsku? Czyżby jej nie znał? Nie wiedział, kto do niego podchodzi, a w pytaniu o lody ukryte było hasło? Nadinspektor zaśmiał się. - Nie próbuj mnie podpuszczać! Hasło było ukryte, ale tyczyło tylko terminu kolejnej wyprawy po skarb twego stryja. Można było je i odzew przekazać w dowolnym języku. A że wybrano angielski? Po polsku przecież by się nie dogadali, a jak mogli mówić po hiszpańsku, kiedy ty podchodziłeś do nich? Obawiali się, że poważnie się zdziwisz (i swym zdziwieniem podzielisz ze stryjem i panem Pawłem), gdy usłyszysz lodziarza w takiej mieścinie jak Czorsztyn, mówiącego po hiszpańsku. Angielski jeszcze jakość mogłeś sobie wytłumaczyć, oczywiście przy sporej dawce dobrej woli. Ale skąd Silvia mogła wiedzieć, że jest przez was rozszyfrowaną? - Dobrze - odezwał się pan Tomasz - a jak pan wytłumaczy, że moim przyjaciołom darowano życie, jak zresztą i uwięzionym w willi w Aninie? Kowalczyk ponownie nabił swą faję. - Wydaje mi się, że zbiegły się tu trzy elementy. Pierwszy, to strach przed karą, tak różną dla schwytanego złodzieja i będącego w jego sytuacji mordercy. Drugi, to fakt, że mamy do czynienia ze złodziejską arystokracją (bo za taką mają siebie złodzieje dzieł sztuki), a nie z pospolitymi bandytami. Sam pan Paweł zwrócił uwagę, że Emilio domagał się, by traktowano go jako złodzieja, a nie bandytę. Widocznie uważa fach złodziejski za wyżej stojący w hierarchii od bandytyzmu. Trzeci, to, jak mi się wydaje, przekonanie Żuka, że zaplanowana i zorganizowana przez niego akcja jest bezbłędna. Cóż, nie on pierwszy zapomniał, że nie ma zbrodni doskonałej. Ale trzeba przyznać, że wiele w jej kierunku dokonał. Wspólnicy, z którymi stykali się uwięzieni de la Vega i Ciera byli najprawdopodobniej ucharakteryzowani, stąd fiasko podczas poszukiwania ich w przestępczych albumach. Wam, panowie - objął obszernym ruchem fai Aleksandra, Janusza i mnie - groziło najprawdopodobniej skrępowanie i zakneblowanie, którego uniknęliście, skoro los podsunął waszym prześladowcom miejsce uwięzienia was. Zwróćcie uwagę na to, że im na bezpieczną ucieczkę potrzeba było tylko około pięciu godzin. I to biorąc pod uwagę czas potrzebny na dotarcie Silvii i Emilia do Frankfurtu! Obstawa willi w Aninie na pewno dawno już prysnęła na przesłany przez Żuka sygnał. On sam musiał tylko podrzucić złoto Inków do Nowego Targu i audi pod przejście graniczne. Choć przyznam się, że dziwi mnie to, że na schowek, nawet przejściowy, dla łupu obrał dom matki. Miejsce, gdzie policja szukałaby go najprędzej! - A jednak nie znalazła - mruknął nie bez satysfakcji Janusz. - Bo zbyt późno dowiedzieliśmy się, kogo mamy szukać! - obruszył się Kowalczyk. - A ty sobie nie myśl, że bez twego "wywiadu" nie trafilibyśmy do matki Żuka! - Gdzie już nie było ani Żuka, ani złota - zaśmiał się w odpowiedzi chłopak. Faja inspektora zadymiła niczym wojenne sygnały Indian. - Spokojnie, spokojnie - zaśmiał się cicho pan Tomasz - dla wspólnego dobra proponuje ustalić, że złota nie było już na Żniwnej w chwili, gdy przyjechał tam Paweł! Bardziej interesuje mnie, dlaczego tak ostrożny i przemyślny złodziej, jakim okazał się w czasie całej opowieści Żuk nagle popełnił kardynalny błąd, bo choć wywiózł od matki skrzynki ze skarbem (osobiście wolałbym nazywać je szkatułami), to pozostawił jej na pamiątkę, a na dowód dla policji, ten drogocenny krzyż? Czyżby większa od ostrożności miłość synowska? Rozłożyłem szeroko ręce. - Niezbadane są drogi, po których chadza serce ludzkie, a więc czasem i złodziejskie. Kowalczyk wydmuchał pod sufit kłąb dymu. - Ja ująłbym ten zadziwiający fakt ozdobienia góralskiego różańca hiszpańskim krzyżem może nieco mniej poetycko, ale kto wie, czy nie trafniej: po prostu mamusia zajrzała do skrzynek, które przywiózł jej synek i o których zapewne zabronił komukolwiek pisnąć ani słóweczka. Zajrzała, no i wzięła to, co jej sercu najbardziej odpowiadało. Może nie chciała, by krzyż poniewierał się wśród złodziejskich łupów? Może myślała, że modląc się na tak przyozdobionym różańcu łatwiej odkupi grzechy syna? Ale tego już się nie dowiemy. Chociaż Kowalczyk obiecał zająć się sprawą "indiańskich" pamiątek z Tarnowa, ja postanowiłem nie być gorszym. Poczyniłem wiec odpowiednie przygotowania, na które złożyło się: otrzepanie z kurzu i odprasowanie garnituru, wygrzebanie z dna półki białej koszuli i wybór godnego krawatu oraz wypożyczenie od pana Tomasza dyplomatki, a z zaprzyjaźnionej rekwizytorni teatralnej wąsików i okularów w grubiej oprawie. Mogłem jechać do Tarnowa. Aha, musiałem jeszcze poddać Rosynanta gruntownym zabiegom odświeżającym w myjni. Janusz oczywiście napraszał się, żeby go zabrać ze sobą. Ale, choć z przykrością, odmówiłem. Rozzłościł się wtedy: - Jasne - uderzył kulami o podłogę - gdybym był zdrów, to znalazłoby się dla mnie miejsce w Rosynancie! - Głupiś - objąłem chłopca - to nie twoja choroba, ale wiek staje na przeszkodzie... - zaśmiałem się - tajni pracownicy tajnego ministerstwa nie wybierają się na akcję w towarzystwie czternastolatków! Zajechałem wreszcie do Tarnowa na Klikowską. Poprawiłem krawat, przygładziłem włosy i zamaszyście trzaskając drzwiczkami wysiadłem z Rosynanta. Wszedłem do domu, wbiegłem po schodach i zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi otyła blondynka około czterdziestki, otulona w czerwony szlafrok. - Ministerstwo... - machnąłem jej przed oczyma legitymacją przybierając srogi wyraz twarzy. Na szczęście naród nasz szanuje władzę! Mój ruch wywołał pisk pulchnej gospodyni i jej odskok w głąb korytarza. - Jeśli można... - mówiąc to już pakowałem się do mieszkania. - Ależ proszę, proszę... przepraszam za bałagan, ale sam pan rozumie... Skinąłem z powagą głową i ruszyłem do pokoju, gdzie rozsiadłem się za okrytym koronkową serwetą stołem. Wyciągnąłem z dyplomatki wielki notatnik. - Nazwisko i imię - rzekłem grzmiąco. Pani osunęła się na kanapę. - Zagłówek. Joanna Zagłówek. - Zgadza się - oznajmiłem przewracając kartki notatnika i wyciągając z kieszonki marynarki długopis. - Proszę pani, otrzymaliśmy informację, że prowadzi pani sprzedaż antyków na wielką skalę. Oto dowód - podsunąłem blondynce ogłoszenie z gazety o sprzedaży "indiańskich" pamiątek. - W dodatku sprzedaje je pani za dewizy. Ku mej uldze przestraszona nagłym wtargnięciem pani Zagłówek nawet nie pomyślała, że wszystko o co ją oskarżam jest już od dość dawna w naszym kraju dozwolone. Chyba że chodzi o sprzedaż antyków za granicę, co wymaga specjalnych zezwoleń. Gospodyni otuliła się szczelniej szlafrokiem. - Ależ panie... panie... - Radca Żaczek - uniosłem się lekko z krzesła. - Może więc, panie radco, dla odświeżenia gardła kieliszeczek wiśnióweczki? Sama nastawiałam... - Jestem na służbie - nadąłem się, za to pani Joanna wyraźnie skurczyła swą okazałą postać. - Tak więc, panie radco, o żadnym handlu, o żadnej sprzedaży na wielką skalę nie może być w moim wypadku mowy! Otóż świętej pamięci wujek mój, January Kozłowski, przez długie lata pracował jako oficer na statkach pływających do Ameryki Południowej. No i przywoził stamtąd różne cudeńka. Kiedy się już biedaczkowi zmarło - pani Zagłówek chlipnęła ocierając koronką szlafroka łzę - postanowiliśmy wszystko sprzedać. Postanowiliśmy razem z nieobecnym akurat mężem moim, Zenonem Zagłówkiem. On to wpadł na pomysł, żeby sprzedać za dewizy. Co nam się zresztą udało, ale zdziwiłby się pan, panie radco, jakie marne centy za całą kolekcję otrzymaliśmy. Ale cóż, prości ludzie jesteśmy. Do takiej sprzedaży fachowca trzeba by, jak nie przymierzając pan. Ale taka esk... ekspertyza kosztuje! No i sprzedaliśmy cudeńka po wuju pierwszemu, jaki zgłosił się i dolarami zapłacił. Ale pokarało nas za to! Później jeszcze wielu się zgłaszało i może lepszą cenę by dali. Taki jeden wydzwaniał i wydzwaniał. Nawet przyjeżdżał, a z Warszawy był... "To o mnie mowa" - pomyślałem. - ...nawet, za przeproszeniem, podobny do pana, nachodził nas kilka dni temu. - Tak - odchrząknąłem dostojnie - podobieństwo różnych oszustów do urzędników państwowych może czasami zmylić niewinnych ludzi. - I to jeszcze jak - westchnęła pani Zagłówek, ale wydało mi się, że dostrzegłem w jej wzroku jakąś iskrę. Pora była kończyć naszą pogawędkę. Powoli spakowałem notatnik i długopis, schowałem wycinek z gazety i podniosłem się zza stołu. - Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie to nieporozumienie. Nawet nie widzę potrzeby sporządzania protokółu. Do widzenia pani. - Do widzenia panu, panie radco kochany, do widzenia! Tak to rozstaliśmy się z panią Joanną Zagłówek ku obopólnej uldze. - Sądzę więc, że sprawę Tarnowa możemy uważać za wyjaśnioną - kończyłem składać przyjaciołom relację z wyprawy do rodzinnego miasta generała Józefa Bema. Pan Tomasz przyjrzał mi się uważnie. - Coś nie najlepiej jest z tobą, drogi Pawle. Żachnąłem się: - Jak to? - A tak to - uśmiechnął się szef - że wyjaśniwszy sprawę, przyznam, dość niezwykłego ogłoszenia w gazecie, zdajesz się zapominać, że to w okolicy Tarnowa miałeś wątpliwą przyjemność spotkać dwukrotnie w ciągu jednego dnia białe audi, za którego kierownicą siedział zapewne Józef Żuk, obecny posiadacz złota Inków. Wzruszyłem ramionami. - Spotkałem. I owszem. Ale żeby wiedzieć, skąd i dokąd jechał, jakie sprawy załatwiał, do tego trzeba jasnowidza, a nie mej skromnej osoby! Pan Tomasz pokręcił głową. - Ten ruch zalecam i tobie, mój chłopcze. - Nie rozumiem. - Po prostu rusz głową, którą nosisz na karku nie od parady! Następnego dnia rano zadzwoniłem do nadinspektora Kowalczyka. - Dzień dobry. Kłania się Daniec. I jak tam w Tarnowie? - Kłaniam się - ze słuchawki dobiegło do mego ucha potężne sapnięcie, widomy znak, że faja nadinspektora jest w użytku. - W Tarnowie wszystko się wyjaśniło. To był mylny ślad. Ale skoro już przy nim jesteśmy, to powiem panu, że pętał się tam jakiś niby radca z nie wiedzieć jakiego ministerstwa. Pętał się i straszył. - Co pan powie? - Powiem też, że zajechał do Tarnowa dość nietypowym samochodem. Tak przynajmniej zeznała przesłuchiwana przez nas. - Ciekawe! Interesujące! - Dla mnie jeszcze nie - mruknął Kowalczyk. - I obawiam się, że zacznie być dopiero interesujące w chwili, gdy ujrzę pana w pewnym cichym miejscu. - Zaciekawia mnie pan. W jakim to miejscu chciałby mnie pan ujrzeć? - W areszcie! - potężne sapnięcie. Już wyobrażałem sobie te kłęby dymu bijące pod sufit gabinetu nadinspektora. - Ależ z jakiego powodu? - ostrożnie zapaliłem swoją fajeczkę i cichutko dmuchnąłem w słuchawkę. - Już choćby za podszywanie się pod państwowych urzędników i szantażowanie niewinnych obywateli! - Ależ ja... - Żegnam - sapnęła słuchawka i stuknęła o widełki. Profesor de la Vega i doktor Ciera zaprosili nas do "Bristolu" na, jak to profesor określił, powitalno-pożegnalną kolację. Dzięki szybkości niemieckiej policji odzyskali już swe paszporty odebrane Emiliowi i Silvii i wybierali się z powrotem do Peru. Janusz chciał oczywiście pozostać w domu, ale wytłumaczyłem mu, że bez obecności jego, wyzwoliciela z pułapki pod Zbójeckimi Skałkami, cała kolacja będzie na nic. Ubraliśmy się w miarę elegancko i o siódmej zawitaliśmy w progi "Bristolu". Profesor i doktor Maria już czekali na nas. Jednak pomimo wymienianych grzeczności rozmowa jakoś nie kleiła się. Powód tego wyjaśnił się jednak dość szybko, gdy profesor westchnął: - Że też panowie wzięli zwyczajnych opryszków za nas! Wybuchnęliśmy śmiechem. - Drogi profesorze - odpowiedział pan Tomasz - sprawdziliśmy nawet w Limie, gdzie pan i pańska piękna asystentka cieszycie się zasłużonym szacunkiem. Poinformowano nas tam, że wybraliście się do Europy i w planie wyjazdu macie Polskę. Nie poznano się na waszych sobowtórach i w peruwiańskiej ambasadzie! De la Vega udobruchał się nieco: - No cóż, nie będę już winił panów. Ale za to proszę o dokładną opowieść o tym, co tu się działo, podczas gdy my siedzieliśmy zamknięci w piwnicy. - To może już mój młody przyjaciel - wskazał na mnie szef. - Ale może wpierw wypijmy za pomyślne zakończenie sprawy - pani Ciera wzniosła koniakówkę pełnym gracji ruchem. Spełniliśmy toast. Zacząłem opowiadanie. Przyznam się, że nieskoro mi to szło. Bo musiałem wspominać o moich rosnących podejrzeniach, aż wreszcie doszedłem do odkrycia w neseserze domniemanej Marii pistoletu i do podsłuchanej rozmowy telefonicznej, w której o owym pistolecie była mowa. Profesor zatrzasnął cygarnicę, z której miał zamiar wydobyć cygaro. - To pan naprawdę myślał, że peruwiańscy naukowcy wożą ze sobą śmiercionośne narzędzia, jakieś "czarne wdowy"?! A jeśli już miał pan podejrzenia, to trzeba było zawiadomić policję! Tu nadszedł najgorszy dla mnie moment opowieści, bo musiałem się jakoś wytłumaczyć z moich podejrzeń, a nawet z pewności, że mamy do czynienia z przestępcami. No i jeszcze byłem zmuszony przyznać się do zaplanowanej przeze mnie pułapki i chęci schwytania ich na gorącym uczynku, czyli na próbie kradzieży złota Inków, o ile oczywiście to złoto znaleźlibyśmy. Doktor Ciera zaśmiała się, ale profesor był coraz bardziej wzburzony. Nie pomogło nawet zapalone cygaro. - Tak nie można, drogi panie! Choć oczywiście nie wiedział pan, że ma do czynienia z podstawionymi osobami, to nie uszanował pan ani mnie, ani mej współpracowniczki. Bo to przecież nas, nas podejrzewał pan o złodziejskie plany! - Ależ panie profesorze! - próbowałem się tłumaczyć. - Ukryta broń, ten telefon do Anina i jeszcze kilka faktów zdawały się wskazywać na to, że mam rację. Przepraszam państwa, że przez moje zachowanie zwątpiłem w was i całe peruwiańskie środowisko naukowe. Ale przyzna też pan, że przestępcy zdarzali się i zdarzają wśród naukowców największego formatu! Zapadło milczenie. Przyglądałem się naszym gościom, o przepraszam, gospodarzom kolacji, i myślałem, jacyż oni są podobni do grających ich rolę sobowtórów. Oczywiście tamci zapewne musieli użyć charakteryzacji, ale podobieństwo było ogromne. Wreszcie pan Tomasz podniósł kieliszek z koniakiem i powiedział: - Jeszcze raz przepraszamy państwa za niecne podejrzenia pod ich adresem. Uderzmy się w piersi - zwrócił się do naszej trójki - ale któż z nas od tych podejrzeń nie był wolny! Tłumaczy nas tylko to, że rzeczywiście nawet w Limie wiedziano, że udają się państwo podczas pobytu w Europie również do Polski. Podstawieni na wasze miejsce przedstawili mi list polecający od dobrze mi znanego osiadłego w Peru malarza Andrzeja Wydrzyńskiego. Ambasada wasza w Warszawie też nie miała żadnych podejrzeń. Tak więc, proponuję wypić za zgodę i wybaczenie. Wznieśliśmy koniakówki. Janusz zasalutował pucharkiem z koktajlem. - Ciekawi mnie, profesorze - odezwał się Aleksander - jakim cudem dowiedział się pan o mym, hm - odchrząknął zawstydzony - skromnym odkryciu, które w dodatku zapowiadało się jako aberracja mego wykrywacza metali? De la Vega rozpogodził się. - Cóż, świat jest mały, a pan dość głośno mówił podczas swych odczytów, że być może jest pan na tropie złota Inków... - Tak więc mówiłeś o złocie! - wyrwało mi się. - A nas przekonywałeś, że nie powiedziałeś o nim ani słówka! Kobiatko skulił się. - Nieźle, stryjku! - zaśmiał się Janusz. Profesor mówił dalej: - Tak się złożyło, że na jednym z pańskich odczytów był obecny student mego znajomego, profesora Zabiełło, obecnie przebywającego w Paryżu. Ten zawiadomił mnie listownie o odkryciu pana. Z kolei podczas wernisażu pan Wydrzyński, usłyszawszy, że być może wybiorę się do Polski, podjął się ułatwić mi kontakt z panem - skinął głową panu Tomaszowi. - Ale skąd Żuk mógł znać pana plany i przygotować się na pańskie przybycie? De la Vega zastanowił się. - Nie robiłem tajemnicy ze swych planów. A jak mi wiadomo, pan Żuk przebywał kilkakrotnie w Peru. Może więc nawiązał wtedy jakieś kontakty? I to niekoniecznie wśród najporządniejszych ludzi, skoro wpadł na przemycie kokainy z Peru. - W każdym razie - zwróciłem się do Aleksandra - wielu ludzi potraktowało poważnie to, co wziąłeś za "wariactwo" twego wykrywacza. - Po co stryjek opowiadał o złocie Inków? - znów nie wytrzymał Janusz. Kobiatko milczał, za to ożywiła się doktor Ciera. - Skoro już jesteśmy przy złocie Inków... Czy naprawdę nie wiedzą panowie, co zawierały odnalezione skrzynki? Uśmiechnąłem się z udanym żalem. - Niestety nie zaglądałem w głąb skrzynek... - Nie używaj nazwy skrzynka - wtrącił się pan Tomasz - mów: szkatuła albo puzdro. To bardziej pasuje do skarbu. Skinąłem głową. - ...tak więc nie zaglądałem w głąb szkatuł. Z tego co widziałem po wierzchu jedna zawierała drogie kamienie, druga złote i srebrne monety, a trzecia rzeźby ze złota. Jedną z nich, figurkę lamy z odciętą główką, pozostawiono mi chyba jako przestrogę, abym wiedział na co się narażam, jeśli nie wycofam się ze sprawy. - I to wszystko, co było w jaskini? - spytała doktor Ciera. - Nie. U samego wejścia leżało kilkanaście szabel i strzelb skałkowych. To one spowodowały sygnał w wykrywaczu Aleksandra. Gdyby nie one, złoto Inków nadal spoczywałoby w kryjówce. I tak chyba po wiek wieków. Szkoda, że nie miałem czasu zadbać o tę broń. Po konserwacji powinna przedstawiać znaczną wartość. - Ale myśmy mieli czas, jak popędził pan do Czorsztyna. Zaciągnęliśmy żelastwo z powrotem do jaskini i dobrze ją zamknęliśmy. Teraz może poczekać - oznajmił dumnie Janusz. Doktor Ciera westchnęła: - Szkoda tylko, że przez ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności złoto Inków wpadło w ręce złodziei... - ...którzy byli do tej akcji znakomicie przygotowani - wpadłem jej w słowo. - Proszę sobie wyobrazić, że doskonale orientowali się w legendzie czy też historii złota Inków w Niedzicy! - A co do złota w rękach złodziei... - odezwał się pan Tomasz. - Liczy pan, że policja odzyska je? - przerwała mu pani Maria. - ...to rzeczywiście mam pełne zaufanie do naszych organów ścigania, że uda im się odzyskać skarb Inków. Odruchowo uderzyłem nożem w kieliszek. Rozległ się cichy dźwięk. Oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę. Poczułem się głupio. Ale niech tam! Poprawiłem krawat. - Ja też wierzę, że mamy jedną z najwspanialszych policji świata i wiem, że poszukiwaniem złota Inków zajmują się wybitni fachowcy. Pozwolą jednak państwo, że ja ze swego prywatnego śledztwa nie zrezygnuję! - No, no, Pawełku - mruknął szef. Ale owo mruknięcie utonęło we wznoszonym chóralnie toaście. ROZDZIAŁ TRZECI KONFRONTACJA Z PERUWIAŃSKIMI ZŁODZIEJAMI • ODKRYCIE W WILLI NA MALINOWEJ • PASSAT I ZAKOCHANA PARA • TAK GŁUPIO DAĆ SIĘ NAPAŚĆ • DRUGI SKARB INKÓW W NIEDZICY? Sprowadzono z Frankfurtu do Warszawy Silvię i Emilia. Podczas konfrontacji rozpoznaliśmy ich bez trudu. Jakżeby zresztą inaczej! Oni sami przyznali się chętnie do udawania profesora de la Vegi i doktor Ciera oraz do ukradzenia nam pod groźbą broni skrzynek ze skarbami Inków. W Aninie byli tylko raz, na początku akcji, gdy otrzymali dokumenty i szczegółowe instrukcje. Wspólników Żuka opisali dokładnie, ale nie potrafili rozpoznać ich na policyjnych zdjęciach. Nadal upierali się przy tym, że o dalszych losach złota Inków nic nie wiedzą. Przekazali je Żukowi, w zamian za co otrzymali umówione honorarium i bilety lotnicze. Owszem, uważali, że Żuk działał na czyjeś polecenie. Ale zupełnie nie mieli pojęcia, kto mógł być jego zleceniodawcą. Aleksander wyjechał do Olkusza pozostawiając Janusza pod moją opieką. Chciałem pokazać chłopcu Warszawę. Dotychczas, uwięziony przez chorobę we Wrocławiu, nigdy jeszcze nie był w stolicy. Gdy chłopak zmęczony zwiedzaniem odpoczywał, szukaliśmy wraz z panem Tomaszem sposobu, jak tu przyłapać Żuka. To, że szuka go policja całego kraju było dla nas tylko dopingiem. Pan Tomasz zamieszał łyżeczką w szklance z kawą. - Co myślisz robić, drogi Pawle? Zapaliłem fajeczkę. - Obawiam się, że moje możliwości są ograniczone. Szef uśmiechnął się. - To znaczy, że uważasz, iż moje są o wiele większe? - Zna pan większość antykwariuszy i jubilerów w Polsce. Można by poszukać u nich pomocy. Pan Tomasz łyknął gorącej kawy. - Czy sądzisz, że nasz przyjaciel Żuk będzie na tyle nierozważny, że spróbuje sprzedawać łupy po antykwariatach? Zwróć też uwagę na to, że złoto Inków najprawdopodobniej do niego nie należy. A szefowie gangów bardzo nie lubią, jeśli podwładni podskubują coś ze zdobyczy. To może nawet skończyć się śmiercią śmiałka. Napiłem się mej ulubionej zielonej herbaty. - Co do szefostwa, to Silvia i Emilio uważali za polskiego szefa całej akcji właśnie Żuka. Owszem, teraz zmienili zdanie i mówią o jakichś tajemniczych szefach. Ale to może tylko ich podejrzenie. Poza tym owi szefowie są daleko, a skrzynki czy też szkatuły - pod ręką Żuka. I nikt nie wie, co dokładnie zawierają. Aż kusi, żeby skubnąć z nich jedną czy dwie złote rzeźby, a może i monety. Pan Tomasz uśmiechnął się. - I co, mamy tych "skubniętych" rzeźb szukać po całym kraju? Nie znam wszystkich antykwariuszy i jubilerów. Poza tym nie zapominaj, że - niestety - spora ich część chętnie współpracuje ze złodziejami. A które to sklepy, nawet ja nie wiem. Zwrócić się do takiego pasera o pomoc, to zaalarmować Żuka. O, wtedy na pewno nie wylezie ze swej nory - szef sięgnął po paczkę wiarusów i przypalił jednego. - No, a jakbyś planował tę penetrację? Pyknałem z fajeczki. - Skoncentrowałbym się na rejonie Krakowa. Coś mi się wydaje, że tam mieści się kryjówka Żuka. Szef pokręcił głową. - Chyba myślisz o Tarnowie. To w jego okolicach spotykałeś Żuka w jego audi. Zaśmiałem się. - Teraz ma już zapewne inny samochód. Ale Krakowa jestem prawie pewny. Pan Tomasz odpowiedział śmiechem: - Co więc? Masz zamiar krążyć po ulicach grodu Kraka i zaglądać do przejeżdżających aut? Zresztą, o ile znam zwyczaje takich typków, to siedzi murem w swej kryjówce i czeka, aż burza wokół jego osoby ucichnie. - To będzie długo czekał. - I mnie się tak wydaje. Zastanowiłem się. - Jest jeden powód, który zmusiłby go do wynurzenia się na powierzchnię. - Mianowicie? - zaciekawił się pan Tomasz. - Termin transakcji. Przecież nie trzyma tych szkatuł dla siebie. - Ba - westchnął szef - gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie, kiedy i z kim ta transakcja ma być dokonana. Może w kryjówce Żuka? Jeszcze raz łyknąłem herbaty. - Nie sądzę. Żuk nie trzyma skarbu przy sobie. To byłoby zbyt ponętne dla jego kolesiów z branży. Wystarczyłoby jedno nieuważne słowo i już ktoś zapragnąłby zawładnąć złotem Inków. Sądzę, że Żuk trzyma skrzynki w jakimś specjalnym, wcześniej już przygotowanym schowku. Szef zmrużył oko. - Naciągasz, Pawełku, marzenia do faktów. Skąd Żuk mógł wiedzieć, jakich rozmiarów będzie skarb? A gdyby to była srebrna trumna Uminy? Milczałem pognębiony, jednak myśl o złodziejskim schowku nic chciała mnie opuścić. - A może sprowokować jakoś Żuka, żeby się ukazał na powierzchni? Pan Tomasz starannie zgasił papierosa. - Jak? Rozłożyłem ręce. - Przyznam się, że sam nie wiem. Ot, tak mi się powiedziało. - A oprócz tego co ci się mówi, to co ci się myśli? Nabiłem ponownie fajeczkę. - Skontaktuję się chyba z panią Ireną Sawicką. - Z kim? - Z panią, która wynajęła willę bandzie Żuka. - A to po co? - Widzi pan, minęło zaledwie kilka dni od czasu, kiedy się stamtąd opryszki wyniosły. Potem policja zbierała odciski i na pewno sporo tam nabałaganiła. Sądzę, że starsza pani nie doprowadziła jeszcze willi do porządku, a co tu mówić o wynajęciu. Popytam ją, czy nie pozwoliłaby mi pomyszkować trochę w willi. Szef skrzywił się. - Przecież policja już tam była. Skłoniłem się ironicznie. - Broń Boże, nie podważam niczyjej wiary w skuteczność działania funkcjonariuszy naszych organów ścigania. Ale nuż? Czasem i ślepej kurze trafia się ziarno. - Jak chcesz - zaśmiał się pan Tomasz. - A dla mnie jakie masz zadania? - Tak jak już mówiłem. O ile będzie pan uprzejmy, to proszę o skontaktowanie się ze wszystkimi w miarę porządnymi znajomymi antykwariuszami i jubilerami. - Na rozkaz! - zasalutował szef. Pani Sawicką przywitała mnie w progu swego mieszkania na Krakowskim Przedmieściu nader serdecznie. Nawet nie zerknąła na legitymację służbową, którą jej okazałem. Chwila, a już siedziałem przy maleńkim stoliku zasłanym śnieżnobiałym obrusem. Przede mną parowała filiżanka mocnej herbaty, a obok niej roztaczał przemiły zapach spodeczek z konfiturami z malin, własnej roboty gospodyni, przyrządzony według przepisu jej babci. Pani domu nie dawała mi dojść do słowa wyrzekając pod niebiosa na niesłownego hydraulika, który miał przyjść i naprawić cieknący kran. Oczywiście zakasałem rękawy i wziąłem się za oporne kranisko. Wreszcie uszczelka była wymieniona, a moja wniebowzięta gospodyni nie wiedziała, jak mi dziękować. Nareszcie mogłem wyjawić cel wizyty: - Widzi pani, chciałbym, jeśli można, zajrzeć jeszcze raz do pani willi w Aninie. - A, willa - skrzywiła się pani Sawicką - same z nią kłopoty. No, ale takich jak ostatnie to jeszcze nie było. Żeby mnie, na stare lata, ciągać po komendach?! Wynajęłam, bo ten pan wyglądał porządnie, płacił z góry, dokumenty miał jak trzeba. Skąd ja biedna mogłam wiedzieć, że to bandzior? Zresztą od początku to był nieszczęśliwy dom. Dostałam go w spadku po synu, który zginął wraz z żoną w wypadku samochodowym. Nawet w tej willi nie zdążyli się namieszkać - chlipnęła i otarła oczy batystową chusteczką. - Już tyle razy chciałam ten dom sprzedać. Ale rodzina mówi: "Trzymaj, ceny domów idą w górę. Będziesz miała zabezpieczenie na starość". A czyja tak wiele na tę moją starość potrzebuję, proszę pana. Renty po mężu mi wystarcza... Wstała z fotela i podreptała do kuchni. Wróciła i położyła przede mną pęk kluczy. - Proszę. Niech pan tam sobie gospodaruje. - Obiecuję nie nabałaganić! - Proszę pana - machnęła z uśmiechem chusteczką - po tym, co zostawili po sobie ci bandyci i nasi dzielni policjanci, to będę musiała wynająć pomoc, żeby posprzątać... Janusz nadwyrężył sobie nogę podczas wędrówek po Warszawie, tak więc sam zajechałem nieco po dwudziestej na Malinową 40 w Aninie. Kilkanaście metrów za Rosynantem zatrzymał się jakiś passat, ale nie zwróciłem na niego uwagi, ponieważ parka, która z niego wysiadła, objęta szeptała coś do siebie namiętnie. Wziąłem latarkę ze schowka. Zatrzasnąłem drzwiczki Rosynanta i odetchnąłem pełną piersią. I pogoda, i pora były w sam raz takie, by mieszkaniec rozprażonego Ursynowa pomyślał sobie: "Ach, żeby tak zamieszkać w Aninie!" Ponieważ jednak przy moich zarobkach musiałbym chyba żyć i pracować tak długo jak Noe, żeby zarobić na willę w Aninie, westchnąłem tylko z żalem i otworzyłem furtkę, zza której przywitał mnie zapach maciejki. - Dość tych pokus! - warknąłem, bo i na trawniku rozpierała się wygodna bujana ławka, w sam raz na wieczorną fajkę. Drzwi zaskrzypiały lekko, gdy je otwierałem i willa stanęła przede mną otworem. Od czego tu zacząć? Od niskiego strychu odstraszyły mnie kłęby kurzu, które podniosły się wraz z uniesioną przeze mnie klapą. Nie, tu nie miałem czego szukać, chyba że willa stanowiłaby stałą bazę szajki. Może w ogóle nie mam czego tu szukać? Nie! Myśl tę odrzuciłem jako niegodną prawdziwego penetratora. Po namyśle zrezygnowałem też z przeszukiwania piwnicy i pokoi na piętrze. Pokryte cieniutką warstewką kurzu zdradzały ślady przeszukiwania przez policję. Co więc zostało? Parter! Trzy pokoje, łazienka, ubikacja i kuchnia oraz spiżarnia. A wszystkie pomieszczenia dokładnie przetrząśnięte przez policję. Zaśmiałem się w duchu: "Chciałem być lepszym od policyjnych specjalistów, którzy przeszukali willę od fundamentów po dach!" Poza tym nie wiedziałem nawet, czego mam szukać! Starałem się pomyśleć jak dozorcy de la Vegi i jego asystentki: "Gdzie spędzałbym najwięcej dłużącego mi się czasu? Gdzie przyjmowałbym wizyty szefa? Chyba nie w spiżarce!" Gdzie jest najsympatyczniejszy zakątek domu? Odpowiedź nasuwała się automatycznie: cztery przepastne skórzane fotele wokół udającego heban stołu, na którym więdły w kryształowym wazonie trzy róże. Czyżby wspomnienie wizyty Silvii? Nieważne! Istotne, że fotele mnie zafrapowały. Zapaliłem światło. Zacząłem od tego, który był wysunięty nieco w bok, w stronę telewizora. To w nim dyżurujący rzezimieszek miał spędzać najwięcej czasu! Powoli wsunąłem dłonie między oparcia a siedzenia i przesunąłem wokół. Nic. Próbowałem podnieść siedzenie, ale się nie dało. Przewróciłem fotel do góry nogami i potrząsnąłem nim. Też nic. Zabrałem się za drugi fotel. Tu poszczęściło mi się lepiej, bo znalazłem niedopałek papierosa. Trzeci fotel nie przyniósł nic nowego oprócz martwego pająka. Zupełnie już bez nadziei zagłębiłem palce w szczeliny czwartego fotela... Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca. Lewa ręka natrafiła na sztywną krawędź jakby cienkiego kartonika. Ostrożnie ująłem kartonik we wskazujący i serdeczny palec i wyciągnąłem znalezisko ze szczeliny... Oczom moim ukazał się fragment kolorowej błony fotograficznej. Oczyściłem ją z pajęczyny i podniosłem ku lampie. Jakież było moje zdziwienie, gdy na sześciu klatkach, z jakich składał się fragment filmu, rozpoznałem zamek w Niedzicy. A w zasadzie sześć razy powtórzoną jego północno-wschodnią stronę. Co to miało znaczyć? Który ze złodziei tak upodobał sobie zamek niedzicki, zwany niegdyś Dunajec? I to w dodatku tylko jego jedną stronę?! Zostawiłem jednak rozważania na ten temat na chwilę, gdy z fajeczką usiądę sobie na bujanej ławce przed willą. I ożywiony zdobyczą (choć niezbyt imponującą) ruszyłem na dalszą penetrację willi. Niestety, nie znalazłem już nic interesującego. To znaczy owszem, za kominkiem trafiła mi się kulka zwiniętego papieru. Ucieszyłem się najpierw, bo zapisano na niej numer telefonu, ale zaraz posmutniałem, bo pod numerem widniała data: 30.11.92. Mimo to nie wyrzuciłem karteczki. Ją także pieczołowicie schowałem do portfela. Zaprzestałem wreszcie poszukiwań i wyszedłem z willi na obiecywaną sobie fajeczkę. Rozsiadłem się wygodnie na ławce i rozbujałem ją. Przez żywopłot widziałem, jak parka z passata przechadza się objęta wpół. Wpatrywałem się w krążące nisko jeżyki i nabiłem fajkę. Zapaliłem ją i próbowałem znaleźć sensowną odpowiedź. Dlaczego ktoś tyle razy pod rząd fotografował z tego samego miejsca niedzicki zamek. A może na zdjęciach ukryto jakiś szyfr? A ja tylko spojrzałem pod światło i już odłożyłem film! Nie chciało mi się wracać do willi. Przejrzę ujęcia jeszcze raz w domu, pod lepszym oświetleniem i szkłem powiększającym. Spokojnie dopaliłem fajeczkę, jeszcze raz odetchnąłem zapachem maciejki i wyszedłem na uliczkę starannie zamykając furtkę. Objęta parka stała przy Rosynancie nie zwracając na mnie uwagi. Wkładałem właśnie kluczyk do zamka w drzwiach auta, gdy ogarnęła mnie ciemność... Wracałem z niej długo, poprzez narastający ból głowy. Ogniste węże pulsowały pod powiekami. Wreszcie przemogłem się i otworzyłem oczy. Leżałem w niebiesko-białej sali. Próbowałem podnieść głowę. Zabolało. Opadłem na poduszkę z jękiem. - Siostro! - wychrypiałem. Przy łóżku stanęła kobieta w białym fartuchu. Raczej lekarka niż pielęgniarka. - Gdzie jestem? - Jest pan na pogotowiu. Proszę leżeć spokojnie. - Co się ze mną stało? - Zemdlał pan wsiadając czy wysiadając z samochodu. Padając uderzył pan głową o hydrant. Może pan pamięta. Anin, Malinowa. - Pamiętam - skrzywiłem się. - Tylko to nie było zemdlenie, a potraktowanie prądem. Dałem się podejść jak szczeniak!... Lekarka uśmiechnęła się wyrozumiale: - To nie mógł być napad, proszę pana. Kluczyki samochodu znaleziono w jego otwartych drzwiach. - A moje dokumenty?! - Niestety tych przy panu nie znaleziono. A co, czy miał pan przy sobie większą kwotę pieniędzy, karty kredytowe? Spróbowałem się uśmiechnąć: - Może miałem naprawdę coś wartościowego. Niestety, tego nie wiem i chyba się nie dowiem. - Na razie niech pan leży spokojnie. "Wyciągnęli portfel, gdy upadłem, i prysnęli passatem. Nie chcieli ryzykować dłuższych rewizji. Malinowa, pusta uliczka, ale ktoś mógł nadejść. Zaraz, mamy dwie niewiadome. Pierwsza to ta, skąd się wzięła ta parka na Malinowej? To, dla niezaprzątania sobie głowy można wyjaśnić tymczasem, że ktoś z ludzi Żuka cię śledzi. Druga niewiadoma, skąd to zainteresowanie młodocianych opryszków wyłącznie portfelem? Czyżby rzeczywiście był to napad rabunkowy? Bzdura. Dla jednego cienkiego portfela zajeżdżaliby passatem i czekali tak długo! Mam! - z jękiem chwyciłem się za głowę, bo znów wyrżnąłem nią w poduszkę. - Willa ma duże okna, sięgające prawie do podłogi, a ja bawiłem się w to przeszukiwanie foteli przy zapalonym świetle i odsłoniętych storach. Później podziwiałem ten kawałek kliszy przy lampie i wraz z papierkiem chowałem do portfela. Jasne, że to wszystko było znakomicie widać z ulicy. Dlatego tę parkę interesował tylko portfel!" Moje dokumenty znalazły się oczywiście następnego dnia wrzucone do skrzynki pocztowej w Aninie. Zgnębiony, z obolałą jeszcze głową, poczłapałem do Kowalczyka. Przyjął mnie uprzejmie. A nawet podsunął pudło z tytoniem. Nabiłem fajeczkę, zapaliłem i nagle zobaczyłem wszystkie gwiazdy w mej obolałej głowie. Takiej szatańskiej mikstury jeszcze nie paliłem! Nadinspektor przyjął ze śmiechem moje nieco osłupiałe spojrzenie. - A co, to się nazywa tytoniek, prawda? - Prawda - wykrztusiłem. - Co pana do mnie sprowadza? - rozparł się wygodnie za swym biurkiem nadinspektor. Otarłem rękawem łzy, które napłynęły mi do oczu po diabelskim poczęstunku brata fajczarza i opowiedziałem o mym odkryciu w willi na Malinowej oraz o smutnym zakończeniu tego odkrycia. Kowalczyk ożywił się. - Szkoda, że nie przyjrzał się pan tej parce. Może znaleźlibyśmy ich w naszych kartotekach. Wzruszyłem ramionami. - Jeśli rozglądałbym się za wszystkimi zakochanymi, których widzę na ulicach, ludzie wzięliby mnie za wariata, albo, co gorzej, za zboczeńca. Zresztą nie przyszło mi to do głowy. - A szkoda - Kowalczyk wydmuchał pod sufit potężny kłąb dymu. - Jeśli w podejrzanym miejscu zatrzymuje się za pańskim wozem jakiś samochód, to należałoby poświęcić mu trochę uwagi. Nieprawdaż, panie Daniec? - Prawdaż - odparłem zgnębiony. Nadinspektor uśmiechnął się. - Ale wróćmy do pańskiego odkrycia w willi (już ja dam ekipie za przegapienie go). Było to sześć zdjęć niedzickiego zamku. Bo tamtą starą kartkę z numerem telefonu chyba sobie darujemy; zapewne pochodziła od poprzednich wynajemców willi. - Nigdy nic nie wiadomo - mruknąłem. Kowalczyk rozłożył ręce. - Trudno. Tego się teraz nie sprawdzi. Ale ważniejszy jest wygrzebany przez pana ze szczeliny w fotelu kawałek kliszy. Mówi pan, że było to sześć zdjęć niedzickiego zamku. Wszystkie wykonane z jednego miejsca. Co według pana mogło być powodem wykonania tych zdjęć? Wzruszyłem ramionami. - Przekonany nie jestem, ale wydaje mi się... - No właśnie, co panu się wydaje? - Że jaskinia, którą odkrył pan Kobiatko nie jest jedyną kryjówką złota Inków w okolicach Niedzicy. Tylko że złodzieje nie wiedzą, jak trafić do tej drugiej i szukają na ślepo, według jakichś mglistych wskazówek. Ostatecznie istniejąca, przynajmniej według legendy, srebrna trumna inkaskiej księżniczki Uminy zniknęła bez śladu. Nie znaleziono jej ani w podziemiach zamku, ani w Czerwonym Klasztorze, ani na Morawach. Kowalczyk popatrzył na mnie spod oka. - Jednym słowem liczy pan na pomoc policji w dalszych poszukiwaniach. I to wtedy, gdy jeszcze nie odnaleźliśmy straconego przez panów skarbu Inków, zamkniętego w trzech skrzynkach. No i nie dopadliśmy Józefa Żuka, który zapewne wiele by nam wyjaśnił. Obruszyłem się. - Nie proszę policji o żadną dodatkową pomoc. Wydaje mi się, że wraz z przyjaciółmi rozwiążemy tę nową zagadkę! - Brawo! - klasnął w dłonie nadinspektor. - Nie zapominajcie tylko o tym, że to "rozwiązywanie zagadki" może okazać się bardzo niebezpieczne. - Na pewno nie zapomnimy. - To dobrze. Proszę jednak, gdyby wynikły jakieś trudności czy niebezpieczeństwa, o kontakt z nami. - Ależ oczywiście, panie nadinspektorze. Żegnany serdecznym uściskiem dłoni Kowalczyka i kłębami dymu jego fai wyszedłem z gościnnego gabinetu. Prosto z komendy pojechałem do pani Skalskiej, oddać jej klucze od willi. - Matko Boska - przeraziła się widząc opatrunek na mej głowie - to znów ta willa! Uśmiechnąłem się: - Po trosze pani zgadła. Ale to bardziej skutki mej nieuwagi niż pecha ciążącego nad skądinąd sympatyczną willą. - Nie - starsza pani potrząsnęła głową - tam coś musi być. Już dawno powinnam ją sprzedać. No nic, zapraszam pana na herbatę i konfiturki. Tak to popijając świetną herbatę i kosztując konfitur według dawnego przepisu musiałem wysłuchać historii o wszystkich większych i mniejszych nieszczęściach, które przytrafiły się wynajmującym willę przy Malinowej. Pan Tomasz bardzo przejął się napadem na mnie. Ale jeszcze bardziej zainteresowała go moja utracona zdobycz. - Sześć fotografii jednej ściany zamku! Czyżby szukano tam zamaskowanego wejścia do schowka? Nie, ponieważ cały zamek został dokładnie przejrzany i odrestaurowany. Co to wszystko może znaczyć? Nie mogliśmy dać na to pytanie sensownej odpowiedzi. Nawet myśleliśmy przez chwilę, że zdjęcia to fałszywy trop, podrzucony specjalnie, aby odwrócić naszą i policji uwagę od prawdziwych poczynań Żuka. Ale odrzuciliśmy ten pomysł. Fałszywe tropy podrzuca się w miejscach łatwych do odkrycia, a nie chowa w szczeliny, gdzie są znajdowane tylko przez przypadek. - Co więc planujesz, Pawełku? - odezwał się szef po chwili milczenia. Zastanowiłem się. - Odczekam jeszcze parę dni. Może wyjaśni się sprawa Żuka i trzech, jak to pan nazwał, puzder ze skarbem Inków. Potem wezmę kilka dni urlopu i przejadę się do Niedzicy. Może na miejscu uda mi się odkryć coś ciekawego. Pan Tomasz zaśmiał się. - No cóż, życzę ci powodzenia i pamiętaj, że możesz zawsze na mnie liczyć. Chociaż przyznam, że dwa skarby Inków to trochę za dużo jak na mój zdrowy rozsądek! Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. ROZDZIAŁ CZWARTY ZOŚKA I JANUSZ • LEGENDA O BIAŁYM JAKUBIE • ZŁOTY KROKODYLEK • ZOŚKA W AKCJI • JANUSZ W ROLI ŻEBRAKA • ZBIERAM OWOCE OBURZENIA • JÓZEF ŻUK NAMIERZONY Wieczorem do moich drzwi zadzwonił domofon. - A kogóż tu diabli niosą? - z niechęcią podniosłem się od arcyciekawej partii szachów, którą rozgrywałem z Januszem. Już, już zwycięstwo było moje, a tu domofon! - Słucham! - Tu Tomasz. Przywiozłem ci znajomą... Otworzyłem drzwi. Winda podjechała. Wysiadł z niej pan Tomasz i... Zośka! Jego ukochana siostrzenica, która brała chlubny udział w kilku naszych przygodach. - Witaj! A ty nie w Łodzi? Zaśmiała się. - Detektywistyczny nos nie zawiódł mnie, że u wujka znów szykuje się coś ciekawego. Wybrałam więc wyjazd do Warszawy zamiast żeglarskiej włóczęgi po Mazurach z moim braciszkiem Jackiem. - Wchodźcie, wchodźcie. Za plecami usłyszałem delikatne chrząknięcie. Zreflektowałem się: - Ach, prawda. Wy się jeszcze nie znacie! To Zosia, siostrzenica pana Tomasza i pogromczyni złych charakterów; a to Janusz, bez którego zwinności prawdopodobnie do dzisiaj siedzielibyśmy zamknięci w jaskini. - A wiem, słyszałam od wujka - Zośka wyciągnęła rękę do Janusza. Ten podał swoją, ale widocznie dostrzegł coś w spojrzeniu Zośki, bo chwycił swe szwedki i wsparł się na nich recytując jak kiedyś na powitanie ze mną. - Jestem chory na "mgdz". Mózgowe porażenie dziecięce. Po łacinie nazywa się to paralysis cerebralis infatum, po angielsku cerebral palsy. Moje przyjście na świat przeciągało się ponad miarę i stąd nastąpiło niedokrwienie mózgu. A gdy się już urodziłem, to leżałem "sztywnym bykiem" przez dwa lata. Gdyby nic szczególna troska rodziców, leżałbym pewnie do dziś, a może nawet do śmierci. No, ale może przejdziemy do weselszych rzeczy: mając dwa lata usiadłem, a mając trzy stanąłem opierając się o poręcz łóżeczka. Pierwszy krok zrobiłem mając pięć lat. W wieku lat siedmiu już chodziłem trzymając się balonika. Teraz wystarczają mi one - stuknął szwedkami. - Jeśli nie liczyć ich, ortopedycznych butów i szkieł w okularach, grubych jak dna butelek, to jest ze mnie chłopak jak się patrzy! - zaśmiał się gorzko. - Przepraszam - zaczerwieniła się Zośka - ja nie myślałam nic złego. Wujek mówił, że opowiesz mi o waszych perypetiach z fałszywymi peruwiańskimi naukowcami. Jak doszło do odkrycia schowka ze złotem Inków? Teraz zaczerwienił się Janusz. - Ja? Dlaczego ja mam opowiadać? Jest tutaj pan Paweł. Ziewnąłem. - Masz opowiadać dlatego, że w całej sprawie orientujesz się równie dobrze jak ja. Poza tym, nie wytrzymałbym składania trzeciego czy czwartego już raportu. Chodźmy, panie Tomaszu. Niech młodzież pogrąży się w tajemnicach Inków i złodziei, a my odwiedzimy bistro, które otwarto tu niedaleko. Jak pan wie, nie lubię kawy, ale tam podają ponoć wyśmienitą. Szef zaśmiał się i wyszliśmy z mieszkania. - Nie wiem, czy dobrze zrobiłem przyprowadzając tu Zośkę - pan Tomasz pochylił się nad filiżanką z parującą wonnie kawą - Janusz zareagował tak ostro. Zresztą trudno mu się dziwić. Czasem łatwiej wyleczyć się z choroby niż z wlokącego się za nią kompleksu. Przypaliłem fajeczkę. - Bez obaw. To było tylko wstępne spotkanie. Dwójka młodych starała się już z góry ustalić, które z nich będzie ważniejsze w naszym towarzystwie. Sądzę, że szybko dojdą do porozumienia. Postaram się zresztą im w tym pomóc. - To dobrze - odetchnął z wyraźną ulgą pan Tomasz - bo ja już myślałem, czyby Zośki nie wysłać z powrotem do Łodzi. - Ależ skąd - oburzyłem się. - Tylko wykombinuję od znajomków odpowiedni namiot i mam zamiar zabrać naszą dwójkę do Niedzicy. - Żeby wreszcie dorwano tego Żuka albo przynajmniej odzyskano złoto Inków - sarknął pan Tomasz. - Zgadza się - oczyściłem fajkę z popiołu i wyszliśmy z sympatycznego lokalu. Gdy weszliśmy do mieszkania nasza dwójka w najlepszej komitywie była pogrążona w roztrząsaniu tajemnic Inków. To znaczy, że prym wiódł tu Janusz, bo wiadomości Zośki były przypadkowe, ale grunt, że umieli i chcieli się dogadać. Zośka odgrażała się nawet, że jutro, po zapoznaniu się dziś w nocy z książkami na temat Inków i Niedzicy zgromadzonymi przez jej wujka, dopiero nas zagnie. - Teraz, gdy trzy skrzynki ze złotem Inków wymknęły się wam z rąk - mówiła bezlitosna dziewczyna - jak słyszałem, macie ochotę na srebrną trumnę księżniczki Uminy. - A skąd takie przypuszczenia? - zdziwiłem się. - A te zdjęcia zamku? - nie ustawała Zośka. - Zdjęcia i od razu marzenia o srebrnej trumnie - zaśmiał się Tomasz. - Zdjęcia?! - zagrzmiałem. - Coś ty tu Janusz nawygadywał? Jakie to nowe trofea ci się marzą, skoro jednego nie potrafiliśmy utrzymać w garści! Janusz stropił się. - Ja tylko tak... bo te zdjęcia... i pan sam wspominał o srebrnej trumnie! - odzyskał animusz. Pogroziłem mu palcem. - To już nie wolno mi pomarzyć i pospekulować? A ty od razu musisz wszystkim rozgadywać. - Nie wszystkim, tylko mnie - obraziła się Zośka. Musiałem przepraszać. Następnego dnia po pracy spotkaliśmy się u pana Tomasza. Tylko Zośka była w dobrym humorze. Postanowiła też nas rozerwać, dając jednocześnie świadectwo, że przynajmniej część nocy spędziła nad książkami na interesujący nas temat. - Chcecie, to opowiem wam legendę o Uminie i jej srebrnej trumnie. Skinęliśmy głowami. - Gdzieś na przełomie XIX i XX wieku żył w Niedzicy niejaki Biały Jakub, furman właścicieli zamku, Salomonów. Sam niechętnie opowiadał o zdarzeniu w młodości, po którym zbielały mu włosy. - Mnie też zbieleją, jak nie zaczniesz mówić do rzeczy - zamruczał Janusz. - Już mówię - zgodnie, o dziwo, odpowiedziała Zośka. - Otóż wszystkim wiadomo, że po zabójstwie Uminy jej zrozpaczony ojciec kazał sporządzić trumnę ze srebra i zamknął się w zamkowym skrzydle z umarłą, a kiedy ponownie pojawił się, trumna zniknęła. Choć trzeba przyznać, że istnieje podejrzenie, że wywiózł ją jakoby do Czerwonego Klasztoru. Ale trzymajmy się legendy. Otóż, nasz Jakub dziwnie nie mógł pewnego późnego jesiennego wieczoru trafić do sieni. Wreszcie natrafił na jakieś ciężkie wierzeje. Zdumiał się. Był w niewielkiej komnacie, na wprost siebie dojrzał schody. Ktoś schodził po nich. Usłyszał westchnienie. Na stopniu stała drobna kobieta ubrana w srebrzystą suknię, na którą spływały długie, czarne włosy. "Wyprowadź mnie stąd, wyprowadź!" - szepnęła kobieta. "Gdzie panienka każe!" - Jakub podniósł latarnię oświetlając drogę. Kobieta skinęła ręką i zaczęła iść po schodach do góry. Aż zaszła do małej komnatki, której Jakub zupełnie nie znał. Była wąska, łukowato sklepiona i niska. Kobieta podeszła do, jak się Jakubowi wydawało, łóżka i powiedziała: "Dziękuję. Weź sobie, dobry człowieku, pieniążek za fatygę. Leży tu, koło mnie." Podszedł Jakub i nagle o mało nie zemdlał: to co wziął za łóżko okazało się srebrną trumną. W niej leżała w srebrzystej sukni kobieta o białej jak śnieg cerze, z rozrzuconymi czarnymi włosami. A wokół kosztowności, że hej! Na piersi zaś kobiety rozlewała się krwawa plama. Skoczył Jakub ku drzwiom. Latarnia zgasła... Rano znaleziono go nieprzytomnego na zamkowym dziedzińcu. W ręku trzymał potrzaskaną latarnię, a włosy miał całkiem białe. Jak niedziecka wieść niesie, nie było to jedyne spotkanie żywego człowieka z zamordowaną księżniczką. Legenda mówi, że trzeba wziąć pieniążek, który ofiarowuje, a wtedy przestanie się ukazywać, bo dostąpi zbawienia. - Ciekawa legenda - mruknął pan Tomasz - nie brak na naszych ziemiach zamków, w których pokutują zamordowane kobiety i wystarczy tylko podnieść ofiarowany przez nie grosik... Zośka obraziła się. - Kpi sobie wujek z legend, a przecież ugania się za nimi. Pan Tomasz pogładził ją po głowie. - Nie denerwuj się. Rzeczywiście nie lekceważę legend. Ale legenda o pobycie inkaskich uciekinierów w Niedzicy zajmuje głównie pana Aleksandra i Pawła. - I mnie - dumnie dodał Janusz. - Poza tym piękna to legenda, która się zmaterializowała pod postacią trzech skrzynek ze złotem Inków! Szef zaśmiał się. - Tak więc widzisz, droga Zosiu, że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy. - Tylko, że to ziarenko ma w swoich łapach obywatel Józef Żuk. Ale nie nazywam się Paweł Daniec, jeśli tego ziarna mu nie odbiorę! Klątwa kapłanów inkaskich głosi bowiem, że każdy kto sięga po złoto Inków będzie ukarany. Zośka uśmiechnęła się: - A czy pan się nie boi, że ta klątwa dosięgnie i pana? Odpowiedziałem śmiechem. - Owszem, obawiam się, ale skoro nie pragnę zdobyć skarbu dla siebie, to myślę, że duchy kapłanów będą dla mnie łaskawe. Dziewczyna zaciekawiła się: - Ale naprawdę coś w tej klątwie jest? Zastanowiłem się. - Pierwsi zginęli wopiści, którzy byli świadkami wydobycia kipu spod progu zamku. Drugą ofiarą był kustosz niedzickiego zamku, który wpadł ponoć na ślad ukrytego skarbu - utonął w Dunajcu. Potem była śmierć Andrzeja Benesza. Wieczorem, w wigilię szesnastych urodzin syna, jadł kolację w rodzinnym gronie i zapowiadał, że, jak nakazuje tradycja, następnego dnia przekaże mu tajemnicę od czterech pokoleń przechodzącą w rodzinie z ojca na syna. Następnego dnia zginął w katastrofie samochodowej. Kolejna śmierć pochłonęła dwoje z rodziny Salomonów. Przyjechali z Węgier i zaczęli jakieś dziwne poszukiwania na niedzickim zamku. Zginęli w słynnej wówczas i pamiętnej katastrofie kolejowej pod Piotrkowem. Czytałem też, że ci Peruwiańczycy, którzy w swym kraju podejmowali się poszukiwań złota Inków, kończyli tragicznie. Był tam jeden człowiek, który potrzebował pieniędzy na naukę swego syna. Znał on jakieś tajne dojście do skarbu Inków i, choć odwodziła go rodzina, sięgnął po złoto. Zmarł w krótkim czasie, choć był człowiekiem w pełni sił i zdrowia. Zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę i po jego minie było widać, że informacje, które otrzymuje, są bardzo ważne. - Tak. Ależ oczywiście. Wysyłam do pana jutro mego pracownika, Pawła Dańca. Jeszcze raz serdecznie dziękuję, panie Andrzeju. Do widzenia... Popatrzył na nas z uwagą. - Dzwonił do mnie pan Kasiński z Krakowa. Właściciel sklepu jubilerskiego i małego warsztatu zajmującego się naprawą biżuterii. - No i?! - pisnęła Zośka. Pan Tomasz uśmiechnął się. - No i poinformował mnie o tym, że dziś odwiedziła jego sklep pewna młoda dama z prośbą, aby przylutował kółeczko do wisiorka w kształcie krokodylka wykonanego ze złota. Pan Andrzej jest nie lada mistrzem w swym fachu i od razu rozpoznał w rzeźbie inkaską robotę. Ponieważ i do niego zwracałem się o pomoc, to zaraz po wyjściu tej pani ze sklepu zadzwonił do mnie. Mamy jeszcze sporo czasu, bo właścicielka krokodylka ma się zgłosić po jego odbiór jutro w południe. Tak więc, Pawle, jedziesz jutro z rana do Krakowa. - A my? - Co trzy pary oczu, to nie jedna. Roześmiałem się na ten błagalny dwugłos. - W porządku, jedziecie! Odpowiedziało mi zgodne: - Hura! Na wszelki wypadek pożyczyłem od pana Tomasza jego komórkowiec. Być może w Krakowie będziemy musieli się rozdzielić. - Wytropimy Żuka! Odnajdziemy złoto! - wyśpiewywała, podskakując na fotelu, Zośka. - Z tym wytropieniem to możecie mieć kłopoty - uciszył ją wujek. - Paweł zna Żuka w zasadzie tylko ze zdjęcia, które tylko jeden raz widział. Janusz też widział go tylko raz, przy budce z lodami, a ty, Zosiu, nie widziałaś go wcale. On zaś widział Pawła i Janusza kilkakrotnie. Spochmurnieliśmy. Pierwszy otrząsnął się Janusz. - Kto tam zwracałby uwagę na takiego pętaka jak ja! Niestety szef był nieubłagany. - Ale nie każdy pętak posługuje się takimi charakterystycznymi drobiazgami jak twoje szwedki. Janusz naburmuszył się: - To mogę nie jechać. Objąłem go. - Przestań się wygłupiać. Pojedziesz. Zapomniałeś już jak to było w jaskini pod Zbójeckimi Skałkami? Dałeś sobie radę z tamtym skalnym kominem, dasz sobie radę i w Krakowie. Może właśnie twoje szwedki tam się przydadzą. Chłopak uśmiechnął się nieśmiało: - Skoro tak pan mówi... Bo naprawdę nie chciałbym być dla nikogo ciężarem. - A ten znów swoje! Zaśmiałem się, ale dobrze wiedziałem, co męczy wrażliwą duszę Janusza. Zaprzestaliśmy sporu o przydatność w Krakowie Januszowych szwedek i zabraliśmy się do układania planu działania na następny dzień. Nabiłem fajeczkę, na co Janusz ostentacyjnie otworzył okno. - Schowam się gdzieś na zapleczu sklepu, a gdy ta pani wejdzie, mam nadzieję, że pan Kasiński mi ją wskaże. Wyjdę ze sklepu za nią i tak mam zamiar dotrzeć do kryjówki Żuka. Wydaje mi się, że krokodylkiem musiał obdarować swoją aktualną ukochaną. Szef pokręcił głową. - A jeśli aktualna ukochana odjedzie spod jubilera samochodem? - Będę miał w pobliżu zaparkowanego Rosynanta. Nie powinna mi uciec. Tak samo gdyby przyjechała taksówką. - A jeśli wsiądzie do tramwaju lub autobusu? - Damy ozdabiające się złotymi krokodylkami nie korzystają z usług MPK! Ale w takim razie też pojadę za nią Rosynantem, tylko że do tramwaju czy autobusu wsiądzie Zośka z komórkowcem. Będziemy w kontakcie. - I myślisz, że Żuk zaprowadzi was do złota Inków? Przecież uważałeś, że przechowuje je w jakimś specjalnym schowku. A tu mieszkanie przyjaciółki, która ze strachu może donieść na policję albo zdradzić go z innym. Takie trzy szkatuły wraz z ich bezcenną zawartością to łup, który może skusić każdego. Skrzywiłem się. - Jeszcze raz powtórzę, że nie uważam, iż złoto Inków trzyma Żuk pod ręką. Ale wierzę, że jeśli natrafimy na niego, to on nas do skarbu doprowadzi! - A jakie jest wasze zdanie, młodzi ludzie? - szef zwrócił się do Zośki i Janusza. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. - Ja tam wierzę w pana Pawła. Już w różnych opałach byliśmy, a zawsze potrafił znaleźć wyjście! - Przychylam się do zdania mojej przedmówczyni - poważnie, ale z iskierką śmiechu w oku, oświadczył Janusz. Podziękowałem im skinieniem głowy. Pan Tomasz uśmiechnął się. - Cóż, pozostaje mi tylko życzyć powodzenia. Ale że takie życzenia przynoszą pecha, więc życzę wam, żebyście skręcili karki! - Dziękujemy. - Aha, drogi Pawle, czy nie przydałaby ci się przypadkiem pomoc policji? - Tylko w ostateczności. A do niej, jak wierzę, jeszcze daleko. Sam zacząłem i sam mam zamiar skończyć! - Pamiętaj, że pycha wielu doprowadziła do klęski! Przybrałem potulny wyraz twarzy. - Ja się nie pysznię, tylko chciałbym odegrać się na facecie, którego przemyślność zrobiła ze mnie balona. Niech nie myśli sobie, że tylko on jest taki mądry! - Ależ Pawle, nie unoś się! Poza tym pamiętaj, że nerwy są złym doradcą. Ułożyłem fajkę grzecznie na popielniczce. - Już jestem spokojny. Pan Tomasz ucieszył się. - To świetnie. Możemy przejść się do garażu i zerkniesz na mego trabanta. Nie ciągnie coś licho! I tak to, jak wiele podobnych rozmów z szefem, zakończyłem dzisiejszą w kanale pod trabantem. Ku wielkiej radości Zośki i Janusza. Do Krakowa wyjechaliśmy pięknym rankiem. Pomimo wczesnej pory zapowiadał się upał. Jechałem dość wolno, czasu mieliśmy bowiem w nadmiarze. Moi pasażerowie prześcigali się w wymianie dowcipów o blondynkach. Ledwo kończyło pierwsze i nie zdążyliśmy się nawet dobrze naśmiać, a już rozpoczynało drugie. Tylko skończyły się dowcipy, a zaczęło się rozważanie, ile taki skarb Inków może być wart i co za niego najlepiej byłoby kupić. Oczywiście nie obyło się bez odwoływania się do mnie, jako - jak twierdziła Zośka - autorytetu w dziedzinie kosztowności. Zajechaliśmy do Krakowa na tyle wcześnie, że zdążyłem jeszcze podjechać pod mój ulubiony (bo tani) Hotel "Krakowiak" i zarezerwować dwa pokoje. Ostatecznie nie wiedzieliśmy, jak długo będziemy w Krakowie tropić Józefa Żuka. Wpół do dwunastej byliśmy pod sklepem pana Kasińskiego. Zaparkowałem Rosynanta w bocznej uliczce, by nie rzucał się w oczy, a jednocześnie był gotów do natychmiastowego wyjazdu. Przez chwilę pomyślałem, co to będzie, jeśli z właścicielką krokodylka przyjedzie do sklepu sam Żuk, który mój samochód zna dobrze, ale po namyśle odrzuciłem tę myśl. Żuk wie, że jest poszukiwany i nie będzie się narażał na wyjazd z kryjówki po naprawiony wisiorek ukochanej. Poprosiłem Zośkę i Janusza, aby nie ruszali się z wozu, bo w każdej chwili możemy odjeżdżać. Zaopatrzyłem też Zośkę w narożnym kiosku w kilka biletów autobusowych i tramwajowych. Poprzedzony dyskretnym dzwoneczkiem umieszczonym na drzwiami wszedłem do sklepu. Naprawdę swym wyglądem dawał odczuć piękno, elegancję i, co tu ukrywać, duże pieniądze. Zasłonięte kotarą drzwi prowadziły na zaplecze. Z fotela za ladą podniósł się dystyngowany starszy pan. Sygnet na jego palcu i szpila wpięta w krawat stanowiły kolejną dyskretną reklamę jego firmy. - Dzień dobry panu. Czym mogę służyć? - Dzień dobry - wyciągnąłem legitymację. - Paweł Daniec, podwładny pana Tomasza. Nie spojrzawszy nawet na legitymację wyciągnął do mnie dłoń. - Andrzej Kasiński. Bardzo mi miło. Zawsze będzie pan u mnie serdecznie witany, jako zwalczający złodziei dzieł sztuki. Proszę, proszę za mną... - odsunął kotarę. Weszliśmy do niewielkiego pokoiku umeblowanego antykami z czasów Ludwika XIV. W przeciwległej ścianie widać było drzwi prowadzące do właściwego warsztatu. Siedliśmy na wyściełanych krzesłach przy stoliczku o wygiętych na kształt łabędzich szyi nogach. Ledwo zdążyliśmy wymienić uwagi na temat pogody, która zapowiadała długotrwały upal, a już gospodarz nalewał smolistą kawę z ekspresu. - Pani, na którą pan czeka, powinna zjawić się w sklepie lada chwila, o ile ceni czas swój i innych - uśmiechnął się gospodarz. - W razie czego dzwoneczek nas ostrzeże, a ja dam panu znać, o którą z klientek chodzi... Gwarzyliśmy właśnie z panem Kasińskim o ulubionym naszyjniku z pereł Marii Antoniny, który ponoć miał być ukryty gdzieś w Polsce, gdy srebrzyście odezwał się dzwoneczek u drzwi. Pan Kasiński wybiegł do sklepu, a ja przysunąłem się do kotary tak, by widzieć sklepowe wnętrze. W sklepie była tylko jedna klientka. Wysoka, szczupła brunetka lat około dwudziestu o uderzającej, wschodniej urodzie. Ubrana była w jedwabny kostium. - Ależ oczywiście, krokodylek jest już gotowy - usłyszałem słowa Kasińskiego. - Zaraz go zapakuję. - Nie, dziękuję - zabrzmiał gardłowy śmiech - udekoruję się nim. To powiedziawszy młoda kobieta przewlokła przez kółko krokodylka złoty łańcuszek i zawiesiła breloczek na szyi. - Czy tak jest dobrze? - zwróciła się do jubilera. - Wspaniale! - odparł ten z niekłamanym zachwytem. - Teraz więc tylko pieniążki? - zaśmiała się piękność. Kasiński odchrząknął jakby z zażenowaniem. Rachunek został uregulowany i kobieta wyszła ze sklepu. Wybiegłem za nią. Zobaczyłem ją stojącą przy fordzie, który dziwnie przypominał mi widziany w Nowym Targu. Przeszedłem obok i ruszyłem w stronę Rosynanta. - Proszę pana! - usłyszałem. W sekundzie przeleciała mi przez głowę myśl: Czyżbym został rozpoznany?" Ale to było nieprawdopodobne. Nawet jeśli ta śliczna pani miała coś wspólnego z Żukiem, to niemożliwe, żeby on jej opisywał ze szczegółami wszystkich swoich przeciwników! I nagle pomyślałem o zdjęciach robionych z dorożki, ale było już za późno, odwróciłem się bowiem w stronę wołającej. - Czym mogę pani służyć? - Wołam i wołam - odęła kształtne usta - a tu jedyny mężczyzna w okolicy nie chce zwrócić na mnie uwagi! - Ależ zwracam - uśmiechnąłem się najszczerzej jak umiałem. - To proszę przenieść teraz uwagę na tylne koło mego forda - piękność zaczęła mną komenderować. Ale to dobrze! Utwierdzałem się w przekonaniu, że nasze spotkanie na chodniku przed sklepem jubilera to przypadek. - Widzi pan, złapałam gumę. A ja sobie z tym wszystkim nie poradzę - pociągnęła noskiem. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. - Za chwileczkę koło będzie wymienione. Tymczasem pozwoli pani, że się przedstawię: Arek Brzeski jestem. - Anna Janik - wyciągnęła niepewnie rękę. Rzeczywiście wymiana koła trwała niedługo. Wóz panny Janik posiadał w bagażniku hydrauliczny podnośnik. Uratowana przeze mnie ofiara motoryzacji po solennych podziękowaniach szykowała się do odjazdu, ja zaś z umorusanymi rękoma musiałem przynajmniej udawać, że szukam miejsca, gdzie te ręce mógłbym umyć. A najbliższym takim miejscem był sklep Kasińskiego, który wyraźnie zaniepokojony wyglądał zza firanki. - I jak ja teraz zostawię pana z tak brudnymi rękoma - biadała (daję słowo, że nieszczerze), panna Janik. - Nie ma problemu - rozłożyłem dłonie - mam tu obok w samochodzie wodę i gąbkę. Jakoś sobie poradzę. - To dobrze - powiedziała piękna krakowianka, wsiadła do forda i ostro ruszyła z miejsca. Pędem pobiegłem za róg, wskoczyłem do Rosynanta i pognałem za fordem. - A gdzie to się pan tak upaćkał? - zaciekawiła się Zośka patrząc na moje ubrudzone ręce. - Przycinałem języki zbyt gadatliwym pannom - odparłem. - Nie wiedziałem, że u jubilera panuje taki brud - niewinnie oświadczył Janusz wspierając Zośkę. - A niech was!... - chciałem zakląć, bo jakoś nie mogłem dopaść w wielkomiejskim ruchu forda, ale uspokoiłem się. Wreszcie ujrzałem przed nami forda panny Anny Janik. "Ciekawe, czy krokodylek doprowadzi nas do Żuka?" - pomyślałem i zaśmiałem się z tego zoologicznego pytaniu. Tak czy owak odpowiedź na nie powinny dać nam jeśli nic najbliższe minuty, to godziny. Na razie kręciliśmy się po obrzeżach śródmieścia w rytm dokonywanych przez panią Janik zakupów. Miałem obawy, czy Anna nie zna czasem mojego samochodu albo czy nie rozpoznaje, że on jedzie trop w trop z nią. Ale szybko wyzbyłem się tych obaw - krążenie forda wokół śródmieścia Krakowa było bardzo charakterystyczne dla kobiecych zakupów. Wreszcie ford wyjechał na Królewską i kierując się na Łobzów przyśpieszył. Zbliżaliśmy się do "domu"! - A temu jubilerowi nie powiedział pan, dlaczego interesuje pana ta właścicielka krokodylka? - odezwała się ni stąd ni zowąd Zośka. Wzruszyłem ramionami. - Nie miałem nawet takiego zamiaru. - Ponieważ to przyjaciel wujka. Zaśmiałem się. - Jeśli tak jest, to pan Tomasz na pewno sam mu wyjaśnił, dlaczego tak nagle interesuje go sztuka zdobnicza Inków. - Nieładnie pan postąpił - upierała się Zośka. - A właśnie, że ładnie - przyszedł mi z pomocą Janusz. - Im mniej ludzi wie o celu naszych poszukiwań, tym lepiej. Nic znaczy to, żebym podejrzewał pana Kasińskiego o nagłą chęć współpracy z Żukiem, ale uważam, że pan Paweł postąpił słusznie. - I ja tak myślę! Przyśpieszyłem wyprzedzając chłodnię, która zasłaniała mi śledzony samochód. Przez dłuższy czas jechaliśmy w milczeniu. Wreszcie przed grupą domów ford mignął kierunkowskazem i zwalniając wjechał na chodnik. - Chyba dojechaliśmy! - zatrzymałem Rosynanta. Anna Janik wyjmowała torby z zakupami z auta. - Teraz, Zosiu, czas na ciebie - odwróciłem się do dziewczyny. - Idź za tą panią i spróbuj się dowiedzieć, gdzie mieszka. Ideałem byłoby, gdybyś sprawdziła, czy czeka na nią w domu jakiś mężczyzna. Może to nie będzie Żuk, ale zawsze taka informacja nam się przyda. - Na pewno tam siedzi Żuk - mruknął Janusz. - Ale jak ja wejdę za nią na klatkę schodową? - zdenerwowała się Zośka. - Przecież teraz wszędzie są domofony! - Chyba nie chcesz, Zosiu, żebym zwątpił w twoją inteligencję? Widzisz, że pani Janik z trudem może poradzić sobie z zakupami. Idź za nią. A gdy będziesz próbowała otworzyć drzwi do domu, potrzymasz jej torby, a w zamian nie tylko zaskarbisz sobie jej wdzięczność, ale jeszcze wejdziesz do domu nie martwiąc się o domofon. Zośka pokręciła głową. - A jeśli ona nie będzie otwierała drzwi kluczem, tylko wciśnie domofon? Westchnąłem. - W takim razie stój za nią grzecznie, a na pewno cię wpuści. Ze swoją niewinną urodą nie wyglądasz na złodzieja. - A co dalej? - nie ustawała Zośka. - O rany, dziewczyno! - jęknął Janusz. Starałem się zachować spokój. - Dalej wsiądziesz razem z panią Janik do windy. Odczekasz, aby ona pierwsza wcisnęła przycisk. I w miarę okoliczności wybierzesz piętro wyżej lub niżej. Wysiądziesz i będziesz nasłuchiwać. Może coś interesującego usłyszysz. - Ale... - Śpiesz się. Janik już pozbierała swoje manatki. A nie będziesz przecież biegła za nią. Ruszaj! - Robi się, szefie! - Zośka wyskoczyła z Rosynanta i poszła szybko alejką w ślad za panną Janik. - Myśli pan, że ten wypad Zośki coś da? - spytał pełen niepokoju Janusz. - Nigdy nic nie wiadomo. Ale musimy się chwytać każdej okazji - powiedziałem niby spokojnie, ale sam zaczynałem się denerwować. Na razie wszystko wydało się wskazywać na to, że mój plan się powiedzie. Anna Janik i Zośka weszły do drzwi wieżowca. Na naszą wysłanniczkę nie przyszło nam z Januszem długo czekać. Po kilku minutach ukazała się w drzwiach domu. Widać było, że najchętniej podbiegłaby do nas. Ale opanowała się i ruszyła najpierw w przeciwną stronę, potem dopiero łukiem alejki skręciła w stronę Rosynanta. - Mądra dziewczyna - mruknąłem. - Zawsze, w nią wierzyłem - odpowiedział pełnym przekonania głosem Janusz, który znał Zośkę ledwo od dwóch dni. Z gromkim "Uff!" Zośka wskoczyła do auta. - Ale się nadenerwowałam - jęknęła - aż mi w gardle zaschło. Podałem jej butelkę z wodą mineralna. Wypiła kilka solidnych łyków. - Tylko nie puszczaj bąbelków nosem - odsunął się od niej Janusz. - Przestań się wygłupiać - skarciłem chłopaka. - A ty, Zosiu, opowiadaj, co i jak. - No więc - dziewczyna wzięła oddech - do wieżowca dostałam się bez kłopotów, bo domofon był zepsuty. Elegancko przepuściłam panią Janik (swoją drogą to piękna kobieta) do windy, gdzie ona nacisnęła przycisk siódmego piętra. Ja więc wcisnęłam ósme. Szybko wyskoczyłam na swoim, bo widziałam, że ona grzebie się w torebce za kluczami. Zdążyłam! Bo ona nie mogła sobie poradzić z drzwiami, zza których witało ją piskliwe poszczekiwanie. Tak więc w domu nikogo nie było. Ale to jeszcze nic. Gdy Janik otwierała drzwi, to powiedziała: "Nie martw się, pieseczku, pani już wróciła. Będziemy teraz razem czekać na pana. Zaraz powinien być w domku." - Fiuu! - gwizdnął Janusz. - Tak więc tego Żuka - zakończyła dumna z siebie Zośka - nie ma w domu. Ale jest w nim spodziewany i to chyba wkrótce! Spojrzałem na nią z uznaniem. - Dzielnie się spisałaś. - Brawo, Zośka - zawtórował mi Janusz. Spoważniałem. - Ale to nie koniec naszych zmartwień. Jak tu rozpoznać, który z wychodzących lub wchodzących mężczyzn jest Józefem Żukiem? Ja, jak już mówiłem, znam go tylko z policyjnego zdjęcia. Janusz zna go lepiej, ale Żuk zna i jego, i mnie, i nasz samochód. Zresztą Janik może mieszkać spokojnie ze swym Bogu ducha winnym mężem. A cała sprawa z krokodylkiem to przypadek. Szkoda, że Kasiński nie spytał, skąd wzięła to cudo. - Akurat! - zaśmiał się Janusz. - Od razu by mu się przyznała, że krokodylek pochodzi ze skarbu Inków, którego właśnie poszukuje policja? Miał rację! - Co więc radzisz? Oczy chłopaka zabłysły. - Zaraz powiem. Tylko może skręcimy w tę uliczkę, bo nie byłoby najlepiej, gdyby wracający do domu Żuk natknął się na Rosynanta. Posłusznie wykręciłem i wjechałem w ocienioną uliczkę kryjąc się między zaparkowanymi samochodami. Odwróciłem się do chłopca. - No więc mów, co ci przyszło do głowy! - Zaczaję się na Żuka. Wybuchnęliśmy śmiechem. - Nie chcę być złośliwy ani naigrywać się w twej choroby, ale przez te żelastwo - trąciłem szwedki - Żuk cię zaraz rozpozna. - To nie ma w Krakowie chłopców chodzących o dwóch kulach? - oburzył się Janusz. Uniosłem dłonie uspokajającym gestem. - Nie zapominaj, że Żuk to wyjątkowo bystry facet i umie błyskawicznie kojarzyć jedno z drugim. Wie już przecież, że wydostaliśmy się z jaskini i to przy wybitnej pomocy chłopca, który na co dzień posługuje się szwedkami, a którego widział przy kiosku z lodami. Może się zdziwi, skąd tak szybko dotarliśmy jego śladami tutaj, ale ręczę, że pryśnie z meliny na Królewskiej, tylko dym pójdzie za nim. - Wtedy wezwiemy policję - odezwała się Zośka - niech przesłuchają Janik. Ręczę, że czegoś ciekawego się dowiedzą. Machnąłem ręką. - A dajże mi spokój z policją. Złoto Inków to nasza sprawa! Gadaj, Janusz, bo coś czuję, że masz jeszcze coś ukrytego w zanadrzu! - A mam - ożywił się chłopak. - Z góry wiedziałem, że nie zgodzi się pan na moje tak jawne śledzenie Żuka. Przygotowałem więc sobie plan zastępczy: otóż mam zamiar pożebrać w okolicy. - Pożebrać? - zdumieliśmy się z Zośką. Janusz uśmiechnął się. - Ano wybrałem sobie takie miejsce pod tym sklepem. Zaraz na murku, gdzie babcie handlują warzywami z działek. Ten murek to dla mnie ważna rzecz, bo będę mógł sobie posiedzieć. Nawet oparty o ścianę długo bym nie wystał. Taka moja uroda - zaśmiał się ironicznie. - Stąd będę dobrze widział wejście do domu Żuka. - Ale on cię dostrzeże? - zaoponowałem. Zaśmiał się. - Tak źle nie będzie. Włożę pańską kurtkę, bardzo obszerną, w sam raz dla żebrzącego. Przy okazji będę mógł schować do kieszeni komórkowiec, tak żebyśmy nie tracili łączności. Twarz przysłonię czapką baseballową Zośki. Widzę tu też plastikową miseczkę po kefirze. W sam raz na datki. Aha, jeszcze tę jedną szwedkę owinę szmatą, która zapewne znajdzie się w bagażniku; niech wygląda na uszkodzoną. A wy tymczasem siedźcie tu grzecznie i czekajcie sygnału. - A co będzie, jeśli Żuk nie wróci do wieczora? - zaniepokoiła się Zośka. - Przecież stojąc tu do późna możesz jedynie wyżebrać interwencję przejeżdżającego patrolu policji. Janusz ze śmiechem pokręcił głową. - Bez obaw. Przecież ta Janik zapewniała swego pieska, że pan zaraz wróci! Przebrał się, owinął szwedkę szmatą, wziął miseczkę po kefirze i podreptał na swoje stanowisko. W nagrzanym słońcem Rosynancie czas wolno mijał. Wreszcie Zośka nie wytrzymała: - A ja mówię panu, że Żuk, o ile to w ogóle jego melina, buja sobie teraz swobodnie po świecie i płaci złotem Inków. Popatrzyłem na nią spod oka. - Nie wydaje mi się, żeby tak było. To za poważna sprawa, żeby się z nią tak afiszować. - Afiszować? A krzyż przy różańcu matki Żuka, a teraz ten krokodylek?! Uśmiechnąłem się. - O krzyż to zadbała chyba sama pani Żukowa. A krokodylek? Może Żuk pomyślał, że na taki drobiazg nikt nie zwróci uwagi, a chciał sprawić prezent swojej ukochanej. Ręczę, że ona nie wie, z jakiego źródła ta figurka pochodzi! Nagle zobaczyłem grupkę starszych pań zmierzających zdecydowanym krokiem w stronę Rosynanta. Tknęło mnie złe przeczucie. - Uważaj, Zośka... Ale było już za późno. Drobne, lecz jeszcze mocne piąstki zabębniły po karoserii. Rozejrzałem się. Samochód był otoczony przez niewiasty raczej w starszym wieku, ale jeszcze czerstwe i pełne sił. Chrapliwie i piskliwie podniosły się głosy: - To hańba... Ja bym takiego... Sam w limuzynie ze swoją lafiryndą, a chłopaka na żebry wysyła!... Niecierpliwe dłonie już szarpały za klamki. Postanowiłem otworzyłem drzwi, żeby wyjaśnić, że tylko podwieźliśmy chłopaka. (Jeszcze tego brakowało, żeby przechodzący koło sklepu Żuk zwrócił uwagę na to zamieszanie). Otworzyłem drzwi i w tejże chwili dostałem pod oko dorodnym pomidorem. - Hii! - to przewodząca paniom korpulentna dama skwitowała swój celny rzut. Otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale w tejże chwili utkwił w nich pęczek rzodkiewek, budząc ogromną radość zgromadzonych pań: - Nie będziesz się wysługiwał dziećmi! - krzyczały. Zatrzasnąłem drzwi. - Zośka, chodu! W miarę ostro, ale tak, żeby nie trącić oblegających, ruszyłem na wstecznym w głąb alejki. Na szczęście przekupki troszczące się o niewyzyskiwanie młodocianych i to jako żebraków, nie ruszyły za nami w pogoń. Schroniliśmy się za zakrętem alejki i z ulgą wyłączyłem silnik. Wyplułem resztki rzodkiewki. - Widzisz, Zosiu, na co nam przyszło - roześmiałem się. - Że utrzymujemy się z żebraniny Janusza. - Też mi żarty - odpowiedziała gniewnie. Po chwili odezwał się komórkowiec. - Tak. - Tu Janusz. Namierzyłem Żuka. Podjeżdżajcie. - Wyjdź za róg sklepu - powiedziałem myśląc o bojowych handlarkach warzywami i ich niechęci do mnie. Łatwo było przewidzieć, jak zareagują na widok Rosynanta. - Ale po co za róg? - upierał się chłopak. - Stracimy z oczu forda Żuka. A on zaraz ma gdzieś jechać. - No to nie gadaj tyle, tylko zasuwaj za róg. Objedziemy sklep od tyłu i forda będziemy widzieli jak na dłoni. - Dobra. Wychodzę. Udało mi się zabrać Janusza bez alarmu ze strony przekupek. Objechałem sklep od zaplecza i zatrzymałem Rosynanta w następnej alejce. Po przeciwległej stronie Królewskiej stał jak na dłoni interesujący nas ford. - Pięknie tu być żebrakiem - westchnął Janusz. - Ze dwa tygodnie takiej pracy, a miałbym na super aparaturę! Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. - A niech cię! Przestań mi tu marzyć o żebraczym fachu, tylko gadaj, czy widziałeś Żuka! Janusz popatrzył na mnie urażony. - Czy inaczej wzywałbym was? Halucynacji nie mam. - Gadaj więc. - Się gada. Jak panie handlujące wyruszyły na wyprawę przeciw wam... Dobre kobiety, nawet kanapkami mnie poczęstowały. - Może jeszcze je podpuściłeś na nas? - nabrałem wątpliwości, bo coś za bardzo wychwalał swą krótkotrwałą żebraninę. Oburzył się. - Ależ skąd. Z takiej poważnej sprawy żarty bym sobie robił? - No to mów serio, jak to było. - Mówię. Pod sklep zajechał nissan. Patrzę, a z niego wysiada Józef Żuk we własnej osobie. - Skąd wiesz, że zaraz stąd odjedzie? - Wiem, bo o to chyba go zapytał ten z nissana i Żuk mu odpowiedział: "Zaraz tam jadę. Tylko posiedzę chwilę z Anką." - Nie rozpoznał ciebie? - zapytałem Janusza pełen niepokoju o pomyślność akcji. Chłopak wzruszył ramionami. - Ależ skąd. Jeszcze wrzucił mi do miseczki pięć złotych. - A jeśli wrzucił ci te pieniądze do miseczki, żebyś właśnie był pewien, że cię nie rozpoznał? Janusz stropił się. - No cóż, będziemy musieli poczekać, czy wsiądzie do swego forda, i wyśledzić, dokąd pojedzie. - Jakiś mężczyzna podchodzi do forda - odezwała się Zośka. - To Żuk! - zawołał Janusz. ROZDZIAŁ PIĄTY ŚLEDZIMY JÓZEFA ŻUKA • MISJA ZOŚKI W KARCZMIE "POD ZŁOTYM KOGUTEM" • NASZ WYSŁANNIK POTRAKTOWANY GAZEM • ZNÓW BATURA • WIZYTA U ANNY JANIK • PĘDEM DO ŻABNA • ZŁAPAŁ KOZAK TATARZYNA • KAJDANKI Żuk obrócił fordem i ostro nabierając prędkości ruszył w stronę miasta. Przepuściłem dwa samochody, aby nas zasłaniały, i ruszyłem za fordem Żuka. - Co będzie, jeśli facet rozpozna Rosynanta? - zmartwił się Janusz. - Mówi się trudno - odpowiedziałem - musimy ryzykować. Zresztą ruch jest tak duży, że niełatwo nas wypatrzyć. - My też łatwo możemy stracić go z oczu - odezwała się Zośka - w dodatku mogą nas odciąć od niego światła. Skinąłem głową. - Masz rację. Mogę się trzymać bliżej forda. Może Żuk nie rozpozna Rosynanta. Zdążyłem zauważyć, że jeepów jeździ po Krakowie sporo. Minęliśmy centrum Krakowa, potem przedmieścia, aż wreszcie wyjechaliśmy na szosę na Tarnów. Tu, ze względu na zmniejszony ruch, musiałem trzymać się dalej od forda. Na szczęście zobaczyłem, że skręca na podjazd restauracyjki, która już z dala reklamowała się jako Karczma "Pod Złotym Kogutem". Karczma nie cieszyła się widocznie dużym powodzeniem, bo na podjeździe stał tylko jeden samochód, opel na obcej rejestracji. Spojrzałem przez lornetkę. - Rejestracja ukraińska - mruknąłem. - I co teraz zrobimy? - spytał Janusz. - Zjedziemy tutaj - skręciłem w na poły zarośnięty podjazd do starego warsztatu samochodowego. - A do ciebie, Zośka, będę miał gorącą prośbę. Pofatyguj się do tej karczmy. Zamów sobie colę czy lody i staraj się usiąść w pobliżu tych Ukraińców. Głowę sobie dam uciąć, że zastaniesz przy nich Żuka. Co możesz, to podsłuchaj. - Zawsze ja! - widać było, że Zośka obawia się wyprawy do karczmy. - Dziewczyno droga! - poklepałem ją po ramieniu. - Przecież mnie i Janusza Żuk dobrze zna. - Dobrze już, pójdę - westchnęła wreszcie z rezygnacją Zośka - ale za lody pan mi zwróci. Odetchnąłem z ulgą. - Za lody i wszystko co sobie zamówisz! - Zgoda. Już ja puszcze pana z torbami! Trzasnęła drzwiami i ruszyła przez szosę w stronę karczmy. Pomachałem jej ręką, ale tego chyba nie widziała. - Jak pan myśli - spytał po chwili milczenia Janusz - co może łączyć Żuka z Ukraińcami? Przecież nie będzie przemycał z Ukrainy złota za złoto, którego ma pełno. Narkotyki? Żaden poważny szlak przemytu narkotyków nie prowadzi przez Ukrainę. Zaśmiałem się cicho. - Zapomniałeś o jednym. Zaperzył się. - O czym to? - O środkach do produkcji broni jądrowej. Ponoć bez większych kłopotów można je kupić od Ukraińców. Grunt, żeby wiedzieć od kogo. A nasz Józef Żuk wygląda mi na takiego, który jest dobrze w tej materii zorientowany. - Mówi pan "bomba atomowa" - potarł czoło Janusz. - Ale komu ona jest w Polsce potrzebna? Zacząłem nabijać fajkę. - Nie wierzę, że potrzebna jest akurat Polakom. Ale weź pod uwagę udział w akcji Żuka Peruwiańczyków i może jeszcze innych obcokrajowców. To mi wygląda na sprawę międzynarodową albo taką, w którą zaangażowane jest jakieś państwo, któremu koniecznie potrzebna jest bomba atomowa. - Bomba atomowa - z nabożnym skupieniem powtórzył Janusz. Ze śmiechem zapaliłem fajkę. - Nie przejmuj się tak. To wszystko tylko moje domniemania! Bardziej interesuje mnie los Zośki, wysłanej do karczmy w dość niemiłe towarzystwo. Ale to bystra dziewczyna i da sobie radę. - Żeby nie Szwedki, sam bym poszedł - mruknął Janusz. Wzruszyłem się, ale odparłem: - Do bani z takim pomysłem. Żuk mógł zapamiętać twoją twarz. - Nie poznał jej pod sklepem. - Bo miałeś nasuniętą na nos czapkę Zośki! Obruszył się. - Teraz też bym ją włożył. A tak wszystko przez to moje parszywe kalectwo! - walnął pięścią w szwedkę. Postanowiłem zmienić temat rozmowy, aby chłopak przestał myśleć o swojej chorobie. - Długo oni będą radzić w tej karczmie, jak myślisz? - Nie wiem, ale Zośka musi tam siedzieć do końca. - Tak. Przypomniałem sobie, że od śniadania na trasie z Warszawy do Krakowa nic nie jedliśmy. - Nie jesteś głodny? - spytałem Janusza. Chłopak obruszył się: - Co pan?! W takiej chwili? Otworzyły się drzwi do karczmy i stanął w nich Żuk w towarzystwie trzech mężczyzn. Uścisnęli sobie dłonie, wsiedli do samochodów i szybko ruszyli. Żuk w stronę Krakowa, Ukraińcy na Tarnów. - Za kim gonimy?! - ożywił się Janusz. - Ech, chłopie - pokręciłem głową. - A na biedną Zośkę to kto zaczeka? Minęła jednak dobra chwila, a Zośki nie było widać. Uzmysłowiłem sobie, że Żuk przejeżdżając obok nas popatrzył uważnie na Rosynanta. - Gazu! Z piskiem opon zajechaliśmy pod karczmę. Wyskoczyłem z Rosynanta i wbiegłem do wnętrza lokalu. W sali nie było nikogo oprócz ziewającego kelnera. Teraz na zaplecze, gdzie mieściły się wejścia do ubikacji. W męskiej nikogo. W damskiej... na kafelkowej podłodze pod zlewem leżała Zośka. W powietrzu unosiła się słodkawa woń gazu usypiającego. Jednym ruchem, powstrzymując oddech, otworzyłem okno. Na szczęście dawka, którą poczęstowano dziewczynę, musiała być mała, bo Zośka już próbowała się podnieść. Przemyłem jej twarz zimną wodą, otworzyła przytomniej oczy. - A, to pan... - Ja. A kogo się spodziewałaś? - Nie wiem. Miałam śledzić Żuka i... - znów zasnęła. Wziąłem ją na ręce i wyszedłem z ubikacji. Ziewający kelner poderwał się na mój widok. - Co pan tu, proszę pana... - zaczął piskliwym głosikiem. Nie dałem mu skończyć. - Policja. Zaraz tu będzie ekipa do walki z nierządem. - Policja? Ależ panie inspektorze!... - skurczył się i pędem pobiegł na zaplecze, krzycząc: - Szefie! Szefie! Nie miałem zamiaru rozmawiać z szefem Karczmy "Pod Złotym Kogutem". Zbiegłem do Rosynanta i ułożyłem Zośkę na tylnym siedzeniu. - O rany, co oni z nią zrobili?! - jęknął Janusz. Nie zwracając uwagi na okrzyki Janusza pomknąłem w stronę Krakowa. Nie ma co! Sprytnie to sobie Żuk wymyślił. Nic wiem, kiedy zorientował się, że jest przeze mnie śledzony: czy już na szosie, czy podczas parkowania Rosynanta. W każdym razie bezbłędnie skojarzył sobie pojawienie się w karczmie Zośki z moją obecnością. Równie bezbłędnie wykalkulował, że gdy będzie ze swymi przyjaciółmi z Ukrainy odjeżdżał spod karczmy żaden pościg mu nie grozi, nie zajmiemy się bowiem jego fordem ani ukraińskim oplem, a zatroszczymy się o Zośkę. Zajechaliśmy pod Hotel "Krakowiak". Zośka już na tyle otrzeźwiała ze snu, że mogłem ją prowadzić pod rękę. - Możemy prosić o klucze... - Żadnych nietrzeźwych - przerwał mi z oburzeniem portier. - Ależ zna mnie pan nie pierwszy rok, panie Antoni - uśmiechnąłem się grzecznie. - Po prostu moja młoda towarzyszka zasłabła z tego upału. - Po prawdzie to gorąc jest straszny - mruknął portier podsuwając nam klucze. Pojechaliśmy windą na górę, do naszych pokoi. Położyłem Zośkę na łóżku i poszedłem do swojego pokoju, gdzie w kieszeni torby miałem buteleczkę z amoniakiem, w sam raz na takie okazje. Wróciłem do pokoju Zośki i podetknąłem jej odkorkowaną buteleczkę pod nos. Poskutkowało ku wielkiej radości Janusza. Zośka odetchnęła głęboko, potrząsnęła głową i kichnęła. Opadając znów na poduszkę spytała: - To gdzie ja jestem? Bo z kim, to już wiem. Podłożyłem jej zwinięty koc pod poduszkę. - Jesteś w Hotelu "Krakowiak". A ostatnie pamiętne dla ciebie chwile spędziłaś w towarzystwie Józefa Żuka i jego niezidentyfikowanych ukraińskich kompanów. Zośka wzdrygnęła się. - Nie opowiesz nam, co usłyszałaś w Karczmie "Pod Złotym Kogutem"? - udałem beztroską ciekawość. - Zaraz - jęknęła Zośka. - W głowie mi się kręci. Pić. Po raz drugi tego dnia poczęstowałem ją wodą mineralną, tym razem przygotowaną dla gości przez kierownictwo hotelu. Dziewczyna wypiła pół szklanki i odpoczywała chwilę. Wreszcie zaczęła mówić: - Z podsłuchiwania tych drani to prawie nici, bo usiedli w takim kącie, że w pobliżu nie było żadnego stolika. Po kolei więc... - Gadaj! - nie wytrzymał Janusz. Zośka uśmiechnęła się z wyższością: - Gadają papugi, człowiek mówi. Teraz ja nie wytrzymałem: - Mów więc, kochana. - Na początku to nie mówili chyba o niczym ważnym, bo śmieli się ciągle. I tylko Żuk powiedział głośniej, dobrze słyszałem: "Są cmentarze i cmentarze. Na właściwym to mądry człowiek zawsze coś znajdzie". I śmiał się z tego swego powiedzenia tak długo, aż tamci popatrzyli na niego jak na wariata. Potem zaczęli mówić bardzo cicho, tak że usłyszałam jedynie: "Taki numer jeszcze nie przeszedł." - A od kiedy ty tak dobrze umiesz po ukraińsku? - wtrącił z głupia frant Janusz. Ale Zośka tylko spojrzała na niego pogardliwie. - Rozmawiali po polsku... - Dajcie spokój - przerwałem rozwijający się spór. - A ty, Zosiu, mów dalej. Zośka poprawiła się na poduszce. - Jak ten jeden z nich powiedział o numerze, który dotychczas nie przeszedł, to wszyscy spoważnieli, nawet Żuk. Później znów coś długo szeptali, ale nic nie dało się usłyszeć. Jednak cierpliwy zawsze jest nagrodzony - zadarła nosa. - A stąd tobie na przypowieści się zebrało? - zdurniał się Janusz. Zośka usiadła na łóżku. - Stąd, że mam dla was superwiadomość, którą chciałam zachować na koniec relacji, ale nie wytrzymuję... Skaranie boskie z tą dziewczyną! - Prosimy cię, Zosiu, mów wreszcie! - Otóż - zrobiła efektowną pauzę - usłyszałam nazwisko Batura! - Batura! - zakrzyknąłem. Janusz milczał, bo mu to nazwisko jeszcze nic nie mówiło. - Nasz wróg numer jeden! - aż podskoczyłem na foteliku. - Może jeszcze coś usłyszałaś o nim?! Zośka przeciągnęła się z dumą. - Jeden z Ukraińców powiedział, żeby zwrócić się do Batury jako rzeczoznawcy. Pozostali skinęli głowami. Widać więc mają tego drania w wielkim poważaniu. - Drań draniem - przerwałem mimo woli - ale fachowcem jest świetnym. Zośka machnęła ręką. - No, ale wróćmy do karczmy. Jak tamci zaproponowali Baturę, to Żuk roześmiał się i powiedział (dobrze to słyszałam): "To weźcie go na pośrednika". Na to jeden, taki łysawy: "To ty go bierz, bo towar jest na razie w twoich rękach, chyba że się zgłosi prawdziwy właściciel". I tu chyba wymienił jakieś nazwisko. Chciałam słuchać dalej, ale musiałam pójść do toalety. Słyszałam, że ktoś idzie za mną, ale chyba nie uważacie za stosowne, abym oglądała się za każdym przynaglonym naturalną potrzebą. Nie obejrzałam się i już nic więcej nie pamiętam. Obudziłam się dopiero na widok pana Pawła. - No cóż, Zosiu. Spisałaś się na medal. Baturą się nic przejmuj, bo może rzeczywiście nie ma on zamiaru zajmować się złotem Inków. Leż teraz pod opieką Janusza, a ja wyskoczę na chwilę. - A gdzie to pan wędruje? I to tak bez nas? - oburzył się Janusz. - Mam zamiar sprawdzić, czy mieszkanie pani Janik to stała melina Żuka, czy tylko taka z doskoku. Zajechałem na Królewską. Przed domem nie było widać forda Żuka. Błogosławiąc chuliganów niszczących domofony wszedłem do wieżowca. Wsiadłem do windy i nacisnąłem przycisk siódmego piętra. Wcisnąłem dzwonek. Po chwili drzwi otworzyły się, ale tylko na tyle, na ile pozwalał łańcuch. W szczelinie zobaczyłem przybraną w kimono Annę Janik. - Ach, to pan - zdziwiła się - czyżby w fordzie znów zeszło powietrze? Uśmiechnąłem się. - Sądzę, że pani samochód znajduje się w świetnej formie, bo nie widziałem go pod domem. Otworzyła drzwi z łańcucha. - Proszę do środka. Maleńkie mieszkanie raziło nieco krzykliwością wnętrza. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Otóż nie nazywam się Arek Brzeski. Nazywam się Paweł Daniec i jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wyciągnąłem legitymację. Przyglądała się jej długo, wreszcie oddała mi wzruszając ramionami. - Też ministerstwo... No, ale cóż pana sprowadza do mnie o tak późnej porze? Proszę, niech pan siada. Usiedliśmy w stylizowanych na rzeźbione drewno fotelikach. Splotłem palce u rąk. - O ile mi wiadomo, zna pani niejakiego Józefa Żuka. Parsknęła śmiechem. - Znam paru Żuków, ale Józefa Żuka nie mam niestety przyjemności znać! - Nie zna pani mężczyzny o takim wyglądzie: wysoki, szczupły brunet lat około trzydziestu, może trzydziestu pięciu; włosy długie, związane w kucyk; na prawej kości policzkowej widoczna z daleka blizna? Janik popatrzyła na mnie w zamyśleniu. - Gdyby ta blizna nie była aż tak widoczna, to owszem znam takiego człowieka. Tylko jego blizna jest o wiele mniejsza od opisywanej przez pana. - To nie takie ważne, pani Anno - zacząłem się gorączkować - mógł przecież zatrzeć jej wielkość jakimś środkiem kosmetycznym. Tym bardziej jeśli znany pani człowiek jest Józefem Żukiem. Ściga go cała polska policja. Kobieta zawahała się. - Jeśli to taki kozak, to marne moje życie, gdy tylko wpadnie na pomysł mścić się na mnie. "Ma rację, ale jeśli nie popełnię błędu, policja nigdy nie dowie się, skąd moje informacje o Żuku!" - pomyślałem. - Pani Anno, ręczę słowem honoru i tą moją legitymacją, którą pani lekceważy, a ja wysoce sobie cenię, że nikt nie dowie się o tym, że wsypała pani Żuka. Zastanawiała się jeszcze. - No, śmiało!... - ponagliłem ją. - Tak więc - odkaszlnęła - tego pańskiego Żuka poznałam na drinku "U Wierzynka". No a potem od drinka do drinka stanęło na tym, że zamieszka u mnie. Dziwny był. Mówił, że ma przechlapane w jakimś gangu i musi się ukrywać. Podoba mi się, bo ma gest. O, dał mi to cacko ze złota - wyjęła z dekoltu kimona krokodylka - i powiedział: "Będziesz bogata, Żabko, Żabuchno" - i bardzo się śmiał z tego, jak mnie "ochrzcił". Dopiero dzisiaj z rana wyszedł z domu. A po południu wziął mój samochód i pojechał. Nie chciał powiedzieć dokąd, ani zabrać mnie ze sobą. Przyznam się panu, myślałam, że po raz ostatni widzę swego forda. Wyjąłem fajkę. - Ja nie palę - powiedziała moja gospodyni z naciskiem. Schowałem więc śmiercionośny przyrząd i zapytałem. - Bała się pani o swój samochód, nie widziała więc pani żadnych dokumentów Żuka? Zaśmiała się swym niskim zmysłowym śmiechem. - Taka głupia to ja już nie jestem! Tylko co w dzisiejszych czasach, kiedy tak łatwo o podróbki, da zaglądanie w czyjeś papiery? Znów się roześmiała. - Najlepszym dowodem na to niech będzie fakt, że ten pański Józef Żuk nazywał się w paszporcie, prawie jazdy i dowodzie Zbigniew Rolicki! Skrzywiłem się. Fałszywe dokumenty, a ja uganiam się za Józefem Żukiem! Trzeba będzie zawiadomić Kowalczyka o nowym wcieleniu tropionego przez nas. Znów mi się dostanie za plątanie się policji pod nogami, ale nich tam! - Tak więc Żuk alias Rolicki opuścił panią na zawsze jej samochodem dziś późnym popołudniem? - spytałem. Janik pokręciła głową. - Żeby tak na zawsze opuścił, to nie. Był tu niedawno przed panem. Spakował swoje rzeczy i powiedział, że musi na kilka dni zniknąć z Krakowa. Swego forda znajdę jutro rano na parkingu przed dworcem. Kluczyki będą wciśnięte pod lewą przednią oponę. No a potem on, czyli Zbyszek, wróci do mnie i wyjedziemy razem na dalekie gorące wyspy, gdzie będziemy żyć długo i szczęśliwie. Bałam się o samochód porzucony na parkingu z kluczykami pod oponą, ale ten pański Józef czy mój Zbyszek miał, pomimo śmiechu, coś takiego w oczach, że pomyślałam, iż nie warto z nim za wiele dyskutować. - Widzi pani? - powiedziałem nie bez satysfakcji. Uśmiechnęła się niewesoło: - Widzę. Ale co z tego. Podniosłem się z fotelika. - Czy to już wszystko o naszym przyjacielu? Janik poderwała się. - Ach, nie! Na śmierć zapomniałabym! Przecież on, jak przyjechał wieczorem, dzwonił do kogoś! - Czy może słyszała pani, co mówił? Owinęła się szczelniej kimonem. - Nie bardzo. Ale zaraz, zaraz sobie przypomnę... Aha... coś o cmentarnych duchach. I żeby tamten nie spóźnił się na pierwszą. - Chyba chodziło mu o pierwszą w nocy - mruknąłem. I nagle poczułem, że gdzieś na dnie mózgu zapala się iskierka. "Ostrożnie, Pawle, bo przegapisz!" Pożegnałem się z panią Anną, życząc jej, by na przyszłość lepiej dobierała sobie znajomych. Jeszcze raz upewniłem ją, że w sprawie Żuka nic jej nie grozi i wyszedłem z mieszkania. Przed domem pachniały lipy. Od czasu do czasu przeleciał z ciężkim buczeniem zapóźniony chrabąszcz. Usiadłem na ławce i nabiwszy powoli fajeczkę zapaliłem ją z radością, jaką daje oczekiwanie w zasadzce na drapieżnika, który na pewno wpadnie w nasze ręce. Próbowałem złożyć w jako tako logiczną całość to wszystko, co usłyszałem dziś od pani Janik o Żuku. Podrywa dziewczynę, melinuje się w jej mieszkaniu, używa fałszywego nazwiska. Każdy na jego miejscu tak by zrobił. Tak samo z poddaną kosmetycznemu zabiegowi blizną. Szukajmy dalej. Dał jej krokodylka? A, to już błąd! Co jeszcze? Z uporem nazywał Annę "Żabką" i to zawsze w kontekście czekającego ich bogactwa. Złodzieje często bywają przesądni. Żabka, Żabuchna, Żabcia, Ża... - aż zakrztusiłem się dymem z fajki! - Żabno! Cmentarz niemieckich żołnierzy poległych podczas pierwszej wojny światowej! Po drugiej stronie cmentarz żołnierzy rosyjskich. Ale białe audi Żuka, które widziałem po raz pierwszy, stało po stronie cmentarza niemieckiego! Czyżby przygotował sobie schowek na łup zdobyty na Aleksandrze i na mnie? Wątpliwe. Raczej ma tam już od dawna gotową kryjówkę, którą wykorzystywał w swych złodziejskich akcjach. Zaraz! Dzwoniąc od Janik powiedział do kogoś, żeby tamten nie spóźnił się na pierwszą. I jeszcze coś o cmentarnych duchach. Czyli chodziło mu o pierwszą w nocy. Widocznie przestraszony naszym widokiem (widziałem, jak patrzył na Rosynanta) chce zapewnić złotu Inków bezpieczniejsze jego zdaniem schronienie! Spojrzałem na zegarek. Mijała jedenasta. Miałem aż nadto czasu, by dotrzeć do Żabna. A co tam będzie? To się zobaczy. W drogę! Dojechałem pustoszejącą już szosą do Tarnowa. Skręciłem na Żabno. Raz wydawało mi się, że złoto Inków jest już moje, to znów że jadę za wymyśloną przez siebie bajką. W Niedomicach wyłączyłem światła drogowe i włączyłem noktowizor. Do cmentarza pozostawał już niespełna kilometr. Minąłem skrzyżowanie z szosą na Biskupice Radłowskie. Przede mną w zielonkawej poświacie noktowizora zamajaczyły wysokie sylwetki drzew cmentarnych. Po lewej stronie szosy zobaczyłem zaparkowany samochód, w którym domyśliłem się forda pani Janik. Zatrzymałem Rosynanta. Rozmowa przy fordzie przechodziła właśnie ze stadium spokoju do fazy gestykulacji. Aż wreszcie pierwszy cios wylądował na szczęce Żuka. Walka trwała i trwała, a żadnemu z przeciwników nie udawało się uzyskać przewagi. Za to, na co patrzyłem z pełną sympatii ciekawością, obaj walczący zademonstrowali dobrą znajomość wschodnich sztuk walki. Zwyciężył jednak tradycyjny boks! Przeciwnik Żuka trafiony ostrym sierpowym rozłożył ręce i zniknął w krzakach zarastających rów. Żuk nawet nie spojrzał na niego. Wsiadł do forda i ruszył w stronę Tarnowa oraz... Rosynanta. Wciąż bez świateł wyjechałem na środek szosy i dopiero teraz dałem pełną moc halogenów. Ale Żuk musiał być wytrawnym kierowcą. Nie wpakował się w czołowe zderzenie (czego ze względu na potężne zderzaki Rosynanta nie obawiałem się) ani też nie próbował przecisnąć się między stertą żwiru a moim samochodem, co skończyłoby się dla niego wywrotką. Wykorzystując minimalne poszerzenie szosy ostro skręcił w lewo, a potem w prawo tuż przed maską Rosynanta i pognał ile mocy w garach forda. Ale gdzie seryjnemu samochodowi było równać się z Rosynantem! Tuż za Żabnem siedzieliśmy już fordowi na ogonie. Delikatnie zaproponowałem Żukowi zjechanie w rów, trącając zderzakiem w tylny zderzak forda. Ale, jak powiedziałem, Józef Żuk był dobrym kierowcą! W ostatniej chwili, gdy myślałem, że już się poddał, wyskakiwał znów na szosę! Udało mi się dopiero za czwartym razem. Zaznaczę, że mogło udać się za pierwszym razem, ale nie chodziło przecież o zabicie Żuka ani o przysporzenie mu ciężkich urazów. Tak więc ford tkwił w rowie, ale bynajmniej na tym się nie skończyło! Kiedy wysiadłem z Rosynanta i pochyliłem się nad fordem, zza drzwi ukazał się Żuk z połyskującą w świetle księżyca ciemną oksydowaną lufą pistoletu P-85. - Oo, witam cię, Pawle - głos Żuka drżał nie wiedzieć ze śmiechu czy zdenerwowania. - Już przez chwilę myślałem, że to ty zaopiekowałeś się złotem Inków, ale twoja obecność tutaj to wyklucza. - Co jest grane?! - szarpnąłem się ku niemu. - Spoko - skierował na mnie lufę pistoletu trzymanego w opartym o drzwi forda ręku. - A grane jest to, że skarb, w którego poszukiwanie włożyliśmy tyle wysiłku, ulotnił się. - Łżesz! - Ej! To samo mówił mój kumpel, a teraz, o ile odzyskał już przytomność, zbiera swe kości na szosie pod Żabnem. A może masz ochotę zajrzeć do mego bagażnika. Tylko że jak nic w nim nie będzie, to ci przytrzasnę jego klapą twój zakuty łeb! Wiedziałem, że nie żartuje. Ale kto mógł być tym złodziejem?! - Batura! - szepnąłem. - Co ty tam mruczysz? Wzruszyłem ramionami schodząc jednocześnie na dno rowu, obok forda. - Nic. Tylko wyrażam żal nad stratą. Bo gdyby nie ten tajemniczy złodziej, miałbym już złoto Inków w swoich rękach. - Na razie ja mam cię w swoim - zaśmiał się Żuk - i dziękuj Bogu, że nie są to ręce kogoś innego, bo już byłbyś sztywny. Pokręciłem głową. - Nie ufaj nigdy do końca swoim rękom, mówi koreańskie przysłowie... Wyskoczyłem w górę i z całej siły kopnąłem w drzwi forda, zakleszczając rękę trzymającą pistolet. - Auł! - zawył Żuk. Huknął strzał, ale kula gwizdnęła gdzieś nad polami. Podniosłem opuszczony pistolet. - No i co, Żuczku? Koniec marzeń o skarbie Inków. Czas odnowić dawną znajomość z policją. - A niech cię! - zaklął Żuk. - Złamałeś mi rękę. Wystąpię przeciw tobie do sądu. Jak mają mnie karać sprawiedliwie, to niech i o ciebie zadbają. - Pokaż rękę - powiedziałem. Wyciągnął ją w moją stronę pojękując z bólu. Obmacałem starannie przytrzaśnięte drzwiami kości. - Masz szczęście. Ręka cała. Ale trzeba ci przyznać, że kości masz odporne, niejedna ręka trzasnęłaby w nożycach tych drzwiczek. - To u nas rodzinne - nie bez dumy odparł Żuk. - No to proszę do mego samochodu. Twój (ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć: Anny Janik) zamkniemy i zostawimy tutaj. Z rana policja nim się zaopiekuje. - Tak, jeśli coś z niego zostanie po wizytach nocnych złodziejaszków. Zrobiło mi się żal panny Janik. Dlaczego przez swój brak rozsądku ma stracić samochód, którym tak się cieszy? - Nie martw się, Józek. Coś poradzimy. Ale na razie ruszaj na górę. - Nie mogę tu zostać? Przecież z tą ręką nie będę nawiewał?! Westchnąłem z podziwem: - O ty, Józefie Żuku, jesteś zdolny do wielu rzeczy! Nie odpowiedział, ale czuło się, że moja ocena sprawiła mu przyjemność. Rozsiedliśmy się w Rosynancie, przy czym zadbałem, by pistolet był poza zasięgiem Żuka. Sięgnąłem po telefon i wystukałem numer policji w Tarnowie. - Stłuczka cztery kilometry za Żabnem. Jeden poszkodowany: niejaki Józef Żuk poszukiwany przez policję. Głos z tamtej strony telefonu, który szykował się, by mnie ochrzanić za absorbowanie policji po nocy jakimiś stłuczkami, od razu stał się uprzejmy i zawiadomił mnie, że radiowóz rusza spod komendy. Żuk posykując z bólu wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro. - Zapalisz? - Nie. Ja tylko fajkę - odpowiedziałem, ale podałem mu ogień. Popatrzył na mnie uważnie w świetle zapałki. - No, no, a jednak mnie w końcu dorwałeś. Jak ci się udało trafić na mój ślad? Pewno któryś z kolesiów sypnął. Ale nie, wtedy miałbym na karku policjantów, a nie ciebie. Dobry jesteś. - Ty też niezgorszy - odwzajemniłem komplement - o mały włos, a by ci się udało. A co do tego jak mi się udało, to pozwolisz, że ci nie odpowiem. Tajemnica zawodowa. Wybuchnęliśmy śmiechem. W ogóle Żuk zyskiwał przy bliższym poznaniu. Należało więc zdwoić czujność. Przy typie antypatycznym, wrednym, groźnym nasza uwaga jest cały czas napięta. Tymczasem gdy spotka się kogoś spokojnego, ba, łagodnego na pozór, wtedy nasze zmysły usypiają i wystarczy moment nieuwagi, by tamto niewiniątko zatriumfowało nad nami! Odwróciłem się do Józka. - A kto ciebie wrobił w robotę przy złocie Inków? Zaśmiał się po raz wtóry. - Chytrusek z ciebie. Wiesz, gdyby nie pewne względy niezależne ode mnie, tobym ci powiedział. Ja już nie mam dla ciebie żadnej wartości. Będziesz się uganiał za tym, który nam zwinął złoto Inków. Ale będziesz zeznawał przed sądem jako świadek, ba, nawet poszkodowany, bo cię Silvia i Emilio przymknęli w jaskini. A wtedy twoje umiłowanie prawdy może doprowadzić do zeznań, które mnie, biednego, mogą drogo kosztować. Pokiwałem głową. - A ty nie mógłbyś powiedzieć przed sądem prawdy? Przecież liczyłoby ci się to do złagodzenia wyroku. Zaśmiał się i odpalił drugiego papierosa od niedopałka. - Wyobraź sobie, że mam zamiar iść "w zaparte", czyli milczeć jak grób. Dużo do odsiadki za tę akcję "Złoto Inków" dostać nie powinienem. - Już samo porwanie profesora i jego asystentki... - mruknąłem. Machnął ręką, ale widać było, że się zdenerwował. - Kto nie ryzykuje, ten nie ma nic! Mawiają Francuzi. - Kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi - odparłem. - Mawiają Polacy. A w dodatku Emilio i Silvia sypią, aż kurz leci. Wzruszył ramionami. - Niech sypią. Na każde zeznanie trzeba mieć świadka. A tak ani oni, ani ci prawdziwi naukowcy... - Zapomniałeś o mnie. Że nie powiem już o Kobiatce i jego bratanku. - Ty, to owszem. Ale oni? Widzieli tylko, jak sprzedawałem lody, a to, chwała Bogu, nie jest karalne w Polsce. Zresztą nawet ty, co wiesz więcej o mojej robocie oprócz dzisiejszego spotkania? Miał rację. Za nic nie chciałem, żeby łatwowierna panna Janik została wplątana w to śledztwo. Ale jeśli nie będzie można inaczej... Jeszcze jest czas. Pomyślimy. Zapytałem: - To twój ford? Prychnął: - Co ty, przypadkiem się trafił. Odetchnąłem z ulgą. Na razie panna Anna jest bezpieczna. - Będziesz więc szedł "w zaparte"? - powiedziałem po chwili milczenia. Zapalił trzeciego papierosa. - Tak. Sąd będzie dla mnie wyrozumiały. Przecież jestem prawie nie karany! - zaśmiał się. - Za wzorowe zachowanie dostanę jeszcze zmniejszenie kary. A gdy wyjdę, czekać będą na mnie, może niekoniecznie przyjaciele osobiście, ale czeki od nich na pewno i to na przyzwoite sumy. Nie zamartwiaj się o mych przyjaciół, że wpadnę przez te czeki. Ręczę, że będą pochodzić od stuprocentowo porządnych, nobliwych firm - zaciągnął się głęboko dymem, jakby już smakując przyszłe wyjście z więzienia. - Za to gdybym zaczął, broń Boże, za dużo mówić albo jeszcze wymienił jakieś nazwisko... wtedy już mogę sobie kupować dowolnie wybrane miejsce na tanim cmentarzu. Nie masz pojęcia, jak moi przyjaciele cenią sobie dyskrecję. - Oni są daleko, a ty byłbyś w polskim więzieniu - powiedziałem bez przekonania. - Ech - westchnął ze smutkiem Józek - tu i odległość na Księżyc byłaby za mała. Czasem mi się zdaje, że moi nowo poznani przyjaciele obejmują całą kulę ziemską swymi łapami... - Dlatego trzeba z nimi walczyć - odparłem. Machnął ręką, jakby odpędzał się od uprzykrzonej muchy. - O, jadą gliny! - wskazał na migocącego w tylnym lusterku "koguta". - Ciekawe, czy zgarnęli Witka, jak się grzebał w rowie pod Żabnem. To byłby niefart dla niego. Policaje mają kilka spraw do chłopaka, a jakoś spotkać go nie mogą... Wyjąc syreną podjechał polonez, z którego wysiadło dwóch policjantów. Witka w środku nie zobaczyłem. Wyskoczyłem z Rosynanta. - Józef Żuk? - spytał groźnie dowódca patrolu. - Tak! - usłyszałem za sobą tłumione śmiechem. Nie zdążyłem wykrzyknąć: "Nie!", gdy już poczułem na przegubach twardą stal kajdanków. ROZDZIAŁ SZÓSTY ZŁOTE PRZEKLEŃSTWO PERU • SKANDAL W MAZOWIECKIM TOWARZYSTWIE FOTOGRAFICZNYM • KTO CZYHA NA FOTOGRAM ZATYTUŁOWANY "NIEDZICA" Ileż to śmiechu przetoczyło się korytarzami i gabinetami Ministerstwa Kultury i Sztuki na wieść, jak to jego pracownik Paweł Daniec został pochwycony jako słynny od niejakiego czasu złodziej złota Inków. A ciekawe, że to wszystko miało się kryć w "tajemnicy śledztwa"! Co to się działo w naszym zespole, przykro mi mówić. A to Janusz pytał Zośkę, czy lubi imię Józef. To znów szef wskazywał na okno z okrzykiem: "Żuk leci!" Niezastąpiona, a odziedziczona po dyrektorze Marczaku sekretarka pana Tomasza, Monika, wzdychała, że w takich kajdankach to musi być ciężko. Myślałem, że zwariuję! W dodatku nikogo zdawał się nie obchodzić dalszy los złota Inków! A co powiedział mi na mój temat nadinspektor Kowalczyk (na szczęście w cztery oczy), to osobny rozdział mego pamiętnika! Wreszcie jednak wszystko wróciło do "złotej" normy. - Złoto było przekleństwem Peru? - spytał pewnego popołudnia Janusz. - O, tak - odpowiedziałem. - "Vale un Peru" (To warte jest Peru) mawiają do dziś Hiszpanie, chcąc określić milionowe przedsięwzięcia. Francuzi określają rzecz tak wspaniałą, że aż nierealną "Gagner le Perou" (Zdobyć Peru). Mają też zwrot "Ce n'est pas le Pcrou", gdy chcą określić tę rzecz jako nie do zdobycia. Ogólnie biorąc, Peru było przez stulecia krajem "zamieszkanym" przez złoto. - Czy prędko Hiszpanie zdobyli na Inkach upragnione złoto? - zainteresowała się Zośka. - Prędko. Pierwszy łup zdobyli pod Cajamarcą, gdzie obozowały dwór i wojska uwięzionego Atahualpy. Jego wartość oceniono na 80 tysięcy ówczesnych pesos. Drugi skarb Hiszpanie zdobyli, gdy Atahualpa pragnął ocalić swoje życie. Wtedy to obiecał najeźdźcom wypełnić jedną komnatę złotem, a drugą srebrem, do wysokości jak sięgnie ręką. - Skąd wziąłby tyle? - mruknął Janusz. Machnąłem ręką. - Mógł wziąć tyle i jeszcze dużo więcej. Złoto Inków znajdowało się w dwóch głównie ośrodkach: wyroczni Pachacamac, której ruiny znajdują się dziś niedaleko na południe od Limy, a przede wszystkim w Cuzco. - Ciekawe - odezwała się Zośka. - Atahualpa nie żałował świątyni, która swymi wyroczniami (jedną z nich było zwycięstwo nad Hiszpanami) oszukała go trzykrotnie. Inaczej przedstawiała się sprawa z Cuzco. Tam znajdowała się bowiem najbardziej czczona przez Inków Świątynia Słońca, Coricancha, gdzie przechowywano mumie królewskie. W końcu jednak Atahualpa zezwolił na przywiezienie Hiszpanom tyle złota z Cuzco, ile żądali. Martin Bueno, Pedro Martin i Augustin de Zarate widzieli Cuzco w jego złotym blasku. Odłupywali miedzianymi łomami ze ścian Świątyni Słońca płyty ważące 4,5 funta. Było tych płyt 700. Hiszpanie stanęli przed ołtarzem z litego złota, tak ciężkim, że aby ruszyć go z miejsca trzeba ich było dwóch. Do Cajamarki przywieziono jako okup l 326 539 pesos złota i 51 610 marek srebra, co według dzisiejszych szacunków daje około 9 milionów dolarów. - I co zrobili Hiszpanie z tym cudownym złotem? Wzruszyłem ramionami. - Zaczęto przetapiać bezcenne dzieła sztuki. W czerwcu 1533 roku wyruszył do Hiszpanii Hernando Pizarro wioząc 100 tysięcy złotych pesos z należnej królowi części łupów. - A po ile dostali bezpośredni zdobywcy Peru? - spytał Janusz. - Każdy z jeźdźców otrzymał 90 funtów złota i 180 funtów srebra. Piechur połowę tej sumy. Francisco Pizarro wziął dla siebie siedmiokrotną wartość wynagrodzenia jeźdźca. Jednym procentem od całości nagrodzono tych, którzy przetapiali kruszce. Ponoć Francisco Pizarro zatrzymał dla siebie złoty tron Atahualpy o wadze 83 kilogramów. Niektóre źródła podają, że przywłaszczył sobie olbrzymią tarczę z białego złota, która ważyła l tonę. Ale to należy chyba między bajki włożyć. Skoro jesteśmy przy bajkach, to nie zawadzi przypomnieć pewną legendę. Otóż jeden z konkwistadorów, niejaki Macio Sierra de Leguizano przechwalał się pono, że miał największy dysk słoneczny ze Świątyni Słońca w Cuzco i przegrał go w karty w ciągu jednej nocy. Stąd miało powstać hiszpańskie powiedzenie: "Przegrać słońce przed wschodem". Najnowsze badania dowiodły jednak, że taki dysk nigdy nie istniał. Do tego doszło odkrycie, że cytowane przysłowie jest starsze niż odkrycie Ameryki. - A szkoda - westchnęła Zośka - to taka ładna legenda. Rozmarzyłem się: - Taak, piękno. Piękno, które czasem rodzi się ze zła. Wyobraźcie sobie wykonaną przecież z inkaskiego złota wspaniałą monstrancję, wystawianą codziennie od piątej do szóstej po południu w skarbcu klasztoru La Merced. Jest to dzieło hiszpańskiego złotnika Juana de Olmos z 1720 roku; na początku następnego stulecia uzupełnił je złotnik z Cuzco, Jose de la Piedra. Monstrancja, wykonana z dwudziestokaratowego złota, waży 22,2 kilograma. Jej piękno wzbogaca inkrustacja, na którą składa się 1518 diamentów i brylantów, 615 pereł, topazy, szmaragdy i rubiny... - Chciałbym ją zobaczyć - szepnął Janusz. Uśmiechnąłem się. - Tego nie mogę ci zagwarantować. Ale jeśli już odbijemy złoto Inków złodziejom, to na pewno przypadająca na ciebie część nagrody pozwoli ci wraz ze stryjkiem Aleksandrem wyruszyć w podróż szlakiem inkaskiego złota. - Kolejny, który wzbogaci się kosztem biednych Inków - zaśmiała się Zośka. Tego dnia i o tej godzinie słońce za nic na niebie nie schowałoby się za chmurkę. Z czystego błękitu szczodrze lało ciężkozłote promienie na centrum stolicy, a zwłaszcza na pokaźny dom będący siedzibą Mazowieckiego Towarzystwa Fotograficznego. Pod siedlisko zacnych i wielce utalentowanych mistrzów obiektywu zajeżdżały limuzyny i skromniejsze auta, z których wysiadały panie w barwnych sukniach i kostiumach oraz panowie w garniturach i śnieżnobiałych koszulach zdobnych krawatami najnowszej mody. Mazowieckie Towarzystwo Fotograficzne przeżywało swój wielki dzień, w którym miało nastąpić rozstrzygnięcie konkursu fotograficznego "Ojczysty dom" oraz wystawa nagrodzonych prac. - Kto wygra w tym roku? - dawało się słyszeć ze wszystkich stron. Tego nie wiedział nikt. Nawet członkowie prześwietnego jury; ponieważ dopiero wczoraj, wmieszani w tłum zwiedzających, mieli w myśl regulaminu dokonać indywidualnego wyboru zwycięzcy konkursu. Decyzje swoje mieli wręczyć w zaklejonych kopertach sekretarzowi jury, który wraz z prezesem Towarzystwa miał na ich podstawie ustalić nazwisko zwycięzcy. Innej nagrody prócz pierwszej regulamin nie przewidywał. Choć już samo zakwalifikowanie na tę elitarną wystawę było dla fotografika wystarczającą nagrodą. Wygłoszono stosowne mowy, z których najważniejszą było krótkie lecz ciepłe przemówienie pani minister kultury i sztuki. Potem dziewczęta w strojach ludowych odsunęły na boki wysokie wazony z misternie ułożonymi bukietami białych i czerwonych róż. Wystawa fotograficzna "Ojczysty dom" została oficjalnie otwarta! Wyjaśnijmy, że celem jej było ukazanie piękna polskiej architektury - od prostej chatki po wspaniałe pałace - i powiązanie tego piękna z polskim krajobrazem. Na zwycięzcę czekał przepięknego kształtu szesnastowieczny puchar oraz dyplom z dołączoną do niego dyskretnie kopertą, której zawartości nikt z wystawiających swe prace w salonach Towarzystwa nie lekceważył. I cała impreza miałaby przebieg nobliwy i spokojny (ku niejakiemu znudzeniu licznych foto-, wideo- i zwykłych reporterów), gdy nagle w jednym rogu sali podniósł się gwar. Reporterzy czym prędzej tam pośpieszyli. Przed jednym z fotogramów targał wąsy słynny historyk Apolinary Łazęga, członek jury. Fotogram przedstawiał zamek w Niedzicy i był zatytułowany bezpretensjonalnie "Niedzica". Stroszące się wąsy profesora przedstawiały obraz skrajnej irytacji. - Nie możemy tolerować takiego nieuctwa w tych murach! - krzyczał profesor podskakując, jako że był, jakby to określił Sienkiewicz, wzrostu "nikczemnego". Uderzał przy tym palcem w szkło chroniące fotogram. - O co chodzi, panie profesorze? - odważył się ktoś spytać. - O to - fuknął przez wąsy Łazęga - że nasz konkurs poświęcony jest polskiej myśli architektonicznej. Tymczasem Niedzica to zamek węgierski! Dzieje jego sięgają początków XIV wieku. Pierwszą i najstarszą wzmiankę o zamku w Niedzicy zawiera testament, który w 1330 roku Wilhelm Drugeth, żupan ziemi spiskiej i orawskiej, sporządził na zamku Saros. Testamentem tym podarował swemu bratu Mikołajowi różne posiadłości, między innymi zamek w Niedzicy, który został nazwany "novum castrum Dunaiecz"! - No tak, tak - odezwały się głosy. - Kto jest autorem tej pracy? - Ja. Z tłumku wysunął się ubrany z wyszukaną fantazją młody człowiek o długich włosach związanych w kitkę. - Kto to? - spytała scenicznym szeptem elegancka pani w sukni w ogromne maki. - Wschodząca gwiazda polskiej fotografiki - odpowiedział stojący obok niej reporter "Gazety Wyborczej" - Stach Futrzak. - Niech pan zabiera stąd ten haniebny błąd w pańskim nauczaniu - zapiszczał profesor. - Nie, to nie - wzruszył ramionami Futrzak i nie bacząc na protesty komisarza wystawy wyjął szkła z uchwytów, fotogram ze szkieł i zwinąwszy go w rulonik spokojnie wyszedł z sali, budząc tym spokojem większe oburzenie wśród zgromadzonych niż uczynił to węgierski rodowód sfotografowanego przez niego zamku. - Pooglądajcie sobie fotogramy - powiedziałem do Zośki i Janusza - ja zaraz wrócę. Pan Tomasz zajęty był ożywioną rozmową z prezesem Towarzystwa i - jak go znam - na pewno bronił nieszczęsnego Futrzaka. Przepychając się przez tłum zwiedzających wydostałem się do holu. Wydawało mi się, że w drzwiach wejściowych dostrzegłem znajomą sylwetkę, ale nie zwróciłem na nią uwagi. Zatrzymałem się na schodach, gdzie Stach, otoczony przez wyraźnie tym ucieszonych reporterów, zbierał strzępki swego podartego fotogramu. - Stachu, co ty wyprawiasz? Najpierw spokojnie wycofujesz pracę z konkursu, potem drzesz ją na strzępy jak rozzłoszczony dzieciak... - zacząłem pomagać mu w zbieraniu papierków. - A, to ty - zerknął na mnie przez ramię. - Głupio wyszło. Opuszczałem sobie spokojniutko budynek, a tu podchodzi do mnie młody facet, i mówi: "Kupię od pana tę fotkę". I wyciąga łapę ze stuzłotowym papierkiem. Tak mnie tą "fotką" dobił, że widzisz. Wrzasnąłem: "Masz pan papierek, to będziesz miał ich pan więcej!" No i zacząłem drzeć... Faceta zmyło, ale przylecieli ci - pogardliwie wskazał palcem na reporterów. "Oho - pomyślałem - nie tylko mnie interesuje zdjęcie zamku w Niedzicy. Ciekawe co na nim jest, bo przecież zamek niedzicki fotografowano już tysiące razy?!" Zaniepokoiłem się. - Ale negatywu, Stachu, nie zniszczyłeś? Obruszył się. - Coś ty. Niech tam sobie staruszek gada o tym, kto zamek zbudował, ale zdjęcie wyszło mi super. Planuję album o zamkach w Polsce. Będzie jak znalazł. Mam negatyw i jeszcze kilka odbitek. Chcesz, to dam ci jedną. Wpadnij dziś do mnie po południu. Będę w pracowni. - Dzięki za dar. Ale chciałbym też pożyczyć na kilka dni negatyw. Popatrzył na mnie spod oka. - A czego ty tam szukasz? - Sam jeszcze nie wiem. Wrzuciliśmy resztki fotogramu do kosza na śmiecie i Stach Futrzak z dumnie podniesioną głową wymaszerował z gmachu Mazowieckiego Towarzystwa Fotograficznego. W swej pracowni na Mokotowie Stach przyjął mnie nader serdecznie. Strącił ze stołu jakieś fotografie i już stała na nim butelka rieslinga. Zapadliśmy w wyliniałe, ale miłe gościom fotele słuchając przez chwilę jak zaczyna bulgotać ekspres do kawy. - Wybacz, że nie mam twej ulubionej zielonej herbaty. Ale znalazłem tu coś, co powinno ucieszyć twe serce fajczarza - postawił na stole okurzoną puszkę "Amphory". - Zostały mi resztki po wspólniku, który też ćmił fajkę. Zapaliłem fajeczkę i popijaliśmy kawę gawędząc o różnych warszawskich plotkach. Stach zerkał na mnie spod oka zastanawiając się pewnie, kiedy wreszcie nie wytrzymam i poproszę o pokazanie fotogramu niedzickiego zamku. Wreszcie sam nie wytrzymał. - Aleś ty twardziel albo pozer - westchnął i sięgnął do tekturowej teczki, która stała oparta o ścianę. Przyznaję, że wstrzymałem oddech. Utrzymane w pastelowych barwach zdjęcie ukazywało wschodnią stronę niedzieckiego zamku. W dali było widać ruiny Czorsztyna. Wypiętrzający się na skale zamek odbijał się w wodzie Jeziora Czorsztyńskiego i to tak gładkiej, błękitnej, że na pierwszy rzut oka można było wziąć odbicie za prawdziwy obraz zamku. A zamek za jego odbicie w wodzie. I właśnie to podwojenie sprawiło, że zamarłem. Otóż skała niedzicka i jej odbicie, zwłaszcza jeśli się spojrzało na fotogram z prawej strony, wyraźnie przedstawiały czaszkę wojownika przybraną w złoty hełm. - A niech cię... - szepnąłem. Stach zachichotał: - Brawo. Odkrywczy jesteś. Można fotografować Niedzicę latami, a takiego efektu się nie osiągnie. Przyznaję, że to ujęcie wyszło mi przypadkowo, ale właśnie w tym obrazie głowy wojownika dopatrywałem się dodatkowego plusu dla mego zdjęcia, wartego może nagrody. Ale ten wąsaty jak foka historzyna wszystko popsuł! Na pohybel jemu, a nam na zdrowie! Napełnił kieliszki rieslingiem. Wypiliśmy. W tym momencie zadzwonił telefon. Futrzak niechętnie podniósł słuchawkę. Przez chwilę słuchał z rosnącym wyrazem niechęci na twarzy. - A niech sobie pan tę forsę wsadzi w ucho! - cisnął słuchawkę na widełki. - Jak ty traktujesz swoich klientów - zaśmiałem się - bo to chyba klient dzwonił? Stach ze złością pstryknął w kieliszek o mało go nie przewracając. - A masz rację! Klient! Ten, co już raz dzisiaj chciał kupić "Niedzicę". Tylko że tym razem zaoferował sumę dziesięć razy większą! Podciągnę go do stu baniek i wtedy fotogram sprzedam! Albo nie, bo kto raz obraził Futrzaka, ten nigdy nie kupi od niego jego pracy! - Jasne! Są gnoje, którzy myślą, że za forsę wszystko dostaną! - podpuściłem przyjaciela chytrze, bo zaczynałem przeczuwać, że nie mogę dopuścić, aby "Niedzica" wpadła w czyjeś ręce. W dodatku nie wiedziałem czyje. A coś mi mówiło, że nie zaliczają się do najczystszych. Pociągnąłem łyk rieslinga. - Stachu, coś mi się widzi, że nie uwolnisz się od tego fanatyka. A wiesz, do jakich głupstw tacy faceci są zdolni. Mam dla ciebie propozycję: daj mi na przechowanie fotogramy Niedzicy i negatyw. Popatrzył na mnie uważnie. - Myślisz, że są tutaj zagrożone? - Mam co do tego dziwne przeczucie. Sięgnął po butelkę. - No tak. Gościulo stara się aż nadto. Ma już mój numer telefonu i zapewne adres. - No, zdobycie tego nie było wielką sztuką. Ostatecznie jesteś gwiazdą w swej branży. Zaśmiał się: - Wschodzącą, Pawełku. Jeszcze wschodzącą! Ale co faceta napadło z tą "Niedzicą"? Oczyściłem i nabiłem po raz drugi fajkę. - Widzisz, Stachu, ja w swej pracy zajmuję się też sprawdzaniem, ile prawdy tkwi w podsuniętej mi legendzie. Skinął głową. - Taki urok twego zawodu. - Słyszałeś legendę o Inkach przebywających w niedzickim zamku i ukrytym przez nich skarbie? Nastawił wodę na kolejną kawę. - Jakżeby nie! Przesiedziałem w Niedzicy kilka dni, to mi ją taki śmieszny staruszek opowiedział. Czekaj, jak on się nazywał? Franciszek... - Franciszek Szydlak. A nie śmieszny, tylko godny najwyższego szacunku za troskę włożoną w pielęgnowanie zamku. Stach poprawił się w fotelu. - Niech ci będzie: czcigodny staruszek, ale cała reszta nie trzyma się kupy, Inkowie, o ile to wszystko prawda, ukrywali się w Niedzicy w XVII wieku. W dodatku Dunajec nie podchodził wtedy Jeziorem Czorsztyńskim pod mury zamku, bo jezioro wypełniono dopiero rok temu. A tylko dzięki odbiciu skały i zamku w wodzie udało mi się zrobić to arcyciekawe zdjęcie z czaszką, nazwijmy to, inkaskiego wojownika. Pyknąłem z fajki. - Jednak ktoś, kto widział fotogram wcześniej ode mnie, ma wielką ochotę go nabyć. Jeśli jest to miłośnik niedzieckiego zamku, to ma do wyboru i do koloru setki pocztówek, na których go uwieczniono, nie mówiąc już o albumach. - To czego on do diabła na tym zdjęciu szuka?! - rozzłościł się Futrzak. - Najinteligentniejsi Inkowie, bo sądzę, że z takich składał się dwór towarzyszący Uminie, nie znali fotografii! I nie umieli przewidzieć, że kiedyś Dunajec podejdzie pod zamkowe mury! A ty, do licha, czego chcesz od tego zdjęcia?! - Już raz powiedziałem, że nie wiem. Ale być może się dowiem i wtedy, obiecuję ci, pierwszy się o tym dowiesz! Stach siedział z taką zbiedzoną miną, że przyznam, iż bliski byłem opowiedzenia mu o odkryciu Aleksandra. - No cóż - mruknął po chwili - zabieraj to całe niedzickie bogactwo, jeśli ci tak na nim zależy. Wiem, że go nie zniszczysz. A do prac nad albumem o zamkach zabiorę się dopiero za rok. Wtedy zgłoszę się do ciebie po odbiór depozytu. No, a teraz po kropelce wina za rozwiązanie niedzielach tajemnic! Jedną ręką uniosłem kieliszek, a drugą odpukiwałem pod stołem. Równie dla mnie skuteczny jak toast jest przesąd, ale skoro zabiera się do penetracji kolejnej legendy - i to tak dziwnej, bo łączącej w sobie najnowsze odkrycia techniki i sięgające XVIII wieku opowieści - należy zachować ostrożność! ROZDZIAŁ SIÓDMY WŁAMANIE U STACHA FUTRZAKA • INKASKI PANTEON • CZWOROOCZNE BÓSTWO • ZŁOTA GŁOWA KOTA • GOŚĆ Z JAPONII • JUDO PRZECIW BANDZIOROM Z głębokiego snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Półprzytomnymi oczyma zerknąłem na budzik. Dochodziła druga. - Cześć! To ja! - usłyszałem w wymykającej mi się z dłoni słuchawce. - Co za "ja"? - Stach. Stach Futrzak. Widzisz, chyba miałeś rację, że z tą "Niedzicą" nieczysta sprawa! Ziewnąłem serdecznie. - I musisz dzwonić o drugiej w nocy, aby mi o tym powiedzieć? W słuchawce zachrobotało: - Bo właśnie przed chwilą odzyskałem przytomność po próbie obrony mojego dobytku. Resztki snu prysły. - Co się stało? Gadaj! - Już mówię. Będę się streszczał, bo szczęka mnie boli! Roześmiałem się mimo woli znając gadatliwość Futrzaka. - Ty się po swojemu nie streszczaj, tylko mów normalnie jak inni ludzie, a wyjdzie to z pożytkiem dla twojej szczęki! Obraził się i dopiero po chwili mruknął: - To będę nawijał. Wracałem właśnie z balangi, ale cichutko, elegancko, na paluszkach, żeby snu sąsiadów nic zakłócić, aż tu patrzę: jakiś typek dobiera się do drzwi mojej pracowni. Do osiłków, jak wiesz, nie należę, ale wypite drinki dodały mi odwagi i z wojennym okrzykiem rzuciłem się na typasa. Ten błyskawicznie odwrócił się w moją stronę i... poczułem łupnięcie parowego młota w szczenę, a pod kopułą zatańczyły mi różnokolorowe gwiazdy. - No i? - No i obudziłem się, sądząc po zegarku, po jakiejś godzinie wygodnie... o rany, jak ta szczęka łupie!... wygodnie usadowiony w jednym ze znanych ci foteli mojej pracowni. I wyobraź sobie, że butelka "Wyborowej", com ją zachomikował na ciężkie czasy, stała przede mną, a obok napełniony kieliszek. Drugi, pusty, stał opodal. Patrz, Paweł, ten drań wypił ze mną zaocznego kielicha! Parsknąłem śmiechem. - Z czego się śmiejesz?! - oburzył się Stach. - Że poniżono twojego przyjaciela?! A może ten drugi kieliszek zachować? Może policja z niego odciski... Spoważniałem. - Czy ty masz człowieka, który tak cię załatwił, za durnia? Lepiej powiedz, czy nie zginęło coś z pracownik? - Nie - jęknął Stach. - Ale, że ktoś grzebał, to widać. Miałeś rację, zabierając stąd ten fotogram. - A faceta rozpoznałbyś? - Ciemno było - westchnął z żalem Futrzak. - Taki byczek krótko golony, blondyn... Cicho! - Co? - Właśnie przelatuje mi pod czaszką pierwszy sputnik. Ten, co pit... pit... nadawał. A ty go płoszysz. - Stach! - Już dobrze. Tylko naprawdę całą czaszkę mam obolałą. No a teraz dobranoc i pamiętaj, kto cię pierwszy zawiadomił o łotrze. A, i nie zapomnij o mnie, jak coś ciekawego będziesz wiedział o "Niedzicy". O moja szczęka... Długo nie mogłem zasnąć. Czyżby chętnym na zakupienie "Niedzicy" i późniejszym złodziejem włamującym się do pracowni Futrzaka był Batura? Jeśli tak, to jaką tajemnicę Niedzicy zna, że tak uporczywie poszukuje tego fotogramu zamku. - Co o tym sądzicie? - spytał pan Tomasz, gdy nasza czwórka zgromadziła się w jego kawalerce. Janusz i Zośka pociągali colę wprost z puszek (bo tak podobno lepiej smakuje), przed gospodarzem parowała filiżanka kawy, a ja raczyłem się swą ulubioną zieloną herbatą. Zośka raz jeszcze sięgnęła po dzieło Stacha Futrzaka. - To fantastyczne. Pan Tomasz skinął głową. - I ja tak sądzę. Ale powiedzcie mi, co waszym zdaniem przedstawia fotogram? - To może być maska - zastanowił się Janusz. - Która powstała, zanim podniesienie się poziomu wody Dunajca ukazało jej prawdziwe oblicze? - zaśmiała się Zośka. - No to co to jest według ciebie? Dziewczyna zastanowiła się. - Myślałam o próbie wyrzeźbienia gigantycznego posągu... Janusz zaśmiał się. - Posąg leżącego wojownika? To ukrywający się tu przed Hiszpanami Inkowie nie mieli nic lepszego do roboty, jak tylko rzeźbienie w pienińskim wapieniu? - Może chcieli tylko wykorzystać naturalną budowę skał? - Zośka nie dawała za wygraną. - A może to nie posąg wojownika, tylko jakiegoś bóstwa? - nieoczekiwanie ustąpił Janusz. Pan Tomasz zaśmiał się. - Być może jesteś bliski prawdy. Sięgnął do stosu książek, które wypełniały skromne wnętrze kawalerki. - Otóż stwórca wszystkiego co istnieje, bóg Wirakocza nie ma określonej postaci, znajduje się wszędzie, zarówno w hananpacha - w świecie górnym, jak i w hurinpacha - w świecie dolnym. Jeśli go wyobrażano, to zazwyczaj w formie jaja, symbolu początku i wieczności. On to powołał do życia całkiem liczny panteon bóstw. Wśród nich Onco - bóstwo kocie o czterech oczach, które określało cykliczność czasu. Było to bóstwo pierwszej rangi, niby niepozorne, zawieszone opodal Księżyca, a jednak gotowe nawet do ataku na rządzącą nocą Mama Oclla. I jeszcze raz przypomnę, że od niego zależał czas. - Ale ta rzeźba nie przypomina głowy kota! - odezwał się Janusz. - Może kryjący się tu Inkowie rzeczywiście wykorzystali ukształtowanie skał - skinął pan Tomasz. - Ale dla tropiących znaczenie przedstawionej na fotogramie czaszki mamy jeszcze jedno wytłumaczenie. Kto chce niech wierzy! Otóż przed podbojem uważano Inków za nieśmiertelnych. Żyli wiecznie, choćby za pośrednictwem swych mumii. Gdy nastąpił najazd hiszpański Inka musiał umrzeć, aby współcześni zrozumieli, dlaczego upadło Wielkie Imperium. Gdy zabrakło Inki zapanował chaos, głód i niesprawiedliwość. Wraz ze śmiercią Atahualpy rozpoczęła się nowa era "Re Inkapa Uman Pacha" - Epoka Głowy Inki. Indianie wierzą, że Hiszpanie nie tylko ucięli głowę Ince, ale jeszcze ją ukradli. Do dziś trzymają ją w więzieniu zakutą w kajdany. Nie wiadomo, gdzie się znajduje, w Peru czy w Hiszpanii. Jeśli w Peru - to może w Limie, w Pałacu Narodowym albo też w Cuzco, w kościele Santo Domingo. Jedno jest pewne: Inka bezustannie spogląda na swój lud. A oczu ma aż czworo - dwoje, żeby patrzeć nimi na hananpacha, i dwoje - żeby dobrze widziały hurinpacha. Podczas gdy głowa Inki się rozgląda, odradza się jego ciało. Odradza się powoli i żeby Inka zmartwychwstał potrzeba czterech tysięcy lat. Jednak Indianie wierzą, że warto czekać. - Kiedy zatem zmartwychwstanie Inka? - spytała Zośka. - Jeśli przyjąć, że Re Inka to Atahualpa, który zginął w 1533 roku, Inka powróci do swego ludu w 5533 roku... Janusz zaśmiał się, aż zabulgotała cola. - My tego nie doczekamy! - No, ale wróćmy do naszego tajemniczego fotogramu - pan Tomasz pochylił się nad stołem. - Co też się w nim kryje? - A może nic oprócz specyficznego odbicia skały w wodzie jeziora? - udałem zwątpienie. Ale szef znał mnie zbyt dobrze, by dać się na to nabrać. - Pawełku, co z tobą?! Pierwszy opuszczasz ręce? Ziewnąłem. - Nie opuszczani rąk. Tylko wydaje mi, że do "Niedzicy" powinniśmy zabrać się z innej strony niż mitologia inkaska. W dodatku sądzę, że nasze pomysły są naciągane. I Onco, i głowa Inki mają czworo oczu. A tu, żeby chociaż pary się doszukać, trzeba korzystać z odbicia w jeziorze. - A może maska ma tylko dwoje oczu, bo patrzeć ma nimi na ten, no, hurinpacha, dolny świat - odezwała się nieśmiało Zośka. Pan Tomasz uśmiechnął się. - Być może masz rację, Zosiu. Skały w Niedzicy mogły przypominać ukrywającym się Inkom głowę króla i postanowili to odkrycie uczcić. W sposób posiadający do dziś swoją wartość, bo inaczej kto napadałby na artystę Futrzaka i próbowałby ukraść mu jego znakomite dzieło?... Janusz siorbnął coli. - Nad którym siedzimy wpatrzeni jak sroki w gnat i nic nie potrafimy ani wypatrzeć, ani wymyślić! Szef w zamyśleniu gładził skroń. - Cóż, od pobytu tu Inków minęło dwieście lat! To sporo czasu dla tak nietrwałej skały jak wapień. Może wtedy, gdy ukrywała się tu księżniczka Umina wraz z synkiem, skała niedzicka wyglądała zupełnie inaczej. I łatwiej byłoby wytłumaczyć dzisiejsze tajemnice. Według jednej z legend ojciec Uminy, gdy już ukazał się domownikom po zamknięciu się w komnacie z trumną córki, był sam. Trumna zniknęła. Może więc o miejscu jej ukrycia mógłby powiedzieć nasz fotogram, tylko my nie potrafimy tego odczytać. - Co więc mamy robić?! - zawołali Zośka z Januszem. Pan Tomasz popatrzył na mnie. Spokojnie nabiłem fajeczkę, na co Janusz, jak zwykle, zareagował otwierając szeroko okno. Nie przejmując się tym zapaliłem fajkę i dopiero wypuściwszy dwa misterne kółeczka dymu powiedziałem: - Mam kilka dni urlopu. Wezmę Zośkę i Janusza i wybierzemy się do Niedzicy. Muszę tylko od znajomków wypożyczyć porządny namiot, bo na pensjonaty już nas nie stać, a trzeba, żeby dama miała oddzielną komnatę. W Niedzicy rozejrzymy się w terenie. Aha, nie zapomnę o swym wykrywaczu metali. Większe jednak nadzieje pokładam w tym "rozejrzeniu się", bo ostatecznie fotogram nie może ukrywać niczego, co nie byłoby dostępne naszemu oku. - Ale jeśli to coś, czego szukamy, jest widoczne gołym okiem, to dawno już zostało odkryte! - zawołała Zośka. - Nie sądzę - odpowiedziałem uprzejmie. - Czasem, żeby zobaczyć coś widocznego niby na pierwszy rzut oka, trzeba się dobrze napatrzeć. Poza tym, nie zapominaj o naszym rywalu. On też wierzy, że jeszcze tego "skarbu" nie wypatrzono. Janusz otworzył nową colę. - Pan naprawdę sądzi, że naszym rywalem jest ten słynny Batura, o którym mi tyle Zośka opowiadała? Zastanowiłem się. - Niektóre szczegóły opisu pasują do niego. Wydaje mi się teraz, że widziałem go wychodzącego z siedziby Mazowieckiego Towarzystwa Fotograficznego. Ale włamywanie się do domów? Nie, to mi do Jurka nie pasuje. - Do Jurka? - zdziwił się Janusz. - To jest pan z nim na ty? Zaśmiałem się: - I z Silvią alias Marią Ciera, i z Józefem Żukiem, i z wielu jeszcze innymi, zupełnie nieciekawymi typami. Nieważne, jak kto do ciebie mówi; ważne, żebyś stał zawsze po stronie dobra. Pan Tomasz pokręcił z niezadowoleniem głową. - Znów więc Batura. Wzruszyłem ramionami. - A ja przyznam się, że mam ochotę na walkę z nim. Zawszeć to przeciwnik z klasą! Zośka wybuchnęła śmiechem: - Gdyby pan Paweł był prokuratorem lub sędzią, interesowaliby go tylko najwięksi zbrodniarze. - O przepraszam - wstąpiłem w roli obrońcy swego przeciwnika - Batura nie jest zbrodniarzem! Tylko... - Tylko wybitnym fachowcem - wtrącił pan Tomasz - który nieco, odrobinę tylko, zszedł z drogi prawa. A ja mam nadzieję go na tę drogę przywrócić, choćbym musiał użyć środków dla niego czasowo niemiłych, jak więzienie. - Od tego jest policja i cały wymiar sprawiedliwości! - nie ustawałem. Szef popatrzył na mnie z uwagą. - A jak w takim razie określisz nasze miejsce? - Jesteśmy od tego, aby tacy jak Batura nie mieli czego szukać. - W takim razie zrównujesz nas ze strażą muzealną i różnego typu alarmami. Roześmiałem się. - Niech panu będzie. Wygrał pan! Jesteśmy cząstką systemu mającego zabezpieczać nasze dobra narodowe. - Zgoda! Dopiero teraz dostrzegłem, że Zośka patrząc na siebie z Januszem z trudem tłumią śmiech. - Widzi pan, szefie? Zapędziliśmy się, a młodzież z nas się śmieje! - A niech ich! - zaśmiał się pan Tomasz. - Zośka, jak nie zaczniesz od zaraz mnie szanować, obetnę ci kieszonkowe. - Już szanuję - dziewczyna poderwała się z krzesła i dygnęła. - No, tak ma być! - pogroził jej palcem wujek. - A kara dla Janusza? - upomniała się Zośka. Przybrałem srogi wyraz twarzy. - Janusza za brak szacunku dla nas odeślemy najbliższym ekspresem do Wrocławia! - Ależ nie trzeba - chłopak zasalutował szwedką - szanowałem panów, szanuję i szanować będę! - No! W takim nastroju to możecie wyruszać - oznajmił szef. Wyjazd odłożyliśmy o dwa dni, bo musiałem mieć trochę czasu, żeby zgromadzić sprzęt turystyczny. - Po co będziesz taskał ten namiot? - skrzywił się szef. - Wynajmijcie nocleg u górali. Zaśmiałem się. - Teraz? W pełni sezonu i przy tak pięknej pogodzie? Wątpię, czy znaleźlibyśmy coś wolnego. A nawet jeśli, to właściciele zedrą z nas skórę jak z królika! Wystarczy nam kłopotu z wyżywieniem. Zośka, mianuję cię głównym kucharzem! Dziewczyna skrzywiła się. - Dlaczego właśnie ja? Pogroziłem jej fajką. - Bo taki jest mój rozkaz. Co ślubowałaś przed chwilą? Skrzywiła się. - No, szacunek. - A jeśli szacunek, to i posłuszeństwo! Spocznij! Następnego dnia siedziałem w pracy nad nudnymi statystykami, gdy panna Monika wezwała mnie do szefa. W gabinecie obok niego siedział niski korpulentny pan, w którym poznałem Japończyka. Gość podniósł się na mój widok sprężyście z fotela, a pan Tomasz już mnie przedstawiał po angielsku: - Moja prawa ręka, pan Paweł Daniec. Uścisnąłem wyciągniętą, nad podziw silną dłoń. - Pan Kocimatsu Watanabe, właściciel jednego z największych salonów jubilerskich w Nagasaki. Od dawna mój przyjaciel. Wędruje sobie od czasu do czasu po świecie, żeby własnym okiem sprawdzić, czy nie trafia się gdzieś okazja wyjątkowej transakcji. Tym razem zawitał do Polski. I już był dziś rano na giełdzie jubilerskiej... A gdzie ty byłeś w tym czasie? - syknął szef po polsku, korzystając z okazji, że panna Monika rozstawia serwis do herbaty. - Zaproszenie musiało się gdzieś zapodziać... tyle tych giełd teraz... - odszepnąłem podając panu Watanabe cukier, za który ten grzecznie podziękował. I zaczął opowiadać o swym krótkim, ale owocnym pobycie w Polsce. Przyleciał dziś rano i zakwaterowawszy się w Hotelu "Victoria" ruszył na giełdę. Nie znalazł na niej nic ciekawego do chwili, gdy zaszedł do sektora, gdzie gromadzili się drobni kolekcjonerzy... - Otóż, drodzy panowie - mówił pan Watanabe swą nienaganną, choć lekko chropowatą angielszczyzną - dostrzegłem na jednym ze stoisk zbiór niewielkich rzeźb inkaskich, wykonanych ze złota, a inkrustowanych rubinami i turkusami. Zainteresowałem się nimi. Sprzedawcą był młody człowiek, nawet może zbyt młody jak na kolekcjonera. Ale ostatecznie to sprawa policji, której nie brakowało na giełdzie. Obejrzałem dokładnie rzeźby. Na podstawie mojej wiedzy i skromnych narzędzi, którymi dysponowałem, oceniłem figurki jako autentyki z XV wieku. Cena, którą wyznaczył za zbiór młody człowiek była rozsądna, nabyłem więc rzeźby. I przyjechałem prosto tutaj. Bo od kogo, jeśli nie od pana Tomasza mogę dowiedzieć się, skąd w Polsce pojawiły się inkaskie rzeźby z czasów przed najazdem Hiszpanów na Królestwo Słońca. - Obejrzyj sobie te figurki, Pawle - powiedział pan Tomasz z dziwnym podnieceniem w głosie. - Leżą na biurku. Ja tymczasem spróbuję wprowadzić naszego gościa w tajemnice związane z pobytem Inków w Niedzicy i z naszymi dzisiejszymi kłopotami. Wstałem z fotela i podszedłem do biurka. Co to za figurki! Całą moją uwagę skupiła jedna rzeźba. Poczułem, że drżą mi palce, gdy sięgnąłem po nią... Była to złota czaszka, identyczna z tą na fotogramie Futrzaka. W lewy oczodół wprawiony był rubin, prawy był pusty. Przyjrzałem się mu przez szkło powiększające. Nie było widać śladów osadzenia w nim kamienia. Tak więc z podania o czterookim bóstwie i legendzie o czterookiej głowie Inki wyłoniła się jednooka czaszka. A może związana była z jakimś innym, nie znanym nam podaniem? - I co ty na to? - przerwał swe opowiadanie pan Tomasz. Ze złotą czaszką w ręku wróciłem na fotel. - Ktoś, kto ukradł skarb Żuka, puszcza go powoli na rynek. (Mówiłem po angielsku, bo skoro pan Tomasz nie krył się z naszymi kłopotami przed gościem z Japonii, tym bardziej ja nie widziałem potrzeby ukrywania roboczych tajemnic.) - Batura? - Raczej nie. Ugania się przecież za "niedzickim" wizerunkiem czaszki. A mając jej dokładną kopię czy też oryginał w ręce wystawiałby ją na sprzedaż na giełdzie? - Ech, Pawełku - zaśmiał się szef - jak zawsze w gorącej wodzie kąpany! Od razu "dokładna kopia", "oryginał"! Przyjrzyj się tej czaszce i porównaj z fotogramem, a dostrzeżesz różnice. - Ale... - No właśnie! Zawsze jest jakiejś "ale", na które powinniśmy zwracać uwagę, gdy już chcemy ferować wyroki! Speszony nic nie odpowiedziałem. Tymczasem uniósł się lekko ze swego fotela pan Watanabe. - Czcigodni gospodarze, słyszę, że nurtują was bardzo ważne problemy. Nie chciałbym dłużej przeszkadzać w ich rozwikłaniu swoją skromną osobą. Pozwolę sobie jeszcze raz jutro odwiedzić pana Tomasza, dziś już pora bowiem opuścić te gościnne progi. Pozwól tylko, drogi przyjacielu, że na pamiątkę naszego spotkania pozostawię ci ten godny twych kolekcji drobiazg - to mówiąc podniósł złotą czaszkę i podał ją panu Tomaszowi. Ten przyjął ją mówiąc, że jego kolekcje nie są godne tak zachwycającego wytworu sztuki inkaskiej. (Odpowiedział zgodnie z japońską grzecznością, ale też zbytnio nie mijał się z prawdą, bo gdzież w jego kawalerce przecenne kolekcje?!) Ja zaś, ponieważ miałem i tak wyjść z ministerstwa, ośmieliłem się zaproponować swe towarzystwo panu Watanabe w drodze na najbliższy postój taksówek. Moja propozycja została przyjęta z zachwytem. Po dość jeszcze długo trwających pożegnaniach Watanabe włożył inkaską kolekcję do wyściełanej dyplomatki i wyszliśmy z gmachu. Rozmawiając o ostatnim spadku cen pereł na światowych giełdach (o czym, biję się w pierś, nie miałem zielonego pojęcia, ale przyznać się przecież do swego nieuctwa nie mogłem) przeszliśmy kawałek Krakowskim Przedmieściem i skręciliśmy ku oczekującym na pasażerów taksówkom. I w tym momencie akcja nabrała tempa! Ze stojącej przy krawężniku srebrnej hondy z włączonym silnikiem zeskoczył jeden z dwóch mężczyzn ubranych w skórzane kombinezony i hełmy z przyciemnionymi szybami. W dwóch skokach był przy nas. Kantem wymierzył cios w szyję pana Watanabe, a prawą chciał wyrwać mu dyplomatkę. Nie zdążyłem zareagować, gdy niepozorny Japończyk odbił cios napastnika aż trzasnęła łamana kość. I wykręcając mu drugą rękę przerzucił go przez bark. Drań rąbnął plecami o chodnik aż zadudniło. Nadal wykręcając mu rękę Watanabe przyklęknął na piersiach bandyty. - Niech pan pyta - sapnął do mnie Japończyk. - On powie - zacisnął chwyt. Zmotoryzowany złodziej jęknął. Pochyliłem się nad nim. - Dla kogo pracujesz? Milczał. Watanabe wzmocnił nacisk. - Nie wiem - jęknął bandyta - to jednorazówka. Klient nam pokazał, na kogo skoczyć. Tu był niedawno. Blondyn w czarnym alfa... O piątej pod Halą Mirowską... główne wejście... - zamilkł. Szarpnąłem się. - Kłamie - powiedziałem po angielsku do pana Watanabe. Ten spokojnie podniósł się z leżącego. - Nie ma prawa - skłonił się uprzejmie. Tymczasem kumpel zemdlonego bandyty wyrwał ile mocy w silniku hondy, bo już było słychać syrenę nadjeżdżającego radiowozu. Watanabe uśmiechnął się podnosząc dyplomatkę z chodnika: - Teraz możemy poczekać na policję. Po spisaniu protokołu, podczas której to czynności wystąpiłem w roli tłumacza, ulokowałem bezpiecznie pana Watanabe w taksówce i zawróciłem do ministerstwa, by ucieszyć pana Tomasza wiadomością o sprawności w judo jego przyjaciela i zmartwić go informacją, że najprawdopodobniej Batura ma nas na celowniku. ROZDZIAŁ ÓSMY PRÓBA PORWANIA JANUSZA • WIZYTA NA TARGÓWKU • OKO INKI • WŁAMANIE DO MOJEGO MIESZKANIA - Jak pan myśli - spytałem szefa - jechać pod Halę Mirowską? Skrzywił się. - Jeśli tam czeka Batura, to ukryje się na twój widok. Może po nieudanej napaści na Watanabe wymyśli coś gorszego. - Dziwi mnie to, że sprzedał na giełdzie tak cenną dla niego czaszkę. Pan Tomasz zastanowił się. - Wydaje mi się, że to ktoś z jego podwładnych sięgnął po zdobycz bez jego wiedzy. Batura zorientował się i kazał naprawić tak kosztowny błąd. - I co dla nas z tego błędu wynika? Szef zamyślił się. - Niewiele. Oprócz pewności, że Batura wie już, że jesteśmy na właściwym tropie. Wstałem z fotela. - Wie Batura czy nie wie... A może to w ogóle nie Batura? Grunt, że spróbuję przyjrzeć się kierowcy czarnej alfy romeo, która dzisiaj o piątej powinna parkować w okolicy głównego wyjścia do Hali Mirowskiej. Pan Tomasz westchnął. - Mnie zaś czeka niezbyt wygodna noc w apartamentach ministerstwa. - Co pan kombinuje? - Muszę brać pod uwagę różnicę w czasie między Peru a Polską. - A na co to panu? - Chciałbym nie tyle może pogawędzić, co popisać z profesorem de la Vega na temat interesującej nie tylko nas czaszki. - Myśli pan... Szef przerwał mi: - Od myślenia w tej sprawie będzie bardziej profesor de la Vega niż ja. - A my? - Wy na razie odłóżcie wyjazd do Niedzicy. Następnego dnia z samego rana nieco zaspany pan Tomasz oznajmił mi w ministerstwie: - No i dogadałem się, przepraszam, dopisałem z profesorem de la Vega. Usiadłem w fotelu dyrektorskiego gabinetu. - No i co on na nasze rewelacje? Pan Tomasz nie zwrócił uwagi na nieco ironiczny ton mego głosu. - Bardzo się przejął otrzymaną ode mnie informacją. Powiedział, że to może być zaczątek archeologicznej sensacji. Jednak ostrzegł, że czaszka jest bardzo popularnym w inkaskiej sztuce elementem zdobniczym i często występuje bez jakiegokolwiek głębszego znaczenia, jeśli pominiemy tu na przykład kult zmarłych. Obiecał dołożyć wszelkich starań i skontaktować się ze mną jutro. - Tak więc nasz wyjazd do Niedzicy opóźni się o jeszcze jeden dzień - westchnąłem. - Nie marudź, pomyśl lepiej, do jakich prawd czy choćby legend może doprowadzić nas będący u ich źródła profesor de la Vega - zgasił mnie pan Tomasz. Wracaliśmy późnym wieczorem z Januszem od pana Tomasza, gdy na Wisłostradzie wyprzedził nas star. Wyprzedziwszy zwolnił nagle, po czym zaczął jechać zygzakiem, aż wreszcie stanął w poprzek drogi. - Ech ty, pijanico - zawołałem i wyskoczyłem z Rosynanta, na wszelki wypadek zabierając ze sobą rewolwer gazowy. Dopadłem do szoferki ciężarówki i szarpnąłem klamkę drzwiczek. O dziwo, kabina kierowcy była pusta! Jednocześnie od strony Rosynanta usłyszałem krzyk Janusza: - Paweł, ratuj! Jakiś typek próbował wyciągnąć Janusza z kabiny, czemu ten przytomnie się przeciwstawił blokując otwarte drzwi szwedką. Ale aluminiowa kula już się gięła, a z tyłu Rosynanta podjeżdżał chyba citroen na wygaszonych światłach. - Trzymaj się, Janusz - krzyknąłem. W odpowiedzi od citroena huknął strzał, minimalnie niecelny, bo pocisk gwizdnął mi nad głową. Namacałem stopą sporych rozmiarów kamień. Chwyciłem go w prawą rękę, w lewej trzymałem rewolwer gazowy. Strzeliłem z niego i jednocześnie, starannie celując, rzuciłem kamieniem w faceta szamocącego się z Januszem. - O rany, dostałem! - wrzasnął opryszek i puściwszy Janusza popędził do citroena, który pełnym gazem pomknął Wisłostradą. Zostaliśmy sami, nie licząc porzuconego grata, za którym z przeciwnej strony trąbili już zniecierpliwieni blokadą drogi kierowcy. - Przepraszam pana, że zawołałem na niego Paweł, ale to z emocji - tłumaczył się Janusz, mocując się z zakleszczoną w drzwiach Rosynanta szwedką. Zaśmiałem się. - Daj spokój! Tak dzielnie broniłeś się zaklinowaną w drzwiach kulą, że kto inny na twoim miejscu nie wpadłby na taki pomysł! - Naprawdę tak pan uważa? - A dlaczego miałbym cię oszukiwać? - Dzięki. A co teraz zrobimy? - Myślę, że wzorem naszych przeciwników ulotnimy się stąd jak najprędzej. Policja to dużo pytań, a mało odpowiedzi. - Ale to był napad! - Powiem więcej: najprawdopodobniej próba porwania cię, żeby za twoją skromną osobę otrzymać złotą czaszkę. Może zresztą porywacze zadowoliliby się kopią "Niedzicy". - Co ze mną będzie? - mimo całego opanowania widać było, że chłopak jest naprawdę przerażony. - Spoko - usiłowałem go uspokoić - zaczekamy na policję, niech ci widok jej mundurów poprawi humor. A jutro odwiedzimy nadinspektora Kowalczyka. Nadinspektor Kowalczyk nie był wcale zachwycony naszą wizytą ani wiadomościami, które przynieśliśmy. - Próba porwania! - Kowalczyk dmuchnął w moją stronę chmurę burego dymu. - Jeszcze tego nam brakowało! Czy nie mogą panowie dać spokojnie pracować biednej policji? Obruszyłem się. - Przecież to nie myśmy próbowali kogoś porwać, tylko jednemu z nas to groziło! - No dobrze! - udobruchał się oficer. - Ale co ja mogę zrobić? Przydzielić każdemu z was obstawę? Zapobieganie porwaniom jest jednym z najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed policją! - Bez obrazy, ale spróbujemy dać sobie radę sami! - podniosłem się z krzesła. Faja Kowalczyka zdawała się grozić wybuchem. Porwałem przepustki z biurka nadinspektora, oszołomionego Janusza z jego krzesła i wypadłem na korytarz. Jeszcze tylko krótki bieg przez korytarz, podbicie przepustek i byliśmy wolni! O ile tak może mówić praworządny obywatel opuszczający gościnne progi komendy policji. - Ale, panie Pawle... - podjął Janusz. - Jeszcze słowo, a odeślę cię rodzicom do Wrocławia! Zapanowała błoga cisza. Zdenerwowany pan Tomasz chodził z kąta w kąt swego gabinetu w ministerstwie. - Niestety, drogi Pawle, będziemy musieli odesłać Zośkę i Janusza do ich rodziców. Batura nie żartuje. Następna próba porwania może się udać. - No to wtedy oddamy porywaczom złotą czaszkę i fotogramy Futrzaka. - Coś taki beztroski? - rozzłościł się na mnie szef. - Tu chodzi o życie Zośki albo Janusza. Machnąłem ręką. - Nie sądzę, by życiu naszej dwójki groziło niebezpieczeństwo. Batura gra ostro, ale fair. Poza tym mam ochotę na mały blef, który powinien całkowicie uspokoić kidnaperskie zapędy naszego przyjaciela... Wsiadłem do Rosynanta i pojechałem na Targówek. Zaparkowałem wóz w koślawo brukowanej uliczce przed rozpadającą się kamienicą, na parterze której mieścił się, jak głosił szyld, zakład zegarmistrzowski. W oknie zmatowiałe od brudu szyby kryły się za grubymi kratami. Pchnąłem obite ocynkowaną blachą drzwi i wszedłem do ciemnego i ciasnego wnętrza zakładu ożywianego tykaniem dziesiątków czasomierzy. Jedynym jasnym punktem była jubilerska lampa świecąca się nad warsztatem. - Pan uważa? - uniósł głowę spod lampy garbaty, stary mężczyzna. - Szukam Jerzego Batury. Zegarmistrz zaniósł się chrypliwym śmiechem: - Ho, ho! Jerzy Batura panu potrzebny. Ani zegarek do naprawy czy sprzedania albo kupienia, tylko Batura... A Jerzy to wielki pan. Tak jak niegdyś jego świętej pamięci ojciec, może nawet większy. Gdzie jemu zachodzić do takiej nędznej nory jak moja? Kto panu powiedział, że on może mieć jakieś interesy ze mną? Położyłem na warsztacie banknot dwudziestozłotowy. - Kto powiedział, ten powiedział. Jeśli skłamał, moja strata. Ale jeśli powiedział prawdę, to niech pan przekaże Jerzemu, że był Paweł Daniec i powiedział: "Albo dzieci w spokoju, albo fant z odciskami prosto w łapy glin". Zapamięta pan? Grubas popatrzył na mnie nieżyczliwie. - Mogę powtórzyć. Był Paweł Daniec. Albo dzieci w spokoju, albo fant trafia na gliny. Zaciekawił się: - Co za fant? - Nic panu do tego. Przekazać wiadomość i dosyć. Zegarmistrz wzruszył ramionami i bez słowa pochylił się nad swą robotą. Wyszedłem z zakładu. Wsiadłem do Rosynanta i pojechałem z powrotem do ministerstwa. Pan Tomasz przyjął mnie równie życzliwie jak zegarmistrz: - Gdzieś się włóczył? Usiadłem wygodnie w fotelu i streściłem szefowi mój pobyt na Targówku. - O jakim fancie mówiłeś zegarmistrzowi? - zaciekawił się pan Tomasz. Popatrzyłem na niego niewinnie. - Nie wiem. Wymyśliłem go sobie. Szef poderwał się. - Co ty sobie wyobrażasz?! Ziewnąłem. - Batura będzie zachodził w głowę, jaki to fant mam na myśli. Dojdzie do wniosku, że może popełnił jakiś błąd, albo że któryś z jego ludzi jest gotów go sypać. Już nie będzie ryzykował próby porwania. Zośka i Janusz są bezpieczni! - Obyś miał rację! - westchnął pan Tomasz, ale widać było, że humor mu się poprawił. Tej nocy nadszedł faks od de la Vegi. Ledwo przyszedłem do pracy, a już wezwał mnie szef i rześko wymachując kartą papieru podał ją mi zachęcając gromko: - Czytaj! Oto co pisał, po angielsku oczywiście, czcigodny profesor: Szanowny Panie! Jak już pisałem, symbol czaszki jest bardzo popularny w naszym zdobnictwie i sztuce. Ale nawet korzystając z komputerów uniwersytetu i muzeum nie natknąłem się na tak charakterystyczną czaszkę. Postanowiłem więc zwrócić się do znanego jasnowidza, a przypuszczam i kapłana wciąż żywej inkaskiej religii - Juana Chan Yarangi. Oto co mi odpowiedział zakończywszy swój trans: "Za wielką wodą Oko Inki wciąż czuwa nad skarbem Jego Synów". I co pan na to, panie Tomaszu! Oczywiście ja ze swej strony nie zaprzestanę tropienia śladów jednookiej czaszki. Z wyrazami szacunku Miguel Josede la Vega PS Pozdrowienia od pani doktor Ciera. Pan Tomasz był wyraźnie podniecony. - I co sądzisz o tej inkaskiej przepowiedni? - spytał. Uśmiechnąłem się. - Bardzo mi ta przepowiednia przypadła do gustu. Mówi mi bowiem, że w okolicy Niedzicy możemy jeszcze raz spotkać się ze zlotem Inków! - Oko Inki wciąż czuwa nad skarbem Jego Synów - wyrecytował pan Tomasz. - Ale może jasnowidz mówił o skarbie odkrytym przez Aleksandra i ciebie? Pokręciłem głową. - Jasnowidz, jak sam jego tytuł wskazuje, widzi jasno. W takim razie, mówiąc o naszym skarbie powiedziałby: "Oko czuwało", a nie: "Oko czuwa". Szef przespacerował się po gabinecie. - Nie żartuj. Uderzyłem się pięścią w pierś. - Ależ jestem śmiertelnie poważny! Poza tym, panie Tomaszu, tak czy inaczej mieliśmy spenetrować okolice Niedzicy, próbując rozwiązać zagadkę "czaszki wojownika"! Czy nie przyjemnie, że sensu naszym pracom doda przepowiednia inkaskiego jasnowidza? Pan Tomasz poklepał mnie po ramieniu. - Widzę, że nie tracisz nadziei! - To niedobrze? - Póki życia, póty nadziei, jak mawiał mój świętej pamięci tata. - A jako że życia i nadziei nie brakuje (odpukać w niemalowane drewno), skoczę po południu do kumpla i wezmę namiot. Jutro możemy ruszać do Niedzicy! Tego dnia wcześniej wyrwałem się z roboty i pojechaliśmy z Januszem odebrać namiot. Ale u mego kolegi nikogo nie zastaliśmy w domu. Zawróciłem więc na Ursynów, aby zająć się pakowaniem manatków na wyjazd. Podjeżdżaliśmy na parking przed domem, gdy Janusz powiedział spokojnie: - Mamy gości. Nie załapałem. - Gdzie? Chłopak uśmiechnął się lekko: - W pańskim mieszkaniu. - Skąd wiesz? - Przed chwilą zamigotała szyba, jakby ktoś poruszył oknem. - Psiakość! - zakląłem. Janusz popatrzył na mnie spod oka. - Aż tak się pan przejmuje? Miał pan tam coś szczególnie cennego? - Nie przejmuję się, tylko wściekam się, bo skoro ty widziałeś ruch okna, ten, który za nim stał, zobaczył nas. I nie zaskoczymy drani. Już na pewno prysnęli. Na ostatnim piętrze można przejść do dowolnej klatki schodowej. Zresztą, mogą sobie spokojnie schodzić po schodach albo zjeżdżać windą. Niczego im nie udowodnimy, nawet gdyby byli tak uprzejmi i zaczekali na policję! Ale nie byli! Podchodziliśmy do mojej klatki schodowej, gdy z sąsiedniej wybiegło dwóch nastolatków. Wskoczyli do odrapanego garbusa i tyle ich widzieliśmy. Mieszkanie na szczęście zastaliśmy we względnym porządku. Widać było, że złodziejaszki dopiero zaczynały buszować. Zadzwoniłem do pana Tomasza i zameldowałem o włamie do mego mieszkania. Szef strasznie się zdenerwował: - To tak dogadujesz się z Baturą, że ci obrabiają chałupę?! I ja mam wierzyć w bezpieczeństwo Zośki i Janusza? Wysyłamy małoletnich do ich rodzin! Uśmiechnąłem się. - Nie ma powodu do niepokoju, panie Tomaszu. Nawet jeśli dzisiejszy skok na moje mieszkanie jest realizacją zamówienia Batury. Ostatecznie kazałem mu przekazać, żeby zostawił w spokoju naszych młodych przyjaciół. Nie nas i nasze dobra! Zośka i Janusz mogą jutro spokojnie jechać ze mną do Niedzicy. Będą tam bezpieczni! - Jasne! A jakby coś nie tak, to sobie poradzimy! - Janusz zamachał wojowniczo Szwedką. Przez słuchawkę dobiegał mnie równie bojowy pisk Zośki, która widocznie podsłuchiwała naszą rozmowę. - Jak pan widzi, szefie - powiedziałem ostrożnie - nastroje w zespole są znakomite. Byłoby grzechem je marnować! - No tak, ale... - pan Tomasz nie był przekonany - nie dasz sobie sam rady w Niedzicy? Od kiedy to tak przepadasz za młodocianymi pomocnikami? - Tak jakoś... - nie wiedziałem, co odpowiedzieć - przywykłem do nich. Poza tym wierzę, że naprawdę mogą być przydatni w naszej robocie. Sam pan tego niejednokrotnie doświadczył! Janusz w milczeniu bił mi brawo. - No tak - westchnął pan Tomasz tłumiąc śmiech. - Jedźcie do tej Niedzicy, jedźcie, bo mi Zośka swym szczypaniem zniszczy najlepszy garnitur. - Wujku! - usłyszałem radosny krzyk Zośki i zaraz potem łomot, który chyba świadczył o tym, że wujek wraz z siostrzenicą z nadmiaru rodzinnych uczuć wylądowali na podłodze. Spojrzałem podejrzliwie na Janusza, czy i on nie zamierza w jakiś efektowny sposób zamanifestować swej radości, ale chłopak tylko podskakiwał na fotelu szeroko się uśmiechając. - No i widzisz! - sapnął w słuchawkę pan Tomasz. Zaśmiałem się. - Nie tyle widzę, co słyszę. Nie ma to jak radosne okazywanie wdzięczności! - Tak - jęknął szef - tylko, że ta mała diablica połamała mnie chyba w kilku miejscach! - Najwyżej w dwóch - rozległ się wesoły głos Zośki. - Do wesela się zagoi! - Do wesela? - przeląkł się przesądny pan Tomasz. - Co ty, diablico, wygadujesz?! Odpowiedział mu chóralny śmiech z obu stron przewodu telefonicznego. Szef obraził się i milczał przez chwilę, po czym odezwał się już normalnym głosem: - No to o której wyjeżdżacie? Zastanowiłem się. - Ostatecznie nic nas nie zmusza do pośpiechu... - Oprócz Batury - przyciął mi szef. - Oprócz Batury - zgodziłem się. - Ale nawet on lubi się dobrze wyspać. Wyruszymy o dziesiątej. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY SPOTKANIE Z BATURĄ "U WIERZYNKA" • ALFA ROMEO ŚLEDZI ROSYNANTA • W GOŚCINIE U ZIOBRÓW • LEGENDA O DZIELNYM JANUSZU • KONKURENT DO SKARBU • ZŁOTE HISZPAŃSKIE PESO • CZY KONIE CHODZĄ NA SŁOWACJĘ Pan Tomasz udzielił kilku zbawiennych rad. Ja obiecałem być w ścisłym kontakcie z policją. Młodzież przyrzekła posłuszeństwo. Mogliśmy jechać. Aha, trzeba było jeszcze pomóc szefowi zapalić jego opornego trabanta, ale przecież to drobiazg! Wyplataliśmy się z komunikacyjnego gąszczu stolicy i wyjechaliśmy na niewiele luźniejszą szosę krakowską. Ale mimo tych drobnych kłopotów podróż minęła nam szybko. Janusz opowiadał Zośce o naszej poprzedniej wyprawie i jej niechlubnym końcu, Zośka śmiała się, a we mnie im bliżej Krakowa, tym bardziej dojrzewał pewien pomysł. Dojechaliśmy wreszcie do Krakowa. Skierowałem Rosynanta do centrum miasta, starając się zaparkować wóz możliwie najbliżej, Rynku Głównego. Wreszcie się udało. - Posiedźcie tu. Ja skoczę na chwilę - powiedziałem do pasażerów. - O, nie! Idziemy z panem - odpowiedziała zgodnie dwójka, która jeszcze niedawno przyrzekała mi posłuszeństwo. - Bo pan zawsze wymyśli coś takiego, że żal stracić - powiedziała rozbrajająco Zośka. I bądź tu mądry! Wybuchnąłem śmiechem i zgodnie ruszyliśmy w kierunku Rynku Głównego, a tam... w stronę restauracji "U Wierzynka". - Widzisz, Zośka - odezwał się przez śmiech Janusz - pan Paweł chciał przekąsić małe co nieco, a teraz będzie musiał podzielić się z nami! Odpowiedziałem śmiechem. - Nici z tych planów. Nie stać mnie nawet na najmniejsze co nieco "U Wierzynka". Idziemy tam kogoś spotkać i - choć nie wiem, czy to najlepszy pomysł - komuś się pokazać. Weszliśmy do restauracji. Na chybił trafił wybrałem Salę Rycerską. To był dobry wybór! Za suto zastawionym stołem siedział w towarzystwie dwóch smagłych brunetów mój przeciwnik, Jerzy Batura. Na nasz widok jego jasnobłękitne, prawie białe oczy zwęziły się, a usta skrzywił grymas, mający być zapewne uśmiechem. Wstał od stołu przepraszając swych towarzyszy i podszedł do nas. - Góra z górą!... - wyciągnął do mnie dłoń, którą uścisnąłem. - Przedstawisz mnie swym młodym towarzyszom? - z uśmiechem popatrzył na Zośkę i Janusza. - Panią miałem już przyjemność poznać - przypomniał sobie. - Faktycznie - Zośka dygnęła z finezyjnym uśmiechem. - Pozwól, Jerzy, to Janusz. A to pan Jerzy Batura - oświeciłem chłopaka, z kim ma do czynienia. Janusz tak odskoczył do tyłu, że aż Jerzy zakrztusił się ze śmiechu, a i Zośkę rozbawiła reakcja kolegi. - Musiałeś mu ładnych rzeczy nagadać o mnie! No, ale nic. Co cię sprowadza do Krakowa? Mógł sobie oszczędzić tego pytania. Po błysku jasnych oczu widać było wyraźnie, że jest mu znany powód naszego przyjazdu. Ja także wiedziałem, czego on szuka w Krakowie. - Do Krakowa zajechaliśmy w drodze do Niedzicy. Znasz chyba ten zamek i jego legendę? Skinął głową. - Oczywiście. - A ciebie, jeśli wolno spytać, co sprowadziło do grodu Kraka? - Ot tak, włóczęgi po kraju. Raz tu, raz tam - machnął ręką. - No to cóż! Miło było się spotkać - podałem mu dłoń. - Naprawdę? - błysnął białymi oczyma. Ale podaną rękę uścisnął. Pożegnał się także z Zośką i Januszem. Ledwo wyszliśmy na ulicę, a ja już musiałem odpierać grad pytań, z których najważniejsze brzmiało: "Dlaczego pokazał nas pan Baturze i w dodatku powiedział o celu naszego wyjazdu?" Zaśmiałem się, aż poderwały się z chodnika gołębie. - Czy wy myślicie, że Batura jest naprawdę taki głupi i nie wie, dokąd teraz zmierzamy? - To po co ta pielgrzymka do restauracji "U Wierzynka"? - ucieszył się ze swej rymowanki Janusz. Objąłem go. - Po to, by Batura zadawał sobie teraz to samo pytanie co ty. Nie zaszkodzi zamieszać mu trochę w mądrej głowie. - A skąd pan wiedział, że spotkamy go "U Wierzynka"? - spytała Zośka. - Ot, taki mój rachunek prawdopodobieństwa oparty na znajomości psychiki Jerzego. Otóż, ten twardy człowiek lubi sobie dobrze zjeść w eleganckim lokalu. A jaki może być elegancki lokal w Krakowie, jeśli nie "U Wierzynka"? Gdzie podadzą gęś a la Gałczyński i homara w sosie muślinowym? Pomyślałem sobie, że jeśli też jedzie do Niedzicy, to nie omieszka wstąpić tutaj. I nie omyliłem się. A przy okazji mamy jeszcze jedno potwierdzenie, że naszym przeciwnikiem jest Batura. Przyznam też, że ciekawią mnie ci dawaj smagli, z którymi siedział przy stoliku. No, ale jeśli zagrają jeszcze jakąś rolę w naszej historii, to się wyjaśni, kim są. Na razie ostrzeżenie: uważać na smagłych! - Tak - westchnęła Zośka - teraz w lecie, kiedy wszyscy chodzą opaleni, trudno uważać na smagłych. - Niemniej jednak postarajcie się. Zwłaszcza w Niedzicy - zakończyłem nasz spór. - Ale wracając do naszej wizyty "U Wierzynka" - odezwał się płaczliwie Janusz - to hamburgera po drodze mój żołądek dawno już zapomniał. - Masz rację - poklepałem go po ramieniu - pora jak najbardziej obiadowa. Gdzie tu zajechać? Janusz ożywił się: - Dociągniemy do Myślenic. To kawałeczek! - A co cię tak ciągnie do tego miasta nad Rabą? Czyżbyś do tego stopnia czuł się kibicem "Wisły", że choć przez kilka chwil chcesz pooddychać powietrzem, którym oddychają sponsorzy klubu białej gwiazdy? - Czego pan chce od Telefoniki? - naburmuszył się chłopak. - Że z tak zasłużonego a podupadającego klubu chce zrobić drużynę na miarę europejską? - Już dobrze - podniosłem ręce - poddaję się. "Wisła" pany! To chyba tak się krzyczy? Obrażony Janusz nie odpowiedział. Ale na obiad, tak jak chciał, zajechaliśmy do "Panderosy", którą upodobał sobie widocznie dla jej tak miłego w ten upał położenia nad rzeką albo też dla urody kelnerki. Tu się naciął, bo zamówienie od nas przyjął wąsaty pan koło trzydziestki. Oczywiście, skoro już byliśmy w Myślenicach, nie obyło się bez opowieści, jak to Maria-Silvia schwytała przy pomocy "bolas" złodziejaszka samochodowego. - A pan miał wrzucić do jeziora albo rzeki pęk kluczyków, które Maria zabrała złodziejowi. Przyłożyłem rękę do piersi. - Doprawdy nie pamiętam, czy owe wytrychy miałem wrzucić do wody ja czy Silvia. Faktem jednak jest, że leżą one do tej chwili w schowku Rosynanta. Ustalmy też może przy okazji jeszcze jedno: Maria czy Silvia, Emilio czy de la Vega? Nazywamy złodziei ich prawdziwymi imionami czy przybranymi? Stanęło na imionach prawdziwych, choć widać było, że Januszowi żal Marii. Dziwne, przecież Silvia to też piękne imię. No, ale każdy ma inny gust. Wyjechaliśmy z Myślenic. Gdy na najbliższym podjeździe zerknąłem we wsteczne lusterko, daleko za nami w perspektywie szosy zobaczyłem płaski kształt. Uśmiechnąłem się. - Mamy i Baturę. - Gdzie? Gdzie? - ożywili się Zośka i Janusz. - Spójrzcie do tyłu. Może zobaczycie czarny sportowy samochód. Jedzie za nami już od dłuższego czasu. Inne, wolniejsze zazwyczaj wozy, z łatwością go wyprzedzają. Życie przeciw złotówce, że to alfa romeo Batury. Zośka pokręciła głową. - Pan powiedział przecież, że Batura wie, dokąd jedziemy. Po co więc teraz wlecze się za nami? Popatrzyłem na nią z ukosa. - Znasz przysłowie: "Pańskie oko konia tuczy"? Może ktoś z jego ludzi (wierzę, że mamy takich kilku za sobą) zaalarmował go, że w Myślenicach zjeżdżamy w bok z trasy i Batura sam chciał sprawdzić, co się wyrabia. Zwolnię jeszcze. Jeśli tą alfą nie jedzie Batura, to nieznany kierowca będzie musiał nas minąć. Ale czekaliśmy na próżno. Sportowy czarny wóz gdzieś zniknął. - A więc był to Jerzy - mruknąłem. - A widzi pan! A widzi pan! - podskakiwała na siedzeniu Zośka. - Widzę dziewczynę, która robi z siebie bobaska - odpowiedziałem spokojnie. Zośka uspokoiła się natychmiast i usiadła wyprostowana sztywno z dłońmi na kolanach. - Tak lepiej? - spytała z przekąsem. - Jasne. Od razu ulżyło amortyzatorom. - Panie Pawle! - Przepraszam, już nie będę. Zgoda? - Zgoda. - To co, zgubiliśmy "ogon"? - wtrącił się Janusz, od dłuższego czasu obserwujący szosę za nami. Zaśmiałem się. - Nie sądzę. Głowę bym dał, że jakby tak wytężyć wzrok, to okazałoby się, że któraś z bryk trzyma się uporczywie za nami. Tylko po co sobie psuć oczy takim wypatrywaniem? My wiemy, że oni wiedzą, dokąd jedziemy. Oni wiedzą, że my wiemy o nich. Uff, wystarczy! Wesołe, nie? Ale najśmieszniejsze jest to, że ani oni, ani my dokładnie nie wiemy, po co jedziemy do Niedzicy. O rany! O mały włos, a ze śmiechu władowałbym się na nagle hamującego rosyjskiego TIR-a. - O mamusiu! - wrzasnęła Zośka. Janusz tylko głucho jęknął. - Przepraszam - usiłowałem robić dobrą minę do złej gry - każdemu się zdarza! - A ilu z tych, co się im zdarzyło, nie żyje - wymruczał Janusz. Uważałem za stosowne przyjąć w milczeniu ten atak. Minęliśmy Czorsztyn i zaraz za nim drogę, która prowadziła ku Zbójeckim Skałkom. Oczywiście obiecaliśmy Zośce pokazać inkaską kryjówkę, gdzie dzięki stryjowi Janusza znaleźliśmy złoto Inków. Janusz zastanowił się. - Trzeba też wyciągnąć z jałowców te szable i strzelby, które tam ze stryjkiem ukryliśmy. Warto byłoby przekazać je jakiemuś muzeum, po co mają zmarnieć. Skinąłem głową. - Racja. Trzeba też powiadomić władze Parku Pienińskiego o kryjówce i sposobie jej otwierania i zamykania. Jeszcze ktoś tam wlezie i się zatrzaśnie. A może mieć mniej szczęścia niż my, no i oczywiście nie będzie przy nim kogoś tak zwinnego jak ty, Januszu, i nieszczęście gotowe. Kątem oka widziałem, jak Janusz patrzy na Zośkę, czy w pełni doceniła podkreśloną przeze mnie jego zwinność. Sądząc po poważnym wyrazie twarzy dziewczyny tak było w istocie. Zjechaliśmy w dolinę Dunajca. Po prawej odsłonił się przed nami widok na zamek w Niedzicy, górujący nad taflą Jeziora Czorsztyńskiego. Zwolniłem. - To już tutaj? - szepnęła Zośka. Nawet bywały w Niedzicy Janusz zdradzał dziwną ochotę do nagłego wyskoczenia z auta i natychmiastowego rozpoczęcia poszukiwań skarbu, nad którym czuwa Oko Inki. Uśmiechnąłem się do nich. - Powoli, powoli. Najpierw musimy rozbić gdzieś namiot. - Ale Batura... - zaczęła Zośka. - Zapominasz - przerwałem jej - że Batura czy ktokolwiek jest naszym przeciwnikiem pozostał w tyle za nami. Gdyby było inaczej, nie zabawiałby się w napady, porwania, kradzieże, tylko sam zacząłby tropić skarb. On czeka na to, co my zrobimy i dopiero, jeśli się zorientuje o co nam chodzi, będzie próbował pomieszać nam szyki bądź nas wyprzedzić! - Ale choć odrobinę, choć zerknąć - nie dawała za wygraną dziewczyna. I, jak to kobiety, postawiła na swoim. - Już dobrze. Zerkniemy. - A nie mógłby pan tak przy okazji poszukać swoim wykrywaczem? - Zośka, nie nadwerężaj mojej dobrej woli! - Już siedzę cicho. Przejechaliśmy przez most i wspięliśmy się drogą ku zamkowi. Zaparkowałem Rosynanta i zeszliśmy w cień skały nad wodę. Przyznam, że z bliska skała nie wyglądała tak tajemniczo jak na zdjęciach. A już trudno było doszukać się w niej podobieństwa do czaszki. Ale może właśnie na tym polegała jej tajemnica, że należało patrzeć na nią z pewnej odległości. I to jesienią, gdy czerwone liście rosnących pośród głazów drzew dawały złudzenie oka z rubinu. Moje złudzenia nie udzieliły się Zośce i Januszowi. Dziewczyna sondowała znalezionym kijem każdą szparę w skale; chłopak, pamiętający w jaki sposób otwierała się inkaska kryjówka pod Zbójeckimi Skałkami, próbował pociągnąć to ten, to ów wystający ze skały występ. Siadłem na kamieniu, zapaliłem fajkę i zamyśliłem się. Jeśli prawdą jest podanie o Rubinowym Oku, to nie może być ono widoczne z zewnątrz, z fotografii nawet takiego mistrza, jakim jest Futrzak. Ono i cała kamienna czaszka może być tylko symbolem, wskazówką, gdzie czy jak należy szukać. Dużo też dałbym, żeby wiedzieć, do czego potrzebny jest Baturze fotogram "Niedzica" i złota czaszka widocznie nieopatrznie sprzedana przez jego podwładnych. Ale czaszka ta nie jest aż taka ważna, bo Jerzy spokojnie jedzie czy też przyjechał do Niedzicy. Liczy się fotogram Futrzaka. Pogratulowałem sobie, że od pana Tomasza wziąłem tylko zdjęcie w formacie pocztówki oraz odbitki dla Zośki i Janusza. Takie, włożone do portfela, będzie bezpieczne. Chyba że coś mi się stanie. Tfu, tfu! - odpukać. Podniosłem się z kamienia. - No, dosyć już tych poszukiwań, łowcy skarbów! - zawołałem na swą dwójkę penetrującą skałę w najlepsze. Wrócili posłusznie, ale z wyraźną niechęcią. - Trzeba wreszcie rozstawić nasz namiot. Nie będziemy przecież nocować w Rosynancie. Wzruszyli ramionami jakby na znak, że jest im wszystko jedno, byle tylko mogli prowadzić swoje poszukiwania, ale posłusznie wsiedli do samochodu. Zakręciliśmy i pojechaliśmy w stronę wioski Niedzica. Ale spotkał nas zawód. Obfitująca w turystów wioska nie posiadała pola namiotowego. - No i co teraz? - spytał nie bez satysfakcji Janusz. - Ano nic. Gdy coś nawala, trzeba to naprawić! Wyskoczyłem z Rosynanta i podszedłem do starszego górala, który niby obojętnie przyglądał się nam z pięknie rzeźbionego ganku. - Szczęść Boże, baco. - Ano szczęść! - Nie wiecie, gdzie można by tu rozstawić namiot? - Ni. Wyjąłem z kieszeni portfel, a z niego kilka banknotów i przesunąłem między palcami, jakbym je liczył. Góral ani drgnął, ale widocznie szmer banknotów jest dźwiękiem o szerszym zasięgu, z głębi sieni wytoczyła się bowiem na ganek starsza niewiasta obfitych kształtów. - Co ty, Jadam, nie widzisz, że ludziska w potrzebie. A takim odmówić grzech, ale wspomóc trzeba. Gadojcie, za czym gonicie! Popatrzyłem to na kobietę, to na trzymane przeze mnie banknoty. - Ano, gaździno, miejsce by się nam zdało pod namiot, no i gdzie można by maszynę postawić. Kobieta aż ręce załamała na wyniosłym biuście. - Miejsce pod namiot i auto? A czego dalej szukać, jak wszystko u nas znajdziecie! W starym sadku jak raz postawicie swój namiot. A auto stanie se wygodnie pod drwalką. Wszystko będziecie mieć na miejscu i ostro pilnowane. Baca! Juhas! - zawołała gromkim głosem. Spod ganku, poziewując wyszły dwa imponujących rozmiarów owczarki podhalańskie i zaczęły obwąchiwać mnie nieufnie. - Niech ci pańscy tyż wyńdom z auta. Pieski muszą się obznajomić z zapachem. Zośka i Janusz ociągając się wyszli z Rosynanta, aby poddać się ocenie psich nosów. Musiała ona wypaść jednak korzystnie dla moich towarzyszy, psy bowiem wachlując się puszystymi ogonami, rozłożyły się spokojnie pod ścianą. - No. Tera to was puszczom, ale obcego ani, ani. No, Jadam, ruszaj wartko rozwierać bramę. Czego tak siedzisz? - Ano myślę sobie... Myślę sobie, Jewuś... - Co myślisz? - Aby rozwierać bramę. I tak to zamieszkaliśmy w sadku państwa Ziobrów. Jak w biblijnych czasach, co oni dumnie podkreślali, bo u Adama i Ewy. Rozbiliśmy namiot jak należy. Z dwiema sypialniami. Zośka poszła do pani Ewy po mleko, a my z Januszem wzięliśmy się do szykowania kanapek. Dwupalnikową butlę z gazem okopałem w ziemi pod werandą namiotu, tak by nam się nie przewróciła kopnięta niechcący. Wreszcie wróciła Zośka niosąc mleko oraz zachwyt dla góralskich krowin. Towarzyszyły jej Baca i Juhas, które, jak przystało na dobrze ułożone psy, przysiadły pod drzewami w pewnej odległości od nas, czekając na poczęstunek. Obawiam się nawet, że większość kanapek, zamiast sycić nasz głód, zniknęła w psich gardzielach. Ale nich im będzie na zdrowie i na czujne noce stróżowanie! Po kolacji nikomu jeszcze nie chciało się spać. Wyciągnęliśmy z namiotu karimaty i rozłożyliśmy się na nich zapatrzeni w gwiaździste niebo nad nami. - Pomyśleć, że było takie samo nad Niedzicą, gdy Inkowie ukrywali się w zamku Dunajec - odezwał się skupionym głosem Janusz. - Chcecie, to opowiem wam jeszcze jedną legendę o Niedzicy - Zośka oparła się na łokciu. - Naczytała się i teraz chce imponować wiedzą - Janusz szybko wrócił z gwiazd na ziemię. - Ależ Zosiu, mów! - zachęciłem ją nabijając przy tym fajkę. - A o kim czy o czym będzie ta legenda? - zaciekawił się Janusz. - O jednym zbójcy - odpowiedziała Zośka. - Zgadzam się wysłuchać pod jednym warunkiem - Janusz cisnął patykiem w przelatującą ćmę. - Zbójca ma mieć na imię Janusz. Dzielny Janusz. Inaczej nie słucham! Zośka roześmiała się. - Zgoda. Będzie to legenda o dzielnym Januszu i jego ucieczce z niedzickich lochów. - To brzmi sympatycznie. Mogę słuchać - Janusz poprawił się na karimacie. Zośka oparła się plecami o pień jabłoni i zaczęła opowiadać: - Dzielny Janusz zbójował na Spiszu w XIX wieku. Pewnego wieczora zaszedł ze swymi kamratami do karczmy w Maniowach. Zabawa gotowała się szykowna. Nie wiedział jednak harnaś, że do zamku w Niedzicy popędził zdrajca i za garść dukatów wydał go zamkowym hajdukom. Mieli oni z dzielnym Januszem osobiste porachunki. Nie ustrzegli bowiem węgierskiego pretendenta do ręki niedzickiej dziedziczki, tak że Węgier przywędrował do zamku, jak to się mówiło, w samych pludrach. Konkurent odjechał jeszcze tej nocy, hajdukom zaś wyliczono po czterdzieści kijów. Innym zaś razem dzielny Janusz otoczył wraz ze swymi bawiących się w niedzickiej karczmie hajduków. A skoro przyszli się bawić i tańcować, to strzelał im pod nogi, by skakali jak najwyżej. - Miał fantazję - zauważył chłopak. - Teraz jednak harnaś wpadł. Zginęli jego towarzysze, a on sam, poraniony, trafił do niedzickiego lochu. Tam przykuli mu ręce i nogi do żelaznych obręczy. Wpierw dręczył się i szarpał, a potem popadł w odrętwienie. Aż tu pewnego dnia pszczoła przez okno wpadła, zakręciła się i odleciała na wolny świat. Od tej chwili nie zaznał dzielny Janusz odpoczynku. Całymi dniami tarł łańcuch o wystający ze ściany kawałek skały. Wreszcie żelazo pękło. Teraz tylko kraty w oknach i będzie wolny. Szarpnął raz i drugi - przerdzewiałe kraty ustąpiły. Ale co teraz? Okienko lochu wychodziło na pionową skalną ścianę. Ni wspiąć się po niej, ni skoczyć z niej, chyba że po śmierć. Przypomniał sobie wtedy dzielny Janusz, jak opowiadano, że pewien mnich z Czerwonego Klasztoru zbudował sobie skrzydła i latał na nich nad Pieninami. Zerwał się dzielny Janusz na równe nogi. Porwał zwiniętą cuchę, taką spiską pelerynę, która mu służyła za posłanie. Narzucił ją na plecy, uchwycił za rękawy, prześlizgnął się przez okienko i skoczył w dół. Poszybował niesiony wiatrem wiejącym od gór. - A nie ożenił się przypadkiem z piękną i bogatą panienką? - spytał kpiąco Janusz. - O tym legenda nie mówi - prychnęła Zośka. - E tam z taką legendą. Idę spać - Janusz podniósł się karimaty. Zośka żachnęła się: - Równie dobra legenda jak inne, a może i lepsza, bo jej bohater może nie latał nad Pieninami, ale na pewno zbójował tutaj i na Spiszu. A zwał się Gałajda, a nie żaden dzielny Janusz. Janusz podniósł ręce do góry. - A nie mówiłem, że się naczytała! I wlazł do namiotu. - Może byś się tak najpierw umył - zawołałem za nim. Coś tam wymruczał, ale z namiotu wyszedł i po chwili było słychać jak pobrzękuje miskami pani Ziobrowej. - A pan jeszcze nie idzie spać? - spytała Zośka. - Szkoda takiej pięknej nocy na spanie! - zaśmiałem się. - Wiem - odezwała się po chwili dziewczyna - będzie pan jeszcze próbował rozgryźć Baturę. Nabiłem ponownie fajeczkę. - Jakbyś zgadła. On zapewne też dużo czasu poświęca rozmyślaniom, co my zrobimy. Wydaje mi się także, że jeszcze nie zrezygnował ze zdobycia naszego zdjęcia Niedzicy. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, do czego jest mu ono potrzebne. Być może oszczędziłoby to nam niepotrzebnych wysiłków i kłopotów. Ech, Jerzy, żeby tak można było połączyć nasze siły! Zośka uśmiechnęła się. - To życzę mądrych myśli. Ja ruszam w ślady Janusza. Dobranoc. - Dobrej nocy. Choć położyłem się spać dopiero gdy świtało, nocne czuwanie nie przyniosło mi żadnych mądrych myśli. Może oprócz jednej, że Batura musi posiadać wskazówkę, jak spróbować odszukać skarb. Do jej odczytania niezbędny jest fotogram Stacha Futrzaka. Nie starczyło mu trzech skrzynek kosztowności, które zdobył na Józefie Żuku. Bo było pewne, że to on okradł Żuka. Zwłaszcza po próbie napadu na Watanabe. Gdyby jeszcze wiedzieć, gdzie ukrywa się Batura. Bo że w Niedzicy, to pewne. Ale tu i w okolicznych wioskach tyle pensjonatów, pokoi do wynajęcia. Bez sensu tak chodzić od jednego do drugiego i pytać, czy mieszka tu pan Batura. Wstaliśmy około ósmej, umyliśmy się. Ja, na rzecz oszczędzania ciepłej wody, postanowiłem zapuścić brodę i wąsy, co, znając mój organizm, mogło doprowadzić tylko do "rzadkich" efektów. Po pysznym śniadaniu przyrządzonym przez Zosię poprosiłem ją, aby zechciała przygotować jeszcze kilka kanapek, gdy podczas poszukiwań zmoże nas głód, i solidny termos z mocną herbatą. Sprawdziłem jeszcze, czy mój wykrywacz metali "Rambo" ma nowe baterie i wyruszyliśmy. Zaparkowałem Rosynanta tam gdzie poprzedniego dnia. I objuczeni wiktuałami, wykrywaczem i łopatą zeszliśmy nad brzeg jeziora. Tu zatrzymała nas niespodziewana przeszkoda. Było nią stadko kóz, którym patronowała przygarbiona staruszka wsparta na lasce, a przewodniczył kozioł. Z jego capiej brody można by się śmiać. Ale kto spojrzał w błyszczące bursztynowe ślepia i na ostre jak igły rogi, ten od razu nabierał szacunku. - A wy tu cegój? - staruszka groźnie uniosła laskę. Wysunąłem się do przodu. - Chcielibyśmy przejść łąką. Stara machnęła w poprzek drogi laską. - Tu nijakiej ścieżki nie ma. - Ale my tylko przejść... - Jak mówię ni, to ni! Solidaryzujący się ze swą panią kozioł nastawił groźnie rogi. - A o Inkach w Niedzicy pani nie słyszała? - zawołał bezsensownie Janusz. Ale starowina nastawiła czujnie ucha. - O świnkach, pedacie? A com miała nie słyszeć. Toć w każdej zagrodzie kwico aże miło. Ale żeby tak je w polu pasać? - popatrzyła na nas raz jeszcze, ale bez poprzedniej podejrzliwości. - W polu zamiarujecie je pasać, pole grodzić. Bywało, pamiętam, ale to nie dzisiejsza moda. Jednako jako chcecie, to se łoncke łobejzyjcie. Nie będę wom na przeszkodzie... - Bóg zapiać. - A zapłaci. I to wartko - podniosła laskę ku niebu. Podniosłem z ziemi turlającą się ze śmiechu Zośkę i ruszyliśmy dalej. Doszliśmy pod skałę. Rozłożyliśmy manatki. Pomny próby porwania Janusza dopiero teraz rozdałem odbitki fotogramu Futrzaka. - Nie pchajcie się tam, gdzie nie możecie, bo skała stroma i o upadek nietrudno. Chodźcie uważnie, rozglądajcie się i myślcie, przede wszystkim myślcie. Nie starajcie się nic odkryć "na siłę". W naszych dzisiejszych poszukiwaniach główną rolę gra wykrywacz metalu. I wierzcie "Rambo", tak jak ja mu wierzę. - Tak jest, szefie! - zasalutowała dwójka i pomaszerowała wzdłuż skały. Chciałem zawołać jeszcze Janusza, aby szczególnie uważał na swoje szwedki, ale nie zrobiłem tego. Nic by moje wołanie nie dało, a tylko sprawiłoby chłopcu przykrość. Włożyłem słuchawki, włączyłem "Rambo" i powoli, centymetr po centymetrze, zacząłem penetrować powierzchnię "czaszki wojownika". Tam, gdzie stromizna była zbyt wielka, by wspiąć się na nią, starałem się sięgnąć czujnikiem wykrywacza bądź, wspiąwszy się inną drogą powyżej tego miejsca, opuszczałem czujnik w dół. Cisza w słuchawkach. Drapałem się kolcami krzewów, balansowałem na ruchomych kamieniach, pot ściekał mi strużkami po czole i przemoczył koszulkę. Miałem tego dość. Inkowie Inkami, ale nic się nie stanie, jak ich skarb poczeka jeszcze jeden dzień. I tak większą część urwiska spenetrowałem. Gwizdnąłem. Zośka przybiegła zaraz, spocona, ale tylko tym przejęta, że nie natrafiła na nic. Janusz nadszedł wolniej. Widać było, jak wiele wysiłku kosztuje go wędrówka przy pomocy szwedek po tak nierównym terenie. Z westchnieniem ulgi osunęliśmy się na trawę. Zośka zaczęła rozpakowywać kanapki. Wiem, że istnieje wielce uczona teoria głosząca, że na upał i pragnienie nie ma to jak gorąca herbata z cytryną. Pić tego popołudnia piłem, ale ile bym dał za mrożoną butelkę coli. - No i nic z naszego odkrycia - Janusz ze smutkiem pokiwał głową. Zośka ciężko westchnęła. Roześmiałem się. - Ech, dzieciaki! Po pierwsze, kto wam gwarantował, że w ogóle tu coś odkryjemy? Po drugie, legenda o "czaszce wojownika" może być jakimś odpryskiem legendy o skarbie, który już odkryliśmy. Po trzecie, nie spenetrowałem całego wzgórza. A po czwarte, mogą istnieć jakieś tajemne wskazówki co do tego skarbu. Posiada je Batura, ale widocznie bez wskazań naszego fotogramu jest tak samo bezsilny, jak my bez jego wskazówek. Jeszcze nie wszystko stracone! Humor moich towarzyszy poprawił się wyraźnie. - To co dziś robimy? - spytała Zośka. Ziewnąłem. - Na pewno nie będziemy już łazić po skałach. Resztę zbocza spenetrujemy jutro. - Jutro? A Batura... - zaczął Janusz. Przerwałem mu: - Ileż razy mam ci powtarzać, że Batura czeka na nasze pociągnięcia i sam pierwszy nie ruszy się ani o krok. A propos Batury, to proszę o zwrot zdjęć "Niedzicy". Wam do jutra nic po nich, a może się znaleźć ktoś, kto widząc je w waszych rękach nabierze na nie ochoty i to z uszczerbkiem dla waszego zdrowia! - To się nazywa zdanie - z uznaniem odezwała się Zośka. Machnąłem lekceważąco ręką. - To jeszcze nic. Proust pisał zdania na stronę i jeszcze dłuższe. I widzicie, jak zasłynął. - Nie wiedziałem, że marzy się panu sława literacka - oznajmił z niewinną miną Janusz. Cisnąłem w niego folią po kanapce. - Skoro nie ma pan nic w planie na popołudnie, to może zwiedzilibyśmy zamek - zapytała Zosia. Podniosłem rękę do góry. - Ja rezygnuję. Bywałem już tutaj wiele razy, a ostatnio bodaj dwa. Janusz był w Niedzicy tylko raz, niech więc on służy ci za przewodnika. - Ale ja... - Gdybyś czegoś nie wiedział, zwróć się do pana Franciszka. Powinien cię pamiętać. A jakby nie, to przywołaj mnie. Tak więc, Zosiu, masz zapewnione ciekawe zajęcie na popołudnie. Tylko nie wołaj do zamkowej studni, bo możesz od echa dowiedzieć się o czekającej cię zdradzie. - Panie Pawle! - To nie ja, to legenda. Prawdą jest tylko to, że chciałbym was z tego zwiedzania zobaczyć jak najszybciej. Nie to, żebym bał się Batury. Ale kanapki swoją drogą, a przyrządzony Zosinymi rączkami na naszej kuchence obiad - swoją. - Panie Pawle! - Powtarzasz się! Tak to przekomarzając się pakowaliśmy z wolna nasz dobytek, gdy nagle odłożyłem "Rambo". - Ki diabeł? Stokiem łąki schodził ku nam pulchny pan w średnim wieku. Przez ramię miał przerzucony plecaczek, a w ręku trzymał zmontowany wykrywacz metali. Ubrany był w koszulkę i krótkie spodnie. Na stopach miał pseudowojskowe buty, a głowę ocieniał mu słomkowy kapelusz. - Państwo pozwolą, że się przedstawię - wyciągnął ku nam rękę. - Jan Mrówczyński. Z zawodu stomatolog, z umiłowania poszukiwacz skarbów. - Paweł Daniec, pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki. Zośka i Janusz wymruczeli coś pod nosem, jak to w młodzieżowej modzie. Mrówczyński rozsiadł się z wyraźną przyjemnością. Co było robić? Poszliśmy w jego ślady nie chcąc okazać się grubianami. - Jak to miło spotkać pokrewne dusze - Mrówczyński popatrzył na nas z sympatią. - Jadę swoją skodą felicią, a tu patrzę, na łące penetratorzy zwijają obóz. - Od kiedy to składanie wykrywacza jest zwijaniem obozu - zamruczał Janusz - a w ogóle jak można to dostrzec z szosy? Mrówczyński zdawał się nie słyszeć jego pomruków. - I cóż to szanownych kolegów sprowadza pod mury niedzickiego zamku? Zerwałem źdźbło trawy i żułem je przez chwilę w skupieniu. - Szanowny pan - powiedziałem wreszcie - jako wytrawny poszukiwacz skarbów wie przecież, że jeden z nas drugiemu nie zdradza swych planów. Pan Jan zaśmiał się i uderzył dłonią w tłuste kolano. - Wiem, wiem! Złoto Inków! Któż by w branży nie słyszał tej legendy. Ale czy nie słyszał pan, że ponoć dokonano pod Niedzicą jakiegoś cennego odkrycia? "Jesteś głupszy niż myślałem" - popatrzyłem na niego z najszczerszym zdumieniem. - Odkrycie pod Niedzicą. Czyżby złoto Inków? Rozłożył pulchne ręce. - Tego to nie wiem, ale ponoć na giełdach tu i ówdzie pojawiły się wytwory złotniczej sztuki inkaskiej - zreflektował się. - Ja tu państwa zagaduję, a wam się śpieszy do domu. - Nie - odparłem ku zdumieniu Zośki i Janusza. - Mam jeszcze do spenetrowania ten fragment łąki - wskazałem na ugór, który takim samym ugorem był zapewne i wtedy, gdy ukrywała się w Niedzicy nieszczęsna Umina. Facet łypnął na mnie dość ponuro, ale zaraz rozjaśnił się, zdjął kapelusz, włożył słuchawki i mówiąc: - To ja spróbuję pod tamtą skałą - polazł w krzaki.. Zośka i Janusz nie brali w tej komedii udziału. Opalali się w najlepsze. A ja łaziłem po łące omiatając czujnikiem kozie i owcze bobki. Nagle usłyszałem triumfalny wrzask: - Znalazłem! Chodźcie państwo do mnie! Ruszyliśmy ile sił w nogach pod skałę. Mrówczyński wyciągnął ku nam rękę. - I niech kto powie, że pobyt Inków w Niedzicy to legenda - wołał spocony i czerwony z przejęcia. W palcach trzymał monetę połyskującą złotem spod warstewki czarnej ziemi. Było to hiszpańskie peso z 1620 roku. Młodzież porwała monetę, a ja oświadczyłem: - Gratuluję panu. Tylko pan przyjechał i już takie odkrycie. Obawiam się, że będę musiał zwijać manatki, bo gdzie pan przejdzie, tam nikt nie ma czego szukać! - Ot, trafiło się ślepej kurze ziarno - żartował dumny z siebie odkrywca. Po chwili zapytał: - Przepraszam, czy nie znają państwo jakiejś taniej kwatery? Bo ja tak pod namiocikiem, ale słyszałem, że tu żadnego pola namiotowego... - Ależ może pan z nami - zakrzyknęła Zośka widocznie jeszcze będąca pod wrażeniem odkrytej przez Mrówczyńskiego monety. Z trudem powstrzymałem się, aby nie kopnąć jej w kostkę! Ale było za późno. Nasz nowy kolega przyjął z wdzięcznością zaproszenie, pani Ziobro nie pogardziła nowym napływem gotówki, a koło naszego namiotu, stanowczo za blisko ze względu na możliwość podsłuchiwania nas, rozbił swój faktycznie niewielki namiot pan Mrówczyński. - Widzi pan - jazgotała Zośka, gdy odprowadzałem ją i Janusza do zamku - nabijał się pan z niego, a on ledwo sięgnął, już ma hiszpańską monetę. - Nie ma co ukrywać, że mu przyfarciło - dodał Janusz. Milczałem przez chwilę. - Drogie dzieci - odezwałem się wreszcie tonem, którego najbardziej nie lubili - są różni poszukiwacze skarbów. Ale ten, który wydobędzie unurzaną w miękkiej czarnej ziemi złotą monetę spod zeskorupiałej popielatej gliny i to niczym nie kopiąc przy tym, jest nie poszukiwaczem skarbów, a czarnoksiężnikiem. Pospuszczali głowy. - Poza tym, miałbym do ciebie, Januszu, prośbę: wybierz któryś ze swych zdrowych zębów i zgłoś się do pana Mrówczyńskiego ze skargą, że cię boli. Stawiam duże lody, że wyśle cię do najbliższego Ośrodka Zdrowia, albo zaleci zażywać "Gardan". Ręczę też, że będzie się tłumaczył, jak to zapomniał swej pieczątki lekarskiej w domu. Popatrzyli na mnie ponuro. Zaśmiałem się. - Głowy do góry. Nie takie stawiał na naszej drodze pułapki Batura i nic z tego mu nie przyszło. Przypomnij sobie, Zosiu, niedryfujące drewienko w porcie w Mikołajkach! Dziewczyna zaśmiała się w odpowiedzi. - Pośpieszcie się, bo już czuję, jak mi kiszki marsza grają, a wy jeszcze nie wyruszyliście do zamku! - ponagliłem młodzież. Wracając do zagrody Ziobrów zatrzymałem się przy zaprzężonym do wozu z sianem pięknym karym koniu. Ostrożnie pogładziłem go po chrapach. - Widzi mi się, że pon lubią to gadzinę - usłyszałem z góry. - Jasiek Hryń mnie wołają. - A mnie Paweł Daniec. - Tyz piknie. Wpadł ci Maciek w oko. Takiego konia to tero tu i nie zobaczysz. - A dlaczego? Przymrużył oko. - Bo na Słowację poszły. - Jak to: "poszły". - Ano zwyczajnie. Jak to konie. Na czterech nogach - zaniósł się serdecznym śmiechem. - Ee, durnia ze mnie robisz! - Co bym tam śmioł! Tylko czasy były takie, jeszcze niedawno, że jak kto konia na Słowację przeprowadził, to po powrocie poloneza mógł se kupić. - Coś ty? - Prowde godom. A trzy konie to i na pikno chałupę starczały. Co robić. Ciężkie czasy były to i każdy radził se jak mógł. Poklepał konia po lśniącym zadzie. Spytałem: - A dzisiaj czasy lepsze? - Ni. - No to konie po dawnemu na Słowację chodzą? - Ni. Już ich tam nie trzeba. Teraz ja poklepałem karego. - A jak były potrzebne, to chodziłeś z końmi tam na Słowację, co? Znów zmrużył oko. - Jo? Ni. Kiebyś mioł. - Niech ci będzie, że wierzę. - Na mojo duse! - No dobrze. Ale inni ci opowiadali, jak to było, powiedz. - A jak miało być? Trzeba było drogi znać. Gdzie WOP się zaczaił wywiedzieć albo wyczuć i bez góry, górecki. Niektórzy to koniom szmatami kopyta owijali, żeby nie zgrzytały po kamieniach. Ale i tak sporo strzałów nocami od gór było słychać. - A teraz spokój? Zaśmiał się. - Terozki? A to ludzie przestali na Słowację chodzić? A stamtąd nie idą do nas? Tylko że teroz ciężej. Straż Graniczna sprzętu lepszego dostała. Ale jak kto bystry, to i dziś se poradzi. - Ty mi na takiego wyglądasz. - No i tak se pogadalim. A ty z daleka? - Z Warszawy. Pokiwał głową. - Piknę miasto. Ale mi się widzi, żebym tam nie pożył. Do naszych Pienin za daleko. Zaśmiałem się. - I do Słowacji. Świsnął przez zęby jakąś ostrą nutę. - Mondrze godos! Odbił się od dyszla i jednym skokiem był na sianie. Znów gwizdnął i kary ruszył z kopyta, aż spod kopyt posypały się iskry. Zawróciłem do zagrody. Adam Ziobro siedział na swej ławeczce na ganku, wsparty na lasce. Podkusiło mnie: - Jak tam, panie Adamie, chodził pan z końmi na Słowację? W wypłowiałych oczach górala coś błysnęło. Wyprostował się. - A kto wom takie herezje gadoł? Usiadłem przy nim. - Ee tam, zaraz herezje. Toż ja nie pierwszy raz w Pieninach. Słyszało się to tu, to tam. Ale żeby ktoś powiedział o was? Nie. Tak tylko sobie pomyślałem. Nie żeby co złego. Jak górale chodzili, to chodzą i chodzić będą. Góry wszystkim równe. - Wy tam godocie: przemytniki - Ziobro stuknął gniewnie laską. Rozłożyłem ręce. - Czy ja tak powiedziałem? - Ni. Stary przygarbił się, milczał chwilę. Wreszcie wymruczał: - Z końmi, powiadacie. Dawno było. Teraz ja stary - podniósł się ciężko z ławki i bez słowa wszedł do sieni. - Ech - westchnąłem - żeby tak chciał mówić. On i inni. Jaka powieść by powstała. Ale nikt słówka nie piśnie. Najwyżej o dawnym przeprowadzaniu koni. Cóż, tajemnica zawodowa! Poszedłem do namiotu. W namiociku obok zaszeleściło i wyjrzała z niego głowa Mrówczyńskiego. - A, to pan. Myślałem, że poszedł pan z młodymi przyjaciółmi do zamku. Wyciągnął składane krzesełko i rozsiadł się na nim. Mnie bardziej odpowiadała puszysta trawa sadu Ziobrów. Zapaliłem fajkę. Mój towarzysz okazał się niepalącym. Pogadaliśmy o tym i owym. Rozmowa - jakże inaczej - zeszła na tajemnicę Niedzicy i złota Inków. Zauważyłem, że mój rozmówca stara się zadawać więcej pytań niż dawać odpowiedzi. Okazał się zresztą gorącym zwolennikiem twierdzenia, że Inkowie naprawdę w Niedzicy byli. A ich skarb wciąż czeka na szczęśliwego odkrywcę. Gdy mój rozmówca dostrzegł, że tęsknym wzrokiem spoglądam przez płot na drogę, wyraził pełne zaniepokojenia zaciekawienie. - Czy coś się stało? Uśmiechnąłem się. - Ależ nic. Tylko głodny jestem jak sto diabłów, a Zośka, która miała upichcić obiad, nie wraca z Januszem z zamku! - Och! - zamachał rękoma Mrówczyński, o mały włos nie przewracając się z krzesełkiem. - Pozwolicie państwo, że w zamian za tak serdeczne potraktowanie i zaproszenie w gościnę... - Gościna należy do państwa Ziobrów - pozwoliłem sobie wtrącić. Ale Mrówczyński nie słuchał. - ...zaproszę was na obiad do baru "Pod Bocianim Gniazdem" w Sromowcach Wyżnych. Nie jest to specjalnie luksusowy lokal, ale coś niecoś w nim przekąsić można. Tymczasem nadeszły moje zguby. Nie muszę dodawać, że Zośkę ucieszyła perspektywa, że nie będzie musiała gotować na naszej kuchence. Ja ze swej strony zaproponowałem siebie w roli kierowcy. Wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy ku Sromowcom Wyżnym (nie mylić z Niżnymi!). ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZKOSZE ŻĘTYCY • CIOS SZWEDKĄ • TUPAC AMARU II • "SMAGLI" • PRAWDZIWE OBLICZE JANA MRÓWCZYŃSKIEGO • KTO ŚLEDZI NASZĄ ROZMOWĘ • MAŁA MANIPULACJA PRZY SKODZIE Dojeżdżaliśmy do mostu na Dunajcu, gdy Zośkę zachwyciło pasące się na stoku stado owiec. Opodal unosił się dym z bacówki. - Jeśli pani chce, to zatrzymamy się tutaj i podejdziemy do bacówki - zadecydował za mnie Mrówczyński. - Baca na pewno poczęstuje nas żętycą. - A co to jest żętyca? - zaciekawiła się Zośka. - Serwatka z owczego mleka - pośpieszył z wyjaśnieniem nasz przewodnik. - Coś pysznego. Tylko, hi, hi - zachichotał - trzeba być ostrożnym, bo w nieprzyzwyczajonym brzuszku żętyca może zrobić małą rewolucję. - Czyżby pan Mrówczyński chciał się wymigać od obiadu, na który nas zapraszał - szepnął Janusz. - Cicho! - skarciłem go. Wysiedliśmy z Rosynanta i wspięliśmy się stromą ścieżką. Przed bacówką przywitały nas trzy szczeniaki, owczarki podhalańskie. Bacy nie było, ale jego honory pełnił juhas Stanisław Wojtyska, który nawet nieproszony wyniósł z bacówki rzeźbione w drewnie przeszło półlitrowe kufle pełne żętycy. Pyszny to napój i niech żałuje ten, kto nie próbował! Wypiliśmy po kuflu. - Jesce? - spytał juhas. - Jesce! - zawołał Janusz i oblizał się. Wojtyska nalał "jesce" chytrze się przy tym uśmiechając. Z tą "rewolucją w brzuszku" to była prawda. Ale nasze żołądki zniosły dzielnie i drugi kufel żętycy. Dowiedzieliśmy się, że stado, czyli kierdel owiec pasany na tym stoku liczy trzysta sztuk. Chłopi pozwalają darmo wypasać je na nieużytkach. Praca przy owcach jest ciężka, bo to i trzy razy dziennie dojenie, i przygotowanie bryndzy i oscypków. Juhas zaprosił do bacówki, gdzie nad wykopanym w ziemi paleniskiem wędziły się oscypki. Swoją drogą byłem pełen podziwu dla górali, którzy mieszkają cały, trwający od marca do października, sezon w bacówce; dym w niej tak szczypał w oczy, że ledwo wytrzymałem kilka chwil. Pożegnaliśmy gościnnego juhasa, który przybył tu z Rzepisk koło Bukowiny Tatrzańskiej, i wróciliśmy do Rosynanta. Zajechaliśmy "Pod Bocianie Gniazdo". Przed barem siedziała grupka nastoletnich łazików. Takich, co to do bitki zawsze gotowi. Przechodziliśmy obok nich, gdy jeden wsparty o ścianę zawołał do Zośki: - Te, lala, zostaw te pierniki i tego kulasa, a chodź z nami! To trwało ułamek chwili, nie zdążyłem zareagować, a Mrówczyński schować się za mnie... Janusz wyzwolił rękę z uchwytu szwedki i trzasnął nią wołającego w nos. - O rany! - wrzasnął uderzony. Z ziemi poderwało się dwóch jego kolesiów. Jeden z otwartym sprężynowcem w ręku. Miałem chwilę roboty. Ale już sprężynowiec leżał na ziemi, a jego właściciel i dwaj koledzy pryskali ile sił w nogach krzycząc: - Jeszcze was dorwiemy! - Krowa, która głośno ryczy, mało mleka daje! - zaśmiałem się podnosząc nóż z ziemi. Odwróciłem się w stronę naszych. Mrówczyński wciąż jeszcze "kleił się" do błotnika auta. Zośka pochlipywała, a Janusz ocierał pot z czoła. Poklepałem go po ramieniu. - No, aleś się spisał! Lepiej ci nie wchodzić w drogę. Chłopak uśmiechnął się z zażenowaniem. - To był odruch. Zresztą, gdyby nie pan wszystko skończyłoby się smutnie. - Nie bądź taki skromny. Popatrzył na mnie uważnie. - Byłeś wspaniały, chłopcze - Mrówczyński z entuzjazmem uścisnął dłoń Janusza. - Ja sam... a zresztą! Żeby tylko nie wrócili i nie poprzebijali opon. Popatrzyłem za oddalającą się trójką. Trafiony przez Janusza przyciskał chustkę do krwawiącego nosa, a jego kumple próbowali zatrzymać przejeżdżającego żuka. Zaśmiałem się. - Bez obaw. Oni już tu nie wrócą. Tak więc nasz posiłek "Pod Bocianim Gniazdem" mógł przebiegać bez przeszkód. Siedzieliśmy później wieczorem przed namiotami, gdy pan Jan niespodziewanie spytał: - Kto był największym bohaterem w dziejach Peru? - Tupac Amaru - odparłem. - Tupac Amaru II - poprawił mnie Mrówczyński. - Urodził się 19 marca 1738 roku we wsi Surimana. Na chrzcie otrzymał imiona Jose Gabriel. Jego nazwisko wywodziło się od ostatniego władcy Inków, straconego w 1572 roku. Ojcem był Miguel Tupac Amaru, matką Rosa Noguera. W tamtych czasach szlachectwo inkaskie ceniono wysoko. Po śmierci ojca i starszego brata Jose Gabriel został kacykiem i zaczął domagać się praw do ziem nadanych niegdyś przez wicekróla córce swego królewskiego przodka, Tupaca Amaru I. Przystępując do organizacji powstania Tupac Amaru II postanowił oprzeć się zrazu na wszystkich niezadowolonych z administracji wicekrólestwa. - Czego? - spytała Zośka. - Wicekrólestwa. Taki był tytuł zamorskich terytoriów Hiszpanii. Ale wróćmy do przebiegu powstania. Niestety, zgubą wszystkich walk wyzwoleńczych w Peru było skłócenie. Tupac Amaru został aresztowany przez jego dotychczasowego zwolennika, Metysa Francisca Santa Cruz, i wydany Hiszpanom. Inny zdrajca schwytał żonę Inki - Micaelę Bastidas, jego dwóch synów - Hipolita i Ferdynanda oraz brata Micaeli - Antonia. Tupac Amaru z godnością zniósł tortury. Jeszcze w więzieniu własną krwią pisał odezwy wzywające do kontynuowania walki. Męki przewidziane wyrokiem dla Tupaca Amaru były wyrafinowane. Włożono mu na głowę jedenaście żelaznych koron z ostrymi kolcami, bo wydał jedenaście odezw, w których mianował się władcą. Na jego piersiach zawisł ciężki łańcuch obciążony metalowymi płytami i kolcami, jako order Wielkiego Paititi, rodzaju loży, której - jak mu zarzucano - mianował się wielkim mistrzem. I jeszcze trzy długie ostrza wetknięte w tył głowy wychodziły mu ustami, gdyż wydał trzy manifesty, w których nazywał króla Hiszpanii uzurpatorem. Ponadto ucięto mu język i wykastrowano. Zamordowano go 18 maja 1781 roku na obecnym placu katedralnym, na rym samym placu inkaskim Huaycapata, gdzie w 1572 roku zamordowano Tupaca Amaru I. Przed własną śmiercią musiał jeszcze Jose Gabriel patrzeć, jak cierpią i umierają najbliżsi. Po powstaniu Tupaca Amaru II zaczęły wybuchać kolejne bunty indiańskie. "Niech żyje prawo boże i czystość Marii i niech umrze król Hiszpanii" głosiły ulotki rozrzucone podczas zrywu ludowego w La Paz, który zapoczątkowały rozruchy w 1777 roku, ponieważ Indianie wierzyli, że w roku, w którym będą trzy siódemki ukoronuje się nowy król Inków. - To było dwóch Tupac Amaru? - spytał Janusz. - Był jeszcze i trzeci - odpowiedział Mrówczyński. - Tupac Amaru III, zwany "Kamienna Ręka", działający w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Inka i odnowicielem Tawantinsuyu ogłosił się także przywódca powstania trwającego w latach 1914-1915. Działający teraz prokubański ruch partyzancki w Peru też przyjął imię Tupaca Amaru. Znamy go choćby z ostatniego zamachu na ambasadę Japonii w Limie. Tu pan Mrówczyński niespodziewanie skończył i poszedł dokonać, jak to powiedział, wieczornych ablucji. Potem życzył wszystkim dobrej nocy i wpełzł do swego namiociku. Ja zaś zastanawiałem się długo, co spowodowało tę niespodziewaną opowieść Mrówczyńskiego? Czy był to przypadek? Zakamuflowane ostrzeżenie, ale przed czym? Błąd nieudolnego wroga? Choć mówiliśmy dziś o Inkach, Mrówczyński nie zdradzał się dotąd z wyjątkową znajomością inkaskiej historii. Następny dzień naszych poszukiwań zaczął się pogodnie "w niebiesiech i na ziemi". Świeciło piękne słońce, a pan Mrówczyński zwrócił się z eleganckim pytaniem, czy może poszperać swym wykrywaczem u stóp niedzieckiej skały, oczywiście tylko tam, gdzie ja penetrowałem. I jak tu było się nie zgodzić? Chciałem jednak sprawdzić pewną rzecz... - Zosiu - odwołałem dziewczynę na bok - zamiast drapać się i kaleczyć po skałach, bądź uprzejma skoczyć do zamku i kupić kilka pocztówek z Niedzicy. Tu masz pieniądze. - E... - skrzywiła się - czy to konieczne i to właśnie teraz? Nie możemy podjechać po południu? Poklepałem ją po ramieniu. - Wierz mi, że to bardzo ważne. I to właśnie teraz. Wzruszyła ramionami, ale posłusznie podreptała w górę. Na pytanie Mrówczyńskiego, czemu nie idzie z nami, odburknęła, że to całe szperanie na razie jej zbrzydło. Zeszliśmy z panem Janem i Januszem nad jezioro i rozpocząłem żmudne "badania", choć przyznam, że nie przywiązywałem do nich większej uwagi. Zośka wróciła wcześniej niż myślałem. Z daleka już wymachiwała plikiem pocztówek i była wyraźnie podekscytowana. - Wie pan co - wysapała podając mi pocztówki - widziałam "smagłego"! Popatrzyłem ze zdziwieniem. - Kogo? - No, jednego z tych dwóch, z którymi Barura siedział "U Wierzynka". Zastanowiłem się. - Nie mylisz się? Widziałaś ich tylko przez chwilę w restauracji. - Tak. Ale mam świetną pamięć wzrokową - odpowiedziała skromnie. Zniecierpliwiłem się. - No to opowiadaj, jak było! Nie zauważyłaś może, z kim się kontaktował? - Dostrzegłam tylko tyle, że wsiadł do czarnego sportowego wozu, który szybko odjechał. Ożywiłem się momentalnie. - To musiała być alfa romeo Batury! Tylko co Jerzy ma wspólnego ze "smagłymi"? Zostawiłem jednak to rozważanie na potem. Teraz dodałem do pocztówek zdjęcie Futrzaka i zawołałem głośno: - Przerwijcie na chwilę poszukiwania. Zobaczcie pocztówki, które przyniosła Zosia. Naprawdę ciekawe! Mrówczyński i Janusz z niechętnymi minami podeszli do nas. Podałem widokówki panu Janowi. Przeglądał je od niechcenia, a ja patrzyłem na jego ręce. Gdy dotarły do włożonego przeze mnie między karty pocztowe zdjęcia zrobionego przez Futrzaka zobaczyłem, że pulchne palce zadrżały. I zadrżał głos Mrówczyńskiego: - Jaka piękna pocztówka! Czy byłby pan uprzejmy odstąpić mi ją? Moja córka zbiera widokówki, nawet z egzotycznych krajów, ale takie cudo z polskiej Niedzicy sprawi jej ogromną radość! ,A, tu cię mam!" - pomyślałem. Rozłożyłem z żalem ręce. - Niestety. Mam zamiar podarować to unikatowe zdjęcie pewnej osobie, która również, jak pańska córka, zbiera pocztówki. A nie będzie tajemnicą, że jest bliska memu sercu. Za plecami usłyszałem parsknięcia Zośki i Janusza. - Trudno! - Mrówczyński wydawał się rozumieć. Włożyłem pocztówki do kieszeni torby i ująłem za wykrywacz: - Widokówki widokówkami, ale komu skarby miłe, temu czas do pracy! Raźno ruszyliśmy pod skały, tylko pan Jan został nieco z tyłu. - Będę chyba musiał wymienić baterie w moim "Rambo" - zawołał i zawrócił ku naszym porzuconym na łące manatkom. Stanąłem za pniem drzewa i czekałem... Łąką od szosy schodziła starowina ze stadem kóz. Na jej widok Mrówczyński zawahał się, ale szybko podjął, jedynie słuszną w jego mniemaniu, decyzję. Ukłonił się góralce kapeluszem i podszedł spokojnym krokiem do naszych rzeczy - Hop! Hop! Panie Pawle! - zawołał jeszcze. - Nie mam czasu! - odkrzyknąłem. - Chyba coś znalazłem! Uspokojony moim okrzykiem pan Jan przycupnął i sięgnął do torby... Oczywiście nie swojej, tylko mojej! - Oj nieładnie, panie Janie - zawołałem wychodząc zza drzewa. - Zośka, Janusz! Chodźcie zobaczyć, jakiego to penetratora cudzych toreb mamy w naszym gronie! - Ależ ja... - poderwał się z ziemi czerwony jak burak Mrówczyński - ja pomyliłem tylko torby! - I wziął pan moją khaki za swoją czerwoną - pogroziłem mu "Rambo". - Nie dość, że pan próbuje nas okraść, to jeszcze kłamie. I to w dodatku nieudolnie! I wtedy stała się rzecz zdumiewająca: Mrówczyński padł na kolana i wyciągając do mnie złożone jak do modlitwy ręce wyjęczał głośno: - Wszystko powiem! Jak na świętej spowiedzi! Zośka z Januszem wybuchnęli śmiechem, ale starowina, która akurat obok przepędzała swe kozy ukłoniła mi się z szacunkiem. - Ten pon to musi nie byle kto! Może i sam biskup? - Niech się pan nie wygłupia - podniosłem pokutnika za łokieć. - Siądziemy sobie i pan nam powie, co tu jest grane. Mrówczyński wysiąkał nos i z westchnieniem niejakiej ulgi klapnął na trawę. Przysiedliśmy wokół. - Proszę państwa, jestem nałogowym graczem, hazardzistą w najgorszym, chorobliwym znaczeniu tego słowa - zaczął pan Jan swą opowieść. - Znają mnie we wszystkich kasynach Warszawy, Trójmiasta, Krakowa. Szanowano mnie tam... dopóki miałem czym płacić. Z czasem, żeby wystarczyło na grę, sprzedałem gabinet. Naprawdę jestem stomatologiem i to bardzo dobrym - wyprostował się dumnie. - I zacząłem wyprzedawać się z wszystkiego co miałem: z biżuterii żony, mercedesa, jachtu. A może wpierw sprzedałem jacht niż gabinet? Nieważne... Wreszcie zacząłem pożyczać pieniądze. Najpierw to było proste, ostatecznie w swoim czasie coś znaczyłem w stolicy - błysnął okiem. - Potem było coraz gorzej, na coraz większy procent... A szczęście w grze nie przychodziło. Doszło do tego, że sprzedałem willę, żona wystąpiła o rozwód i wyprowadziła się z dziećmi do rodziców... Tu Zośka chlipnęła. Ale mnie ta opowieść denerwowała. Coś w niej nie pasowało. - Ma pan przecież niezły samochód, bawi się pan w poszukiwanie skarbów... Mrówczyński opuścił głowę. - To wszystko nie za moje... - A za czyje? - Zaraz panu wytłumaczę. - Słucham! - Otóż, zwrócił się do mnie nie tak dawno pewien znajomy z gry w kasynach. Nie znałem go szczególnie dobrze, wiedziałem tylko, że mówią na niego George. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn o jasnych oczach. - Batura - mruknąłem. Pan Jan ożywił się. - A wie pan, że słyszałem to nazwisko w związku z nim. Zgryzłem źdźbło trawy. - No już dobrze. Niech pan mówi dalej. Mrówczyński splótł palce. - Co tu mówić. Zaproponował mi role, w jakiej mnie tu widzicie. Za spłatę dziesięciu tysięcy złotych, mojego długu wobec niego. Miałem grać naiwniaka i w ten sposób wkraść się w zaufanie pana Pawła i zdobyć zdjęcie zamku Niedzica czy, jak dawniej mówiono, Dunajec. Zainteresowałem się. - A po co był panu potrzebny ten cyrk z odkrytym peso? Nawiasem mówiąc bardzo kiepsko zrobiony. - Oni myśleli, że w ten sposób prędzej zachęcę pana do spółki i łatwiej uzyskam dostęp do fotografii. Choć, moim zdaniem, nic w tym zdjęciu, oprócz specyficznego ujęcia, nie ma takiego, aby płacić za nie tyle pieniędzy. Toż każdy może sobie sfotografować zamek ile razy chce i z dowolnej strony! Wzrokiem nakazałem memu towarzystwu spokój. Zresztą Mrówczyński nie zwracał na Zośkę i Janusza uwagi, tylko zaczął pochlipywać. Popatrzyłem na niego zdumiony. - Co panu? Mrówczyński pociągnął nosem: - Teraz kiedy wpadłem, to nie dość, że nie dostanę honorarium, ale na dodatek jeszcze oni mnie zabiją! Wzruszyłem ramionami. - Straci pan, co i tak pana nie było. Fach panu zostanie w ręku, a jak sam pan mówił, dentystą był pan wybornym. Zaangażuje się pan do jakiejś spółdzielni stomatologicznej i po krzyku. Ale żeby Batura miał pana zabić? Po pierwsze, co mu to da, po drugie, znam go już trochę i mogę sądzić, że nic panu nie grozi. - Ale oni! Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że Mrówczyński mówiąc o Jerzym nie mówił "on", tylko "oni". - Co za "oni"? Mrówczyński przetarł czoło chusteczką. - Przyszli raz na spotkanie. Nic nie mówili. Tylko jeden wykręcił mi ręce do tyłu, a drugi wyciągnął sprężynowy nóż i przejechał mi nim po szyi śmiejąc się cicho. O tu jest blizna! Rzeczywiście na pulchnej szyi pana Jana widniała biała kreseczka. - I zaraz ci dwaj sobie poszli - ciągnął pan Jan. - Bez słowa. Poderwałem się z trawy. - Dwaj, pan mówi? Jak wyglądali? - Tacy niewysocy, raczej chudzi, we wzorzystych koszulach. - Ale cera?! Jaką mieli cerę?! Mrówczyński roześmiał się mimo woli: - Wyglądali mi na takich, co dużo się opalają. - Mamy naszych "smagłych"! - syknąłem. - Gdzie im pan miał dostarczyć zdjęcie? Pan Jan aż się wzdrygnął. - Im? Ależ broń mnie Boże! Miałem się spotkać dzisiaj po południu z panem Batura w zamku, o szesnastej. - A gdyby dziś ze skoku na widokówkę nic nie wyszło? - To jutro. I tak w kolejnych dniach, jakby coś nie wychodziło. Ale Batura mówił, że wystarczy dzień, góra dwa. - Wystarczy dzień. Już ja mu dam - wymruczałem. Ale wtedy dostrzegłem po przeciwnej stronie jeziora błysk. Lornetka. Ktoś "długo i namiętnie" obserwował naszą rozmowę, a raczej spowiedź niedoszłego złodziejaszka i nieszczęsnej ofiary hazardu. Jeśli ten ktoś (w co nie wątpiłem) był zainteresowany naszym towarzyskim spotkaniem na łące, to już wiedział, co o nim sądzić. Otrzepałem spodnie. - Drogi panie Janie, obawiam się, że pańscy zleceniodawcy już wiedzą o naszej szczerej pogawędce. W związku z czym - sięgnąłem do kieszeni torby po portfel - ma pan tu adres i numer telefonu pewnego sympatycznego nadinspektora ze stołecznej komendy policji. Proszę jak najszybciej zgłosić się do niego. A może nawet lepiej na najbliższy posterunek policji. - Ale tamci będą się mścić! - Za Baturę już raz poręczyłem. A tamta dwójka może będzie wolała ratować swoją skórę niż uganiać się za panem. Jestem tego pewny, by ci dwaj milczący wyglądają mi na cudzoziemców i to nie zza wschodniej granicy... A ciekawi mnie, o co oskarży pan na policji Baturę? Szantaż? Nakłanianie do występku? Mrówczyński chrząknął onieśmielony: - Otóż... hm... nie bardzo wiem... Wszystkie nasze rozmowy na temat tej sprawy przeprowadziliśmy bez świadków, nie licząc tej jednej - głasnął się ręką po bliźnie na szyi. - No a dokumenty, choćby samochodu? - Widzi pan... hm, hm, podpisałem... że... że wszystkie rzeczy materialne są własnością spółki "Oko"... Wybuchnąłem śmiechem. - No cóż, będzie pan musiał je zwrócić! Ale niech mi pan nie wciska kitu, że nie zna nazwiska Jerzego i nie widział go na żadnym z dokumentów! Pan Jan chrząknął jakby mu w gardle zalęgło się stado dorodnych prosiaczków, co miało zapewne oznaczać, że jest mu bardzo przykro. - Niech mi pan jeszcze powie, na ile lat ocenia pan wiek tych "czarnych duchów" Batury. Mrówczyński zastanowił się: - Tak chyba nieco poniżej trzydziestki. - To by się zgadzało. Były stomatolog nagle zaciekawił się: - A na co panu ich wiek? Wzruszyłem ramionami. - Na pewno nie na to, by im pan sprzedał informacje wyciągnięte ode mnie. Mrówczyński obraził się i wstał z trawy otrzepując ostentacyjnie swe krótkie spodnie. Popatrzyłem na niego uważnie. - Naprawdę dobrze panu radzę, niech pan się skontaktuje z policją. Dosyć już złego wyrządził pan sobie i swoim bliskim. Dawny stomatolog podniósł z ziemi swego "Rambo" i torbę. - Chciałbym, o ile los stanie się znów przychylny dla mnie, móc zrekompensować państwu... Poklepałem go po ramieniu. - Ależ nie trzeba. Niczego pan nie zabrał, no, powiedzmy, nie udało się panu zabrać. Zośka odwróciła twarz ku słońcu. - A ja tam jestem za małą rekompensatą ze strony pana Mrówczyńskiego. Na przykład pobyt na Bahamach czy Karaibach. To w zupełności by mi wystarczyło. Ba, napełniłoby serce wdzięcznością ku panu dentyście, howgh! - jak mawiają Indianie. Pan Jan ukłonił się jej unosząc kapelusza i przykładając go do piersi. - Na wypadek wygranej i dalszej chęci rekompensaty podam panu swój adres - sięgnęła do kieszonki bluzki po długopis. Dałem jej po łapie. - Coś ty, dziewczyno, zgłupiała? Nie widzisz, w jakie kłopoty zaplątał się pan Mrówczyński? Chcesz do niego dołączyć? Chcesz, żeby Batura znał twój adres? I to teraz, gdy bierzesz udział w "aferze niedzickiej". Zosia wzdęła wargi. - Też mi, Batura! Zresztą na pewno i tak wie, gdzie mieszkam. - Ale nie wiedzą o tym jego "smagłe" diabły. A to zupełnie inna sprawa. Batura sam im nie powie. Ale oni mogą, prosząc bardziej stanowczo niż na to wskazuje szramka na szyi pana Mrówczyńskiego, nakłonić go do powiedzenia, czyj to adres nosi na sercu. - Oni chyba nie rozumieją po polsku! - żachnął się pan Jan. Nie ustawałem w drażnieniu. - A jeśli wtedy równie grzecznie poproszą Baturę, by im wyjaśnił, czyj to adres? Przecież Batura nie ma specjalnych powodów do zachowania w tajemnicy, gdzie to mieszka panna, przez którą da się dotrzeć do fotogramu maestro Futrzaka. Wtedy można nakłaniając rodzinę namówić pannę do przekazania fotogramu. A rzecz jest warta świeczki, skoro tylu ludzi i tyle pieniędzy krąży wokół tego wszystkiego! - Ja się o adres panny Zosi nie prosiłem - oburzył się Mrówczyński. - I to się panu chwali! - skinąłem łaskawie. - W zamian za to, proszę, tu jest moja wizytówka. Znajdzie pan na niej również numer mojego komórkowca, który wożę ze sobą. Oby tak nie było, ale może się jeszcze przydać panu, zanim dotrze pan pod opiekuńcze skrzydła policji. - A o siebie się pan nie boi? - zaciekawił się były stomatolog. Wzruszyłem ramionami. - Byle tylko nie próbowali zaszkodzić komuś z moich młodych przyjaciół, to jakoś sobie poradzę. - Żeby pan widział, z kim to pan Paweł dawał sobie radę - pośpieszyła ze zbytecznym komplementem Zosia. - No! - poparł ją uprzejmie Janusz. Mrówczyński rad był dowiedzieć się czegoś konkretniejszego o mych tak wysławianych dokonaniach. Przypomniałem mu jednak, że w jego sytuacji czas to nawet więcej niż pieniądz i pan Jan chwycił torbę i "Rambo", zawadiacko przekrzywił kapelusz i ruszył łąką. Towarzyszyliśmy mu aż do zagrody, gdzie Zośka pomogła spakować namiocik i skromny sprzęt, ja zaś dokonałem małej manipulacji przy skodzie. ROZDZIAŁ JEDENASTY STOMATOLOG NA EKRANIE ROSYNANTA • ZOŚKA PSYCHOTERAPEUTKĄ • NA PARKINGU PRZED ZAMKIEM CZORSZTYŃSKIM • "CZASZKA WOJOWNIKA" WSKAZUJE CZUBATĄ SKAŁĘ • PAROSTATKIEM PIĘKNY REJS Wreszcie uścisnęliśmy sobie dłonie i rozstaliśmy się, życząc spotkania w lepszych czasach. Gdy Mrówczyński odjechał, Janusz spytał mnie: - Co pan tam majstrował przy skodzie? Skinąłem mu z uznaniem głową. - Bystry jesteś. Podłączyłem Mrówczyńskiemu pasażera na gapę, zwanego w policyjnej gwarze "pluskwą". Mam ich kilka w zapasie, a bardzo mnie interesuje, gdzie to nasz stomatolog będzie się podziewał przez najbliższe dni. Jeśli pojedzie prosto do Warszawy, będzie to znak, że chce zgłosić się na policję. Jednak jeśli zacznie kręcić się w okolicy... - A czym on może nam zagrozić? - machnęła ręką Zośka. - Przecież tak szczerze się przyznał, prawie płakał. Zaśmiałem się: - Nie sądź nikogo po pozorach. W tej chwili może wypłakiwać się w klapy marynarki Batury albo któregoś ze "smagłych". - Oni nie umieją po polsku! - Wierzysz w to, bo ci tak powiedział Mrówczyński. A nawet jeśli powiedział prawdę, to nie mogą porozumieć się w jakimś innym języku? - Choćby po angielsku - wtrącił Janusz - ostatnio przeszedłem niezłą szkołę w mówieniu po angielsku z ludźmi, których rodowitym językiem jest hiszpański. - No, skończmy już z tymi lingwinistycznymi rozważaniami - wsiadłem do Rosynanta i odsłoniłem ekran. - Ciekawe, gdzie to podziewa się nasz dentysta? - włączyłem aparaturę. Ekran rozjarzył się zielonkawym światłem. Zmniejszyłem zasięg. W dolnym rogu pojawił się jasny punkcik, zwany przeze mnie pieszczotliwie "pipcikiem" (jak zresztą i cały przyrząd). Przyznacie chyba, że "pluskwa" to niesympatyczne słowo. - Mamy pana Mrówczyńskiego. - Fiuu - gwizdnął Janusz - niezła zabawka. System UKF czy satelitarny? Oburzyłem się. - Oczywiście, że satelitarny! Z dokładnością do 1,5 metra. - Ja już widziałam, jak to działa - pochwaliła się Zośka. Zaśmiałem się. - No to teraz sprawdzimy, czy nadal działa dobrze! Ale zanim do tego dojdziemy mam dla was małe pytanko: dlaczego, choć jest dopiero druga, a Mrówczyński jest umówiony z Baturą na czwartą, jego skoda stoi zaparkowana na parkingu przed zamkiem. - Może postanowił uciekać autobusem? - niepewnie odezwała się Zośka. - A ty, Januszu, co sądzisz o tym? - Doprawdy, nie mam pojęcia - rozłożył ręce. - Może już udało mu się założyć pułapkę na Baturę? - Ależ Januszu, w ciągu tych kilku minut, które upłynęły od jego odjazdu z gościnnej zagrody państwa Ziobrów? Przy okazji wydaje mi się, że zapomniał zapłacić za pobyt, korzystając z okazji, że gospodarze byli w polu. Będziemy musieli nadrobić finansowo jego roztargnienie. Mówi się trudno. No, ale wróćmy do pytania: co Mrówczyński robi pod zamkiem? Odpowiedziało mi milczenie. Wreszcie Janusz mruknął półgębkiem: - No, co robi? Wyciągnąłem fajkę i woreczek z tytoniem, nabiłem ją solennie, zapaliłem, dmuchnąłem dymem i dopiero wtedy odpowiedziałem: - Nic. - Nic! - Ee tam... - Już wam tłumaczę. Pan Jan Mrówczyński należy do gatunku ludzi, którzy nigdy nie wiedzą, jakie zło jest gorsze. W wypadku pana Jana: policja czy Batura. Ocenił, że z Baturą może jeszcze jakoś się dogada, a policja - według niego - to kraty, prycze... Próbuje więc teraz wybranej przez siebie wersji. A ponieważ wybrał ją i w dodatku nastraszyłem go obserwacją z drugiego brzegu jeziora, ma, według siebie, tylko jedno miejsce, gdzie wolno mu przebywać bez podejrzeń o knucie spisku do spółki z policją. Z nami jest już "spalony", może siedzieć tylko pod zamkiem jak dziad proszalny i czekać, aż pojawi się jego pan i władca Jerzy Batura lub któryś z jego pomocników, czy też, co wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobne, raczej pracodawców. - To tak ma się sprawa - mruknął Janusz. - A wszystko wydawało się takie proste. - Zosiu, prosimy o obiad! - poprosiłem po chwili jak mogłem najuprzejmiej, ale dziewczyna rozeźliła się nie wiedzieć dlaczego i niebawem wiosłowaliśmy przypalony bigos z czerstwym chlebem. Dobrze, że pani Ziobrowa zlitowała się widząc naszą nędzę i wyniosła nam dzbanek owczego mleka. - A ten, co był z wami? - zapytała. Poderwałem się. - Zapłacę. Wszystko za niego zapłacę! Gaździna machnęła ręką. - Nie o pieniądze idzie. Tylko brać takiego pod swój dach... - Taki straszny? Odwróciła się ze śmiechem: - Ni. Tyćko słaby. A wiadomo, co bez najsłabszy gwóźdź najmocniejsza chałupa się wali... - machnęła spódnicami i poszła do owiec, które witały ją rozgłośnym meczeniem. Podczas sprzątania po obiedzie spojrzałem na ekran Rosynanta. "Pipcik" jarzył się tam, gdzie go widziałem poprzednio. Zerknąłem na zegarek. Mijało wpół do czwartej. - Wszystko sprzątnięte? - zapytałem. - Adyć! - odpowiedziała zgodnie moja para "góralątek". - No to zbieraj się, Zośka, idziemy pod zamek zobaczyć, jak to przebiega spotkanie Mrówczyńskiego z Batura. - A ja? - użalił się Janusz. - Widzisz, Januszu... - zacząłem ostrożnie. Ale Zośka mnie ubiegła: - Człowieku, gdzie ty się pchasz z tymi szwedkami?! - Tak, jak coś się dzieje, to chorego się spławia - chłopak odwrócił się plecami. Zośka obróciła go z powrotem ku sobie. - Nie jest tak, durniu, jak myślisz?! Tylko twoje szwedki z daleka widać! A poza tym powiedz, że jesteś w stanie szybko uskoczyć za drzewo czy mur, skryć się w tłumie... Jeśli tak, to idziesz z nami. Janusz milczał chwilę. - Chyba... Chyba nie... - powiedział ochryple. Zośka przytuliła go do siebie mocno. - Widzisz. Wczoraj pod knajpą byłeś wspaniały, ale są rzeczy... które ci za bardzo nie pasują... zgoda? I nie gniewaj się za to na mnie! - Zgoda. Uścisnęli się raz jeszcze. Janusz z pogodną już miną i książką w rękach rozsiadł się na krzesełku przed namiotem. Mogliśmy ruszać pod zamek. Schodziliśmy uliczką, gdy popatrzyłem z podziwem na Zośkę. - Nie wiedziałem, że z ciebie taka świetna psychoterapeutka. Dziewczyna zarumieniła się. - Czasami wydaje mi się, że właśnie psychoterapeutka chciałabym zostać. Ale proszę o tym nikomu nie mówić. Nie chciałabym, żeby się śmiano z mych planów. No, bo taka roztrzepana, a tu poważna pani psychoterapeutka... Dałem solenne przyrzeczenie dochowania tajemnicy, które łamię dopiero teraz. Wypatrywanie na parkingu przed zamkiem skody Mrówczyńskiego nie przedstawiało żadnego kłopotu, choć stało tu kilka tej samej marki i barwy samochodów. Po prostu śledzenie ułatwił nam sam właściciel felicii, obiegający swój wóz w kółko, to wsiadający do niego, to wysiadający, tu znów przysiadający na murku opodal auta. W swych ruchach przypominał jako żywo figurkę z pozytywki. Im bliżej było czwartej, tym ruchy Mrówczyńskiego były coraz szybsze. Aż wreszcie nadeszła upragniona czy przeklęta godzina - nie wiem, co sądził o niej nasz bohater - i pan Jan zamarł wciśnięty w przednie siedzenie swego wozu. Czas upływał. Wreszcie pan Jan poruszył się, wyszedł z samochodu i rozpoczął swój poprzedni bieg dokoła felicii. Muszę przyznać, że trwało to długo i było nużące dla obserwatora. Aż wreszcie mój zegarek wskazał piątą. W tejże chwili Mrówczyński wyrzucił w górę ramiona triumfalnym gestem, wskoczył do skody i zawracając z piskiem opon pomknął w dół szosą. - Co mu się stało? - spytała Zośka. Pokręciłem głową. - Nic wyjątkowego. Najpierw ustalił, że z dwóch wrogów: policji i Batury, groźniejszy jest ten drugi. Chciał się więc z nim, kto wie jakim kosztem, dogadać. Gdy Batura nie przybył na umówione spotkanie stomatolog uznał, że jakiś kaprys losu sprzątnął jego wroga. Ucieszył się z tego strasznie i pomknął w siną dal, pewien, że wszystkie kłopoty ma z głowy. Niestety, tak najczęściej nie bywa... - To co my teraz robimy? - spytała Zośka. - Biegniemy do Rosynanta, aby dowiedzieć się, gdzie to poniosło mistrza sztuki dentystycznej. Mam nadzieję, że Janusz zechciał zerknąć na ekran od czasu do czasu, ale to na wiele się nie przyda. Janusz nie umie obsługiwać sprzętu! Jednak Janusz czuwał i przywitał nas ożywiony: - Co ten wyrwiząb wyprawia?! Miota się po całym ekranie. Już raz nawet musiałem podnosić go z podłogi i wsadzać z powrotem za szkło! Roześmieliśmy się. - No, pokaż, co wyprawia pan Mrówczyński? Rzeczywiście, jaskrawy punkcik błądził tylko sobie znanymi drogami. Ponieważ nie zabrałem klisz w odpowiedniej skali z naniesioną siecią dróg, musiałem konfrontować ruch "pipcika" z mapą Pienin. - Wygląda na to, że krąży gdzieś w okolicach Czorsztyna - szepnął Janusz. - Nie rozumiem go - odezwała się Zośka - najpierw marzy, żeby tylko uciec spod łap Batury i jego kompanów, a potem kręci się w okolicy ich działania. Uśmiechnąłem się. - To taki właśnie typ człowieka, o którym wam mówiłem. Raz chce oddać się w ręce policji, to znów sprzymierza się z przestępcami. Teraz też: marzył o ucieczce, ale może znalazł jakiś słaby punkt w działaniu szajki Batury i już ich śledzi, już marzy o tym, jak ich pokonać. - I co my na to? - spytał Janusz. - Po pierwsze, nie przesadzaj, Januszu, z tym krążeniem w okolicy Czorsztyna. Tam są wszystkiego dwie drogi na krzyż i to przecięte Jeziorem Czorsztyńskim. Po drugie, nie pozostaje nam nic lepszego niż śledzić na ekranie wędrówki naszego stomatologa. Nagle "pipcik" zniknął z ekranu. Zmniejszyłem skalę odbioru. I pan Mrówczyński znalazł się... mapa wskazywała, że w Szczawnicy. Szkoda tylko, że nie powiedziała, przy której ulicy! - Nie wiemy też - martwiła się Zosia - czy jest tam wolny, czy zawleczono go siłą albo strasząc rewolwerem. - Tego możemy nie dowiedzieć się nigdy! - powiedziałem ponuro, ale zaraz roześmiałem się: - Batura jest złodziejem dzieł sztuki i ich przemytnikiem, ale żeby został mordercą? Bodaj po raz trzeci powtarzam: nigdy! Ustaliliśmy dyżury przed ekranem, na wypadek gdyby "pipcik" ruszył. Pierwszym dyżurnym zgodziła się zostać Zosia, a my dwaj usiedliśmy i rozmawialiśmy sobie, starając się znaleźć prawdopodobne miejsce ukrycia skarbów, których zazdrośnie strzeże kociopyskie bóstwo Onco lub - jak to sami nazywaliśmy - "czaszka wojownika". - Tak sobie myślę - ostrożnie zaczął Janusz, że może popełniamy błąd szukając w głębi ziemi. Przecież nikt i nic, czy to jest bóstwo Onco, czy rzeźbiona czaszka, która ma przecież odpowiadać prawdziwej głowie, nie patrzy do wewnątrz tylko na zewnątrz... Poderwałem się z krzesełka, chwyciłem Janusza w objęcia i rezultat tego był taki, że po chwili turlaliśmy się po wiórach pod drewutnią. Zośka przyglądała się nam z Rosynanta chichocząc: - A cóż to pan nowego wymyślił, panie Pawle? Zapasy w wiórach? - Nie zapasy - sapałem - tylko uczczenie geniuszu Janusza. - Czy ja też mam dołączyć? - Obejdzie się. Pomogłem wstać Januszowi. Otrzepaliśmy się z wiórów, ustawiliśmy krzesełka i siedliśmy na nich z powrotem. - A na czym to polega geniusz naszego przyjaciela? - spytała Zosia. Popatrzyliśmy na siebie z Januszem w pełnym zrozumieniu i zgodzie. - Czy mogę oświecić naszą damę? - spytałem. Janusz łaskawie skinął głową. Uśmiechnąłem się. - Widzisz, droga Zosiu, nasz junior uświadomił mi prostą, jak wszystkie co genialne, sprawę. Zośka aż wyszła z Rosynanta. - Ciekawam, co to takiego. Poklepałem Janusza po kolanie. - To, że na ogół patrzy się przed siebie, a tylko wyjątkowo w głąb siebie. Dziewczyna popatrzyła na nas. - Nie rozumiem, o co tu chodzi! Poderwałem się z krzesełka. - O to, że popełnialiśmy kardynalny błąd szukając skarbu wewnątrz "czaszki wojownika". Tymczasem jego spojrzenie może wskazywać na kryjówkę skarbu przed nim. Obecnie po drugiej stronie jeziora. - Hura! - zawołała Zośka. Pokręciłem głową. - Nie takie znów "hura". Żeby przeszukać cały przeciwległy brzeg trzeba by batalionu wojska z najnowszym sprzętem. Zobacz, że jest cały porośnięty lasem, a od ukrywania się Inków w Niedzicy minęło dwieście lat. Zośka zastanowiła się. - Ale przecież wykryliście skarb w tej Zbójeckiej Jaskini. - Nie w samej jaskini, a opodal niej. Zresztą, może właśnie o ten skarb naszemu "wojownikowi" chodziło i teraz nie ma już czego tam szukać? - Przepraszam - wtrącił się Janusz - ale Batura ma nasze trzy szkatuły, a szukać nie przestaje i to z wielkim nakładem sił i środków. A co robią tutaj ci dwaj "smagli"? Roześmiałem się. - Cieszę się, że podtrzymujesz mnie na duchu! Pakujemy się więc do Rosynanta i jedźmy do "czaszki wojownika". Stamtąd rozejrzymy się po przeciwległym brzegu. - Ale po co nam Rosynant? - zdziwił się Janusz. - Bo może będziemy mieli ochotę skoczyć na drugą stronę - wyjaśniła Zośka. - Samochodem? Uzmysłowiłem sobie, że Janusz nie zna wszystkich tajemnic Rosynanta. - Można spróbować i samochodem - zaśmiałem się. Nie miałem wielkiej ochoty zdradzać publicznie ukrytych talentów mego wozu. Ale może Zośka miała rację. Batura i tak je znał. Czemu więc nie skorzystać z okazji i nie skrócić sobie drogi? - A co będzie z "pipcikiem"? - zmartwiła się nagle Zośka. Zajrzałem do kabiny Rosynanta. Świetlisty punkcik tkwił wciąż w tym samym miejscu ekranu. - Cóż - odpowiedziałem - i tak niewiele panu Mrówczyńskiemu możemy pomóc. Jak długo będziemy korzystać z Rosynanta, urządzenie pozostanie włączone. A potem niech Mrówczyński dba sam o siebie. Jutro zadzwonię do Kowalczyka i dowiem się, czy nasz stomatolog zgłosił się na policji. Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechałem szosą i przez łąkę na brzeg jeziora. Zatrzymałem samochód przy skale. Wyjąłem mapę i rozłożyłem ją na masce samochodu. Niestety, "wojownik" patrzył ku południowemu wschodowi. Zbójeckie Skałki, gdzie dokonaliśmy z Aleksandrem odkrycia skarbu, były położone na wschód od zaniku, daleko w tył od miejsca, ku któremu patrzyła kamienna czaszka. - I wszystkie marzenia na nic - jęknęła Zośka. - Poczekaj - uspokoiłem ją - daj pomyśleć. Żeby wiedzieć, gdzie szukać? Jaką wskazówkę ma Batura? Może jednak Janusz pomylił się i trzeba "patrzeć" w głąb siebie, a nie przed siebie? - Panie Pawle - pociągnęła mnie za rękaw Zośka - a co to za skała sterczy tam na przeciwległym brzegu? - wskazała na wschód, w stronę, gdzie za jodłami kryły się Zbójeckie Skałki, miejsce naszego odkrycia. Obok nich wystrzelała w niebo wysoka turnia. - To Czubata Skała, zwana też Czubatką. Wznosi się na wysokość 673 metrów. Swój ostry kształt zawdzięcza twardemu wapieniowi. Ale wejść na nią można od wschodu stumetrową granią. Jej pozostałe trzy urwiste ściany liczą prawie 70 metrów wysokości. Spójrz przez lornetkę, to zobaczysz, że rzadko porastają je sosny i świerki. Zbójeckie Skałki leżą nieco na południe od niej. - To tam znaleźliśmy złoto Inków? Zaśmiałem się niewesoło. - Znaleźliśmy i straciliśmy. - A może tak, proszę pana - odezwała się nieśmiało dziewczyna - może byśmy tam popłynęli? - Dokąd? - Pod tę Czubatą Skałę. - A co cię tam niesie? - Nic szczególnego. Ale tak sobie myślę, że skoro był tam jeden schowek Inków, to może będzie i drugi... - A my tak od razu na niego trafimy? - Nie musimy trafić, ale zerknąć zawsze można. Pokaże mi pan też ten odkryty przez was schowek... Cóż, należała się młodzieży jakąś przyjemność! Poza tym, przyznam, że mnie samego korciło "zerknięcie" na Czubatą Skałę. Ostatecznie wykrywacz metali nudził się w bagażniku, a tak można by było spenetrować przynajmniej część Czubatki. - A co ty na to, Januszu? - Chętnie! W życiu nie pływałem samochodem. Tylko z góry ostrzegam, że karty pływackiej nie mam! - Obejdzie się bez niej! - zawołała Zośka. - Płyniemy, panie Pawle? Namyśliłem się. - No dobrze. Możemy tam popłynąć. To wszystkiego kilkaset metrów. Mym tylko nadzieję, że nie dostrzeże nas żaden ze strażników. Ostatecznie to teren Parku Narodowego. - Jakoś o tym pan nie myślał - odcięła się Zośka - wyprawiając się za złotem Inków pod Zbójeckie Skałki! Poklepałem Rosynanta. - Wtedy nie jechaliśmy tam wehikułem. No, dosyć tego gadania na suchym lądzie. Czas na wodę! Wsiedliśmy do samochodu i skierowałem go w stronę jeziora. - Och! - nie wytrzymał Janusz, gdyż zdawało się, że samochód pójdzie na dno. "Iluż to pasażerów wehikułu Pana Samochodzika, a potem Rosynanta wydawało ten okrzyk?!" - pomyślałem. Tymczasem nasza amfibia kołysała się lekko na fali. Przełączyłem napęd na wodny i ruszyliśmy dziarsko do przodu. Z prawej otworzyła się długa na dziewięć kilometrów roztocz Jeziora Czorsztyńskiego, a mnie ogarnęła tęsknota za Mazurami. - Parostatkiem piękny rejs!... - zaśpiewano fałszywie, ale z entuzjazmem z przepływającego jachtu. Pomachaliśmy przez okna. Jacht odpowiedział salutem bandery. - To żeglarze z Zakopiańskiego Yacht-Klubu - wyjaśniłem. - Kto by pomyślał: Zakopane i Yacht-Klub! - Pan Mrówczyński zniknął z ekranu - zameldowała Zośka przywracając nas do rzeczywistości. Zwiększyłem zasięg aparatury. Widać było teraz na niej sunący ku południowi jarzący się punkcik. Odetchnąłem z ulgą. - No cóż. Nasz stomatolog poszedł po rozum do głowy. Lepiej późno niż wcale. Zmyka do Warszawy. Mam nadzieję, że skontaktuje się z Kowalczykiem. Jeszcze chwila i ślizgając się po otoczakach wjechaliśmy na kamienisty brzeg. - Najpierw Czubatka czy Zbójeckie Skałki? - spytałem mych towarzyszy. - Czubata Skała! - zawołała Zośka. Zaśmiałem się. - Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Musimy znieść do Rosynanta schowaną przez Aleksandra i Janusza zabytkową broń. Masz chyba też obejrzeć kamienny schowek Inków? Wezmę tylko przecinak, by go otworzyć. I latarkę. - A nie możecie pójść sami? - okazał się dziwnie niechętny Janusz. Odwróciłem się do niego. - Nie, mój drogi. Czubatkę możesz sobie darować, ale pod Skałki zaprowadzić nas musisz, bo tylko ty wiesz, gdzie jest schowana broń. Uśmiechnął się. - Poszedłbym i pod Czubatkę, i na Czubatkę, tylko z tym żelastwem - stuknął o siebie Szwedkami - strasznie niewygodnie po głazowiskach się łazi. Ale już idę, idę. Powoli wspięliśmy się tam, gdzie znajdował się schowek, który krył złoto Inków. Ku wielkiemu rozczarowaniu Janusza broni schowanej przez niego i Aleksandra w kryjówce wśród jałowców już nie było. Rozbawił mnie. - Czy myślisz, że kłusownicy nie domyślają się wartości starej broni? Wskazałem umieszczony misternie na przesmyku zwierzyny wnyk z cienkiego drutu. Odwinąłem go i związawszy w kłębek cisnąłem daleko w krzaki. - Broń bronią, wnyki wnykami, ale ja wreszcie chcę zobaczyć słynny schowek! - nachmurzyła się Zośka. Tajemniczy sposób otwierania skrytki wzbudził jej zaciekawienie, ale poczuła się w pełni usatysfakcjonowana dopiero wtedy, gdy kamienne drzwi otworzyły się i mogła wpełznąć do środka. Nic byłaby sobą, gdyby nie zażądała, abym wchodził pierwszy, "bo jeszcze tam coś siedzi". Pokazałem jej podwyższenie, na którym stały skrzynki ze złotem Inków i komin, którym wydostaliśmy się z jaskini. Popodziwiała i wyszliśmy. Janusz starannie zamknął tajne drzwi i skalnym wiórem zatkał otwór zamka. - No, to teraz idźcie pod tę swoją Czubatkę, a ja wracam do Rosynanta - oświadczył i ruszył w dół. - Chodź, Zosiu - podtrzymałem ją za rękę, bo poślizgnęła się na głazie - tylko uważaj, bo tak zajdziesz dalej niż chcesz, aż do szpitala. - Pan to zawsze - obruszyła się. - Lepiej niech mi pan powie, gdzie pański "Rambo"? Faktycznie zapomniałem wziąć z samochodu wykrywacz! - No to co? Wróci pan po niego? Ja zaczekam albo będę szła ku brzegowi lasu. - Ech, Zośka! - jęknąłem. Ale co było robić: wróciłem po "Rambo"! Zośce od razu poprawił się humor. Zaśmiałem się: - Ty naprawdę myślisz, że pod Czubatką czeka na nas kolejna partia złota Inków! Wspięliśmy się pod Czubatą Skałę. Zmontowałem "Rambo", włożyłem słuchawki na uszy i dla świętego spokoju chodziłem między sosnami. Zośka fotografowała. Wreszcie widocznie jej się to znudziło, bo powiesiła aparat na sęku i podeszła do mnie. - I co? Zdjąłem słuchawki i wyłączyłem "Rambo". - Jak było do przewidzenia: nic. Zośka wyraźnie się zmartwiła: - To niedobrze. Wzruszyłem ramionami. - A ty byś chciała co krok znajdować skarb? - Chciałabym - westchnęła szczerze. Wtem wysoko na skalnej ścianie nad nami coś zahurkotało. Posypały się kamienie. Najpierw drobne, a potem coraz większe. Szarpnąłem Zośkę za rękę i schowaliśmy się za pień ogromnej sosny. Kamienie i głazy waliły w dół. Jeden z nich uderzył z taką siłą w sosnę, za którą byliśmy ukryci, że wielkie drzewo zadygotało. Wreszcie wszystko ucichło. Tylko w powietrzu unosił się wapienny pył. Popatrzyłem w górę. Nikogo. - Idziemy stąd, Zosiu. Nie podobają mi się lawiny, które spadają bez powodu. - Może ktoś przechodził tamtędy. Jakiś turysta - Zośka wpatrzyła się w górę. - Turysta nie turysta, ale nie chcę dostać kamieniem po głowie. Idziemy. Byliśmy już przy Rosynancie, gdy Zośka zawołała: - O rany, a mój aparat! Zostawiłam go na drzewie! Skoczę po niego! Minutka i jestem z powrotem! - pobiegła zanim zdążyłem ją zatrzymać. - Tylko nie kręć się tam długo. Lawiny lubią chodzić parami! Ale minęła jedna minutka, druga, potem pięć, a Zośki nie było. Na próżno darliśmy się z Januszem, a ja nawet użyłem alarmowej syreny Rosynanta. - Pójdę jej poszukać - powiedziałem i ruszyłem brzegiem w górę. Wreszcie dotarłem do rumowiska po świeżej lawinie. Zośki tu nie było. Za to na jednym z głazów siedział obejmując kolano rękoma Jerzy Batura. ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZMOWA Z BATURĄ • ZOŚKA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE • PRAWDA O WSPÓŁCZESNYM TUPAC AMARU • BABCIA I SAMOCHÓD KEMPINGOWY • "TRUMNA UMINY" • CIEMNOŚĆ • BATURA W BAGAŻNIKU • DO CZEGO BYŁ POTRZEBNY FOTOGRAM • JAK ZNIKNĘLI ZŁODZIEJE? • JEST NADZIEJA - Ty nędzny kidnaperze - warknąłem napinając mięśnie i wspinając się ku niemu. - Nie przekazano ci wiadomości z Targówka? Gdzie Zośka, gadaj! Zamachnąłem się. Błyskawicznie uchylił się od ciosu, jednocześnie podnosząc dłoń uspokajającym gestem. - Spoko, Paweł! Zaraz się wszystko wyjaśni! To wszystko zaraz się wyjaśni, powtarzam. I nie jest w tym nic tak groźnego, jakbyś myślał! Siadaj, pogadamy. - Najpierw wypuść Zośkę. - Proszę cię, siadaj. Po tonie poznałem, że mówi wyjątkowo poważnie. - Słuchaj. Jeśli Zośce włos z głowy spadnie... Skrzywił się. - Za kogo mnie masz? Przyznam się, że sytuacja nieco wymknęła mi się z rąk. Ale nie do tego stopnia... Zaśmiałem się ironicznie. - Chyba domyślam się, jaka to sytuacja domaga się... - Przestań - przerwał mi, machając jednocześnie ręką. Podsunął mi papierosy. Odmówiłem. Zapalił. Dostrzegłem, jak drży mu ręka. Przejął się losem Zośki? A może chodziło mu tylko o własną skórę? Nie. Tak nisko nigdy go nie ceniłem! Zaciągnął się camelem. - Posłuchaj... Żachnąłem się: - Nie mam zamiaru słuchać facetów, którzy spuszczają mi lawiny na głowę! Poruszył się niespokojnie. - Przepraszam. Z tą lawiną to rzeczywiście ja. Ale nie z zamiarem zabicia ciebie lub Zośki, tylko z braku umiejętności chodzenia po górach. - Wybaczam. - Słuchaj więc. W jednej ze skrzynek, które zwinęła wam szajka Żuka, a które ja później odzyskałem... Śmieliśmy się przez chwilę. -.. .była złota płytka z wydrapanym czy wygrawerowanym rysunkiem, który sam nie bardzo potrafiłem odczytać. Dopiero na wystawie, gdy zobaczyłem fotogram Futrzaka... Rozległ się cichy świst i w pień między nami wbił się bełt kuszy. - Twoja "sytuacja" przywiozła broń ze sobą? - wyraziłem zaciekawienie. Machnął na mnie ręką jak na uprzykrzoną muchę. - Nie żartuj. Za dużo mówię. Oni nie rozumieją po polsku, ale mają szósty zmysł. Słyszałeś o Tupac Amaru? Od razu przeszła mi ochota do naigrywań. - A niech cię, jak do nich trafiłeś! Gadaj, czego chcą za uwolnienie Zośki?! Jerzy uśmiechnął się przez dym papierosa. - Niewiele. Dostarczysz mi tu zaraz z Rosynanta zdjęcie Niedzicy wykonane przez naszego mistrza Futrzaka. Dasz odbitkę, odczekasz chwilę i będziesz miał swoją Zosię w ramionach, mój ty "Panie Tadeuszu". - Bez głupich żartów! - sięgnąłem po kamień, ale w powietrzu znów świsnęło. - Idę po zdjęcie. Poszedłem, a raczej pobiegłem. Wyciągając z kieszeni kurtki zdjęcie instruowałem Janusza: - Zamknij drzwi. Z zewnątrz byle patałach ich nie otworzy. Szyby w oknach są kuloodporne, tak więc nie bój się ciosów kamienia. Tu masz włącznik syreny. Jaką ma moc, słyszałeś. Przybiegnę natychmiast, a gdyby mi coś nie wyszło, to ściągniesz tu co najmniej połowę strażników Parku Narodowego. Siedź i grzecznie czekaj! Wróciłem do Batury i wcisnąłem mu fotografię w rękę. - Masz to, za czym tak goniłeś. Mam nadzieję, że teraz wypuścisz Zośkę. Bo jeśli nie, to nawet Tupac Amaru cię nie ochroni przede mną. - Musiałbyś się zdrowo starać - uśmiechnął się swym wąskim uśmiechem Jerzy. Wstał z głazu. - Teraz bądź uprzejmy nie ruszać się stąd przez kilka minut, a zguba sama się znajdzie. Wszedł między sosny, potem w jakąś szczelinę między skałami i zniknął. Siedziałem spokojnie, od mego spokoju mogło bowiem zależeć życie Zośki, ale wewnątrz wszystko się we mnie kotłowało. Tak dać się podejść! Zlekceważyć "smagłych" niedługo po przeprawie z peruwiańskimi złodziejami! - Panie Pawle! - usłyszałem ciche wołanie. Odwróciłem się. Za mną stała Zośka z oczami opuchniętymi od płaczu. Aparat fotograficzny miała przewieszony przez szyję. Sprawiała wrażenie, jakby bardziej niż strasznych wspomnień sprzed paru minut bała się tego, jak ją powitam. Podskoczyłem do niej. - Zośka! Nic ci nie jest? - Nie - pokręciła głową. - Wszystko w porządku. - No to chodźmy do Rosynanta i umierającego w nim ze strachu Janusza. A ty opowiadaj... albo nie, poczekaj, aż będziemy wszyscy razem. Po co masz się powtarzać... Doszliśmy do Rosynanta, gdzie przywitał nas radośnie Janusz, faktycznie lekko przybladły ze strachu. Usiedliśmy na nadbrzeżnych kamieniach. Zośka podjęła swą opowieść porwanej: - Aparat znalazłam raz dwa i wracałam, gdy nagle poczułam, że spadł mi na głowę jakiś czarny worek i jednocześnie ktoś uchwycił mnie mocno za ręce, a obco brzmiący głos powiedział: "Czicho". - Chodziło im zapewne o to, by siedzieć cicho. Tego słowa nauczyli się chyba od Batury. - Czicho - zaśmiała się Zośka - i tak siedziałabym jak mysz pod miotłą! Odprowadzili mnie gdzieś między drzewa czy głazy, bo się obiłam kilka razy. - Rymuje - wtrącił Janusz - nie jest z nią tak źle. - Nie przeszkadzaj - ofuknęła go dziewczyna. - Tak więc gdzieś mnie zaprowadzili. Rozmawiali między sobą szeptem. Ale chyba nie po hiszpańsku. - To mógł być język Indian kiczua. - Potem słyszałam wasze nawoływania i trąbienie Rosynanta. Wtedy jeden z nich położył mi ręce na szyi - znów zaśmiała się - jakby mu już zabrakło argumentów. A ja byłam w ogromnym strachu, że to już koniec. Ci ze mną poruszali się bezszelestnie, ale wreszcie nadszedł ktoś ciężkim krokiem. Domyśliłam się, że to Batura. Zszedł niżej i wtedy usłyszałam jego rozmowę z panem Pawłem. Wreszcie Batura wrócił i ruszył gdzieś w górę. Dookoła panowała cisza. Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że jestem sama. Ależ ci "smagli" umieją poruszać się bezszelestnie! - Tupac Amaru mają ćwiczebne obozy w dżungli. - Tak. Tupac Amaru. Słyszałam, jak Batura wymienił tę nazwę. Jak już zorientowałam się, że jestem sama, zdarłam worek z głowy i przyszłam do pana Pawła. Bardzo żałuję, że przeze mnie stracił pan tak wartościowe zdjęcie. Objąłem ją. - Nie przejmuj się. Wiesz przecież, że mamy odbitki. Może zresztą dobrze się stało, że Batura dostał odbitkę. Teraz on będzie musiał zrobić jakiś krok, a my na niego zaczekamy! - Biada Baturze! - zawołał Janusz. Uśmiechnąłem się. - Płyńmy z powrotem. Mam wielki apetyt na kolację przygotowaną przez naszą cudownie uratowaną! - A Tupac Amaru? Co to za diabły? - Postaram się wam opowiedzieć o nich wieczorem. - Movimento Revolucionario Tupac Amaru (Ruch Rewolucyjny Tupac Amaru - MRTA) liczy około 600 bojowników. Uważają się oni za spadkobiercę rewolucji zapoczątkowanej przez Tupaca Amaru - pierwszego metyskiego powstańca z czasów kolonizacji hiszpańskiej. Są też kontynuatorami walki Fidela Castro i Che Guevary. Pierwsze akcje zbrojne ruch przeprowadził w 1984 roku. Naprawdę aktywny stał się za rządów prezydenta Alana Garcii Pereza. Prezydent oraz przywódca MRTA Victor Polay Campos należeli do młodzieżowej frakcji Alianza Popular Rewolucionaria Americana (Amerykańskie Ludowe Zjednoczenie Rewolucyjne - APRA), najlepiej zorganizowanej i najstarszej, bo założonej w latach trzydziestych naszego stulecia, partii politycznej w Peru, której program opierał się na ideologii marksistowskiej. - Słyszałem, że tamtejsze oddziały zbrojne nazywano na cześć wybitnych dowódców - wtrącił Janusz. - Grupa, która 17 grudnia 1996 zaatakowała rezydencję ambasadora Japonii w Limie, została nazwana przez MRTA imieniem Oscara Torresa Condezo. Był on jednym z najbardziej znanych założycieli MRTA, walczył w Kolumbii w szeregach międzynarodowego oddziału partyzanckiego, tak zwanego batalionu Ameryka. W 1990 Condezo został pojmany, lecz w lipcu tego samego roku udało mu się uciec z więzienia razem z przywódcą MRTA Polay Camposem. Losy batalionu nie są do końca znane, wiadomo jednak, że został on rozbity przez wojsko kolumbijskie. Ponieważ ekstremiści peruwiańscy nadają swoim bojówkom imiona zmarłych przywódców, należy przypuszczać, że Torres Condezo zginął w potyczkach z siłami rządowymi w środkowej części dżungli peruwiańskiej, którą MRTA uważa za swój teren. - A Świetlisty Szlak, co to za organizacja? - spytała Zosia. - Istnieje znaczne podobieństwo między Tupac Amaru a najgłośniejszą peruwiańską organizacją terrorystyczną - Świetlistym Szlakiem. W pewnym okresie grupy te rywalizowały o prymat. Mimo odżegnywania się od przemocy MRTA jest autorem kilku akcji terrorystycznych, z których najgłośniejszą była napaść na japońską rezydencję. Choć na początku członkowie ruchu stosowali bardziej pokojowe metody - od pisania petycji do rządu po krótkotrwałe opanowywanie stacji radiowych i telewizyjnych - to dalekosiężnym celem MRTA jest doprowadzenie do rewolucji społecznej. W odróżnieniu od planów Świetlistego Szlaku rewolucja ta nie może być kojarzona z terrorem wobec zwykłych mieszkańców; ma zagrażać jedynie "przedstawicielom imperializmu". Przez ponad dziesięć lat działalności partyzanci Tupac Amaru nie zdołali zdobyć sympatii peruwiańskiego społeczeństwa ani wypracować wyraźnego profilu ideologicznego. Znaleźli się w izolacji, a możliwości ich rozwoju są bardzo ograniczone. Przyczyniły się do tego głośne porażki z siłami rządowymi i uwięzienie w 1993 roku najważniejszych przywódców ruchu. Stąd może pomysł i realizacja tak spektakularnej akcji, jak napaść na rezydencję japońskiego ambasadora w Limie. Janusz ziewnął. - Ciekawe, ale nieco nudne. Oburzyłem się. - Powiedziałem co wiem. A że prawda jest taka, a nie inna, to nie moja wina! - Ale co ich sprowadza tutaj? - zastanowiła się Zośka. - Gdzie dżungla nadamazońska, a gdzie Niedzica? - Sądzę, że trafili tu przez powiązania z tajemniczymi szefami Żuka. Zośka machnęła ręką. - Zgoda na Żuka, ale co tu robi Batura? Zapaliłem fajkę. - Nie zapominajmy, że złoto Inków jest teraz w jego rękach. Widocznie znalazł w nim coś takiego, co według niego mogłoby zainteresować peruwiańskich terrorystów. Skontaktował się z nimi, no i mamy ich teraz na głowie. Zwabiło ich tutaj złoto Inków. - Złoto Inków! - wyraził powątpiewanie Janusz. - Przecież oni, jak czytałem, mają rozległe plantacje koki, z której wyrabiają kokainę przynoszącą ogromne dochody. Uśmiechnąłem się. - Od przybytku głowa nie boli. I tylko głupiec nie schyla się po złoto leżące pod nogami. Teraz zaśmiał się Janusz. - Ładnie się schylili! Z Peru do Niedzicy. - Zapomniałeś, że trzy szkatuły złota już czekały na nich. Pozostawało tylko je przemycić. Swoją drogą ciekawe, jak mieli to zamiar zrobić? Ale Batura jest mistrzem w tego typu operacjach! - Co pan teraz planuje, panie Pawle? - Spać, kochani, spać! - Ale ci z Tupac Amaru... - zaniepokoiła się Zośka. - Od nich jesteśmy bezpieczni. Dostali przecież to, na czym im zależało. A nocą, zwłaszcza tak ciemną jak ta, nie podejmą poszukiwań. Za to rankiem będziemy musieli się śpieszyć, żeby nie dać się ubiec. Przepraszam cię, Januszu, ale powrócimy do poprzedniego "spojrzenia" w głąb czaszki. Trudno, niech Onco patrzy na przeciwległy brzeg jeziora, my zajmiemy się samą "czaszką wojownika"! - Żeby wiedzieć to, co wie Batura! - westchnęła Zośka. - I ja o tym marzę. Ale wątpię, czy przyjąłby nas do spółki. Gdybyśmy mieli więcej czasu i wiedzieli, gdzie go szukać, może bym spróbował wydrzeć mu tajemnicę, ale tak... trudno się mówi. - I niech pan nie zapomina o tych dwóch z Tupac Amaru, co są z nim. To naprawdę groźni goście - ostrzegł mnie Janusz. Skinąłem głową. - A wiecie, że jak rozmawiałem z Baturą, któryś z tych Peruwiańczyków strzelał do nas, co prawda ostrzegawczo, z kuszy? - Z kuszy?! - przeraziła się Zośka. - Tak. Ciekawe, skąd wziął taką zabawkę. Do samolotu raczej by go z tak groźną bronią nie wpuścili. Pewnie kazali Jerzemu kupić ją już w Polsce. - To u nas można kupić nowoczesną kuszę? - zdziwił się Janusz. Teraz ja zdziwiłem się jego nieświadomością. - Możesz kupić, rzecz jasna nielegalnie, każdą broń. Chyba z wyjątkiem czołgu... a może i nie? - A pan ma jakąś broń? Zaśmiałem się. - Gazową. I elektryczne porażacze. - No, no - w głosie Janusza zabrzmiał szacunek. Przywitaliśmy ten tak ważny dla nas dzień skoro świt. No, przesadzam, ale ósmej jeszcze nie było. Mimo pośpiechu, który przynaglał nasze ruchy, staraliśmy się zachowywać godnie. Zosia przygotowała wykwintne śniadanie i ozdobiła nasz skromny stolik bukiecikiem stokrotek. Ja ogoliłem się wreszcie bacznie obserwowany z sęka jabłoni przez sikorkę bogatkę. Po zjedzeniu śniadania i sprzątnięciu nakryć ruszyliśmy do Rosynanta. Chciałem dziś jechać na miejsce naszych pertraktacji samochodem. Pamiętałem o alfie romeo Batury. A nuż zajdzie potrzeba jakichś wyścigów samochodowych? Proszę bardzo! Byłem na nie przygotowany. Rosynant też. Kładłem właśnie rękę na klamce samochodu, gdy Janusz niespodziewanie zapytał: - Dlaczego nazwał pan swego jeepa Rosynantcm? Zośka zachichotała: - Pan Paweł ma ambicje bycia błędnym rycerzem. Chociaż twierdził, że wolałby być bezbłędnym rycerzem. Uśmiechnąłem się. - Widzisz, Januszu, rzeczywiście myśl o romantycznym rycerzu niosącym dobro ani nie jest mi obca, ani się jej nie wstydzę. Ale ważniejsze jest dla mnie być takim rycerzem ostatnim, nawet zapóźnionym. Niech zło zniknie z naszej planety. Wtedy nie będą potrzebni rycerze broniący dobra. Lecz póki co próbuję działać na swym maleńkim odcineczku, doskonale zdając sobie sprawę, że nie najważniejsze sprawy przypadły mi w udziale. Zośka zaśmiała się: - Pan jak zwykle skromny. Odpowiedziałem jej śmiechem: - A ty jak zwykle uszczypliwa. Pokazała mi język. Byliśmy kwita. Wyjechaliśmy wreszcie z zagrody Ziobrów i przez Niedzicę zajechaliśmy w pobliże zamku i "czaszki wojownika". Zrobiło się pochmurno, ostry wiatr spiętrzył na jeziorze krótką, stromą falę o burej barwie. Kto teraz patrzyłby pierwszy raz na jezioro pod zamkiem nie domyślałby się, że ma przed sobą czaszkę wojownika czy też kapłana w egzotycznym nakryciu głowy, hełmie czy też tiarze. Ale nas w tej chwili interesowało, ba, martwiło co innego. Na szosie parkował kempingowy samochód z warszawską rejestracją. - Terroryści już są! - szepnęła Zośka. - Niewykluczone - mruknąłem - ale co na to poradzimy? - Trzeba wezwać policję - szarpnął się Janusz. Pokręciłem głową. - I o co oskarżysz turystów z Peru? - Choćby o porwanie Zośki! Zapaliłem fajkę. - A będziesz umiał to udowodnić? Może widziałeś, jak porywali Zośkę. Bo ja nie. - A Batura. - Jerzy słowa nie powie. Raz, że nie będzie współpracował z policją. Dwa, że na pewno będzie się obawiał zemsty Tupac Amaru. - Ale... - Lepiej zaczekajcie chwilę w samochodzie. Wyszedłem i podszedłem do kempingowego, nieco podniszczonego mercedesa. Nikogo w szoferce. Wszystkie drzwi pozamykane. Nikt nie odpowiadał na pukanie. Rozległo się meczenie i otoczyło mnie stadko kóz, przeganianych przez ich starą pasterkę na łąkę. - Pochwalony, babciu. Nie widzieliście może, kto przyjechał tym autem? - Pochwalony, kochanieńki... a to, ty. Stare oczy słabo widzo. Kto autem przyjechał? Pon i poni. Chłopcyka tyz mieli. Na zamek hań pośli... - Dziękuję babciu! - A ni ma za co. Uspokojony wróciłem do swoich. - Wysiadajcie. To merc jakichś turystów. Wypakowaliśmy torbę, saperkę, do której po namyśle dodałem latarkę i linkę. No i przede wszystkim wykrywacz metali. - Nie boi się pan tak pozostawić Rosynanta? - zapytał Janusz. - Jeszcze ci "Tupacy" go ukradną. Zaśmiałem się. - Myślisz, że przywędrowali tu z Peru, by kraść samochody? Dosyć ich mają u siebie. A co do kradzieży Rosynanta, to nie mam nic przeciwko temu, żeby spróbowali. Wpadliby nam w ręce. Rosynant jest wyposażony w kilka niespodzianek dla amatorów spragnionych przejażdżki nim bez wiedzy właściciela. Chłopak zaciekawił się: - Jakich niespodzianek? - Przy okazji ci wyjaśnię. Teraz ruszamy nad jezioro. "Czaszka wojownika" czeka! Zeszliśmy stokiem łąki odprowadzani przez kozy. - Skąd pan zacznie? - zapytała Zośka. Zastanowiłem się. - Chyba dzisiaj jeszcze raz spenetruję dokładniej najpierw oczodół. Pamiętacie czaszkę podarowaną przez pana Watanabe i osadzony w jej lewym oczodole rubin? Niech on będzie dla nas dzisiaj wskazówką, skąd zacząć! Zośka i Janusz rozłożyli się wraz z bagażami na łące, a ja wszedłem z wykrywaczem między skały. "Rambo" milczał. Przeszedłem kilka kroków i wsunąłem czujnik wykrywacza pod samą ścianę w głębi. W słuchawkach odezwał się sygnał. Poczułem, że robi mi się gorąco. Machinalnie otarłem czoło. Na dłoni pozostały krople potu. - Zośka, Janusz! - zawołałem. - Chodźcie tutaj. Weźcie saperkę. Powoli przesuwałem sondą "Rambo" nad ziemią. Sygnał odzywał się na przestrzeni jakiegoś metra na dwa, pod samą ścianą. - I co? Znalazł pan? - dwójka tłoczyła się za mną. - Chyba tak - odpowiedziałem nie wiadomo dlaczego szeptem. - Tylko nie rozczarujcie się, jeśli to będą jakieś stare blachy... - Blachy? W czaszce?! - oburzyła się Zośka. Odłożyłem wykrywacz. - Daj, Janusz, łopatkę... Wybrałem miejsce, gdzie, jak mi się poprzednio wydawało, sygnał był najmocniejszy i wbiłem ostrze w ziemię. Saperka nie weszła do samego końca, gdy zgrzytnęła o kamień. To samo powtórzyło się w kilku innych miejscach. Gorączkowo zacząłem odgarniać ziemię. Odsłoniła się nieco nierówna, ale płaska płyta. Długa na metr siedemdziesiąt, szeroka na osiemdziesiąt centymetrów. Zastanowiłem się, jak dobrać się do niej, gdy w jednym miejscu zobaczyłem jakby początek prostej, wąziutkiej szczeliny. Nie namyślając się długo wbiłem w nią ostrze saperki... Weszło! Nacisnąłem rękojeść. Łopatka ugięła się, ale jednocześnie szczelina wydłużyła się i poszerzyła! Kamienna płyta była gruba na dwa, trzy centymetry. Tu z pomocą przyszedł mi Janusz, wtykając koniec szwedki pod płytę w prawo. Odsunęła się łatwo odsłaniając podłużny otwór, w którym czerniała niewiele od niego mniejsza skrzynka. Podniosłem łopatkę i delikatnie uderzyłem nią w czarny przedmiot. Zadźwięczał metal, a pod ostrzem saperki błysnęła srebrna rysa... - Srebrna trumna Uminy! - szepnęła Zośka. Janusz cicho gwizdnął z zachwytu. - Znaleźliśmy legendę! - powiedziałem wzruszony. Pochyliłem się nad otworem i wtedy usłyszałem krzyk Janusza: - Uwaga! Trumna Uminy zabłysła tysiącem iskier i razem ze mną zapadła w ciemność... Budziłem się powoli przez ból w karku i z tyłu głowy. I nagle poderwałem się. - Zośka i Janusz! Leżeli bezwładnie opodal mnie. Nachyliłem się nad nimi. Oddychali miarowo. Spali. Widocznie potraktowano ich gazem. Spojrzałem na zegarek. Minęło południe. Przeleżeliśmy tak dwie godziny. Niechętnie zerknąłem do odkrytego schowka. To jasne, że był pusty! Ogarnęła mnie wściekłość, ale nie na Baturę czy tych z Tupac Amaru, tylko na siebie. Już drugą akcję pod rząd kończę klęską! Wyniosłem Zośkę i Janusza na łąkę. Zaczerpnąłem termosem wody z jeziora i sowicie polałem nią twarze śpiących. Zaczęli się budzić. Pierwszy doszedł do siebie Janusz. Uskarżał się co prawda na ból głowy, ale opowiedział, co się stało. To znaczy tyle, co widział. - Kiedy pan schylał się nad trumną Uminy, ja obejrzałem się, bo usłyszałem jakiś szelest. Tamci z Tupac Amaru byli już przy nas. Jeden skoczył do przodu i uderzył pana kantem dłoni w kark. Pomasowałem bolące miejsce. - Miałem jednak szczęście. Takim ciosem można bez większego wysiłku złamać kręgosłup! - A ten drugi - ciągnął Janusz - prysnął gazem w twarz Zośce, no a potem chyba mnie, bo już nic nie pamiętam. Gdy Janusz to mówił spojrzałem w górę, ku szosie. Jakież było moje zdumienie, gdy obok Rosynanta zobaczyłem czarne alfa romeo. - Batury w czaszce wojownika nie dostrzegłeś? - zapytałem Janusza. - Nie zdążyłem - mruknął ponuro. Tymczasem obudziła się Zośka. Narzekała na ból głowy i zawroty, ale najbardziej była przejęta utratą trumny Uminy. Tak biadoliła, że byłem zmuszony prosić ją, by zmieniła temat, bo to o czym mówi jest dla nas wszystkich równie bolesne i drażniące. A już przede wszystkim mnie, jako szefa nieudanej akcji. Posiedzieliśmy jeszcze na łące nabierając sił, gdy Zośka zadała typowe dla niej pytanie: - Co teraz? Uśmiechnąłem się krzywo. - Czas na oczekiwany przez nadinspektora Kowalczyka moment: musimy zawiadomić policję. No, ruszajcie się! Idziemy do Rosynanta i tej tajemniczej alfy. Coś mi się wydaje, że jest to samochód Batury. Ale dlaczego porzucony i to właśnie tutaj. Czyżby jakieś kłótnie w bandzie? Mam nadzieję, że jeśli już do nich doszło, to nie skończyły się tragicznie dla Jerzego. Wdrapaliśmy się na szosę. Tu, już spory kawałek od zaparkowanych samochodów usłyszeliśmy głuche dudnienie dobiegające z bagażnika alfy. Ostrożnie podeszliśmy do niej. Samochód nie był zamknięty i z otworzeniem bagażnika nie mieliśmy żadnych kłopotów. Jakież było nasze zdumienie, gdy po podniesieniu klapy ukazał się Batura. Związany co prawda i zakneblowany, ale Batura w całej swej okazałości! Rozwiązałem go. Z wściekłością wypluł knebel i wyskoczył z bagażnika. - Skurczybyki! Zdrajcy! Nie dość, że uśpili mnie gazem, to jeszcze związali w baleron, zakneblowali i wpakowali do tego pudła. Łapmy ich! Otarłem płynące ze śmiechu łzy. - Właśnie mamy na to ochotę, tylko czy interesuje cię współpraca z policją? Jerzy opanował się w jednej chwili. - Nie żartuj. Daj pomyśleć. Ale muszę ci przyznać, że szans nie mamy raczej żadnych. I pomyśleć, że sam załatwiłem draniom samochód do przemytu, tego merca, co tu stał. - Babcia od kóz mówiła, że to samochód jakiegoś małżeństwa - wtrącił Janusz. - Babcia od kóz uskarżała się też, że ma słaby wzrok. Pewnie wzięła jakichś przechodzących turystów za właścicieli mercedesa - zauważyłem. - To już nie odzyskamy trumny Uminy - podjęła swe biadolenie Zośka. Batura popatrzył na nią z zainteresowaniem. - Trumna Uminy? Też ładna nazwa. Tylko że żadnych zwłok w tej srebrnej skrzynce nie znalazłem. - A co było? - zapytał Janusz. Jerzy zadumał się. - Złoto, mój drogi. Złote monety i biżuteria bogata w drogie kamienie. Tyle zdążyłem zobaczyć, zanim te łotry tak mnie potraktowały. Samą "trumnę Uminy" możecie zobaczyć, bo powinna leżeć na tylnym siedzeniu mego wozu. Tam ją ostatni raz widziałem. - A złoto? - nie wytrzymał znów Janusz. - Złoto? - zastanowił się Batura. - Którą mamy godzinę? A, już pierwsza! Mogę ci powiedzieć, że złoto podróżuje teraz przez Słowację ukryte w różnych przemyślnych schowkach mercedesa, który tu stał. A żeby było mi bardziej przykro, dodam, że te schowki sam zaplanowałem i pomagałem przygotować. Tak jak i zorganizowałem trasę przez Bratysławę i Wiedeń. Ale o tym możecie już policji nie wspominać. Dosyć zostałem ukarany. - Powiedz mi - spytałem - po co ci był fotogram Futrzaka, że aż tak za nim się uganiałeś? I skąd ci "smagli"? Jerzy uśmiechnął się, wyciągnął zmiętą paczkę cameli i zapalił jednego. - Za dużo chciałbyś wiedzieć, a jeśli chodzi o Tupac Amaru, taka wiedza może być nawet niebezpieczna. Niech ci wystarczy, że "odziedziczyłem" ich w spadku po kontaktach Żuka. I to nie ja wybrałem ich, a oni mnie. Co do fotogramu, to chętnie służę ci wyjaśnieniem. W jednej ze skrzynek z kosztownościami, które zrabował wam Żuk, była złota blaszka z wyrytym rysunkiem zamku niedzickiego. Sprawiała wrażenie przeciętej na pół, bo cięcie było skośne, jak to się często widzi w filmach: pół mnie, a pół tobie. W sumie możemy otrzymać rysunek, który nas zaprowadzi... no właśnie dokąd? Będąc na wystawie zobaczyłem dzieło Futrzaka i nagle zrozumiałem, gdzie szukać domniemywanego skarbu. Ale żeby tam trafić musiałem mieć fotogram i blaszkę, stąd moje próby zdobycia zdjęcia. A potem pilnowanie was, żebyście mnie nie wyprzedzili. Przyznam się, że liczyłem na większą zdobycz, dlatego też zatrzymałem w kraju tych dwóch z Tupac Amaru. Ale dobra i "trumna Uminy"! - Zwłaszcza stracona - nie mogłem powstrzymać się od złośliwości. Ku memu zaskoczeniu wybuchnął śmiechem: - A żebyś wiedział! W naszym fachu częściej się przegrywa niż wygrywa. Czyż nie tak, drogi Pawle? Jak miałem nie przyznać mu racji, zwłaszcza po dwóch ostatnich porażkach! Ale swoją drogą ma chłop nosa! Żeby z jakiejś przełamanej blaszki i fotogramu złożyć sensowną, prowadzącą do skarbu całości?! Przecież gdyby nie jego zachowanie na wystawie i obrażenie Futrzaka, nigdy nie zwróciłbym uwagi na "czaszkę wojownika"! No, ale potem był na szczęście Watanabe i te kilka drobnych błędów Jerzego. Podszedłem do Rosynanta. - Dokąd zmierzasz? - spytał Jerzy. - Chcę pojechać na przejście graniczne i dowiedzieć się, czy naprawdę twój mercedes jest już w Słowacji. - Jadę z wami - ożywił się Batura. - Kluczyki są w stacyjce alfy - poinformował Janusz. - No i widzicie, z jakimi dżentelmenami pracowałem - zaśmiał się Jerzy. - Nawet kluczyki mi zostawili. Oprócz paru innych drobiazgów, ale o nich sza! W dwa samochody pojechaliśmy na przejście Łysa nad Dunajcem. Ale tam, zapewne słusznie, potraktowano nas jak bure koty: "Żadnych informacji osobom postronnym się nie udziela!" - Co zamierzasz? - Jerzy popatrzył na mnie. - Skontaktować się z policją. Lojalnie cię ostrzegam. Batura wzruszył ramionami. - A cóż takiego mi udowodnisz? Poza tym od czego są adwokaci - zaśmiał się. - Niech zarobią na mnie krzynkę. Wystukałem na komórkowcu numer Kowalczyka. Nadinspektor zgłosił się od razu. Przedstawiłem pokrótce sytuację, prosząc na koniec, by zechciał dowiedzieć się, czy przez Łysą nad Dunajcem przejechał w ostatnich godzinach kempingowy mercedes, numer rejestracyjny ABW 8472, kremowy, prowadzony najprawdopodobniej przez obywatela Peru. - Różnorakich dokumentów to oni mają całe pliki - mruknął Jerzy. Kowalczyk swoim zwyczajem objechał mnie, ale prosił dzwonić za kwadrans. Zadzwoniłem. Po wyłączeniu telefonu popatrzyłem zdumiony na Jerzego. - A tobie co? - spytał zaniepokojony. - Samochód o takich danych, a już zwłaszcza prowadzony przez peruwiańskiego kierowcę, nie przekroczył dzisiaj granicy w Lysej... ZAKOŃCZENIE Kiedy tak staliśmy w ponurym zdumieniu telefon odezwał się ponownie: - Tu Kowalczyk. Przełączyłem aparat na zestaw głośnomówiący, aby wszyscy, nawet Batura, mogli wziąć udział w rozmowie. Skupiliśmy się przy otwartych drzwiach Rosynanta. - Słucham pana, nadinspektorze... - Panie Pawle, mam dobrą wiadomość. Wpadliśmy na ślad pańskich Peruwiańczyków. - Taak?! - zabrzmiało chóralne i pełne radości. Nawet Jerzy uśmiechnął się do mnie. Nadinspektor też się roześmiał. - Okazało się, że przejechali na Słowację przejściem w Łysej Polanie: mercedes kempingowy o znakach, które mi pan podał, i dwóch śniadych mężczyzn z angielskimi paszportami. - To już teraz pozostało tylko dobrze pilnować przejść granicznych ze Słowacji do Austrii i ptaszki wpadną! - Tylko ciekawe, gdzie - aż tu dało się słyszeć potężne pyknięcie nadinspektorskiej fai - bo te ptaszki jakoś nie mają dotąd ochoty jechać do Bratysławy i dalej do Wiednia, jak to pan powiedział. Meldunek słowackiej drogówki z okolic Spisskiej Beli podaje numery poszukiwanego przez nas mercedesa, jako uczestnika spowodowanej przez kierowcę innego samochodu stłuczki. Psia kość, gdyby doszło do niej piętnaście minut później, już mielibyśmy drani w ręku! Postawiono policję tamtejszego regionu na nogi, ale za późno. Zresztą zanim przeszukają wszystkie kempingi, obozowiska... - No tak. Można odnaleźć już pusty samochód. - Tak sobie myślę, panie Pawle, czy oni nie zawrócili do Polski przez przejście w Łysej Polanie? - Do Polski? - parsknął śmiechem Batura. - Oni do Czer... - stłumił śmiech. - Czort s nimi - zakończył po rosyjsku, machając pogardliwie ręką. - Oo?...- zdziwił się uprzejmie Kowalczyk.- Czyżbym miał przyjemność z panem Baturą? - Tak - lekko skłonił głowę Jerzy. - Chyba nie będzie miał mi pan za złe, jeśli wkrótce zaproszę pana na małą pogawędkę? - Miło mi będzie - wykrzywił swe wąskie wargi w krzywym uśmiechu Batura. - To znaczy, że nie pogniewa się pan na mnie i za to, że poproszę go, aby nie opuszczał na razie granic naszego kraju. Nawiasem mówiąc, choć to zbyteczne między dżentelmenami, właściwe służby są już co do pańskiej osoby poinformowane. - Spodziewałem się tego - usta Jerzego wykrzywiły się jeszcze bardziej. Odpowiedziało mu mocarne dmuchnięcie płuc nadinspektora, ale sam głos jego był uprzejmy: - Nie będę państwa zatrzymywał. A o los złota Inków proszę się nie martwić. Słowacka policja dobrze zna swój fach! Pożegnaliśmy się z Batura, który, równie zdumiony jak Zośka i Janusz, dowiedział się ode mnie, że muszę raz jeszcze zwiedzić zamek w Niedzicy. Zresztą nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Chłodny uścisk ręki, warknięcie silnika i alfa romeo odjechała. Jej kierowca nie wiedział, że ma pod zderzakiem przyczepiony czujnik, który w każdej chwili wskaże mi położenie wozu. Włączyłem aparaturę i nabijając fajkę śledziłem pełzający przez srebrnozielonkawy ekran punkcik. Ten, żeby nie pomylić go z sygnałem nadawanym przez przyczepiony do samochodu stomatologa-hazardzisty, ciągnął za sobą krótki ogonek. - Dlaczego go pan śledzi? - zaciekawiła się Zośka. - Przecież... - Batura dobrze wie, gdzie są w tej chwili Peruwiańczycy z naszym skarbem i być może zechce go tej nocy odzyskać. Chciałbym być przy tym. - Wie? - zdumiała się dziewczyna. - I poprowadzi nas tam? - Przez granicę go nie puszczą. Kowalczyk przecież zapowiedział. Chyba, że drań ma jeszcze jeden komplet dokumentów! - Janusz uderzył ze złością szwedką w podłogę samochodu. - I tego wykluczyć nie można - skinąłem głową - ale on pójdzie w bród przez Dunajec, nocą. Na pewno znajdzie, o ile nie ma upatrzonego, przewodnika. - Nocą? To my też? - ucieszyła się Zośka. - Dlaczego skaczesz! - oburzył się Janusz. - Jeszcze trochę i na pewno nigdzie nie pójdziemy. Jako nieletnich smarkaczy pan Paweł zostawi nas, byśmy pilnowali gratów i Rosynanta. - Słusznie rozumujesz - pyknąłem z fajeczki. W Rosynancie zapanowała smutna cisza, którą dopiero po dłuższej chwili ośmielił się przerwać Janusz: - A tak naprawdę to pan wie, gdzie siedzą ci "smagli"? Skinąłem głową. - W Czerwonym Klasztorze po słowackiej stronie. Jest tam sporo miejsc do ukrycia złota, a i można znaleźć chyba nowe skarby. Przypomnijcie sobie, że jedna z wersji legendy o srebrnej trumnie Uminy tam właśnie ją umieszcza. Janusz pokręcił z niedowierzaniem głową. - Przecież i złoto Inków, i srebrną trumnę znaleźliśmy. Teraz mają to wszystko w swych łapach "smagli". Po co więc pchają się do Czerwonego Klasztoru zamiast pryskać stąd, gdzie pieprz rośnie?! - Cii! - położyłem palec na ustach. - Może tego wszystkiego dowiemy się właśnie dzisiejszej nocy?...