Szarancza - MARQUEZ GABRIEL GARCIA

Szczegóły
Tytuł Szarancza - MARQUEZ GABRIEL GARCIA
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szarancza - MARQUEZ GABRIEL GARCIA PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szarancza - MARQUEZ GABRIEL GARCIA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szarancza - MARQUEZ GABRIEL GARCIA - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARQUEZ GABRIELGARCIA Szarancza GABRIEL GARCIA MARQUEZ Dla Germana VargasaA zas obwiescil, aby Polinika Nieszczesne zwloki bez czci pozostaly, By nikt ich plakac, nikt grzesc sie nie wazyl; Maja wiec lezec bez lez i bez grobu Na pastwe ptakom zarlocznym i strawe. Slychac, ze Kreon czcigodny dla ciebie, Co mowie, dla mnie tez wydal ten ukaz I ze tu przyjdzie, by tym go oglosic, Co go nie znaja, nie na wiatr zaiste Rzecz te stanowiac, lecz grozac zarazem Kamienowaniem ukazu przestepcom. Sofokles "Antygona" (przeklad Kazimierza Morawskiego) Nagle, jakby traba powietrzna zapuscila korzenie w samym srodku miasteczka, zjawila sie kompania bananowa, a w slad za nia szarancza. Wymieszana, wrzaskliwa szarancza, zlozona z odpadkow ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, ktora wydawala sie coraz bardziej odlegla i nierzeczywista. Szarancza byla bezlitosna. Zatruwala wszystko zbeltana wonia tlumow, odorem wydzielin skory i skrytej smierci. W niespelna rok rozrzucila po miasteczku zgliszcza wielu wczesniejszych od niej katastrof, rozsiala po ulicach swoj zagmatwany bagaz odpadkow. A odpady te, blyskawicznie, w oszalamiajacym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zaczely oddzielac sie, indywidualizowac, by to, co bylo uliczka ograniczona z jednej strony rzeka, a z drugiej zagroda dla zmarlych, przemienic z czasem w odrebne, splatane miasteczko, wzniesione z odpadkow innych miast. Przybyly tu, wymieszane z ludzka szarancza, porwane przez jej rwaca sile, odpadki ze sklepow, szpitali, domow rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i mezczyzn, ktorzy przywiazywali mula do slupa przed zajazdem, majac za caly bagaz drewniany kufer lub tobolek z ubraniem, a ktorzy po kilku miesiacach posiadali juz wlasny dom, dwie kochanki i stopien wojskowy, choc z jego nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt pozno ruszyli na wojne. Nawet odpadki smutnej, miejskiej milosci trafily do nas z szarancza, zbudowaly najpierw male drewniane domki z wydzielonym kacikiem, gdzie resztki polowego lozka byly ponurym legowiskiem na jedna noc, pozniej halasliwa, nielegalna ulice, wreszcie, w srodku miasteczka, miasteczko rozpusty. Wsrod tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiotow rozbitych na placach, chodnikach, w tlumie mezczyzn przebierajacych sie na ulicy, kobiet siedzacych na kufrach, pod otwartymi parasolami, wsrod niekonczacych sie stad mulow, opuszczonych, zdychajacych z glodu w stajni przy zajezdzie, my - pierwsi - bylismy ostatni; to my bylismy przybyszami. Po wojnie, gdy przybylismy do Macondo i docenilismy jego ziemie, wiedzielismy, ze szarancza kiedys i tak nadleci, ale nie przeczuwalismy sily uderzenia. Gdy poczulismy wiec nadejscie lawiny, jedyne, co moglismy zrobic, to wyniesc talerz, widelec i noz przed drzwi, usiasc cierpliwie i czekac, az nowo przybyli poznaja nas. Wtedy pociag zagwizdal po raz pierwszy. Szarancza zaklebila sie, ruszyla powitac go, a zawracajac stracila impet, lecz osiagnela jednosc i solidna trwalosc; i poddala sie ziemi, zapadla w nia i stala sie jej czescia jak wschodzace ziarno. (Macondo, 1909) 1 Po raz pierwszy zobaczylem trupa. Jest sroda, ale czuje sie, jakby to byla niedziela, bo nie poszedlem do szkoly i wlozyli mi to ubranie z zielonego welwetu, ktore mnie uwiera w jedno miejsce. Trzymajac sie reki mamy, idac za dziadkiem, ktory przy kazdym kroku postukuje laska, zeby na cos nie wpasc (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszedlem obok lustra w salonie i zobaczylem siebie calego, w zielonym ubranku z biala nakrochmalona kokarda, ktora uwiera mnie w szyje. Zobaczylem sie w okraglym, zabrudzonym lustrze i pomyslalem: "To jestem ja, taki, jakby dzis byla niedziela".Przyszlismy do domu, gdzie jest umarly. W zamknietym domu upal az dusi. Na ulicach slychac bzyczenie slonca i nic wiecej. Powietrze jest nieruchome; ma sie wrazenie, ze mozna go dotknac, skrecic jak cienka blaszke. W pokoju, gdzie polozyli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widze. W kacie hamak zawieszony z jednego konca na kolku. Pachnie odpadkami. I mysle, ze zniszczone i prawie rozpadajace sie przedmioty, ustawione wokolo, maja wyglad rzeczy, ktore powinny pachniec odpadkami, choc tak naprawde moga miec inny zapach. Zawsze myslalem, ze zmarli musza miec kapelusz. Teraz widze, ze nie. Widze, ze maja twarz stalowego koloru i szczeke obwiazana chustka. Widze, ze maja usta troche otwarte, a za sinymi wargami brudne i nierowne zeby. Widze, ze maja z jednej strony przygryziony jezyk, gruby, ciastowaty, troche ciemniejszy od twarzy, ktora ma taki sam kolor jak palec scisniety nitka. Widze, ze oczy maja otwarte o wiele bardziej niz zwykly czlowiek, lakome i wytrzeszczone, i ze skora wyglada jakby byla z wilgotnej, ubitej ziemi. Myslalem, ze umarly wyglada jak spokojny, spiacy czlowiek, a teraz widze, ze na odwrot. Widze, ze wyglada jak czlowiek przebudzony i wsciekly, jakby po bojce. Mama tez ubrala sie tak, jakby dzis byla niedziela. Wlozyla stary slomkowy kapelusz, ktory zakrywa jej uszy, i czarna suknie, zapieta u gory, z dlugimi rekawami. A ze dzis jest sroda, patrze na nia jak na daleka, nieznana osobe i wydaje mi sie, ze chce mi cos powiedziec, kiedy dziadek wstaje, zeby przywitac ludzi, ktorzy przyniesli trumne. Mama siedzi kolo mnie, plecami do zamknietego okna. Oddycha ciezko i co chwila poprawia sobie wlosy, bo wylaza jej spod wlozonego w biegu kapelusza. Moj dziadek rozkazal ludziom, zeby ustawili trumne przy lozku. Dopiero wtedy zauwazylem, ze umarly rzeczywiscie moze sie w niej zmiescic. Kiedy mezczyzni przyniesli skrzynie, pomyslalem, ze jest za mala na to cialo, ktore zajmuje cale lozko. Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie bylem w tym domu i nawet myslalem, ze nikt tu nie mieszka. Jest to duzy dom na rogu, ktorego drzwi, jak mi sie wydaje, nigdy nikt nie otwieral. Zawsze myslalem, ze dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mi powiedziala: "Dzis nie pojdziesz do szkoly", a ja sie nie ucieszylem, bo powiedziala mi to powaznym, suchym glosem, i zobaczylem, jak wrocila z moim welwetowym ubraniem i nic nie mowiac wlozyla mi je, i ruszylismy w strone drzwi, zeby dolaczyc do mojego dziadka, a potem minelismy trzy domy, co oddzielaja ten dom od naszego, dopiero wtedy zauwazylem, ze ktos na tym rogu mieszkal. Ktos, kto umarl i kto musi byc tym czlowiekiem, o ktorym myslala moja mama, kiedy powiedziala: "Musisz byc bardzo grzeczny na pogrzebie doktora". Wchodzac nie zobaczylem trupa. Zobaczylem mojego dziadka, jak rozmawial z mezczyznami, a pozniej zobaczylem, ze daje nam znak, zebysmy poszli za nim. Pomyslalem wtedy, ze ktos jest w pokoju, ale wchodzac wyczulem, ze pokoj jest ciemny i pusty. Zaduch uderzyl mnie od razu w twarz i poczulem ten smrod odpadkow, ktory na poczatku byl mocny i trwaly, a ktory teraz, tak jak i zaduch, naplywa fala za fala i znika. Mama poprowadzila mnie za reke przez ciemny pokoj i posadzila w kacie obok siebie. Dopiero po chwili zaczalem odrozniac rzeczy w pokoju. Zobaczylem mojego dziadka, jak walac laska w uchwyt probuje otworzyc okno, jakby sczepione z framuga, przylutowane do drewna futryny, i zobaczylem, jak po kazdym uderzeniu unosi sie kurz z marynarki. Odwrocilem glowe w te strone, gdzie teraz stanal moj dziadek, bo zrezygnowal juz z otwarcia okna, i dopiero teraz zauwazylem, ze ktos lezy na lozku. Ze lezy ciemny, wyciagniety, nieruchomy mezczyzna. Wtedy odwrocilem sie do mamy, ktora siedziala ciagle daleka i powazna i patrzyla w innym kierunku. A ze stopy nie siegaja mi do ziemi, tylko wisza w powietrzu, wiec podlozylem rece pod uda, tak ze dlonie lezaly na krzesle, i zaczalem machac nogami, o niczym nie myslac, dopoki nie przypomnialem sobie, ze mama powiedziala mi: "Musisz byc bardzo grzeczny na pogrzebie doktora". Wtedy poczulem cos zimnego na plecach, znowu rozejrzalem sie i zobaczylem tylko sciane z suchego, popekanego drewna. Ale to bylo tak, jakby ze sciany ktos mi powiedzial: "Nie machaj nogami, bo czlowiek, ktory lezy na lozku, to doktor, i on nie zyje". I kiedy popatrzylem na lozko, to juz go nie zobaczylem takiego jak przedtem. Teraz juz nie lezal, tylko byl niezywy. Od tej chwili, chocbym nie wiem jak staral sie nie patrzec na niego, czulem, jakby ktos trzymal mnie za glowe i odwracal ja w tamta strone. I chociaz robie wszystko, zeby patrzec gdzie indziej, to i tak wszedzie go widze, z wytrzeszczonymi w ciemnosciach oczami, z zielona i niezywa twarza. Nie wiem, dlaczego nikt nie przyszedl na pogrzeb. Przyszedl moj dziadek, mama i czterej Indianie, ktorzy pracuja dla mojego dziadka. Indianie przyniesli torbe z wapnem i wysypali je do trumny. Gdyby moja mama nie byla taka dziwna i zamyslona, zapytalbym ja, po co to robia. Nie rozumiem,dlaczego musieli wrzucic wapno do skrzyni. Kiedy torba byla juz pusta, jeden z mezczyzn wytrzasnal ja nad trumna, posypaly sie jeszcze resztki, bardziej podobne do trocin niz do wapna. Wzieli umarlego za rece i nogi. Ma zwykle spodnie z szerokim czarnym paskiem i szara koszule. Ma tylko lewy but. Jest, jak mowi Ada, jedna noga krolem, a druga niewolnikiem. Prawy but lezy rzucony na lozku. Zmarly na lozku wygladal, jakby mu nie bylo najlepiej. Wydaje sie, ze w trumnie jest mu wygodniej, ze jest spokojniejszy, a twarz, ktora byla twarza czlowieka zywego, przebudzonego jak po jakiejs bojce, jest teraz wypoczeta i pewna. profil mu zlagodnial, jakby tam, w trumnie, czul sie na swoim miejscu, ktore nalezy mu sie jako umarlemu. Moj dziadek caly czas chodzil po pokoju. Zebral jakies przedmioty i wlozyl je do trumny. Znowu popatrzylem na mame, mialem nadzieje, ze mi powie, dlaczego dziadek wrzuca te rzeczy do trumny. Ale mama siedzi bez ruchu w czarnej sukience i wydaje sie, ze usiluje nie patrzec w to miejsce, gdzie lezy umarly. Ja tez chce to zrobic, ale nie moge. Ciagle sie w niego wpatruje, dokladnie go ogladam. Dziadek wrzuca jakas ksiazke do trumny, daje znak ludziom i trzech z nich przykrywa wiekiem trupa. Dopiero wtedy czuje, ze sie uwolnilem od rak, ktore trzymaly moja glowe i odwracaly w tamta strone, i zaczynam rozgladac sie po pokoju. Znowu patrze na moja mame. Mama, po raz pierwszy od kiedy przyszlismy do tego domu, patrzy na mnie i usmiecha sie wymuszonym, nic nie mowiacym usmiechem; i z daleka slysze gwizd pociagu, ktory znika za ostatnim zakretem. Slysze jakis halas w kacie, gdzie jest trup. Widze, jak jeden z mezczyzn podnosi troche wieko, a dziadek wklada do trumny but, ten, co go zapomnieli wziac z lozka. Pociag znowu gwizdze, coraz dalej, i nagle mysle: "Jest wpol do trzeciej". I przypominam sobie, ze o tej porze (kiedy pociag gwizdze na ostatnim zakrecie miasteczka) chlopcy w szkole ustawiaja sie w szereg przed dzwonkiem na pierwsza popoludniowa lekcje. "Abraham" - mysle. Nie powinnam byla przyprowadzac dziecka. To widowisko nie jest odpowiednie dla niego. Mnie samej, doroslej, prawie trzydziestoletniej kobiecie, szkodzi ta atmosfera udziwaczniona przez obecnosc trupa. Moglibysmy teraz wyjsc. Moglibysmy powiedziec ojcu, ze nie czujemy sie dobrze w tym pokoju, gdzie przez siedemnascie lat rozsypywal sie w proch czlowiek odizolowany od wszystkiego, co nazwac mozna przyjaznia lub wdziecznoscia. Moze moj ojciec byl jedyna osoba, darzaca go jakas sympatia. Niepojeta sympatia, ktora teraz przyda sie temu czlowiekowi, by nie zgnil w tych czterech scianach. Martwi mnie smiesznosc, jaka jest w tym wszystkim. Niepokoi mnie mysl, ze po jakims czasie bedziemy musieli wyjsc na ulice, isc za trumna, ktora w nikim nie wzbudzi nic procz zadowolenia. Wyobrazam sobie w oknach twarze kobiet patrzacych na mnie i dziecko, jak idziemy za trumna z gnijacym wewnatrz cialem tej jedynej osoby, ktora miasteczko tak wlasnie chcialo ujrzec; odprowadzana na cmentarz posrod bezwzglednego osamotnienia, odprowadzana przez trzy osoby, zdecydowane spelnic milosierny uczynek, ktory powinien byc poczatkiem ich wlasnej hanby. Mozliwe, ze ta decyzja ojca sprawi, ze jutro nie znajdzie sie nikt, kto gotow bylby pojsc za nasza trumna. Chyba dlatego przyprowadzilam dziecko. Kiedy ojciec niedawno powiedzial: "Musisz mi towarzyszyc", pierwsze, co mi przyszlo na mysl, to wziac z soba dziecko, zeby czuc sie bezpieczniej. Teraz jestesmy tu, w duszne, wrzesniowe popoludnie, czujac, ze wszystkie otaczajace nas rzeczy to bezlitosni szpiedzy naszych wrogow. Ojciec nie ma sie czym przejmowac. W rzeczywistosci przez cale zycie tak wlasnie postepowal; zawsze wypelnial najblahsze zobowiazania, nic sobie nie robiac z konwenansow, doprowadzajac ludzi do bialej goraczki. Juz dwadziescia piec lat temu, kiedy ten czlowiek zjawil sie w naszym domu, ojciec powinien byl sie domyslic (widzac absurdalne zwyczaje goscia), ze dzis nie bedzie w miasteczku nikogo, kto bylby gotow bodaj rzucic trupa sepom na pozarcie. Moze ojciec przewidzial wszystkie przeszkody, wzial pod uwage ewentualne trudnosci. A teraz, po dwudziestu pieciu latach, czuje chyba, ze jest to zaledwie wypelnienie dlugo obmyslanego zadania, ktore i tak mimo wszystko doprowadzilby do konca, nawet gdyby musial sam wlec trupa ulicami Macondo. A jednak gdy wybila godzina, nie mial odwagi zrobic tego sam i zmusil mnie; zebym wziela udzial w spelnieniu tej niewybaczalnej obietnicy, ktora zlozyl chyba na dlugo przedtem, zanim zdolna bylam do samodzielnego myslenia. Gdy powiedzial mi: "Musisz mu towarzyszyc", nie starczylo mi czasu, by zastanowic sie nad konsekwencjami jego slow, nie moglam rozwazyc, ile smiesznosci i hanby kryje sie w pochowku czlowieka, ktorego wszyscy pragneli ujrzec rozsypujacego sie w proch w tej norze. Bo ludzie nie tylko oczekiwali; ale i przygotowywali sie na to, by sprawy potoczyly sie wlasnie w taki sposob, pragneli tego calym sercem, bez wyrzutow sumienia, nawet z satysfakcja wyprzedzajaca dzien, w ktorym poczuja rozkoszny odor tego rozkladajacego sie ciala, smrod roznoszony po calym miasteczku, gdzie nie bedzie ani jednej wstrzasnietej, poruszonej czy zgorszonej osoby, a jedynie ludzie w pelni zadowoleni z tego, ze dozyli upragnionej godziny, ludzie marzacy o tym, by sytuacja przedluzala sie az do chwili, gdy poskrecany odor trupa zaspokoi najskrytsze urazy. Teraz my pozbawimy Macondo tej, od tak dawna wysnionej, rozkoszy. Odnosze wrazenie, jakby nasza decyzja miala w pewien sposob zrodzic w sercach ludzi nie tyle melancholijne uczucie porazki, ile uczucie chwilowego odroczenia. Rowniez i z tego wzgledu powinnam byla zostawic dziecko w domu; nie narazac go na te zmowe, ktora teraz obroci sie przeciw nam, tak jak przez dziesiec lat wymierzona byla w doktora. Ta obietnica nie powinna byla obejmowac dziecka. Maly chyba nawet nie wie, dlaczego znalazl sie tutaj, dlaczego przyprowadzilismy go do tego pokoju pelnego smiecia. Siedzi milczacy, bezradny, jakby czekal, az ktos wytlumaczy mu sens tego wszystkiego; jakby siedzac z nogami dyndajacymi w powietrzu i dlonmi miedzy udami a krzeslem, czekal, az ktos rozszyfruje za niego te przerazliwa lamiglowke. Chce wierzyc, ze nikt tego nie zrobi, ze nikt nie otworzy tych niewidzialnych drzwi, ktore uniemozliwiaja mu wyjscie poza jego odczucia. Patrzyl na mnie wielokrotnie i wiem, ze zobaczyl mnie dziwna, zmieniona nie do poznania, w zapietej pod sama szyje sukni i starym kapeluszu, ktory wlozylam, by nie rozpoznaly mnie nawet moje wlasne przeczucia. Gdyby Meme zyla w tym domu, moze wszystko byloby inaczej. Mozna by pomyslec, ze przychodze dla niej. Mozna by uwierzyc, ze przyszlam, by dzielic z nia bol, ktorego ona nie odczuwalaby, ale ktory moglaby udawac, a miasteczko - wytlumaczyc sobie. Meme zniknela mniej wiecej jedenascie lat temu. Smierc doktora odbiera mozliwosc, by dowiedziec sie, gdzie przebywa Meme lub przynajmniej, gdzie zlozone sa jej kosci. Meme tu nie ma, ale mozliwe, ze gdyby byla - gdyby nie stalo sie to, co sie stalo, i czego nigdy nie udalo sie wyjasnic - opowiedzialaby sie po stronie miasteczka, przeciwko czlowiekowi, ktory przez szesc lat grzal jej lozko z miloscia i tkliwoscia mula. Slysze gwizd pociagu na ostatnim zakrecie. "Jest wpol do trzeciej" - mysle; i nie moge pozbyc sie wrazenia, ze o tej porze cale Macondo zastanawia sie, co robimy w tym domu. Mysle o pani Rebece, chudej, wysuszonej, majacej w sposobie patrzenia i ubierania sie cos z domowej mary, jak siedzi przy elektrycznym wentylatorze, a na jej twarz pada cien drucianych siatek w oknach. Pani Rebeca slyszy znikajacy za ostatnim zakretem pociag, pochyla glowe w strone wentylatora, zmeczona upalem i rozgoryczeniem, ze smiglami swego serca wirujacymi niczym lopatki wentylatora (ale w odwrotnym kierunku), i szepcze: "Diabel macza palce w tym wszystkim" - i drzy, uczepiona zycia malymi korzonkami codziennosci. A Agueda, paralityczka, wlasnie widzi jak Solita - wracajaca ze stacji, bo odprowadzala narzeczonego - skreca w pusta ulice otwierajac parasolke i czuje, jak ta zbliza sie, pelna seksualnego zadowolenia, kiedys i przez nia odczuwanego, zadowolenia, co przeistoczylo sie w te cierpliwa, religijna chorobe, ktora kaze jej mowic: "Bedziesz sie tarzac w lozku jak swinia w chlewie". Nie moge oprzec sie temu. Nie moge przestac myslec, ze jest wpol do trzeciej; ze przechodzi mul pocztowy w tumanie rozpalonego kurzu, a za nim mezczyzni, ktorzy przerwali srodowa sjeste, by odebrac pakiet gazet. Ojciec Angel spi w zakrystii, siedzac z otwartym brewiarzem na tlustym brzuchu, slyszy przechodzacego mula, odgania muchy zaklocajace jego sen, czka i mowi: "Trujesz mnie tymi twoimi klopsikami". Tata zachowuje w tym wszystkim zimna krew. Nawet wtedy, gdy kaze zdjac wieko i wrzuca but zapomniany na lozku. Tylko jego mogla zainteresowac pospolitosc tego czlowieka. Nie bede zaskoczona, jesli w chwili gdy wyjdziemy za trumna, przed drzwiami oczekiwac nas bedzie tlum z ekskrementami zebranymi przez noc i obrzuci nas nimi za to, ze nie poddalismy sie woli miasteczka. Byc moze - ze wzgledu na tate - nie zrobia tego. Byc moze zrobia to, poniewaz chodzi o cos tak podlego, jak odebranie ludziom przyjemnosci dlugo smakowanej, obmyslanej podczas wielu dusznych popoludni, za kazdym razem, gdy mezczyzni czy kobiety przechodzili obok tego domu i mowili sobie: "Wczesniej czy pozniej nasycimy sie tym smrodem". Tak bowiem mowili wszyscy, od pierwszego az po ostatni dom. Niedlugo bedzie trzecia. Panienka juz to wie. Pani Rebeca zobaczyla ja, gdy ta przechodzila obok - i niewidzialna za oslona okiennej siatki - zawolala ja, wyszla na chwile z zasiegu wentylatora i powiedziala: "Diabel z panienki. Panienka wie". A jutro to juz nie moje dziecko pojdzie do szkoly, ale inne dziecko, zupelnie inne; dziecko, ktore dorosnie, splodzi swoje dzieci, w koncu umrze bez zaciagnietego dlugu wdziecznosci ktory on skredytowalby komus, byle go pogrzebano jak chrzescijanina. Gdyby dwadziescia piec lat temu nie przybyl do mojego ojca z listem polecajacym ten czlowiek, o ktorym nikt nigdy nie dowiedzial sie, skad przybyl, i gdyby nie pozostal miedzy nami, zywiac sie trawa i patrzac na kobiety tymi lubieznymi oczyma psa, ktore teraz wyskoczyly mu z orbit, teraz siedzialabym w domu, spokojna. Ale kara byla mi pisana zanim jeszcze przyszlam na swiat, i tkwila w ukryciu, powstrzymywana, hamowana az do owego smiertelnego roku przestepnego, w ktorym mialam skonczyc trzydziesci lat, a ojciec mial mi powiedziec: "Musisz mi towarzyszyc". A pozniej - nim zdazylam o cokolwiek zapytac - uderzajac laska o podloge: "Trzeba z tego wybrnac za wszelka cene, corko. Dzis rano doktor sie powiesil". Mezczyzni wyszli i wrocili do pokoju z mlotkiem i pudelkiem gwozdzi. Ale nie zamkneli trumny. Polozyli rzeczy na stole i usiedli na lozku, gdzie przedtem lezal zmarly. Moj dziadek wyglada na spokojnego, ale jego spokoj jest niezupelny i rozpaczliwy. To nie jest spokoj trupa w trumnie, tylko spokoj zdenerwowanego czlowieka, ktory usiluje ukryc zdenerwowanie. To nieprawdziwy i lapczywy spokoj mojego dziadka, ktory kreci sie po pokoju, kulejac, przestawiajac nagromadzone rzeczy. Kiedy odkrywam, ze w pokoju sa muchy, zaczyna meczyc mnie mysl, ze w trumnie zostalo pelno much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi sie, ze bzyczenie, ktore na poczatku wzialem za szum elektrycznego wentylatora w sasiedztwie, to bzyczenie roju much uderzajacych slepo o sciany trumny i o twarz zmarlego. Potrzasam glowa; przymykam oczy, widze dziadka, jak otwiera kufer i wyciaga pare rzeczy, ktorych nie moge zobaczyc; widze na lozku cztery ogniki jarzacych sie papierosow, ale ludzi nie widze. Osaczony przez duszacy upal, przez minute, ktora nie mija, przez bzyczenie much, mam wrazenie, jakby ktos mi mowil: "Taki bedziesz. Bedziesz w trumnie pelnej much. Niedlugo skonczysz jedenascie lat, ale pewnego dnia tym bedziesz, zerem dla much w srodku zamknietej skrzyni". I wyciagam zmeczone nogi, i widze moje czarne wypastowane buty. "Mam rozwiazane sznurowadlo" - mysle i znowu patrze na mame. Mama tez patrzy na mnie i pochyla sie, zeby mi zawiazac sznurowadlo. Zapach unoszacy sie z wlosow mamy, cieply zapach szafy, zapach swiezego drzewa znowu przypomina mi zamknieta trumne. Zaczynam ciezko oddychac, chce stad wyjsc; chce odetchnac rozzarzonym powietrzem ulicy i uciekam sie do ostatecznego wybiegu. Kiedy mama siada, mowie jej cicho: "Mamo". Ona usmiecha sie, mowi: "No". A ja nachylajac sie w jej strone, w strone blyszczacej, surowej twarzy, mowie drzac: "Ja chce isc tam, na tyly". Mama wola dziadka, mowi mu cos. Widze jego nieruchome, waskie oczy za szklami, kiedy przybliza sie do mnie i mowi: "Przyjmij do wiadomosci, ze teraz jest to niemozliwe". I przeciagam sie, i siedze spokojnie, nie przejmuje sie porazka. Ale znowu wszystko dzieje sie za wolno. Byl jeden szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A pozniej mama znowu pochyla sie nad moim ramieniem, mowi: "Juz ci przeszlo?" I mowi to powaznym, rzeczowym glosem, jakby to bylo nie tyle pytanie, co zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy staje sie miekki, pelny, rozluzniony i wtedy wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie napastliwe, wyzywajace. "Nie - mowie. - Jeszcze nie przeszlo". Sciskam zoladek i probuje uderzac stopami o podloge (inny ostateczny srodek), ale tam, w dole, trafiam tylko w pustke, ktora dzieli mnie od podlogi. Ktos wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie policjanta i czlowieka, ktory tez ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z rewolwerem i ktory trzyma w reku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, zeby sie z nim przywitac. Mezczyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemnosci, mowi cos do dziadka, znowu kaszle, i jeszcze kaszlac rozkazuje policjantowi wywazyc okno. Drewniane sciany wygladaja na slabe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego popiolu. Kiedy policjant wali kolba w uchwyt, wydaje mi sie, ze okno sie nie otworzy. Dom runie, sciany rozsypia sie, ale bez trzasku, tak jakby zawalil sie w powietrzu palac z popiolu. Mysle, ze po drugim uderzeniu znajdziemy sie nagle na ulicy, siedzacy w pelnym sloncu, z glowami obsypanymi gruzem. Ale po drugim uderzeniu okno otwiera sie i swiatlo przenika do pokoju; wdziera sie gwaltownie, tak jak wtedy, gdy otwiera sie drzwi bezdomnemu zwierzeciu, ktore nieme biegnie, weszy, ktore wscieka sie, sliniac drapie sciany, a pozniej zawraca, by spokojnie wyciagnac sie w najchlodniejszym kacie pulapki. Po otwarciu okna rzeczy staja sie lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej dziwnej nierzeczywistosci. Wtedy mama oddycha gleboko, wyciaga do mnie rece, mowi: "Chodz, popatrzymy przez okno na nasz dom". I z jej ramion raz jeszcze widze miasteczko - jakbym wracal tu po jakiejs podrozy. Nasz dom wydaje mi sie bezbarwny, zniszczony, ale chlodny w cieniu migdalowcow; i z tego miejsca czuje sie, jakbym nigdy nie byl w srodku tego zielonego, serdecznego chlodu, jakby nasz dom byl doskonalym, wymarzonym miejscem, obiecanym przez mame w te noce, kiedy drecza mnie koszmary. I widze, jak obok, nie dostrzegajac nas, przechodzi Pepe, zamyslony. Chlopczyk z sasiedniego domu, ktory idzie pogwizdujac, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwila obcieli mu wlosy. Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpietej koszuli, z twarza pelna niepokoju. Podchodzi do mnie zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywoluja w nim jego wlasne argumenty. "Nie mozemy stwierdzic, ze nie zyje, poki nie zacznie cuchnac" - mowi i konczy rozpinac koszule, i zapala papierosa, z twarza znow zwrocona ku trumnie, myslac moze: "Teraz nie moga powiedziec, ze dzialam bezprawnie". Patrze mu w oczy i wiem, ze popatrzylem wystarczajaco stanowczo, by dac mu do zrozumienia, ze przenikam jego najskrytsze mysli. Mowie mu: "Pan dziala bezprawnie, zeby tamtym sprawic przyjemnosc". A on, jakby wlasnie uslyszal to, co spodziewal sie uslyszec, odpowiada: "Pan, panie pulkowniku, jest szanowanym czlowiekiem. Pan wie, ze postepuje zgodnie z prawem". Odpowiadam mu: "Pan bardziej niz ktokolwiek wie, ze on nie zyje". A on mowi: "Prawda, ale mimo wszystko jestem tylko urzednikiem. Jedynie wystawienie swiadectwa zgonu byloby legalne". A ja mu mowie: "Jesli ma pan za soba prawo, to prosze z niego skorzystac i sprowadzic lekarza, ktory wyda swiadectwo zgonu". A on, z uniesiona, ale bez pychy, glowa, jednak uspokajajaco, choc bez najmniejszego sladu slabosci czy zmieszania, mowi: "Pan wie, ze jest pan szanowanym obywatelem, i wie pan rowniez, ze bylaby to jednak samowola". Slyszac to, pojmuje, ze zidiocial nie tyle od wodki, ile ze strachu. Teraz uswiadamiam sobie, ze alkad podziela wrogosc miasteczka. Jest to uczucie podsycane przez dziesiec lat, od tamtej burzliwej nocy, kiedy przyniesli pod drzwi rannych i krzykneli do niego (bo nie otworzyl drzwi, mowil nie ruszajac sie ze srodka): "Panie doktorze, niech pan zajmie sie tymi rannymi, bo inni lekarze juz nie daja rady" - i jeszcze przed zamknietymi drzwiami (bo drzwi ciagle sie nie otwieraly, ranni lezeli pod drzwiami): "Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam zostal. Musi pan zrobic ten milosierny uczynek, a on (takze i wtedy drzwi pozostaly zamkniete) odpowiedzial tlumowi wyobrazajacemu go sobie, jak stoi na srodku pokoju, trzymajac wysoko lampe, oswietlajaca twarde, zolte oczy: "Zapomnialem wszystko; co na ten temat wiedzialem. Zaniescie ich gdzie indziej" - ciagle przy zamknietych drzwiach (bo od tej pory drzwi nigdy juz sie nie otworzyly), podczas gdy niechec rosla, rozgaleziala sie, zamieniala w zbiorowa smialosc, ktora nie opusci Macondo, dopoki tamten bedzie zyc, po to, by wciaz rozbrzmiewal wyrok - wykrzyczany tamtej nocy - ktory skazal doktora na zginiecie posrod tych scian. Minelo jeszcze dziesiec lat, w czasie ktorych nie pil nawet miejscowej wody, osaczony przez strach, ze moze byc zatruta; zywil sie warzywami, ktore on i jego indianska konkubina uprawiali w ogrodku. Teraz miasteczko przeczuwa, ze wybija godzina odmowy milosierdzia, ktorego on odmowil miasteczku dziesiec lat temu, i wiedzac juz o jego smierci (bo dzis rano wszyscy chyba obudzili sie z nieco lzejszym sercem) Macondo przygotowuje sie, by przezyc te tak upragniona rozkosz, ktora wszyscy uwazaja za w pelni zasluzona. Pragna jedynie poczuc rozchodzacy sie zza tych drzwi, wowczas nie otworzonych, odor rozkladajacego sie ciala. Teraz zaczynam wierzyc, ze wobec okrucienstwa calego miasteczka na nic nie zda sie moja obietnica, ze jestem osaczony, oblezony przez nienawisc i upor bandy urazonych. Nawet kosciol znalazl sposob, by opowiedziec sie przeciwko mojej decyzji. Ojciec Angel powiedzial mi dzis: "Nie zezwole na to, byscie pogrzebali w poswieconej ziemi czlowieka, ktory wiesza sie po szescdziesieciu latach zycia z dala od Boga. Na pana takze Zbawiciel spojrzalby laskawszym okiem, gdyby powstrzymal sie pan od zrobienia czegos, co byloby nie tyle milosiernym uczynkiem, ile grzechem buntu". A ja powiedzialem: "Chowac zmarlych, tak jak zostalo napisane, to milosierny uczynek". A ojciec Angel odparl: "Tak. Ale w tym przypadku nie my powinnismy to zrobic, ale zaklad oczyszczania miasta". Przyszedlem. Zawolalem czterech ludzi, ktorzy wychowali sie w moim domu. Zmusilem moja corke Izabele, by mi towarzyszyla. W ten sposob moj uczynek staje sie bardziej rodzinny, bardziej ludzki, a mniej osobisty i wyzywajacy, niz gdybym sam ciagnal trupa uliczkami miasteczka az na cmentarz. Po tym, co widzialem w ciagu ostatnich dwudziestu osmiu lat, wierze, ze Macondo zdolne jest do wszystkiego. Ale jesli nawet maja nie uszanowac mnie, chocby z racji mego podeszlego wieku czy stopnia pulkownika republiki, przy tym czlowieka uposledzonego na ciele, ale nie na umysle, to mam nadzieje, ze przynajmniej przez wzglad na to, ze jest kobieta, uszanuja moja corke. Nie robie tego dla siebie. Byc moze rowniez nie dla spokoju zmarlego. Po to tylko, by spelnic swiete przyrzeczenie. Jesli przyprowadzilem Izabele, to nie ze strachu, lecz z litosci. Ona przyprowadzila dziecko (rozumiem, ze zrobila to z tych samych powodow) i teraz jestesmy tu, w trojke, znoszac ciezar tego bezlitosnego wydarzenia. Przyszlismy przed chwila. Myslalem, ze zastaniemy cialo wiszace jeszcze na sznurze, ale ludzie pospieszyli sie, zlozyli je na lozku i niemal juz owineli w calun, przekonani, ze nie potrwa to dluzej niz godzine. Wchodze, czekam az przyniosa trumne, widze moja corke i dziecko, jak siadaja w kacie, i rozgladam sie po pokoju myslac, ze doktor zostawil moze cos, co tlumaczyloby jego decyzje. Biurko jest otwarte, pelne porozrzucanych w nieladzie papierow, z ktorych zaden nie jest zapisany jego reka. Na biurku lezy oprawny receptariusz, ten sam, ktory mial z soba przed dwudziestu pieciu laty, gdy przyszedl do domu i otworzyl ten olbrzymi kufer, gdzie pomiescilyby sie ubrania calej mojej rodziny. Ale w kufrze nie bylo nic poza dwiema lichymi koszulami, sztuczna szczeka, na pewno nie jego, bo on mial swoje naturalne uzebienie, mocne i cale; portret i receptariusz. Otwieram szuflady i we wszystkich znajduje druczki, papiery - nic wiecej, stare, zakurzone; a na dole, w ostatniej szufladzie, jeszcze te sztuczna szczeke, ktora mial przed dwudziestu pieciu laty, zakurzona, pozolkla z powodu uplywu czasu i nieuzywania. Na stoliku, przy zgaszonej lampie, leza pliki nie rozcietych gazet. Przerzucam je. Sa po francusku, ostatnie sprzed trzech miesiecy: lipiec 1928. I sa inne, rowniez nie rozciete: styczen 1927, listopad 1926. I najstarsze: pazdziernik 1919. Mysle: "Od dziewieciu lat, rok po wydaniu wyroku, nie rozcinal gazet. Od tamtej pory zerwal ostatnie wiezy laczace go z ojczyzna i rodakami". Ludzie przynosza trumne i ukladaja w niej zwloki. Wtedy przypominam sobie dzien sprzed dwudziestu pieciu lat, kiedy zjawil sie w moim domu i oddal mi list polecajacy, datowany w Panamie i skierowany do mnie od Generalnego Intendenta Wybrzeza Atlantyckiego pod koniec wielkiej wojny, pulkownika Aureliano Buendia. W mroku tego bezdennego kufra przerzucam walajace sie drobiazgi. Kufer stoi w drugim kacie, bez klucza, jest w nim wszystko, co mial dwadziescia piec lat temu. Przypominam sobie: "Dwie liche koszule, pudelko na zeby, portret i ten stary receptariusz w oprawie". I zbieram te rzeczy, zanim przybija wieko, i wrzucam je do trumny. Portret jest jeszcze na dnie kufra, prawie w tym samym miejscu co wtedy. To dagerotyp jakiegos wojskowego obwieszonego medalami. Wrzucam portret do trumny. Wrzucam sztuczna szczeke i na koniec receptariusz. Potem daje znac ludziom, by przybili wieko. Mysle: "Teraz znow udal sie w podroz. Jest rzecza jak najbardziej naturalna, by w te ostatnia wzial rzeczy, ktore towarzyszyly mu w przedostatniej. Przynajmniej to jest calkiem naturalne". I wtedy wydaje mi sie, ze po raz pierwszy, odkad umarl, jest mu wygodnie. Rozgladam sie dokladnie po pokoju i widze, ze zostawil but na lozku. Z butem w reku daje nastepny znak moim ludziom, a oni znow unosza wieko dokladnie w tej samej chwili, kiedy gwizdze pociag, znikajacy za ostatnim zakretem miasteczka. "Jest wpol do trzeciej - mysle. Wpol do trzeciej, 12 wrzesnia 1928 roku; prawie ta sama godzina, co owego dnia w 1903 roku, kiedy ten czlowiek usiadl po raz pierwszy przy naszym stole i poprosil o trawe do jedzenia". Adelajda spytala go wtedy: "Jakiego rodzaju trawe, panie doktorze?" A on, swoim ospalym glosem przezuwajacego zwierzecia, jeszcze znieksztalconym mowieniem przez nos: "Zwyczajna, prosze pani. Taka, jaka jedza osly". 2 Jest prawda, ze Meme me ma w domu i ze nikt nie moglby dokladnie powiedziec, od kiedy jej tu nie ma. Po raz ostatni widzialam ja jedenascie lat temu. Wtedy miala jeszcze na tym rogu sklepik, ktory wskutek wymagan mieszkancow powoli, niedostrzegalnie zmienil sie w maly bazar. Wszystko na swoim miejscu, ladnie ulozone przez skrupulatna, metodyczna pracowitosc Meme, ktora przez caly dzien szyla dla mieszkancow na jednej z czterech istniejacych wowczas w miasteczku maszyn do szycia "Domestic" lub krecila sie za lada, obslugujac klientow z ta sympatycznoscia Indianki, ktorej nigdy nie zatracila, a ktora byla zarazem otwarta i pelna rezerwy; zawila mieszanina naiwnosci i podejrzliwosci.Przestalam widywac Meme od dnia, gdy opuscila nasz dom, ale tak naprawde nie moglabym juz dokladnie powiedziec, kiedy odeszla, zeby zamieszkac z doktorem, ani jak mogla zachowac sie tak nikczemnie, popasc w taka krancowosc i zostac konkubina czlowieka, ktory odmowil jej swej pomocy, pomimo iz oboje mieszkali pod dachem mojego ojca, ona - jako dziecko sluzacych, a on - jako staly gosc. Od mojej macochy dowiedzialam sie, ze doktor byl czlowiekiem o zlym charakterze, ze przeprowadzil z tata dluga rozmowe, by przekonac go, ze choroba Meme to nic groznego. I mowil to nie zbadawszy jej, nie ruszywszy sie ze swego pokoju. W kazdym razie, nawet gdyby choroba Indianki byla jedynie przejsciowa dolegliwoscia, powinien byl jej pomoc, chocby przez wzglad na to, jak traktowano go w naszym domu przez owe osiem lat, ktore w nim spedzil. Nie wiem, jak to wszystko sie stalo. Wiem, ze pewnego ranka Meme zniknela z domu i on rowniez. Wtedy moja macocha kazala zamknac pokoj i wrocila do tego tematu dopiero przed dwunasty laty, kiedy szylysmy moja suknie slubna. Trzy lub cztery niedziele pozniej, po tym, jak opuscila nasz dom, Meme zjawila sie w kosciele na mszy o osmej, w jaskrawej sukni z wzorzystego jedwabiu i w dziwacznym kapeluszu, przystrojonym wiazanka sztucznych kwiatow. W naszym domu zawsze chodzila ubrana skromnie, przez wieksza czesc dnia boso, wiec w tamta niedziele, gdy weszla do kosciola, wydala mi sie jakas Meme zupelnie inna od naszej. Wysluchala mszy przy oltarzu, posrod pan z towarzystwa, napuszona i afektowana w tym mnostwie rzeczy, ktore wlozyla na siebie, a ktore czynily z niej kogos nowego, nowoscia tandetna i na pokaz. Kleczala przy oltarzu. I nawet poboznosc, z jaka wysluchala mszy, byla u niej zupelnie odmienna; nawet w sposobie przezegnania sie bylo cos z tej przeladowanej, swiecidelkowatowej pretensjonalnosci, z jaka weszla do kosciola ku zdumieniu tych, ktorzy znali ja jako sluzaca w naszym domu, i zaskoczeniu tych, ktorzy nigdy jej nie widzieli. Ja (nie mialam wtedy wiecej niz trzynascie lat) zadawalam sobie pytanie, skad ta nagla przemiana; dlaczego Meme zniknela z naszego domu, a tej niedzieli zjawila sie w kosciele wystrojona raczej jak bozonarodzeniowa szopka niz jak dama, albo tak, jak moglyby sie ubrac trzy damy naraz idace na msze wielkanocna, choc pierscieni i paciorkow bylo na Indiance tyle, ze starczyloby przynajmniej dla jeszcze jednej. Kiedy msza sie skonczyla, kobiety i mezczyzni stloczyli sie w przedsionku, by przyjrzec sie jej, gdy bedzie wychodzila; ustawili sie przed glownym wejsciem w dwoch rzedach i nawet sadze, ze bylo cos skrycie ukartowanego w tej ospalej i kpiarskiej powadze, z jaka w milczeniu czekali na chwile, w ktorej Meme stanela w drzwiach, zamknela oczy, a nastepnie otworzyla je w doskonalej harmonii z siedmiobarwna parasolka. Szla tak miedzy dwoma rzedami kobiet i mezczyzn, smieszna w tym pawim przebraniu, na wysokich obcasach, poki jeden z mezczyzn nie podszedl zamykajac krag, a Meme stanela w srodku, zdruzgotana, zmieszana, probujac usmiechnac sie dystyngowanym usmiechem, ktory okazal sie rownie przesadny i falszywy jak jej wyglad. Ale w chwili, gdy Meme wyszla, otworzyla parasolke i zaczela isc, tata, ktory byl przy mnie, zaczal ciagnac mnie w strone zgromadzonych. Kiedy wiec mezczyzni zaczeli zaciesniac krag, ojciec torowal juz sobie droge ku Meme, ktora, zmieszana, probowala sie wydostac. Tata, nie ogladajac sie na stloczonych ludzi, wzial ja pod reke i przeprowadzil przez pol placu, przybierajac dumna i wyzywajaca postawe, jak zawsze, gdy robi cos, z czym reszta ludzi nie bedzie sie zgadzac. Minal jakis czas, nim dowiedzialam sie, ze Meme poszla mieszkac z doktorem jako jego konkubina. Sklepik byl wtedy czynny, a ona nadal przychodzila na msze niczym wielka dama, nie przejmujac sie tym, co inni beda mowic czy myslec, jakby zapomniala o wydarzeniach z pierwszej niedzieli. Mimo to w dwa miesiace pozniej juz jej w kosciele nie ujrzano. Pamietalam doktora w naszym domu. Pamietalam jego czarne, przyciete wasiki i sposob, w jaki patrzyl na kobiety swymi lubieznymi i pozadliwymi oczami psa. Pamietam jednak, ze nigdy sie do niego nie zblizylam, byc moze dlatego, ze patrzylam na niego jak na dziwne zwierze, ktore siadalo do stolu wtedy, gdy wszyscy od niego wstawali i zywilo sie taka sama trawa, jaka daje sie oslom. Do dnia, kiedy ojciec zachorowal trzy lata temu, doktor ani razu nie ruszyl sie ze swego naroznego domu od czasu, gdy odmowil pomocy rannym, tak jak szesc lat przedtem odmowil kobiecie, ktora dwa dni pozniej miala zostac jego konkubina. Sklepik zostal zamkniety, nim miasteczko wydalo wyrok na doktora. Ale ja wiem, ze Meme nadal tu zyla, wiele miesiecy lub nawet lat po zamknieciu sklepiku. Zniknac musiala o wiele pozniej, a w kazdym razie o wiele pozniej dowiedziano sie o tym, bo dopiero z paszkwilu, ktory pojawil sie na tych drzwiach. Wedlug tego paszkwilu doktor zamordowal swoja konkubine i zakopal w ogrodku z obawy, by miasteczko nie wykorzystalo tego, zeby go otruc. Ale widzialam Meme przed jedenastu laty, przed moim slubem. Kiedy wracalam po odmowieniu rozanca, Indianka wyszla przed drzwi sklepiku i powiedziala mi swoim wesolym, troche kpiarskim tonem: "Chabela, za maz wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie sie pochwalic". -Tak - mowie mu - chyba zrobil to w ten sposob. Ciagne wtedy za sznur, na jednym z koncow widac jeszcze rdzen wlokien niedawno przecietych nozem. Zawiazuje ponownie wezel, ktory moi ludzie przecieli by zdjac cialo, i przerzucam jeden z koncow nad belka, az sznur zwisnie, przywiazany dostatecznie mocno, by jeszcze niejeden czlowiek znalazl na nim smierc podobna do tej smierci. Wtedy zas alkad, wachlujac kapeluszem twarz otepiala od upalu i wodki, patrzac w strone sznura, mierzac jego wytrzymalosc mowi: "To niemozliwe, zeby taki cienki sznur utrzymal jego cialo". A ja odpowiadam mu: "Ten sam sznur utrzymywal jego hamak przez wiele lat". On przesuwa krzeslo, podaje mi kapelusz i zwisa w powietrzu na sznurze z twarza czerwona od wysilku. Nastepnie staje znow na krzesle przypatrujac sie zwisajacej linie. Mowi: "To niemozliwe. Ten sznur jest za krotki, zebym mogl go sobie owinac wokol szyi". I wtedy rozumiem, ze umyslnie jest nielogiczny, ze wymysla przeszkody, by nie dopuscic do pogrzebu. Stojac na wprost niego przygladam mu sie badawczo. Mowie mu: "Czy nie zauwazyl pan, ze byl co najmniej o glowe wyzszy od pana?" A on raz jeszcze przyglada sie trumnie. Mowi: "Mimo wszystko nie jestem pewien, czy zrobil to na tym sznurku". Jestem pewien, ze stalo sie to wlasnie w ten sposob. I on wie o tym, ale zamierza zwlekac, ze strachu, zeby nie narobic sobie klopotow. Jego tchorzostwo rozpoznac mozna po tym kreceniu sie bez celu. Tchorzostwo dwojakie i sprzeczne: zeby udaremnic ceremonie i zarazem zarzadzic ja. Wtedy, kiedy staje przy trumnie, obraca sie na pietach, patrzy na mnie, mowi: "Musialbym zobaczyc go wiszacego, zeby sie przekonac". Zrobilbym to. Wydalbym moim ludziom polecenie, by otworzyli trumne i powiesili ponownie wisielca, tak jak wisial niedawno. Ale tego byloby juz za wiele dla mojej corki. Byloby za wiele dla dziecka, ktorego ona nie powinna byla przyprowadzac. Chociaz nie mialbym wyrzutow sumienia, by w ten sposob potraktowac nieboszczyka, zgwalcic bezbronne cialo, zaklocic spokoj czlowieka po raz pierwszy pogodzonego z gryzacym go robakiem; nawet jesli wywleczenie trupa, lezacego spokojnie i zasluzenie w swej trumnie, byloby wbrew moim zasadom, kazalbym go powiesic znowu, zeby zobaczyc, do jakich granic ten czlowiek zdolny jest sie posunac. Ale to niemozliwe. I mowie mu to: "Moze byc pan przekonany, ze nie wydam takiego polecenia. Jesli pan chce, niech go pan sam wiesza i bierze odpowiedzialnosc za to, co sie stanie. Prosze pamietac, ze nie wiemy, od jak dawna nie zyje". Nie ruszyl sie. Jeszcze stoi przy trumnie, patrzac na mnie, pozniej na Izabele, pozniej na dziecko, a nastepnie raz jeszcze na trumne. Nagle jego twarz staje sie posepna i zlowroga. Mowi: "Powinien pan wiedziec, co moze pana przez to spotkac". A ja potrafie zrozumiec, jak dalece prawdziwa jest jego grozba. Mowie mu: "Oczywiscie, ze wiem. Jestem odpowiedzialnym czlowiekiem". A on, teraz ze skrzyzowanymi rekami, pocac sie, kierujac sie w moja strone wystudiowanymi i komicznymi ruchami, ktore usiluja byc pelne grozby, mowi: "Moglbym zapytac - skad pan sie dowiedzial, ze ten czlowiek powiesil sie dzisiejszej nocy". Czekam, az dojdzie do mnie. Stoje nieruchomo, przygladajac mu sie, poki nie uderza mnie w twarz jego cieply i cierpki oddech; poki nie zatrzymuje sie, wciaz ze skrzyzowanymi rekami, poruszajac wystajacym spod pachy kapeluszem. Wtedy mowie mu: "Gdy pan zada mi to pytanie oficjalnie, z wielka przyjemnoscia panu odpowiem". Tkwi na wprost mnie, w tej samej pozycji. Kiedy mowie, nie okazuje ani zaskoczenia, ani rozczarowania. Mowi: "Oczywiscie, panie pulkowniku. Wlasnie oficjalnie pana pytam". Gotow jestem dogadzac mu tak dlugo, jak tylko zechce. Jestem przekonany, ze bez wzgledu na to, jak dlugo bedzie sie czepial, w koncu zmuszony bedzie ustapic wobec zelaznej, ale cierpliwej i spokojnej postawy. Odpowiadam mu: "Ci ludzie odcieli cialo, nie moglem bowiem pozwolic na to, by wisialo, poki nie zdecyduje sie pan przyjsc. Dwie godziny temu prosilem, zeby pan przyszedl, a pan potrzebowal tyle czasu, zeby przejsc dwie ulice". Jeszcze sie nie rusza. Stoje na wprost, wsparty o laske, nieco pochylony. Mowie: "A po drugie, byl moim przyjacielem". Nim koncze mowic, usmiecha sie ironicznie, nie zmieniajac jednak pozycji, wciaz dyszac mi prosto w twarz swym gestym i kwasnym odorem. Mowi: "No, jasne, jakie to proste, nie?" I nagle przestaje sie usmiechac. Mowi: "To znaczy, ze wiedzial pan, ze ten czlowiek sie powiesi". Spokojnie, cierpliwie, przekonany, ze tylko usiluje zawiklac sprawe, odpowiadam: "Powtarzam, ze kiedy dowiedzialem sie, ze sie powiesil, przede wszystkim poslalem po pana, a od tego czasu minely dwie godziny". A on, jakbym to ja go pytal, a nie zeznawal, mowi: "Jadlem obiad". A ja mowie: "Wiem. Wydaje mi sie, ze nawet mial pan czas na mala drzemke". Wtedy nie wie, co powiedziec. Odchyla sie. Patrzy na Izabele siedzaca przy dziecku. Patrzy na ludzi, wreszcie na mnie. Ale teraz wyraz twarzy zmienil mu sie. Wydaje sie decydowac na cos, co zajmuje jego mysli juz od dluzszej chwili. Odwraca sie, rusza w strone funkcjonariusza, mowi mu cos. Policjant robi jakis gest i wychodzi z pokoju. Pozniej wraca do mnie i bierze mnie pod reke. Mowi: "Chcialbym porozmawiac z panem w drugim pokoju, panie pulkowniku". Teraz jego glos zmienil sie calkowicie. Teraz jest napiety i zmieszany. I kiedy ide do sasiedniego pokoju czujac niepewny ucisk jego reki, zaskakuje mnie mysl, ze wiem, co chce mi powiedziec. Ten pokoj, w przeciwienstwie do poprzedniego, jest obszerny i chlodny. Wypelniony jest swiatlem wpadajacym z patio. Tu widze jego zmieszane oczy, usmiech, ktory nie pasuje do wyrazu jego spojrzenia. Slysze jego glos, gdy mowi: "Panie pulkowniku, moglibysmy to zalatwic w inny sposob". A ja nie dajac mu skonczyc, pytam: "Ile?" I wtedy przeistacza sie w calkiem innego czlowieka. Meme przyniosla talerz ciasteczek i dwie slone buleczki, takie, jakie nauczyla sie piec od mojej matki. Zegar wybil dziewiata. Meme siedziala w kantorku naprzeciwko mnie i jadla bez apetytu, jakby ciasteczka i buleczki byly tylko pretekstem do zlozenia wizyty. Tak to wlasnie rozumialam i pozwalalam Meme bladzic w jej labiryntach, zatopic sie w przeszlosci z tym nostalgicznym i smutnym entuzjazmem, ktory powodowal, ze w swietle lampki dopalajacej sie na ladzie okazywala sie o wiele bardziej zwiedla i postarzala niz w dniu, w ktorym weszla do kosciola w kapeluszu i na wysokich obcasach. Bylo oczywiste, ze tamtego wieczoru Meme miala ochote wspominac. I kiedy tak wspominala, ja mialam wrazenie, ze przez poprzednie lata stala w miejscu, w ciagle tym samym, statycznym, bezczasowym wieku, i ze tamtej nocy, wspominajac, ponownie puscila w ruch swoj osobisty czas i zaczela ulegac dlugo odwlekanemu procesowi starzenia sie. Meme byla sztywna i posepna, gdy mowila o tym malowniczym, feudalnym splendorze naszej rodziny w ostatnich latach ubieglego wieku, przed wielka wojna. Meme wspominala moja matke. Wspominala ja tej nocy, gdy wracalam z kosciola, a ona powiedziala mi swym wesolym i troche kpiarskim tonem: "Chabela, za maz wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie sie pochwalic". Bylo to wlasnie w tych dniach, kiedy bardzo potrzebowalam mojej matki i probowalam przywrocic ja cala sila mojej pamieci. "Jestes zywym jej portretem" - powiedziala. I naprawde tak myslalam. Siedzialam naprzeciw Indianki mowiacej tonem, w ktorym precyzja przemieszana byla z niedokladnoscia, jakby w tym, co wspominala, bylo wiele z niewiarygodnej legendy, ale w taki sposob, jakby wspominala w dobrej wierze, a nawet z przekonaniem, ze uplyw czasu przemienil legende w odlegla, ale nie dajaca sie zapomniec rzeczywistosc. Powiedziala mi o podrozy moich rodzicow podczas wojny, o gorzkiej pielgrzymce, ktorej kres mialo polozyc osiedlenie sie w Macondo. Moi rodzice uciekali przed nieszczesciami wojny i szukali dostatniego, spokojnego zakatka, by tam osiasc, i uslyszeli, jak mowiono o zlotym cielcu, i przyszli odszukac go w miejscu, gdzie wowczas ledwie zaczelo powstawac miasteczko, zalozone przez kilka rodzin uciekinierow, ktorych czlonkowie starali sie w tej samej mierze o zachowanie swych tradycji i religijnych zwyczajow, co o tuczenie swoich swin. Macondo bylo dla moich rodzicow ziemia obiecana, pokojem i zlotym runem. Tu znalezli miejsce odpowiednie dla zrekonstruowania domu, ktory po kilku latach mial stac sie wiejska rezydencja z trzema stajniami i dwoma goscinnymi pokojami. Meme nie zatrzymywala sie na szczegolach - mowila o rzeczach najbardziej ekstrawaganckich z niepohamowana wola przezycia ich raz jeszcze, choc z bolem, wywolanym oczywistoscia, ze nie przezyje ich po raz drugi. Nie odczuwalismy zadnych cierpien ani niedostatku w podrozy, mowila. Nawet konie spaly pod moskitiera, nie dlatego, by moj ojciec byl marnotrawca czy szalencem, ale dlatego, ze moja matka miala dziwne poczucie milosierdzia i uwazala, ze oczy Boga cieszy to, ze chroni sie od komarow nie tylko czlowieka, lecz i zwierze. Wszedzie niesli swoj dziwaczny i klopotliwy bagaz; kufry pelne garderoby przodkow zmarlych na dlugo przed narodzeniem moich rodzicow, przodkow, ktorzy nie mogli spotkac sie dwadziescia sazni pod ziemia; skrzynie pelne kuchennych naczyn, nie uzywanych od wielu lat, a nalezacych do najdalszych krewnych moich rodzicow (byli kuzynami) i nawet kufer pelen swietych, z ktorych powstawal domowy oltarzyk wszedzie tam, gdzie sie zatrzymywali. Byla to dziwaczna trupa z konmi i kurami, i czterema Indianami (towarzyszami Meme), ktorzy wychowali sie w domu i towarzyszyli moim rodzicom w tej wedrowce po kraju niczym tresowane zwierzeta w cyrku. Meme wspominala ze smutkiem. Mialo sie wrazenie, ze uwaza uplyw czasu za osobista strate, jakby przeczuwala rozdartym przez wspomnienia sercem, ze gdyby czas nie uplynal, ona jeszcze bylaby w tej pielgrzymce, ktora przez moich rodzicow musiala byc uwazana za kare, dla dzieci miala jednak cos ze swieta, pelnego niezwyklych widowisk, jak te z konmi pod moskitiera. Pozniej wszystko zaczelo toczyc sie na odwrot, powiedziala. Przybycie do powstajacego Macondo w ostatnich dniach wieku bylo wjazdem zrujnowanej, zniszczonej przez wojne rodziny, zwiazanej jeszcze z niedawna, wspaniala przeszloscia. Indianka wspominala moja matke, wowczas bedaca w ciazy, gdy siedzac po damsku na mule przybyla do miasteczka, z zielona, malaryczna twarza, z nogami unieruchomionymi przez obrzek. Byc moze w moim ojcu dojrzewalo ziarno urazy, ale przybywal zapuscic korzenie na przekor wszystkim burzom, oczekujac tymczasem, by moja matka doczekala sie tego syna, ktory podczas podrozy zaczal rosnac w jej brzuchu, i ktory, w miare jak zblizala sie godzina porodu, stopniowo ja usmiercal. Swiatlo lampy padalo na nia z boku. Meme ze swym surowym indianskim wyrazem twarzy, gladkimi, grubymi wlosami jak z konskiej grzywy, zdawala sie przypominac siedzacego bozka, zielonego i widmowego w goracym kantorze, bo mowila tak, jak mowilby bozek wspominajacy swoj dawny ziemski pobyt. Nigdy nie mialam z nia blizszego kontaktu, ale tamtej nocy, po owym naglym i spontanicznym odruchu zazylosci, czulam, ze lacza mnie z nia wiezy silniejsze od wiezow krwi. Nagle, gdy Meme przerwala na chwile, uslyszalam jego kaszel dochodzacy z pokoju, z tego samego pokoju, gdzie teraz jestem z dzieckiem i moim ojcem. Zaniosl sie suchym, urywanym kaszlem, pozniej odchrzaknal, a nastepnie rozlegl sie ow szczegolny odglos, jak zawsze kiedy mezczyzna przewraca sie na lozku. Meme natychmiast przestala mowic i na jej twarz padl ciemny, milczacy cien. Zapomnialam o nim. Dotychczas (bylo okolo dziesiatej) czulam sie, jakbysmy byly w tym domu same. Pozniej atmosfera stala sie napieta. Poczulam zmeczenie reki, w ktorej trzymalam, n