MARQUEZ GABRIELGARCIA Szarancza GABRIEL GARCIA MARQUEZ Dla Germana VargasaA zas obwiescil, aby Polinika Nieszczesne zwloki bez czci pozostaly, By nikt ich plakac, nikt grzesc sie nie wazyl; Maja wiec lezec bez lez i bez grobu Na pastwe ptakom zarlocznym i strawe. Slychac, ze Kreon czcigodny dla ciebie, Co mowie, dla mnie tez wydal ten ukaz I ze tu przyjdzie, by tym go oglosic, Co go nie znaja, nie na wiatr zaiste Rzecz te stanowiac, lecz grozac zarazem Kamienowaniem ukazu przestepcom. Sofokles "Antygona" (przeklad Kazimierza Morawskiego) Nagle, jakby traba powietrzna zapuscila korzenie w samym srodku miasteczka, zjawila sie kompania bananowa, a w slad za nia szarancza. Wymieszana, wrzaskliwa szarancza, zlozona z odpadkow ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, ktora wydawala sie coraz bardziej odlegla i nierzeczywista. Szarancza byla bezlitosna. Zatruwala wszystko zbeltana wonia tlumow, odorem wydzielin skory i skrytej smierci. W niespelna rok rozrzucila po miasteczku zgliszcza wielu wczesniejszych od niej katastrof, rozsiala po ulicach swoj zagmatwany bagaz odpadkow. A odpady te, blyskawicznie, w oszalamiajacym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zaczely oddzielac sie, indywidualizowac, by to, co bylo uliczka ograniczona z jednej strony rzeka, a z drugiej zagroda dla zmarlych, przemienic z czasem w odrebne, splatane miasteczko, wzniesione z odpadkow innych miast. Przybyly tu, wymieszane z ludzka szarancza, porwane przez jej rwaca sile, odpadki ze sklepow, szpitali, domow rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i mezczyzn, ktorzy przywiazywali mula do slupa przed zajazdem, majac za caly bagaz drewniany kufer lub tobolek z ubraniem, a ktorzy po kilku miesiacach posiadali juz wlasny dom, dwie kochanki i stopien wojskowy, choc z jego nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt pozno ruszyli na wojne. Nawet odpadki smutnej, miejskiej milosci trafily do nas z szarancza, zbudowaly najpierw male drewniane domki z wydzielonym kacikiem, gdzie resztki polowego lozka byly ponurym legowiskiem na jedna noc, pozniej halasliwa, nielegalna ulice, wreszcie, w srodku miasteczka, miasteczko rozpusty. Wsrod tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiotow rozbitych na placach, chodnikach, w tlumie mezczyzn przebierajacych sie na ulicy, kobiet siedzacych na kufrach, pod otwartymi parasolami, wsrod niekonczacych sie stad mulow, opuszczonych, zdychajacych z glodu w stajni przy zajezdzie, my - pierwsi - bylismy ostatni; to my bylismy przybyszami. Po wojnie, gdy przybylismy do Macondo i docenilismy jego ziemie, wiedzielismy, ze szarancza kiedys i tak nadleci, ale nie przeczuwalismy sily uderzenia. Gdy poczulismy wiec nadejscie lawiny, jedyne, co moglismy zrobic, to wyniesc talerz, widelec i noz przed drzwi, usiasc cierpliwie i czekac, az nowo przybyli poznaja nas. Wtedy pociag zagwizdal po raz pierwszy. Szarancza zaklebila sie, ruszyla powitac go, a zawracajac stracila impet, lecz osiagnela jednosc i solidna trwalosc; i poddala sie ziemi, zapadla w nia i stala sie jej czescia jak wschodzace ziarno. (Macondo, 1909) 1 Po raz pierwszy zobaczylem trupa. Jest sroda, ale czuje sie, jakby to byla niedziela, bo nie poszedlem do szkoly i wlozyli mi to ubranie z zielonego welwetu, ktore mnie uwiera w jedno miejsce. Trzymajac sie reki mamy, idac za dziadkiem, ktory przy kazdym kroku postukuje laska, zeby na cos nie wpasc (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszedlem obok lustra w salonie i zobaczylem siebie calego, w zielonym ubranku z biala nakrochmalona kokarda, ktora uwiera mnie w szyje. Zobaczylem sie w okraglym, zabrudzonym lustrze i pomyslalem: "To jestem ja, taki, jakby dzis byla niedziela".Przyszlismy do domu, gdzie jest umarly. W zamknietym domu upal az dusi. Na ulicach slychac bzyczenie slonca i nic wiecej. Powietrze jest nieruchome; ma sie wrazenie, ze mozna go dotknac, skrecic jak cienka blaszke. W pokoju, gdzie polozyli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widze. W kacie hamak zawieszony z jednego konca na kolku. Pachnie odpadkami. I mysle, ze zniszczone i prawie rozpadajace sie przedmioty, ustawione wokolo, maja wyglad rzeczy, ktore powinny pachniec odpadkami, choc tak naprawde moga miec inny zapach. Zawsze myslalem, ze zmarli musza miec kapelusz. Teraz widze, ze nie. Widze, ze maja twarz stalowego koloru i szczeke obwiazana chustka. Widze, ze maja usta troche otwarte, a za sinymi wargami brudne i nierowne zeby. Widze, ze maja z jednej strony przygryziony jezyk, gruby, ciastowaty, troche ciemniejszy od twarzy, ktora ma taki sam kolor jak palec scisniety nitka. Widze, ze oczy maja otwarte o wiele bardziej niz zwykly czlowiek, lakome i wytrzeszczone, i ze skora wyglada jakby byla z wilgotnej, ubitej ziemi. Myslalem, ze umarly wyglada jak spokojny, spiacy czlowiek, a teraz widze, ze na odwrot. Widze, ze wyglada jak czlowiek przebudzony i wsciekly, jakby po bojce. Mama tez ubrala sie tak, jakby dzis byla niedziela. Wlozyla stary slomkowy kapelusz, ktory zakrywa jej uszy, i czarna suknie, zapieta u gory, z dlugimi rekawami. A ze dzis jest sroda, patrze na nia jak na daleka, nieznana osobe i wydaje mi sie, ze chce mi cos powiedziec, kiedy dziadek wstaje, zeby przywitac ludzi, ktorzy przyniesli trumne. Mama siedzi kolo mnie, plecami do zamknietego okna. Oddycha ciezko i co chwila poprawia sobie wlosy, bo wylaza jej spod wlozonego w biegu kapelusza. Moj dziadek rozkazal ludziom, zeby ustawili trumne przy lozku. Dopiero wtedy zauwazylem, ze umarly rzeczywiscie moze sie w niej zmiescic. Kiedy mezczyzni przyniesli skrzynie, pomyslalem, ze jest za mala na to cialo, ktore zajmuje cale lozko. Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie bylem w tym domu i nawet myslalem, ze nikt tu nie mieszka. Jest to duzy dom na rogu, ktorego drzwi, jak mi sie wydaje, nigdy nikt nie otwieral. Zawsze myslalem, ze dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mi powiedziala: "Dzis nie pojdziesz do szkoly", a ja sie nie ucieszylem, bo powiedziala mi to powaznym, suchym glosem, i zobaczylem, jak wrocila z moim welwetowym ubraniem i nic nie mowiac wlozyla mi je, i ruszylismy w strone drzwi, zeby dolaczyc do mojego dziadka, a potem minelismy trzy domy, co oddzielaja ten dom od naszego, dopiero wtedy zauwazylem, ze ktos na tym rogu mieszkal. Ktos, kto umarl i kto musi byc tym czlowiekiem, o ktorym myslala moja mama, kiedy powiedziala: "Musisz byc bardzo grzeczny na pogrzebie doktora". Wchodzac nie zobaczylem trupa. Zobaczylem mojego dziadka, jak rozmawial z mezczyznami, a pozniej zobaczylem, ze daje nam znak, zebysmy poszli za nim. Pomyslalem wtedy, ze ktos jest w pokoju, ale wchodzac wyczulem, ze pokoj jest ciemny i pusty. Zaduch uderzyl mnie od razu w twarz i poczulem ten smrod odpadkow, ktory na poczatku byl mocny i trwaly, a ktory teraz, tak jak i zaduch, naplywa fala za fala i znika. Mama poprowadzila mnie za reke przez ciemny pokoj i posadzila w kacie obok siebie. Dopiero po chwili zaczalem odrozniac rzeczy w pokoju. Zobaczylem mojego dziadka, jak walac laska w uchwyt probuje otworzyc okno, jakby sczepione z framuga, przylutowane do drewna futryny, i zobaczylem, jak po kazdym uderzeniu unosi sie kurz z marynarki. Odwrocilem glowe w te strone, gdzie teraz stanal moj dziadek, bo zrezygnowal juz z otwarcia okna, i dopiero teraz zauwazylem, ze ktos lezy na lozku. Ze lezy ciemny, wyciagniety, nieruchomy mezczyzna. Wtedy odwrocilem sie do mamy, ktora siedziala ciagle daleka i powazna i patrzyla w innym kierunku. A ze stopy nie siegaja mi do ziemi, tylko wisza w powietrzu, wiec podlozylem rece pod uda, tak ze dlonie lezaly na krzesle, i zaczalem machac nogami, o niczym nie myslac, dopoki nie przypomnialem sobie, ze mama powiedziala mi: "Musisz byc bardzo grzeczny na pogrzebie doktora". Wtedy poczulem cos zimnego na plecach, znowu rozejrzalem sie i zobaczylem tylko sciane z suchego, popekanego drewna. Ale to bylo tak, jakby ze sciany ktos mi powiedzial: "Nie machaj nogami, bo czlowiek, ktory lezy na lozku, to doktor, i on nie zyje". I kiedy popatrzylem na lozko, to juz go nie zobaczylem takiego jak przedtem. Teraz juz nie lezal, tylko byl niezywy. Od tej chwili, chocbym nie wiem jak staral sie nie patrzec na niego, czulem, jakby ktos trzymal mnie za glowe i odwracal ja w tamta strone. I chociaz robie wszystko, zeby patrzec gdzie indziej, to i tak wszedzie go widze, z wytrzeszczonymi w ciemnosciach oczami, z zielona i niezywa twarza. Nie wiem, dlaczego nikt nie przyszedl na pogrzeb. Przyszedl moj dziadek, mama i czterej Indianie, ktorzy pracuja dla mojego dziadka. Indianie przyniesli torbe z wapnem i wysypali je do trumny. Gdyby moja mama nie byla taka dziwna i zamyslona, zapytalbym ja, po co to robia. Nie rozumiem,dlaczego musieli wrzucic wapno do skrzyni. Kiedy torba byla juz pusta, jeden z mezczyzn wytrzasnal ja nad trumna, posypaly sie jeszcze resztki, bardziej podobne do trocin niz do wapna. Wzieli umarlego za rece i nogi. Ma zwykle spodnie z szerokim czarnym paskiem i szara koszule. Ma tylko lewy but. Jest, jak mowi Ada, jedna noga krolem, a druga niewolnikiem. Prawy but lezy rzucony na lozku. Zmarly na lozku wygladal, jakby mu nie bylo najlepiej. Wydaje sie, ze w trumnie jest mu wygodniej, ze jest spokojniejszy, a twarz, ktora byla twarza czlowieka zywego, przebudzonego jak po jakiejs bojce, jest teraz wypoczeta i pewna. profil mu zlagodnial, jakby tam, w trumnie, czul sie na swoim miejscu, ktore nalezy mu sie jako umarlemu. Moj dziadek caly czas chodzil po pokoju. Zebral jakies przedmioty i wlozyl je do trumny. Znowu popatrzylem na mame, mialem nadzieje, ze mi powie, dlaczego dziadek wrzuca te rzeczy do trumny. Ale mama siedzi bez ruchu w czarnej sukience i wydaje sie, ze usiluje nie patrzec w to miejsce, gdzie lezy umarly. Ja tez chce to zrobic, ale nie moge. Ciagle sie w niego wpatruje, dokladnie go ogladam. Dziadek wrzuca jakas ksiazke do trumny, daje znak ludziom i trzech z nich przykrywa wiekiem trupa. Dopiero wtedy czuje, ze sie uwolnilem od rak, ktore trzymaly moja glowe i odwracaly w tamta strone, i zaczynam rozgladac sie po pokoju. Znowu patrze na moja mame. Mama, po raz pierwszy od kiedy przyszlismy do tego domu, patrzy na mnie i usmiecha sie wymuszonym, nic nie mowiacym usmiechem; i z daleka slysze gwizd pociagu, ktory znika za ostatnim zakretem. Slysze jakis halas w kacie, gdzie jest trup. Widze, jak jeden z mezczyzn podnosi troche wieko, a dziadek wklada do trumny but, ten, co go zapomnieli wziac z lozka. Pociag znowu gwizdze, coraz dalej, i nagle mysle: "Jest wpol do trzeciej". I przypominam sobie, ze o tej porze (kiedy pociag gwizdze na ostatnim zakrecie miasteczka) chlopcy w szkole ustawiaja sie w szereg przed dzwonkiem na pierwsza popoludniowa lekcje. "Abraham" - mysle. Nie powinnam byla przyprowadzac dziecka. To widowisko nie jest odpowiednie dla niego. Mnie samej, doroslej, prawie trzydziestoletniej kobiecie, szkodzi ta atmosfera udziwaczniona przez obecnosc trupa. Moglibysmy teraz wyjsc. Moglibysmy powiedziec ojcu, ze nie czujemy sie dobrze w tym pokoju, gdzie przez siedemnascie lat rozsypywal sie w proch czlowiek odizolowany od wszystkiego, co nazwac mozna przyjaznia lub wdziecznoscia. Moze moj ojciec byl jedyna osoba, darzaca go jakas sympatia. Niepojeta sympatia, ktora teraz przyda sie temu czlowiekowi, by nie zgnil w tych czterech scianach. Martwi mnie smiesznosc, jaka jest w tym wszystkim. Niepokoi mnie mysl, ze po jakims czasie bedziemy musieli wyjsc na ulice, isc za trumna, ktora w nikim nie wzbudzi nic procz zadowolenia. Wyobrazam sobie w oknach twarze kobiet patrzacych na mnie i dziecko, jak idziemy za trumna z gnijacym wewnatrz cialem tej jedynej osoby, ktora miasteczko tak wlasnie chcialo ujrzec; odprowadzana na cmentarz posrod bezwzglednego osamotnienia, odprowadzana przez trzy osoby, zdecydowane spelnic milosierny uczynek, ktory powinien byc poczatkiem ich wlasnej hanby. Mozliwe, ze ta decyzja ojca sprawi, ze jutro nie znajdzie sie nikt, kto gotow bylby pojsc za nasza trumna. Chyba dlatego przyprowadzilam dziecko. Kiedy ojciec niedawno powiedzial: "Musisz mi towarzyszyc", pierwsze, co mi przyszlo na mysl, to wziac z soba dziecko, zeby czuc sie bezpieczniej. Teraz jestesmy tu, w duszne, wrzesniowe popoludnie, czujac, ze wszystkie otaczajace nas rzeczy to bezlitosni szpiedzy naszych wrogow. Ojciec nie ma sie czym przejmowac. W rzeczywistosci przez cale zycie tak wlasnie postepowal; zawsze wypelnial najblahsze zobowiazania, nic sobie nie robiac z konwenansow, doprowadzajac ludzi do bialej goraczki. Juz dwadziescia piec lat temu, kiedy ten czlowiek zjawil sie w naszym domu, ojciec powinien byl sie domyslic (widzac absurdalne zwyczaje goscia), ze dzis nie bedzie w miasteczku nikogo, kto bylby gotow bodaj rzucic trupa sepom na pozarcie. Moze ojciec przewidzial wszystkie przeszkody, wzial pod uwage ewentualne trudnosci. A teraz, po dwudziestu pieciu latach, czuje chyba, ze jest to zaledwie wypelnienie dlugo obmyslanego zadania, ktore i tak mimo wszystko doprowadzilby do konca, nawet gdyby musial sam wlec trupa ulicami Macondo. A jednak gdy wybila godzina, nie mial odwagi zrobic tego sam i zmusil mnie; zebym wziela udzial w spelnieniu tej niewybaczalnej obietnicy, ktora zlozyl chyba na dlugo przedtem, zanim zdolna bylam do samodzielnego myslenia. Gdy powiedzial mi: "Musisz mu towarzyszyc", nie starczylo mi czasu, by zastanowic sie nad konsekwencjami jego slow, nie moglam rozwazyc, ile smiesznosci i hanby kryje sie w pochowku czlowieka, ktorego wszyscy pragneli ujrzec rozsypujacego sie w proch w tej norze. Bo ludzie nie tylko oczekiwali; ale i przygotowywali sie na to, by sprawy potoczyly sie wlasnie w taki sposob, pragneli tego calym sercem, bez wyrzutow sumienia, nawet z satysfakcja wyprzedzajaca dzien, w ktorym poczuja rozkoszny odor tego rozkladajacego sie ciala, smrod roznoszony po calym miasteczku, gdzie nie bedzie ani jednej wstrzasnietej, poruszonej czy zgorszonej osoby, a jedynie ludzie w pelni zadowoleni z tego, ze dozyli upragnionej godziny, ludzie marzacy o tym, by sytuacja przedluzala sie az do chwili, gdy poskrecany odor trupa zaspokoi najskrytsze urazy. Teraz my pozbawimy Macondo tej, od tak dawna wysnionej, rozkoszy. Odnosze wrazenie, jakby nasza decyzja miala w pewien sposob zrodzic w sercach ludzi nie tyle melancholijne uczucie porazki, ile uczucie chwilowego odroczenia. Rowniez i z tego wzgledu powinnam byla zostawic dziecko w domu; nie narazac go na te zmowe, ktora teraz obroci sie przeciw nam, tak jak przez dziesiec lat wymierzona byla w doktora. Ta obietnica nie powinna byla obejmowac dziecka. Maly chyba nawet nie wie, dlaczego znalazl sie tutaj, dlaczego przyprowadzilismy go do tego pokoju pelnego smiecia. Siedzi milczacy, bezradny, jakby czekal, az ktos wytlumaczy mu sens tego wszystkiego; jakby siedzac z nogami dyndajacymi w powietrzu i dlonmi miedzy udami a krzeslem, czekal, az ktos rozszyfruje za niego te przerazliwa lamiglowke. Chce wierzyc, ze nikt tego nie zrobi, ze nikt nie otworzy tych niewidzialnych drzwi, ktore uniemozliwiaja mu wyjscie poza jego odczucia. Patrzyl na mnie wielokrotnie i wiem, ze zobaczyl mnie dziwna, zmieniona nie do poznania, w zapietej pod sama szyje sukni i starym kapeluszu, ktory wlozylam, by nie rozpoznaly mnie nawet moje wlasne przeczucia. Gdyby Meme zyla w tym domu, moze wszystko byloby inaczej. Mozna by pomyslec, ze przychodze dla niej. Mozna by uwierzyc, ze przyszlam, by dzielic z nia bol, ktorego ona nie odczuwalaby, ale ktory moglaby udawac, a miasteczko - wytlumaczyc sobie. Meme zniknela mniej wiecej jedenascie lat temu. Smierc doktora odbiera mozliwosc, by dowiedziec sie, gdzie przebywa Meme lub przynajmniej, gdzie zlozone sa jej kosci. Meme tu nie ma, ale mozliwe, ze gdyby byla - gdyby nie stalo sie to, co sie stalo, i czego nigdy nie udalo sie wyjasnic - opowiedzialaby sie po stronie miasteczka, przeciwko czlowiekowi, ktory przez szesc lat grzal jej lozko z miloscia i tkliwoscia mula. Slysze gwizd pociagu na ostatnim zakrecie. "Jest wpol do trzeciej" - mysle; i nie moge pozbyc sie wrazenia, ze o tej porze cale Macondo zastanawia sie, co robimy w tym domu. Mysle o pani Rebece, chudej, wysuszonej, majacej w sposobie patrzenia i ubierania sie cos z domowej mary, jak siedzi przy elektrycznym wentylatorze, a na jej twarz pada cien drucianych siatek w oknach. Pani Rebeca slyszy znikajacy za ostatnim zakretem pociag, pochyla glowe w strone wentylatora, zmeczona upalem i rozgoryczeniem, ze smiglami swego serca wirujacymi niczym lopatki wentylatora (ale w odwrotnym kierunku), i szepcze: "Diabel macza palce w tym wszystkim" - i drzy, uczepiona zycia malymi korzonkami codziennosci. A Agueda, paralityczka, wlasnie widzi jak Solita - wracajaca ze stacji, bo odprowadzala narzeczonego - skreca w pusta ulice otwierajac parasolke i czuje, jak ta zbliza sie, pelna seksualnego zadowolenia, kiedys i przez nia odczuwanego, zadowolenia, co przeistoczylo sie w te cierpliwa, religijna chorobe, ktora kaze jej mowic: "Bedziesz sie tarzac w lozku jak swinia w chlewie". Nie moge oprzec sie temu. Nie moge przestac myslec, ze jest wpol do trzeciej; ze przechodzi mul pocztowy w tumanie rozpalonego kurzu, a za nim mezczyzni, ktorzy przerwali srodowa sjeste, by odebrac pakiet gazet. Ojciec Angel spi w zakrystii, siedzac z otwartym brewiarzem na tlustym brzuchu, slyszy przechodzacego mula, odgania muchy zaklocajace jego sen, czka i mowi: "Trujesz mnie tymi twoimi klopsikami". Tata zachowuje w tym wszystkim zimna krew. Nawet wtedy, gdy kaze zdjac wieko i wrzuca but zapomniany na lozku. Tylko jego mogla zainteresowac pospolitosc tego czlowieka. Nie bede zaskoczona, jesli w chwili gdy wyjdziemy za trumna, przed drzwiami oczekiwac nas bedzie tlum z ekskrementami zebranymi przez noc i obrzuci nas nimi za to, ze nie poddalismy sie woli miasteczka. Byc moze - ze wzgledu na tate - nie zrobia tego. Byc moze zrobia to, poniewaz chodzi o cos tak podlego, jak odebranie ludziom przyjemnosci dlugo smakowanej, obmyslanej podczas wielu dusznych popoludni, za kazdym razem, gdy mezczyzni czy kobiety przechodzili obok tego domu i mowili sobie: "Wczesniej czy pozniej nasycimy sie tym smrodem". Tak bowiem mowili wszyscy, od pierwszego az po ostatni dom. Niedlugo bedzie trzecia. Panienka juz to wie. Pani Rebeca zobaczyla ja, gdy ta przechodzila obok - i niewidzialna za oslona okiennej siatki - zawolala ja, wyszla na chwile z zasiegu wentylatora i powiedziala: "Diabel z panienki. Panienka wie". A jutro to juz nie moje dziecko pojdzie do szkoly, ale inne dziecko, zupelnie inne; dziecko, ktore dorosnie, splodzi swoje dzieci, w koncu umrze bez zaciagnietego dlugu wdziecznosci ktory on skredytowalby komus, byle go pogrzebano jak chrzescijanina. Gdyby dwadziescia piec lat temu nie przybyl do mojego ojca z listem polecajacym ten czlowiek, o ktorym nikt nigdy nie dowiedzial sie, skad przybyl, i gdyby nie pozostal miedzy nami, zywiac sie trawa i patrzac na kobiety tymi lubieznymi oczyma psa, ktore teraz wyskoczyly mu z orbit, teraz siedzialabym w domu, spokojna. Ale kara byla mi pisana zanim jeszcze przyszlam na swiat, i tkwila w ukryciu, powstrzymywana, hamowana az do owego smiertelnego roku przestepnego, w ktorym mialam skonczyc trzydziesci lat, a ojciec mial mi powiedziec: "Musisz mi towarzyszyc". A pozniej - nim zdazylam o cokolwiek zapytac - uderzajac laska o podloge: "Trzeba z tego wybrnac za wszelka cene, corko. Dzis rano doktor sie powiesil". Mezczyzni wyszli i wrocili do pokoju z mlotkiem i pudelkiem gwozdzi. Ale nie zamkneli trumny. Polozyli rzeczy na stole i usiedli na lozku, gdzie przedtem lezal zmarly. Moj dziadek wyglada na spokojnego, ale jego spokoj jest niezupelny i rozpaczliwy. To nie jest spokoj trupa w trumnie, tylko spokoj zdenerwowanego czlowieka, ktory usiluje ukryc zdenerwowanie. To nieprawdziwy i lapczywy spokoj mojego dziadka, ktory kreci sie po pokoju, kulejac, przestawiajac nagromadzone rzeczy. Kiedy odkrywam, ze w pokoju sa muchy, zaczyna meczyc mnie mysl, ze w trumnie zostalo pelno much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi sie, ze bzyczenie, ktore na poczatku wzialem za szum elektrycznego wentylatora w sasiedztwie, to bzyczenie roju much uderzajacych slepo o sciany trumny i o twarz zmarlego. Potrzasam glowa; przymykam oczy, widze dziadka, jak otwiera kufer i wyciaga pare rzeczy, ktorych nie moge zobaczyc; widze na lozku cztery ogniki jarzacych sie papierosow, ale ludzi nie widze. Osaczony przez duszacy upal, przez minute, ktora nie mija, przez bzyczenie much, mam wrazenie, jakby ktos mi mowil: "Taki bedziesz. Bedziesz w trumnie pelnej much. Niedlugo skonczysz jedenascie lat, ale pewnego dnia tym bedziesz, zerem dla much w srodku zamknietej skrzyni". I wyciagam zmeczone nogi, i widze moje czarne wypastowane buty. "Mam rozwiazane sznurowadlo" - mysle i znowu patrze na mame. Mama tez patrzy na mnie i pochyla sie, zeby mi zawiazac sznurowadlo. Zapach unoszacy sie z wlosow mamy, cieply zapach szafy, zapach swiezego drzewa znowu przypomina mi zamknieta trumne. Zaczynam ciezko oddychac, chce stad wyjsc; chce odetchnac rozzarzonym powietrzem ulicy i uciekam sie do ostatecznego wybiegu. Kiedy mama siada, mowie jej cicho: "Mamo". Ona usmiecha sie, mowi: "No". A ja nachylajac sie w jej strone, w strone blyszczacej, surowej twarzy, mowie drzac: "Ja chce isc tam, na tyly". Mama wola dziadka, mowi mu cos. Widze jego nieruchome, waskie oczy za szklami, kiedy przybliza sie do mnie i mowi: "Przyjmij do wiadomosci, ze teraz jest to niemozliwe". I przeciagam sie, i siedze spokojnie, nie przejmuje sie porazka. Ale znowu wszystko dzieje sie za wolno. Byl jeden szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A pozniej mama znowu pochyla sie nad moim ramieniem, mowi: "Juz ci przeszlo?" I mowi to powaznym, rzeczowym glosem, jakby to bylo nie tyle pytanie, co zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy staje sie miekki, pelny, rozluzniony i wtedy wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie napastliwe, wyzywajace. "Nie - mowie. - Jeszcze nie przeszlo". Sciskam zoladek i probuje uderzac stopami o podloge (inny ostateczny srodek), ale tam, w dole, trafiam tylko w pustke, ktora dzieli mnie od podlogi. Ktos wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie policjanta i czlowieka, ktory tez ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z rewolwerem i ktory trzyma w reku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, zeby sie z nim przywitac. Mezczyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemnosci, mowi cos do dziadka, znowu kaszle, i jeszcze kaszlac rozkazuje policjantowi wywazyc okno. Drewniane sciany wygladaja na slabe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego popiolu. Kiedy policjant wali kolba w uchwyt, wydaje mi sie, ze okno sie nie otworzy. Dom runie, sciany rozsypia sie, ale bez trzasku, tak jakby zawalil sie w powietrzu palac z popiolu. Mysle, ze po drugim uderzeniu znajdziemy sie nagle na ulicy, siedzacy w pelnym sloncu, z glowami obsypanymi gruzem. Ale po drugim uderzeniu okno otwiera sie i swiatlo przenika do pokoju; wdziera sie gwaltownie, tak jak wtedy, gdy otwiera sie drzwi bezdomnemu zwierzeciu, ktore nieme biegnie, weszy, ktore wscieka sie, sliniac drapie sciany, a pozniej zawraca, by spokojnie wyciagnac sie w najchlodniejszym kacie pulapki. Po otwarciu okna rzeczy staja sie lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej dziwnej nierzeczywistosci. Wtedy mama oddycha gleboko, wyciaga do mnie rece, mowi: "Chodz, popatrzymy przez okno na nasz dom". I z jej ramion raz jeszcze widze miasteczko - jakbym wracal tu po jakiejs podrozy. Nasz dom wydaje mi sie bezbarwny, zniszczony, ale chlodny w cieniu migdalowcow; i z tego miejsca czuje sie, jakbym nigdy nie byl w srodku tego zielonego, serdecznego chlodu, jakby nasz dom byl doskonalym, wymarzonym miejscem, obiecanym przez mame w te noce, kiedy drecza mnie koszmary. I widze, jak obok, nie dostrzegajac nas, przechodzi Pepe, zamyslony. Chlopczyk z sasiedniego domu, ktory idzie pogwizdujac, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwila obcieli mu wlosy. Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpietej koszuli, z twarza pelna niepokoju. Podchodzi do mnie zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywoluja w nim jego wlasne argumenty. "Nie mozemy stwierdzic, ze nie zyje, poki nie zacznie cuchnac" - mowi i konczy rozpinac koszule, i zapala papierosa, z twarza znow zwrocona ku trumnie, myslac moze: "Teraz nie moga powiedziec, ze dzialam bezprawnie". Patrze mu w oczy i wiem, ze popatrzylem wystarczajaco stanowczo, by dac mu do zrozumienia, ze przenikam jego najskrytsze mysli. Mowie mu: "Pan dziala bezprawnie, zeby tamtym sprawic przyjemnosc". A on, jakby wlasnie uslyszal to, co spodziewal sie uslyszec, odpowiada: "Pan, panie pulkowniku, jest szanowanym czlowiekiem. Pan wie, ze postepuje zgodnie z prawem". Odpowiadam mu: "Pan bardziej niz ktokolwiek wie, ze on nie zyje". A on mowi: "Prawda, ale mimo wszystko jestem tylko urzednikiem. Jedynie wystawienie swiadectwa zgonu byloby legalne". A ja mu mowie: "Jesli ma pan za soba prawo, to prosze z niego skorzystac i sprowadzic lekarza, ktory wyda swiadectwo zgonu". A on, z uniesiona, ale bez pychy, glowa, jednak uspokajajaco, choc bez najmniejszego sladu slabosci czy zmieszania, mowi: "Pan wie, ze jest pan szanowanym obywatelem, i wie pan rowniez, ze bylaby to jednak samowola". Slyszac to, pojmuje, ze zidiocial nie tyle od wodki, ile ze strachu. Teraz uswiadamiam sobie, ze alkad podziela wrogosc miasteczka. Jest to uczucie podsycane przez dziesiec lat, od tamtej burzliwej nocy, kiedy przyniesli pod drzwi rannych i krzykneli do niego (bo nie otworzyl drzwi, mowil nie ruszajac sie ze srodka): "Panie doktorze, niech pan zajmie sie tymi rannymi, bo inni lekarze juz nie daja rady" - i jeszcze przed zamknietymi drzwiami (bo drzwi ciagle sie nie otwieraly, ranni lezeli pod drzwiami): "Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam zostal. Musi pan zrobic ten milosierny uczynek, a on (takze i wtedy drzwi pozostaly zamkniete) odpowiedzial tlumowi wyobrazajacemu go sobie, jak stoi na srodku pokoju, trzymajac wysoko lampe, oswietlajaca twarde, zolte oczy: "Zapomnialem wszystko; co na ten temat wiedzialem. Zaniescie ich gdzie indziej" - ciagle przy zamknietych drzwiach (bo od tej pory drzwi nigdy juz sie nie otworzyly), podczas gdy niechec rosla, rozgaleziala sie, zamieniala w zbiorowa smialosc, ktora nie opusci Macondo, dopoki tamten bedzie zyc, po to, by wciaz rozbrzmiewal wyrok - wykrzyczany tamtej nocy - ktory skazal doktora na zginiecie posrod tych scian. Minelo jeszcze dziesiec lat, w czasie ktorych nie pil nawet miejscowej wody, osaczony przez strach, ze moze byc zatruta; zywil sie warzywami, ktore on i jego indianska konkubina uprawiali w ogrodku. Teraz miasteczko przeczuwa, ze wybija godzina odmowy milosierdzia, ktorego on odmowil miasteczku dziesiec lat temu, i wiedzac juz o jego smierci (bo dzis rano wszyscy chyba obudzili sie z nieco lzejszym sercem) Macondo przygotowuje sie, by przezyc te tak upragniona rozkosz, ktora wszyscy uwazaja za w pelni zasluzona. Pragna jedynie poczuc rozchodzacy sie zza tych drzwi, wowczas nie otworzonych, odor rozkladajacego sie ciala. Teraz zaczynam wierzyc, ze wobec okrucienstwa calego miasteczka na nic nie zda sie moja obietnica, ze jestem osaczony, oblezony przez nienawisc i upor bandy urazonych. Nawet kosciol znalazl sposob, by opowiedziec sie przeciwko mojej decyzji. Ojciec Angel powiedzial mi dzis: "Nie zezwole na to, byscie pogrzebali w poswieconej ziemi czlowieka, ktory wiesza sie po szescdziesieciu latach zycia z dala od Boga. Na pana takze Zbawiciel spojrzalby laskawszym okiem, gdyby powstrzymal sie pan od zrobienia czegos, co byloby nie tyle milosiernym uczynkiem, ile grzechem buntu". A ja powiedzialem: "Chowac zmarlych, tak jak zostalo napisane, to milosierny uczynek". A ojciec Angel odparl: "Tak. Ale w tym przypadku nie my powinnismy to zrobic, ale zaklad oczyszczania miasta". Przyszedlem. Zawolalem czterech ludzi, ktorzy wychowali sie w moim domu. Zmusilem moja corke Izabele, by mi towarzyszyla. W ten sposob moj uczynek staje sie bardziej rodzinny, bardziej ludzki, a mniej osobisty i wyzywajacy, niz gdybym sam ciagnal trupa uliczkami miasteczka az na cmentarz. Po tym, co widzialem w ciagu ostatnich dwudziestu osmiu lat, wierze, ze Macondo zdolne jest do wszystkiego. Ale jesli nawet maja nie uszanowac mnie, chocby z racji mego podeszlego wieku czy stopnia pulkownika republiki, przy tym czlowieka uposledzonego na ciele, ale nie na umysle, to mam nadzieje, ze przynajmniej przez wzglad na to, ze jest kobieta, uszanuja moja corke. Nie robie tego dla siebie. Byc moze rowniez nie dla spokoju zmarlego. Po to tylko, by spelnic swiete przyrzeczenie. Jesli przyprowadzilem Izabele, to nie ze strachu, lecz z litosci. Ona przyprowadzila dziecko (rozumiem, ze zrobila to z tych samych powodow) i teraz jestesmy tu, w trojke, znoszac ciezar tego bezlitosnego wydarzenia. Przyszlismy przed chwila. Myslalem, ze zastaniemy cialo wiszace jeszcze na sznurze, ale ludzie pospieszyli sie, zlozyli je na lozku i niemal juz owineli w calun, przekonani, ze nie potrwa to dluzej niz godzine. Wchodze, czekam az przyniosa trumne, widze moja corke i dziecko, jak siadaja w kacie, i rozgladam sie po pokoju myslac, ze doktor zostawil moze cos, co tlumaczyloby jego decyzje. Biurko jest otwarte, pelne porozrzucanych w nieladzie papierow, z ktorych zaden nie jest zapisany jego reka. Na biurku lezy oprawny receptariusz, ten sam, ktory mial z soba przed dwudziestu pieciu laty, gdy przyszedl do domu i otworzyl ten olbrzymi kufer, gdzie pomiescilyby sie ubrania calej mojej rodziny. Ale w kufrze nie bylo nic poza dwiema lichymi koszulami, sztuczna szczeka, na pewno nie jego, bo on mial swoje naturalne uzebienie, mocne i cale; portret i receptariusz. Otwieram szuflady i we wszystkich znajduje druczki, papiery - nic wiecej, stare, zakurzone; a na dole, w ostatniej szufladzie, jeszcze te sztuczna szczeke, ktora mial przed dwudziestu pieciu laty, zakurzona, pozolkla z powodu uplywu czasu i nieuzywania. Na stoliku, przy zgaszonej lampie, leza pliki nie rozcietych gazet. Przerzucam je. Sa po francusku, ostatnie sprzed trzech miesiecy: lipiec 1928. I sa inne, rowniez nie rozciete: styczen 1927, listopad 1926. I najstarsze: pazdziernik 1919. Mysle: "Od dziewieciu lat, rok po wydaniu wyroku, nie rozcinal gazet. Od tamtej pory zerwal ostatnie wiezy laczace go z ojczyzna i rodakami". Ludzie przynosza trumne i ukladaja w niej zwloki. Wtedy przypominam sobie dzien sprzed dwudziestu pieciu lat, kiedy zjawil sie w moim domu i oddal mi list polecajacy, datowany w Panamie i skierowany do mnie od Generalnego Intendenta Wybrzeza Atlantyckiego pod koniec wielkiej wojny, pulkownika Aureliano Buendia. W mroku tego bezdennego kufra przerzucam walajace sie drobiazgi. Kufer stoi w drugim kacie, bez klucza, jest w nim wszystko, co mial dwadziescia piec lat temu. Przypominam sobie: "Dwie liche koszule, pudelko na zeby, portret i ten stary receptariusz w oprawie". I zbieram te rzeczy, zanim przybija wieko, i wrzucam je do trumny. Portret jest jeszcze na dnie kufra, prawie w tym samym miejscu co wtedy. To dagerotyp jakiegos wojskowego obwieszonego medalami. Wrzucam portret do trumny. Wrzucam sztuczna szczeke i na koniec receptariusz. Potem daje znac ludziom, by przybili wieko. Mysle: "Teraz znow udal sie w podroz. Jest rzecza jak najbardziej naturalna, by w te ostatnia wzial rzeczy, ktore towarzyszyly mu w przedostatniej. Przynajmniej to jest calkiem naturalne". I wtedy wydaje mi sie, ze po raz pierwszy, odkad umarl, jest mu wygodnie. Rozgladam sie dokladnie po pokoju i widze, ze zostawil but na lozku. Z butem w reku daje nastepny znak moim ludziom, a oni znow unosza wieko dokladnie w tej samej chwili, kiedy gwizdze pociag, znikajacy za ostatnim zakretem miasteczka. "Jest wpol do trzeciej - mysle. Wpol do trzeciej, 12 wrzesnia 1928 roku; prawie ta sama godzina, co owego dnia w 1903 roku, kiedy ten czlowiek usiadl po raz pierwszy przy naszym stole i poprosil o trawe do jedzenia". Adelajda spytala go wtedy: "Jakiego rodzaju trawe, panie doktorze?" A on, swoim ospalym glosem przezuwajacego zwierzecia, jeszcze znieksztalconym mowieniem przez nos: "Zwyczajna, prosze pani. Taka, jaka jedza osly". 2 Jest prawda, ze Meme me ma w domu i ze nikt nie moglby dokladnie powiedziec, od kiedy jej tu nie ma. Po raz ostatni widzialam ja jedenascie lat temu. Wtedy miala jeszcze na tym rogu sklepik, ktory wskutek wymagan mieszkancow powoli, niedostrzegalnie zmienil sie w maly bazar. Wszystko na swoim miejscu, ladnie ulozone przez skrupulatna, metodyczna pracowitosc Meme, ktora przez caly dzien szyla dla mieszkancow na jednej z czterech istniejacych wowczas w miasteczku maszyn do szycia "Domestic" lub krecila sie za lada, obslugujac klientow z ta sympatycznoscia Indianki, ktorej nigdy nie zatracila, a ktora byla zarazem otwarta i pelna rezerwy; zawila mieszanina naiwnosci i podejrzliwosci.Przestalam widywac Meme od dnia, gdy opuscila nasz dom, ale tak naprawde nie moglabym juz dokladnie powiedziec, kiedy odeszla, zeby zamieszkac z doktorem, ani jak mogla zachowac sie tak nikczemnie, popasc w taka krancowosc i zostac konkubina czlowieka, ktory odmowil jej swej pomocy, pomimo iz oboje mieszkali pod dachem mojego ojca, ona - jako dziecko sluzacych, a on - jako staly gosc. Od mojej macochy dowiedzialam sie, ze doktor byl czlowiekiem o zlym charakterze, ze przeprowadzil z tata dluga rozmowe, by przekonac go, ze choroba Meme to nic groznego. I mowil to nie zbadawszy jej, nie ruszywszy sie ze swego pokoju. W kazdym razie, nawet gdyby choroba Indianki byla jedynie przejsciowa dolegliwoscia, powinien byl jej pomoc, chocby przez wzglad na to, jak traktowano go w naszym domu przez owe osiem lat, ktore w nim spedzil. Nie wiem, jak to wszystko sie stalo. Wiem, ze pewnego ranka Meme zniknela z domu i on rowniez. Wtedy moja macocha kazala zamknac pokoj i wrocila do tego tematu dopiero przed dwunasty laty, kiedy szylysmy moja suknie slubna. Trzy lub cztery niedziele pozniej, po tym, jak opuscila nasz dom, Meme zjawila sie w kosciele na mszy o osmej, w jaskrawej sukni z wzorzystego jedwabiu i w dziwacznym kapeluszu, przystrojonym wiazanka sztucznych kwiatow. W naszym domu zawsze chodzila ubrana skromnie, przez wieksza czesc dnia boso, wiec w tamta niedziele, gdy weszla do kosciola, wydala mi sie jakas Meme zupelnie inna od naszej. Wysluchala mszy przy oltarzu, posrod pan z towarzystwa, napuszona i afektowana w tym mnostwie rzeczy, ktore wlozyla na siebie, a ktore czynily z niej kogos nowego, nowoscia tandetna i na pokaz. Kleczala przy oltarzu. I nawet poboznosc, z jaka wysluchala mszy, byla u niej zupelnie odmienna; nawet w sposobie przezegnania sie bylo cos z tej przeladowanej, swiecidelkowatowej pretensjonalnosci, z jaka weszla do kosciola ku zdumieniu tych, ktorzy znali ja jako sluzaca w naszym domu, i zaskoczeniu tych, ktorzy nigdy jej nie widzieli. Ja (nie mialam wtedy wiecej niz trzynascie lat) zadawalam sobie pytanie, skad ta nagla przemiana; dlaczego Meme zniknela z naszego domu, a tej niedzieli zjawila sie w kosciele wystrojona raczej jak bozonarodzeniowa szopka niz jak dama, albo tak, jak moglyby sie ubrac trzy damy naraz idace na msze wielkanocna, choc pierscieni i paciorkow bylo na Indiance tyle, ze starczyloby przynajmniej dla jeszcze jednej. Kiedy msza sie skonczyla, kobiety i mezczyzni stloczyli sie w przedsionku, by przyjrzec sie jej, gdy bedzie wychodzila; ustawili sie przed glownym wejsciem w dwoch rzedach i nawet sadze, ze bylo cos skrycie ukartowanego w tej ospalej i kpiarskiej powadze, z jaka w milczeniu czekali na chwile, w ktorej Meme stanela w drzwiach, zamknela oczy, a nastepnie otworzyla je w doskonalej harmonii z siedmiobarwna parasolka. Szla tak miedzy dwoma rzedami kobiet i mezczyzn, smieszna w tym pawim przebraniu, na wysokich obcasach, poki jeden z mezczyzn nie podszedl zamykajac krag, a Meme stanela w srodku, zdruzgotana, zmieszana, probujac usmiechnac sie dystyngowanym usmiechem, ktory okazal sie rownie przesadny i falszywy jak jej wyglad. Ale w chwili, gdy Meme wyszla, otworzyla parasolke i zaczela isc, tata, ktory byl przy mnie, zaczal ciagnac mnie w strone zgromadzonych. Kiedy wiec mezczyzni zaczeli zaciesniac krag, ojciec torowal juz sobie droge ku Meme, ktora, zmieszana, probowala sie wydostac. Tata, nie ogladajac sie na stloczonych ludzi, wzial ja pod reke i przeprowadzil przez pol placu, przybierajac dumna i wyzywajaca postawe, jak zawsze, gdy robi cos, z czym reszta ludzi nie bedzie sie zgadzac. Minal jakis czas, nim dowiedzialam sie, ze Meme poszla mieszkac z doktorem jako jego konkubina. Sklepik byl wtedy czynny, a ona nadal przychodzila na msze niczym wielka dama, nie przejmujac sie tym, co inni beda mowic czy myslec, jakby zapomniala o wydarzeniach z pierwszej niedzieli. Mimo to w dwa miesiace pozniej juz jej w kosciele nie ujrzano. Pamietalam doktora w naszym domu. Pamietalam jego czarne, przyciete wasiki i sposob, w jaki patrzyl na kobiety swymi lubieznymi i pozadliwymi oczami psa. Pamietam jednak, ze nigdy sie do niego nie zblizylam, byc moze dlatego, ze patrzylam na niego jak na dziwne zwierze, ktore siadalo do stolu wtedy, gdy wszyscy od niego wstawali i zywilo sie taka sama trawa, jaka daje sie oslom. Do dnia, kiedy ojciec zachorowal trzy lata temu, doktor ani razu nie ruszyl sie ze swego naroznego domu od czasu, gdy odmowil pomocy rannym, tak jak szesc lat przedtem odmowil kobiecie, ktora dwa dni pozniej miala zostac jego konkubina. Sklepik zostal zamkniety, nim miasteczko wydalo wyrok na doktora. Ale ja wiem, ze Meme nadal tu zyla, wiele miesiecy lub nawet lat po zamknieciu sklepiku. Zniknac musiala o wiele pozniej, a w kazdym razie o wiele pozniej dowiedziano sie o tym, bo dopiero z paszkwilu, ktory pojawil sie na tych drzwiach. Wedlug tego paszkwilu doktor zamordowal swoja konkubine i zakopal w ogrodku z obawy, by miasteczko nie wykorzystalo tego, zeby go otruc. Ale widzialam Meme przed jedenastu laty, przed moim slubem. Kiedy wracalam po odmowieniu rozanca, Indianka wyszla przed drzwi sklepiku i powiedziala mi swoim wesolym, troche kpiarskim tonem: "Chabela, za maz wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie sie pochwalic". -Tak - mowie mu - chyba zrobil to w ten sposob. Ciagne wtedy za sznur, na jednym z koncow widac jeszcze rdzen wlokien niedawno przecietych nozem. Zawiazuje ponownie wezel, ktory moi ludzie przecieli by zdjac cialo, i przerzucam jeden z koncow nad belka, az sznur zwisnie, przywiazany dostatecznie mocno, by jeszcze niejeden czlowiek znalazl na nim smierc podobna do tej smierci. Wtedy zas alkad, wachlujac kapeluszem twarz otepiala od upalu i wodki, patrzac w strone sznura, mierzac jego wytrzymalosc mowi: "To niemozliwe, zeby taki cienki sznur utrzymal jego cialo". A ja odpowiadam mu: "Ten sam sznur utrzymywal jego hamak przez wiele lat". On przesuwa krzeslo, podaje mi kapelusz i zwisa w powietrzu na sznurze z twarza czerwona od wysilku. Nastepnie staje znow na krzesle przypatrujac sie zwisajacej linie. Mowi: "To niemozliwe. Ten sznur jest za krotki, zebym mogl go sobie owinac wokol szyi". I wtedy rozumiem, ze umyslnie jest nielogiczny, ze wymysla przeszkody, by nie dopuscic do pogrzebu. Stojac na wprost niego przygladam mu sie badawczo. Mowie mu: "Czy nie zauwazyl pan, ze byl co najmniej o glowe wyzszy od pana?" A on raz jeszcze przyglada sie trumnie. Mowi: "Mimo wszystko nie jestem pewien, czy zrobil to na tym sznurku". Jestem pewien, ze stalo sie to wlasnie w ten sposob. I on wie o tym, ale zamierza zwlekac, ze strachu, zeby nie narobic sobie klopotow. Jego tchorzostwo rozpoznac mozna po tym kreceniu sie bez celu. Tchorzostwo dwojakie i sprzeczne: zeby udaremnic ceremonie i zarazem zarzadzic ja. Wtedy, kiedy staje przy trumnie, obraca sie na pietach, patrzy na mnie, mowi: "Musialbym zobaczyc go wiszacego, zeby sie przekonac". Zrobilbym to. Wydalbym moim ludziom polecenie, by otworzyli trumne i powiesili ponownie wisielca, tak jak wisial niedawno. Ale tego byloby juz za wiele dla mojej corki. Byloby za wiele dla dziecka, ktorego ona nie powinna byla przyprowadzac. Chociaz nie mialbym wyrzutow sumienia, by w ten sposob potraktowac nieboszczyka, zgwalcic bezbronne cialo, zaklocic spokoj czlowieka po raz pierwszy pogodzonego z gryzacym go robakiem; nawet jesli wywleczenie trupa, lezacego spokojnie i zasluzenie w swej trumnie, byloby wbrew moim zasadom, kazalbym go powiesic znowu, zeby zobaczyc, do jakich granic ten czlowiek zdolny jest sie posunac. Ale to niemozliwe. I mowie mu to: "Moze byc pan przekonany, ze nie wydam takiego polecenia. Jesli pan chce, niech go pan sam wiesza i bierze odpowiedzialnosc za to, co sie stanie. Prosze pamietac, ze nie wiemy, od jak dawna nie zyje". Nie ruszyl sie. Jeszcze stoi przy trumnie, patrzac na mnie, pozniej na Izabele, pozniej na dziecko, a nastepnie raz jeszcze na trumne. Nagle jego twarz staje sie posepna i zlowroga. Mowi: "Powinien pan wiedziec, co moze pana przez to spotkac". A ja potrafie zrozumiec, jak dalece prawdziwa jest jego grozba. Mowie mu: "Oczywiscie, ze wiem. Jestem odpowiedzialnym czlowiekiem". A on, teraz ze skrzyzowanymi rekami, pocac sie, kierujac sie w moja strone wystudiowanymi i komicznymi ruchami, ktore usiluja byc pelne grozby, mowi: "Moglbym zapytac - skad pan sie dowiedzial, ze ten czlowiek powiesil sie dzisiejszej nocy". Czekam, az dojdzie do mnie. Stoje nieruchomo, przygladajac mu sie, poki nie uderza mnie w twarz jego cieply i cierpki oddech; poki nie zatrzymuje sie, wciaz ze skrzyzowanymi rekami, poruszajac wystajacym spod pachy kapeluszem. Wtedy mowie mu: "Gdy pan zada mi to pytanie oficjalnie, z wielka przyjemnoscia panu odpowiem". Tkwi na wprost mnie, w tej samej pozycji. Kiedy mowie, nie okazuje ani zaskoczenia, ani rozczarowania. Mowi: "Oczywiscie, panie pulkowniku. Wlasnie oficjalnie pana pytam". Gotow jestem dogadzac mu tak dlugo, jak tylko zechce. Jestem przekonany, ze bez wzgledu na to, jak dlugo bedzie sie czepial, w koncu zmuszony bedzie ustapic wobec zelaznej, ale cierpliwej i spokojnej postawy. Odpowiadam mu: "Ci ludzie odcieli cialo, nie moglem bowiem pozwolic na to, by wisialo, poki nie zdecyduje sie pan przyjsc. Dwie godziny temu prosilem, zeby pan przyszedl, a pan potrzebowal tyle czasu, zeby przejsc dwie ulice". Jeszcze sie nie rusza. Stoje na wprost, wsparty o laske, nieco pochylony. Mowie: "A po drugie, byl moim przyjacielem". Nim koncze mowic, usmiecha sie ironicznie, nie zmieniajac jednak pozycji, wciaz dyszac mi prosto w twarz swym gestym i kwasnym odorem. Mowi: "No, jasne, jakie to proste, nie?" I nagle przestaje sie usmiechac. Mowi: "To znaczy, ze wiedzial pan, ze ten czlowiek sie powiesi". Spokojnie, cierpliwie, przekonany, ze tylko usiluje zawiklac sprawe, odpowiadam: "Powtarzam, ze kiedy dowiedzialem sie, ze sie powiesil, przede wszystkim poslalem po pana, a od tego czasu minely dwie godziny". A on, jakbym to ja go pytal, a nie zeznawal, mowi: "Jadlem obiad". A ja mowie: "Wiem. Wydaje mi sie, ze nawet mial pan czas na mala drzemke". Wtedy nie wie, co powiedziec. Odchyla sie. Patrzy na Izabele siedzaca przy dziecku. Patrzy na ludzi, wreszcie na mnie. Ale teraz wyraz twarzy zmienil mu sie. Wydaje sie decydowac na cos, co zajmuje jego mysli juz od dluzszej chwili. Odwraca sie, rusza w strone funkcjonariusza, mowi mu cos. Policjant robi jakis gest i wychodzi z pokoju. Pozniej wraca do mnie i bierze mnie pod reke. Mowi: "Chcialbym porozmawiac z panem w drugim pokoju, panie pulkowniku". Teraz jego glos zmienil sie calkowicie. Teraz jest napiety i zmieszany. I kiedy ide do sasiedniego pokoju czujac niepewny ucisk jego reki, zaskakuje mnie mysl, ze wiem, co chce mi powiedziec. Ten pokoj, w przeciwienstwie do poprzedniego, jest obszerny i chlodny. Wypelniony jest swiatlem wpadajacym z patio. Tu widze jego zmieszane oczy, usmiech, ktory nie pasuje do wyrazu jego spojrzenia. Slysze jego glos, gdy mowi: "Panie pulkowniku, moglibysmy to zalatwic w inny sposob". A ja nie dajac mu skonczyc, pytam: "Ile?" I wtedy przeistacza sie w calkiem innego czlowieka. Meme przyniosla talerz ciasteczek i dwie slone buleczki, takie, jakie nauczyla sie piec od mojej matki. Zegar wybil dziewiata. Meme siedziala w kantorku naprzeciwko mnie i jadla bez apetytu, jakby ciasteczka i buleczki byly tylko pretekstem do zlozenia wizyty. Tak to wlasnie rozumialam i pozwalalam Meme bladzic w jej labiryntach, zatopic sie w przeszlosci z tym nostalgicznym i smutnym entuzjazmem, ktory powodowal, ze w swietle lampki dopalajacej sie na ladzie okazywala sie o wiele bardziej zwiedla i postarzala niz w dniu, w ktorym weszla do kosciola w kapeluszu i na wysokich obcasach. Bylo oczywiste, ze tamtego wieczoru Meme miala ochote wspominac. I kiedy tak wspominala, ja mialam wrazenie, ze przez poprzednie lata stala w miejscu, w ciagle tym samym, statycznym, bezczasowym wieku, i ze tamtej nocy, wspominajac, ponownie puscila w ruch swoj osobisty czas i zaczela ulegac dlugo odwlekanemu procesowi starzenia sie. Meme byla sztywna i posepna, gdy mowila o tym malowniczym, feudalnym splendorze naszej rodziny w ostatnich latach ubieglego wieku, przed wielka wojna. Meme wspominala moja matke. Wspominala ja tej nocy, gdy wracalam z kosciola, a ona powiedziala mi swym wesolym i troche kpiarskim tonem: "Chabela, za maz wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do mnie sie pochwalic". Bylo to wlasnie w tych dniach, kiedy bardzo potrzebowalam mojej matki i probowalam przywrocic ja cala sila mojej pamieci. "Jestes zywym jej portretem" - powiedziala. I naprawde tak myslalam. Siedzialam naprzeciw Indianki mowiacej tonem, w ktorym precyzja przemieszana byla z niedokladnoscia, jakby w tym, co wspominala, bylo wiele z niewiarygodnej legendy, ale w taki sposob, jakby wspominala w dobrej wierze, a nawet z przekonaniem, ze uplyw czasu przemienil legende w odlegla, ale nie dajaca sie zapomniec rzeczywistosc. Powiedziala mi o podrozy moich rodzicow podczas wojny, o gorzkiej pielgrzymce, ktorej kres mialo polozyc osiedlenie sie w Macondo. Moi rodzice uciekali przed nieszczesciami wojny i szukali dostatniego, spokojnego zakatka, by tam osiasc, i uslyszeli, jak mowiono o zlotym cielcu, i przyszli odszukac go w miejscu, gdzie wowczas ledwie zaczelo powstawac miasteczko, zalozone przez kilka rodzin uciekinierow, ktorych czlonkowie starali sie w tej samej mierze o zachowanie swych tradycji i religijnych zwyczajow, co o tuczenie swoich swin. Macondo bylo dla moich rodzicow ziemia obiecana, pokojem i zlotym runem. Tu znalezli miejsce odpowiednie dla zrekonstruowania domu, ktory po kilku latach mial stac sie wiejska rezydencja z trzema stajniami i dwoma goscinnymi pokojami. Meme nie zatrzymywala sie na szczegolach - mowila o rzeczach najbardziej ekstrawaganckich z niepohamowana wola przezycia ich raz jeszcze, choc z bolem, wywolanym oczywistoscia, ze nie przezyje ich po raz drugi. Nie odczuwalismy zadnych cierpien ani niedostatku w podrozy, mowila. Nawet konie spaly pod moskitiera, nie dlatego, by moj ojciec byl marnotrawca czy szalencem, ale dlatego, ze moja matka miala dziwne poczucie milosierdzia i uwazala, ze oczy Boga cieszy to, ze chroni sie od komarow nie tylko czlowieka, lecz i zwierze. Wszedzie niesli swoj dziwaczny i klopotliwy bagaz; kufry pelne garderoby przodkow zmarlych na dlugo przed narodzeniem moich rodzicow, przodkow, ktorzy nie mogli spotkac sie dwadziescia sazni pod ziemia; skrzynie pelne kuchennych naczyn, nie uzywanych od wielu lat, a nalezacych do najdalszych krewnych moich rodzicow (byli kuzynami) i nawet kufer pelen swietych, z ktorych powstawal domowy oltarzyk wszedzie tam, gdzie sie zatrzymywali. Byla to dziwaczna trupa z konmi i kurami, i czterema Indianami (towarzyszami Meme), ktorzy wychowali sie w domu i towarzyszyli moim rodzicom w tej wedrowce po kraju niczym tresowane zwierzeta w cyrku. Meme wspominala ze smutkiem. Mialo sie wrazenie, ze uwaza uplyw czasu za osobista strate, jakby przeczuwala rozdartym przez wspomnienia sercem, ze gdyby czas nie uplynal, ona jeszcze bylaby w tej pielgrzymce, ktora przez moich rodzicow musiala byc uwazana za kare, dla dzieci miala jednak cos ze swieta, pelnego niezwyklych widowisk, jak te z konmi pod moskitiera. Pozniej wszystko zaczelo toczyc sie na odwrot, powiedziala. Przybycie do powstajacego Macondo w ostatnich dniach wieku bylo wjazdem zrujnowanej, zniszczonej przez wojne rodziny, zwiazanej jeszcze z niedawna, wspaniala przeszloscia. Indianka wspominala moja matke, wowczas bedaca w ciazy, gdy siedzac po damsku na mule przybyla do miasteczka, z zielona, malaryczna twarza, z nogami unieruchomionymi przez obrzek. Byc moze w moim ojcu dojrzewalo ziarno urazy, ale przybywal zapuscic korzenie na przekor wszystkim burzom, oczekujac tymczasem, by moja matka doczekala sie tego syna, ktory podczas podrozy zaczal rosnac w jej brzuchu, i ktory, w miare jak zblizala sie godzina porodu, stopniowo ja usmiercal. Swiatlo lampy padalo na nia z boku. Meme ze swym surowym indianskim wyrazem twarzy, gladkimi, grubymi wlosami jak z konskiej grzywy, zdawala sie przypominac siedzacego bozka, zielonego i widmowego w goracym kantorze, bo mowila tak, jak mowilby bozek wspominajacy swoj dawny ziemski pobyt. Nigdy nie mialam z nia blizszego kontaktu, ale tamtej nocy, po owym naglym i spontanicznym odruchu zazylosci, czulam, ze lacza mnie z nia wiezy silniejsze od wiezow krwi. Nagle, gdy Meme przerwala na chwile, uslyszalam jego kaszel dochodzacy z pokoju, z tego samego pokoju, gdzie teraz jestem z dzieckiem i moim ojcem. Zaniosl sie suchym, urywanym kaszlem, pozniej odchrzaknal, a nastepnie rozlegl sie ow szczegolny odglos, jak zawsze kiedy mezczyzna przewraca sie na lozku. Meme natychmiast przestala mowic i na jej twarz padl ciemny, milczacy cien. Zapomnialam o nim. Dotychczas (bylo okolo dziesiatej) czulam sie, jakbysmy byly w tym domu same. Pozniej atmosfera stala sie napieta. Poczulam zmeczenie reki, w ktorej trzymalam, nic nie sprobowawszy, talerzyk z ciasteczkami i buleczkami. Pochylilam sie ku niej i powiedzialam: "Nie spi". Ona, teraz juz zimna i calkowicie obojetna, powiedziala: "Nie bedzie spal az do switu". I nagle zrozumialam rozgoryczenie, ktore mozna bylo w niej dostrzec, gdy wspominala przeszlosc naszego domu. Nasze zycie zmienilo sie, nastaly dobre czasy, a Macondo bylo zgielkliwym miasteczkiem, w ktorym dosc bylo pieniedzy nawet na to, by marnotrawic je w sobotnie noce; Meme zyla jednak lepsza przeszloscia. Podczas gdy na zewnatrz cwiartowano zlotego cielca, wewnatrz, w kantorze, ona zyla swym jalowym, anonimowym zyciem, calymi dniami za lada, a nocami przy mezczyznie, ktory nie spal az do switu, przez caly czas krecac sie po mieszkaniu, spacerujac, patrzac na nia pozadliwie tymi swymi lubieznymi oczami psa, ktorych nie moglam zapomniec. Przejmowala mnie mysl o Meme zyjacej z tym czlowiekiem, ktory kiedys odmowil jej swej pomocy, z mezczyzna, bedacym wciaz gruboskornym zwierzeciem, nie odczuwajacym ani goryczy, ani litosci, nie przerywajacym swej zapamietalej krzataniny po mieszkaniu, mogacej wyprowadzic z rownowagi nawet najbardziej zrownowazona osobe. Odzyskawszy moj normalny ton, wiedzac, ze on tu jest, ze nie spi, ze otwiera byc moze swoje lubiezne oczy psa za kazdym razem, gdy z kantoru dochodzi do niego odglos naszych slow, sprobowalam zmienic temat naszej rozmowy. -A jak interesy? - zapytalam. Meme usmiechnela sie. Jej usmiech byl smutny, melancholijny, jakby nie byl wywolany tym, co teraz czula, ale jakby trzymala go w szufladzie - wyjmujac go stamtad jedynie w niezbednych chwilach, ale uzywajac go bez celu, tak jakby to, ze rzadko korzystala z usmiechu, spowodowalo, iz zapomniala, w jaki sposob normalnie nalezy sie nim poslugiwac. "Jakos idzie" - powiedziala, poruszajac glowa w dwuznaczny sposob i znow stala sie milczaca, nieobecna. Wtedy zrozumialam, ze powinnam sobie pojsc. Oddalam Meme talerzyk, nie tlumaczac sie z tego, ze jego zawartosc jest nienaruszona, zobaczylam, jak wstala i odstawila go na lade. Stamtad popatrzyla na mnie i powtorzyla: "Jestes zywym jej portretem". Siedzialam w takim miejscu, ze swiatlo padalo na mnie z tylu, lamiac sie w plynacej z przeciwka jasnosci i Meme rozmawiajac ze mna nie widziala mojej twarzy. Pozniej, kiedy wstala, by odstawic talerz na lade za lampa, zobaczyla mnie na wprost siebie i dlatego powiedziala: "Jest zywym jej portretem". Wtedy zaczela wspominac dni, kiedy moja matka przybyla do Macondo. Natychmiast zostala przeniesiona z mulicy na fotel na biegunach i tkwila w nim przez trzy miesiace, nie ruszajac sie, jedzac bez apetytu. Czasami przynoszono jej obiad, a ona siedziala az do poznego popoludnia, trzymajac talerz w reku, nie bujajac sie, wyprostowana, z nogami opartymi na krzesle, czujac rosnaca w nich smierc, az w koncu ktos przychodzil i wyjmowal jej talerz z rak. Kiedy nadszedl dzien, bole porodowe wyrwaly ja z bezwladu, sama stanela na nogi, trzeba bylo jednak pomoc jej, by przeszla dwadziescia krokow dzielacych korytarz od sypialni, zmaltretowana przez wypelniajaca ja smierc, ktora w ciagu dziewieciu miesiecy milczacego cierpienia utozsamila sie z nia. Jej przeprawa od fotela na biegunach az do lozka zawierala caly bol; gorycz i cierpienie, ktorych nie bylo w podrozy odbytej przed kilkoma miesiacami, ale doszla tam, gdzie wiedziala, ze musi dojsc, zanim spelni ostatni akt swego zycia. Ojciec wydawal sie zrozpaczony smiercia mojej matki, powiedziala Meme. Ale wedlug jego wlasnych slow, ktore wypowiedzial pozniej, gdy zostal sam w domu: "Nikt nie moze ufac w przyzwoitosc domu, w ktorym mezczyzna nie ma u swego boku prawowitej malzonki". Przeczytawszy zas w jakiejs ksiazce, iz kiedy umiera ukochana osoba, nalezy zasadzic jasmin, by kazdej nocy ja wspominac, zasadzil krzew przy murze patia i w rok pozniej po raz drugi ozenil sie z Adelajda, moja macocha. Chwilami myslalam, ze Meme w trakcie opowiesci rozplacze sie. Ale pozostala niewzruszona, zadowolona z pokuty za to, ze nie jest szczesliwa i ze przestala nia byc z wlasnej woli. Pozniej usmiechnela sie. Nastepnie rozsiadla sie wygodnie na krzesle i stala sie calkiem ludzka. To bylo tak, jakby wewnetrznie rozliczala sie ze swego bolu i kiedy pochylila sie i zobaczyla, ze zostalo jej jeszcze dodatnie saldo w dobrych wspomnieniach, wtedy usmiechnela sie ze swoja dawna, niewyczerpana i kpiarska sympatia. Powiedziala, ze tamto zaczelo sie piec lat pozniej, kiedy stanela w drzwiach jadalni, w ktorej jadl moj ojciec, i powiedziala do niego: "Panie pulkowniku, panie pulkowniku, w gabinecie czeka na pana jakis przyjezdny". 3 Za kosciolem, po drugiej stronie ulicy, znajdowalo sie niezadrzewione podworze. Bylo to pod koniec ubieglego roku, gdy przybylismy do Macondo i jeszcze nie rozpoczeto budowy kosciola. Byl to suchy, goly grunt, na ktorym bawily sie dzieci po wyjsciu ze szkoly. Pozniej, kiedy rozpoczeto budowe kosciola, z jednej strony podworza wbito cztery slupy i ktos zauwazyl, ze ogrodzona przestrzen nadawala sie na wybudowanie jakiegos pomieszczenia. I tak zrobili. Skladowali tam materialy na budowe kosciola.Po zakonczeniu prac przy kosciele ktos wybielil pokoik i wybil drzwi w tylnej scianie wychodzacej na gole, kamieniste podworze, na ktorym nie rosla ani jedna kepka agawy. Po roku wybudowany pokoik sprawial wrazenie, ze moga zamieszkac w nim dwie osoby. W srodku pachnialo palonym wapnem. Byl to jedyny zapach, jaki przez dluzszy czas dawalo sie wyczuc w tym lokalu i jedyny przyjemny. Po wybieleniu scian ta sama reka, ktora zakonczyla budowe, zasunela rygiel na drzwiach od podworza i zalozyla klodke na drzwiach od ulicy. Pokoj nie mial wlasciciela. Nikt nie byl zainteresowany tym, by dochodzic swych praw czy to wobec terenu, czy wobec materialow budowlanych. Kiedy przybyl pierwszy proboszcz, zatrzymal sie u jednej z zamoznych rodzin Macondo. Pozniej zostal przeniesiony do innej parafii. Ale w tamtych dniach (byc moze zanim jeszcze odszedl pierwszy proboszcz) jakas kobieta z niemowleciem zajela pokoik, przy czym nikt nie dowiedzial sie ani kiedy wprowadzila sie tam, ani skad przybyla, ani w jaki sposob zdolala otworzyc drzwi. W kacie stala czarna i zielona od mchu kadz, na gwozdziu wisial dzbanek. Ale na scianach nie bylo juz wapna. Kamieniste podworze pokryla skorupa stwardnialej od deszczow ziemi. Kobieta zbudowala dach z galezi, by oslonic sie przed sloncem. A ze nie miala pieniedzy na dach z lisci palmowych, dachowki czy blachy cynkowej, zasiala dzikie wino przy galeziach i - by ustrzec sie zlych czarow - powiesila galazke aloesu i chleb na drzwiach od ulicy. Gdy w 1903 roku ogloszono, ze przybywa nowy proboszcz, kobieta z dzieckiem nadal mieszkala w pokoiku. Polowa miasteczka wyszla na glowna droge oczekujac na przyjazd ksiedza. Orkiestra miejscowa grala sentymentalne melodie, poki nie nadlecial zadyszany, zmordowany chlopiec, by powiedziec, ze mul proboszcza jest juz na ostatnim zakrecie drogi. Wtedy muzycy wyprostowali sie i zaintonowali marsza. Czlowiek, ktory mial wyglosic przemowienie powitalne, wszedl na zaimprowizowana mownice i zaczal wygladac proboszcza, by rozpoczac ceremonie powitania. W chwile pozniej przerwano jednak marsz wojskowy, mowca zszedl ze stolu, a zdumiony tlum ujrzal nadjezdzajacego przybysza, siedzacego na mulicy, na ktorej grzbiecie podrozowal takze najwiekszy kufer, jaki kiedykolwiek widziano w Macondo. Mezczyzna, na nikogo nie patrzac, pojechal w strone miasteczka. Chociaz proboszcz moglby w podroz ubrac sie po cywilnemu, jednak nikomu nie przyszlo na mysl, ze ten sniady podrozny w wojskowych sztylpach byl ksiedzem w swieckim przebraniu. I rzeczywiscie nim nie byl, o tej samej bowiem godzinie ktos widzial, jak skrotem, z drugiej strony miasteczka, wjezdza dziwaczny, nieprawdopodobnie chudy ksiadz o suchej i podluznej twarzy, siedzacy okrakiem na mule, z podwinieta do kolan sutanna, oslaniany od slonca splowialym i sponiewieranym parasolem. Proboszcz zapytal o adres kosciola, gdzie miala sie miescic plebania i widac zapytal kogos, kto nie mial o niczym najmniejszego pojecia, bo uslyszal odpowiedz: "To lokalik na tylach kosciola, prosze ksiedza". Kobieta wyszla, ale dziecko bawilo sie w srodku, za wpolotwartymi drzwiami. Ksiadz zsiadl z mula, wniosl do pokoju pekata, niedomknieta walizke bez zamkow i przewiazana jedynie paskiem ze skory innej niz skora walizki, a nastepnie, przyjrzawszy sie dokladnie pomieszczeniu, wprowadzil mula i przywiazal go na podworzu, w cieniu winorosli. Pozniej otworzyl walizke, wyciagnal hamak, ktory byl chyba tak samo stary i zniszczony jak parasol, zawiesil go w pokoju po przekatnej, od slupa do slupa, zdjal buty i sprobowal zasnac, nie przejmujac sie dzieckiem, ktore patrzylo na niego okraglymi z przerazenia oczyma. Kiedy kobieta wrocila, poczula sie widocznie speszona niespodziewana obecnoscia ksiedza, ktorego twarz byla tak bez wyrazu, ze niczym nie roznila sie od krowiej czaszki. Kobieta przypuszczalnie przeszla na palcach przez pokoj. Zapewne przesunela skladane lozko az do drzwi, zwinela w tobolek rzeczy swoje i dziecka i wyszla, zbita z tropu, nie zainteresowawszy sie kadzia ani dzbankiem, bo w godzine pozniej, gdy witajacy przebiegli miasteczko w odwrotnym kierunku, z orkiestra na czele grajaca wojskowa melodie, otoczeni zgraja dzieciakow, ktore uciekly ze szkoly, znalezli proboszcza samego w pokoju, rozwalonego w hamaku, z rozpieta sutanna i bez butow. Widac ktos zaniosl wiadomosc na glowna droge, ale nikomu nie przyszlo na mysl zapytac, co robi proboszcz w tej izbie. Pomyslano widocznie, ze byl spokrewniony z kobieta, a ona opuscila pokoik pomyslawszy, ze proboszcz mial nakaz jego zajecia, lub ze pomieszczenie bylo wlasnoscia kosciola, czy tez po prostu ze strachu, ze zapytaja ja, dlaczego mieszkala ponad dwa lata w tym pokoju, ktory do niej nie nalezal, nie placac komornego i nie pytajac nikogo o zezwolenie. Nie przyszlo rowniez nikomu na mysl zazadac wyjasnien - ani wtedy, ani kiedykolwiek pozniej - dlaczego proboszcz nie zgodzil sie na przemowienia, dlaczego odlozyl podarki na podloge i jedynie pozdrowil parafian, chlodno i z pospiechem, gdyz wedlug jego slow "przez cala noc oka nie zmruzyl". Wobec tego chlodnego przyjecia ze strony ksiedza, najdziwniejszego, jakie kiedykolwiek widzieli, ludzie rozeszli sie. Zauwazono twarz podobna do krowiej czaszki, szare wlosy ostrzyzone na jeza i to, ze nie mial ust, a jedynie pozioma szczeline, ktora, zdawac sie moglo, znajdowala sie w tym miejscu nie od urodzenia, lecz pojawila sie pozniej, od jednego ciecia nozem. Tego samego jednak popoludnia wydal sie ludziom do kogos podobny. I jeszcze przed switem wiedzieli do kogo. Przypomnieli sobie, ze latal nago, ale w butach i w kapeluszu, z proca i kamieniami w czasach, gdy Macondo bylo skromna osada uciekinierow. Weterani pamietali jego udzial w wojnie domowej z osiemdziesiatego piatego roku. Przypomnieli sobie, ze majac siedemnascie lat byl pulkownikiem, ze byl buntowniczy, odwazny i uparty. Tylko ze w Macondo nie wiedziano nic o jego losach do dnia, kiedy wrocil, by objac parafie. Niewielu pamietalo imie, jakie dano mu na chrzcie. Za to wiekszosc weteranow pamietala to, ktorym przezywala go matka (byl bowiem samowolny i buntowniczy), a ktore bylo tym samym, pod jakim znali go wojenni towarzysze. Wszyscy nazywali go: Szczeniak. I tak nazywano go w Macondo az do godziny jego smierci: - Szczeniak, Szczeniaczek. Tak wiec czlowiek ten przybyl do naszego domu tego samego dnia i prawie o tej samej godzinie, w ktorej wrocil do Macondo Szczeniak. Tamten glowna droga, choc nikt go nie oczekiwal i nikt nie mial najmniejszego pojecia, jak sie nazywal ani jaki byl jego zawod; proboszcz zas skrotem, gdy na glownej drodze czekalo na niego cale miasteczko. Wrocilem do domu po akcie powitania. Wlasnie siedlismy do stolu - nieco pozniej niz zazwyczaj - kiedy podeszla do mnie Meme, by powiedziec: "Panie pulkowniku, panie pulkowniku, w gabinecie czeka na pana jakis przyjezdny". Powiedzialem: "Niech tu przyjdzie". A Meme odpowiedziala: "Czeka w gabinecie i mowi, ze musi sie koniecznie z panem zobaczyc". Adelajda przestala karmic zupa Izabele (ktora miala wowczas najwyzej piec lat) i poszla zajac sie nowoprzybylym. Po chwili wrocila, wyraznie czyms przejeta: -Chodzil w kolko po gabinecie - powiedziala. Widzialem ja zza swiecznikow. Nastepnie zaczela znow karmic Izabele. "Moglas go zaprosic do srodka" - powiedzialem nie przerywajac jedzenia. A ona odpowiedziala: "Wlasnie mialam to zrobic. Ale on chodzil w kolko po gabinecie, kiedy weszlam i powiedzialam dzien dobry, i nic nie odpowiedzial, bo patrzyl na tancerke stojaca na konsoli. I kiedy mialam powiedziec jeszcze raz dzien dobry, zaczal nakrecac tancerke, postawil ja na biurku i patrzyl, jak tanczy. Nie wiem, czy to przez muzyke nie slyszal, ze znowu powiedzialam mu dzien dobry i ze stanelam naprzeciw biurka, nad ktorym byl pochylony i przygladal sie tancerce, ktora mogla jeszcze dlugo tanczyc, bo byla nakrecona do konca". Adelajda karmila zupa Izabele. Powiedzialem jej: "Widocznie ta zabawka zainteresowala go". A ona, wciaz karmiac Izabele: "Chodzil w kolko po gabinecie, ale pozniej, kiedy zobaczyl tancerke, zdjal ja, jakby juz wiedzial, do czego sluzy, jakby znal jej mechanizm. Nakrecal ja, kiedy powiedzialam mu dzien dobry po raz pierwszy, zanim zaczela grac pozytywka. Wtedy postawil tancerke na biurku i zaczal sie jej przygladac, ale bez usmiechu, jakby interesowal go nie taniec, tylko mechanizm". Nigdy nie anonsowano mi wizyt. Niemal codziennie ktos mnie odwiedzal: moi znajomi podrozni, ktorzy zostawiali zwierzeta w stajni i przychodzili bez obaw, z pelnym zaufaniem, jak ktos, kto spodziewa sie zawsze znalezc wolne miejsce przy naszym stole. Powiedzialem Adelajdzie: "Widocznie przynosi jakas wiadomosc lub cos w tym rodzaju". A ona powiedziala: "Mimo wszystko ma dziwny sposob zachowywania sie. Patrzyl na tancerke poki nie przestala tanczyc, a tymczasem ja stalam naprzeciwko biurka, nie wiedzac, co mu powiedziec, bo sadzilam, ze mi nie odpowie, poki bedzie slychac melodie. Pozniej, kiedy tancerka podskoczyla, tak jak zawsze, gdy przestaje tanczyc, on wciaz przygladal jej sie z zaciekawieniem, pochylony nad biurkiem, ale na stojaco. Wtedy popatrzyl na mnie i uswiadomilam sobie, ze wiedzial, ze jestem w gabinecie, ale ze sie mna nie interesowal, bo chcial sprawdzic, ile czasu bedzie tanczyc tancerka. Ale ja wtedy juz nie powtorzylam dzien dobry, tylko usmiechnelam sie, kiedy na mnie spojrzal, bo zauwazylam, ze ma olbrzymie oczy z zoltymi zrenicami, ktore patrza jakby obejmujac cale cialo naraz. Kiedy usmiechnelam sie, on nadal byl powazny, tylko schylil glowe, bardzo grzecznie, i powiedzial: <>. Ma gleboki glos, sprawia wrazenie, ze moglby mowic z zamknietymi ustami. Tak jakby byl brzuchomowca". Karmila Izabele. Ja nadal jadlem obiad, myslalem bowiem, ze chodzi jedynie o jakas wiadomosc; nie wiedzialam, ze tamtego popoludnia zaczynaly sie sprawy, ktore dzis dobiegaja konca. Adelajda, wciaz karmiac Izabele, powiedziala: "Na poczatku chodzil w kolko po gabinecie". Wtedy zrozumialem, ze przybysz sprawil na niej niezwykle wrazenie i ze bardzo jej zalezy, bym sie nim zajal. Mimo to nie przerwalem obiadu, podczas gdy ona karmila Izabele i mowila. Powiedziala: "Pozniej, kiedy stwierdzil, ze chcialby zobaczyc sie z pulkownikiem, powiedzialam mu: niech pan bedzie laskaw przejsc do pokoju stolowego, a on wyprostowal sie, nie ruszajac sie z miejsca, z tancerka w reku. Wtedy podniosl glowe, stanal sztywno na bacznosc jak wojskowy, tak mi sie zdaje, bo ma wysokie buty i takie zwyczajne ubranie, i koszule zapieta pod sama szyje. Nie wiedzialam, co powiedziec, kiedy nie odezwal sie slowem i stal spokojnie, z zabawka w reku, jakby czekal, az wyjde z gabinetu, zeby ja znow nakrecic. I nagle uswiadomilam sobie, ze kogos mi przypomina, ze to wojskowy". Powiedzialem jej: "Uwazasz wiec, ze to cos powaznego?". Popatrzylem na nia ponad swiecznikami. Nie patrzyla na mnie. Karmila Izabele. Powiedziala: -Bo przedtem, kiedy chodzil w kolko po gabinecie, nie moglam zobaczyc jego twarzy. Ale pozniej, kiedy zatrzymal sie przy scianie, mial glowe tak podniesiona i oczy tak pewne, ze wydaje mi sie, ze to wojskowy i powiedzialam mu: Pan chce sie widziec z pulkownikiem na osobnosci, nieprawdaz? A on przytaknal ruchem glowy. Wtedy znow powiedzialam sobie, ze jest podobny do kogos lub, lepiej powiedziawszy, ze jest ta wlasnie osoba, do ktorej jest podobny, chociaz nie moge sobie wytlumaczyc, jak to sie stalo. Ja nie przerywalem jedzenia, ale patrzylem na nia ponad swiecznikami. Przestala karmic Izabele. Powiedziala: -Jestem przekonana, ze to nie jest zadna wiadomosc. Jestem przekonana, ze to nie to, ze on jest podobny, ale ze on jest ta wlasnie osoba, do ktorej jest podobny. Wlasciwie jestem przekonana, ze to wojskowy. Ma czarne i podciete wasy i twarz jakby z miedzi. Ma dlugie buty, i jestem przekonana, ze to nie to, ze on jest podobny, ale on jest ta wlasnie osoba, do ktorej jest podobny. Mowila jednostajnym, monotonnym, uporczywym tonem. Bylo goraco i byc moze dlatego zaczalem odczuwac irytacje. Powiedzialem: "Aha, a do kogo jest podobny?" A ona powiedziala: "Kiedy chodzil w kolko po gabinecie; nie widzialam jego twarzy, dopiero pozniej". A ja, zirytowany monotonia i uporczywoscia jej slow: "Juz dobrze, dobrze, jak tylko skoncze jesc, pojde sie z nim zobaczyc". A ona, znow karmiac Izabele: "Na poczatku nie moglam zobaczyc jego twarzy, bo chodzil w kolko po gabinecie. Ale pozniej, kiedy powiedzialam mu: niech pan bedzie laskaw przejsc, on zatrzymal sie przy scianie, z tancerka w reku. Wtedy wlasnie przypomnialam sobie, do kogo jest podobny, i przyszlam ci powiedziec. Ma olbrzymie i zbyt smiale oczy i kiedy odwrocilam sie, zeby wyjsc, poczulam, ze patrzy prosto na moje nogi". Nagle zamilkla. W jadalni wibrowalo jedynie metaliczne dzwonienie lyzki. Skonczylem jesc i przycisnalem talerzykiem serwetke. Wtedy z gabinetu dobiegla wesola melodyjka mechanicznej zabawki. 4 W kuchni w moim domu jest stare krzeslo z rzezbionego drewna, bez oparcia, i tam, na zepsutym siedzeniu moj dziadek kladzie buty, zeby sie wysuszyly przy piecu.Tobiasz, Abraham, Gilberto i ja wyszlismy wczoraj ze szkoly o tej samej porze i poszlismy na plantacje z proca, z wielkim kapeluszem, zeby do niego wrzucac ptaki, i z nowym scyzorykiem. W drodze przypomnialem sobie o niepotrzebnym krzesle w kacie kuchni, kiedys sluzacym do przyjmowania gosci, a teraz uzywanym przez zmarlego, ktory kazdej nocy siada, w kapeluszu na glowie, by patrzec na popiol wygaszony w piecu. Tobiasz i Gilberto szli w strone wylotu ciemnego tunelu. A ze rano padalo, buty slizgaly im sie na zabloconej trawie. Jeden z nich gwizdal i ten gwizd, prosty i chropowaty, rozlegal sie w roslinnym lochu tak jak wtedy, gdy ktos zaczyna spiewac w srodku tunelu. Abraham szedl z tylu, ze mna. On z proca i kamieniem gotowym do wystrzelenia. Ja z otwartym scyzorykiem. Nagle slonce rozerwalo sufit twardych lisci i swietliste cialo spadlo na trawe trzepocac jak zywy ptak. "Widziales go?" - zapytal Abraham. Popatrzylem przed siebie i przy wylocie z tunelu zobaczylem Gilberta i Tobiasza. "To nie jest ptak" - powiedzialem. - "To slonce, ktore sie przedarlo". Kiedy doszli nad brzeg, rozebrali sie i machajac nogami zaczeli pryskac na siebie ta wieczorna woda, ktora jakby nie moczyla ich skory. "Dzis po poludniu nie ma ani jednego ptaka" - powiedzial Abraham. "Kiedy pada, nie ma ptakow" - powiedzialem. I sam wtedy uwierzylem w to. Abraham zaczal sie smiac. Jego smiech jest glupi, prosty i brzmi jak strumyczek wody w kranie. Rozebral sie. "Wejde ze scyzorykiem do wody i bede mial caly kapelusz ryb" - powiedzial. Abraham stal nago naprzeciwko mnie, z otwarta dlonia, czekajac na scyzoryk. Nie odpowiedzialem od razu. Sciskalem scyzoryk w dloni i czulem jego czysta, hartowana stal. "Nie dam mu scyzoryka", pomyslalem. I powiedzialem mu: "Nie dam ci scyzoryka. Dopiero wczoraj go dostalem i bede go trzymal przez cale popoludnie". Abraham nadal trzymal wyciagnieta reke. Wtedy powiedzialem mu: -Niekoliwemoz. Abraham zrozumial mnie. Tylko on rozumial moje slowa. "Dobrze" - powiedzial i ruszyl do wody przez stwardniale i kwasne powietrze. Powiedzial: "Rozbieraj sie, poczekamy na ciebie na kamieniu". I mowiac to rzucil sie do wody i wylonil sie blyszczacy jak posrebrzana, olbrzymia ryba, jakby woda dopiero w zetknieciu z nim stawala sie woda. Lezalem wciaz na brzegu, w cieplym blocie. Kiedy raz jeszcze otworzylem scyzoryk, przestalem patrzec na Abrahama i spojrzalem dokladnie w druga strone, w strone drzew, w strone oszalalego wieczornego nieba, ktore bylo tak wielkie, ze przypominalo plonaca stajnie. "Pospiesz sie" - powiedzial z drugiego brzegu Abraham. Tobiasz siedzial na skraju kamienia i gwizdal. Wtedy pomyslalem: "Dzis nie bede sie kapal. Jutro". Kiedy wracalismy, Abraham schowal sie za glogami. Chcialem isc za nim, ale on powiedzial: "Nie przychodz tu. Jestem zajety". Zostalem na sciezce siedzac na zwiedlych lisciach, patrzac na jaskolke, jedyna, ktora kreslila kolo na niebie. Powiedzialem: -Dzis po poludniu jest tylko jedna jaskolka. Abraham nie odpowiedzial od razu. Milczal za glogami, jakby nie mogl mnie slyszec, jakby czytal. Jego milczenie bylo glebokie i skupione, pelne ukrytej sily. Dopiero po dlugim milczeniu westchnal. Wtedy powiedzial: -Jaskolki. Znowu mu powiedzialem: "Dzis jest tylko jedna". Abraham nadal siedzial za glogami, ale nie wiem, co robil. Milczal w skupieniu, ale ten spokoj nie byl spokojny. Byl to spokoj niecierpliwy i porywczy. Po jakiejs chwili powiedzial: -Tylko jedna? Ach, tak. Jasne, jasne. Teraz ja nie odpowiedzialem. To on zaczal ruszac sie za glogami. Siedzialem na zwiedlych lisciach i uslyszalem, ze pod nogami Abrahama, tam gdzie byl schowany, tez trzasnely suche liscie. Potem znowu ucichl, tak jakby odszedl. Pozniej odetchnal gleboko i zapytal: -Co mowisz? Znowu mu powiedzialem: "Ze dzis jest tylko jedna jaskolka". I mowiac to widzialem zakrzywione skrzydlo, kreslace kolka na niewiarygodnie blekitnym niebie. "Wysoko leci" - powiedzialem. Abraham odpowiedzial natychmiast: -Tak, tak, jasne. W takim razie to dlatego. Wyszedl zza glogow zapinajac spodnie. Popatrzyl w gore, gdzie jaskolka wciaz zataczala kola, i patrzac na mnie zapytal: -Co mowiles przed chwila o jaskolkach? Spoznilismy sie przez to. Kiedy dochodzilismy, w miasteczku juz palily sie swiatla. Szybko wbieglem do domu i w korytarzu wpadlem na dwie grube i slepe kobiety, na blizniaczki z San Jeronimo, ktore w kazdy wtorek przychodza spiewac dla mojego dziadka, od dawna, wtedy mnie jeszcze nie bylo na swiecie, jak powiedziala moja matka. Cala noc myslalem o tym, ze dzis znowu wyjdziemy ze szkoly i pojdziemy nad rzeke, ale bez Gilberta i Tobiasza. Chce isc tylko z Abrahamem, zeby zobaczyc, jak blyszczy jego brzuch, kiedy skacze do wody i wylania sie podobny do metalicznej ryby. Cala noc pragnalem, zebysmy wracali sami przez ciemnosc zielonego tunelu, zeby poglaskac go po udzie, jak bedziemy szli. Zawsze kiedy to robie, czuje sie tak, jakby ktos gryzl mnie delikatnymi ukaszeniami, od ktorych dostaje gesiej skorki. Jesli ten czlowiek, ktory wyszedl porozmawiac z moim dziadkiem do drugiego pokoju, przyjdzie niedlugo, moze uda nam sie wrocic do domu przed czwarta. Wtedy pojde nad rzeke z Abrahamem. Zostal w naszym domu. Zajal jeden z pokoi przy korytarzu, ten, ktory wychodzil na ulice, bo tak uznalem za stosowne; wiedzialem bowiem, ze czlowiek o jego charakterze nie czulby sie wygodnie w miejscowym hoteliku. Na drzwiach wywiesil ogloszenie (przed kilku laty, kiedy pomalowano dom, wisialo jeszcze w tym samym miejscu, wypisane jego wlasna reka, olowkiem, pochylonymi literami), a w nastepnym tygodniu trzeba bylo przyniesc nowe krzesla w trosce o wygode licznych pacjentow. Od chwili, kiedy oddal mi list pulkownika Aureliano Buendia, nasza rozmowa w gabinecie przeciagnela sie tak dlugo, ze Adelajda nie miala watpliwosci, iz chodzi o wysoko postawionego wojskowego wypelniajacego wazna misje, i kazala zastawic stol jak z okazji jakiegos swieta. Mowilismy o pulkowniku Buendia, jego coreczce - wczesniaku i skretynialym pierworodnym. Ledwie zaczelismy rozmowe, zdalem sobie sprawe, ze czlowiek ten znal dobrze Intendenta Generalnego i ze szanowal go w wystarczajacym stopniu, by zasluzyc na jego zaufanie. Kiedy Meme przyszla powiedziec nam, ze podano do stolu, myslalem, ze moja zona zaimprowizowala na przyjecie goscia jakis skromny poczestunek. Ale daleko bylo do improwizacji temu okazalemu stolowi nakrytemu nowym obrusem, zastawionemu chinska porcelana, przeznaczona wylacznie na rodzinne kolacje w swieta Bozego Narodzenia i Nowego Roku. Adelajda stala przy jednym koncu stolu, uroczyscie wyprostowana, ubrana w aksamitna, zapieta pod sama szyje suknie, ktora nosila przed naszym slubem w miescie podczas rodzinnych wizyt. Adelajda miala subtelniejsze od naszych maniery, pewne obycie towarzyskie, ktore od naszego slubu zaczelo oddzialywac na zwyczaje mojego domu. Wlozyla rodzinny medalion, zakladany na wyjatkowe okazje, i tak ona, jak i stol, jak meble, jak powietrze, jakim oddychalo sie w jadalni, sprawialy jakies surowe wrazenie schludnosci i czystosci. Gdy weszlismy do salonu, nawet on, ktory nigdy nie zwracal uwagi ani na formy towarzyskie, ani na ubior, poczul sie widocznie zawstydzony, nie przystajacy do atmosfery, bo sprawdzil guzik przy kolnierzyku, jakby mial krawat, i dalo sie zauwazyc lekkie wahanie w jego stanowczym i mocnym kroku. Niczego nie pamietam z taka dokladnoscia, jak wlasnie tamta chwile, kiedy weszlismy do jadalni i nawet ja poczulem sie ubrany zbyt domowo jak na ten stol przygotowany przez Adelajde. Na talerzach lezalo mieso i dziczyzna. To wszystko, prawde mowiac, jadalismy wtedy codziennie, ale podanie tego na porcelanowej zastawie, posrod swiezo wypolerowanych swiecznikow, wygladalo okazale i znacznie roznilo sie od tego, do czego bylismy przyzwyczajeni. Mimo iz moja zona wiedziala, ze bedziemy mieli jednego tylko goscia, rozstawila osiem nakryc, a butelka wina na srodku byla przesadnym dowodem starannosci, z jaka przygotowala przyjecie na czesc czlowieka, ktorego od pierwszej chwili pomylila z wybitna osobistoscia wojskowa. Nigdy nie wyczuwalem w moim domu atmosfery bardziej naladowanej nierzeczywistoscia. Stroj Adelajdy moglby okazac sie smieszny, gdyby nie jej rece (byly rzeczywiscie piekne i az nazbyt biale), ktore rownowazyly swoja autentyczna wytwornoscia pewien falsz i zbytnia starannosc jej wygladu. Wlasnie kiedy on sprawdzal guzik przy kolnierzyku i zawahal sie, ja pospieszylem powiedziec: "Moja druga zona, panie doktorze". Twarz Adelajdy spochmurniala, przybrala posepny wyraz. Nie ruszyla sie z miejsca trzymajac wyciagnieta reke, usmiechnieta, ale juz nie tym ceremonialnie rozciagnietym usmiechem, ktorym witala nas, gdy wchodzilismy do salonu. Gosc stuknal obcasami jak wojskowy, dotknal skroni koncem wyprostowanych palcow, nastepnie ruszyl ku niej. -Bardzo mi milo - powiedzial. Ale nie wymienil nazwiska. Dopiero gdy zobaczylem, jak uscisnal, potrzasnawszy mocno, niezrecznie dlon Adelajdy, zdalem sobie sprawe z wulgarnosci i pospolitosci jego zachowania. Usiadl na drugim koncu stolu, posrod nowych szkiel i swiecznikow. Jego niedbaly wyglad rzucal sie w oczy jak plama zupy na obrusie. Adelajda nalala wina. Jej poczatkowe podniecenie zmienilo sie w bierna nerwowosc, jakby chciala powiedziec: "No, dobrze. Wszystko odbedzie sie tak, jak bylo przewidziane, ale winien mi jestes wytlumaczenie". I wlasnie gdy nalala wina i usiadla przy drugim koncu stolu, podczas gdy Meme podawala zupe, on odchylil sie na krzesle, oparl dlonie o obrus i usmiechajac sie powiedzial: -Niech panienka poslucha, prosze zagotowac troche trawy i prosze mi to podac tak jak zupe. Meme nie ruszyla sie. Sprobowala sie usmiechnac, ale zrezygnowawszy z tego odwrocila sie ku Adelajdzie. Wtedy ona, rowniez z usmiechem, ale wyraznie speszona, zapytala go: "Jakiego rodzaju trawe, panie doktorze?". A on swoim ospalym glosem przezuwajacego zwierzecia: -Zwyczajna, prosze pani. Taka, jaka jedza osly. 5 Jest taka minuta, w ktorej dogorywa sjesta. Nawet skrzetna, tajemna, ukryta zywotnosc owadow ustaje w tej wlasnie chwili; bieg natury zostaje wstrzymany; swiat chwieje sie na skraju chaosu, a kobiety wstaja, zaslinione, z kwiatem poduszki wyhaftowanym na policzku, duszac sie od upalu i leku i mysla: "Jeszcze jest sroda w Macondo". Wowczas znow przykucaja w kacie, spajaja sen z rzeczywistoscia i godza sie tkac szept, jakby byl on olbrzymim przescieradlem, tkanym wspolnie przez wszystkie kobiety miasteczka.Gdyby czas wewnetrzny mial ten sam rytm, co ten na zewnatrz, teraz stalibysmy w pelnym sloncu, z trumna na srodku ulicy. Na zewnatrz byloby pozniej: bylaby noc. Ociezala noc wrzesniowa z ksiezycem i z kobietami siedzacymi na podworzach, rozmawiajacymi w zielonej jasnosci; a na ulicy my, trojka renegatow, w pelnym sloncu tego spragnionego wrzesnia. Nikt nie przeszkodzi ceremonii. Mialam nadzieje, ze alkad bedzie nieugiety w swej decyzji i nie dopusci do pogrzebu, a my bedziemy mogli wrocic do domu; dziecko do szkoly, a moj ojciec do swych chodakow, do miednicy podstawionej pod glowe ociekajaca zimna woda i do dzbana z mrozona lemoniada z lewej strony. Ale teraz jest inaczej. Moj ojciec znow okazal sie wystarczajaco stanowczy, by narzucic swoj punkt widzenia i przelamac to, co ja na poczatku uznalam za niezlomna wole alkada. Na zewnatrz jest miasteczko w stanie wrzenia, calkowicie zajete tkaniem dlugiego, jednorodnego i bezlitosnego szeptu, i czysta ulica, bez odrobiny cienia na kurzu czystym i nietknietym od czasu, gdy ostatni wiatr zmiotl slad ostatniego wolu. I jest to martwe miasteczko, z zamknietymi domami, gdzie z mieszkan nie dochodzi nic procz gluchego brzeczenia slow wypowiadanych ze zlego serca. A w pokoju dziecko, ktore siedzi, sztywne, wpatrzone w swoje buty; to zerka jednym okiem na lampe, drugim na gazete, to znow na buty, i w koncu obydwoma na wisielca, jego przygryziony jezyk, szklane oczy psa, pozbawione teraz pozadania; psa bez apetytu, zdechlego psa. Dziecko patrzy na niego, mysli o wisielcu, ktory lezy wyciagniety pod deskami; robi smutny gest i wtedy wszystko sie zmienia; przed drzwiami fryzjera pojawia sie taboret, a za nim stolik z lusterkiem, pudrami i woda kolonska. Reka staje sie piegowata i duza, przestaje byc reka mojego syna, zamienia sie w duza i zreczna dlon, ktora obojetnie, ze skalkulowana oszczednoscia zaczyna ostrzyc brzytwe i kiedy ucho slyszy metaliczne bzyczenie hartowanego ostrza, przez glowe przebiega mysl: "Dzis przyjda wczesniej, bo dzis jest sroda w Macondo". I wtedy przychodza, wyciagaja sie na krzeslach w cieniu i opieraja sie o chlod filarow, zli, zezowaci, z noga zalozona na noge, z dlonmi splecionymi na kolanach, zagryzajac konce cygar; patrzac, mowiac o tym samym, widzac naprzeciwko zamkniete okno, cichy dom z pania Rebeka w srodku. Ona rowniez o czyms zapomniala: zapomniala wylaczyc wentylator i chodzi po pokojach o oknach zaslonietych siatkami, zdenerwowana, podniecona, przerzucajaca rupiecie swego wyjalowionego i zadreczonego wdowienstwa, aby przekonac siebie, nawet swoj zmysl dotyku, ze nie umarla, ze nie umrze, zanim nadejdzie godzina pogrzebu. Otwiera i zamyka drzwi swych pokoi, czekajac az patriarchalny zegar otrzasnie sie z poobiedniej drzemki i obdaruje jej zmysly biciem trzeciej. Wszystko to w chwili, gdy gest dziecka zaczyna zamierac, znow staje sie twardy, prosty, nie zuzywszy nawet polowy czasu potrzebnego kobiecie, by zszyla ostatni scieg na maszynie i uniosla glowe pelna papilotow. Zanim dziecko znow zastyga w bezruchu, zamyslone, kobieta przesuwa maszyne w kat korytarza, a mezczyzni dwa razy zagryzaja cygara obserwujac pelny ruch brzytwy, w dol i w gore rzemienia; a Agueda, paralityczka, robi ostatni wysilek, by przebudzic obumarle kolana; a pani Rebeca znow przekreca zamek w drzwiach i mysli: "Sroda w Macondo. Dobry dzien na pochowek diabla". Ale wtedy dziecko znowu sie porusza i nastepuje nowa przemiana w czasie. Poki cos sie rusza, mozna spostrzec, ze czas mija. Przedtem nie. Przedtem, zanim sie poruszy, jest czas wieczny, pot, koszula obsliniajaca skore i nieprzekupny trup, zimny, ze swym przygryzionym jezykiem. Dlatego dla wisielca czas nie mija: bo jesli nawet reka dziecka wykonuje ruch, on o tym nie wie. I poki zmarly o tym nie wie (bo dziecko nadal rusza reka), Agueda powinna przesunac nastepne ziarnko rozanca; pani Rebeca, wyciagnieta na lezaku, jest zdumiona widzac, ze zegar tkwi nieporuszenie na skraju nieuniknionej minuty, a Agueda ma czas (choc na zegarze pani Rebeki nie minela sekunda) przesunac nastepne ziarnko rozanca i pomyslec: "Zrobilabym to, gdybym mogla pojsc do ojca Angela". Pozniej reka dziecka opada, a brzytwa wykorzystuje ten ruch na rzemieniu i jeden z mezczyzn siedzacych w chlodzie podcieni mowi: "Chyba bedzie gdzies kolo wpol do czwartej, nie?" Wtedy reka zatrzymuje sie. Znow obumarly zegar na skraju nastepnej minuty, znow brzytwa wstrzymana w granicach wlasnej stali i Agueda oczekujaca nastepnego ruchu reki, by stanac na nogi i wpasc do zakrystii z wyciagnietymi ramionami, z ozywionymi znow kolanami, mowiac: "Ojcze, ojcze". A ojciec Angel, drzemiacy w znieruchomialym spokoju dziecka, oblizujacy wargi, by poczuc lepki smak odbijajacych mu sie klopsikow, na widok Aguedy powiedzialby: "To musi byc cud, bez watpienia" - a pozniej, przewracajac sie jeszcze w upale sjesty, steknalby w przepoconej, zaslinionej drzemce: "Mimo wszystko, Agueda, to nie jest pora na to, by odprawiac msze na intencje dusz czysccowych". Ale nie ma nastepnego ruchu, moj ojciec wchodzi do pokoju i obydwa czasy jednocza sie, dwie polowki dopasowuja, spajaja i zegar pani Rebeki zdaje sobie sprawe, ze zmylilo go z jednej strony lenistwo dziecka, z drugiej niecierpliwosc wdowy, a wtedy ziewa, zamroczony daje nurka w cudowny spokoj chwili, nastepnie wynurza sie splywajac woda czasu, czasu dokladnego i poprawionego i pochyla sie, i mowi z ceremonialnym dostojenstwem: "Jest punktualnie godzina druga czterdziesci siedem". A moj ojciec, ktory nie wiedzac o tym, ze zepsul paraliz chwili, mowi: "Bujasz w oblokach, corko". A ja pytam: "Ojciec mysli, ze cos sie moze stac?" A on, spocony, usmiechajac sie: "Przynajmniej jestem pewien, ze w wielu domach przypali sie ryz i wykipi mleko". Teraz trumna jest zamknieta, ale pamietam twarz zmarlego. Zapamietalem ja z taka dokladnoscia, ze patrzac na sciane widze otwarte oczy, wydluzone i szare jak mokra ziemia policzki, przygryziony z jednej strony jezyk. Wywoluje to we mnie palace uczucie niepokoju. Na dodatek spodnie nigdy chyba nie przestana uwierac mnie tutaj, w noge. Dziadek usiadl przy mamie. Kiedy wrocil z sasiedniego pokoju, przysunal krzeslo i teraz siedzi tu, przy niej, bez slowa, opierajac podbrodek o laske i wyciagajac kulawa noge. Moj dziadek czeka. Moja mama, tak jak on, czeka. I ludzie, ktorzy przestali palic na lozku i siedza spokojnie, rowno, nie patrzac na trumne - oni tez czekaja. Gdyby zawiazali mi oczy, wzieli za reke, oprowadzili dwadziescia razy wokol miasteczka i przyprowadzili z powrotem do tego pokoju, poznalbym go po zapachu. Nie zapomne nigdy, ze ten pokoj pachnie odpadkami, nagromadzonymi kuframi, chociaz widzialem tylko jeden kufer, w ktorym moglibysmy sie schowac z Abrahamem i jeszcze zostaloby miejsce dla Tobiasza. Ja poznaje pokoje po zapachu. W zeszlym roku Ada posadzila mnie na kolanach. Mialem przymkniete oczy i widzialem ja przez rzesy. Widzialem ja ciemna, jakby to nie byla kobieta, a tylko twarz, ktora patrzy na mnie i buja sie, i beczy jak owca. Naprawde juz zasypialem, kiedy poczulem ten zapach. Nie ma w domu zapachu, ktorego bym nie znal. Kiedy zostawiaja mnie samego w korytarzu, zamykam oczy, wyciagam rece i ide. Mysle: "Kiedy poczuje lekki zapach rumu, bede przy pokoju mojego dziadka". Ide dalej z zamknietymi oczyma i wyciagnietymi rekami. Mysle: "Teraz przeszedlem obok pokoju mamy, bo pachnie nowa talia kart. Pozniej bedzie pachniec smola i kuleczkami naftaliny". Ide dalej i czuje zapach nowej talii kart w tej samej chwili, w ktorej dobiega mnie z pokoju glos spiewajacej mamy. Wtedy czuje, jak pachnie smola i kuleczkami naftaliny. Mysle: "Teraz bedzie jeszcze pachniec naftalina. Wtedy skrece na lewo od zapachu i poczuje inny - bielizny i zamknietego okna. Tam sie zatrzymam". Pozniej, kiedy przechodze trzy kroki i staje - z zamknietymi oczyma i wyciagnietymi rekami - slysze glos Ady: "Dzieciaku! Znowu chodzisz z zamknietymi oczyma". Tej nocy, kiedy zaczynalem usypiac, poczulem zapach, ktorego nie ma w zadnym pokoju. Byl to silny i cieply zapach, jakby potrzasano jasminem. Otworzylem oczy weszac geste, naladowane powietrze. Powiedzialem: "Czujesz?" Ada patrzyla na mnie, ale kiedy odezwalem sie, zamknela oczy i odwrocila twarz w inna strone. Ja znow spytalem: "Czujesz? Pachnie, jakby gdzies tu byl jasmin". Wtedy ona powiedziala: -To zapach jasminu, ktory dziewiec lat temu rosl przy murze. Rozsiadlem sie na jej kolanach. "Ale teraz nie ma jasminu" - powiedzialem. A ona: "Teraz nie. Ale dziewiec lat temu, kiedy sie urodziles, przy murze rosl krzew jasminu. Noca bylo goraco i pachnialo tak samo jak teraz". Ja oparlem sie o jej ramie. Patrzylem na jej usta, gdy mowila. "Ale to bylo, zanim ja sie urodzilem" - powiedzialem. A ona: "Potem byla ciezka zima i trzeba bylo oczyscic ogrod". Zapach ciagle tam byl, cieply, prawie namacalny, poruszajacy inne zapachy nocy. Powiedzialem Adzie: "Chce, zebys mi to opowiedziala". A ona na chwile zamilkla, pozniej popatrzyla na pobielona sciane z ksiezycem i powiedziala: -Jak dorosniesz, bedziesz wiedzial, ze jasmin to kwiat, ktory wychodzi. Nie rozumialem, ale poczulem dziwne drzenie, jakby mnie ktos dotknal. Powiedzialem: "Dobrze"; a ona: "Z jasminami jest to samo co z ludzmi, ktorzy po smierci wychodza w nocy i wlocza sie". Wciaz siedzialem oparty o jej ramie, nic nie mowiac. Myslalem o innych rzeczach, o krzesle w kuchni, na ktorego zepsutym siedzeniu moj dziadek kladzie w deszczowe dni buty, zeby wyschly. Juz wtedy wiedzialem, ze w kuchni jest umarly, ktory co noc siada, nie zdejmujac kapelusza, i patrzy na popiol w wystyglym piecu. Po chwili powiedzialem: "To chyba jest tak jak z tym umarlym, ktory siada w kuchni". Ada spojrzala na mnie i powiedziala: "Z jakim umarlym?" A ja jej odpowiedzialem: "Z tym, ktory co noc siada na krzesle, gdzie moj dziadek kladzie buty, zeby mu wyschly". A ona: "Tam nie ma zadnego umarlego. Krzeslo stoi przy piecu, bo nie nadaje sie do niczego innego, tylko do suszenia butow". To bylo w zeszlym roku. Teraz jest inaczej, teraz widzialem trupa i wystarczy zamknac oczy, zeby nadal widziec go w srodku, w ciemnosci oczu. Powiem to mamie, ale ona zaczela rozmawiac z dziadkiem. "Ojciec mysli, ze cos sie moze stac?" - pyta. A dziadek, podnoszac podbrodek oparty o laske i ruszajac glowa: "Przynajmniej jestem pewien, ze w wielu domach przypali sie ryz i wykipi mleko". 6 Na poczatku spal do siodmej. Mozna go bylo zobaczyc, jak wchodzi do kuchni w zapietej pod sama szyje koszuli bez kolnierzyka, ze zmietymi, brudnymi, podwinietymi do lokci rekawami, w brudnych, podciagnietych na brzuchu spodniach, przewiazanych paskiem duzo ponizej talii. Mialo sie wrazenie, ze spodnie zeslizna sie, opadna z braku ciala, na ktorym moglyby sie oprzec. Nie schudl, ale w jego twarzy dostrzegalo sie juz nie owa wojskowa, dumna mine z pierwszego roku, a jedynie apatyczna i zmeczona mine czlowieka; ktory nie wie, co przyniesie mu nastepna minuta zycia i nie ma najmniejszej ochoty dowiedziec sie tego. Po siodmej pil kawe i wracal do pokoju, po drodze rozdzielajac swoje beznamietne "dzien dobry".Cztery lata juz mieszkal w naszym domu i zdobyl sobie uznanie w Macondo jako powazny fachowiec, mimo ze jego szorstki charakter i niedbale obejscie wytworzyly wokol niego atmosfere bardziej przypominajaca lek niz szacunek. Byl jedynym lekarzem w miasteczku - poki nie zjawila sie kompania bananowa i nie rozpoczely sie prace przy kolei. Wtedy zaczelo byc w pokoiku za duzo krzesel. Ludzie, ktorzy przychodzili do niego przez pierwsze cztery lata jego pobytu w Macondo, zaczeli omijac go, z chwila gdy kompania zorganizowala sluzbe medyczna dla swoich pracownikow. Musial zauwazyc nowe drogi, ktorymi nadciagala szarancza, ale nic nie powiedzial. Nadal otwieral drzwi od ulicy, wyciagal swoje skorzane krzeslo i siedzial na nim przez wiele godzin, i tak az do dnia, kiedy wielu przeszlo obok, ale nie znalazl sie wsrod nich ani jeden pacjent. Wtedy zaryglowal drzwi, kupil hamak i zamknal sie w pokoju. W tym okresie Meme nabrala zwyczaju zanoszenia mu sniadania skladajacego sie z bananow i pomaranczy. Zjadal owoce i rzucal skorki w kat, skad Indianka wyciagala je w soboty, kiedy sprzatala pokoj. Ale ze sposobu jego postepowania kazdy mogl podejrzewac, ze niewiele by go obeszlo, gdyby pewnej soboty przestala sprzatac, a pokoj zmienil sie w chlew. Odtad nie robil absolutnie nic. Calymi godzinami wylegiwal sie w hamaku. Przez niedomkniete drzwi mozna go bylo dostrzec w ciemnosci, jego sucha, pozbawiona wyrazu twarz, potargane wlosy, chorobliwa zywotnosc jego zoltych oczu, ktora nadawala mu charakterystyczny wyglad kogos, kto zaczal uwazac sie za pokonanego przez okolicznosci. Przez pierwsze lata jego pobytu w naszym domu Adelajda zachowala pozorna obojetnosc lub pozorne przyzwolenie, lub rzeczywiscie zgodzila sie z moja wola, by zamieszkal u nas. Kiedy jednak zamknal swoj gabinet, a pokoj zaczal opuszczac jedynie w godzinach posilkow - by usiasc przy stole z ta sama co zawsze milczaca i ponura apatia - wyrozumialosc mojej zony dobiegla kresu. Powiedziala mi: "To herezja utrzymywac go nadal. To tak, jakbysmy karmili diabla". A ja, zawsze majac do niego slabosc wynikajaca z uczucia litosci, podziwu i zalu (bo choc moglbym probowac znieksztalcic teraz to uczucie, bylo w nim wielu zalu), uparcie powtarzalem: "Trzeba go znosic. To czlowiek, ktory nie ma nikogo na swiecie i potrzebuje zrozumienia". Nieco pozniej uruchomiono linie kolejowa. Macondo bylo bogacacym sie miasteczkiem, pelnym nowych twarzy, z kinem i licznymi lokalami rozrywkowymi. Pracy starczalo dla wszystkich procz niego. Nadal zyl w zamknieciu, obojetny az do dnia; kiedy nieoczekiwanie pojawil sie w jadalni przy sniadaniu i wyglosil zywiolowa, nawet entuzjastyczna mowe o wspanialych perspektywach miasteczka. Tego ranka po raz pierwszy uslyszalem to slowo. On je wypowiedzial: "To wszystko nadejdzie, kiedy przyzwyczaimy sie do szaranczy". Pare miesiecy pozniej mozna bylo zauwazyc, ze czesto wychodzi z domu przed zapadnieciem zmroku. Ostatnie godziny przed zmierzchem przesiadywal u fryzjera, biorac udzial w dyskusjach, jakie toczono przed drzwiami wokol stolika i wysokiego fotela, ktore fryzjer wynosil na ulice, aby klienci korzystali z wieczornego chlodu. Lekarze z kompanii nie poprzestali na pozbawieniu go mozliwosci zarobku; w 1907 roku, gdy w Macondo nie bylo juz ani jednego pacjenta, ktory by o nim pamietal, i gdy on nawet juz przestal ich oczekiwac, jeden z lekarzy kompanii poddal radzie miejskiej mysl, by przeprowadzono wsrod wszystkich miejscowych lekarzy rejestracje dyplomow uprawniajacych do praktyki. Gdy pewnego poniedzialku na czterech rogach placu ukazalo sie obwieszczenie, uznal chyba, ze nie dotyczy ono jego osoby. To ja powiedzialem mu, ze nalezy wypelnic te formalnosc. Ale on, spokojny, obojetny, odparl tylko: "Ja nie, pulkowniku. Ja juz nie bede sie bawil w te rzeczy". Nigdy nie dowiedzialem sie, czy rzeczywiscie mial dyplom w porzadku. Nawet nie dowiedzialem sie, czy rzeczywiscie byl Francuzem, jak sadzono, i czy zachowywal w pamieci rodzine, ktora musial przeciez miec, ale o ktorej slowem nigdy nie wspomnial. Pare tygodni pozniej, kiedy alkad i jego sekretarz stawili sie w moim domu, aby zazadac od niego przedstawienia dyplomu i licencji, stanowczo sprzeciwil sie wszelkim indagacjom. Tego dnia - po pieciu latach przebywania pod wspolnym dachem, jedzenia przy tym samym stole - uswiadomilem sobie, ze nawet nie wiedzielismy, jak sie nazywa. Nie trzeba bylo miec siedemnastu lat (tyle wtedy mialam), by zauwazyc - od czasu gdy zobaczylam wystrojona Meme w kosciele i pozniej, gdy rozmawialam z nia w sklepiku - ze w naszym domu pokoik od ulicy byl zamkniety. Pozniej dowiedzialam sie, ze macocha zalozyla klodke i sprzeciwila sie przeniesieniu mebli pozostawionych w srodku; lozka, na ktorym doktor spal, poki nie kupil sobie hamaka, stolika na lekarstwa, skad wzial do naroznego domu jedynie pieniadze, odlozone w swych najlepszych latach (tych pieniedzy musialo byc sporo - w domu nie mial przeciez zadnych wydatkow - bo starczylo ich na to, by Meme otworzyla sklepik), jak rowniez miednicy, walajacej sie wsrod sterty odpadkow i starych gazet w jego ojczystym jezyku i bezuzytecznej bielizny. Sprawialo to wrazenie, iz wszystkie te rzeczy moja macocha uwazala za zarazone tym, co ona uznala za zly urok, diabelskie moce. Na zamkniety pokoik musialam zwrocic uwage w pazdzierniku lub listopadzie (trzy lata po tym, jak on i Meme opuscili nasz dom), z poczatkiem nastepnego roku zaczelam bowiem marzyc o umieszczeniu w tym pokoju Martina. Pragnelam tam zamieszkac po slubie; co chwila o tym napomykalam, w rozmowie z macocha zaczelam nawet sugerowac, ze najwyzszy czas zdjac klodke i zniesc te niedopuszczalna kwarantanne, narzucona jednemu z najintymniejszych i najmilszych miejsc w domu. Ale nim zaczelysmy szyc moja slubna suknie, nikt nie mowil ze mna wprost o doktorze, a jeszcze mniej o pokoiku, ktory nadal pozostal jakby jego wlasnoscia, czescia jego osobowosci, ktora nie moze zerwac wiezow z naszym domem, poki zyc w nim bedzie ktos, kto moglby go pamietac. Mialam wyjsc za maz przed uplywem roku. Nie wiem, czy to okolicznosci, w jakich minelo moje dziecinstwo i mlodosc, wplynely na to, ze w owym czasie niejasno odbieralam znaczenie wielu faktow i rzeczy. W kazdym razie na pewno w tych miesiacach przygotowan do mojego slubu nie znalam jeszcze wielu sekretow. Na rok przed slubem z Martinem widzialam go poprzez mgielke nierzeczywistosci. Byc moze wlasnie dlatego tak bardzo pragnelam miec go blisko siebie, w pokoiku: zeby przekonac sie, ze chodzi o konkretnego mezczyzne, a nie narzeczonego znanego ze snu. Nie czulam sie jednak na silach, by porozmawiac z macocha o moich planach. Najprosciej bylo powiedziec: "Zdejme klodke. Stol przesune pod okno, a lozko pod przeciwlegla sciane. Postawie doniczke z gozdzikami na konsolecie, a nad drzwiami powiesze galazke aloesu". Ale do mojego tchorzostwa, do calkowitego braku zdecydowania dochodzila jeszcze mglista nierealnosc mojego narzeczonego. Jawil mi sie jako niejasna, nieuchwytna postac, ktorej jedynymi konkretnymi elementami zdawaly sie byc polyskliwe wasy, glowa nieco przechylona w lewo i ta niezniszczalna marynarka, zapinana na cztery guziki. Byl w naszym domu pod koniec lipca. Calymi dniami przebywal wsrod nas, w gabinecie rozmawial z moim ojcem, omawiajac bez konca jakas tajemnicza sprawe, o ktorej nigdy nie zdolalam dowiedziec sie czegos konkretnego. Po poludniu Martin i ja szlismy z macocha na plantacje. Gdy wracajac patrzylam na niego w fiolkowym swietle zmierzchu, kiedy ocierajac sie niemal o moje ramie byl najblizej mnie, wowczas wydawal sie najmniej konkretny i rzeczywisty. Wiedzialam, ze nigdy nie bede potrafila dostrzec w nim istoty z krwi i kosci, ani znalezc oparcia na tyle mocnego, bym na jego wspomnienie poczula przyplyw odwagi i sily, w chwili gdy mialabym powiedziec: "Przyszykuje pokoj dla Martina". Nawet mysl, ze mam wyjsc za niego, wydawala mi sie na rok przed slubem nieprawdopodobna. Poznalam go w lutym, gdy czuwalysmy przy zwlokach dziecka Paloquemada. Spiewalysmy i wybijalysmy klaskaniem rytm, usilujac, na ile sie da, wykorzystac te jedyna rozrywke, na jaka nam pozwalano. W Macondo bylo kino, tance przy gramofonie i wiele lokali, ale moj ojciec i macocha stanowczo sprzeciwiali sie, by dziewczeta w moim wieku braly udzial w tego typu rozrywkach. "To zabawy dla tej calej szaranczy" - mowili. W lutym w poludnie bylo goraco. Moja macocha i ja siadalysmy na werandzie szyjac bielizne, a ojciec ucinal sobie drzemke. Szylysmy, poki nie przeszedl, czlapiac chodakami, by zmoczyc glowe nad miednica. Ale noca bylo chlodno i ciemno, a w calym miasteczku slychac bylo glosy kobiet, ktore spiewaly przy trumnach dzieci. Tej nocy, kiedy czuwalysmy przy zwlokach dziecka Paloquemada, wyrazniej niz kiedykolwiek wybijal sie glos Meme Orozco. Byla chuda, pokraczna i sztywna jak kij, ale jak nikt potrafila poddawac ton. W pierwszej przerwie Genoveva Garcia powiedziala: "Przed domem siedzi jakis obcy". Zdaje sie, ze wszystkie, procz Remedios Orozco, przestalysmy spiewac. "Wyobraz sobie, ze przyszedl w marynarce" - powiedziala Genoveva Garcia. "Gadal przez cala noc, a reszta sluchala go i nikt slowa nie pisnal. Ma na sobie marynarke zapinana na cztery guziki, noge zalozyl na noge i widac mu skarpetki z podwiazkami i sznurowadla w butach". Meme Orozco nie przerwala jeszcze spiewu, gdy klasnelysmy w dlonie i powiedzialysmy: "Wyjdziemy za niego za maz!" Pozniej, gdy wspominalam go w domu, nie moglam znalezc zadnego zwiazku miedzy tymi slowami a rzeczywistoscia. Wspominalam je, jakby byly wypowiedziane przez grupe nierealnych kobiet, ktore klaskaly i spiewaly w domu, gdzie zmarlo nierealne dziecko. Inne kobiety palily przy nas. Powazne, czujne, wyciagaly w nasza strone dlugie, sepie szyje. Za nimi, w cieniu framugi, inna kobieta owinieta az po glowe w czarna chuste czekala, az zagotuje sie kawa. Nagle do naszego spiewu przylaczyl sie meski glos. Z poczatku byl niezgrany, niezdecydowany. Pozniej stal sie wibrujacy i metaliczny, jakby mezczyzna spiewal w kosciele. Veva Garcia tracila mnie lokciem w zebra. Wtedy podnioslam wzrok i zobaczylam go po raz pierwszy. Byl mlody, schludny, mial mocna szyje i zapieta na cztery guziki marynarke. I patrzyl na mnie. Slyszalam, ze powroci w grudniu, i myslalam, ze nie ma dla niego lepszego mieszkania, niz ten zamkniety pokoik. Ale juz tego sobie nie wyobrazalam. Mowilam sobie: "Martin, Martin, Martin". I to imie - skrupulatnie przebadane, smakowane, rozlozone na czastki najistotniejsze - tracilo dla mnie cale swe znaczenie. Gdy wychodzilysmy od Paloquemada, potrzasnal przy mnie pusta filizanka. Powiedzial: "Wyczytalem pani los w fusach". Szlam z dziewczetami do drzwi i slyszalam jego gleboki, namawiajacy, lagodny glos: "Prosze policzyc siedem gwiazd, a bede sie pani snic". Przechodzac obok drzwi zobaczylysmy w trumnie dziecko Paloquemada, z twarza pokryta pylem ryzowym, z roza w ustach i powiekami podtrzymywanymi zapalkami. Luty owiewal nas chlodnym tchnieniem jego smierci, a w pokoju unosil sie zapach jasminow i fiolkow, zwarzonych od upalu. Ale ten glos, wyodrebniony z milczenia zmarlego, byl niezmienny i jedyny: "Prosze to dobrze zapamietac. Tylko siedem gwiazd". W lipcu byl w naszym domu. Lubil opierac sie o ustawione na poreczy doniczki. Mowil: "Przypomnij sobie, ze nigdy nie patrzylem ci w oczy. To sekret mezczyzny, ktory zaczal sie obawiac, ze sie zakocha". Rzeczywiscie, nie pamietalam jego oczu. W lipcu nie umialabym powiedziec, jakiego koloru zrenice mial mezczyzna, ktorego mialam poslubic w grudniu. Mimo to, szesc miesiecy wczesniej, luty byl zaledwie glebokim milczeniem w poludnie; para stonog, samiec i samica, zwijajacych sie w lazience; wtorkowa zebraczka proszaca o wiazanke melisy i on, wyprostowany, usmiechniety, z marynarka zapieta na wszystkie guziki: "Doprowadze do tego, ze bedzie pani myslec o mnie o kazdej porze. Postawilem portret za drzwiami i wbilem szpilki w oczy". A Genoveva Garcia krztuszac sie ze smiechu: "To glupoty, ktorych mezczyzni ucza sie od Indian". Pod koniec marca przychodzil juz chyba do domu. Dlugie godziny spedzal w gabinecie ojca, przekonujac go do czegos bardzo waznego, do czegos, czego nigdy nie moglam rozszyfrowac. Minelo juz jedenascie lat od mojego slubu; dziewiec od dnia, w ktorym zobaczylam go w oknie pociagu, gdy mowil "do widzenia", gdy kazal mi przyrzec, ze bede opiekowac sie dzieckiem, poki on po nas nie wroci. Minelo dziewiec lat bez zadnej wiadomosci od niego, a ojciec, ktory pomogl mu w przygotowaniach do tej podrozy bez konca, ani jednym slowem nie wspomnial o jego powrocie. Ale nawet podczas tych trzech lat naszego malzenstwa nie byl bardziej konkretny i namacalny niz w dniu, gdy czuwalysmy przy trumnie dziecka Paloquemada, czy w te marcowa niedziele, gdy zobaczylam go po raz drugi, kiedy Veva Garcia i ja wracalysmy z kosciola. Stal w drzwiach hoteliku z dlonmi w kieszeniach marynarki na cztery guziki. Powiedzial: "Teraz bedzie pani myslec o mnie przez cale zycie, bo szpilki juz wypadly z portretu". Powiedzial to tak przytlumionym i napietym glosem, ze wydawalo sie to prawda. Ale nawet ta prawda byla dziwna i odmienna. Genoveva uparcie twierdzila: "To swinstwa Indian". Trzy miesiace pozniej uciekla z dyrektorem jakiegos objazdowego teatru kukielkowego, lecz tamtej niedzieli wydawala sie jeszcze bardzo pruderyjna i powazna. Martin powiedzial: "Uspokaja mnie mysl, ze ktos bedzie mnie wspominal w Macondo". A Genoveva Garcia, patrzac na niego z twarza wykrzywiona irytacja, krzyknela: -Tfuj, na psa urok! Azebys tak zgnil razem z ta twoja marynarka na cztery guziki! 7 Choc moze spodziewal sie czegos wrecz przeciwnego, w miasteczku uwazany byl za osobe dziwna, apatyczna, mimo widocznych wysilkow z jego strony, by udowodnic, ze jest osoba towarzyska i serdeczna. Zyl w Macondo miedzy ludzmi, ale odizolowany od nich wspomnieniem przeszlosci nie do naprawienia. Patrzono na niego z ciekawoscia jak na ponure, posepne zwierze, zachowujace po dlugim okresie przebywania w mroku stare odruchy, ktore miasteczko uwazac moglo jedynie za nienaturalne, a tym samym za podejrzane.O zmierzchu wracal od fryzjera i zamykal sie w pokoju. Od pewnego czasu zrezygnowal z kolacji i poczatkowo wydawalo sie nam, ze wracal zmeczony i od razu rzucal sie na hamak, spiac do rana. Wkrotce zrozumialem jednak, ze cos niezwyklego dzialo sie z nim po nocach. Slychac bylo, jak z dreczacym i szalenczym uporem krecil sie po pokoju, jakby w czasie tych nocy nachodzil go duch czlowieka, ktorym byl dawniej, i obaj, dawny czlowiek i czlowiek obecny zaczynali toczyc miedzy soba glucha walke, w ktorej ow dawny bronil swej wscieklej samotnosci, swej niedostepnej rownowagi, swej nieustepliwej indywidualnosci, a obecny swej nieugietej woli uwolnienia sie od siebie samego sprzed lat. Slyszalem, jak do switu chodzil po pokoju, az w koncu jego wlasne zmeczenie wyczerpywalo sily niewidzialnego przeciwnika. Tylko ja dostrzeglem, jak bardzo sie zmienil od czasu, gdy przestal nosic sztylpy, a zaczal codziennie sie kapac, skrapiac odziez woda kolonska. Po paru miesiacach jego przemiana doszla do punktu, w ktorym uczucie, jakim go darzylem, przestalo byc zwykla, poblazliwa tolerancja, a zmienilo sie w litosc. I wcale nie poruszyl mnie jego wyglad, gdy wychodzil na ulice. Wzruszylo mnie wyobrazenie go sobie w nocy, zamknietego w pokoju, zdrapujacego bloto z butow, moczacego szmatke w miednicy, rozmazujacego paste na zniszczonych od wieloletniego, ciaglego noszenia butach. Poruszala mnie mysl o szczotce i pudeleczku pasty - ukrywanymi przed ludzkim wzrokiem pod dywanem - jakby byly elementami starego, wstydliwego sekretu, zdobytego w wieku, w ktorym wiekszosc mezczyzn staje sie lagodnymi i praktycznymi. W rzeczywistosci, przezywajac pozna i jalowa mlodosc, staral ubierac sie niczym mlody chlopak, w spodnie co noc wygladzane kantem dloni, na zimno, ale nie na tyle mlody, by miec przyjaciela, ktoremu moglby zwierzac sie ze swych zludzen czy rozczarowan. Miasteczko rowniez musialo dostrzec te zmiane, gdyz po jakims czasie zaczeto mowic, ze byl zakochany w corce fryzjera. Nie wiem, czy istniala jakakolwiek podstawa do takich twierdzen, ale prawda jest, ze dzieki tej plotce zdalem sobie sprawe z jego przerazajacego erotycznego osamotnienia, biologicznej furii, jaka musiala go dreczyc w tych latach brudu i zaniedbania. Kazdego popoludnia szedl do fryzjera coraz staranniej ubrany. W koszuli z nakladanym kolnierzykiem, w mankietach ze zloconymi spinkami, w czystych i wyprasowanych spodniach, tyle ze z paskiem nadal poza szlufkami; sprawial wrazenie zalosnie eleganckiego narzeczonego - wiecznego pechowca, upadlego kochanka, ktoremu zawsze na pierwsza wizyte potrzebny byl bukiecik kwiatow. Takim zastaly go pierwsze miesiace 1909 roku, choc nadal miasteczkowe plotki mogly sie karmic jedynie tym, ze kazdego popoludnia widywano go, jak siedzi u fryzjera, rozmawia z klientami, nikt jednak nie moglby z cala stanowczoscia powiedziec, ze doktor choc raz widzial corke fryzjera. Uderzylo mnie okrucienstwo tych plotek. W miasteczku wszyscy wiedzieli, ze corka fryzjera byla panna okragly rok nawiedzana przez ducha, niewidzialnego kochanka, ktory garsciami wrzucal jej ziemie do jedzenia, macil wode w kadzi, przyslanial mgielka lustra w zakladzie i bil ja, poki twarz jej nie zzieleniala i nie znieksztalcila sie. Na nic zdaly sie wysilki Szczeniaka, przewiazywania stula, zawila terapeutyka swieconej wody, swiete relikwie i srodki znachorskie aplikowane z dramatyczna troska. Zona fryzjera, traktujac to jako ostateczny srodek, zamknela zauroczona corke w pokoju, rozrzucila w nim garscie ryzu i oddala ja niewidzialnemu kochankowi na samotny, martwy miesiac miodowy, po ktorym nawet mezczyzni w Macondo uznali, ze corka fryzjera zaszla w ciaze. Po niecalym roku przestano oczekiwac monstrualnego porodu, a ciekawosc ludzka zwrocila sie ku doktorowi; zaczeto rozpowiadac, ze jest zakochany w corce fryzjera, chociaz wszyscy byli przekonani, ze zauroczona zamknie sie w pokoju, by rozsypac sie za zycia o wiele wczesniej, nim jej ewentualni pretendenci dorosna do zeniaczki. Stad wiedzialem, ze byly to nie tyle domysly, ktore mialyby jakies uzasadnienie, ile okrutna, z cala zlosliwoscia przemyslana plotka. Pod koniec 1909 roku nadal przychodzil do fryzjera. Ludzie ciagle plotkowali, obgadywali przyszly slub, choc nikt nie moglby stwierdzic, ze dziewczyna choc raz pokazala sie w jego obecnosci, a tym bardziej, ze mogli ze soba zamienic pare slow. Przed trzynastu laty, we wrzesniu goracym i martwym jak ten, moja macocha zaczela szyc dla mnie suknie slubna. Kazdego popoludnia, kiedy ojciec spal, siadalysmy nie opodal ustawionych przy poreczy doniczek z kwiatami, obok gorejacego rozmarynu. Wrzesien zawsze byl taki, przez cale moje zycie, trzynascie lat temu i wiele wczesniej. Poniewaz slub mial byc ceremonia tylko dla najblizszych (tak zarzadzil ojciec), szylysmy bez pospiechu, z drobiazgowa pieczolowitoscia ludzi, ktorym sie nie spieszy, a ktorzy znalezli w swojej mrowczej pracy najlepszy sposob na zabicie czasu. Wtedy rozmawialysmy. Nadal myslalam o pokoiku, zbierajac sie na odwage, by powiedziec macosze, ze jest to najlepsze miejsce dla Martina. I tego poludnia powiedzialam jej to. Macocha szyla wlasnie dlugi tren z krepdeszynu, w olsniewajacym swietle tego odleglego wrzesnia, nieznosnie jasnego i dzwiecznego, i wydawala sie jakby zanurzona po ramiona w chmurze tego wlasnie wrzesnia. "Nie" - odpowiedziala. A pozniej, wracajac do szycia i czujac, jak przelatuja jej przez glowe wspomnienia osmiu gorzkich lat: "Oby Bog nie dopuscil do tego, by ktos wszedl tam znowu". Martin wrocil w lipcu, ale nie zamieszkal u nas. Lubil opierac sie o poustawiane na poreczy doniczki i patrzec na druga strone. Lubil mawiac: "Zostalbym w Macondo na cale zycie". Po poludniu szlismy z macocha na plantacje. Wracalismy, nim w miasteczku zapalano swiatla. Wtedy mowil mi: "Bez wzgledu na ciebie zostalbym na zawsze w Macondo, mimo wszystko". I to rowniez, przez to, jak to mowil, wydawalo sie prawda. Wowczas minely juz cztery lata, odkad doktor opuscil nasz dom. I wlasnie dokladnie wtedy, gdy zaczelysmy szyc suknie slubna - tego dusznego popoludnia, kiedy wspomnialam jej o pokoiku dla Martina - macocha po raz pierwszy zaczela mowic mi o dziwnych zwyczajach doktora. -Piec lat temu - powiedziala - jeszcze tam byl zamkniety jak zwierze. Bo byl nie tylko zwyklym zwierzeciem, ale czyms wiecej; zwierzeciem przezuwajacym, trawozernym, jak pierwszy lepszy wol zaprzegowy. Gdyby ozenil sie z corka fryzjera, z ta cicha woda, ktora wmowila ludziom swoje wierutne klamstwo, ze zaszla w ciaze po niespokojnym miodowym miesiacu z duchami, mozliwe, ze to wszystko nie wydarzyloby sie. Ale nagle przestal chodzic do fryzjera, a w ostatniej chwili dokonal nowej przemiany, ktora byla niczym innym, jak tylko nastepnym punktem w jego przerazajacym, skrupulatnie realizowanym planie. Oczywiscie, tylko twojemu ojcu moglo przyjsc do glowy, ze czlowiek o tak nikczemnych manierach moze pozostac w naszym domu po tym wszystkim, zyjac jak zwierze, gorszac miasteczko i co chwila przyczyniajac sie do tego, ze mowiono o nas jak o ludziach, co maja w pogardzie moralnosc i dobre obyczaje. W ucieczce Meme jego plan mial osiagnac punkt kulminacyjny. Ale nawet wtedy twoj ojciec nie przyznal sie do swego, tak fatalnego bledu. -Nie slyszalam nic o tym - odrzeklam. W patio ruszyl wlasnie tartak swierszczy. Macocha opowiadala nie przerywajac szycia, nie unoszac glowy z nad bebenka, na ktorym haftowala inicjaly, wyszywala biale labirynty. Mowila: Tamtego wieczoru siedzielismy przy stole (wszyscy procz niego, bo od dnia, kiedy wrocil po raz ostatni od fryzjera, przestal jesc kolacje), gdy Meme przyszla podac nam talerze. Byla blada. "Co ci jest?" - zapytalam. "Nic, prosze pani. Bo co?" Ale wiedzielismy, ze nie czuje sie dobrze - chwiala sie stojac obok lampy, wygladala na chora. "Alez, Meme, przeciez cos ci jest" - powiedzialam. A ona probowala przemoc sie jak tylko mogla, dopoki nie odwrocila sie, niosac tace w strone kuchni. Wtedy twoj ojciec, ktory przez caly czas nie spuszczal z niej oka, powiedzial jej: "Jesli Meme nie czuje sie dobrze, niech Meme pojdzie sie polozyc". Nic nie odpowiedziala. Nie zatrzymala sie, zniknela z taca w korytarzu i nagle doszedl nas brzek tlukacego sie fajansu. Meme slaniala sie, probujac resztka sil, drapiac sciane paznokciami, utrzymac rownowage. Wtedy twoj ojciec udal sie do tamtego pokoju, by poprosic o zbadanie Meme. W ciagu osmiu lat pobytu w naszym domu - mowila moja macocha - ani razu nie prosilismy go o pomoc w zadnych powaznych przypadkach. Kobiety zaniosly Meme do pokoju, czekajac na powrot twego ojca. Zaczelysmy nacierac ja spirytusem. Ale nie przyszedl, Izabelo. Nie przyszedl zbadac Meme, mimo iz czlowiek ktory zywil go przez osiem lat, zapewnial dach nad glowa i pranie, osobiscie poszedl prosic go o pomoc. Za kazdym razem, gdy przypominam to sobie, mysle, ze jego przyjazd byl kara boska. Mysle, ze i ta trawa, ktora dawalismy mu przez osiem lat, i te wszystkie starania, i ta troskliwosc - wszystko to bylo wystawieniem nas przez Boga na probe, zeby nas doswiadczyc, dac lekcje ostroznosci i nieufnosci wobec ludzi. Tak jakbysmy zebrali osiem lat gosciny, jedzenia, czystego ubrania i rzucili to swiniom. Meme umierala (tak przynajmniej myslalysmy), a on - tuz obok - siedzial w zamknieciu odmawiajac tego, co nie bylo juz milosierdziem, ale zwykla uczciwoscia, wyrazem wdziecznosci i poszanowania dla opiekunow. Twoj ojciec wrocil dopiero o polnocy - mowila dalej. Powiedzial cichym glosem: "Nacierajcie ja spirytusem, ale nie robcie lewatywy". A ja poczulam sie tak, jakby mnie spoliczkowal. Po nacieraniu Meme nieco oprzytomniala. Rozwscieczona krzyknelam: "Tak, tak, spirytusem, oczywiscie. Juz to zrobilysmy i czuje sie lepiej. Ale zeby to zrobic, nie musialysmy wcale zyc przez osiem lat na cudzym garnku". A twoj ojciec, wciaz ulegly i wciaz idiotycznie nas uspokajajac: "To nic powaznego. Pewnego dnia zrozumiesz". Jakby tamten byl jasnowidzem. Tego popoludnia wydawalo sie, sadzac z egzaltacji w jej glosie i gwaltownosci, z jaka wypowiadala kazde slowo, ze macocha znow przezywa epizod tamtej odleglej nocy, kiedy doktor odmowil pomocy Meme. Rozmaryn zdawal sie dusic w oslepiajacej jasnosci wrzesnia, w sennym graniu swierszczy, w sapaniu mezczyzn probujacych wyjac drzwi w sasiednim pokoju. -Ale wtedy, pewnej niedzieli, gdy Meme przyszla do kosciola wystrojona w swoje najlepsze rzeczy jak dama - powiedzialam. "Pamietam, jakby to bylo dzis, ze miala parasolke mieniaca sie kolorami". -Meme, Meme. To tez byla kara boska. W tym wszystkim, w tym, ze wyrwalismy ja jej rodzicom, ktorzy morzyli ja glodem, ze zaopiekowalismy sie nia, dalismy dach nad glowa, jedzenie i imie, w tym rowniez byla reka Opatrznosci. Gdy nazajutrz zobaczylam ja w drzwiach, jak czekala, az ktorys z Indian wezmie jej kufer, nawet ja nie wiedzialam, dokad sie wybierala. Byla jakas inna, powazna, stala tam (mam ja jeszcze przed oczyma), przy kufrze, rozmawiajac z twoim ojcem. Wszystko zostalo przeprowadzone bez skonsultowania sie ze mna, Chabela; jakbym byla nabazgranym na scianie pajacem. Zanim zdazylam zapytac, co tu sie dzieje, bo w moim wlasnym domu dzialy sie dziwne rzeczy, a ja nic o nich nie wiedzialam, twoj ojciec przyszedl powiedziec mi: "Nie masz co pytac Meme. Ona odchodzi, ale byc moze wroci za jakis czas". Zapytalam, gdzie ona odchodzi, a on nie odpowiedzial. Odszedl, czlapiac chodakami, jakbym nie byla jego zona, tylko jakims nabazgranym na scianie pajacem. Dopiero po dwoch dniach dowiedzialam sie - mowila - ze tamten odszedl o swicie i nawet nie bylo go stac na to, zeby przyzwoicie sie pozegnac. Wszedl tu jakby wchodzil do wlasnego domu i po osmiu latach wyszedl jak z wlasnego, bez slowa. Jak zlodziej, po prostu jak zlodziej. Sadzilam, ze twoj ojciec wyprosil go za to, ze odmowil pomocy Meme. Ale kiedy zapytalam twojego ojca, odpowiedzial tylko: "To temat na dluga rozmowe miedzy nami". I minelo piec lat, a on nawet slowem o tym nie wspomnial. -Tylko twojemu ojcu i tylko w domu tak balaganiarskim jak ten, gdzie kazdy robi, co mu sie zywnie podoba, moglo przydarzyc sie cos podobnego. W Macondo o niczym innym sie nie mowilo, kiedy ja jeszcze nie wiedzialam, ze Meme przyszla do kosciola obwieszona jak kokota, ktora udaje wielka dame, i ze twemu ojcu na tyle zabraklo poczucia godnosci, ze wzial ja pod reke i przeprowadzil przez plac. Wlasnie wtedy dowiedzialam sie, ze wcale nie jest tak daleko, jak sadzilam, ale ze mieszka w tym naroznym domku razem z doktorem. Tam zamieszkali razem, nawet nie przestepujac progu kosciola, jak dwie swinie, mimo ze przeciez Meme nie byla poganka. Pewnego dnia powiedzialam twojemu ojcu: "Za te herezje tez spotka go kara boska". Ale on nic nie powiedzial. Nadal zachowywal zwykly spokoj, chociaz to on patronowal temu publicznemu konkubinatowi i skandalowi. Teraz jednak jestem mimo wszystko zadowolona, ze sprawy przybraly taki obrot, i ze doktor opuscil nasz dom. Gdyby to sie nie stalo, do dzis siedzialby jeszcze w pokoiku. Ale kiedy dowiedzialam sie, ze sie wyprowadzil i ze zabral ze soba do naroznego domu wszystkie swoje swinstwa i ten kufer, ktory nie miescil sie w drzwiach wejsciowych, poczulam sie spokojniejsza. Bylo to moje - dlugo, bo osiem lat odwlekane - zwyciestwo. Dwa tygodnie pozniej Meme otworzyla sklepik i nawet miala maszyne do szycia. Za pieniadze, ktore on w tym domu zaoszczedzil, kupila nowa "Domestic". Uznalam to za obraze i tak to powiedzialam twemu ojcu. Ale choc nie odpowiadal na moje protesty, mozna bylo zauwazyc, ze zamiast odczuwac skruche, zdawal sie byc zadowolony ze swojego dziela. Jakby uratowal swoja dusze - przeciwstawiajac uczciwosci i godnosci tego domu swa przyslowiowa tolerancje, wyrozumialosc, liberalizm. I troche nawet brak rozsadku. Powiedzialam mu: "Miedzy swinie rzuciles twoje najlepsze zasady". A on, jak zwykle: -To tez pewnego dnia zrozumiesz! 8 Grudzien nadszedl niczym nieprzewidziana wiosna, jakby opisany w ksiazce. A z nim Martin. Zjawil sie w domu po obiedzie, z podreczna torba, ciagle w zapinanej na cztery guziki marynarce, teraz czystej i swiezo wyprasowanej. Nic mi nie powiedzial, od razu poszedl do gabinetu porozmawiac z ojcem. Date slubu ustalono juz w lipcu. Ale w dwa dni po grudniowym powrocie Martina ojciec zawolal moja macoche do gabinetu, by powiedziec jej, ze slub musi sie odbyc w poniedzialek. Byla sobota.Suknie juz mialam gotowa. Martin calymi dniami przesiadywal w domu rozmawiajac z ojcem, ktory przy posilkach przekazywal nam wlasne wrazenia. Nie znalam swojego narzeczonego. Nigdy ani przez chwile nie bylam z nim sama. Mimo to zdawalo sie, ze Martina laczy z moim ojcem przyjazn serdeczna i mocna - ojciec mowil o nim takim tonem, jakby to on, a nie ja, mial poslubic Martina. Nie czulam zadnego podniecenia na mysl o zblizajacej sie uroczystosci. Nadal otaczala mnie owa szara mglawica, przez ktora Martin przychodzil, wyprostowany, abstrakcyjny, gestykulujac przy mowieniu, zapinajac i rozpinajac swoja marynarke na cztery guziki. W niedziele jadl z nami. Moja macocha ustawila krzesla wokol stolu, tak by Martin siedzial przy moim ojcu, oddzielony ode mnie trzema miejscami. Podczas obiadu powiedzialysmy z macocha zaledwie kilka slow. Ojciec i Martin rozmawiali o swoich sprawach; a ja - siedzac trzy miejsca dalej - patrzylam na czlowieka, ktory za rok mial byc ojcem mojego syna, a z ktorym nie laczyla mnie nawet powierzchowna przyjazn. W niedziele wieczorem przymierzylam slubna suknie w pokoju macochy. Zobaczylam w lustrze, otoczone chmura zakurzonego krepdeszynu, moje blade i czyste odbicie, ktore przypominalo mi widmo mojej matki. Stojac na wprost lustra mowilam do siebie: "To jestem ja, Izabela. Mam na sobie slubna suknie, bo o swicie wychodze za maz". I nie poznawalam samej siebie; czulam sie rozdwojona we wspomnieniu mojej zmarlej matki. Pare dni wczesniej Meme mowila mi o niej w tym naroznym domu. Powiedziala, ze po moim narodzeniu ubrano matke w slubna suknie i zlozono w trumnie. I teraz, patrzac na swoje odbicie, widzialam kosci mojej matki pokryte grobowa sniedzia, w stosie zniszczonego krepdeszynu i gestego, zoltego kurzu. Bylam poza lustrem. Wewnatrz, znow zywa, byla moja matka, ktora patrzac na mnie, wyciagajac rece ze swej lodowatej przestrzeni, probowala dotknac smierci chwytajacej pierwsze szpilki mojego slubnego welonu. A z tylu, na srodku pokoju, moj ojciec, powazny, zdumiony: "Teraz, w tej sukni, wygladasz tak samo jak ona". Tej nocy otrzymalam pierwszy, ostatni i jedyny list milosny. List od Martina, napisany olowkiem na odwrocie programu kinowego. Pisal: "Poniewaz tej nocy nie zdaze, wyspowiadam sie o swicie. Powiedz pulkownikowi, ze co do naszej rozmowy, jest to juz prawie zalatwione i dlatego nie moge przyjsc teraz. Bardzo wystraszona? M". Poszlam do pokoju, majac w ustach maczysty smak tego listu, a w pare godzin pozniej, gdy potrzasana przez moja macoche budzilam sie, czulam jeszcze gorycz na podniebieniu. Nim obudzilam sie calkowicie, minelo jednak wiele godzin. W chlodnym, wilgotnym, pachnacym pizmem swicie znow poczulam na sobie slubna suknie. Czulam, ze mam sucho w ustach jak przed podroza, gdy z braku sliny nie mozna przelknac chleba. Od czwartej czekali w salonie swiadkowie. Znalam ich wszystkich, ale teraz, w tych elegancko ubranych mezczyznach i kobietach w kapeluszach na glowie, rozprawiajacych i zapelniajacych dom gestymi, drazniacymi oparami swych slow - widzialam jakies nowe, odmienione postacie. Kosciol byl pusty. Pare kobiet odwrocilo sie, by spojrzec na mnie, gdy szlam glowna nawa jak mlodzieniec, na ktorego czeka juz kamien ofiarny. Szczeniak, chudy i pelen godnosci, jedyny czlowiek posiadajacy realne ksztalty w tym niespokojnym i milczacym koszmarze, zszedl po stopniach i czterema ruchami swych szczuplych rak oddal mnie Martinowi. Martin, spokojny, stal przy mnie usmiechajac sie - jak wtedy, gdy zobaczylam go po raz pierwszy przy zwlokach dziecka Paloquemada, tyle ze teraz mial obciete wlosy - jakby chcial mi pokazac, ze w dniu slubu nie zalowal trudu, aby jego osoba wydawala sie jeszcze bardziej nierzeczywista niz zazwyczaj, na co dzien. Tego dnia rano, juz po powrocie do domu, po sniadaniu i po wygloszeniu przez swiadkow i chrzestnych zwyklych przy takich okazjach slow, maz moj wyszedl z domu i wrocil dopiero po sjescie. Ojciec i macocha udali, ze nie dostrzegaja mojej sytuacji. Pozwolili, by dzien uplynal jak zwykle, nie zmieniwszy niczego w normalnym porzadku zajec, tak by nikt nie odczul nadzwyczajnego powiewu tego poniedzialku. Zdjelam slubna suknie, zwinelam ja w klebek i wspominajac moja matke schowalam na dno komody, myslac: "Te szmaty przydadza mi sie przynajmniej na calun". Nierealny nowozeniec wrocil o drugiej po poludniu i powiedzial, ze juz jadl. Gdy zobaczylam go, z krotko obcietymi wlosami, wydalo mi sie, ze grudzien przestal byc niebieskim miesiacem. Martin usiadl przy mnie i chwile milczelismy. Po raz pierwszy w zyciu zaczelam bac sie, ze nadejdzie zmrok. Widac jakims gestem pokazalam to po sobie, bo Martin nagle jakby sie ozywil, pochylil nad moim ramieniem i zapytal: "O czym myslisz?" Poczulam, jak cos przekreca mi sie w sercu: nieznany zaczal do mnie mowic per ty. Spojrzalam w gore, gdzie grudzien byl gigantyczna, blyszczaca kula, swietlistym, szklanym miesiacem; odpowiedzialam: "Mysle, ze teraz tego tylko brakuje, zeby zaczelo padac". Ostatniej nocy, kiedy rozmawialismy na werandzie, bylo cieplej niz zazwyczaj. Za pare dni mial wrocic od fryzjera juz po raz ostatni i zamknac sie w pokoju. Ale tej ostatniej nocy na werandzie, jednej z najcieplejszych i najgestszych, jakie zachowalem w pamieci, byl pelen zrozumienia, jak rzadko do tej pory. Jedyne, co wewnatrz tego olbrzymiego pieca zdawalo sie zyc, to gluche cykanie swierszczy podzeganych przez pragnienie natury i drobna, nieznaczaca, a jednak niezmierna aktywnosc rozmarynu i tuberoz, gorejacych wewnatrz pustynnej godziny. Przez chwile milczelismy, wydzielajac z siebie te tlusta i kleista substancje, ktora nie jest potem, lecz plynna slina zywej materii w stanie rozkladu. Czasami patrzyl na gwiazdy, na niebo odarte przemoca z letniego przepychu, potem znow milczal, jakby calkowicie oddany przemijaniu tej monstrualnie zywej nocy. Siedzielismy tak zamysleni, na wprost siebie, on na skorzanym krzesle, ja w fotelu na biegunach. Nagle; w przelocie bialego skrzydla, ujrzalem jego smutna, osamotniona glowe przechylona na lewe ramie. Przypomnialem sobie jego zycie, samotnosc, przerazajace rozterki duchowe. Przypomnialem sobie dreczaca obojetnosc, z jaka uczestniczyl w spektaklu zycia. Poprzednio czulem, ze darze go uczuciami skomplikowanymi, czasem sprzecznymi i zmiennymi jak i jego osobowosc. Ale w tej chwili nie mialem najmniejszej watpliwosci, ze zaczynam go lubic z calego serca. Wydawalo mi sie, ze odkrywam w sobie te tajemnicza sile, ktora od pierwszej chwili kazala mi go chronic, i calym soba poczulem bol tego dusznego pomieszczenia. Zobaczylem, jak bardzo czlowiek ten byl przygnebiony, pokonany, zmiazdzony przez przypadki losu. I nagle, czujac kolejne spojrzenie jego twardych i swidrujacych zoltych oczu, nabralem pewnosci, ze tajemnica labiryntu jego samotnosci zostala mi odkryta przez napiete tetno tej nocy. Nim zdazylbym pomyslec, dlaczego to robie, zapytalem: -Prosze mi odpowiedziec na jedno pytanie, doktorze: wierzy pan w Boga? Spojrzal na mnie. Wlosy opadly mu na czolo, caly plonal jakas wewnetrzna dusznoscia, ale jego twarz nie ujawniala jeszcze podniecenia czy zmieszania. Po czym, odzyskawszy swoj ospaly glos przezuwajacego zwierzecia, powiedzial: -Po raz pierwszy ktos mi zadaje takie pytanie. -A czy pan, doktorze, zadal je sobie kiedykolwiek? Nie okazal ani obojetnosci, ani przejecia. Zdawal sie byc zaledwie zainteresowany moja osoba. Bo juz nie pytaniem, a jeszcze mniej kryjacymi sie w nim intencjami. -Trudno powiedziec - odrzekl. -Ale czy noc taka jak ta nie wzbudza w panu leku? Nie ma pan wrazenia, ze istnieje gdzies czlowiek o wiele wiekszy niz wszyscy, ze idzie przez plantacje i nic wokol sie nie porusza, i wszystko wydaje sie zaklopotane obecnoscia tego czlowieka? Teraz zmilczal. Swierszcze wypelnialy przestrzen, wykraczajac poza cieply, zywy, nieomal ludzki zapach, ktory unosil sie znad krzewu jasminu zasadzonego ku pamieci mojej pierwszej zony. Czlowiek bezmierny szedl tam, przez noc. -Nie przypuszczam, pulkowniku, by cos takiego moglo mnie oniesmielac. I teraz on rowniez wydawal sie zdeprymowany - jak przedmioty, jak rozmaryn i tuberoza w swych gorejacych doniczkach. -Jesli mnie cos oniesmiela - powiedzial dlugo patrzac mi w oczy, stanowczo, dokladnie - jesli mnie cos oniesmiela, to istnienie kogos takiego jak pan, kto moze z calym przekonaniem powiedziec, ze zdaje sobie sprawe z obecnosci tego czlowieka, ktory wedruje noca. -My probujemy ratowac dusze, doktorze. To jest roznica. I wtedy poszedlem dalej niz to sobie na poczatku zakladalem. Powiedzialem: -Pan go nie slyszy, bo jest pan ateista. A on, niczym nie zmieszany, spokojnie: -Prosze mi wierzyc, pulkowniku, nie jestem ateista. Po prostu w zaklopotanie wprawia mnie zarowno mysl, ze Bog istnieje, jak mysl, ze Bog nie istnieje. W takim razie wole o tym nie myslec. Nie wiem, skad mialem przeczucie, ze tak wlasnie mi odpowie. "Jest zaklopotany Bogiem" - pomyslalem, sluchajac tego, co wlasnie mi mowil tak szczerze, jasno, precyzyjnie, jakby przeczytal to w jakiejs ksiazce. Bylem nadal oszolomiony usypiajaca monotonia nocy. Czulem sie jakby w samym srodku ogromnej galerii proroczych obrazow. Tam, za balustrada, byl ogrodek, ktory uprawiala Adelajda z moja corka. Dlatego tak pachnial rozmaryn, kazdego dnia dogladaly go bowiem, wzmacnialy, by w noce takie jak ta, jego odurzajaca won nasycala dom, pozwalala zasnac spokojnie. Krzew jasminu rozsylal swoj natarczywy zapach, a my wdychalismy go; bo mial tyle samo lat co Izabela i w pewnym sensie byl przedluzeniem zycia jej matki. Swierszcze cykaly posrod zarosli przy patio, poniewaz zapomnielismy wyplenic chwasty, kiedy ustaly deszcze. Jedyna niewiarygodna i cudowna rzecza byla obecnosc tego czlowieka ze swa olbrzymia i licha chustka, ktora ocieral blyszczace od potu czolo. Po kolejnej chwili milczenia powiedzial: -Chcialbym wiedziec, dlaczego zadal mi pan to pytanie, pulkowniku? -Ach, tak nagle przyszlo mi do glowy - powiedzialem. -Byc moze zadalem je dlatego, ze od siedmiu lat pragne dowiedziec sie, co mysli taki czlowiek jak pan. - Tez bylem zlany potem. Mowilem: - A byc moze dlatego, ze przejmuje sie panska samotnoscia. Czekalem na odpowiedz, ktorej nie bylo. Przyjrzalem sie siedzacej naprzeciw mnie postaci, nadal samotnej, smutnej. Przypomnialem sobie Macondo, szalenstwo mieszkancow palacych na zabawach banknoty; zaslepiona szarancze, ktora wszystkim pogardzala, tarzala sie w bagnie swoich instynktow i znajdowala w rozpuscie swoj upragniony smak. Przypomnialem sobie jego zycie, zanim pojawila sie szarancza. I jego pozniejsza egzystencje, tanie wody kolonskie, stare wypastowane buty, plotke, ktora nie odstepowala go, jak cien przez niego samego nie dostrzegany. Zapytalem: -Czy pan, doktorze, nigdy nie myslal o malzenstwie? Jeszcze nie skonczylem, gdy on juz odpowiadal, zaczynajac jeden ze swych dlugich, okreznych wywodow: -Pan bardzo kocha swoja corke, pulkowniku, prawda? Odpowiedzialem, ze jest to chyba rzecza naturalna. Mowil dalej: -Tak, ale pan jest inny. Nikt, procz pana, nie lubi wbijac gwozdzi wlasnymi rekami. Widzialem, jak pan zakladal zawiasy w drzwiach, podczas gdy ma pan do swojej dyspozycji wielu ludzi, ktorzy mogliby to za pana zrobic. Pan to lubi. Zdaje mi sie, ze panski ideal szczescia polega na tym, by chodzic po domu ze skrzynka narzedzi i szukac czegos do naprawienia. Pan, pulkowniku, gotow jest dziekowac kazdemu, kto zepsuje panu zawiasy. I jest pan mu wdzieczny, gdyz w ten sposob daje panu okazje, by poczul sie pan szczesliwy. -To takie przyzwyczajenie - powiedzialem nie wiedzac, do czego zmierza. - Mowia, ze moja matka byla taka sama. Zareagowal. Zachowywal sie spokojnie, ale stanowczo. -Tak - powiedzial. - To dobre przyzwyczajenie. Poza tym jest to najtanszy ideal szczescia, jaki znam. Dlatego pana dom jest taki, jaki jest i wychowal pan tak a nie inaczej corke. Chce powiedziec, ze to chyba dobrze miec taka corke jak panska. Jeszcze nie domyslalem sie celu tak dlugiego kluczenia. Pomimo to zapytalem: -A czy pan, doktorze, nie pomyslal o tym, jakim dobrem bylaby dla pana wlasna corka? -Ja nie, pulkowniku - powiedzial. I usmiechnal sie, ale natychmiast znow spowaznial. - Moje dzieci nie bylyby takie jak panskie. Wtedy nie mialem juz najmniejszej watpliwosci: mowil powaznie i ta powaga, ta sytuacja, wydaly mi sie przerazajace. Myslalem: "Za to - bardziej niz za cokolwiek innego - zasluguje na litosc. Potrzebuje opieki". -Slyszal pan o Szczeniaku? - zapytalem. Odpowiedzial, ze nie. Powiedzialem: - Szczeniak jest proboszczem, ale bardziej jeszcze przyjacielem wszystkich. Powinien go pan poznac. -Ach, tak, tak - odrzekl. - On tez ma dzieci, tak? -Nie to mnie teraz interesuje - powiedzialem. - Ludzie wygaduja plotki na Szczeniaka, bo go bardzo lubia. Ale w jego osobie mamy do czynienia z ciekawym przypadkiem, doktorze. Szczeniak jest jak najdalej od tego, zeby byc swietoszkiem, czy, jak to mowimy, naboznisiem. Jest przede wszystkim mezczyzna, ktory wypelnia swoje obowiazki jak przystoi mezczyznie. Sluchal teraz z uwaga, w milczeniu, skupiony, nie spuszczajac ze mnie swych twardych, zoltych oczu. Powiedzial: -To dobrze, nie? -Mysle, ze Szczeniak zostanie swietym - powiedzialem. I w tym tez bylem szczery. -Nigdy nie widzielismy w Macondo czegos takiego. Z poczatku odnoszono sie do niego nieufnie - bo jest tutejszy, bo starzy pamietaja go z czasow, gdy strzelal do ptakow jak wszyscy chlopcy. Walczyl na wojnie, byl pulkownikiem i w tym rowniez tkwila przyczyna nieufnosci. Wie pan, ludzie nie szanuja weteranow za to samo, za co szanuja ksiezy. Poza tym nie bylismy przyzwyczajeni do tego, by odczytywano nam kalendarz Bristol zamiast Ewangelii. Usmiechnal sie. Musialo mu sie to wydac rownie zabawne jak nam, w pierwszych dniach. Powiedzial: -To ciekawe, nie? -Szczeniak juz taki jest. Woli kierowac ludzmi powolujac sie na zjawiska atmosferyczne. A jego troska, niemal naczelnym problemem teologicznym, sa burze. W kazda niedziele mowi o nich. Z tej tez przyczyny jego kazania opieraja sie nie tyle na Ewangelii, co na prognozach meteorologicznych kalendarza Bristol. Teraz usmiechal sie, sluchal uwaznie, z ozywieniem i zadowoleniem. Ja rowniez czulem ponoszacy mnie entuzjazm. Powiedzialem: -Jest jeszcze cos, co pana powinno zainteresowac, doktorze. Czy wie pan, kiedy Szczeniak przyjechal do Macondo? - Odpowiedzial, ze nie, - Dziwny zbieg okolicznosci, ale tego samego dnia, co i pan - powiedzialem. -I jeszcze cos. Gdyby pan mial starszego brata, jestem swiecie przekonany, ze bylby wlasnie taki jak Szczeniak. Fizycznie, oczywiscie. Teraz wydawal sie myslec jedynie o tym. Widzac jego pelna powagi, skupiona mine, napieta uwage, zrozumialem, ze nadszedl moment, kiedy moge powiedziec mu to, co zamierzalem. -A wiec, doktorze - powiedzialem - prosze odwiedzic Szczeniaka, a zrozumie pan, ze rzeczy wcale nie maja sie tak, jak pan je widzi. A on odparl, ze tak, ze odwiedzi Szczeniaka. 9 Klodka, zimna, milczaca, energiczna, mozolnie wypracowuje swoja rdze. Adelajda zalozyla ja, gdy dowiedziala sie, ze doktor odszedl z Meme. Moja zona uznala odejscie doktora za swoj triumf, za ostateczny wynik systematycznego, uporczywego trudu podjetego przez nia w tej samej chwili, w ktorej zarzadzilem, by doktor zamieszkal z nami. Po siedemnastu latach klodka nadal broni dostepu do pokoju.Jesli w mojej postawie, od osmiu lat niezmiennej; moglo byc cos niegodziwego w oczach ludzi lub nikczemnego w oczach Boga, kara spotkalaby mnie wczesniej niz smierc. Byc moze mialem za zycia odpokutowac to, co uwazalem za zwykla ludzka powinnosc, chrzescijanski obowiazek. Bo klodka nie zaczela jeszcze pokrywac sie rdza, gdy w moim domu pojawil sie Martin, z niezlomnym postanowieniem poslubienia mojej corki, z teczka speczniala od projektow, ktorych autentycznosci nie moglem nigdy sprawdzic. Zjawil sie w domu w marynarce zapietej na cztery guziki, z calej jego postaci emanowala mlodosc i dynamizm, otoczony byl promienna atmosfera uroku. Ozenil sie z Izabela w grudniu, jedenascie lat temu. Minelo dziewiec lat od dnia, gdy odjechal z teczka podpisanych przeze mnie obligacji, przyrzekajac, ze wroci, jak tylko przeprowadzi operacje, ktorej podjal sie liczac na moj majatek. Minelo dziewiec lat, ale nie to jest przyczyna pozwalajaca mi sadzic, ze byl oszustem. Nie mam prawa przypuszczac, ze malzenstwo bylo dla niego jedynie manewrem, majacym przekonac mnie o jego dobrej woli. Ale osiem lat doswiadczen na cos sie przydalo. Martin mial zajac pokoik. Adelajda sprzeciwila sie. Jej sprzeciw byl tym razem stanowczy, zdecydowany, nieodwolalny. Wiedzialem, ze moja zona kazalaby raczej stajnie przemienic w malzenska sypialnie niz zezwolic, by mloda para zajela ten pokoj. Tym razem, bez wahania, podzielilem jej zdanie. W ten sposob uznalem jej odwlekany przez osiem lat triumf. Jesli oboje popelnilismy blad ufajac Martinowi, to wina spada na nas dwoje. Zadne z nas nie odnioslo ani zwyciestwa, ani porazki. A jednak to, co mialo nastapic, bylo ponad nasze mozliwosci i sily, niczym przepowiadane w kalendarzu zjawiska atmosferyczne, ktore nieuchronnie musza nadejsc. Gdy powiedzialem Meme, by opuscila nasz dom i poszla droga, ktora uwaza za najodpowiedniejsza dla siebie, i pozniej, gdy Adelajda rzucila mi w twarz moja slabosc i niezdecydowanie, moglem sprzeciwic sie, narzucic, wbrew wszystkim, swoja wole (zawsze tak robilem) i uporzadkowac sprawy zgodnie z moim punktem widzenia. Czulem jednak, ze jestem bezsilny wobec wydarzen. To nie ja regulowalem ich bieg we wlasnym domu, ale jakas tajemnicza sila, ktora ustalala tok naszego zycia i wobec ktorej bylismy jedynie biernym i nic nie znaczacym narzedziem. Wszystko zdawalo sie wtedy poddawac naturalnemu i nieuniknionemu spelnianiu jakiegos proroctwa. Ze sposobu, w jaki Meme otworzyla sklepik (zreszta wszyscy byli chyba w glebi ducha przeswiadczeni, ze pracowita kobieta, ktora z dnia na dzien zostaje konkubina miejskiego lekarza, wczesniej czy pozniej otwiera jednak sklepik), zrozumialem, ze doktor zdolal odlozyc w naszym domu wieksza, niz moglismy przypuszczac, sume pieniedzy, ktore trzymal w szufladzie nie przeliczajac banknotow i monet rzucanych byle jak w okresie, gdy pacjenci zglaszali sie do niego. Gdy Meme zalozyla sklepik, domyslano sie, ze doktor tez tam jest, w kantorze, osaczony przez Bog wie jakie bezlitosne, prorocze bestie. Wiedzielismy, ze nie jada zadnych rzeczy kupionych w miasteczku, ze zaczal uprawiac ogrodek, i ze Meme, ktora w pierwszych miesiacach kupowala dla siebie nieco miesa, po roku zaniechala i tego, moze ze wzgledu na to, ze ciagle przebywanie z kochankiem spowodowalo w koncu, ze i ona stala sie wegetarianka. Odtad oboje zyli w zamknieciu - do czasu, gdy wladze wylamaly drzwi, przeszukaly caly dom; przekopaly ogrodek probujac odnalezc cialo Meme. Domyslano sie, ze byl tam, zamkniety, bujajacy sie w starym i wytartym hamaku. Ale wiedzialem juz, nawet w tym okresie, kiedy przestano oczekiwac jego powrotu do swiata zywych, ze jego uporczywe zamkniecie, glucha walka z wiszaca nad nim kara boska, mialy osiagnac punkt kulminacyjny o wiele wczesniej nim dosiegnie go smierc. Wiedzialem, ze wczesniej czy pozniej bedzie musial wyjsc, nie ma bowiem czlowieka, ktory spedzilby pol zycia w zamknieciu, z dala od Boga, i ktory nagle nie zapragnalby wyjsc i pierwszemu napotkanemu na rogu czlowiekowi bez najmniejszego trudu zdac rachunek ze swych spraw, czego ani kajdany i dyby, ani proba ognia i wody, ani meka krzyza i lamanie kolem, ani drewno i rozzarzone zelazo w oczach, ani sol wieczna na jezyku, ani tortury lawy katowskiej, ani biczowanie i rozpalone blachy, ani milosc nie wymoglyby na nim w obliczu inkwizytorow. A godzina ta miala nadejsc pare lat przed jego smiercia. Wiedzialem o tym wczesniej - od tej ostatniej nocy, kiedy rozmawialismy na werandzie i po tym, gdy poszedlem do niego, by prosic go o pomoc dla Meme. Czy moglem sprzeciwic sie, by zyl z nia jak maz i zona? Przedtem, byc moze, tak. Teraz juz nie, od trzech miesiecy zaczal sie spelniac bowiem nastepny rozdzial nieublaganego przeznaczenia. Tej nocy nie spedzil w hamaku. Lezal na lozku, z glowa odrzucona do tylu, ze wzrokiem wbitym w miejsce, gdzie, gdyby swiatlo lichtarzyka bylo mocniejsze, widzialby sufit. Mial w pokoju zarowke, ktorej nigdy jednak nie uzywal. Wolal lezec w polmroku, z wzrokiem utkwionym w ciemnosc. Gdy wszedlem do pokoju, nie ruszyl sie. Spostrzeglem jednak, ze z chwila gdy przekroczylem prog, poczul, ze nie jest w pokoju sam. Wtedy powiedzialem: -Jesli to nie sprawi panu zbytniego klopotu, doktorze. Wydaje mi sie, ze Indianka nie czuje sie najlepiej. Usiadl na lozku. Przed chwila wyczul, ze nie jest sam. Teraz juz wiedzial, ze to ja jestem w pokoju. Bez watpienia byly to dwa calkowicie odmienne wrazenia, bo teraz nastapila w nim gwaltowna przemiana, przygladzil wlosy i nadal siedzac na brzegu lozka wyczekiwal. -To ze wzgledu na Adelajde, doktorze. Chcialaby, zeby przyszedl pan zobaczyc Meme - powiedzialem. A on, siedzac, odpowiedzial mi swym ospalym glosem przezuwajacego zwierzecia: -Nie ma potrzeby. Po prostu jest w ciazy. Nastepnie pochylil sie, zdawal sie dokladnie wpatrywac w moja twarz i dodal: -Meme od lat zyje ze mna. Musze przyznac, ze nie poczulem sie zaskoczony. Nie poczulem sie ani speszony, ani zagniewany. Nic nie poczulem. Byc moze jego wyznanie bylo, z mojego punktu widzenia, zbyt powazne, moze nie miescilo mi sie w glowie. Stalem spokojnie, niewzruszony jak on, jak jego ospaly glos przezuwajacego zwierzecia. Po dluzszej chwili milczenia, podczas gdy on nadal siedzial na lozku nieporuszony, jakby oczekujac, bym pierwszy sie zdecydowal, z cala ostroscia zrozumialem to, co mi przed chwila powiedzial. Ale wtedy bylo juz za pozno, bym poczul sie speszony. -Oczywiscie, zdaje pan sobie sprawe z sytuacji, doktorze - to bylo wszystko, na co moglem sie zdobyc. Odpowiedzial: Kazdy w jakis sposob sie zabezpiecza, pulkowniku. Jesli podejmujemy ryzyko, wiemy, na co sie narazamy. Kiedy nie udaje sie, to dlatego, ze czegos nie przewidzielismy, ze cos lezalo poza naszymi mozliwosciami. Znalem tego rodzaju okrezne wywody. Jak zwykle, nie wiedzialem dokad zmierza. Przysunalem krzeslo i usiadlem naprzeciwko niego. Wtedy wstal, zapial pasek i podciagnal spodnie. Mowil dalej, tym razem z glebi pokoju. Powiedzial: -Prawde mowiac zabezpieczylem sie do tego stopnia, ze po raz drugi zaszla w ciaze. Za pierwszym razem poltora roku temu i panstwo niczego nie zauwazyli. Mowil bez emocji, kierujac sie znow w strone lozka. Slyszalem dochodzacy z mroku odglos jego pewnie stawianych na posadzce krokow. Mowil: -Ale wtedy ona byla zdecydowana na wszystko. Teraz juz nie. Dwa miesiace temu powiedziala mi, ze znowu jest w ciazy, a ja zaproponowalem jej to samo, co za pierwszym razem: przyjdz tej nocy, bede mial juz wszystko przygotowane. Wtedy powiedziala, ze dzis nie, ze jutro. Kiedy poszedlem do kuchni po kawe, powiedzialem jej, ze czekalem na nia, ale ona odpowiedziala, ze nigdy juz nie przyjdzie. Doszedl do lozka, ale nie usiadl. Znowu odwrocil sie do mnie plecami i rozpoczal nastepne okrazenie. Sluchalem, co mowi. Slyszalem jego glos dochodzacy to ciszej, to znow glosniej. Jakby mowil bujajac sie w hamaku. Mowil o wszystkim spokojnie, ale stanowczo. Wiedzialem, ze nie ma co mu przerywac. Ograniczylem sie do sluchania. A on: -Mimo to przyszla dwa dni pozniej. Wszystko mialem przygotowane. Kazalem jej tu usiasc i podszedlem do stolu po szklanke. I wtedy, kiedy powiedzialem jej: wypij to, wlasnie wtedy zrozumialem, ze tym razem nie zdecyduje sie. Popatrzyla na mnie uwaznie i powiedziala z nutka okrucienstwa: Tego sie nie pozbede, doktorze. To urodze, zeby je wychowac. Poczulem sie oburzony jego spokojem. Powiedzialem mu: -To niczego nie usprawiedliwia, doktorze. Panskie postepowanie nie jest niczym innym jak nikczemnoscia, i to nikczemnoscia, ktorej dopuscil sie pan dwukrotnie: raz - utrzymujac tego rodzaju stosunki w moim domu, i drugi - usuwajac ciaze. -Ale przeciez wie pan, pulkowniku, ze zrobilem, co moglem. To bylo wszystko, co moglem. Pozniej, gdy zobaczylem, ze nie da sie rozwiazac tej sprawy, postanowilem z panem porozmawiac. Mialem to zrobic w tych dniach. -Przypuszczam, ze pan wie, iz tego rodzaju sprawy, gdy rzeczywiscie chce sie zmyc hanbe, mozna jednak rozwiazac. Pan wie, jakie zasady panuja wsrod mieszkancow tego domu. -Nie chcialbym sprawiac panu zadnego klopotu. Prosze mi wierzyc. Chcialem oznajmic panu moja decyzje: wezme ze soba Indianke, aby zamieszkala ze mna w tym pustym, naroznym domu. -W jawnym konkubinacie, doktorze - odparlem. - Czy nie zdaje pan sobie sprawy, co to dla nas oznacza? Ponownie stanal przy lozku. Usiadl, pochylil sie, mowil opierajac lokcie o kolana. Zmienil intonacje glosu. Z poczatku mowil tonem oschlym. Teraz jego glos stal sie okrutny, wyzywajacy. Powiedzial: -Proponuje jedyne nieklopotliwe dla pana rozwiazanie, pulkowniku. Inna mozliwosc, to powiedziec, ze dziecko nie jest moje. -Ale Meme powiedzialaby, ze tak - odrzeklem. Poczul sie zniewazony. Mowil teraz tonem zbyt obrazliwym i agresywnym, bym mogl przyjmowac to ze spokojem. Ale on, twardy, nieublagany, powiedzial: -Prosze mi wierzyc, ze Meme z cala pewnoscia nie powiedzialaby tego. A ze jestem o tym calkowicie przekonany, wiec powtarzam, ze zabiore ja do tego naroznego domu, tylko dlatego, by zaoszczedzic panu klopotu. I to wszystko, pulkowniku. Z takim przekonaniem smial twierdzic, ze Meme nie potwierdzilaby jego ojcostwa, ze teraz rzeczywiscie poczulem sie speszony. Zaczela niepokoic mnie mysl, ze sila jego przekonania brala sie nie z ostrosci wypowiadanych slow, ale tkwila gdzies o wiele glebiej. Powiedzialem: -Ufamy Meme jak wlasnej corce, doktorze. W tym wypadku stanelaby po naszej stronie. -Gdyby pan wiedzial to, co ja wiem, nie powiedzialby pan tego, pulkowniku. Prosze wybaczyc, ze powiem to panu, ale jesli porownuje pan Indianke ze swoja corka, obraza pan corke. -Nie ma pan podstaw, aby tak mowic - odrzeklem. Wciaz z ta gorzka stanowczoscia w glosie odpowiedzial: -Mam. A jesli twierdze, ze ona nie moze powiedziec, ze ja jestem ojcem jej dziecka, to rowniez mam podstawy, by tak twierdzic. Odrzucil glowe do tylu. Odetchnal gleboko, powiedzial: -Gdyby mial pan czas pilnowac Meme, gdy wychodzi noca, to nawet nie wymagalby pan ode mnie, bym zabral ja ze soba. Tutaj akurat tym, kto podejmuje ryzyko, jestem ja, panie pulkowniku. To ja biore sobie klopot na kark, aby pana uchronic od klopotliwej sytuacji. Zrozumialem, ze nawet nie przestapi z Meme progu kosciola. Zas niebezpiecznym okazalo sie to, iz - po jego ostatnich slowach - nie wzialbym juz na siebie tego, co pozniej mogloby sie okazac dla sumienia ciezarem nie do wytrzymania. Mialem w reku wiele atutow. Ale ten jeden, ktory on mial, starczal, by pokonac opory mojego sumienia. -Dobrze, doktorze - powiedzialem. - Dzis jeszcze zajme sie tym, by przygotowano dla pana ten dom. Mimo to chcialbym podkreslic, aby nie bylo zadnych watpliwosci, ze wyrzucam pana z domu, doktorze. Nie opuszcza go pan z wlasnej woli. Pulkownik Aureliano Buendia kazalby panu drogo zaplacic za to, ze naduzyl pan w ten sposob jego zaufania. Zdawalo mi sie, ze rozjatrzylem go do zywego i kiedy czekalem na wybuch ciemnych, prymitywnych instynktow, on przygniotl mnie calym ciezarem swojej godnosci. -Pan jest uczciwym czlowiekiem, pulkowniku - powiedzial. - Wszyscy o tym wiedza, a dosc dlugo tu mieszkalem, by pan musial mi to przypominac. Kiedy wstal, nie widac bylo po nim zadnych oznak triumfu. Wydawal sie ledwie zadowolony z mozliwosci odwzajemnienia sie nam za osmioletnia opieke. To ja czulem sie winny i zaniepokojony. Tej nocy widzac, kielkujaca smierc - coraz wyrazniejsza w jego twardych, zoltych oczach - zrozumialem, ze postapilem egoistycznie, i ze ta jedna plama na moim sumieniu jest juz wystarczajacym powodem, bym przez reszte zycia cierpial straszliwe meki. On zas, majac wobec siebie samego czyste sumienie, dorzucil: -A jesli chodzi o Meme, to prosze nacierac ja spirytusem. Ale nie robic lewatywy. 10 Dziadek wrocil i usiadl przy mamie. Mama siedzi, kompletnie nieobecna. Suknia i kapelusz sa tutaj, na krzesle, ale mamy juz w nich nie ma. Dziadek podchodzi, widzi mame zamyslona i przesuwa laske przed jej oczami, mowiac: "Obudz sie, corko". Moja mama mruga, potrzasa glowa. "O czym tak myslisz?" - pyta dziadek. A ona z trudem sie usmiechajac: "Myslalam o Szczeniaku".Dziadek znow siada przy niej, opierajac podbrodek o laske. Mowi: "Co za zbieg okolicznosci. Wlasnie myslalem o tym samym". Oni sie rozumieja. Mowia nie patrzac na siebie, mama na krzesle, wyprostowana, poklepujac sie po ramieniu, a dziadek przy niej, wciaz opierajac podbrodek o laske. Ale i tak sie rozumieja, tak jak ja rozumiem sie z Abrahamem, kiedy chodzimy do Lukrecji. Mowie do Abrahama: "Teraz okana niekospi". Abraham ciagle idzie z przodu, jakies trzy kroki przede mna. Nie odwracajac sie mowi: "Jeszcze nie, za chwile". A ja mowie: "Kiedy niekospi bakaba kosie wscieka". Abraham nie odwraca glowy, ale slysze, ze smieje sie cicho, glupim i prostackim smiechem, jak struzka wody skapujaca z pyska wolu, ktory skonczyl pic. Mowi: "To zawsze jest gdzies tak o piatej". Przyspiesza troche i mowi: "Jesli pojdziemy teraz, to moze sie wsciekac bakaba". Ale ja powtarzam: "I tak okana niekospi". On odwraca sie i zaczyna biec, mowiac: "No to dobrze, lecmy". Zeby zobaczyc Lukrecje, trzeba przejsc przez piec podworek zarosnietych drzewami i poprzecinanych kanalikami. Trzeba przejsc przez zielony plotek z jaszczurkami, gdzie przedtem liliput spiewal glosem kobiety. Abraham szybko przebiega, blyszczac w mocnym swietle jak metalowy lisc, unoszac piety popedzane psim ujadaniem. Pozniej zatrzymuje sie. W tym momencie jestesmy przy oknie. Mowimy: "Lukrecja", tak jakby Lukrecja spala. Ale nie spi, siedzi na lozku, boso, w duzej nocnej koszuli, bialej i nakrochmalonej, ktora siega jej do kostek. Kiedy odzywam sie, Lukrecja podnosi wzrok, rozglada sie po pokoju i wbija w nas swoje jedno oko, okragle i wielkie, jak oko alkarawana. Wtedy smieje sie i przechodzi na srodek pokoju. Ma otwarte usta i przypilowane, drobne zeby. Ma glowe okragla i wlosy obciete jak u mezczyzny. Kiedy staje na srodku, przestaje sie smiac, schyla sie i patrzy na drzwi, poki rece jej nie dotkna kostek, i wtedy zaczyna unosic koszule z wyrachowana powolnoscia, w okrutnym, wyzywajacym rytmie. Abraham i ja ciagle patrzymy przez okno, podczas gdy Lukrecja unosi koszule, rozciaga wargi w dyszacym, pozadliwym grymasie, nie spuszczajac z nas swego blyszczacego, olbrzymiego oka alkarawana. Wtedy widzimy bialy brzuch, ktory nizej przechodzi w gesty blekit, a ona zaslania sobie twarz koszula, stoi wyprostowana na srodku pokoju, tak mocno sciskajac nogi, ze widac, jak drza najpierw piety, a pozniej ona cala. Nagle odslania sobie gwaltownie twarz, wyciaga w nasza strone wskazujacy palec, a blyszczace oko wyskakuje jej z orbity posrod strasznego wycia, ktore roznosi sie po calym domu. Wtedy otwieraja sie drzwi do pokoju i wpada wrzeszczaca kobieta: "Odpierdolcie sie, do jasnej cholery!" Od wielu dni nie chodzimy patrzec na Lukrecje. Teraz chodzimy nad rzeke, przez plantacje. Jesli wyjdziemy stad wczesnie, Abraham bedzie czekac na mnie. Ale moj dziadek ani drgnie. Siedzi przy mamie, z podbrodkiem opartym o laske. Patrze na niego, probujac dojrzec jego oczy za szklami, a on czuje chyba, ze patrze na niego, bo nagle mocno wzdycha, otrzasa sie i mowi do mamy smutnym i zgaszonym glosem: "Szczeniak by ich tu pasami przypedzil". Pozniej wstaje i idzie tam, gdzie lezy umarly. Po raz drugi przychodze do tego pokoju. Pierwszy raz bylem tu dziesiec lat temu; wszystko stalo tak samo. Jakby od tamtego czasu niczego tu nie ruszyl, lub jakby od tego odleglego switu, kiedy przyszedl tu zamieszkac z Meme, przestal interesowac sie swym zyciem. Papiery lezaly na tym samym miejscu. Stol, troche lichych ubran, wszystko bylo w tym samym miejscu co i dzis. Tak samo jak wtedy, gdy przyszlismy tu ze Szczeniakiem pogodzic tego czlowieka z wladzami. W owym czasie kompania bananowa przestala nas uciskac i odeszla z Macondo z odpadkami odpadkow, ktore przywlokla ze soba. A z nimi odleciala szarancza, ostanie slady tego, czym bylo kwitnace Macondo z roku 1915. Pozostawili tu zrujnowane miasteczko z czterema biednymi, obskurnymi sklepikami, zamieszkane przez ludzi bezczynnych, bojazliwych, dreczonych wspomnieniem dostatniej przeszlosci i gorycza przytlaczajacej, statycznej terazniejszosci. A jedynym, co przyniesc mogla ze soba przyszlosc, byla ponura, grozna niedziela wyborow. Szesc miesiecy wczesniej, o swicie, na tych drzwiach pojawil sie paszkwil. Nikt sie nim nie zainteresowal i wisial tu dlugo, do czasu, gdy ostatnie deszcze zmyly jego niewyrazne litery, a papier, porwany przez ostatnie wiatry lutego, zniknal. Ale pod koniec 1918 roku, gdy bliska juz data wyborow nasunela rzadowi mysl o potrzebie utrzymywania nerwow swych wyborcow w nieustannej czujnosci i rozdraznieniu, ktos powiadomil nowe wladze o tym samotnym lekarzu, o ktorego zyciu od dluzszego juz czasu nikt nie moglby dac wiarygodnego swiadectwa. Informator widac powiedzial, ze w pierwszych latach mieszkajaca z lekarzem Indianka prowadzila sklepik, korzystajac z tej samej fali rozkwitu, ktora swym dobrodziejstwem obdarzala wowczas w Macondo nawet najmizerniejsze przedsiewziecia. Pewnego dnia (nikt nie pamieta dokladnej daty, nawet roku) drzwi sklepiku nie otworzyly sie. Domyslano sie, ze Meme i doktor nadal tam mieszkaja, w zamknieciu, zywiac sie uprawianymi przez siebie w ogrodku warzywami. Ale paszkwil, ktory pojawil sie na drzwiach, twierdzil, ze lekarz zabil swoja konkubine, a cialo jej zakopal w ogrodku z obawy, by miasteczko nie wykorzystalo tego, by go otruc. Niewytlumaczalne jest, ze twierdzono tak w okresie, gdy nikt nie mial powodow, by zyczyc doktorowi smierci. Zdaje mi sie, ze do owego roku, kiedy rzad wzmocnil policje i sily porzadkowe swymi zaufanymi ludzmi, wladze zapomnialy o jego osobie. Dopiero wtedy odgrzebano zapomniana legende paszkwilu i policja wylamala drzwi, przewrocila caly dom, przekopala ogrodek i nawet przeszukala szambo probujac odnalezc cialo Meme. Nie znalezli jednak najmniejszego sladu. Przy tej okazji prawdopodobnie wyciagneliby doktora, zmasakrowali na oczach wszystkich i stalby sie jeszcze jedna ofiara umeczona w imie ladu i skutecznego dzialania czynnikow oficjalnych. Ale w jego obronie wystapil Szczeniak, ktory przyszedl do mnie z prosba, bym razem z nim odwiedzil doktora, swiecie przekonany, iz uzyskamy od niego zadowalajace wyjasnienie. Gdy weszlismy tylnymi drzwiami, w hamaku zastalismy go kompletnie opuszczonego, strzep czlowieka. Nie ma na swiecie chyba nic bardziej przerazajacego, jak czlowiek doprowadzony do takiego stanu. Ale jeszcze bardziej przerazajacy byl stan tego czlowieka znikad, ktory ujrzawszy nas, usiadl w hamaku; on tez zdawal sie byc przykryty warstwa kurzu, ktora zakrywala wszystkie przedmioty w pokoju. Twarz mial koloru stali, a twarde, zolte oczy nadal zdradzaly te wladcza sile wewnetrzna, ktora poznalem w moim domu. Mialem wrazenie, ze gdybysmy go lekko dotkneli paznokciem, cialo rozsypaloby sie, zmieniajac sie w sterte ludzkich trocin. Nie mial juz wasow, ale zarostu nie golil, tylko strzygl nozyczkami tak, iz zdawalo sie, ze twarz zarasta mu nie twarda, mocna szczecina, ale delikatnym bialym puszkiem. Patrzac na niego myslalem: "Teraz nie wyglada jak czlowiek. Teraz wyglada jak trup, ktoremu jeszcze nie zgasly oczy". Kiedy odezwal sie, uslyszalem ten sam, co wtedy, kiedy zjawil sie u nas, ospaly glos przezuwajacego zwierzecia. Powiedzial, ze nie ma nic do powiedzenia. Powiedzial, jak gdyby sadzil, ze nic nie wiemy o tym, ze policja wlamala sie i przekopala ogrodek bez jego zgody. Ale nie byla to skarga. Bylo to zaledwie utyskujace i smutne wyznanie. Zas co do Meme - zlozyl wyjasnienie, ktore moglo wydac sie dziecinne, ale powiedzial to takim tonem, jakby wyznawal szczera prawde. Powiedzial, ze Meme odeszla, to wszystko. Kiedy zamknela sklepik, zaczelo ja meczyc siedzenie w domu. Z nikim nie rozmawiala, nie miala zadnego kontaktu ze swiatem zewnetrznym. Mowil, ze zobaczyl ja pewnego dnia, jak zaczela szykowac walizke i nic jej nie powiedzial. Mowil, ze nie odezwal sie rowniez w chwili, gdy zobaczyl ja juz ubrana, z walizka w reku, jak milczac stala w drzwiach i to tez tak, jakby zaledwie chciala mu uswiadomic, gotowa juz do wyjscia, ze odchodzi. "Wtedy - powiedzial - wstalem i dalem jej pieniadze, ktore zostaly jeszcze w szufladzie". Zapytalem: - "Jak dawno temu to bylo, doktorze?" A on odpowiedzial: - "Prosze ocenic po moich wlosach. To ona mi je obcinala". Szczeniak podczas tej wizyty niewiele powiedzial. Od chwili gdy wszedl do tego pokoju, zdawal sie byc pod wrazeniem spotkania z jedyna osoba, ktorej nie poznal w czasie swego pietnastoletniego pobytu w Macondo. I tym razem zdalem sobie, wyrazniej niz kiedykolwiek, sprawe (byc moze dlatego, ze doktor nie mial wasow) z niezwyklego podobienstwa tych obu mezczyzn. Nie byli tacy sami, ale zdawali sie byc bracmi. Jeden z nich o wiele starszy, chudszy i mizerny. Ale laczyly ich wspolne cechy, zawsze istniejace miedzy bracmi, chocby jeden byl podobny do ojca, a drugi do matki. Wtedy przypomnialem sobie o ostatniej nocy na werandzie. Powiedzialem: -To jest Szczeniak, doktorze. Kiedys przyrzekl mi pan, ze go odwiedzi. Usmiechnal sie. Popatrzyl na ksiedza i powiedzial: -Rzeczywiscie, pulkowniku. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobilem. I nie przestal przygladac sie badawczo, poki Szczeniak nie odezwal sie: -Dla chcacego nigdy nie jest za pozno - powiedzial. - Chcialbym, bysmy zostali przyjaciolmi. Szybko zauwazylem, ze przy nieznajomym Szczeniak stracil swa normalna moc. Mowil niesmialo, bez tej nieugietej pewnosci, z jaka jego glos grzmial z ambony, gdy zlowrozbnym tonem nawiedzonego odczytywal prognozy meteorologiczne z kalendarza Bristol. Wtedy spotkali sie po raz pierwszy. I rowniez po raz ostatni. Mimo to zycie doktora zostalo przedluzone az do dzisiejszego ranka, gdy Szczeniak raz jeszcze stanal w jego obronie - tej nocy, kiedy blagano doktora, by zaopiekowal sie rannymi, a on nawet nie otworzyl drzwi i wykrzyknieto mu ten przerazajacy wyrok, ktorego wykonaniu sprobuje sie teraz przeciwstawic. Mielismy juz wychodzic, gdy przypomnialem sobie cos, o co chcialem go zapytac juz od wielu lat. Powiedzialem Szczeniakowi, ze gdy on bedzie interweniowal u wladz, ja jeszcze posiedze chwile z doktorem. Gdy zostalismy sami, zapytalem: -Prosze powiedziec, doktorze, co sie stalo z dzieckiem? Jego twarz nadal pozostala obojetna. -Z jakim dzieckiem, pulkowniku? - odrzekl. A ja spytalem: -Z waszym, Meme byla w ciazy, kiedy opuscila moj dom. A on, spokojny, nieporuszony: -Rzeczywiscie, pulkowniku. Nawet i o tym zapomnialem. Ojciec siedzial w milczeniu. Pozniej powiedzial: "Szczeniak by ich tu pasami przypedzil". W jego oczach blyszczy tlumione zdenerwowanie. I gdy przedluza sie to oczekiwanie, ktore trwa juz chyba pol godziny (jest mniej wiecej trzecia), zaczynam martwic sie bezradnoscia dziecka, czyms dalekim w jego twarzy, zdajacej sie o nic nie pytac, jego abstrakcyjna i zimna obojetnoscia, upodabniajaca go do jego ojca. Moj syn zniknie w rozpalonym powietrzu tej srody, tak jak stalo sie to z Martinem, ktory dziewiec lat temu, machajac reka z okna pociagu, zniknal na zawsze. Daremny bedzie caly moj trud, poswiecony memu synowi, jesli bedzie coraz bardziej upodabnial sie do swego ojca. Na prozno bede blagac Boga, by uczynil z niego czlowieka z krwi i kosci, kogos, kto mialby ksztalt, wage i kolor jak ludzie. Wszystko na nic - poki w jego zylach plynac bedzie krew jego ojca. Piec lat temu dziecko nie mialo nic z Martina. Teraz nabiera wszystkich jego cech - odkad do Macondo wrocila Genoveva Garcia z szesciorgiem dzieci, wsrod ktorych byly dwie pary blizniakow. Genoveva utyla i zestarzala sie. Wokol oczu miala blekitne zylki, dzieki ktorym jej twarz, przedtem czysta i gladka, teraz wygladala jakby byla brudna. Stojac, niczym kwoka, w srodku swego stadka ubranego w biale buciki i falbanki z organdyny, okazywala halasliwe i bezladne zadowolenie z zycia. Wiedzialam, ze Genoveva uciekla z dyrektorem objazdowego teatru kukielkowego, i czulam odraze na widok tych dzieci, ktore zdawaly sie poruszac automatycznymi gestami, jakby uruchamiane przez jeden centralny mechanizm. Szescioro dzieci, malych, niepokojaco do siebie podobnych, w identycznych bucikach i identycznych falbankach. To jej bezladne zadowolenie z zycia wydawalo mi sie bolesne i zasmucajace, jak i jej przeladowana miejskimi rekwizytami obecnosc w tym zrujnowanym, unicestwionym przez kurz miasteczku. Bylo cos gorzkiego, jakby nieukojona smiesznosc, w jej sposobie poruszania sie, w tym udawaniu szczesliwej, w ubolewaniu nad naszym trybem zycia, tak roznym - mowila - od tego, do jakiego przywykla w teatrze kukielkowym. Patrzac na nia przypominalam sobie inne czasy. Powiedzialam jej: "Ales utyla, kobieto". Wtedy posmutniala. Powiedziala: "Widac od wspomnien sie tyje". Przez chwile uwaznie przyjrzala sie dziecku. Zapytala: "A co sie stalo z tym czarownikiem od czterech guzikow?" Odpowiedzialam jej oschle, bo wiedzialam, ze wie: "Wyjechal". A Genoveva: "I zostawil ci tylko to?" Odparlam, ze tak, ze zostawil mi tylko jedno dziecko. Genoveva zasmiala sie nieopanowanym, wulgarnym smiechem: "No, to rzeczywiscie trzeba byc slabowitym, zeby przez piec lat zrobic tylko jedno dziecko" - powiedziala - i nie przestajac sie kokosic, gdakac posrod szamoczacego sie stadka, dodala: "I pomyslec, ze szalalam za nim. Przysiegam, odbilabym ci go, gdyby nie to, ze poznalysmy go przy trumnie jakiegos dziecka. Wtedy bylam bardzo przesadna". Zanim sie pozegnala, zaczela przypatrywac sie dziecku i powiedziala: "Rzeczywiscie przypomina ojca. Brakuje mu tylko marynarki". I od tej chwili dziecko zaczelo wydawac mi sie podobne do swego ojca, jakby Genoveva rzucila na niego urok podobienstwa. Czasami zastaje dziecko z lokciami opartymi o stol, glowa pochylona na lewe ramie, z zamglonym, nic nie widzacym wzrokiem. Jest taki sam jak Martin, kiedy opieral sie o doniczki z gozdzikami poustawiane przy poreczy i mowil: "Bez wzgledu na ciebie, zostalbym na zawsze w Macondo, mimo wszystko". Czasem mam wrazenie, ze to powie, tak jak moglby powiedziec to wlasnie teraz, gdy siedzi przy mnie, milczac, dotykajac czerwonego od upalu nosa. "Boli cie?" - pytam. A on dopowiada, ze nie, ze myslal, ze nos nie moglby mu utrzymac okularow. "Nie masz sie czym przejmowac" - mowie i rozwiazuje mu kokarde pod szyja. Mowie: "Kiedy wrocimy do domu, wykapiesz sie i odpoczniesz". Pozniej patrze w strone ojca, ktory przed chwila zawolal najstarszego z Indian: "Cataure". Jest to maly, krepy chlop; dotad palil siedzac na lozku, a teraz, na dzwiek swojego imienia, unosi glowe i malymi, posepnymi oczyma szuka twarzy ojca. Ale gdy ojciec chce cos dodac, z drugiego pokoju slychac wlasnie zblizajace sie kroki alkada, ktory chwiejac sie wchodzi do pokoju. 11 To poludnie w naszym domu bylo straszne. Choc wiadomosc o jego smierci nie zaskoczyla mnie, czekalem na nia bowiem juz od dluzszego czasu, nie przypuszczalem, ze spowoduje takie przemiany w moim domu. Ktos musial isc ze mna na ten pogrzeb i myslalem, ze bedzie mi towarzyszyc zona, szczegolnie po mojej chorobie sprzed trzech lat, jak i po tym wieczorze, kiedy przeszukujac szuflade biurka, znalazla laske ze srebrna raczka i nakrecana tancerke. Zdaje sie, ze wtedy nie pamietalismy juz o zabawce. Tego wieczoru jednak nakrecilismy ja, a ona, jak dawniej, zatanczyla w rytm muzyki, niegdys wesolej, teraz, po dlugim milczeniu w szufladzie, melancholijnej i smutnej. Adelajda patrzyla na tanczaca zabawke i wspominala. Odwrocila sie ku mnie, spogladajac zwilgotnialymi od smutku oczyma:-Kogo ci przypomina? - zapytala. Wiedzialem, o kim mysli Adelajda, gdy zabawka napelnila pokoj zaloscia swojej steranej melodyjki. -Co sie z nim moze dziac? - zapytala wspominajac Adelajda, jakby przebudzona odglosem tamtych czasow, kiedy o szostej po poludniu pojawial sie w drzwiach pokoju i zawieszal lampe nad drzwiami. -Mieszka w tym naroznym domu - odpowiedzialem. - Umrze ktoregos dnia i my bedziemy musieli go pochowac. Adelajda pochlonieta tancem zabawki milczala, a ja spostrzeglem, ze zarazam sie jej nostalgia. Powiedzialem: -Zawsze chcialem wiedziec, z kim go pomylilas w dniu przyjazdu. Przygotowalas stol, bo wydal ci sie do kogos podobny. Adelajda odpowiedziala z bezbarwnym usmiechem: -Smialbys sie ze mnie, gdybym ci powiedziala, do kogo wydal mi sie podobny, gdy stanal tam w kacie, z tancerka w reku - i wyciagnela palec w strone pustki, gdzie ujrzala go dwadziescia cztery lata przedtem, w nie zniszczonych butach i ubraniu, ktore wydawalo sie byc wojskowym mundurem. Myslalem, ze tego wieczoru poprzez wspomnienie pogodzili sie; dzis wiec powiedzialem zonie, by idac ze mna wlozyla czarna suknie. Ale zabawka znow jest w szufladzie. Muzyka stracila swoja moc. Adelajda umartwia sie teraz. Jest smutna, zmaltretowana, calymi godzinami modli sie w pokoju. -Tylko tobie mogl przyjsc do glowy pomysl urzadzenia tego pogrzebu - powiedziala. - Po wszystkich nieszczesciach, ktore na nas spadly, tylko nam tego przekletego roku przestepnego brakowalo. A pozniej potop. Probowalem przekonac ja, ze jestem zwiazany w tej sprawie slowem honoru. -Nie mozesz zaprzeczyc, ze zawdzieczam mu zycie - powiedzialem. Odparla: -To on cos nam zawdzieczal. Ratujac ci zycie nie zrobil nic nadzwyczajnego, po prostu wyrownal rachunek za osmioletni nocleg, jedzenie i pranie. Nastepnie przysunela krzeslo do poreczy. I chyba jeszcze tak siedzi, z oczami zamglonymi smutkiem i zabobonnym lekiem. Wydala mi sie tak zdecydowana, ze probowalem ja uspokoic. -Dobrze. W takim razie pojde z Izabela - powiedzialem. Nie odpowiedziala. Wciaz siedziala, nieporuszona, obojetna, az do chwili, gdy juz szykowalismy sie do wyjscia i powiedzialem jej, myslac, ze sprawie jej tym przyjemnosc: -Poki nie wrocimy, idz do kaplicy i pomodl sie za nas. Wtedy obrocila glowe w strone drzwi, mowiac: -Nawet sie nie rusze do kosciola. Moje modlitwy beda niespokojne, poki ta kobieta bedzie przychodzic co wtorek prosic o wiazanke melisy. W jej glosie slychac bylo ciemny i wzburzony bunt: -Zostane tutaj, w pokorze, az do godziny Sadu. Jesli do tego czasu termity nie zjedza krzesla. Slyszac odglosy znanych krokow, ktore przemierzaja sasiedni pokoj, ojciec zatrzymuje sie wyciagajac szyje. Zapomina wtedy, co mial powiedziec Cataure, i podpierajac sie laska probuje obrocic sie, ale wowczas chroma noga nie wytrzymuje wysilku i przez chwile wydaje sie, ze upadnie, tak jak upadl trzy lata temu - w kaluze rozlanej lemoniady, wsrod brzeku toczacego sie po podlodze dzbana, trzasku chodakow, skrzypienia fotela na biegunach i placzu dziecka, ktore bylo jedynym swiadkiem jego upadku. Odtad kuleje, wlecze za soba noge, sztywna po tygodniu gorzkich cierpien, z ktorych, myslelismy, nigdy sie juz nie podzwignie. Teraz widzac, jak przy pomocy alkada odzyskuje rownowage, mysle, ze w tej niedoleznej nodze tkwi tajemnica zobowiazania, ktore ojciec pragnie teraz, wbrew woli miasteczka, wykonac. Byc moze jego wdziecznosc pojawila sie tego dnia, gdy upadl na werandzie, majac uczucie, jak mowil pozniej, ze zepchnieto go z wysokiej wiezy. Dwaj ostatni lekarze, jacy pozostali jeszcze w Macondo, poradzili, by przygotowano go na lekka smierc. Pamietam go piatego dnia po upadku, pomniejszonego w poscieli na lozku; pamietam jego wyniszczone cialo, jak cialo Szczeniaka, ktore w zeszlym roku odprowadzili na cmentarz wszyscy mieszkancy Macondo w tlumnej, wstrzasnietej i pelnej kwiatow procesji. Wewnatrz trumny majestatycznosc Szczeniaka miala ten sam nieuleczalny i niepocieszony cien opuszczenia, ktore widzialem w twarzy mojego ojca w dniach, kiedy sypialnia wypelnila sie jego glosem i kiedy opowiedzial o tym dziwnym wojskowym, ktory w wojnie z osiemdziesiatego piatego roku pojawil sie pewnej nocy w obozie pulkownika Aureliano Buendia, w kapeluszu i w butach ozdobionych tygrysimi zebami, pazurami i skora i zapytano go: "Kim pan jest?" A dziwny wojskowy nie odpowiedzial; i zapytano go: "Skad pan przychodzi?" I nadal nie odpowiadal, wiec zapytano:, Po ktorej stronie pan walczy?" I wciaz nie otrzymywali odpowiedzi od nieznanego wojskowego, poki jeden z ordynansow nie zlapal glowni, nie przyblizyl jej do jego twarzy, po czym przypatrywal sie jej przez chwile i krzyknal oburzony: "Cholera! To ksiaze Marlborough!" Podczas tej przerazajacej halucynacji lekarze rozkazali, by go wykapano. I tak zrobiono. Ale na drugi dzien lekarze mogli stwierdzic tylko lekkie zaburzenia zoladkowe... Wowczas opuscili dom, mowiac, ze moga jedynie zalecic, by przygotowano chorego na lekka smierc. Sypialnia zanurzyla sie w milczacej atmosferze, w ktorej dawalo sie slyszec jedynie powolny i przyciszony oddech smierci, ten tajemny oddech, jaki sypialnie umierajacych nasyca ludzkim zapachem. Od udzielenia mu przez ojca Angela ostatniego namaszczenia minelo wiele godzin, podczas ktorych nikt sie nie ruszyl, przygladajac sie ostrym rysom nieuleczalnie chorego. Pozniej zegar wybil godzine i macocha wstala, by podac lekarstwo. Unieslismy ojcu nieco glowe probujac rozewrzec mu zeby, aby macocha mogla wsunac lyzke. Wtedy wlasnie w korytarzu rozlegl sie odglos powolnych, lecz stanowczych krokow. Macocha zamarla z lyzka w powietrzu, przerwala szept modlitwy i odwrocila sie ku drzwiom, bez kropli krwi w twarzy. "Nawet w czysccu rozpoznalabym te kroki" - zdolala powiedziec w chwili, w ktorej spojrzelismy ku drzwiom i zobaczylismy doktora. Stal tam, na progu, patrzac na nas. Mowie corce: "Szczeniak by ich tu pasami przypedzil" - i odchodze w strone trumny, myslac: "Od czasu gdy doktor opuscil nasz dom, nabralem przekonania, ze naszymi czynami kieruje sila wyzsza, wobec ktorej na nic zdalby sie bunt, nawet wtedy, gdy probowalibysmy tego z calych naszych sil lub tez ograniczali sie do jalowej postawy Adelajdy, ktora zamknela sie w modlitwach". I pokonujac dzielaca mnie od trumny odleglosc, widzac moich obojetnie siedzacych na lozku ludzi, wydaje mi sie, ze wdychajac pierwszy haust klebiacego sie nad zmarlym powietrza wciagam w pluca cala te gorzka materie przeznaczenia, ktore zniszczylo Macondo. Sadze, ze alkad nie bedzie dlugo zwlekac z zezwoleniem na pogrzeb. Wiem, ze na zewnatrz, na ulicach udreczonych upalem, czekaja ludzie. Wiem, ze przy oknach stoja kobiety z niecierpliwoscia oczekujace widowiska i ze nie rusza sie stamtad, zapomniawszy; ze na kuchenkach kipi mleko i przypala sie ryz. Ale mysle rowniez, ze i ta ostatnia manifestacja buntu jest ponad mozliwosci wycienczonej, wyniszczonej grupy ludzi. Jej zdolnosc walki byla kaleka jeszcze przed tamta niedziela wyborow, kiedy powstali, ustanowili swe plany i zostali pokonani, a mimo to nadal zyli w przekonaniu, ze to oni sa panami swego losu i swych czynow. Ale to wszystko zdawalo sie byc juz z gory przesadzone, by ujac w jeden nurt sprawy, ktore, krok po kroku, mialy doprowadzic nas nieuchronnie do tej srody. Dziewiec lat temu, kiedy wszystko zawalilo sie w gruzy, dla odbudowy wystarczylby wspolny wysilek tych, ktorzy pragneli sie podzwignac. Dosc bylo wyjsc na pola ogolocone przez kompanie bananowa, wyplenic chwasty i zaczac znow od poczatku. Ale szarancze nauczono niecierpliwosci i niewiary zarowno w przeszlosc, jak i w przyszlosc. Nauczono ja wierzyc jedynie w chwile biezaca i w zaspokajanie w niej swych nienasyconych apetytow. Nie trzeba bylo zbyt wiele czasu, zebysmy zdali sobie sprawe, ze szarancza odleciala i ze bez niej odbudowa byla niemozliwa. Przyniosla ze soba wszystko i wszystko ze soba zabrala. Po jej odejsciu zostala nam jedynie niedziela posrod ruin miasteczka i odwieczne szalbierstwo wyborcze w ostatnia noc Macondo, stawiajace na placu cztery gasiory wodki do dyspozycji policji i sil porzadkowych. Skoro tamtej nocy Szczeniak zdolal ich powstrzymac, mimo ze ich bunt mial jeszcze dosc sily, to dzis rowniez moglby chodzic od domu do domu, uzbrojony w batog i zmusilby ich do pogrzebania tego czlowieka. Szczeniak trzymal wszystkich w karbach zelaznej dyscypliny. Nawet po smierci ksiedza - przed czterema laty, a na rok przed moja choroba - zdyscyplinowanie to ujawnilo sie w spontanicznosci, z jaka wszyscy zerwali kwiaty i krzewy ze swoich ogrodkow i zaniesli je na grob Szczeniaka, jakby w ten sposob chcieli, rzucajac je na trumne niczym na tace, oddac mu ostatni hold. Doktor byl jedynym czlowiekiem, ktory nie wzial udzialu w tym pogrzebie. Wlasnie on, ktory zawdzieczal zycie temu karnemu i pelnemu sprzecznosci posluszenstwu miasteczka wobec ksiedza. Tamtej nocy bowiem, gdy na palcu postawiono cztery gasiory wodki, a Macondo stalo sie miasteczkiem wydanym na lup bandy uzbrojonych barbarzyncow, sterroryzowanym miasteczkiem grzebiacym swych zmarlych we wspolnym grobie - ktos widac przypomnial sobie, ze w tym naroznym domu mieszka lekarz. Wlasnie wtedy postawili nosze pod drzwiami i krzykneli do niego (bo nie otworzyl drzwi, mowil nie wychodzac na zewnatrz): "Panie doktorze, niech pan zajmie sie tymi rannymi, bo inni lekarze juz nie daja rady". A on odpowiedzial: "Zaniescie ich gdzie indziej, nie znam sie na tym". I powiedzieli mu: "Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam zostal. Musi pan zrobic ten milosierny uczynek". A on (nadal nie otwierajac drzwi) odpowiedzial tlumowi wyobrazajacemu go sobie, jak stoi na srodku pokoju, trzymajac wysoko lampe, ktora oswietla twarde, zolte oczy: "Zapomnialem wszystko, co na ten temat wiedzialem. Zaniescie ich gdzie indziej" - ciagle przy zamknietych drzwiach (bo drzwi juz nigdy sie nie otworzyly), za ktorymi konali mezczyzni i kobiety z Macondo. Tamtej nocy tlum byl gotow na wszystko. Mieli juz podpalac dom i obrocic w popiol jego jedynego mieszkanca. Ale wtedy pojawil sie Szczeniak. Mowia, ze wygladalo to tak, jakby byl tam przez caly czas, niewidzialny, czuwajac, by nie zniszczono domu i czlowieka. "Niech nikt nie wazy sie dotknac tych drzwi" - tak ponoc powiedzial Szczeniak. I mowia, ze tylko to powiedzial i stanal rozkrzyzowawszy ramiona, z beznamietna, zimna twarza krowiej czaszki, na ktora padal blask miasteczkowej wscieklosci. I wtedy furia opadla nieco, tlum przyhamowal, cofnal sie, ale mial jeszcze dosc sily, by wykrzyknac ten wyrok, ktory zapewnil na wieki wiekow nadejscie dzisiejszej srody. Ide w strone lozka, by poprosic moich ludzi o otwarcie drzwi, mysle: "Powinien nadejsc lada chwila". I mysle tez, ze jesli nie przyjdzie przed uplywem pieciu minut, wyniesiemy trumne bez zezwolenia i postawimy zmarlego na ulicy, chocbym musial wykopac grob przy samym domu. "Cataure" - wolam najstarszego z moich ludzi, ale ledwie zdazyl uniesc glowe, gdy uslyszalem rozlegajace sie w sasiednim pokoju kroki alkada. Wiem, ze idzie prosto w moja strone i probuje obrocic sie szybko na pietach, podpierajac sie laska, ale chora noga zawodzi mnie, trace rownowage i gdy juz jestem pewny, ze zaraz upadne i rozbije glowe o kant trumny, napotykam jego ramie, chwytam je mocno i slysze idiotycznie uspokajajacy glos: "Prosze sie nie przejmowac, pulkowniku. Zapewniam pana, ze nic sie nie stanie". Wierze w to, ale wiem, ze mowi tak, by samemu sobie dodac odwagi. "Nie przypuszczam; aby mialo sie cos stac" - odpowiadam, myslac cos zupelnie przeciwnego. A on mowi cos o ceibach na cmentarzu i wrecza zezwolenie na pogrzeb. Nie czytajac skladam je, chowam do kieszonki kamizelki i mowie: "Mimo wszystko to musialo sie stac: to tak, jakby to przepowiedzial kalendarz". Alkad odwraca sie do Indian. Kaze im przybic wieko i otworzyc drzwi. Widze, jak wstaja, szukaja mlotka i gwozdzi, ktore juz na zawsze wymaza obraz tego czlowieka, tego bezdomnego pana znikad, ktorego widzialem po raz ostatni trzy lata temu, gdy usiadl przy moim lozku rekonwalescenta, z glowa i twarza wyzlobiona przez przedwczesna smierc. Wtedy wlasnie wyrwal mnie z jej rak. Sila, ktora powiadomila go o mojej chorobie, ktora sprowadzila go tu, zdawala sie byc ta sama sila, przytrzymujaca go przy moim lozku, gdy mowil: -Musi pan tylko nieco rozruszac noge. Mozliwe, ze teraz bedzie pan musial juz stale uzywac laski. Dwa dni pozniej mialem zapytac go, czym moge mu sie odwdzieczyc, a on mi odpowiedzial: -Niczego pan mi nie zawdziecza, pulkowniku. Ale jesli chce mi pan zrobic przysluge, prosze rzucic na mnie garsc ziemi, gdy zesztywnieje na amen. Jedynie tego potrzebuje, zeby nie zjadly mnie sepy. Z samej prosby o te przysluge, do ktorej mnie zobowiazal, ze sposobu jej wypowiedzenia, z rytmu jego krokow stawianych na posadzce pokoju mozna bylo odgadnac, ze ten czlowiek zaczal umierac juz wiele lat temu, mimo ze minac mialy jeszcze trzy lata nim ta smierc, odwlekana i niedoskonala, ostatecznie nadeszla. Tym dniem stala sie dzisiejsza sroda. Mysle nawet, ze nie potrzebowalby sznura. Wystarczylby lekki podmuch, by zgasic ostatni plomyk zycia, jaki zarzyl sie w jego twardych, zoltych oczach. Przeczulem to wszystko tamtej nocy, podczas rozmowy z nim w pokoiku, zanim odszedl z Meme do tego domu. Gdy zobowiazywal mnie do tej przyslugi, ktora teraz mu oddam, nie poczulem sie zmieszany. Po prostu powiedzialem: -To zbyteczna prosba, doktorze. Pan mnie zna i powinien pan wiedziec, ze i tak pochowalbym pana, wbrew wszystkiemu i wszystkim, nawet jesli nie zawdzieczalbym panu zycia. A on, z usmiechem w po raz pierwszy spokojnych, twardych, zoltych oczach: -Wszystko to prawda, pulkowniku. Ale prosze nie zapominac, ze zmarly nie moglby mnie pochowac. Teraz juz nikt nie moze zapobiec tej hanbie. Akad oddal ojcu zezwolenie, a ten powiedzial: "Mimo wszystko to musialo sie stac: to tak, jakby to przepowiedzial kalendarz". I powiedzial to z ta sama obojetnoscia, z jaka zdal sie na los szczescia Macondo, wierny kufrom, w ktorych lezy garderoba ludzi zmarlych na dlugo przed moim przyjsciem na swiat. Od tamtej pory wszystko zaczelo podupadac. Nawet energia mojej macochy, jej zelazny i despotyczny charakter przemienily sie w gorzka udreke. Z kazdym dniem staje sie coraz bardziej daleka i milczaca, a jej rozczarowanie jest tak wielkie, ze dzis siadla przy poreczy i powiedziala: "Zostane tutaj, w pokorze, az do godziny Sadu". Ojciec juz w niczym nie narzuca swojej woli. Jedynie dzis stal sie soba, aby spelnic ten haniebny obowiazek. Jest tutaj, pewny, ze wszystko zostanie zalatwione bez powaznych konsekwencji, obserwujac Indian, ktorzy wstali, by otworzyc drzwi i przybic wieko. Widzac, ze zblizaja sie, wstaje, biore dziecko za reke i przesuwam krzeslo ku oknu, zeby nie byc na oczach miasteczka, kiedy otworza sie drzwi. Dziecko jest zaklopotane. Gdy wstalam, popatrzyl mi w oczy z trudnym do rozszyfrowania, nieco oszolomionym wyrazem twarzy. Teraz stoi przy mnie, zaklopotany, patrzac na pocacych sie z wysilku Indian odsuwajacych sztaby. Drzwi otwieraja sie na osciez z swidrujacym i narastajacym lamentem zardzewialego metalu. Wtedy znow widze ulice, rozswietlony, bialy, palacy kurz, ktory pokrywa domy i upodabnia miasteczko do zuzytego mebla. Jakby Bog oglosil Macondo bezuzytecznym gratem i rzucil je w kat, gdzie spoczywaja miasteczka, ktore przestaly juz sluzyc dzielu tworzenia. Dziecko, w pierwszej chwili oslepione chyba gwaltownym wtargnieciem jasnosci (gdy otworzyly sie drzwi, jego dlon zadrzala w mojej), unosi nagle glowe i teraz skupione, uwazne pyta: "Slyszysz go?" Dopiero wtedy zdaje sobie sprawe, ze na jednym z sasiednich patio jakis alkarawan wyspiewuje godzine. "Tak - mowie. Chyba jest juz trzecia" - prawie w tej samej chwili, w ktorej slychac pierwsze uderzenie mlotka. Probujac nie sluchac tego przejmujacego dzwieku, od ktorego dostaje gesiej skorki, by dziecko nie spostrzeglo mojej udreki, odwracam glowe w strone okna i widze przy nastepnej przecznicy, na tle naszego domu, melancholijne, zakurzone migdalowce i nasz dom w glebi. Targany niewidzialnym podmuchem zniszczenia rowniez i on jest w przededniu cichej i ostatecznej ruiny. Cale Macondo jest takie od czasu, gdy kompania bananowa wycisnela z niego wszystkie sily. Bluszcz atakuje domy, las zarasta zaulki, pekaja mury, w bialy dzien mozna natknac sie w sypialni na jaszczura. Wszystko popada w ruine, odkad przestalismy dogladac rozmarynu i tuberoz, odkad jakas niewidzialna reka stlukla w kredensie swiateczna porcelane i zaczela tuczyc mole w ubraniach, ktorych nikt juz na siebie nie wlozy. Drzwi wyskakuja z zawiasow i nie ma juz troskliwej reki, ktora by je naprawila. Ojciec nie ma sil ruszac sie tak jak przedtem, zanim upadl i okulal na zawsze. Pani Rebeca, za swym wiecznym wentylatorem, nie zajmuje sie niczym, co mogloby odstreczyc glod niezyczliwosci wywolany jej jalowym i udreczonym wdowienstwem. Agueda jest sparalizowana, wyczerpana przez cierpliwa, religijna chorobe; a ojciec Angel wydaje sie znajdowac zadowolenie jedynie w uporczywej niestrawnosci po klopsikach, odczuwanej podczas codziennych sjest. Nie zmienila sie tylko piosenka blizniaczek z San Jeromino i owa tajemnicza, jakby nie starzejaca sie zebraczka, ktora od dwudziestu lat przychodzi w kazdy wtorek po wiazanke melisy. Jedynie gwizd zoltego i pokrytego kurzem pociagu, do ktorego nikt nie wsiada, cztery razy dziennie przerywa cisze. A w nocy postukiwania z malej elektrowni, ktora odchodzac z Macondo, pozostawila kompania bananowa. Widze przez okno dom i mysle, ze moja macocha siedzi tam, nieruchoma na swym krzesle, i mysli moze, ze zanim wrocimy, nadleci ostateczny wiatr, ktory zmiecie to miasteczko. Wtedy wszyscy juz odejda, procz nas, jestesmy bowiem przywiazani do tej ziemi poprzez pokoj pelen kufrow, gdzie zlozone sa jeszcze naczynia kuchenne i odziez dziadkow moich dziadkow, i derki, ktorymi okrywano konie moich rodzicow, gdy uciekajac przed wojna jechali do Macondo. Jestesmy zakorzenieni w tej ziemi poprzez wspomnienie dawnych zmarlych, choc ich kosci nie mozna by juz odnalezc dwadziescia sazni pod ziemia. Kufry sa w pokoju od ostatnich dni wojny; i beda tam rowniez wtedy, gdy wrocimy z pogrzebu, o ile nie nadleci ten wiatr ostateczny, ktory zmiecie Macondo, jego pelne jaszczurow sypialnie i jego milczacych ludzi, wyniszczonych przez wspomnienia. Nagle moj dziadek wstaje, podpiera sie laska i wyciaga swoja ptasia glowe, na ktorej okulary trzymaja sie pewnie, jakby stanowily czesc jego twarzy. Mysle, ze byloby mi bardzo trudno nosic okulary. Przy pierwszym ruchu zsunelyby mi sie z uszu. I myslac o tym lekko stukam sie w nos. Mama patrzy na mnie i pyta: "Boli cie?" A ja odpowiadam, ze nie, po prostu zastanawiam sie, czy moglbym nosic okulary. A ona usmiecha sie, oddycha gleboko i mowi: "Chyba jestes caly spocony". I rzeczywiscie, ubranie parzy mi skore, zielony gruby welwet, zapiety az pod szyje przylepia mi sie do ciala i wywoluje okropne uczucie. "Tak" - mowie. A mama pochyla sie nade mna, rozwiazuje kokarde, wachluje mi szyje i mowi: "Kiedy wrocimy do domu, wykapiesz sie i odpoczniesz". "Cataure" - slysze... Wtedy przez tylne drzwi wchodzi ten czlowiek z rewolwerem. Stojac w otwartych drzwiach zdejmuje kapelusz i idzie ostroznie, jakby bal sie obudzic trupa. Ale robi to po to, zeby przestraszyc dziadka, ktory popchniety przez niego traci rownowage, chwieje sie, ale w ostatniej chwili przytrzymuje sie ramienia tego samego mezczyzny, co chcial go powalic na ziemie. Tamci przestali palic i siedza na lozku rowno, jak cztery kruki na murze. Kiedy wchodzi ten z rewolwerem, kruki nachylaja sie i szepcza tajemniczo, jeden z nich wstaje, podchodzi do stolu i bierze pudeleczko z gwozdziami i mlotek. Przy trumnie dziadek rozmawia z tamtym czlowiekiem. Mezczyzna mowi: "Prosze sie nie przejmowac, pulkowniku. Zapewniam pana, ze nic sie nie stanie". A dziadek odpowiada: "Nie przypuszczam, by mialo sie cos stac". A mezczyzna mowi: "Moze go pan pochowac po zewnetrznej stronie, przy lewym murze cmentarza, tam, gdzie sa najwyzsze ceiby". I daje dziadkowi jakis papierek, mowiac: "Zobaczy pan, ze wszystko sie dobrze skonczy". Dziadek jedna reka opiera sie o laske, a druga bierze papierek i chowa do kieszeni w kamizelce, tam gdzie ma maly, kwadratowy zloty zegarek z lancuszkiem. Pozniej mowi: "Mimo wszystko to musialo sie stac: to tak, jakby to przepowiedzial kalendarz". Mezczyzna odpowiada: "W oknach jest troche ludzi, ale to z czystej ciekawosci. Kobiety z byle powodu wygladaja przez okno". Ale mysle, ze dziadek nie uslyszal go, bo patrzy przez okno na ulice. Mezczyzna wtedy rusza sie, podchodzi do lozka i mowi ludziom, wachlujac sie kapeluszem: "Teraz mozecie zabic wieko. I otworzcie drzwi, niech wplynie tu troche powietrza". Ludzie wstaja, zaczynaja sie ruszac. Jeden z nich pochyla sie z mlotkiem i gwozdziami nad trumna, a reszta podchodzi do drzwi. Mama wstaje. Jest spocona i blada. Przesuwa krzeslo, bierze mnie za reke i odsuwa na bok, zeby mogli przejsc ci ludzie, ktorzy ida otworzyc drzwi. Najpierw probuja odsunac zasuwe, ktora wydaje sie przylutowana do klamer, ale nie moga jej ruszyc. Tak jakby ktos z drugiej strony z calej sily podtrzymywal plecami drzwi. Ale gdy jeden z ludzi opiera sie o nie i uderza, w pokoju robi sie glosno od zgrzytu drewna i zardzewialych zawiasow, wszystkich zamkow zlutowanych przez czas, warstwa po warstwie, i drzwi otwieraja sie, tak ogromne, ze zmiesciloby sie w nich dwoch ludzi, jeden na drugim; i slychac narastajacy trzask drewna i zbudzonego zelaza. I zanim mozemy zrozumiec, co sie dzieje, do pokoju wpada od tylu swiatlo, potezne i doskonale, bo odsuneli zapore, ktora powstrzymywala je przez dwiescie lat z sila dwustu wolow, i pada na plecy w pokoju, pociagajac za soba w swym halasliwym upadku cienie przedmiotow. Ludzie staja sie okrutnie widoczni, jak blyskawica w poludnie, i chwieja sie, i wydaje mi sie, jakby musieli sie czegos zlapac, zeby jasnosc ich nie powalila. Kiedy drzwi sie otwieraja, gdzies w miasteczku zaczyna spiewac alkarawan. Teraz widze ulice. Widze blyszczacy i rozzarzony kurz. Widze naprzeciwko wielu ludzi opierajacych sie o sciany domow, ze skrzyzowanymi ramionami, patrzacych na pokoj. Znowu slysze alkarawana i mowie do mamy: "Slyszysz go?" A mama mowi, ze tak, ze chyba juz trzecia. Tylko ze Ada powiedziala mi, ze alkarawany spiewaja, kiedy czuja zapach smierci. Chce to powiedziec mamie, ale w tej samej chwili slysze silne uderzenie mlotka w glowke pierwszego gwozdzia. Mlotek uderza, uderza, rozbrzmiewa wszedzie; odpoczywa przez chwile i znow uderza, raniac drewno szesc razy z rzedu, wywolujac dlugi i smutny jek uspionych desek, gdy tymczasem mama, z twarza odwrocona w inna strone, patrzy przez okno na ulice. Kiedy koncza wbijac gwozdzie, slychac spiew wielu alkarawanow. Dziadek daje znak swoim ludziom. Ci pochylaja sie, przechylaja trumne, tymczasem ten, ktory stoi w kacie z kapeluszem, mowi: "Prosze sie nie przejmowac, pulkowniku". I wtedy dziadek odwraca sie w jego strone, wzburzony, z szyja nabrzmiala i sina jak u koguta przed walka. Ale nic nie mowi. Znow ten mezczyzna odzywa sie z kata. Mowi: "Mysle nawet, ze w miasteczku nie ma nikogo, kto by o tym pamietal". W tej chwili naprawde czuje drzenie w zoladku. "Teraz naprawde mam ochote isc tam, na tyly" - mysle, ale widze, ze jest juz za pozno. Ludzie robia ostatni wysilek; prostuja sie wbijajac obcasy w podloge i trumna plynie w jasnosci, jakby odprawiano pogrzeb zmarlego okretu. Mysle: "Teraz poczuja zapach. Teraz wszystkie alkarawany zaczna spiewac". This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/