Świderski Bartek - Zaprenumeruj swój świat

Szczegóły
Tytuł Świderski Bartek - Zaprenumeruj swój świat
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Świderski Bartek - Zaprenumeruj swój świat PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - Zaprenumeruj swój świat PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Świderski Bartek - Zaprenumeruj swój świat - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BARTEK ŚWIDERSKI zaprenumeruj swój świat Zobaczyłem ją po raz pierwszy w redakcji "Całej Ty", gdy częstowała sekretarza Wójcickiego gumą do żucia. Wychodząc, już w drzwiach, musnęła mój policzek kasztanowym kucykiem i uśmiechnęła się, a jej twarz rozkwitła. Kąciki ust uniosły się do góry, w brązowych, zmrużonych oczach zagrały figlarne iskierki. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, dziewczyna odwróciła się i ciągnąc wstęgę świeżego, wiosennego zapachu, znikła w perspektywie redakcyjnego korytarza. Otrzeźwił mnie głos Wójcickiego. - Czy pan Skalski przyniósł znów, broń Boże, jakiś tekst? - spytał, wsuwając do ust listek gumy i odchylając się w fotelu. Podszedłem do jego wielkiego biurka. - Mam dla pana notkę do "Towarzyskiego miszmasz". Tłumaczenie z ostatniego "Paris Matcha", wizyta Adolfa Monroe na balu u księżnej Monako. Nieźle tam narozrabiał... Już dzwoniłem, ich paparazzi może nam odsprzedać odbitkę. Hiszpańska bródka i okulary nie drgnęły, ale podskoczyły brwi, zmarszczone nad rogową oprawką. - Co pan, biografię pisze? - spytał Wójcicki, odbierając kartkę. - Ile razy mówiłem: góra 300 znaków. Prychając, jakby żuł cytrynę, a nie miętową gumę, wpatrywał się w wydruk, położony na rogu biurka. Obserwowałem wahadłowy ruch jego ramienia, uzbrojonego w czerwony flamaster. Co chwila opuszczał je w dół, niczym młot przekuwający bezkształtną treść relacji wedle ustalonego szablonu. - Dobrze - westchnął wreszcie, zwracając artykuł, upstrzony nerwowymi zygzakami. - Tylko niech pan zacznie od opisu, jak usiadł jej na kolanach, zerwał perukę i zwymiotował do środka. W dwóch słowach potem, kim jest Monroe. Tylko bez określeń typu "hedonista" czy "kontestator". Może być "ekscentryk" i "dowcipniś". No i tytuł: "Metaboliczna prowokacja"... Zaraz mnie pan sprowokuje, jak Boga kocham! Sekretarz Małkiewicz-Kaas, wyfiokowana, zażywna blondynka, zerknęła współczująco znad monitora. - Niech go pan oszczędzi, młody jest. - Że żółtodziób to widać, ale chyba nie pracujesz pan w "Całej Ty" od wczoraj - oczy Wójcickiego pomniejszone przez minusowe szkła spojrzały z głębi czaszki. - Nie będę od nowa tłumaczył o co chodzi, podpowiadam ostatni raz. Tytuł niech będzie... "Blaski i cienie high-life'u". Rozumie pan? High-life zainteresuje każdą kobietę, a o prowokacjach może pan wypisywać do "Przeglądu Filozoficznego". Nabrałem powietrza, ale on nachylił się nad nowym plikiem papierów. Zresztą obrona nic nie dawała. Od początku pracy w "Całej Ty" wiedziałem, do kogo należy ostatnie słowo. Małkiewicz wstała od swojego biurka i dogoniła mnie w drzwiach. - Panie Grzesiu, proszę nie wychodzić. Prada chciała się z panem zobaczyć. Na korytarzu wzięła mnie pod łokieć. - Sprawdzę, czy jest u siebie - rzuciła i dodała ciszej. - Niech pan się nie przejmuje tym festyniarzem. Ludziom z ambicjami trudno tutaj żyć - uśmiechnęła się ciepło i zapukała do gabinetu naczelnej. Zacząłem nerwowo dopinać rękawy i kołnierzyk. Na audiencji u szefowej byłem raz, gdy dwa miesiące temu przyjmowała mnie do pracy. - Prada czeka na pana. Głowa do góry - uśmiechnęła się Małkiewicz, otrzepując moje ramiona z niewidzialnych pyłków. - Chyba jest w dobrym humorze, przynieśli właśnie próbną serię z "Avalonu". W gabinecie redaktor Łęcka rozmawiała przez telefon, wcierając w nadgarstki wonności, wylewane wprawnymi ruchami z potężnego flakonu. Nie przerywając rozmowy, skinęła na mój ukłon i wskazała brodą krzesło. Jej gabinet, wytapetowany w tonacji "szarości przedwieczornej", ocieniały liście rododendronów w pękatych donicach pod oknami. Słoneczne refleksy połyskiwały na starannie ułożonej fryzurze Łęckiej, iskrzyły powtykane w złoto brylanciki na jej wypielęgnowanych palcach. Klapę aksamitnego żakietu zdobiła wyszywana złotem nazwa jej ulubionego domu mody - "Prada". Na wymasowanym obliczu naczelnej gościł teraz ujmujący uśmiech, a w głosie brzmiało życzliwe zainteresowanie. Czyli że jej rozmówca nie był związany z redakcją - podwładni Łęckiej znali jej pogodny wizerunek głównie z telewizji. Na co dzień urzędował w tym gabinecie chłodny, wymagający ekonom, nie cofający się przed złośliwością, a nawet okrucieństwem, w egzekwowaniu posłuszeństwa. Ale że zacięte babsztyle nie otrzymują tytułu "Osobowości Roku", maska dobroci była niezbędnym elementem promocji firmy. - Dzień dobry, Grzesiek, co słychać? - spytała, odkładając słuchawkę. Nim otworzyłem usta, rozległy się pierwsze takty arii Carmen. Tym razem dobijano się do niej przez cienki płatek telefonu komórkowego, który wyjęła z rękawa. - Uff, dobra, powiem krótko - wróciła do mnie po chłodnym odesłaniu interesanta do asystentki. - Twój ostatni tekst o trębaczach jazzowych był dobry, tylko... za dużo dat. Skróciłam o połowę fragment o yyy... Milesie Davisie, a wstawiłam o Jurku Kraniaku. Też nagrał niezłą płytę, a poza tym to miły człowiek, mój dobry znajomy. Nie starczyło też miejsca na Marsalisa, zresztą jego nikt nie zna. - Ma pani rację - odparłem, powstrzymując się od pytania, czy nie mogłaby podpisać tego artykułu swoim nazwiskiem. - Ale tekst w porządku. Dlatego mam dla ciebie coś nowego. Duży reportaż o handlu prostytutkami. Wysłuchała kolejnego interesanta, skazując mnie na pięć minut niepewności. Prostytutki w "Całej Ty"? Plastykowy światek nowojorskich wybiegów i butików na Champs Elysées, nie obejmował slumsów. Reportaż kryminalny w magazynie, który zmianę koloru spódnic okrzykiwał przełomem dziejowym, a za zbrodnię uważał noszenie naturalnego futra!? Najwidoczniej coś mi umknęło. - Zgłoś się do Małkiewiczowej, wprowadzi cię w szczegóły. Będziecie pracować razem. Jak dobrze pójdzie, wejdziecie na trzy kolumny, do setnego numeru. Ale tekst tip-top, za miesiąc na moim biurku. Jakieś pytania? To zmieniało postać rzeczy. Oznaczało sowite honorarium, wytłuszczenie nazwisk autorów, może nasze zdjęcia na początku, później listy od czytelników, czyli awans w zawodowej hierarchii. Zapomniałem o wszelkich "ale", a ona dorzuciła prezent i zarazem zadanie: - W piątek promocja książki Zielińskiej-Devoux. Zaproszenie u sekretarki. Długonogie bóstwo spotkałem powtórnie nazajutrz w redakcyjnym bufecie. Odbierając obiad z automatu, obserwowałem kątem oka, jak próbuje okiełznać burzę rudych loków, spinając je w koński ogon. W następnej chwili nasze spojrzenia sprzęgły się, nieomal wypuściłem tacę z rąk. Gdy pochyliła się nad talerzem i mogłem złapać oddech, dotarło do mnie, że siedzi sama. Jeśli teraz z nią nie porozmawiam, nigdy sobie tego nie wybaczę. - Dieta? - spytałem, dosiadając się i wskazałem na mikroskopijną porcję sałatki. Uśmiechnęła się i wbiła na widelec ziarenko ryżu. - Raczej kontrolowana anoreksja. - Jesteś modelką? Nie musiałem pytać. Gdyby weszła do redakcji "Całej Ty" w charakterze gońca, też trafiłaby przed obiektyw. - Z doskoku. Studiuję prawo. A ty pracujesz tutaj? - Jestem reporterem - pochwaliłem się wczorajszym "awansem" i nieśmiało wyciągnąłem dłoń. Miała na imię Agnieszka, a dotyk jej chłodnej, kruchej dłoni pozostawiał wrażenie niedosytu. Znowu uniosła do góry kąciki ust, uwydatniając zaokrąglone kości policzkowe. Jeśli miałem sklecić coś z sensem, musiałem oderwać wzrok od jej twarzy. Nieoczekiwanie skinęła komuś ponad moją głową, a potem sięgnęła do kieszeni. Wójcicki wziął podaną mu gumę do żucia i odszedł, zerkając na mnie niechętnie. - Mogę spytać dlaczego codziennie częstujesz sekretarza gumą do żucia? W jej brązowych oczach znów błysnęły złote iskierki. - Bo mi ją codziennie w tym celu kupuje. - Jak to? - Rano daje mi nową paczkę, żebym ją nosiła w kieszeni spodni. Widzisz - klepnęła się po udzie, opiętym opalizującym materiałem leginsów - gumy szybko się nagrzewają. Pochyliła się nad stołem i dodała szeptem. - To go podnieca. Pokręciła z niedowierzaniem głową i odchyliła się. - Nic więcej - zapewniła, widząc moje zakłopotanie. - Poza, hmm... kontaktem termicznym, jednostronnym zresztą. Wzięła porcję sałatki, popatrzyła w bok i nieoczekiwanie spoważniała. - Dostał kosza. Jeśli jej uśmiech cieszył oczy, to zmarszczenie brwi i wydęcie ust świadczyło o temperamencie i sile charakteru. - Przepraszam, nie chciałem cię tak wypytywać. - Nie szkodzi. W ogóle nie mam tu z kim gadać. Mój fotograf i fryzjer wciąż ze sobą flirtują, stylistka jest zarozumiałą flądrą, a makijażystka przyjechała z Francji i nie zna polskiego. Zanim wyszła na sesję, dowiedziałem się, że pozuje do reklamy perfum "Avalon". W planach miała pokaz mody retro, organizowany przez "Całą Ty" w Pałacu Kultury Totalitarnej. Wszystkie imprezy urządzane w tym skansenie socrealizmu ściągały masy zagranicznych ważniaków, jej honorarium pokryło więc czesne za dwa semestry studiów. Jej naturalność, żywiołowość, nawet wyświechtane "wieesz", którym przeplatała wyznania, odgarniając za ucho niesforny kosmyk, w magiczny sposób zmniejszały dystans między nami. Czułem się, jakbym ją znał od lat. - Czy mogłabyś dać mi gumę Wójcickiego? - spytałem na odchodnym. - Jutro ci oddam. - Ale po co? - uniosła brwi. - Do ponoszenia, oczywiście. - W kieszeni? - Niekoniecznie. - Dobra - rozejrzała się konspiracyjnie. - Ale gdzie będziesz... Zresztą nie chcę wiedzieć. - A mogę jeszcze jedną? Dla siebie. Pogroziła mi palcem, ale nie odmówiła. Chwilę później, przed komputerem ulokowanym w środkowym rzędzie hali redakcyjnej, gdy ciepły listek dotknął mojego podniebienia, poczułem euforię. Podsumowałem popołudnie: eteryczne bóstwo okazało się dziewczyną z krwi i kości, miłą, obdarzoną poczuciem humoru, w dodatku otwartą na umacnianie znajomości. Wszak umówiłem się z nią na jutro, krótko przed tym, jak ucisk w mojej skarpetce znajdzie się na języku tego starego bufona Wójcickiego. Z werwą i entuzjazmem zabrałem się do relacji z kolejnego rozwodu księcia Walii. Kilka dni poświęciłem dokumentacji do zamówionego reportażu. Hania - jak redaktor Małkiewicz-Kaas pozwoliła się tytułować po wstępnej naradzie w redakcyjnej kawiarni - wyjaśniła mi powody umieszczania brukowych sensacji w naszym lakierowanym high-quality magazine. Łęcka zaplanowała osobny dział pt. "Z życia wzięte". Chodziło o nowe rzesze czytelniczek pracujących aktualnie na wzrost nakładu pism typu "Szok" czy "Kiler" i przy okazji przyciągnięcie nowych reklamodawców, którzy omijali dotąd naszą redakcję, jako pruderyjną. "Cała Ty" miała dla nich lekko stwardnieć. Jeśli teksty i reklamy o seksie i przemocy nie odstręczą starych czytelniczek, przed pismem otworzą się obiecujące perspektywy. Nasz temat zapowiadał się interesująco. Biuro z ogarniętego bezrobociem miasteczka w zachodniej Polsce werbowało dziewczyny do sezonowej pracy w Niemczech. Busy, jadące na Zachód, tuż przed granicą skręcały do willi na uboczu. Tam dziewczyny wiązano i poddawano przedziwnym badaniom pseudopsychologicznym, seansom hipnotycznym, wciskano im narkotyki i zmuszano do orgii. Potem na nadgarstkach tatuowano kod kreskowy - dane personalne, kartę zdrowia, proponowaną cenę, informacje o ich temperamencie i pseudonim przyszłego "właściciela". Tak oznakowane panienki lądowały w ekskluzywnym, niemieckim burdelu, stylizowanym na erotyczny supermarket. Interes kręcił się od lat i był bardzo dochodowy. - Nie wydaje ci się, że wszyscy faceci, którzy wyrywają "towary", szczypią je w tyłki i pakują do swoich samochodów, traktują knajpy czy dyskoteki właśnie jak supermarkety? - spytała Agnieszka, gdy opowiedziałem jej o reportażu. - Patrzą na opakowanie, szybko macają, czy nie ma defektów i buch do koszyka. Tamci są po prostu bardziej dosłowni. Moje zauroczenie, wręcz fascynacja przeradzało się w rodzaj radosnej tkliwości, którą wciąż bałem się nazwać po imieniu. Za każdym razem, gdy patrzyłem w jej brązowe oczy, czułem, że tonę, a wszystko wokół traci ostrość. Skończyła zdjęcia do reklamówki, pierwszy raz umówiliśmy się poza redakcją i tego ciepłego, sierpniowego wieczoru, w zielono-żółtych alejkach Łazienek nigdy nie zapomnę. Nawet nie drażnili mnie faceci wybałuszający oczy na widok jej zjawiskowej twarzy (tudzież wspaniałego biustu i fantastycznych nóg). Nie była typem "towaru", który bezceremonialnie można "uszczypnąć w tyłek". Przy całej otwartości (gwarantującej szczerość, gdyż w jej wypadku nie była to tylko maska) okazała się osobą odpowiedzialną, a nawet zasadniczą, zakładałem więc, że nasz związek potraktuje serio. Postanowiłem zaczekać na odpowiedni moment i wyłożyć karty. Z naiwnością człowieka zakochanego nie pamiętałem, że los - ten Najwyższy Krupier - może ukrywać asa w rękawie. Wieżowiec wydawnictwa "Cała Ty" prezentował się imponująco nawet bez ogromnej, holograficznej modliszki, która piątkowego wieczoru przysiadła na dachu. Od paru miesięcy warszawiacy podziwiali jego lśniący kształt unoszący się nad zabudową śródmieścia. Owalny, czterdziestopiętrowy budynek, pełen wnęk i tarasów, obwieszonych girlandami egzotycznych pnączy, wyglądał intrygująco, nawet stabilnie spoczywając na fundamentach. Wykonany z tworzyw sztucznych stanowił szczytowe osiągnięcie technologii, a także dowód triumfu pomysłowości architektów nad ustawowymi rygorami. Jego wysokość zgadzała się co do centymetra z maksimum, wyznaczonym przez ustawę o zabudowie śródmieścia (podpisaną niedawno pod presją opinii publicznej, przerażonej inwazją koreańskich monstrów). Ale oto pewnego ranka na dachu wieżowca pojawiły się cztery ogromne balony, które zaczęły pęcznieć pod naporem wypełniającego je helu. Gdy stanęły pionowo w górę (co brukowce po swojemu określiły mianem jednoczesnej erekcji czterech gigantycznych prezerwatyw) trzasnęły klamry mocujące, budynek zachwiał się z metalicznym chrzęstem i majestatycznie uniósł w górę. Na wysokości trzydziestu metrów uwięziła go sieć lin, zamocowanych do fundamentów, wpuszczonych w ziemię na głębokość kilkunastu pięter. I tak swoją wielką, lewitującą siedzibą wydawnictwo "Cała Ty" przechytrzyło urząd miasta, a pozostałym korporacjom ulokowanym w centrum pokazało ich miejsce. Telewizyjne transmisje z niecodziennego wydarzenia były jednym wielkim pasmem darmowych reklam; sprzedaż pisma podskoczyła wówczas do niewiarygodnego poziomu 1,5 miliona egzemplarzy. Nawet ja, wówczas student ostatniego roku dziennikarstwa, kupiłem jeden z nich. Mimo lekkiego rozczarowania treścią artykułów "Całej Ty" byłem tak urzeczony przebojowością redakcji, że za wszelką cenę postanowiłem do niej się dostać. Dwa miesiące później mi się udało, uznałem to za życiowy sukces i początek olśniewającej kariery. - Witam państwa na premierze książki "Jestem modliszką" Violetty Zielińskiej- Devoux, wydanej przez "Cała Ty Publishing" - niósł się głos Łęckiej po szklanej kopule sali bankietowej. Pomieszczenie, usytuowane na szczycie budynku, miało kształt ćwiartki jabłka, leżącego na jednej ze ściętych powierzchni i "nadgryzionego" przez znajdującą się w głębi scenę. Siedziałem przy stoliku ustawionym na teleskopowej kolumnie o regulowanej wysokości, teraz zawieszonym tuż pod kopułą. Na początku wieczoru zaprosili mnie do siebie pani Hania i felietonista Marek Łopot (vel Wiktor Kochanowski, prowadzący w "Całej Ty" kącik porad seksualnych), a potem odcięli odwrót przyciskiem "up". - Przeczytał pan te menstruacyjne upławy koleżanki Devoux? - spytał Łopot, chuchając ginem. Znudzony, o pomarszczonych, obwisłych policzkach wyglądał jak mops. Pomyślałem, że ten ekspoeta, wielki minimalista (jeśli nie jest to oksymoron) sam musiał być gwiazdą podobnych bankietów lat osiemdziesiątych. Kiedy znikł ochronny parasol, roztaczany przez władzę ludową, literackie pisma wyklęły go jako kabotyna i chałturnika. Teraz nurzał rozczarowania w alkoholu i wciąż kąsał karmiącą go rękę. Nie spotkałem w redakcji ani poza nią drugiego tak zapiekłego krytyka "Całej Ty". Praca, która dla mnie oznaczała wyróżnienie, dla niego musiała być dnem zawodowej degrengolady. - Panie Marku! - ofuknęła go tylko Małkiewicz-Kaas, tupiąc szpilką z przezroczystej masy. Na scenie pojawiła się bohaterka wieczoru. Towarzyszyły jej dwie hostessy w kostiumach modliszek, niosące plansze z powiększoną okładką książki. Dwie inne rozrzucały fosforyzujący pył tworzący wokół sceny migotliwą mgiełkę. Upięte wysoko, kruczoczarne włosy, przymknięte powieki, wytatuowane węże wijące się wokół kostek Violetty Dwojga Nazwisk upodabniały ją do egzotycznej królowej. Dostojnie płynęła, unoszona magiczną siłą, muskając twarze poddanych połami jedwabnej szaty. W istocie siedziała na wózku inwalidzkim, pchanym przez wielkiego, łysego ochroniarza. - Jest nasza cesarzowa i jej nadworny eunuch - donośnym szeptem skomentował Łopot. Gdy Hania posłała mu miażdżące spojrzenie, dodał: - Przecież nie może mieć jaj! Madame Violetta ma alergię na testosteron. - Nie muszę tu rekomendować naszej znakomitej autorki - podjęła z estrady Łęcka. - Od lat, wbrew przeciwnościom losu, regularnie wydaje bestsellerowe powieści i poradniki. Jej wytrwałość... - Ciekawe, czy bylibyśmy tutaj, gdyby napisała to normalnie, przy biurku - szepnął Łopot. - Nie zaprzeczysz chyba, że felietony Zielińskiej są znakomite - zaprotestowała pani Hania. - Owszem, to prawdziwe arcydzieło - odparł ekspoeta i dodał ciszej - prozy waginalnej. - Jesteś wulgarny - żachnęła się sekretarz redakcji. - Czy to jej wina, że tylko ta część ciała pozostała sprawna po wypadku? - Ale przyznasz też, że nie jest winą wszystkich mężczyzn, że pijany kierowca, który ją potrącił, był akurat facetem. A jednak jej feministyczne paszkwile winią za to nas wszystkich - odparł poważnie pan Marek. - To po prostu dzielna kobieta, która mówi, co myśli - upierała się Hania. - Podziwiam ją za bezkompromisowość, konsekwencję i solidarność ze wszystkimi kobietami. Wy, mężczyźni, jesteście tacy egoistyczni: tylko ja i ja. - "Ja, ja, ja!" Nie czas na cytowanie niemieckiego pornosa! No dobrze, posuwam się za daleko, więc dajmy temu pokój - powiedział ugodowo poeta. - Powiem wam tylko, co usłyszałem na mieście. Podobno czujnik, którym wybiera litery w komputerze, uległ uszkodzeniu. I ostatni felieton napisała tylko dzięki sekretarce, a raczej jej środkowemu palcowi. Małkiewicz wyprostowała się i nabrała powietrza, ale Łopot dokończył: - Jestem tylko ciekaw, czy miała coś z tego. Oprócz satysfakcji twórczej, ma się rozumieć. - A to już pan powinien wiedzieć najlepiej jako ekspert w tej dziedzinie, drogi Wiktorze Kochanowski - odcięła się zaczerwieniona ze złości sekretarz. Tłumacząc się biologiczną koniecznością, wcisnąłem czerwony przycisk. Z pneumatycznym sykiem zjechaliśmy do parteru i opuściłem to kłótliwe grono, by zakrzątnąć się wokół stołu, pełnego pater z owocami, mis z sałatkami i ponczem. Przemowa Łęckiej kończyła oficjalną część wieczoru (z przyczyn obiektywnych autorka nie podpisywała książek) i towarzystwo rozbiło się na małe grupki. Próbując odnaleźć Agnieszkę, niespodziewanie stanąłem twarzą w twarz z naczelną. - Dzień dobry... wieczór - bąknąłem. - Dzieńdobrywieczór. Przeczytałam twój wywiad z Elvisem Kowalskim, bardzo dobry. Mężczyźni z jej otoczenia - wśród których zidentyfikowałem projektanta mody, dwóch biznesmenów z pierwszej setki, jednego z pierwszej dziesiątki i sekretarza Wójcickiego - taksowali mnie badawczo. - Mocne, zwłaszcza to pytanie o kochanka i ulubioną pozycję. Tak trzeba rozmawiać z ludźmi estrady: walić po nerach, bo to nie są panienki na wydaniu, tylko stare rajfury. I poklepawszy mnie po plecach, zgrabnym półobrotem wróciła do adoratorów. Ruszyłem w kierunku tarasu, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Co za ironia losu, przedwczoraj posłałem ten wywiad mailem koledze ze studiów, pracującemu w "Przeglądzie Kulturalnym". Kończąc dziennikarstwo obiecaliśmy sobie regularną korespondencję i konsultację "dokonań zawodowych". Po południu, przez telefon traktował mnie z góry, wręcz nazwał tekst "brukową sensacyjką". Wywiad nie mógł być jednak najgorszy, skoro spodobał się tak wytrawnej dziennikarce jak Łęcka. Stałem na tarasie ze szklanką ponczu w ręku i delektowałem się wibrowaniem połechtanej próżności. Nagły harmider rozległ się w przeciwległym końcu tarasu. Nad rozkrzyczanym tłumkiem górowała błyszcząca płachta, rozpięta na aluminiowych prętach. Materiał uniósł się teraz nad barierką tarasu, a pod nim pojawił się mężczyzna w kasku i kombinezonie. W błyskach fleszy rozpoznałem go -był to Wincenty Czaplicki. Syn sławnej poetki, lider stołecznej, smallbitowej cyganerii, świeży nabytek Łęckiej. Niewiele starszy ode mnie, miał już w piśmie autorski felieton "Z ufarbowanej czapy". Z bliska ujrzałem jego roześmianą twarz, krzyczał w stronę piszczących z wrażenia kobiet: "Tacie zapisuję palto, a babci knedle, które trzymam pod poduszką. Może zjeść wszystkie trzy". Wspiął się na barierkę, odbił i... runął w dół. Dopiero po chwili włączył silnik motolotni, wyrównał tor lotu, a po chwili zaczął unosić się w górę. Goście na tarasie odetchnęli i zaczęli bić brawo. A lotnia, kołysząc się majestatycznie, niczym wielki liść niesiony jesiennym wiatrem, oddalała się w kierunku zachodzącego słońca. Jeśli Czaplicki był kabotynem, to przynajmniej przez duże K. Tak bardzo chciałem mieć u swego boku Agnieszkę, że zacząłem rozpoznawać ją w każdej sylwetce na chodniku w dole. Z głębi rozgrzanego powietrza, niosącego kurz i zapach spalin, powiał niespodziewanie zimny wiatr, wyrywając mi z palców białą serwetkę. Pomyślałem, że stało się coś złego. Następnego dnia Agnieszka nie pojawiła się na próbie pokazu i nikt nie wiedział dlaczego. Gdy wieczorem zadzwoniłem, telefon odebrała współlokatorka. - Nie, nie mogę poprosić Agnieszki - powiedziała zduszonym głosem. - A kto mówi? - Grzesiek, kolega z pracy. - Grzesiek Skalski? Boże, opowiadała mi o tobie - dziewczyna umilkła, a potem głęboko westchnęła. - Słuchaj, czy mogłabyś... - Stało się coś strasznego - przerwała. - Agnieszka nie żyje. Zanurzyłem dłoń we włosach i mocno pociągnąłem. Ból przywrócił mnie rzeczywistości. - Możesz powtórzyć? - Znalazłam ją wczoraj w łazience. Popełniła samobójstwo - dziewczyna zaczęła płakać. - Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać. Samobójstwo? Agnieszka? Niemożliwe! Próbowałem zebrać myśli. W końcu trzepnęło mnie. I to tak, że nie pamiętam, co robiłem w ciągu następnej godziny. Oprzytomniałem w łóżku, przewracając się z boku na bok w pościeli mokrej od łez. O spaniu nie było mowy, więc pojechałem do mieszkania Agnieszki. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej od jej koleżanki i przede wszystkim sprawdzić, czy wszystko nie jest okrutnym żartem. Nie było nikogo. Zahaczając o nocny sklep, wróciłem do domu. Resztę nocy spędziłem przed włączonym telewizorem, wydzwaniając do Agnieszki i upijając się winem. Na pogrzeb, trzy dni później, przybyło niewiele osób. Rodzina, kilkanaście koleżanek, znajomi - wszyscy samochodami na śląskich rejestracjach. Wyglądało, że mieszkając w Warszawie zaledwie dwa tygodnie, Agnieszka zdążyła się zaprzyjaźnić tylko ze mną i współlokatorką. Zdziwiło mnie, że nie przyszedł nikt z redakcji. Dopiero po uroczystości pojawił się szofer i położył na grobie wieniec z napisem "Pogrążone w smutku koleżanki z »Całej Ty«". Nazwa pisma była wypisana wielką, kolorową czcionką, nie licującą z okolicznościami. Po ceremonii podeszła do mnie krępa, ubrana na czarno dziewczyna, ciężko stąpając na wysokich koturnach. - Cześć, ty jesteś Grzesiek? Monika. - Była przeciwieństwem Agnieszki: niska, otyła brunetka, z dołeczkami w załzawionych policzkach. - Telefonowałeś, to ja mieszkałam z Agą. Dzięki, że przyszedłeś. - Miałabyś ochotę na kawę albo coś mocniejszego? W kawiarni wysłuchałem wielu ciepłych, a nawet wrzących słów na temat Agnieszki, przerywanych donośnym pochlipywaniem, zwłaszcza kiedy dotarliśmy do wspomnień z fatalnego wieczoru. Monika znalazła nagie zwłoki w wannie, wypełnionej po brzegi wodą (a raczej rozwodnioną krwią). Wydało się jej, że Agnieszka ma na ramionach nakłucia, jak po zastrzykach. Nie było żadnego listu. - Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Wiodło jej się, zawodowo i prywatnie - zerknęła na mnie z bladym uśmiechem. - Mówiła, że poznała ciekawego faceta i że coś z tego będzie. Nie zdążyłyśmy się dobrze poznać, ale wydawała się taka piękna i zdolna, zadowolona z życia, otwarta, wesoła... - Słuchaj, to jakiś absurd. Była najnormalniejszą dziewczyną, jaką znam. Żaden typ depresyjny, a co dopiero samobójczy! Coś musiało się stać. - Przepraszam, ale czy nie pokłóciliście się ostatnio? - Skąd. Było w porządku i szło coraz lepiej. - To może dowiedziała się, że ma raka? Albo AIDS? - w opuchniętych oczach Moniki pojawiło się niezdrowe podniecenie. - Może. Ale wtedy powinna zostawić jakiś list, prawda? - Wiedzę o tej materii czerpałem z tanich melodramatów. - No to może wzięła narkotyki? Bo skąd te ślady na ramionach? Rozmowy w tym guście mało mnie bawiły, więc powiedziałem, że muszę już lecieć. Poprosiła mnie o telefon - chciała mi ofiarować drobiazg po Agnieszce, ukryty dla mnie przed jej rodzicami. Byłem wdzięczny za tę życzliwość i ośmielony spytałem, czy nie odstąpi mi jakiejś fotografii Agnieszki. Niestety, była skazana jak ja na oczekiwanie na reklamówkę perfum "Avalon". Wykupiła już naszą roczną prenumeratę i uzyskała obywatelstwo Miasta Rozczytanych Kobiet, zaksięgowane w wydawnictwie "Cała Ty" pod numerem 1.705.228. Musiałem wziąć się w garść, nazajutrz czekała mnie wizja lokalna w willi, w której rozegrał się dramat dziewczyn z kodem paskowym na przegubach. W drodze na dworzec odwiedziłem Monikę i odebrałem obiecaną pamiątkę - duży, damski zegarek elektroniczny. Zaskoczyły mnie jego rozmiary i pstrokate wzornictwo; Agnieszka gustowała w delikatniejszych ozdobach. Podobno dostała go w prezencie. W pociągu Hania zaprosiła mnie do wagonu restauracyjnego. - Dziękuję, jestem już po kolacji - odparłem. Paląc papierosa, ślizgałem się wzrokiem po polach przemykających za oknem. Nie zamieniłbym tej odprężającej czynności na otrębową struclę z marcepanem. - Po jedzeniu w pociągu robi mi się niedobrze. - Możesz wziąć aviomarin - wyciągnęła z kieszeni ampułkę. - Ale skoro nie jesteś głodny, to przynajmniej mi potowarzyszysz. Musimy pogadać o reportażu. - No nie wiem... - Chodź, chodź. Postawię ci drinka. - Tylko daj mi pięć minut - westchnąłem, gasząc papierosa. - Muszę się przebrać. Redaktor Małkiewicz-Kaas oddaliła się, a ja zastanawiałem się, kim jest pan Kaas. Na jakiej placówce, raucie czy delegacji się poznali. I czy miałby za złe myśli wszystkich facetów, ocierających się o jej ciężkie biodra, opięte uszytym na miarę kostiumem. Włożyłem czystą koszulę, marynarkę i udałem się do wagonu restauracyjnego. Siedziała przy stoliku i czytała ostatni numer "Całej Ty". - Spójrz, znowu zwiększyli nakład - powiedziała. - Co najśmieszniejsze, odkąd jest kontrolowany, są to prawdziwe liczby. - To dawniej były fałszywe? - zaśmiałem się, otwierając menu. Starła serwetką resztki kremu z ust i spojrzała zamyślona. - Słyszałeś o samospełniającym się proroctwie? - Nie. To coś z teologii? - Wręcz przeciwnie. Z ekonomii. Skinęła na kelnera, a była z tych kobiet, które nie muszą robić tego dwa razy, i złożyła zamówienie. - Co z tą teorią? - spytałem od niechcenia. - Chodzi o kreowanie faktów dokonanych. Na przykład: ktoś puszcza plotkę, że pewien bank wkrótce splajtuje. Klienci banku wycofują z kont pieniądze, bojąc się ich utraty. A że najbogatszy nawet bank nie jest w stanie jednocześnie wypłacić wszystkich depozytów, firma staje się niewypłacalna. Proroctwo się spełnia. - O rany! Chyba nie powiesz, że nakład "Całej Ty" był fałszowany?... Najpierw wykreowali się na największy magazyn w kraju, a potem rzeczywiście nim zostali! Ludzie ze stolika obok obejrzeli się w naszą stronę, a Hania zgromiła mnie wzrokiem. - Przepraszam - bąknąłem szeptem. - Nie wiedziałem. - Teraz to już nie ma znaczenia. Zresztą to nie jest karalne, dopóki dane fiskalne są prawdziwe. Stuknęła swoim drinkiem o mój sok. - Wypijmy za spełnione proroctwo. Niechaj co miesiąc przynosi nam sławę i żywą gotówkę. Po drugim drinku koleżanka Kaas mówiła mi już "drogi Grzesiu" , wydymając hojne usta i opierając zaobrączkowaną dłoń na moim ramieniu. Gdy wstawałem od stołu, niby od niechcenia wyciągnęła z torebki kluczyk tak, bym zobaczył na breloczku numer jej jednoosobowego przedziału. Udałem, że tego nie widzę; spojrzała przeciągle i z uśmiechem pokręciła głową. Miała za duże powodzenie, żeby przejmować się drobnymi porażkami i za dużą klasę, żeby to okazać. Do swego przedziału wszedłem na palcach, żeby nie obudzić pasażera na górnym łóżku. Przepłukałem usta antybakteryjnym "Raidem", włożyłem piżamę i ułożyłem się w pościeli. Nie dawał mi spokoju zegarek Agnieszki, więc w ciemnościach przyjrzałem się jego fosforyzującej tarczy. Bawiąc się guzikiem umieszczonym z boku obudowy, zmieniałem funkcje wyświetlane w kwarcowym okienku: godzina, data, budzik, temperatura. Wreszcie dotarłem do niepokojącego napisu: "Masz jedną wiadomość". Obróciłem zegarek i dostrzegłem drugi guzik ukryty w tylnej ściance koperty. Nacisnąłem go... i zamarłem. Z boku zegarka wystrzelił promień światła i rzucił na ścianę kolorowy deseń. Po chwili obraz wyostrzył się i ułożył w krótki tekst wypisany czarnymi literami na zielonym prostokącie o rozmiarach A 4. "Zadzwoń w ważnej sprawie pod numer: 0 800 876 344. Jacek". A więc to była tajemnica nazbyt dużej koperty! Miałem w ręku zegarek z pagerem i mikroskopijnym projektorem, najnowszy gadżet techniki telekomunikacyjnej. Słyszałem o nim, firma jeszcze nie weszła na polski rynek. Agnieszka zapewne dostała to od kogoś powracającego z Zachodu... Bardziej zaintrygowany niż zazdrosny o tajemniczego Jacka, odnotowałem w pamięci numer; początek wskazywał na infolinię jakiejś firmy. Założyłem zegarek i zasnąłem, wmawiając sobie, że przez jego rozgrzewającą się powierzchnię dotykam jej ręki. Że skórzany pasek przechował ciepło, które przedwcześnie uleciało z kruchych nadgarstków Agnieszki. - Nie ma tu wiele do oglądania - zastrzegł policjant, usuwając plomby z drzwi willi. Wybudowano ją w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, tak sugerowała elewacja wyłożona tłuczonym szkłem butelkowym i miniaturowa wieżyczka. Sierżant wprowadził nas do korytarza obitego czerwoną tapetą. - Tu jest salon - niewielkie pomieszczenie zdominowały porozwieszane na ścianach poroża. - A dalej pokoiki o wiadomym przeznaczeniu - mrugnął porozumiewawczo, otwierając drzwi klitki z łożem monstrualnej wielkości. - Czy to weneckie lustro? - spytała Małkiewicz, wskazując zwierciadło na pół ściany. - Nie. Ale tam za lampką była ukryta kamera, którą skonfiskowaliśmy. Właściciel nagrywał tu kasety pornograficzne. Niestety, nie udało się nam do nich dotrzeć. - Niestety - powtórzyła Hanka i spojrzała ironicznie. Uśmiechnął się i dał znak, że chce pokazać coś jeszcze. Doszliśmy do końca korytarza, policjant odsunął dywan, odsłaniając klapę wbudowaną w podłogę. - Tu były trzymane - powiedział z miną magika. Podniósł klapę, wyprostował się i rozejrzał. Pośród kilku zainstalowanych w ścianie włączników zlokalizował właściwy i zapalił światło. Ukazały się drewniane schody, prowadzące w głąb piwnicy. Ruszyliśmy śladem sierżanta po trzeszczących stopniach i znaleźliśmy się w niskim, betonowym korytarzu, będącym odrapaną z tapety repliką tego na górze. Otworzył okratowane, zaopatrzone w solidny zamek drzwi i weszliśmy do celi. Za całe umeblowanie starczały dwie prycze i krzesło, a oświetlenie - naga żarówka pod sufitem. - Tu je trzymali, po trzy, cztery w celi. W sumie jest ich dziewięć. Ostatnie pomieszczenie służyło jako salon tatuażu. Ruszyliśmy w głąb korytarza, mijając cztery pary identycznych wnęk, aż doszliśmy do ostatnich drzwi obitych blachą. Pochylając głowy, weszliśmy do pokoju przypominającego gabinet dentystyczny. Sierżant podszedł do leżącego na szafce aparatu i podniósł podłączony doń kablem plastikowy sześcian, z najeżoną igłami głowicą. - Urządzenie zrobiono na zamówienie. Tu wprowadzało się dane - wskazał na wbudowaną w aparat klawiaturę. - A te igły tatuowały na skórze kod kreskowy. Zrobili to na bazie standardowego software handlowego i drukarki igłowej. Spojrzeliśmy po sobie z Hanką, ale przerażenie gościło w naszych oczach żenująco krótko. Oto mieliśmy w garści wymarzony temat, z mrocznym tłem i masą efektownych detali mrożących krew w żyłach. Perwersyjne zło kontra skrzywdzona niewinność - reporterską żyłę złota. Wyjąłem aparat i zacząłem mierzyć światło. Drogę powrotną spędziliśmy we wspólnym przedziale, robiąc notatki i przeglądając zdjęcia na ekranie cyfrowego aparatu. - Zdajesz sobie sprawę, że możesz zapomnieć o druku zdjęć tych kiczowatych salonów? - ostrzegła Hanka, wskazując na fotografię sztucznego kominka, nad którym srożyły się jelenie rogi. - Przejdą tylko zdjęcia z piwnicy. - Dlaczego? - Takie wnętrza nie mogą pojawić się w "Całej Ty" pod żadnym pretekstem. Nie pasują do estetyki pisma. Chwyciła zębami spinkę do włosów i zaczęła wić na czubku głowy mały koczek. Miałem dosyć osaczającej mnie zewsząd ofensywnej kobiecości. - Poddajemy wszystkie materiały tak tendencyjnej obróbce, że tracą związek z rzeczywistością - zauważyłem. - Kiedy pisałem o Almodovarze, Wójcicki kazał mi scharakteryzować go jednym zdaniem: "Uwielbia kręcić filmy o kobietach i dla kobiet". Nie wydaje ci się, że infantylizujemy czytelniczki? -Totalnie je ogłupiamy - przytaknęła Hanka otwierając kosmetyczkę. - Co śmieszniejsze, nazywa się to "schodzeniem do poziomu czytelnika". Tylko że my ten poziom jeszcze bardziej obniżamy i potem musimy dostosowywać się do coraz niższego. I tak w koło Macieju. - Sprzężenie zwrotne. Tylko dokąd prowadzi ta spirala głupoty? - Na dno - roześmiała się Hanka. Nie wyglądało na to, żeby spędzało to jej sen z podmalowanych powiek. Zgadzam się, że kapitan okrętu powinien iść ze swoją jednostką na dno, ale ja robiłem w firmie za szeregowego majtka. Nie chciałem pogrążać się z czytelniczkami "Całej Ty" w umysłowej degradacji, więc nigdy nie czytałem magazynu. Wyjątek czyniłem dla swoich artykułów, kierowany ciekawością, czy Wójcicki zostawił coś z oryginału, czy też końcówką czerwonego flamastra zrobił z niego kolejną sztampową głupawkę. Początkowo miałem wyrzuty sumienia, niczym czarna owca w zwartym zespole identyfikującym się z firmą. Otworzyła mi oczy rozmowa z Łopotem. Gdy pochwaliłem jeden z jego tekstów, spytał gorzko: "Żartujesz, czy już naprawdę nie masz co czytać?" Ale reportażu otwierającego w październikowym numerze dział "Z życia wzięte" nie mogłem pominąć. "Dramat modelki" natychmiast przykuł moją uwagę, w spisie treści zapowiedzi towarzyszyło zdjęcie Agnieszki. Trudno było ją rozpoznać w bladej zjawie ze źle oświetlonej, czarno-białej fotografii, toteż upewniłem się dopiero po odnalezieniu tekstu, ozdobionego powiększonym zdjęciem paszportowym. Była piękna i młoda, miała ciekawą pracę. Perspektywy, których koleżanki z rodzinnych Piekar mogły jej tylko pozazdrościć. Jednak jej życiową drogę przecięła ścieżka białego proszku, która wiodła na cmentarz. Oto ponura historia Agnieszki M., modelki, która pod wpływem narkotyków odebrała sobie życie. Po tym leadzie następował artykuł niejakiej Jolanty Zalewskiej naszpikowany kłamstwami. Kreślił portret prowincjonalnej gęsi, poddanej pokusom wielkiej metropolii i staczającej się w narkomanię. Był w 90% wyssany z palca i gdyby nie fotografia, nigdy nie domyśliłbym się, o kogo chodzi. Rozdarłem pismo i wyrzuciłem je przez okno. Ponieważ nie mogłem powtórzyć tej czynności milion siedemset tysięcy razy, postanowiłem ustalić, kim jest Jolanta Zalewska i wyciągnąć z niej, w jakim celu sfabrykowała paszkwil bezczeszczący pamięć mojej dziewczyny. I zażądać sprostowania na łamach pisma. - Witamy naszego Kojaka - przywitał mnie Wójcicki w pokoju sekretarzy redakcji. Moje trwające tydzień dyskretne śledztwo komentował głupimi docinkami. - Wie pan już, kto zabił? - Nie. Ale jestem na tropie. - A miałeś czas, żeby zająć się naszym artykułem? - spytała Małkiewiczowa, wstając od komputera. - Tak. Właśnie przyniosłem swoją połówkę i wstępną wersję leadu. - Dobra, zostaw to w moim komputerze. Ja muszę lecieć, bo za parę minut rusza demonstracja. - Jakiś nowy temat? - spytałem, instalując dyskietkę. - Marsz przeciw przemocy, piszę o tym do "Miszmaszu". Może być śmiesznie, bo dzieciaki są uzbrojone po zęby. Spodziewają się starcia z kontrdemonstracją anarchistów. - Anarchiści są za przemocą? - Nie. Ale chcą ją ograniczyć przez likwidację policji i kary śmierci. Odwrotnie niż demonstranci. - O tempora, o mores! - westchnął Łopot. Wszedł do pokoju, kręcąc głową. - Za mojej młodości był jeden pochód, jeden sztandar i wszystko było jasne. - Ale mamy wolność, niestety - podsumowała Hanka, zdejmując z wieszaka płaszcz. - Pa! Łopot, mrucząc pod nosem, zajrzał przez moje ramię na ekran. - A wy ciągle męczycie te biedne dziewczynki? Nagle nachylił się i dodał ciszej: - Słyszałem, że interesuje się pan zwłaszcza jedną, której przeguby potraktowano jeszcze brutalniej. Spojrzałem w jego szare, zmrużone oczy. Przekrzywił głowę jak mops, który chce się bawić. - Wie pan coś o niej? - Nie - wyprostował się i podszedł do zawieszonego na ścianie spiegla. - Ale dam panu radę starego wygi: Niech pan się zda w tej sprawie na swój nos. Pokiwał głową, jakby udzielił mi niesłychanie ważnej wskazówki. W drzwiach uszczypnął się jeszcze w przekrwiony organ powonienia i kilka razy pociągnął nim znacząco. Esprit d'escalier - olśnienie na schodach. Tak o ludziach mego pokroju mawiał Diderot; zrozumiałem aluzję Łopota dopiero wychodząc z redakcji. W domu wygrzebałem z półmetrowej sterty październikowy numer "Całej Ty" (pochopnie porwany egzemplarz odkupiłem wyłącznie dla zdjęć Agnieszki) i odszukałem reklamę "Avalonu". Znajoma twarz tonęła w wilgotnych oparach, w poprzek zdjęcia biegło hasło: "Avalon - magiczny świat w zasięgu ręki". Odchyliłem brzeg kartki i powąchałem wyperfumowane zagłębienie. W tym samym momencie zadzwonił telefon. - Cześć, mówi Monika. Co nowego? - Obiecałem informować ją o postępach mojego "śledztwa". - Na razie nic - odparłem zgodnie z prawdą. - Przed chwilą rozmawiałam z rodzicami Agnieszki. Przeczytali ten paszkwil i są w szoku. Matka zaczęła mi płakać do słuchawki, ojciec wyleciał z domu nie wiadomo dokąd. Kiedy się już dowiesz, kim jest łajza, która to napisała, wydrapię jej oczy. - Zostaw jedno dla mnie. - Zapewniłam tę biedną kobietę, że to wszystko bzdury. Obiecałam, że wkrótce wszystko się wyjaśni i napiszą sprostowanie. Matka długo nie widziała Agi i była kompletnie skołowana. Chyba uwierzyła w tę narkomanię. Boże, co za paranoja. Znów wziąłem do rąk magazyn, bezwiednie przekartkowałem reklamy i spis treści. Zanim się obejrzałem, byłem w połowie numeru, zaczytany w rankingu dziesięciu najlepszych samoopalaczy, świeżo po artykule o depilacji łydek. Spojrzałem na zegarek - od telefonu Moniki upłynęło pół godziny! Albo byłem przepracowany, albo nie doceniłem pióra koleżanek z działu urody. Bo pożytku wyniosłem z tej lektury tyle, co ślepy z samouczka gry w tenisa. Dziwiąc się roztargnieniu, odszukałem ponownie reklamę z Agnieszką i zacząłem badać detale z tła. Przeczytałem krótki tekst, wyliczający zalety kosmetyku, zakończony adresem producenta i numerem telefonu informacyjnego. Ten ostatni wydał mi się znajomy. Uruchomiłem pager Agnieszki i na ścianie pojawiła się wiadomość od tajemniczego Jacka. Jego numer telefonu był infolinią firmy Avalon. Wykręcając go, układałem w głowie przekonujące kłamstewko. - Halo, zgłasza się firma Avalon. Czym mogę służyć? - odezwał się męski głos. - Czy mogę rozmawiać z Jackiem? - Przy telefonie. - Mówi Grzegorz Skalski z magazynu "Cała Ty". Mam dla pana drobiazg od Agnieszki Badowskiej. Jakiś czas temu prosiła mnie o przekazanie, ale przypomniałem sobie dopiero teraz. Wie pan, o kim mówię? - Tak - odparł po chwili. - Gdzie się spotkamy? - Powiedzmy o dziewiątej w "Akwarium"? - Zgoda. Mam rękę na temblaku, więc pozna mnie pan bez trudu. Cześć. - Cześć. Jedyny gość "Akwarium" z ręką na temblaku siedział przy oknie. Młody, żylasty blondyn, w obcisłych spodniach i wzorzystej kamizelce. Ciekawe, czy bardzo bolało go przekłucie dolnej wargi, w której tkwił teraz okrągły sztyft, wyglądający jak wielka, metalowa opryszczka. - Jacek?... Cześć, Grzesiek jestem. - Wyciągnął zdrową lewą rękę. Gdy usiadłem i podniosłem menu, nerwowo zerknął na zegarek. - Słuchaj, trochę się spieszę. Czy możesz mi powiedzieć, co dla mnie masz? - Oczywiście - wyjąłem z kieszeni zegarek Agnieszki i położyłem na stoliku. Ale gdy sięgnął po niego, nakryłem dłonią pstrokatą kopertę. - Przykro mi. Tak naprawdę nie jest dla ciebie. Chodzi mi o to. Ustawiłem zegarek pionowo, uniosłem do góry i nacisnąłem guzik. W zielonym prostokącie na blacie pojawiła się nadana przez niego wiadomość. - Chodziłem z Agnieszką. Jej wypadek był dla mnie i jej rodziny tragedią. Ale jeszcze większą sposób, w jaki odeszła i artykuł, który zszargał jej pamięć. Dlatego bardzo chciałbym wiedzieć, jaką sprawę miałeś do niej w przeddzień śmierci. Jacek był klaunem doskonałym. Najpierw zaczął szarpać swój kolczyk i rozciągać dolną wargę, jakby chciał opróżniać z gwinta słój ogórków. Potem zaczął się rozglądać, szukając drogi ucieczki. Obejrzał się nawet za siebie; gdybym nie patrzył, zajrzałby pewnie pod stolik, szukając tam klapy awaryjnego zejścia. - Możesz mi powiedzieć, gdzie i kiedy poznałeś Agnieszkę? - przerwałem dziwny występ. Podskoczył na krześle, gdy kelnerka spytała, co zamawiamy. - Nic nie zamawiamy - uprzedził mnie. - Właśnie wychodzimy. Zdumiony ruszyłem za nim. Tuż przy wyjściu zatrzymało nas ciche brzęczenie, dobiegające z wnętrza jego kieszeni. Wyjął podłużny różowy breloczek i spojrzał na wbudowaną weń tarczę. Strzałka wskazywała godzinę trzecią, czyli na stolik z prawej strony. Siedział tam wąsaty mężczyzna w skórzanej kurtce, trzymający w ręku identyczny breloczek, tylko w kolorze czarnym. Gdy skrzyżował spojrzenia z Jackiem, mrugnął do niego, a jego wąsy uniosły się. Jacek odwzajemnił uśmiech, szybko jednak skinął głową w moim kierunku i zniknął za drzwiami. Pojednawczo uśmiechnąłem się do zasępionego wąsacza, zastanawiając się, czym jeszcze zaskoczy mnie mój nowy znajomy. Do kawalerki Jacka w czynszowniku na ul. Żelaznej dotarliśmy taksówką. Jeśli próbuje mnie zwabić do swojej sypialni, to dam sobie radę. Różowy kolor jego Cyfrowej Gej-swatki - a także ubranie i wygląd - świadczyły, że dominacja nie jest jego specjalnością. Ulżyło mi, że za tą znajomością z Agnieszką nie kryje się romans. Przy drzwiach Jacek wsunął kartę do elektronicznego czytnika. Trzasnęły blokady, a na wyświetlaczu pojawiło się pytanie: ilu masz gości? Wcisnął jedynkę i wprowadził mnie do środka. W niedużym salonie zapaliła się czerwona lampka i włączyła nastrojowa muzyka. Po chwili z donośnym chlupotem poczęło się wysuwać ze ściany łóżko wodne. - O, przepraszam - wycofał się do korytarza, jeszcze raz wczytał kartę i wcisnął dwójkę. Łóżko zniknęło w ścianie, światło pojaśniało i zbielało, a pod ścianą salonu zaczął się nadmuchiwać zestaw wypoczynkowy. Po chwili Jacek mógł wskazać mi wygodny gumowy fotel, sam siadł na pneumatycznej kanapie. - Przepraszam za to zamieszanie. - Nie chcę cię poganiać, ale czy moglibyśmy wrócić do Agnieszki? - przerwałem. - Oczywiście. Zaraz zrozumiesz, dlaczego nie mogliśmy kontynuować rozmowy w klubie. Kiedy poznałem Agnieszkę... Otóż, w ogóle jej nie znałem - zachichotał, widząc moje zdumienie. Sięgnął do uchwytu w ścianie i odchylił klapę, za którą krył się barek. On przyrządzał drinki, a ja oglądałem plakat we wnętrzu. Przedstawiał mężczyznę w obcisłych spodniach, o owłosionej klatce piersiowej i z twarzą podobną do wąsacza z "Akwarium". Podpis głosił: "ciota"; tak chyba należało odczytać angielskie queen. Nie miałem nic przeciwko gejom, ale drażniła mnie ostentacyjność Jacka. - Nie zawsze pracowałem w informacji Avalonu. Do niedawna byłem asystentem media planera, z własnym gabinetem i komputerem zalogowanym do sieci - wyprostował się, potem znowu zgarbił i pociągnął solidny łyk. - Pewnego dnia dostałem telefon od dyrektora, abym zaniósł mu wyniki jednej z naszych analiz. Kiedy wszedłem, pracował właśnie na komputerze. Monitor był ustawiony tak, że zobaczyłem jego ekran. Wprawdzie szybko wyłączył go, ale zanim przeszliśmy do omawiania raportu, wyryłem w pamięci wypisany na nim tekst. Trzy sekundy to więcej, niż potrzebowałem - pochwalił się. - Przeszedłem kiedyś kurs szybkiego czytania. Powinien albo szybciej opowiadać, albo wolniej pić. Bałem się, że spadnie pod stół, nim dotrze do końca historii. - Później miałem chwilę na przemyślenie i doszedłem do wniosku, że facet zlecał morderstwo przez Internet. W otwartych oknach dialogowych do telekonferencji wypisany był komunikat: "Robota w środę o 20.30. Premia 100% za skuteczne zaaranżowanie przedawkowania narkotyków". Na górze był wpisany adres jego rozmówcy... Po nieprzespanej nocy zdecydowałem, że muszę coś zrobić, bo chodziło o ludzkie życie. Gdy zostałem sam w swoim gabinecie, wystukałem na komputerze zapamiętany adres. Zgłosiła się firma dezynsekcyjna i zaoferowała swoje usługi. Pomyślałem, że raz kozie śmierć i napisałem: "Zmiana planów. Zaszła pomyłka w adresie środowej akcji. Podać stare dane". Po dłuższej chwili - na pewno sprawdzali, z kim rozmawiają, ale nasz firmowy serwer jest rozpoznawany przez sieć jako całość, byli więc pewni, że to dyrektor - przyszła odpowiedź: "Agnieszka Badowska. Podaj właściwe dane". Nadawca nazywał się "Iwan". Reszta jego relacji z trudem przebijała się przez łomot serca huczącego w mojej piersi. - ...w końcu przypadkiem usłyszałem to nazwisko w dziale reklamy i dotarłem do numeru jej pagera. Resztę znasz. No, a w międzyczasie miałem ten wypadek, po którym przerzucono mnie do działu public relations - zakończył, pocierając chorą rękę. - Co ci się stało? - spytałem. - Ktoś wylał na moją klawiaturę klej mega-glue. Wiesz, ten, który zasycha błyskawicznie, gdy znajdzie się między dwiema płaszczyznami. Kiedy zacząłem pi