Świderski Bartek - Główna wygrana
Szczegóły |
Tytuł |
Świderski Bartek - Główna wygrana |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Świderski Bartek - Główna wygrana PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - Główna wygrana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Świderski Bartek - Główna wygrana - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bartek Świderski
Główna wygrana
Jaki dzień nazywam ciężkim? Wczesna pobudka, błyskawiczna
winda na koniec miasta i konferencja, z której nie mogę
uronić ni słowa. Dzikie śniadanie, czyli pospieszne kęsy
łykane w takt sprawozdania dyktowanego do mikrofonu; słowa i
pokarm ledwo przeżute. Z trudem zdążam do kolektury na
poranne losowanie. Tylko dwie truskawki - nic nie wygrałem,
ale przynajmniej jestem na czysto. Z niesmakiem kończę
krótką rozmowę z moją chciwą niewiastą, która jak zwykle
złośliwie komentuje mężowski niefart. Następnie redakcja.
Zebranie, odprawa. Przypada mi gorąca historia w dziecięcym
więzieniu; z kamerzystą lecimy do oazy F. Na miejscu wrze
jak w ulu, wewnątrz aż nadto fotogeniczna makabreska: na
korytarzu stos dzieciaków sparaliżowanych policyjnymi
biczami. W gabinecie - wystraszony dyrektor zakładu z nożem
na gardle, którego rękojeść trzyma nie mniej przerażony
parolatek.
- Poszło o próbę ucieczki, którą odkrył dyro - informuje
młody policjant.
Nagle rozlega się męski wrzask;
zaniepokojeni o pedagoga wbiegamy do pokoju. Ten kuca z
dłonią przyciśniętą do draśniętego karku. Na podłodze leży
chłopak; nie żyje, bo strzelono z trzech biczów
jednocześnie. Zakłopotane miny policjantów, bezwładne małe
ciało, pot i ulga na twarzy dyrektora - utrwalamy całą tę
aurę konsternacji i skruchy i zmywamy się w podłym nastroju.
Gratulacje w firmie za pierwszorzędny materiał. Dzwonię
do domu, by zrzucić ciężar smutku i niesmaku. W odpowiedzi -
litania wyrzutów, bo przegapiłem udział w południowym
losowaniu. Chcę jechać do domu i udusić tę głupią kwokę, co
z kolei przejmuje mnie niechęcią do siebie, do niej i do
całej sytuacji. Ostrożnie kończę obietnicą poprawy.
Po południu w restauracji umówione spotkanie - interview
z artystą holografikiem, który się spóźnia. Czekając myślę o
Annie, o naszym telefonicznym boksie, o swoim poczuciu winy i
jej naiwnej wierze w Loterię. Jest artysta. Witamy się.
Siada, a ja zadaję rutynowe pytania. Odpowiada rozwlekle i
płytko; moje myśli poczynają krążyć wokół zasad Loterii.
Jest to gra, w której - w myśl sloganu - każdy dostaje to,
czego najbardziej potrzebuje. Bóg jeden wie, jak to możliwe.
Na jakiej podstawie, jakimi metodami badane jest życie,
aktualna sytuacja zwycięzcy, by gdy zgłosi się po wygraną,
usłyszeć:
- Proszę, oto milion dolarów, którego właśnie bardzo
potrzebujesz.
Albo:
- Oto zaproszenie na podróż dookoła świata, o której
marzysz od dziecka.
Albo:
- Masz tu numer twojego filmowego idola - zadzwoń,
właśnie czeka na telefon.
Dzieciak z więzienia, gdyby wygrał, najprawdopodobniej
dostałby parę rodziców-abstynentów, miłego wychowawcę i
karnet do wesołego miasteczka. Czy to możliwe? Najczęściej
tę orgię pragnień rozwiązuje pierwsza, najbardziej
uniwersalna opcja - pieniądze. Właśnie to stanowi dla Anny
wielką podnietę. Ale może nie, może spodziewa się czegoś
innego?
Słuchając jednym uchem wypowiedzi zmanierowanego plastyka
nie potrafię oprzeć się rozmyślaniom nad naszą ewentualną,
moją i Anny, wygraną. Myślę o paru rzeczach, jednak szybko
poddaję się - nie ma takiej, którą w hierarchii ważności
umieściłbym na początku. To i tak nie moja sprawa, wybór
należy do fachmanów, oni z pewnością bezbłędnie ustaliliby,
co należy. Dlaczego lepiej ode mnie? Tak już z ludźmi jest,
inaczej nie byłoby ich ani Loterii.
Wreszcie w domu. Z końcówki serwisu informacyjnego
wyławiam aferę polityczną, którą chyba będę musiał zająć się
jutro. W rogu ekranu pojawia się potwierdzenie z redakcji.
Afera dla mnie. Podczas samotnej kolacji (Anna nabrała
ostatnio podejrzanego zwyczaju znikania popołudniami)
przeglądam film z naszych pierwszych wspólnych wakacji. Jej
otoczone rozwianymi włosami oblicze jest odprężone i
szczęśliwe, dookoła intensywne barwy łąk Nadmorskiego
Parku. Czy gdybyśmy tam wyjechali, czy gdybym mógł kupić tam
dom?... To przywodzi mi na myśl Loterię. Zwijam film,
ubieram się i wychodzę.
W kolekturze jestem punktualnie, kwadrans przed
losowaniem. Zakreślam serca, dla analizy w przypadku
wygranej też pewnie nie pozostaje to bez znaczenia.
Popijając sok obserwuję tablicę z wynikami. Okablowane
ściany przesyłają informacje pozwalające na sprzężenie
końcówek z całego kraju, na stworzenie systemu. Główna
wygrana będzie tylko jedna. Myślę o pytającym spojrzeniu,
jakie zapewne powita w domu mnie i moje puste ręce. Czując
zniechęcenie do siebie, pracy i do Anny, która tym gardzi,
popijam sok.
Pod moim numerem na tablicy poczynają gromadzić się
czerwone pola. Z początku dwa, co wywołuje lekki szmer w
pomieszczeniu, a mnie każe odstawić szklankę i skupić się na
wirujących figurach. Po chwili są już trzy, co dotąd
zdarzyło mi się raz w życiu. Wszyscy obecni wbijają wzrok w
puste miejsca pod moim numerem. Zacisnąwszy palce na
krześle, obserwuję jak we śnie pojawienie się dwóch
kolejnych pól. Napięcie całego dnia ulatnia się w jednej
chwili. Ja... WYGRAŁEM!! Ja wygrałem?! Ja wygrałem!
Siedzę w fotelu w obitym na czerwono, nieumeblowanym
pokoju, czekam. Drzwi otwierają się i wchodzi ubrana w
obcisły kostium młoda kobieta. Patrząc mi w oczy ciepło
prosi, bym zdjął koszulę. W jej dłoni, gdy nachyla się, by
uspokajającym głosem zapewnić, że wszystko ma ścisły związek
z wygraną, błyska strzykawka. Zbity z tropu poddaję się i
otrzymuję bezbolesny zastrzyk. Po chwili czuję mrowienie w
piersi, głowie i ogarniają mnie na przemian następujące fale
poczucia ogromnego, witalnego potencjału i słabości.
Rozglądam się za pielęgniarką i w tym samym momencie do
pokoju wchodzi inna w towarzystwie... mojej żony. Anna ma
błyszczące oczy, chwiejny krok i wypieki - domyślam się, że
zaaplikowano jej to samo, co mnie. Wpatruję się w jej usta,
oczy, kształt ramion, barwę włosów, wdycham jej zapach i
czuję, że tracę kontrolę. Wiem już, co wygraliśmy. Że też
ani przez chwilę nie przyszło mi to do głowy.