Swanwick Michael - Jajo gryfa
Szczegóły |
Tytuł |
Swanwick Michael - Jajo gryfa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Swanwick Michael - Jajo gryfa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Swanwick Michael - Jajo gryfa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Swanwick Michael - Jajo gryfa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michael Swanwick
Jajo gryfa
Michael Swanwick zadebiutował w 1980 roku. Szybko stał
się jednym z najpopularniejszych i najbardziej uznanych
młodych pisarzy dekady. Kilka razy docierał do finału
Nebuli, World Fantasy Award i John W. Campbell Award. Jego
dzieła zdobyły Theodore Sturgeon Award, a także nagrodę
czytelników Asimov's Magazine. Za entuzjastycznie przyjętą
przez krytyków powieść "Stations of the Tide" udało mu się
otrzymać Nebulę. Mieszka w Filadelfii wraz z żoną Marianne
Porter i synem Seanem.
We wspaniałej i zawikłanej mikropowieści "Jajo Gryfa"
Swanwick zabiera nas na Księżyc. Naszkicowany jego piórem,
jest zaskakującym miejscem: to ogromny kompleks przemysłowy
oszałamiający wielkością i stopniem złożoności, gdzie
przeprowadzane są tajne eksperymentalne projekty nowych
technologii. Skomplikowane księżycowe społeczeństwo kieruje
się własnymi specyficznymi zwyczajami. Społeczeństwo to
wkrótce będzie musiało stawić czoło dziwnej i
niespodziewanej groźbie, nie tylko mogącej sprowadzić
zagładę na siebie, ale także trwale zmienić całą ludzkość...
lub zniszczyć ją na zawsze.
Księżyc? To jajo gryfa,
Co się wykluje w jutrzejszą noc.
Wielki ten czas przyniesie
Dla małych chłopców zachwytów moc.
Skorupa pęknie i gryf
Popełznie po nocnym niebie.
Gdy chłopcy będą się śmiać,
Dziewczynki zapłaczą pewnie.
Vachel Lindsay
Słońce wyjrzało zza gór. Gunther Weil podniósł dłoń
w geście pozdrowienia, po czym natychmiast zakrył nią
oczy, na chwilę chroniąc się przed blaskiem, dopóki
wizjer jego hełmu nie spolaryzował się.
Przewoził pręty paliwowe do kompleksu przemysłowego
Chatterjee Crater, w którym czterdzieści godzin przed
świtem reaktor Chatterjee B osiągnął stan krytyczny,
niszcząc oprócz siebie piętnaście odległościowych
przełączników automatycznych i jeden przekaźnik
mikrofalowy. Wytworzył przy tym wystarczające przepięcie,
by uszkodzić wszystkie fabryki w kompleksie. Na szczęście
w projekcie przewidziano taką możliwość i dlatego w
chwili, gdy nad wyżyną Rhaeticus wschodziło słońce, stał
już tam nowy, gotowy do włączenia reaktor.
Gunther jechał na automatycznym pilocie, mierząc odległość od
Bootstrap ilością śmieci wyściełających drogę przez Mare
Vaporum. Blisko miasta szeregi zużytych i uszkodzonych
maszyn konstrukcyjnych stały w otwartej próżni, oczekując
na dalszy los. Dziesięć kilometrów dalej eksplodował
ciśnieniowy transporter, rozrzucając po okolicy części
urządzeń i gigantyczne dżdżownice pianki uszczelniającej.
Na dwudziestym piątym kilometrze droga znów się pogarszała
zawalona reflektorami i zdruzgotanymi ślizgaczami
transportowymi.
Czterdzieści kilometrów dalej stawała się jednak
czystym, prostym rozcięciem w pokrywającym wszystko pyle.
Gunther rozwinął mapę topograficzną, ignorując głosy
dochodzące z tyłu jego czaszki - pogaduszki innych
kierowców oraz sygnały bezpieczeństwa, które
ciężarówka regularnie wtłaczała do przekaźnika w jego
mózgu.
Gdzieś tutaj.
Skręcił z drogi Mare Vaporum i wjechał na teren
pokryty nienaruszonym pyłem.
- Opuściłeś zaplanowaną trasę - powiedziała ciężarówka.
- Odchylenia od przyjętego planu są dozwolone tylko przy
nagranym pozwoleniu twojego spedytora.
- Ach, tak - głos Gunthera zabrzmiał głośno w jego
hełmie stanowiąc jedyny realny dźwięk wśród paplaniny
duchów. Wyszedł ze swojej ciśnieniowej kabiny.
Uszczelniające warstwy skafandra skutecznie wszystko
wyciszały, nawet trzeszczenie szwów w kontakcie z panującą
na zewnątrz próżnią.
- Obaj wiemy, że jeśli nie przekroczę za bardzo
terminu, Beth Hamilton nie będzie się czepiać, gdy się
trochę powłóczę.
Przekroczyłeś możliwości językowe tej jednostki -
stwierdził głos w jego głowie.
- W porządku, niech więc cię to nie obchodzi. - Zręcznym
ruchem zablokował przełącznik transmisji radiowej za
pomocą kawałka kabla. Głosy w jego głowie gwałtownie
zamilkły. Był teraz całkowicie odizolowany.
- Mówiłeś, że nie zrobisz tego więcej. - Słowa
transmitowane tym razem bezpośrednio do jego przekaźnika
brzmiały głęboko i dźwięcznie jak głos Boga. - Przepisy
Piątej Generacji wyraźnie wymagają utrzymywania stałej
łączności radiowej przez kiero...
Nie marudź. To nudne.
Przekroczyłeś możliwości językowe...
Och, zamknij się wreszcie. - Palec Gunthera wędrował
właśnie po mapie, śledząc wykreśloną poprzedniej nocy trasę:
trzydzieści kilometrów po dziewiczej ziemi, której nie
przemierzał dotąd żaden człowiek ani maszyna, a potem na
północ do szosy na Murchison. Jeśli dopisze mu szczęście,
może się nawet uda być w Chatterjee przed czasem.
Wjechał na księżycową równinę. Po obu stronach za
oknami przepływały mijane skały. Przed nim powoli, prawie
niedostrzegalnie wyrastały góry. Poza śladami kół,
które pozostawiała za sobą ciężarówka, nie istniało w
zasięgu wzroku nic, co świadczyłoby, że ludzkość
kiedykolwiek istniała. Panowała doskonała cisza.
Gunther żył dla takich właśnie chwil. Wjeżdżając w tę
czystą, bezludną pustkę doświadczał wewnętrznego wzrostu
- jak gdyby wszystko, co oglądał: gwiazdy, równina,
kratery i cała reszta, w jakiś sposób stawało się częścią
jego. Miasto Bootstrap było jedynie blakniejącym snem,
odległą wyspą na łagodnie falującej powierzchni kamiennego
morza. Pomyślał, że nikt nigdy już nie będzie tu pierwszy.
Tylko on.
Pamięć podsunęła mu wspomnienie z dzieciństwa. Była
wtedy Wigilia i razem z rodzicami jechał samochodem do
kościoła na Pasterkę. Opadające w nieruchomym powietrzu
płatki śniegu przykryły znajome ulice Dusseldorfu obfitą
warstwą najczystszej bieli. Ojciec prowadził, a on,
przechylony przez oparcie przedniego siedzenia, wpatrywał
się w zachwycie w ten spokojny, odmieniony świat. Panowała
doskonała cisza.
Samotność budziła jego wrażliwość i wprowadzała w
nabożny nastrój.
Ciężarówka przebijała się przez tęczę pastelowych
szarości, bardziej odcieni niż barw, które sprawiały
wrażenie, jakby coś jasnego i uroczystego kryło się pod
cienką powłoką pyłu. Słońce świeciło mu przez ramię,
wyciągając do nieskończoności cień ciężarówki, gdy skręcił
przednią oś, żeby ominąć leżący na drodze głaz. Prowadził
bezmyślnie, zauroczony surowym pięknem przepływającego
krajobrazu.
Posłuszny myślom komputer włączył w jego głowie
muzykę. Wszechświat wypełnił się melodią "Sztormowej
pogody".
*
Zjeżdżał po prawie niezauważalnym stoku, gdy nagle
manetki sterownicze zamarły mu w rękach. Ciężarówka
zatrzymała się i wyłączyła silnik.
- Do diabła z tobą, kretyńska maszyno! - warknął. - Co
ci nie pasuje tym razem?
- Teren przed nami jest nieprzejezdny.
Gunther trzasnął pięścią w deskę rozdzielczą, aż
leżące na niej mapy zatańczyły w powietrzu. Teren przed
pojazdem był równy i lekko pochyły. Wszelkie elementy
zróżnicowania powierzchni eony temu zdławiła eksplozja
Mare Imbrium. Nic trudnego. Kopniakiem otworzył drzwi i
wygramolił się na zewnątrz.
Przed ciężarówką rozciągała się drobna dolinka
księżycowa: wąski, wężowaty rów meandrujący w poprzek
obranej przez niego trasy, który każdemu natychmiast
skojarzyłby się z wyschniętym korytem rzecznym. Podszedł
bliżej. Rów miał piętnaście metrów szerokości i był
głęboki maksymalnie na trzy metry. Wystarczająco
płytki, by nie umieszczono go na mapach topo. Gunther
wrócił do kabiny, bezgłośnie zamykając za sobą drzwi.
- Zobacz, te zbocza nie są bardzo strome. Ze sto razy
byłem w gorszej sytuacji. Pojedziemy sobie wolniutko i
ostrożnie, OK?
- Teren przed nami jest nieprzejezdny - odparła
ciężarówka. Proszę powrócić na wstępnie przyjętą trasę.
W głowie grał mu teraz Wagner. Tannhauser.
Zniecierpliwiony kazał mu się wyłączyć.
Skoro jesteś taki cholernie mądry, dlaczego nigdy nie
chcesz słuchać zdrowego rozsądku?
Przygryzł wargę w złości, po czym zaraz potrząsnął
głową.
- Nie ma mowy. Powrót oznaczałby dla nas ogromne
opóźnienie. Rów na pewno skończy się kilkaset metrów
dalej. Po prostu jedźmy wzdłuż niego, aż będziemy mogli
odbić w kierunku Murchison. Ani się obejrzysz, jak
zajedziemy na miejsce.
*
Trzy godziny później udało mu się w końcu dotrzeć do
drogi na Murchison. Cały śmierdział potem, a ramiona
bolały go od długotrwałego napięcia.
- Gdzie jesteśmy? - spytał cierpkim głosem. - Skasuj to -
rzucił zaraz potem, nim ciężarówka zdążyła mu odpowiedzieć.
Gleba księżycowa nagle zmieniła barwę na czarną. To mogła
być smuga wyrzutowa z kopalni Sony-Reinpfaltz. Jej działo
skierowane było prawie idealnie na południe, unikając w ten
sposób okolicznych fabryk. Dlatego odpady napotykało się na
drodze jako pierwsze. Co oznaczało, że byli już blisko.
Murchison stanowiło niewiele ponad naznaczone śladami
kół wielu ciężarówek skrzyżowanie, gdzie prowizorycznie
wzniesioną groblą biegła pylista trasa oznaczona jedynie
pojedynczymi maźnięciami pomarańczowej farby na
przydrożnych kamieniach. W krótkim czasie Gunther minął
serię punktów orientacyjnych - były to smugi z fabryk
Harada Industrial, Sea of Storms Manufacturing i Krupp
Funfzig. Znał je dobrze. Dla wszystkich automatykę robiło
G5.
Obok przemknęła lekka lora przewożąca buldożer,
wzbiła chmurę pyłu, która opadła równie szybko jak
drobne kamienie. Kierujący nią zdalny zamachał w
pozdrowieniu chudym ramieniem. Gunther bezwiednie
odwzajemnił gest zastanawiając się, czy był to ktoś
znajomy.
Teren wokoło był skopany i zaorany, a głazy usypane w
niedbałe stosy. Gdzieniegdzie widniały, wciśnięte w próg
skalny, pojedyncze stacje obrabiarek i Platformy
Awaryjnego Składowania Oxytank. Przy drodze wisiał znak:
SPŁUCZKI TOALETOWE 1/2 KILOMETRA. Skrzywił się. Zaraz potem
przypomniał sobie, że jego radio cały czas jest wyłączone
i zdjął pętlę kabla. Pora powrócić do rzeczywistości,
pomyślał. Natychmiast do przekaźnika wlał mu się oschły głos
jego spedytora.
- ...insyn! Weil! Gdzie do cholery jesteś?
- Jestem tutaj, Beth. Trochę spóźniony, ale dokładnie
tu, gdzie powinienem być.
- Sukin... - Nagranie urwało się i usłyszał tym razem
Beth Hamilton na żywo. - Lepiej dla ciebie, żebyś miał
naprawdę dobre usprawiedliwienie, złotko.
- O, wiesz jak to jest. - Gunther odwrócił wzrok od
drogi, by spojrzeć na góry barwy zamglonej zieleni. Miał
ochotę wspiąć się na nie i nigdy nie wrócić. Może znalazłby
jaskinie. Może napotkałby potwory: próżniowe trolle i smoki
księżycowe o metabolizmie tak powolnym, że pokonanie
odległości równej długości własnego ciała zajmuje im
stulecia - supergęste istoty umiejące pływać w skale jakby
to była woda. Wyobrażał sobie, że nurkują głęboko, kierując
się liniami sił pola magnetycznego, do żył diamentu i
plutonu, by potem powrócić. I śpiewają. - Zabrałem
autostopowicza i wyjątkowo przypadliśmy sobie do gustu -
odparł.
- Spróbuj powiedzieć to E.Izmailovej. Jest na ciebie
cholernie wściekła.
- Komu?
- Izmailova. Nasz nowy spec od rozbiórki przysłany tu w
ramach zbiorowego kontraktu. Przyleciała skoczkiem dopiero
cztery godziny temu i od tamtej pory czeka na ciebie i
Siegfrieda. Rozumiem, że nigdy nie miałeś z nią do
czynienia?
- Nie.
- Ja tak. I lepiej na nią uważaj. Jest twarda i nie
będą ją bawiły twoje wyskoki.
- O, daj spokój, to tylko kolejny technik na usługach,
nieprawdaż? W dodatku nie jest moim przełożonym. Nie
sądzę, by mogła mi coś zrobić.
- Śnij sobie dalej, dziecinko. Odesłanie z powrotem na
Ziemię takiej zakały jak ty nie kosztowałoby jej wiele
zachodu.
*
Słońce stało już tylko o grubość palca nad górami, gdy
w zasięgu wzroku pojawiło się Chatterjee A. Gunther z
rosnącym niepokojem rzucał okiem na tarczę słoneczną. Jego
wizjer, dostrojony do długości fali H-alfa, pozwalał mu
widzieć rozpaloną do białości kulę pokrytą kotłującymi się
wolno czarnymi plamami - bardziej ziarnistymi niż zwykle.
Wyglądało na to, że aktywność plam słonecznych była wysoka.
Zastanawiał się, dlaczego Stacja Prognoz Promieniowania nie
nadała ostrzeżenia dla pozostających na powierzchni. Faceci
z Obserwatorium zwykle wiedzieli o tym najwcześniej.
Chatterjee A, B i C stanowiły trzy kratery o prostej
strukturze tuż pod Chladni. Dwa mniejsze nie miały
znaczenia, ale Chatterjee A był dzieckiem meteoru, który
przebił się przez bazalty Mare Imbrium, odsłaniając
cudowną, jak całe te góry, żyłę rudy aluminium. Bootstrap,
zainteresowane przystępnością złoża, uczyniło z krateru
jeden ze swych klejnotów przemysłowych. Gunther nie był
więc zaskoczony widząc, że Kerr-McGee robi wszystko, żeby
reaktor znów zaczął pracować.
Parking aż roił się od maszyn jeżdżących i kroczących
oraz robotów montażowych. Wszystkie intensywnie pracowały
przy bąblowatych kopułach fabryk, hutach, rampach
wyładowczych i garażach próżniowych. Rozbiórce większych
konstrukcji przemysłowych towarzyszyły wzbijane w niebo
konstelacje błękitnych iskier. Całe floty przeładowanych
ciężarówek opuszczały kompleks, zalewając równinę
księżycową szerokim wachlarzem pojazdów, po którym
zostawał obłok pyłu. Gdy Fats Waller zaczął śpiewać "Dziś
robota wre", Gunther wybuchnął śmiechem.
Zwolnił prawie do zera, omijając szerokim łukiem
płytarkę gazową, którą właśnie wciągano na transporter, po
czym przeciął dojazd do rampy Chatterjee B. Tuż pod
szczytem krateru wycięto tu w skale nowe lądowisko, gdzie
wokół skoczka odpoczywał jeden człowiek i ośmiu zdalnych.
Jeden ze zdalnych właśnie coś mówił, gestykulując
zawzięcie. Kilku stało nieruchomo, zupełnie jak staromodne
aparaty telefoniczne, odrzucone przez ziemskie władze, lecz
pozostawione na wypadek, gdyby zwiększyło się
zapotrzebowanie na usługi doradców.
Gunther odwiązał Siegfrieda od dachu kabiny i,
trzymając w jednej ręce pilota, a w drugiej szpulę z
kablem, podprowadził go do skoczka.
Człowiek wyszedł im naprzeciw.
- Hej! Co was zatrzymało?
E. Izmailova ubrana była w krzykliwy pomarańczowo-
czerwony kombinezon z butiku Volga Studio, ostro
kontrastujący ze standardowym uniformem z logo G5 na piersi.
Przez złotą szybę jej hełmu nie mógł dostrzec twarzy. Lecz
jej głos mówił wiele o wyglądzie: płonące oczy i zaciśnięte
wąskie usta.
- Złapałem gumę.
Znalazł odpowiednio gładki głaz i położył na nim szpulę,
nawijając nadmiar kabla, by leżała równo. - Mamy chyba z
pięćset jardów ekranowanego kabla. Wystarczy wam?
Krótkie, ostre skinięcie głową.
- W porządku. - Wyciągnął pistolet kołkowy. - Odsuń
się.
Klęcząc, przygwoździł szpulę do skały. Następnie
przeprowadził szybki test funkcjonowania jednostki. - Wiemy,
jak tam jest?
Zdalny ożył, zrobił krok do przodu i przedstawił się
jako Don Sakai z zespołu kryzysowego G5. Gunther już
kiedyś z nim pracował: przyzwoity facet, choć wykazywał typowy
dla większości Kanadyjczyków przesadny strach przed
energią jądrową.
- Pani Lang z Sony-Reinpfaltz wprowadziła
tu swoją jednostkę, lecz promieniowanie było tak silne, że
straciła kontrolę zaraz po wstępnym badaniu.
Drugi zdalny kiwnął głową, lecz czas przekazu do Toronto
był zbyt długi, by mógł to usłyszeć Sakai.
- Zdalny po prostu szedł dalej. - Zakaszlał nerwowo i
dodał całkiem niepotrzebnie: - Układy autonomiczne były zbyt
wrażliwe.
- Cóż, dla Siegfrieda nie powinno to stanowić problemu. Jest
tępy jak pień. Na ewolucyjnej skali inteligencji maszyn
zajmuje miejsce bliższe łomu niż komputera. - Minęło dwie i
pół sekundy, zanim Sakai zaśmiał się uprzejmie. Gunther
skinął głową do Izmailovej. - Poprowadź mnie tam. Powiedz,
czego chcesz.
Izmailova podeszła do niego. Ich kombinezony na chwilę
zetknęły się, gdy podłączała końcówkę przewodu kontrolnego
do jego pilota. Jak cienie ze snu, na szybie jej hełmu
zamigotały niewyraźne kształty.
- Czy on wie co robi? - zapytała.
- Hej! Ja...
- Zamknij się, Weil - warknęła Hamilton na prywatnym
obwodzie.
- Nie byłoby go tutaj, gdyby firma nie miała pełnego
zaufania do jego umiejętności - kontynuowała na
otwartym kanale.
- Jestem pewien, że nigdy nie było żadnych
wątpliwości... - zaczął Sakai, po czym zamilkł, gdy
dosięgły go z opóźnieniem słowa Hamilton.
- Na skoczku jest pewne urządzenie - powiedziała
Izmailova do Gunthera. - Idź i weź je.
Posłusznie przeprogramował Siegfrieda na mały ładunek
o dużej gęstości. Robot nachylił się nisko nad skoczkiem,
owijając swoje duże, wrażliwe dłonie wokół urządzenia.
Gunther lekko zwiększył nacisk. Nic się nie stało. Małe
ciężkie świństwo. Powoli i ostrożnie podciągnął moc.
Siegfried wyprostował się.
- Drogą w górę, potem do środka na dół.
Reaktor, stopiony, skręcony i owinięty wokół samego
siebie był nierozpoznawalną górą żużlu, z której brzegów
wystawały poskręcane rury. Na początku awarii miała tu
miejsce eksplozja chłodziwa i fragment zbocza krateru
błyszczał od rozpylonego na nim metalu.
- Gdzie jest radioaktywny materiał? - zapytał Sakai.
Mimo że był trzysta kilometrów stamtąd, jego głos zdradzał
napięcie i obawę.
- Wszystko tu jest radioaktywne - odparła Izmailova.
Czekali.
- No... wiesz, o czym myślę. Pręty paliwowe?
- W tej chwili twoje pręty paliwowe są zapewne trzysta
metrów pod nami i dalej się zapadają. Mamy tu do czynienia
z materiałem rozszczepialnym, który osiągnął masę
krytyczną. W takim procesie bardzo wcześnie ma miejsce
stopienie prętów w coś w rodzaju supergorącej kałuży,
która może wpalać się w skałę. Wyobraź to sobie jako
gęstą, ciężką kroplę wosku, powoli spływającą do jądra
Księżyca.
- Boże, jak ja kocham fizykę - skomentował Gunther.
Hełm Izmailovej zwrócił się w jego stronę z nagle
wygaszonym wizjerem. Po długiej chwili włączył się z
powrotem i odwrócił.
- Przynajmniej droga w dół jest czysta. Prowadź swoją
jednostkę aż do końca. Będzie tam stary szyb poszukiwawczy.
Chcę sprawdzić, czy wciąż jest otwarty.
- Czy jedno urządzenie wystarczy? - zapytał Sakai.
- Znaczy się - do uprzątnięcia krateru.
Uwaga kobiety skupiona była na postępach Siegfrieda.
Nieobecnym głosem odpowiedziała:
- Panie Sakai, przegrodzenie drogi dojazdowej kawałkiem
łańcucha w zupełności wystarczyłoby do uprzątnięcia tego
terenu. Ściany krateru ochroniłyby od promieniowania gamma
każdego, kto pracowałby w pobliżu, a zmiana tras skoczków w
celu uniknięcia napromieniowania pasażerów to żaden problem.
Największym biologicznym zagrożeniem ze strony stopionego
reaktora jest promieniowanie alfa, emitowane przez pewne
radioizotopy obecne w wodzie i powietrzu. Gdy substancje
emitujące cząstki alfa ulegną skoncentrowaniu w organizmie,
mogą spowodować znaczące uszkodzenia; gdzie indziej nie są w
stanie. Promieniowanie alfa zatrzymuje już kartka papieru.
Dopóki utrzymujesz reaktor z dala od swojego ekosystemu,
jest bezpieczny jak inne duże maszyny. Zakopywanie
zniszczonego reaktora tylko dlatego, że jest radioaktywny,
jest niepotrzebne i, proszę mi wybaczyć sformułowanie,
wynikające z przesądów. Lecz to nie ja ustalam politykę. Do
mnie należy rozwalanie.
- Czy to jest ten szyb, o który ci chodzi? - spytał
Gunther.
- Tak. Zejdź nim w dół aż do dna. To niedaleko.
Gunther włączył reflektor umieszczony na piersi
Siegfrieda i założył bloczek, żeby kabel się nie
zadzierzgnął. Zeszli w dół. W końcu Izmailova rzuciła:
- Stop. Jesteśmy wystarczająco daleko. - Łagodnie postawił
urządzenie, po czym zwrócony w jej kierunku pstryknął
przełącznikiem aktywacji.
- Zrobione - rzekła Izmailova. - Wyprowadź swoją
jednostkę. Daję ci godzinę na oddalenie się od krateru.
Gunther zauważył, że zdalni zaczęli już
automatycznie odchodzić.
- Hmm... mam jeszcze załadować prety paliwowe.
- Nie, dziś nie możesz. Nowy reaktor został ponownie
rozmontowany i odtransportowany poza strefę wybuchu.
Gunther wyobraził sobie całą tę maszynerię, jak jest
rozbierana i wywożona z kompleksu, i po raz pierwszy
uderzyła go czysta rozrzutność tej operacji. Zwykle
w takim przypadku usuwano tylko najwrażliwsze części
wyposażenia.
- Moment! Jakiegoż to strasznego materiału
wybuchowego zamierzasz tu użyć?
Izmailova wyprostowała się dumnie.
- Żadnego, którym nie umiałabym się posługiwać. Jest to
urządzenie klasy dyplomatycznej, identyczne do użytego
przed pięciu laty. Prawie sto przypadków zastosowania i
ani jednej mechanicznej usterki. To czyni je najpewniejszą
bronią w historii wojskowości. Powinieneś czuć się
zaszczycony, że miałeś okazję pracować z jednym z nich.
Gunther poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód.
- Boże Przenajświętszy - powiedział. - Kazałaś mi nosić
bombę atomową w walizce.
- Lepiej zacznij się przyzwyczajać. Westinghouse Lunar
wprowadza właśnie te maleństwa do masowej produkcji. Z
ich pomocą będziemy kruszyć góry, przebijać drogami
wyżyny, wysadzać ściany kanałów, żeby sprawdzić, co się pod
nimi kryje. - Przemawiała niczym wizjoner. - A to dopiero
początek. Są już plany pól wzbogacania na Sinus Aestum.
Strzela się kilka bomb nad regolitem, a potem odzyskuje
pluton z pyłu. Staniemy się dostawcą paliw dla całego
Układu Słonecznego.
Musiało być widać po nim przerażenie, bo Izmailova
roześmiała się.
- Pomyśl o tym, jak o broni dla pokoju.
*
- Powinieneś tam być! - powiedział Gunther. - To było
pieprzononiewiarygodne. Jedna ze ścian krateru po prostu
zniknęła. Rozpłynęła się w nicość. Rozwalona na pył. I
przez naprawdę długi czas wszystko świeciło! Krater,
maszyny, wszystko. Mój wizjer był tak blisko
przeładowania, że zaczął migotać. Myślałem, że się spali,
ale było ekstra. - Podniósł swoje karty. - Kto rozdał ten
szmelc?
Krishna uśmiechnął się nieśmiało i skulił się w sobie.
- Wchodzę.
Hiro skrzywił się na widok kart.
- Właśnie umarłem i trafiłem do piekła.
- Podwyższam - rzuciła Anya.
- Niech to, zasługuję na cierpienie.
Byli w parku Noguchi, nad brzegiem głównego jeziora.
Siedzieli na porozrzucanych w przemyślny sposób
kamieniach, które wyrzeźbiono tak, by wyglądały na
wyerodowane przez wodę. Obok rósł sięgający kolan las
miniaturowych brzózek, a czyjś jacht-zabawka pływał
wokół stożka impaktowego w centrum jeziora. Rój pszczół
szalał nad koniczyną.
- I wtedy, gdy ściana zaczęła się sypać, ta zwariowana
ruska dziwka... - Anya pokazała trójkę. - Uważaj, co mówisz o
zwariowanych ruskich dziwkach. - ...podrywa swojego
skoczka, jak wystrzelona z procy...
- Widziałem to w telewizji - powiedział Hiro. - Wszyscy
widzieliśmy. To dopiero była wiadomość. Facet, który
pracuje dla Nissana, powiedział mi, że BBC dała na to
trzydzieści sekund. - Złamał sobie nos ćwicząc karate,
kiedy wpadł pod cios swojego instruktora. Kontrast
pomiędzy białym kwadratem opatrunku i czarnymi,
krzaczastymi brwiami nadawał mu wygląd grubiańskiego
pirata. Gunther wyrzucił kartę. - Brednie. Nic nie
widzieliście. Nie czuliście, jak potem zatrzęsła się
ziemia.
- Ciekawe, jaki związek miała Izmailova z Wojną
Neseserów? - spytał Hiro. - Na pewno nie była kurierem.
Może pracowała w zaopatrzeniu lub w logistyce?
Gunther wzruszył ramionami.
- Pamiętacie Wojnę Neseserów, prawda? - zapytał
Hiro z sarkazmem. - Połowa elit wojskowych na Ziemi ginie
w ciągu jednego dnia. Świat uniknął perspektywy bliskiej
wojny dzięki śmiałej akcji. Podejrzani o terroryzm uznani
zostają globalnymi bohaterami.
Gunther pamiętał Wojnę Neseserów całkiem nieźle. Miał
dziewiętnaście lat i brał udział w pracach przy projekcie
Finlandia Geothermal, gdy cały świat zamarł w nagłym
skurczu prawie się unicestwiającym. Był to jeden z głównych
powodów podjęcia decyzji o opuszczeniu Ziemi.
- Czy nie możemy nigdy pogadać o czymś innym niż
polityka? Mam serdecznie dosyć wysłuchiwania o masowej
zagładzie.
- Hej, czy nie powinieneś być na spotkaniu z
Hamilton? - zapytała nagle Anya.
Spojrzał w górę na Ziemię. Wschodnie wybrzeża Ameryki
Południowej właśnie przekraczały linię terminatora.
- Do diabła z tym, mamy jeszcze dość czasu na jedno
rozdanie.
Wygrał Krishna trójką dam. Rozdawanie przypadło
Hiro. Przetasował szybko, ciskał karty krótkimi,
wściekłymi machnięciami ręki.
- W porządku - wtrąciła Anya. - Co cię gryzie?
Rzucił jej gniewne spojrzenie, po czym spuścił
oczy i stłumionym głosem, jakby nagle stał się
nieśmiały niczym Krishna, odpowiedział:
- Jadę do domu.
- Do domu?
- Masz na myśli Ziemię?
- Czyś ty oszalał? Teraz, gdy wszystko może tam w
każdej chwili wylecieć w powietrze? Dlaczego?
- Bo jestem już cholernie zmęczony tym Księżycem. To
najbrzydsze miejsce we Wszechświecie.
- Brzydkie? - Anya spojrzała znacząco na
wielopoziomowe ogrody, na potoki spadające przez osiem
pięter w ośmiu mieniących się kaskadach, by w końcu
dotrzeć do głównego jeziora, skąd wpompowywano wodę z
powrotem na górę, na zgrabnie pozawijane alejki. Pod
wieżami forsycji i wielkimi, zakręconymi w pergole
krzewami różanymi, spacerowali ludzie. Ich
charakterystyczny dla Księżyca posuwisty, spowolniony
sposób chodzenia, sprawiał wrażenie ruchu pod wodą. Inni
wpadali i wypadali z tuneli biurowych, zatrzymując się na
chwilę, by spojrzeć jak łuszczaki wykręcają w powietrzu
piruety nad grządkami ogórków. Na środkowym poziomie
mieścił się pchli targ, gdzie namioty w których
emerytowani hobbyści sprzedawali systemy fabryczne,
koszyki trawy, przyciski do papieru z pomarańczowego
szkła, a także kursy tańca postinterpretatywnego i analizy
poezji elżbietańskiej, tworzyły mozaikę plam w odważnych
barwach turkusu, szkarłatu i akwamarynu.
- Jak dla mnie, to jest całkiem ładne. Może nieco
zatłoczone, ale to właśnie pionierska estetyka.
- To wygląda jak pasaż handlowy, ale nie o to mi
chodziło. To jest... - zawahał się w poszukiwaniu
właściwego słowa. - To coś w rodzaju... Boli mnie to, co
robimy z tym światem. Chodzi o to, że rozkopujemy go,
rozrzucamy wszędzie śmieci, tniemy góry na kawałki - i po
co to wszystko?
- Dla pieniędzy - zaczęła Anya. - Dóbr
konsumpcyjnych, surowców, przyszłości dla naszych dzieci.
Co w tym złego?
- Nie budujemy przyszłości. Budujemy broń.
- Na Księżycu nie ma nic poza paroma pistoletami. To
strefa przemysłowa gwarantująca wspólny rozwój wielu
przedsiębiorstw. Broń jest tu nielegalna.
- Wiecie, co mam na myśli. Wszystkie te rzeczy, jak
zapalniki do bomb, systemy detonacji i korpusy pocisków
rakietowych, budowane tutaj i przewożone na niską orbitę
ziemską. Nie udawajmy, że nie wiemy do czego to wszystko
służy.
- No i co z tego? - zapytała słodko Anya. - Żyjemy
w realnym świecie. Nikt z nas nie jest tak naiwny, żeby
uwierzyć w rządy bez armii. Dlaczego masz za złe, że te
rzeczy są budowane tu, a nie gdzie indziej?.
- Mierzi mnie ta krótkowzroczna, egocentryczna
chciwość, z jaką wszystko robimy! Czy wyglądałaś ostatnio na
zewnątrz, żeby zobaczyć, w jaki sposób rozpruwa się, wyrywa
i rozrzuca po okolicy powierzchnię Księżyca? Wciąż jeszcze
istnieją miejsca, gdzie można popatrzeć sobie na surowe
piękno w jego pierwotnym stanie - takie, jakie istniało w
czasach, gdy nasi przodkowie bujali się na gałęziach. Lecz
my je niszczymy. Za jedną, najwyżej dwie generacje,
Księżyc nie będzie miał w sobie więcej piękna niż, nie
przymierzając, wysypisko śmieci.
- Widziałeś, co ziemski przemysł zrobił ze
środowiskiem? - odparła Anya. - Zatem usunięcie go poza
planetę to chyba dobry pomysł, nie?
- Tak, ale Księżyc...
- Nie posiada nawet własnej ekosfery. Niczym mu nie
można zaszkodzić.
Gapili się na siebie. W końcu Hiro stwierdził:
- Nie mam ochoty o tym gadać - i sposępniały podniósł
karty.
Pięć, może sześć rozdań później podeszła do nich
kobieta i przysiadła na trawie przy nogach Krishny. Cień
na jej powiekach miał barwę elektryzującej żywej purpury.
Na jej ustach płonął szalony uśmieszek.
- A, cześć - powitał ją Krishna. - Czy wszyscy obecni
znają Sally Chang? Podobnie jak ja jest członkiem zespołu
naukowego Centrum Technologii Samopowielających.
Pozostali skinęli głowami. Gunther przedstawił się:
- Gunther Weil. Członek Generation 5, błękitny kołnierzyk.
Zachichotała.
Gunther mrugnął do niej.
- Wydajesz się być w dobrym humorze. - Zastukał pięścią w
stół - Czekam.
- Jestem na psylce - odparła. - Jedną kartę.
- Psylocybinie? - spytał Gunther. - Byłbym zainteresowany
odrobiną tego. Hodujesz ją czy wytwarzasz? Mam kilka
fabryczek w pokoju - być może mógłbym jednej użyć, jeśli
zgodziłabyś się udostępnić oprogramowanie?
Sally Chang potrząsnęła głową zanosząc się bezwiednym
śmiechem. Po policzkach spływały jej łzy.
- Coż, chyba porozmawiamy o tym, jak wrócisz do normy.
- Gunther rzucił okiem na swoje karty. - Tym rozdaniem
świetnie grałoby się w szachy.
- Nikt nie grywa w szachy - stwierdził ponuro Hiro. -
- To gra dla komputerów.
Gunther zgarnął pulę z dwiema parami. Przetasował.
Krishna nie chciał przełożyć, więc zaczął rozdawać.
- Wracając do sprawy, ta zwariowana Rosjanka...
Zupełnie bez uprzedzenia, Chang zaczęła rżeć niby koń.
Dzikie paroksyzmy śmiechu co chwila rzucały nią do tyłu, by
zaraz znowu zgiąć jej ciało wpół. Zachwyt z własnego
odkrycia tańczył w jej oczach, gdy skierowała palec na
Gunthera. - Jesteś robotem! - wydusiła z siebie między
kolejnymi atakami.
- Co, przepraszam?
- Na pewno jesteś robotem - powtórzyła. - Jesteś
maszyną, automatem. Spójrz na siebie! Nic poza
bodziec-reakcja. Nie masz grama wolnej woli. Nic tam nie
ma. Nie umiałbyś uczynić niczego sam z siebie, nawet
gdybyś ratował własne życie.
- Czyżby? - Gunther rozejrzał się w poszukiwaniu
inspiracji. Mały chłopiec - to mógł być Pyotr Nahfees,
jednak za daleko, by stwierdzić na pewno - stał nad
brzegiem wody karmiąc karpia kawałkami zapiekanki z
krewetek. - A gdybym tak rzucił tobą do jeziora? To byłby
akt woli.
Śmiejąc się pokręciła głową.
- Typowe zachowanie przedstawiciela naczelnych.
Postrzegane zagrożenie wita się kpiącą agresją.
Gunther wybuchnął śmiechem.
- Następnie, gdy to zawodzi, naczelny cofa się, okazując
uległość. Rozładowuje sytuację. Małpa demonstruje swoją
nieszkodliwość - widzicie?
- Hej, to naprawdę nie jest śmieszne - ostrzegł
Gunther. - W zasadzie nawet to dość obraźliwe.
- I z powrotem do postawy agresywnej.
Gunther westchnął i podniósł ręce do góry w geście
rezygnacji.
- Jak powinienem zareagować? Według ciebie
wszystko, co mówię i robię, jest niewłaściwe.
- Znowu uległość. W tę i z powrotem, od agresji do
obrony. - Zaczęła naśladować ręką ruch tłoka. - Zupełnie
jak mała maszynka - widzicie? To wszystko zachowania
automatyczne.
- Hej, Krish, jesteś neurobio-coś-tam, nie? Powiedz coś
w mojej obronie. Wydostań mnie z tej konwersacji.
Krishna spiekł raka. Unikał oczu Gunthera.
- Musicie wiedzieć, że panna Chang cieszy się wysokim
uznaniem w Centrum. Cokolwiek myśli o myśleniu, jest warte
przemyślenia.
Kobieta przyglądała mu się chciwie.
Błyszczące oczy. Zwężone źrenice.
- Wydaje mi się, że chodziło jej o to, w sumie, że my
wszyscy tak w zasadzie tylko dryfujemy przez życie. Jak na
automatycznym pilocie. Nie tylko ty, ale my wszyscy. -
Zwrócił się bezpośrednio do niej: - Tak?
- Nie, nie i jeszcze raz nie - pokiwała przecząco
głową. - Szczególnie chodzi mi o niego.
- Poddaję się. - Gunther odłożył swoje karty i wyciągnął
się na granitowej płycie, patrząc przez szklane sklepienie
na znikającą w ciemnościach Ziemię. Kiedy zamknął oczy,
widział startującego skoczka Izmailovej. Było to dość
purytańskie urządzenie - niewiele więcej niż platforma z
krzesłem umieszczona na czterech osadzonych blisko siebie
butelkach gazowego paliwa, odzyskiwanego z odpadków, oraz
kompletu zgrabnych nóg. Widział, jak podrywała go do góry w
chwili, gdy rozkwitła eksplozja. Gdy już była wysoko nad
kraterem, wyglądała przez chwilę jak jastrząb na szczycie
gorącego prądu wznoszącego. Ubrana w czerwony skafander
siedziała z opuszczonymi rękami, patrząc na spektakl z
jakimś nieludzkim spokojem. W odbitym świetle płonęła
jasno jak gwiazda. W jakiś przerażający sposób była
piękna.
Sally Chang kiwała się w przód i w tył obejmując
rękami kolana. Śmiała się i śmiała.
*
Beth Hamilton była podłączona do kontrolera zdalnej
obecności. Podniosła jeden okular, gdy Gunther wszedł do
jej biura, nie przestała jednak poruszać rękami i nogami.
Te drobne, ospałe jak we śnie poruszenia zostaną odebrane
i wzmocnione w jakiejś fabryce za horyzontem.
- Znowu się spóźniasz - było to stwierdzenie faktu, bez
jakiegokolwiek akcentu emocjonalnego.
Większość ludzi odczuwałaby co najmniej niektóre
objawy skurczu rzeczywistości, mając do czynienia
jednocześnie z dwoma otoczeniami. Hamilton była jedną z
nielicznych osób, zdolnych do rozszczepienia swojej uwagi
na dwa niezależne istnienia, i to bez zauważalnej utraty
efektywności w żadnej z nich.
- Wezwałam cię, żeby porozmawiać o twojej przyszłości w
Generation 5. W szczególności chciałabym przedyskutować
możliwość przeniesienia cię do innego oddziału.
- Masz na myśli Ziemię.
- Widzisz? Nie jesteś takim głupcem, jakiego z siebie
robisz. - Opuściła z powrotem okular, stała przez chwilę
bardzo sztywno, po czym wykonała skomplikowaną serię ruchów
palcami dłoni ubranej w metalową rękawicę. - I co ty na to?
- Na co?
- Tokyo, Berlin, Buenos Aires - czy którakolwiek z tych
nazw pociąga cię w szczególny sposób? A może Toronto?
Właściwy ruch w tej chwili może znacznie przyśpieszyć
twoją karierę.
- Wszystko, czego pragnę, to zostać tutaj, robić dalej
swoją robotę i wydawać pensję - powiedział ostrożnie
Gunther. - Nie oczekuję promocji, dużej podwyżki ani
korzystnego przeniesienia. Jest mi dobrze tak, jak jest.
- Z pewnością twój sposób okazywania tego jest
zabawny. - Hamilton wyłączyła rękawice i oswobodziła ręce.
Podrapała się po nosie. Z boku stało jej biurko -
wypolerowany sześcian czarnego granitu. Tuż obok garści
kryształów miedzi spoczywał na nim jej komputer osobisty.
Posłuszny wydanemu myślą poleceniu, przesłał głos
Izmailovej do przekaźnika w głowie Gunthera.
- Z najwyższym żalem zmuszona jestem zwrócić pani uwagę
na brak profesjonalizmu w sposobie postępowania jednego z
członków waszego personelu - rozpoczęła. Słuchając skargi
Gunther doświadczał zupełnie niespodziewanego uczucia
nadciągającego niebezpieczeństwa i, co więcej, urazy do
Izmailovej, że ośmieliła się osądzić go tak ostro. Bardzo
starał się nie pokazać tego po sobie.
- Był nieodpowiedzialny, nieposłuszny i niedbały. Co
gorsza, prezentował także niewłaściwą postawę.
Zmusił się do wymuszonego uśmiechu.
- Chyba nie za bardzo mnie lubi.
Hamilton pozostawiła to bez komentarza.
- Ale przecież to nie wystarczy, żeby... - głos nagle
zamarł mu w gardle. - Wystarczy?
- W normalnej sytuacji, Weil, wystarczyłoby. Spec od
rozwałki nie jest "tylko technikiem na usługach", jak to
malowniczo określiłeś - te licencje rządowe nie są łatwe
do zdobycia. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale
masz bardzo niski wskaźnik efektywności. Duży potencjał, z
którego niewiele wychodzi. Mówiąc szczerze, rozczarowałeś
nas. Jednakże, szczęśliwie dla ciebie, ta damulka
Izmailova upokorzyła Dona Sakai, więc dał nam do
zrozumienia, że nie musimy przejmować się jej zdaniem.
- Izmailova upokorzyła Sakai?
Hamilton wlepiła w niego wzrok ze zdziwieniem.
- Weil, masz sklerozę, zdajesz sobie z tego sprawę?
Wtedy przypomniał sobie tyradę Izmailovej na temat
energii jądrowej.
- W porządku, już wiem. Przypomniałem
sobie.
- A zatem wybieraj. Mogę napisać naganę, która trafi do
twoich stałych akt, razem ze skargą Izmailovej, albo
wybierasz przeniesienie na Ziemię, a ja dopilnuję, żeby te
smrody nie zostały wpisane do systemu korporacji.
Nie było w zasadzie żadnego wyboru. Zrobił jednak
dobrą minę do złej gry.
- W takim razie wygląda na to, że masz mnie dalej na
karku.
- Tylko na chwilę, Weil. Tylko na chwilę.
*
Kolejne dwa dni znów spędził na powierzchni.
Pierwszego dnia ponownie wiózł pręty paliwowe do
Chatterjee C. Tym razem trzymał się trasy, więc reaktor
został załadowany dokładnie o czasie. Następnego dnia
pojechał kawał drogi do Triesnecker po parę starych
prętów. Sześć miesięcy czekały w magazynie przejściowym,
aż ludzie z Kerr-McGee przestaną się spierać, czy należy
je przerobić, czy wyrzucić. Nie wyszedł na tym źle, bo
chociaż cykl aktywności słonecznej miał się ku końcowi,
nie odwołano jeszcze stanu podwyższonego zagrożenia
powierzchniowego. Oznaczało to, że otrzyma premię
za pracę w niebezpiecznych warunkach.
Gdy dojechał, powitał go zdalny jakiegoś technika z
Francji. Powiedział mu, żeby sobie darował. Odbyła się
kolejna dyskusja, wskutek której decyzję znów odłożono na
później. Wyruszył więc z powrotem do Bootstrap puszczając
sobie w głowie nową wersję a capella "Opery za trzy
grosze". Brzmiała okropnie słodko, rażąc jego gust
artystyczny, lecz tego właśnie zwykle słuchali w domu.
Piętnaście kilometrów dalej wskaźnik natężenia
ultrafioletu gwałtownie podskoczył. Gunther postukał go
palcem. Bez rezultatu. Czując jak zimny dreszcz przebiega mu
po karku, spojrzał na dach kabiny i wyszeptał: - O, nie.
- Stacja Prognoz Promieniowania podała właśnie informację
o podwyższonym stanie zagrożenia powierzchni do Poziomu
Najwyższego Ryzyka - informowała spokojnie ciężarówka. - W
związku z wystąpieniem niespodziewanej protuberancji.
Ostrzeżenie wchodzi w życie natychmiast. Wszyscy znajdujący
się na powierzchni muszą niezwłocznie udać się do
najbliższego schronu. Powtarzam: udać się niezwłocznie do
schronu.
- Jestem osiemdziesiąt kilometrów od ...
Ciężarówka zwolniła i zatrzymała się.
- Ponieważ pojazd nie jest opancerzony, zwiększone
natężenie promieniowania może zakłócać jego funkcjonowanie.
W celu zapewnienia dalszego poprawnego funkcjonowania
jednostki, wszystkie podzespoły zostaną przełączone na
sterowanie ręczne, po czym komputer zostanie wyłączony.
Głowę Gunthera wypełniły nakładające się na siebie
głosy, gdy przestały działać układy filtrujące ciężarówki.
Promieniowanie zakłócało je jeszcze, zamieniając w nonsens
wszystko, co chciały przekazać:
Pozio *** ajwyżs ** go R ** yka Powt **** m: ** an zag ** ż ** ia
*** ierzchni zwiększono d ***** iomu *** wyżs ** go **** ka.
Wszys ** ie **** ostki ** pe ** onel udać *** ę n **** hmiast
do **** bli ** zego s ** ronu. M *** ymalny czas napromieniania
dwadz *** cia ** nut. *** hronić się ***** chmiast. Słuchacie
n ** rania Sta ***** rognoz P **** eniowa **** Z po ** du
wys ** pienia nies *** ziewanej **** uberancji s ** n **** ożenia
p **** rzchni ** ego po ** yższon ***** tał do P *** omu *** wyższego
Ryz
** il! Mów *** eth. Og *** ili ** aśnie *** iom **** wyższe **
R * zyka ** Złaź z pow **** chni! **** iabła, sł **** sz mnie?
Ukr * j się. * N ** próbuj jechać do Bo ***** ap. Usmażysz
się ** S ** chaj, ni ** aleko *** jsca, **** órym jeste *
znajd ***** ię trz *** abryki. Sł ** hasz mnie, durn **** Jedna z
nich ** o Weis ** opf A *** poza tym Ni **** i Luna *
M *** ost ** ct ** al. Weil! Pr ** zę
** ail, jeste *** am? Odez ** jcie si * , d * bry Boże, da *** i
wódki, Sabra, ** ng ** - chowa ** ie tyłki pod powi **** hnię,
ale już *** ie chcę *** yszeć, że kto ***** tał, żeby zg ** ić
światł *** Kto jesz ** e tam je ** ? Wrac ** cie nat *** miast.
Ws *** cy! *** y ktoś wie, ** zie jes ** Mikha? Hej ** m, Misha,
nie ws * ydź * ię *** s. Zaszc ** ć nas ** woi * głosem, sł *** ysz?
Do ** aliśmy Ez
- Beth, najbliższy schron zostawiłem za sobą w
Weisskopf - to pół godziny drogi stąd, jadąc z pełną
prędkością, a maksymalną dawkę dostaje się tu po
dwudziestu minutach. Co mam robić, powiedz mi!
Pierwsza fala twardych cząstek była jednak zbyt silna,
by mógł zrozumieć cokolwiek więcej. Jakaś ręka,
najwyraźniej jego własna, poszybowała w kierunku deski
rozdzielczej i wyłączyła radio. Głosy w głowie zamilkły.
Wciąż brzmiały tylko trzeszczenia spowodowane
promieniowaniem. Ciężarówka trwała w bezruchu, o pół
godziny drogi donikąd. Niewidzialna śmierć sączyła się
przez dach kabiny. Założył hełm i rękawice, sprawdził
dwukrotnie szczelność i odblokował drzwi.
Otworzyły się z hukiem. Z kabiny wyleciały strony
instrukcji użytkownika, a potem rękawica, która tocząc się
z gracją po powierzchni goniła różowe kości do gry,
prezent od Euridice otrzymany w tę ostatnią noc w Szwecji.
Garść nie dojedzonych herbatników w blaszanej puszce w
jednej chwili zamieniła się w pył i wyfrunęła, pociągając
puszkę za sobą. Wybuchowa dekompresja. Zapomniał wyrównać
ciśnienia. Gunther zamarł, uzmysławiając sobie z
przerażeniem, że popełnił tak podstawowy - tak
niebezpieczny - błąd.
Stał na powierzchni z odchyloną do tyłu głową, gapiąc
się na Słońce. Był wściekły na wszystkie plamy słoneczne i
jedną, niepodziewaną protuberancję.
- Umrę tutaj - pomyślał.
Przez długą, paraliżującą chwilę smakował chłodną
oczywistość tej myśli. Umrze tutaj. Był tego pewny,
pewniejszy niż czegokolwiek innego w całym swoim życiu.
Oczami wyobraźni widział Śmierć, jak szła ku niemu,
kosząc księżycową równinę. Śmierć była jednorodną czarną
ścianą, rozciągającą się do nieskończoności we wszystkich
kierunkach. Przecinała wszechświat na dwie połowy. Po tej
stronie było życie, ciepło, kratery i kwiaty, marzenia,
roboty górnicze, myśli - wszystko to, co Gunther znał lub
był w stanie sobie wyobrazić. Po drugiej stronie... coś?
Nic? Czarna ściana nie dawała żadnych podpowiedzi. Była
nieczytelna, enigmatyczna, absolutna. I wyraźnie obrała
sobie za cel właśnie jego. Była już tak blisko, że niemal
mógł jej dotknąć. Wkrótce tu będzie. A on przejdzie i
pozna odpowiedź.
Nagle uwolnił się od tej myśli i skoczył w kierunku
ciężarówki. Wdrapał się na dach kabiny. Jego przekaźnik
syczał i trzeszczał. Oderwał magnetyczne pasy mocujące
Siegfrieda, chwycił szpulę i pilota. Zeskoczył.
Wylądował niezgrabnie, osunął się na kolana i wtoczył
pod ciężarówkę. Izolacja prętów paliwowych zatrzymałaby
każdą ilość twardego promieniowania - bez względu na jego
źródło. Chroniła go w równej mierze od Słońca, jak i od
ładunku. Przekaźnik w jego głowie zamilkł. Po chwili
uzmysłowił sobie, że jego szczęki, zaciśnięte do tej pory
w napięciu, wreszcie się rozluźniły.
Był bezpieczny.
Pod ciężarówką było ciemno. Miał czas pomyśleć. Nawet
ustawienie recyrkulacji na maksimum i wyłączenie całego
wyposażenia skafandra nie zapewniłoby ilości tlenu
koniecznej do przetrwania burzy słonecznej. A więc dobrze.
Trzeba dojechać do schronu. Weisskopf było najbliżej,
tylko piętnaście kilometrów stąd. Znajdował się tam
schron, na terenie montowni należącej do G5. To będzie
cel.
Błądząc ręką w ciemności, odnalazł stalowe wsporniki i
za pomocą pasów magnetycznych Siegfrieda przywiązał się
do spodu pojazdu. Nie była to łatwa do wykonania praca,
lecz w końcu wisiał twarzą w dół, mając przed oczami
nawierzchnię drogi. Wcisnął kilka przycisków na pilocie i
Siegfried wstał.
Po dwunastu wyczerpujących minutach udało mu się w
końcu zdjąć Siegfrieda w całości z dachu ciężarówki.
Wnętrze kabiny nie było przeznaczone nawet dla dwukrotnie
mniejszych obiektów. Żeby zmieścić tam Siegfrieda musiał
wpierw wyłamać drzwi, a następnie wyrwać z podłogi fotel
kierowcy. Pozostawiając obie te rzeczy na poboczu, udało
się wcisnąć Siegfrieda do wewnątrz. Robot wygiął się w
dwóch miejscach, zrekonfigurował, zrekonfigurował ponownie
i w końcu jakoś dopasował się do przestrzeni kabiny.
Powoli i delikatnie Siegfried przejął sterowanie i
wrzucił pierwszy bieg.
Ciężarówka ruszyła z łomotem.
To była piekielna przejażdżka. Pojazd, który nigdy nie
należał do szybkich, teraz toczył się po drodze jak
żeliwna świnia. Optyka Siegfrieda skierowana była na deskę
rozdzielczą i nie można było jej podnieść bez oswobodzenia
rąk robota. Nie był w stanie spojrzeć przed siebie nie
zatrzymując pojazdu.
Nawigacja polegała więc na obserwacji drogi pod
kołami. Gunther mógł utrzymać ciężarówkę mniej więcej na
drodze dzięki oznaczeniom na powierzchni. Gdy zjeżdżali z
jezdni, uruchamiał ręce Siegfrieda, korygując kierunek
jazdy. Skutek był taki, że wędrowali powoli od jednego
brzegu do drugiego, znacząc drogę za sobą zygzakiem
kolein.
Przesuwające się w stałym rytmie cienie i droga,
jednostajnie płynąca na Gunthera, wprowadzały
niebezpieczną monotonię. Bujał się i wibrował w swym
prowizorycznym hamaku. Po chwili zaczął go boleć kark od
ciągłego trzymania głowy w podniesionej pozycji, by móc
widzieć drogę, jaśniejącą przed ciężarówką aż do miejsca,
gdzie ginęła w cieniu przedniej osi. Oczy piekły go od
nużącej powtarzalności obrazów.
Koła ciężarówki wzbijały chmurę pyłu z drogi.
Niewielki ładunek elektrostatyczny okazał się
wystarczający, by mniejsze cząsteczki przywarły do jego
skafandra. Co jakiś czas wycierał wizjer z cienkiej
warstwy szarego pyłu rękawicą, która za każdym razem
zostawiała na nim długie, rozmazane smugi.
Przyszły halucynacje. Były to łagodne omamy wzrokowe,
wydłużone plamy kolorowego światła, które pojawiały się
przed oczami i znikały na krótką chwilę powrotu
koncentracji, gdy potrząsał głową i zamykał na chwilę
oczy. Każda chwila ulgi dla wzroku kusiła go, by zamknąć
oczy na dłużej, ale na to nie mógł sobie pozwolić.
Przypomniało mu się, jak po raz ostatni widział się z
matką i co wtedy powiedziała. Mówiła, że najgorszą rzeczą
w owdowieniu było to, że każdego dnia jej życie
rozpoczynało się od początku, nie lepsze niż poprzedniego,
z wciąż świeżym bólem, z fizycznym faktem nieobecności
męża trudniejszym do zaakceptowania niż kiedykolwiek. "To
tak, jak być martwym" - powiedziała. - "W tym, że nic się
nigdy nie zmienia".
Mój Boże, pomyślał, nie warto tego robić. Wtedy nagle
zauważył głaz wielkości jego głowy, zmierzający prosto na
jego hełm. Oszalałe dłonie szarpnęły pilota i Siegfried
dziko zawinął ciężarówką. Skała uskoczyła i przeleciała
koło Gunthera. Co zakończyło ów ciąg rozmyślań.
Podstroił komputer osobisty i udało mu się złapać
"St.James Infirmary". Niewiele pomogło.
No dalej, sukinsynie, pomyślał. Uda ci się. Bolały go
barki i ramiona, a także plecy, gdy o nich pomyślał. Na
przekór wszystkiemu jedna z jego nóg najwyraźniej poszła
spać. Kąt, pod którym trzymał głowę obserwując drogę
sprawiał, że często musiał trzymać otwarte usta. Po chwili
zauważył kołyszący się kształt, który okazał się niewielką
kałużą śliny zgro