Stelle Allen - Skycan
Szczegóły |
Tytuł |
Stelle Allen - Skycan |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Stelle Allen - Skycan PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Stelle Allen - Skycan PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Stelle Allen - Skycan - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Allen Steele
Skycan
Podziękowania
Autor wyraża ogromną wdzięczność ludziom pomagającym w
narodzinach tej powieści: Rickowi Dunningowi, który zaprojektował
stację Ołympus, przyczynił się do powstania stacji Vulcan, a poza
tym służył jako nieformalny doradca naukowy podczas tworzenia
wizji przyszłości, Jimowi Bal łowi z Centrum Kosmicznego imienia
Kennedy'ego za oprowadzenie po swoim królestwie i udzielenie
odpowiedzi na mnóstwo pytań dotyczących lotów kosmicznych z
Cape; Davidowi Moja, także z Centrum Kosmicznego, który
podarował mi kształcące pół godziny ze swego cennego czasu;
Joyemu Pattersonowi i Royowi Fisherowi z University of Missouri
School of Jou-malism za umożliwienie odbycia kilku podróży do
Cape i Waszyngtonu, pozwalających mi zebrać potrzebne
materiały, Kenowi Moore'owi, Johnowi Hollisowi i Danowi
Calldwellowi z Nashville Science Fiction Ciub, wspierających mnie
bezcennymi radami, krytycyzmem i specjalistycznymi artykułami
podczas powstawania książki (oraz kotom Kena o imionach Avco,
Big Black, Pinhead i Toker za zaprezentowanie swojego
zachowania i nawyków);
Gin j er Buchanan, która dodała mi zapału, gdy po-
trzebowałem go najbardziej; łanowi Raiphowi — pierwszemu
czytelnikowi tej powieści — i Lindzie, — za masowanie pleców, -
cierpliwość, dostawy piwa i wszystkie inne duże i małe rzeczy.
Wrzesień 1983 — Październik 1988,
Columbia, Missouri, Nashville,
Tennessee, Washington, D.
C.;
Worcester, Massachusetts
„Tak jak ocean otworzył nowy świat dla kliprów i statków
handlowych, tak dzisiaj kosmos otwiera przed nami swój ogromny
potencjał. Potrzeby transportu kosmicznego mogą niestety
przekroczyć nasze możliwości. Firmy zainteresowane
wynoszeniem ładunków, na razie tylko na orbitę, muszą być
przygotowane na współpracę z sektorem prywatnym... Wkrótce
wprowadzimy w życie ustawy wykonawcze, rozwiniemy istniejące
już projekty, zlikwidujemy dotychczasowe przeszkody i, z pomocą
NASA, będziemy promować inwestycje prywatnego sektora w
przemysł kosmiczny."
Prezydent Ronald Reagan Orędzie
Noworoczne 25 stycznia 1984 r.
„...W ostatnich latach znacznie zwiększyło się zainteresowanie
kolonizacją kosmosu i życiem ludzi w tym środowisku... Trzeba
jednak stwierdzić, że ogromna większość wizji zagospodarowania
przestrzeni kosmicznej jest tylko utopijnymi mrzonkami. Nie ma w
tym nic złego, jeśli nie mieszamy ze sobą faktów i fikcji. Podobne
utopijne mrzonki zapowiadały otwieranie nowych możliwości w
przeszłości. Chiny były kiedyś uważane za magiczne królestwo
z wielkimi czarnoksiężnikami z powodu wysoko rozwinięte]
cywilizacji, co wykraczało poza wyobrażenia odwiedzających je.
Kraje arabskie były miejscem występowania dżinów, latających
dywanów i niewolnic gotowych spełnić każde życzenie. Amerykę
uważano za krainę mlekiem i miodem płynącą, gdzie ulice były
wybrukowane złotem i nawet w więzieniu używano złotych
łańcuchów. Kalifornia zaś, to miejsce, gdzie nigdy nie pada
deszcz. Na tej samej zasadzie powstał mit kosmicznych kolonii,
oferujących błogą egzystencję pośród drzew, trawy, pasących się
zwierząt, szczęśliwych farmerów i tańczących dzieci żywiących
się kozim mlekiem... Ale kolonizacja kosmosu to niebezpieczna,
nieraz zabójcza praca, która wymaga najlepszych ludzi, jakich
zrodziła rasa ludzka, i ogromnych ofiar."
G. Harry Stine „The Space
Enterprise"
„Jasne, że mieliśmy kłopoty podczas budowy Space Station
One, ale ich przyczyną byli ludzie."
Robert A. Heiniein „Delilah and me Space
Rigger"
CZĘŚĆ PIERWSZA
Ciężki dzień na orbicie C
l arkę'a
Wkrótce, może jutro, może za tydzień albo za miesiąc, może
nawet za rok od dzisiejszego dnia, jeżeli nie będzie im się
śpieszyć, znajdą tę szczelinę. To nie takie trudne, bo ślady opon
mojego pojazdu nigdy nie znikną z szarej powierzchni Księżyca.
Nie ma tu zjawiska erozji ani wiatrów, które mogłyby przenosić
piasek. Odciski opon pozostaną świeże, jeśli nawet poszukiwania
zaczną się za dziesięć lat. Wciąż będą prowadzić przez wyżynę
Descartes na wschód od krateru Abulfeda do miejsca, gdzie nagle
urywają się na skraju rozpadliny widocznej ze szczytu Argelander.
Kiedy ratownicy oświetlą szczelinę, odkryją szczątki mojego
pojazdu, wyglądające jak wrak ziemskiego samochodu. Gdy
opuszczą na linach kilku ludzi, odnajdą ślady moich stóp na jej
dnie. Podążą za nimi aż półtorej mili na północny zachód. Strome
ściany rozpadliny otaczać ich będą z obu stron, jak ogromny
żywopłot powstały z wulkanicznych skał. Nigdy, nawet w
południe trwającego dwa tygodnie dnia księżycowego, nie
dochodzą tu promienie słoneczne. Światła ich latarek będą rzucać
tajemnicze, przerażające cienie. Poczują wtedy zimną samotność,
która
11
w ostatnich godzinach mego życia nieustannie mi towarzyszy.
Uduszenie nie jest jeszcze najgorszym rodzajem śmierci w
przestrzeni kosmicznej. W ostatnich chwilach życia pewnie całkiem
stracę głowę, wesoło opowiadając o księżycowych sprawach,
podczas gdy moje płuca będzie wypełniał dwutlenek węgla.
Kiedy dojdą do końca śladów, znajdą mnie siedzącego,
opartego o głaz i niestety martwego. Dokonają też największego
odkrycia w dziejach rodzaju ludzkiego. Mówię poważnie. Trafią na
nie właśnie w tej rozpadlinie i musieliby być ślepi, żeby tego nie
zauważyć.
Chciałbym stać między nimi w owej chwili. Nie mógłbym
zobaczyć wyrazu ich twarzy przez antyod-blaskowe szyby hełmów,
ale wyobrażam sobie, co będą mówić.
Nic z tego. Nie mógłbym nawet usłyszeć ich głosów. Gdyby
działało moje podręczne radio albo to z rozbitego pojazdu, nie
siedziałbym tu teraz, czekając na śmierć.
Życie jest po prostu pełne drobnych złośliwości, czyż nie?
Zastanawiam się, co się skończy najpierw: tlen, baterie w
systemie podtrzymującym życie, chroniącym mnie przed
zamarznięciem na śmierć, czy mik-rokaseta, na którą nagrywam te
ostatnie słowa. Teoretycznie nie powinienem marnować cennego
powietrza na mówienie. Powinienem oszczędzać je w nadziei, że
grupa ratownicza ze stacji Descartes znajdzie mnie na czas.
Ocalony w ostatniej chwili, cha, cha, cha. Szkoda, że to zdarza się
tylko w powieściach science fiction. Wiem cholernie dobrze, że ci
opieszali dumie z bazy nie pomyślą nawet o szukaniu mnie przez
kilkanaście najbliższych godzin. Te księ-
12
życowe dni całkowicie zakłócają poczucie rzeczywistości. Będę
już od dawna martwy, gdy ktoś w bazie oderwie wzrok od
komiksu i powie:
— Hej, co się dzieje z Samem? Minie kolejna godzina, zanim
znowu padnie słowo na mój temat:
— Wiecie co? Myślę, że Sam długo nie wraca. I dopiero po
następnych kilku godzinach ktoś wreszcie powie:
— Cóż, chyba powinniśmy poszukać starego Sama. Może ma
jakieś kłopoty?
Sukinsyny. Gdybym tylko dostał ich w swoje ręce...
Pociesza mnie jednak myśl: ktoś może zainteresuje się tymi
nagraniami i opublikuje je jako wspomnienie o człowieku, który
poczynił największe odkrycie w historii ludzkości. Po tylu
pracowitych latach, po tylu odrzuconych książkach, coś
wymyślonego przeze mnie zostanie nareszcie wydane. Ostatnie
słowa pogardzanego pisarza science fiction... Gdy moje nazwisko
stanie się sławne, jakiś wydawca zapewne zainteresuje się
Ragnarok Nights powieścią, której nikt nie tknąłby za mojego
życia.
Zawsze miałem bujną wyobraźnię.
Tak, życie jest pełne drobnych złośliwości. Sądzę, że śmierć
także.
Cóż, żeby zabić czas, zanim tlen albo baterie się wyczerpią,
opowiem pewną historię. Warn, którzy kiedyś znajdziecie tę taśmę
w podręcznym magnetofonie. Oto autobiografia astronauty
Samuela K. Sloa-ne'a, który dostał robotę w Skycorpie, aby
obcować z kosmosem i stworzyć autentyczne tło do swojej
książki, i który dokonał żywota w chwili wiekopomnego odkrycia.
Oczywiście nie da się tego przedstawić w kilku
13
zdaniach. Na Skycanie i Vulcanie wiele się zdarzyło:
spory załogi z szefem Henrym Wallace'em, pojawienie się
Hamiltona i urzeczywistnienie jego planu i wreszcie dzień, w
którym udaremniliśmy zamiary Narodowej Agencji
Bezpieczeństwa*.
Najlepiej jednak zrobię, jeśli zacznę od początku, jak w każdej
interesującej opowieści. Po pierwsze, musicie zrozumieć, że
przestrzeń kosmiczna nie jest dokładnie tym, za co się ją uważa...
* National Security Agency — NSA — nazwa występująca w oryg. powieści
(przyp. red.).
Tęsknota
Dni mijały jeden za drugim. Życie, toczące się wśród bezkresu
kosmosu, stawało się coraz bardziej jednostajne i nudne.
Dwanaście osób znajdowało się w wąskim cylindrycznym
pomieszczeniu, z twarzami zwróconymi w tym samym kierunku,
jak automaty czekające na uruchomienie. Nawet w nieważkości
powlekane aluminium kombinezony kosmiczne i ogromne plecaki
MMU zdawały się być dla nich brzemieniem. Garbili się pod ich
ciężarem, zwieszali głowy uzbrojone w hełmy, a ich ręce, gdy
uzupełniali zapas tlenu w butlach, poruszały się wolno.
Pomieszczenie wypełniał odgłos syczącego powietrza, trzaski
sprawdzanych podręcznych interkomów, wymieniane półgłosem
uwagi i narzekania oraz brzęk narzędzi w kieszeniach
kombinezonów. Technik w koszulce z wymalowanymi nazwami
zespołów rockowych szybował między kosmonautami,
sprawdzając zapięcia ubiorów, przekręcając zawory, których sami
nie mogli dosięgnąć i chwytając uciekające rękawice i narzędzia.
Nie było tu żadnych okien. Jedynie na ekranach CRT widniał
harmonogram pracy na cały dzień, a monitory pokazywały główną
halę
15
konstrukcyjną wewnątrz i na zewnątrz, gdzie praca wrzała przez
całą dobę. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, ponieważ widok ten
znany był aż za dobrze.
Znajdowali się tu wszyscy, którzy pracowali na tej zmianie.
Virgin Bruce, śpiewający starą piosenkę grupy „Grateful Dead",
którego ochrypły śmiech brzmiał często w ciasnych
pomieszczeniach stacji. Mikę Webb — wielbiciel dowcipów Bruce'a,
któremu przebieranie się zajmowało mnóstwo czasu i zawsze
potrzebował przy tym pomocy technika Juliana. Al Hernandez,
pracowity jak mrówka, snujący kolejną, nie kończącą się opowieść
o swojej rodzinie w Miami: jego brat pracował w FBI, syn chciał
koniecznie dostać się do marynarki, a żona bez przerwy
wypytywała, kiedy wreszcie wróci do domu (każdy, słysząc to, kiwał
głową i pytał cicho: „Co nowego, Al?"). Nad nimi czuwał Hank
Luton, który pracował na pomoście dowodzenia i nie musiał ubierać
się w kombinezon kosmiczny przez najbliższe cztery godziny.
Czepiał się każdego o byle głupstwo:
połączenie, które trzeba ponownie zespawać, skrzywienie
konstrukcji wymagające poprawienia albo porzucone rzeczy po
skończonej zmianie. Spotykała go za to nagroda w postaci
zgryźliwych komentarzy i mamrotanych przeprosin. Wszyscy oni i
cała reszta kosmicznych tułaczy nazywała siebie samych „zło-
miarzami".
Po kolei wydostali się z przebieralni przez właz do następnego
cylindrycznego pomieszczenia i posuwali się gęsiego w kierunku
śluzy. Jak zwykle ktoś musiał zawrócić, gdy czujnik wykrył
nieszczelność ubioru lub rozładowanie baterii. Wszyscy inni zostali
wyprowadzeni przez technika do dużego metalowego
pomieszczenia. Gdy właz zamknął się za nimi,
16
stali kilka minut ze stopami przytwierdzonymi do podłogi za
pomocą magnesów. Nie było słychać żadnych odgłosów oprócz
świszczących oddechów wewnątrz hełmów.
Właz po przeciwnej stronie otworzył się i główna hala
konstrukcyjna stacji Vulcan stanęła przed nimi otworem,
wymiarami zbliżona do boiska piłkarskiego. Tylko cienkie jak
papier aluminiowe ściany dzieliły ją od bezkresnego kosmosu.
Ludzie wydostali się ze śluzy, kierując się do urządzeń do
prefabrykacji elementów, niektórzy zaś podążyli na zewnątrz.
Ci ostatni, jeden za drugim, posługując się małymi, ręcznie
sterowanymi silnikami rakietowymi, zaczęli oddalać się od stacji.
Kiedyś było to ekscytujące, teraz to po prostu rozpoczęcie pracy,
dotarcie do gigantycznej konstrukcji zawieszonej w przestrzeni
kosmicznej. Tkwiła przed nimi jak ogromna sieć pająka, większa
od miast, w których się urodzili, potężniejsza od wszystkiego, co
do tej pory powstało na Ziemi. Powoli oddalając się od stacji,
stawali się pyłkami otoczonymi bezkresną pustką. Na tle
czerwonych i niebieskich świateł stacji Vulcan można było
dojrzeć tylko ich drobne, ciemne sylwetki. Pomiędzy ażurową
konstrukcją widać było niebiesko -biało-zielony sierp Ziemi.
Starali się jednak na nią nie patrzeć, ponieważ nigdy nie
wychodziło im to na dobre. Jeżeli myślało się o niej zbyt dużo,
można było popaść w depresję, jak Popeye. Po prostu należało
pracować i mieć nadzieję, że dotrwa się do końca zmiany.
Raz albo dwa razy w tygodniu złomiarz, którego nazywano
Popeye, gdy miał chwilę wolnego czasu, szedł do meteorologów,
aby rzucić okiem na rodzinną planetę.
Oczywiście oprócz tego widywał ją codziennie, gdy leciał do
pracy. Mimo że znajdowała się o dwadzieścia dwa tysiące mil stąd,
była częścią życia i otuchą w ciężkich chwilach. Miała w sobie coś
takiego, o czym nie można było zapomnieć.
A jednak Popeye Hooker łapał się na tym, że nie wszystko
pamiętał. Gdy pracował lub leżał na swej koi, czy też przebierał się
przed kolejną zmianą, zdarzało się, że próbował sobie
przypomnieć, jak stoi się na twardym gruncie albo jak pachnie
świeże ziemskie powietrze — i nie potrafił.
Czasami zapominał też, jak wyglądała twarz Laury. Nie był
jednak w stanie usunąć jej ze swego życia na dobre, z powodów,
których sam nie był w stanie pojąć.
Dlatego, kiedy tylko mógł, szedł do stacji meteorologicznej i
spędzał parę minut przy dużym teleskopie optycznym. Bywał tam
raz na kilka dni, ale gdyby to od niego zależało, przychodziłby co-
dziennie. Meteorolodzy pozwalali mu na te wizyty tylko z czystej
sympatii, więc nie wypadało nadużywać ich gościnności.
Stacja meteorologiczna znajdowała się w południowym końcu
piasty bazy Ołympus. Aby dostać się tam z obręczy, Hooker musiał
opuścić moduły mieszkalne i przejść wąskim korytarzem aż do
miejsca jego połączenia z przejściem prowadzącym do zachod-
niego końca stacji. Tego dnia zostało mu tylko piętnaście minut do
rozpoczęcia zmiany, więc musiał się śpieszyć. Złapał jedną z
dwóch znajdujących się tu drabin i zaczął wspinaczkę przez właz
nad jego głową do zachodniej szprychy.
Poruszając się nią, minął czujniki przeciwpożarowe i panele
serwisowe, wmontowane w metalowe ściany. Wzdłuż wnętrza
szprychy informacje: zapo-
18
|wiedź sobotniego filmu wyświetlanego w sali wy-oczynkowej,
przypomnienie o terminie wypełniania )rmularzy W-2 i
rejestracji nieobecnych wyborców raz zawiadomienie o zebraniu
związkowym i wiele mych. Minął go człowiek schodzący po
drugiej rabinie w dół. Podeszwy jego butów dzwoniły
szczeble, co odbijało się echem od metalowych ;ian.
Cicha muzyka z głośników umieszczonych w ścia-ach
towarzyszyła Popeye'owi w wędrówce. Zazgrzy-ił zębami, bo
chyba już dziesiąty raz tego dnia isłyszał piosenkę I f I Had A
Hammer, przechodzącą przesłodzoną wersję Yesterday. Taka
reakcja była )lejnym symptomem utraty równowagi psychicznej.
Kiedy dotarł do połowy drabiny, znaczna część jednej trzeciej
grawitacji ziemskiej, odczuwanej na )brzeżu bazy, zniknęła. Nie
musiał się już wspinać, |a tylko odpychał do przodu. „Dół" jako
kierunek |stawał się tu pustym słowem. Tunel wydawał się ;raz
biec poziomo, a nie pionowo, jak dotychczas. idy Hooker dotarł do
włazu prowadzącego do piaski nie odczuwał już śladu grawitacji i
poruszał się lekkimi odepchnięciami od otaczających go przed-
miotów. Po wprawie, z jaką to czynił, widać było, że przebywa już
długo na Skycanie i radzi sobie wspa-|niale z nieważkością.
Tunel skończył się. Inny właz naprzeciw tego, |którym wyszedł,
wiódł do wschodniej szprychy prowadzącej do drugiej połowy
obręczy. W jednym | kierunku korytarzem można było się dostać
do śluzy ;oraz pomostu dowodzenia, w drugim zaś do stacji i
meteorologicznej i kontroli mocy. Cichy syk powietrza z kanałów
wentylacyjnych zagłuszany był przez piosenkę Yesterday s której
dźwięki odbijały się od ścian.
19
Dotarł wreszcie do stacji meteo, znajdującej się na końcu
piasty, mijając po drodze żółte znaki ostrzegające o
radioaktywności przy wejściu do stacji kontroli mocy. Z głośnika
słychać było teraz Close To You, co od razu wywołało niemiłe
wspomnienia. Na włazie na końcu korytarza widniał napis:
STACJA METEOROLOGICZNA
Wstęp tylko dla personelu
Popeye nacisnął guzik interkomu przy wejściu i czekał,
próbując odciąć się od słodkich dźwięków skrzypiec i chórku. Ta
muzyka doprowadzała go niemal do obłędu.
Interkom zatrzeszczał i rozległ się głos jednego z
meteorologów, który kazał nazywać się Dave. Nikt nie znał
prawdziwych imion żadnego z nich.
— Tak? Kto tam?
— Ciaude Hooker — rzekł Popeye. — Hej, czy teleskop jest
teraz-wolny? Tylko na parę minut!
Interkom zamilkł na chwilę. Popeye wyobraził sobie Dave'a
konsultującego się z dwoma kolegami w ciasnym pomieszczeniu
znajdującym się za zamkniętymi drzwiami:
— Popeye tu przyszedł. Chce przez chwilę skorzystać z
teleskopu. Nic ważnego się dzisiaj nie dzieje?
Hooker miał nadzieję, że na całej Ziemi panuje spokój.
Interkom zatrzeszczał ponownie:
— W porządku, Popeye. Daj nam najpierw chwilę czasu na
posprzątanie bałaganu, dobrze?
Hooker skinął głową, zapominając, że Dave nie może go
widzieć. „Sprzątanie" było tu tylko wymówką. Przy małej
grawitacji nie było mowy o pozostawieniu nie umocowanych
przedmiotów. Pomiesz-
20
czenia w centrum Skycanu zawsze musiały być więc utrzymane w
nienagannym porządku. Dave i jego współpracownicy bez
wątpienia ukrywali gdzieś plany baz i umocnień sowieckich oraz
tajne przekazy z Waszyngtonu, Langley czy Gór Cheyenne.
W pewnym sensie ci trzej ludzie ze stacji meteorologicznej
pracowali jako synoptycy. Poproszeni, mogli podać pogodę
panującą w dowolnym miejscu globu ziemskiego, rozkład ciśnień
w całych Stanach lub wyjaśnić, dlaczego front nadchodzący znad
Pacyfiku niesie ze sobą deszcz nad północną Kalifornię i Oregon.
Ale każdy z ponad stuosobowej stacji Ołympys, z wyjątkiem
żółtodziobów niedawno przybyłych z Ziemi, wiedział, że Dave i
jego koledzy — Bob i John są analitykami Narodowej Agencji
Bezpieczeństwa. Zajmowali się badaniem raczej klimatu
geopolitycznego niż aury. Ich role meteorologów były kiepską
przykrywką, tłumaczącą wielogodzinną pracę przy teleskopach i
przyrządach radiowych.
Fałszywi meteorolodzy wiedzieli, że ich prawdziwe oblicze jest
wszystkim znane. Nikt nie robił z tego sensacji, ponieważ dobre
stosunki z nimi przynosiły tylko korzyści. Czasami było to
pozwolenie na skorzystanie ze służbowego połączenia z Ziemią w
celu przesłania rodzinie i znajomym życzeń urodzinowych albo
pozdrowień. Innym razem możliwość skorzystania z kilku
teleskopów znajdujących się na pokładzie przez najbardziej
tęskniących za domem.
Dzięki tym drobnym przysługom obserwatorzy NSA zaskarbili
sobie życzliwość ludzi i pewność, że nie znajdzie się ktoś, kto
podejdzie do ich stolika w niesie i zacznie się wypytywać o
najnowsze wydarzenia, na przykład na Kubie.
Właz został otwarty od wewnątrz przez Dave'a,
21
którego stopy trzymały się dywanu dzięki rzepom na podeszwach
butów. Odsunął się na bok i Hooker ostrożnie wpłynął do środka.
Dwaj inni faceci — John i Bob, czy jak się tam naprawdę nazywali
— siedzieli przed konsolami, udając, że studiują zdjęcia
burzowego frontu zbliżającego się do Indii. Na wierzchu nie było
oczywiście żadnych innych papierów ani zdjęć. Ci trzej ludzie
wyglądali niemal jak bracia bliźniacy z gładko ogolonymi
twarzami, krótkimi włosami i starannie wyprasowanymi
uniformami. Swymi strojami różnili się od reszty załogi, nie
ubierającej się przepisowo. Synoptycy wyglądali zawsze tak
porządnie, że gdy na Ziemi potrzebne były zdjęcia do ilustrowanej
prasy, robiono je zwykle Dave'owi, Johnowi i Bobowi w ich małej
pracowni. Pod zdjęciem umieszczano zazwyczaj podpis w stylu:
„Naukowcy na stacji Ołympus ciężko pracując odkrywają
tajemnice wszechświata".
Stacja meteorologiczna była półkolistym wybrzuszeniem na
końcu piasty, zawsze skierowanym w kierunku Ziemi. Połowa
kopuły wykonana była z grubego szkła organicznego —
pleksiglasu, co zapewniało najlepszy na całej stacji widok na
ojczystą planetę. Drugą jej część zajmowały różne konsole i
ekrany, z których największy był podłączony do teleskopu.
Sam teleskop był mniejszą wersją tego, który znajdował się w
przestrzeni kosmicznej niedaleko Skycanu i służył astrofizykom.
Usytuowano go na zewnątrz kopuły, a można nim było sterować
za pomocą manipulatora umieszczonego w konsoli pod ekranem.
Obraz rejestrowany przez teleskop, przekazywany był do wnętrza i
wyświetlany na ekranie monitora.
Hooker, poruszając się w ten sam sposób co Dave, przeszedł do
fotela naprzeciw konsoli teleskopu.
22
Kiedy usiadł i przypiął się pasami, Dave zaczął przebierać palcami
po klawiaturze.
— Na co chcesz dzisiaj popatrzeć, Popeye? — zapytał słodko,
— Mamy czyste niebo nad Górami Rocky... Rano była wspaniała
widoczność na Wielki Kanion. Uwierzysz, że tam wciąż leży
śnieg? Bobowi udało się zaś złapać wielorybniczy statek płynący
niedaleko wybrzeży Nowej Szkocji.
— Na Zatokę Meksykańską — odparł Hooker. — Gdzieś w
okolicach Florydy.
— Niebo nad Florydą jest dzisiaj zachmurzone, Popeye — rzekł
Bob.
— On ma rację — dodał Dave. — Możliwe, że w okolicach
Karaibów tworzy się właśnie cyklon. Obserwujemy to miejsce już
od paru dni.
— Niestety będziesz musiał się pośpieszyć — poparł kolegę
John, najmniej przyjemny z całej trójki. — Nie możemy spuszczać
tego obszaru z oczu, sam rozumiesz.
Hooker zastanawiał się, czy zamiast cyklonu nie obserwowali
przypadkiem ruchów oddziałów radzieckich w okolicach
Republiki Dominikany. W tym rejonie globu panowało lato, nie
nadeszła więc jeszcze pora cyklonów. Nie było jednak sensu
wyrażać swych opinii na głos. Zauważył, że wszechobecna
muzyka nie docierała do tego miejsca. Widocznie pracownicy N
SA, dzięki swemu wysokiemu statusowi, przeciwstawili się
koncepcji Wallace'a, mającej poprawiać morale i efektywność
pracy załogi.
— Mimo wszystko spróbuj, proszę. Nie zabiorę wam dużo
czasu.
Dave wzruszył ramionami i wprowadził instrukcje, nastawiając
odpowiednio teleskop.
Patrząc na ekran, Hooker zobaczył, że Ziemia zbliża się do
niego. Tysiące mil znikały i czuł się,
23
jakby siedział w rakiecie niknącej ku niej z nieprawdopodobną
prędkością przez kosmiczną odchłań. Obraz zatrzymał się w
odległości czterystu mil od powierzchni gruntu. Pstre chmury
wypełniały cały ekran. Ich rozmyte na początku kontury
zarysowały się wyraźnie, gdy Dave wyregulował ostrość. Przez
nieliczne dziury widać było brązowe i zielone plamy, otoczone
szafirową niebieskością, Dave sprawdził komputerową symulację
na mniejszym monitorze.
— Znajdujemy się teraz nad Luizjaną — powiedział do
Popeye'a. Wciągnął do płuc haust powietrza. — Mmm! Można
niemalże wyczuć tę ich wspaniałą kuchnię — rzekł w teatralny
sposób, próbując naśladować południowe zaciąganie, z własnym
no-woangielskim akcentem.
— Nie znoszę tej murzyńskiej krainy — wtrącił swoje Bob,
siedzący przy konsoli w drugim końcu pomieszczenia. —
Dziewczyny są niczego sobie, ale reszta...
— Spokojnie, Popeye — powiedział Dave, zauważywszy, że
złomiarz traci już cierpliwość. — Jedziemy dalej.
Jego palce zatańczyły na jarzących się klawiszach, podczas gdy
on sam patrzył na komputerową symulację.
Obraz rozmazał się i zaczął przesuwać w prawo wzdłuż
południowych granic Stanów, ulegając jednoczesnemu
powiększeniu. Skrawek Ziemi obserwowany na ekranie wirował.
Komputer, umieszczony w teleskopie, skorygował tę
niedogodność, spowodowaną obracaniem się Skycanu i
ustabilizował obraz.
— Mamy szczęście — zauważył Dave. — Znaleźliśmy przerwę
w chmurach. Jesteśmy gdzieś ponad zatoką, koło północnej
Florydy. Chcesz?...
— Tak, daj mi sterować.
24
Hooker chwycił manipulator i delikatnie zaczął kierować
teleskopem. Nie różniło się to zbyt od sterowania ręcznym
silnikiem rakietowym. Wymagało podobnego wyczucia, a poza
tym robił to już kilka razy wcześniej, odwiedzając meteorologów.
Jego wzrok ślizgał się po lazurowych wodach oddalonych o
tysiące mil. Obserwując ekran odnosił wrażenie, jakby siedział w
kabinie samolotu lecącego ponad niezmierzonym oceanem. Pełen
napięcia wpatrywał się w popołudniowe promienie słońca, od-
bijające się w wodzie.
Nagle na monitorze pojawił się nowy element. Był to statek
ciągnący za sobą ślad spienionej wody.
— Powiększ to bardziej, jeśli możesz — zamruczał złomiarz z
oczyma utkwionymi w ekranie.
Opierając się o zgarbione plecy Hookera, Dave wprowadził
odpowiednie instrukcje. Obraz powiększył się i łódź okazała się
dosyć dużym jachtem. Jego żagle łopotały na wietrze, a dziób
unosił się i opadał na falach.
Na tle białego pokładu zauważył podłużną brązową plamę —
kobietę leżącą na dziobie i opalającą się. Przynajmniej tak mu się
zdawało.
Hooker wytężył oczy, głową dotykając niemal ekranu. Pod jego
stopami nie było już dywanu, tylko kołyszący się w rytmie fal
pokład. Nawet powietrze stało się cieplejsze i wypełniło się
zapachem ryb i słonej wody...
Pomyślał o Laurze.
Opierała się o balustradę na rufie. Była ubrana w niebieską
bluzkę i wypłowiałe dżinsy. Kasztanowe włosy rozwiewała ciepła
bryza. Pomarańczowe promienie zachodzącego słońca odbijały się
w kubeczku whisky, który trzymała w prawej ręce. Śmiała się...
Teraz dokładnie pamiętał, jak wyglądała jej twarz.
25
Tonący blask złota, pochłaniany przez głębię błękitu. Zniknął,
zniknął na zawsze...
Hooker zaniknął oczy.
Zimno, jak tylko mogło być w wodach Atlantyku. Słona woda
wypełniała całe usta. Noc była ciemna. Ciemna jak śmierć. W
oddali widać było płomienie odbijające się w wodzie. Dym unosił się
ku światłom gwiazd.
Otworzył oczy. Białe chmury zakryły obraz, wypełniając go
całkowicie. Jacht, dziewczyna — wszystko rozpłynęło się w
skłębionej bieli. Odeszło na zawsze, jak złoto w głębokim,
głębokim błękicie.
— Dlaczego? — szepnął.
— Co powiedziałeś? — zapytał Dave. Hooker wyprostował się
w fotelu, wypuszczając
z płuc powietrze, gdyż nie zdając sobie z tego sprawy
wstrzymał oddech.
— Nic takiego. Nieważne.
— Niezły widok złapaliśmy przez moment, hm? Jak ci się
podobała ta łajba?
— Taka sobie — odparł Hooker, odpinając pasy i wypływając z
fotela. Jego zmiana zaczynała się już za kilka minut. Musiał się
pośpieszyć, jeżeli chciał zdążyć do śluzy, zanim odleci prom na
stację Vulcan. Poza tym John posłał mu spojrzenie, które znaczyło,
że jego obecność nie jest już pożądana.
Dave położył rękę na ramieniu gościa.
— Hej, chłopie, nic ci nie jest?
— Nie, wszystko w porządku. Dziękuję, że poświęciliście mi
chwilę.
Hooker czuł nasilające się przygnębienie.
— Nie ma sprawy, Popeye — rzekł ze śmiechem meteorolog N
SA. — Trzeba sobie wzajemnie pomagać.
Test
Kiedy właz zamknął się za wychodzącym Po-peye'em
Hookerem, Bob i John zbesztali Dave'a za wpuszczenie złomiarza.
Przecież spodziewali się bardzo ważnego przekazu, określanego
jako ściśle tajny, mającego nadejść z głównego biura N SA w
Forcie Meade w Wirginii. Jego treść znało tylko kilka osób wśród
najwyższych władz. Gdyby Popeye coś usłyszał, mógłby
rozgłosić, że to, co określa się nazwą Wielkie Ucho, ma zostać
właśnie przetestowane.
— Wielka mi rzecz — rzekł Dave, zakładając ręce za oparcie
fotela. — Wszyscy wiedzą o Uchu. Na Ziemi dowiesz się o nim
wszystkiego z pierwszej lepszej gazety.
— Wiesz dobrze, o czym mówię — odparł Bob, rzucając mu
piorunujące spojrzenie znad konsoli łączności. — Chodzi przecież
o coś innego.
— Tak, masz rację. Ale gdyby wyszło szydło z worka...
— Czekałoby nas kilka ładnych lat w więzieniu w Leavenworth,
prawda? — dokończył Bob. — Ujawnienie informacji
dotyczących bezpieczeństwa państwa. Nie myśl nawet o tym,
Jarrett.
27
— Nie, nie chodzi mi o to, że jeżeli ujawnilibyśmy te, hm,
informacje... no wiesz, i jeśli ludzie mogliby wyrazić swe zdanie
na ten temat, założę się, że większość z nich zrozumiałaby nas.
— No i co z tego — John wydął szyderczo policzki. —
Wyobrażasz sobie, co by się działo na Ziemi? Co powiedziałby
Kongres? ONZ? Chłopie, wróć do rzeczywistości...
— Poza tym, jeśli prawda wyszłaby na jaw, cały system by się
zawalił — dodał Bob kiwając głową. — Takie sprawy nie mogą
wyjść na światło dzienne.
Przerwał, wpatrując się w ekran monitora umieszczony nad
głową, wyświetlający schematyczny obraz przestrzeni kosmicznej
w rejonie niskiej orbity wokółziemskiej.
— W porządku, Birda Jeden i Dwa zajmują odpowiednie
pozycje. Już za chwilę Ucho zadziała po raz pierwszy.
Założył na głowę słuchawki wiszące do tej pory na jego szyi i
umieścił mikrofon naprzeciw ust.
— Mimo wszystko szkoda tego Popeye'a — Dave zmienił
temat, z gracją lądując w fotelu. — Oszaleje, jeżeli tyle będzie
myślał o domu.
— Nie on jeden — odparł John. Poprawił słuchawki i wcisnął
przyciski jarzące się na konsoli, co zmieniło obraz na monitorze.
— Człowieku, jestem tu już dziewięć miesięcy, a moja żona i
dzieciaki są przekonane, że przebywam w Ekwadorze.
Dave milczał. Patrzył przez przezroczystą kopułę na Ziemię
oddaloną o tysiące mil. Zauważył błysk odbitego światła, akurat
nad Karaibami. Była to pewnie stacja Freedom, krążąca po orbicie
trzysta mil nad równikiem.
— Hej, kiedy wreszcie zaistalują ten moduł na Freedom? —
zapytał.
28
— Nie podają na razie dokładnej daty. Przygotowania jeszcze
trochę potrwają — odrzekł John, pochylając się nad konsolą. Jego
palce wędrowały po klawiaturze. — W najlepszym razie wszystko
będzie gotowe za jakieś dwa, trzy miesiące.
Bob spojrzał surowo na obu kolegów.
— To tajne, Knox — powiedział do „Johna". — Nie chcę, aby
którykolwiek z was o tym gadał, zrozumiano?
Dave odwrócił się, aby Bob nie zauważył wyrazu jego twarzy.
Pierś Pauley, którego wszyscy na Sky-canie znali jako Boba, nie
cieszył się jego sympatią. Ten człowiek poświęcił się całkowicie
Agencji. Była zawsze na pierwszym miejscu w jego życiu. Dave
podejrzewał, że Pauley traktował to stanowisko jako możliwość
wybicia się. Jego marzeniem był awans na szefa do spraw operacji
kosmicznych. Dave zaś zgodził się na tę pracę tylko z powodu
pieniędzy. Planował, że gdy zbierze okrągłą sumkę, wróci do
rodzinnego New Hampshire i otworzy jakąś knajpkę. Teraz
żałował, że się na to zdecydował i jak najprędzej chciał się stąd
wyrwać.
— Mamy połączenie z Meade — rzekł Bob. — Jesteś na linii,
Knox. Urządzenia deszyfrujące zostały włączone.
— Big Dog, tu meteorolodzy — rozpoczął John. — Jesteśmy
gotowi do rozpoczęcia testu. Czy słyszycie mnie dobrze?
— W porządku, meteorolodzy — usłyszeli monotonny głos w
słuchawkach. Ucho jest już gotowe. Proszę przesłać kod aktywacji
i czekać na transmisję programu.
John wziął do ręki kopertę, która była magnetycznie
przytwierdzona do pulpitu, i rozerwał ją. Wyjął ze środka
niewielką, czerwoną kartkę.
29
— Bob, kod aktywacji to jeden, siedem., siedem, dziewięć,
fokstrot gamma tango — odczytał.
Bob wprowadził kod do pamięci komputera i przesłał dane na
Ziemię.
— Meteorolodzy, kod otrzymany i potwierdzony. Nadajemy
program testujący — zabrzmiało po chwili.
Wszyscy trzej przenieśli palce nad konsole terminali,
uaktywniając rozkaz kasujący pamięć komputera. Obraz na
monitorze znikł. Po chwili na konsolach pojawił się całkiem inny
układ klawiszy, sterujący nowym programem otrzymanym z Wir-
ginii.
— Big Dog, program przesłany — rzucił Bob. — Czekamy na
rozpoczęcie testu.
— Nagrywanie potwierdzone. Test zaczyna się za trzydzieści
sekund.
Dave dotknął srebrnego klawisza na swojej konsoli i patrzył, jak
ten zmienia kolor na złoty.
— Urządzenie rejestrujące włączone — rzekł. — Źródłowy
lokalizator w pogotowiu.
— Sygnał zlokalizowany — stwierdził Bob. — Kanał łączności
gotowy.
— Big Dog, meteorolodzy na stanowiskach — powiedział John.
— M.eteorolodzy, test się zaczyna.
Na ekranie rozjarzyły się słowa SYSTEM TEST. Dave
nerwowo spojrzał na kasetę umieszczoną w rejestratorze,
sprawdzając, czy cały sprzęt działa jak należy. Teraz wszyscy
zastanawiali się, ile czasu minie, zanim Ucho coś usłyszy.
W tej chwili na ekranie zajaśniała cyfra 2.
— O cholera — John wymamrotał po nosem — ale szybko!
— Big Dog, tu meteorolodzy — rzekł Bob do mikrofonu. —
Mamy dwie rozmowy, odbiór.
30
— Nagrywamy, meteorolodzy. Dajcie pierwszą. John wprowadził
odpowiednie rozkazy i w słuchawkach usłyszeli czyjeś głosy. Była
to rozmowa między dwoma mężczyznami, tak wyraźna, jakby stali
kilka metrów obok nich:
...mówię ci, on jest beznadziejny. Jak można było wybrać kogoś
takiego? Ja od początku nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
Wszystko to był tylko pić. Teraz ten drań wysyła nasze oddziały do
Ameryki Środkowej i założę się, że Stevie już tam jest.
— Tak, masz rację. Mówiłem mu, żeby dał nogę do Kanady...
— To nie miałoby sensu. Odesłaliby go z powrotem do Stanów.
Musimy pomóc Steviemu w jakiś inny sposób. Mówię ci, jedynym
sposobem jest sprzątnięcie tego dupka, zanim wykręci jeszcze coś
gorszego...
Na ekranach zajaśniał napis SAN DIEGO, CA. MAK A.
HILLMAN 2206 OCEANSIDE 6198750646, SAN DIEGO, CA.
ROBERT P. ROSĘ 1117 PALMETTO 6190324201.
— Big Dog, tu meteorolodzy — zaczął meldować Bob. —
Podsłuchaliśmy rozmowę telefoniczną z San Diego. Możliwość
planowania zamachu na prezydenta. Proszę o sprawdzenie danych
personalnych.
Spojrzał przez ramię na Dave'a, który kiwnął głową na znak, że
u niego wszystko gra.
— Meteorolodzy, dane potwierdzone. Puśćcie dru-
gą-
John wcisnął przycisk i usłyszeli drugą rozmowę, którą
wyselekcjonowało Wielkie Ucho. Usłyszeli piskliwy głos dziecka,
które nie miało więcej niż sześć, siedem lat:
— Wiesz, mój tata mówi, że taką bombę... tę, no, nukleową
można podłożyć w wielkim mieście, wiesz,
31
i jak się zadzwoni do prezydenta i powie się, że się chce milion
dolców albo się wysadzi miasto w powietrze i zabije wszystkich, to
prezydent powie dobra, bo nie będzie chciał, zęby wszyscy zginęli,
bo nie będzie miał go kto wybrać jeszcze raz i...
— Eeeee tam. Pewnie wszystko sobie zmyśliłeś, co?
— Wcale ze nie. I wiesz, jakby, jakby... jakby tak podłożyć taką
bombę nukleową pod szkołę i zadzwonić do pani M.cDaniels i
powiedzieć, żeby nie biła nas i nie stawiała złych stopni i pozwalała
oglądać telewizję na lekcjach i...
Obserwatorzy wybuchnęli śmiechem. Gdy Bob połączył się
ponownie z Fort Meade, usłyszeli podobną reakcję.
— Big Dog, przechwycona rozmowa pochodzi z Jackson w
stanie Tennessee. Przekazać dokładniejsze namiary?
— Och, to zbędne, meteorolodzy. Nie sądzę, aby występowało
tu zagrożenie bezpieczeństwa państwa.
— W porządku. Big Dog...
Bob urwał, spoglądając na ekran. Dave podążył za wzrokiem
kolegi i zauważył, że kolejne trzy rozmowy zostały wykryte przez
system.
— Ucho usłyszało jeszcze coś ciekawego — zauważył John. —
Chcecie, abyśmy się zajęli i tym?
— Nie, meteorolodzy, możemy przeanalizować je na Ziemi.
Musimy już kończyć, bo szef wzywa nas na dywanik. Zresztą Sur f
er Joe domaga się zwolnienia kanału łączności.
„Surfer Joe" było zakodowaną nazwą stacji przeładunkowej,
znajdującej się na orbicie biegunowej.
— Skasujcie dane i przerwijcie łączność. Na razie! Big Dog
wyłącza się!
— Meteorolodzy także. Bez odbioru — zakończył Bob.
32
— Uff — mruknął John i wprowadził rozkazy, które
wyczyściły pamięć komputera, niszcząc tym samym program
testujący.
Gdy Dave zakończył te same czynności, popatrzył na
rejestrator, który przed chwilą wyłączył. Na taśmie nagrane były
dwie rozmowy: jedna między parą zirytowanych, ale
niekoniecznie niebezpiecznych Kalifomijczyków, druga zaś
między dwójką dzieciaków z Tennessee. Były to prywatne
rozmowy telefoniczne, które NSA podsłuchała, nagrała i
stwierdziła, kto był ich autorem. Facetami z San Diego, szcze-
gólnie Robertem P. Rosem, który otwarcie wspomniał o
zastrzeleniu prezydenta, zajęli się już spece z Agencji...
Za mówienie pewnych rzeczy we własnych, prywatnych
domach można było popaść w konflikt z prawem. Dave
zmarszczył brwi i się zamyślił. Wydawało mu się, że każdy ma
prawo do własnego zdania. Przecież gwarantuje to Konstytucja...
Wielkie Ucho. Teraz, po wypróbowaniu go, w pełni poznał
możliwości tego systemu. Był w stanie sprawdzić miliony rozmów
telefonicznych i wychwycić wszystkie te, które mogły stanowić
jakiekolwiek niebezpieczeństwo dla kraju.
W głowie Dave'a zrodziła się myśl, która nie dawała mu
spokoju: to ja wziąłem udział w stworzeniu tego koszmaru! Jak
mogłem?
3
Stacja
Sarn nie wiem, dlaczego nie nazwaliśmy stacji Ołympus
„Kołem". W jednym z tych wspaniałych, starych filmów science
fiction z lat pięćdziesiątych The Conquest of Space była stacja
kosmiczna łudząco podobna do naszej i jej załoga ochrzciła ją
„Koło". My jednak nie poszliśmy za ich przykładem.
Może przyczyną były różnice w mentalności tamtych ludzi i
załogi zwerbowanej przez Skycorp. Film oglądaliśmy w któryś
sobotni wieczór w sali rekreacyjnej, dzięki Wallace'owi, który
sprowadził go specjalnie dla nas. Świetnie się bawiliśmy podczas
projekcji, co bardzo zirytowało naszego szefa, który traktował ją
bardzo poważnie. My jednak nie mogliśmy powstrzymać się od
śmiechu. Jedynym zajęciem zawsze nienagannie wyglądających
bohaterów było salutowanie przełożonym i łykanie jedzenia w
postaci pigułek. Z pewnością nie mieliśmy z tym nic wspólnego,
no może z wyjątkiem facetów z N SA. Właśnie takimi wyobrażał
nas sobie Henry George Wallace, a ten epizod sprawił, że odciął
się od nas jeszcze bardziej. Ale dojdę do tego we właściwym
czasie.
My nazwaliśmy stację Skycan — Gwiezdną Puszką, co trafnie
określało panujące tu warunki życia.
34
Niestety, nie był to statek gwiezdny Federacji „En-terprise" ani nic
w tym rodzaju. Tak naprawdę nie było chyba bardziej nudnego
miejsca, może z wyjątkiem Księżyca.
Czy kogokolwiek dziwi, że życie w kosmosie jest nudne, a
obraz szczęśliwych, pełnych zapału astro-nautów, którzy dają z
siebie wszystko, myśląc o przyszłości gwiezdnych podbojów, jest
idealistycznym mitem? Sądzę, że tylko tych spośród nas, którzy
oszaleli i zostali odesłani do domów. Ale dla nich uświadomienie
sobie, że praca w kosmosie to nie idylla, było zbyt trudne.
Nam, którzy tu zostaliśmy, udało się znaleźć sposoby na
stawienie czoła obłędowi. Wallace miał swój wymarzony świat
nieustraszonych dowódców prowadzących ludzi uparcie naprzód,
do miejsc, gdzie ludzka stopa jeszcze nie stanęła. Ja zaś pisałem
książki, które sam czytałem i tylko dzięki nim jestem jeszcze
normalny. Inni także wymyślali sobie jakieś zajęcia, ale na razie
zajmę się naszą starą Puszką.
Jak sugeruje nazwa, byliśmy w niej ściśnięci jak sardynki.
Można rzec, że w historii ludzkości nie powstało bardziej
niewygodne miejsce. Każdy moduł mieszkalny miał dwadzieścia
cztery stopy długości i sześć szerokości. Znajdowało się tu osiem
łóżek, po cztery z każdej strony. Przy każdym znaleźć można było
szafkę, interkom i terminal z monitorem. I poza naszymi szefami:
Wallace^em i Hanki em Lutonem oraz doktorem Edwinem
Felapoulosem, którzy mieli bardziej luksusowe „apartamenty",
tylko na tyle prywatności mogliśmy liczyć na stacji. Nawet prysz-
nic i toalety były wspólne.
Mówiąc o prysznicach, należy wspomnieć, że trzeba było
oszczędzać wodę, więc często przez kilka dni,
35
a nawet tygodni musieliśmy chodzić brudni. Przywykliśmy do
tego... po pewnym czasie.
Z zewnątrz Skycan wyglądała jak ogromny bąk zawieszony na
orbicie geostacjonarnej. Kiedy przyjrzało się bazie uważniej,
można było dojrzeć krążące wokół statki kosmiczne. Były to
transportowce z niskiej orbity ziemskiej, promy kursujące ze i do
stacji Vulcan, a czasem statki, które przyleciały bezpośrednio z
Cape Canaveral.
Stacja składała się z czterdziestu dwóch modułów połączonych
razem jakby szynami biegnącymi nad i pod modułami. Wewnątrz
koła znajdował się tunel służący do przemieszczania się między
modułami. Korytarz ten nazywaliśmy kocim chodnikiem. W
środku koła była piasta, przebudowany zewnętrzny zbiornik paliwa
wahadłowca klasy Columbia. Został tu przetransportowany przez
kosmiczny holownik i zamieniony w centrum operacyjne stacji.
Odchodziły od niej dwa korytarze, które kończyły się przy
ostatnich modułach na przeciwległych krańcach pierścienia,
nazywane przez nas szprychami.
Wszystkie moduły były tej samej wielkości. Trafiły na orbitę po
trzy jednocześnie, dzięki ogromnemu statkowi transportowemu
HLV. Zbudowano je na Ziemi, w zakładach Skycorpu w Cocoa
Beach. Każdy z nich miał ściśle określone funkcje. Oprócz
szesnastu modułów mieszkalnych powstały cztery pomieszczenia
tworzące stołówkę, dwa do obróbki danych, gdzie zainstalowane
były główne komputery^ dwa szpitalne, dwa wypoczynkowe, pięć
do hodowli alg oraz uprawy warzyw; trzy do kontroli jakości i cyr-
kulacji powietrza i wody, dwa po przeciwległych stronach stacji do
przetwarzania odpadków i odzysku wody, jeden służący jako
laboratorium księżycowe, jeden oddany astrofizykom i dwa będące
biurami
36
Skycorpu, do których przylegały w miarę przestronne mieszkania
Wallace'a i Lutona.
Piasta miała około stu pięćdziesięciu stóp długości i
dwadzieścia osiem stóp średnicy. Przez jej środek biegł centralny
szyb, który łączył wszystkie poziomy, szprychy dochodziły do
niego na środku piasty. Na samym spodzie była stacja
meteorologiczna. Ponad nią znajdowała się stacja kontroli mocy,
gdzie mieściły się reaktory atomowe dostarczające energii całej
stacji. Dalej, nad miejscem przecięcia szprych, był pomost
dowodzenia ze stanowiskami kontroli ruchu i łączności. Ponad nim
znajdowała się przebieralnia astronautów, gdzie przygotowywano
się do wyjścia w przestrzeń lub wejścia na pokład statku kosmicz-
nego. Częściej pomieszczenie to nazywano białą salą, co
wywodziło się jeszcze z czasów hegemonii NASA. Ostatnim
poziomem było Uniwersalne Urządzenie Cumownicze, lepiej
znane jako śluza lub doki, gdzie aż pięć statków jednocześnie
mogło połączyć się ze Skycanem.
Ruch wirowy stacji, zgodny z kierunkiem ruchu wskazówek
zegara, wynoszący 2,8 obrotu na minutę, wywoływał na jej skraju
sztuczną grawitację równą jednej trzeciej normalnej ziemskiej.
Wewnątrz piasty panowała zaś prawie całkowita nieważkość.
Kiedy jakiś statek przygotowywał się do połączenia z dokami,
operatorzy kontroli ruchu uruchamiali silniki, które obracały
moduł odwrotnie do kierunku wskazówek — 2,8 obrotu na minutę.
Powodowało to wrażenie, że doki stoją nieruchomo, podczas gdy
reszta Skycana ciągle się obraca, i stwarzało możliwość
bezpiecznego przycumowania.
Przebywanie na Skycanie powodowało utratę orientacji
przestrzeni. Ustaliliśmy więc, że na obrzeżu „górą" jest piasta. Za
„dół" zaś uważane były
37
moduły. Podzieliliśmy także obręcz na dwie części, gdyż zdarzało
się, że idąc kocim chodnikiem, wracało się do punktu wyjścia. Tak
więc moduły od pierwszego do dwudziestego pierwszego
stanowiły „wschodnią" połowę i odchodziła od niej „wschodnia"
szprycha. Moduły od dwudziestego pierwszego do czterdziestego
drugiego, wraz z drugą szprychą, uważano za „zachodnie".
Oprócz numerów przy wszystkich włazach umieszczone były
kolorowe tabliczki. Każdej części stacji odpowiadała inna barwa.
Moduły mieszkalne były granatowe, hodowlane miały brązowy
kolor, stołówka — żółty, kontroli powietrza i wody oraz obróbki
danych były szare, szpitalne — białe, wypoczynkowe — zielone,
oczyszczania — pomarańczowe, a naukowe — purpurowe. Na
szczęście nie mieliśmy problemów z daltonistami, gdyż takich
ludzi odrzucano podczas wstępnej selekcji na Ziemi.
Kolorowe oznaczenia modułów to jedyne żywe barwy, jakie
znaleźć można było na całej stacji. Wszystko inne pomalowano na
jednostajny szary kolor. To jeszcze potęgowało wrażenie
monotonii. Nigdzie, z wyjątkiem piasty, nie było iluminatorów.
Jedyne okno na świat stanowiły monitory, na których można było
zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Większość mebli
przytwierdzono do podłogi, ale niewielu ich twórców pomyślało,
że korzystać z nich będą istoty ludzkie. Większość wolnej
przestrzeni na ścianach w każdym pomieszczeniu zajmowały róż-
nego rodzaju rury i kable. Światło wydobywające się z
fluorescencyjnych rurek na suficie było białe i ostre. Włazy były
tak ciężkie i trudne do zamknięcia, że prawie zawsze zostawiano je
otwarte. Wyjątek stanowiły moduły hodowlane i obróbki danych,
gdzie musiała być utrzymana ściśle określona temperatura,
38
oraz odzysku wody i przetwarzania odpadków, ze względu na
wydzielający się stamtąd odór.
Zawsze towarzyszyła nam muzyka wydobywająca się z
głośników rozlokowanych w modułach i wszystkich korytarzach.
Był to genialny pomysł Henry'ego na podniesienie załogi na
duchu, co przynosiło dokładnie odwrotny skutek.
Czasami w kocim chodniku spotkać można było kilka osób
zajmujących się na przykład grą we Fris-bee. Plastikowy krążek
odbijał się od podłogi i ścian korytarza. Innym sposobem na
zabicie czasu okazało się przesiadywanie w sali rekreacyjnej.
Można tam było poćwiczyć na siłowni, obejrzeć jakiś film albo
zająć się grami komputerowymi.
Sprowadzono dla nas trochę książek i czasopism, ale szybko je
przeczytaliśmy. Na pokładzie przebywały też kobiety, jednak w
takiej ciasnocie trudno było znaleźć jakiś odosobniony,
romantyczny zakątek. Nawet moduły mieszkalne nie były
odpowiednie do tego rodzaju spotkań.
Od czasu do czasu przysyłano nam kasety wideo, z których
korzystaliśmy w sali rekreacyjnej. Nikogo jednak nie bawiły
robione według tego samego schematu filmy, które, jak uważał
nasz szef Wallace, miały wpłynąć na nas pobudzająco. Straciłem
już rachubę, ile razy oglądałem Gwiezdne wojny s kreskówki
Disneya, The Pat Robertson Story i trzecią część The L-5 Family.
Dla facetów pracujących na kontrakcie rocznym nie
przewidywano żadnych urlopów. Tym, którzy przyjeżdżali na dwa
lata, obiecywano kilka dni odpoczynku na Ziemi. Wyniesienie
każdego kilograma na orbitę Clarke'a kosztowało tysiące dolarów.
Wliczając koszty przygotowania i