Jordan Chris - Porwany
Szczegóły |
Tytuł |
Jordan Chris - Porwany |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jordan Chris - Porwany PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jordan Chris - Porwany PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jordan Chris - Porwany - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
CHRIS JORDAN
Porwany
Przełożył: Krzysztof Puławski
Strona 2
R
TL
Dla Lynn Harnett, teraz i na zawsze
Strona 3
Część pierwsza
ZIELONE POLE
R
TL
Strona 4
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Fairfax, Connecticut
W piękny czerwcowy ranek na ślicznym zielonym polu moje życie
rozsypało się nagle na kawałki. Stało się to dokładnie pięć minut po czwar-
tej po południu.
O dziesiątej przed tą czwartą wszystko jest jeszcze w porządku. Patrzę,
jak ładny chłopiec z aluminiowym kijem bejsbolowym wychodzi z budki
R
pałkarza i poprawia rękawice gestem pod- patrzonym u A-Roda, swojego
TL
ulubionego bejsbolisty. Wychylam się w jego stronę z ławki zawodników,
ale powstrzymuję zachęcający okrzyk. Mój syn, chudy i wysoki jak na swo-
je jedenaście lat, nie ma nic przeciwko temu, że jestem asystentką trenera
Małej Ligi, ale prosił mnie, żebym nie krzyczała, chociaż robi to wielu ro-
dziców. Bo coś takiego to straszny obciach. To jego słowa. Tomasa „To-
mmy'ego" Bickforda. Mojego wspaniałego, utalentowanego syna. Mojego
zadziwiającego dziecka.
Zadziwiającego, bo wciąż się zmienia, czasami wręcz w ciągu paru
chwil. Nie zawsze jest to przyjemne, bo nie wiem, czy będzie miły i słodki,
jak zawsze, czy też potraktuje mnie chłodniej, jak prawdziwy nastolatek.
Tommy potrafi przebyć tę drogę w ciągu minuty, a ja za każdym razem od-
bieram to jak kopniak.
Strona 5
O jedenastej jest naprawdę zadowolony. I męski. Nigdy nie myślałam,
że wyrośnie na takiego faceta. Ale czego mogłam się spodziewać? Ze zaw-
sze będzie moim dzidziusiem, który trzyma się maminego fartucha. To nie
przenośnia, bo rzeczywiście noszę fartuch. Taki z logo mojej firmy. A w
dodatku piekę ciasteczka. Tysiące ciasteczek do kafejek i restauracji w tej
części Connecticut.
Lubię myśleć, że jestem sympatyczniejszą wer- sją Marthy Stewart.
Sympatyczniejszą i nie tak bogatą. Jednak muszę przyznać, że radzę sobie
zupełnie nieźle. Moja firma, Katherine Bickford Catering, obsługuje rocz-
nie dwieście imprez. To drobiazg w porównaniu z dużymi firmami caterin-
gowymi, ale wystarczy, żebym miała wraz z moimi dwunastoma pracowni-
cami pełne ręce roboty. Każ- da z tych imprez to osiemdziesiąt pięć osób po
R
mniej więcej sześćdziesiąt dwa dolary od osoby. Łatwo policzyć, że daje to
TL
ponad milion dolarów brutto. Milion dolców! Oczywiście nasz dochód jest
znacznie mniejszy, ale jednak. A w dodatku zaczynałam wszystko w swojej
kuchni, a mały, bardzo przejęty czteroletni chłopczyk „pomagał" mi prze-
siewać mąkę.
Przeszliśmy tak długą drogę w ciągu ostatnich siedmiu lat, że czasami
aż dech mi zapiera w piersi, kiedy się nad tym z stanawiam. Zwłaszcza gdy
pomyślę, że kiedy zaczynałam, byłam jeszcze bardziej przejęta niż mój sy-
nek. Przejęta i przerażona perspektywą samodzielnego wychowywania
dziecka. I tym, że nigdy nie przeboleję straty mojego męża, Teda, mojej mi-
łości i największej radości życia. Bałam się, że rozpacz mnie sparaliżuje i
że nie będę w stanie odpowiednio zająć się Tommym.
Strona 6
Nawet teraz, kiedy myślę o tym, co się stało czuję gwałtowny skurcz
żołądka i wszechogarniający smutek. Ale już się nie boję, a czarna rozpacz
ustąpiła miejsca smutkowi z powodu tych wszystkich lat, które przeżyłam
bez Teda. I tego, co stracił mój mąż, nie mogąc być tu z nami. Pierwszej
przejażdżki rowerowej Tommy'ego („Popatrz, mamo! Jadę bez trzyman-
ki!"). Jego pierwszego dnia w szkole, kiedy to był na tyle odważny, że na-
legał, bym go nie odprowadzała.
Tommy to naprawdę niezwykły chłopiec. W czasie pierwszego miesią-
ca po śmierci ojca przychodził do mnie do łóżka i spał zwinięty w kłębek.
Trzymał mnie przy tym za rękę, jakby się bał, że ja też zniknę z jego życia.
A potem nagle oświadczył przy śniadaniu, że jest za duży, żeby spać z ma-
mą. Zdziwiło mnie to, że mając cztery lata, jest już tak samodzielny. Poczu-
R
łam też żal, że być może nie potrzebuje mnie tak bardzo jak ja jego. Przy-
TL
najmniej w czasie snu.
Ile razy stawałam w drzwiach jego pokoju w ciągu tego roku po śmier-
ci Teda i patrzyłam w stronę jego łóżka? Więcej, niż jestem skłonna przy-
znać. A jednak samo patrzenie mi pomagało. Tak jak teraz przypomina mi o
tym, kim jestem. I że Tommy jest najważniejszy w moim życiu. I że jestem
z niego naprawdę dumna, nawet jeśli nie chce, żebym krzyczała do niego z
ławki.
A zresztą, niech sobie sam z tym radzi.
- Świetnie, Tommy! Doskonałe uderzenie!
Mój syn posyła mi złe spojrzenie, wchodząc do budki pałkarza. Jednak
uśmiecha się, bo wie, że matki już takie są.
Strona 7
Miotacz, przysadzisty chłopak, który wygląda tak, jakby brał sterydy,
chociaż wiem, że tego nie robi, czeka na znak, a następnie bierze zamach i
rzuca. Nie jest to mocny rzut. Piłka leci z prędkością najwyżej stu dziesię-
ciu kilometrów na godzinę, jak zapewne dokładnie określiłby to jego ojciec,
ale zmierza wprost do łapacza.
Tommy wysuwa się do przodu, unosząc nieco pałkę, następnie płyn-
nym ruchem odbija piłkę. Ta mija wyciągniętą rękawicę łapacza i pada koło
lewego polowego, który podnosi ją, upuszcza i znowu podnosi, a następnie
rzuca niepewnie w stronę zawodnika obcinającego. Chłopak wypuszcza
piłkę, ale ma ją przed sobą. Bardzo dobrze. W tym czasie Tommy wpada
ślizgiem na drugą bazę, co wcale nie jest konieczne, ale chłopcy uwielbiają
efekty, a przy okazji mogą się trochę wybrudzić. Obiegł wszystkie bazy i
R
tym samym jego drużyna wygrywa.
TL
Na boisku rozpoczyna się prawdziwe szaleństwo. Nasi zawodnicy rzu-
cają rękawice do góry i wydają dzikie okrzyki. Rodzice szaleją. Fred Corso
zrywa się z ławki trenera i przecina wielką piąchą powietrze. Na co dzień
jest szeryfem hrabstwa Fairfax.
- Świetnie, Tornasi Nieźle walnąłeś, synu!
Często zapominam, że mój Tommy chce, żebym teraz mówiła do niego
Tomas. Przypominał mi o tym ostatnio setki razy, ale jakoś trudno mi się
przyzwyczaić. Za to stary, poczciwy Fred pamięta. Robi mi się trochę głu-
pio, więc powstrzymuję się, by nie wybiec na boisko i nie objąć Tom-
my'ego, przepraszam, Tomasa. Zaczynam przypominać naszym zawodni-
kom, że najwyższy czas ustawić się w rządku, uściskać dłonie przeciwni-
ków i podziękować im za sportową postawę.
Strona 8
Staramy się, żeby nasi chłopcy zachowywali prawdziwego sportowego
ducha, i zupełnie nieźle nam idzie. Przeciwnicy, drużyna Fairfax Red Sox,
wyglądają na trochę zawstydzonych i bez entuzjazmu „przybijają piątkę",
ale wszyscy są dla nich bardzo uprzejmi.
Chwytam Tommy'ego z tyłu, zdejmuję mu kask i wichruję ciemne wło-
sy. Obraca się do mnie z uśmiechem.
- Bardzo dobrze ci poszło, Tommy. Szczegól- nie to ostatnie uderze-
nie.
- Dziękuję, mamo - mówi, ale widzę, że zaczyna się wycofywać, że-
bym go przypadkiem nie pocałowała. Po chwilizamiera w pół ruchu i patrzy
na mnie poważnie. - Wiesz co?
- Tak?
R
- Chyba zasłużyłem na lody.
TL
Wyjmuję pieniądze z portfela i Tommy biegnie do przyczepy kempin-
gowej, w której można kupić napoje i przekąski. Sklepik prowadzą Karen i
Jake Gavnerowie, których bliźniaczki grają w zespole. Nie są może specjal-
nie utalentowane, ale to dobre dziewczyny. Jasnowłose i ładne, starają się
ostatnio przyciągnąć uwagę chłopców. Widziałam, jak patrzyły na Tom-
my'ego, ale chyba się nimi nie przejął. Nie mówił mi, że zaczął się intere-
sować dziewczynami. Ale kto wie, może nigdy mi tego nie powie.
- Zaczekam przy samochodzie! - krzyczę.
Macha ręką na znak, że usłyszał, a następnie znika w tłumie złożonym z
zawodników i ich rodzin.
Nawet nie przychodzi mi do głowy, że widzę go po raz ostatni.
Strona 9
ROZDZIAŁ DRUGI
Fotel
Znienawidzony minivan, dodge caravan, stał się ostatnio obiektem
drwin mojego syna. Czy nie wstydzę się jeździć taką żałosną bryką? Prze-
cież to taki nieciekawy samochód. Prawdziwa żenada. Czy nie widzę, że
ziomale skręcają się ze śmiechu na jego widok? Wszystko to jego słowa.
Zdaniem Tommy'ego powinnam sprzedać naszą „żałosną brykę" i kupić
minicoopera, który jest trendy. Nie, trendy to było w zeszłym roku, a teraz
R
już jazzy.
TL
- Chodzi ci o ten śmieszny mały samochodzik, którego używają w cyr-
ku do wożenia klaunów? - spytałam.
- Ależ mamo, to jest bmw – poinformował mnie. - I wcale nie jest
śmieszny, tylko w porzo. Doskonale by do nas pasował...
„Doskonale by do nas pasował". Co to w ogóle znaczy? Od kiedy to
samochody mają pasować do właścicieli jak jakieś modne stroje? Oczywi-
ście doskonale zdaję sobie sprawę z tego, skąd się to wzięło. Z telewizji,
Internetu, kolorowych magazynów i od naszych sąsiadów, mniej więcej w
takim porządku. W naszym środowisku jeździ się „beemwicami", „audika-
mi" i „mercami", ale zauważyłam też ostatnio dwa minicoopery na podjeź-
dzie Parker-Foyle'ów. Jego i jej, w doskonale zharmonizowanych kolorach.
Strona 10
- Może do ciebie, ale nie do mnie - powiedziałam Tommy'emu. - Wybij
to sobie z głowy. Ja wolę naszego dodge'a.
Tommy tylko przewrócił oczami, a mnie nagle zachciało się śmiać.
Przypomniałam sobie, że też wstydziłam się samochodu, którym jeździła
moja matka. To był stary ford fairlane i teraz jest mi głupio z powodu tego
wstydu.
Dlatego uśmiecham się na widok naszego mini- vana. Opieram się o
niego, wciągając do płuc przesycone zapachem zieleni letnie powietrze. Za-
czynam się rozglądać, szukając syna, ale nigdzie nie mogę go dostrzec.
Czekam.
Przez pierwszych parę minut niespecjalnie się przejmuję. Przed okien-
kiem stoi zapewne kolejka. Poza tym Tommy musi pogadać z kumplami i
R
ode- brać gratulacje. Ale potem tłumek się przerzedza i powoli niknie, i wi-
TL
dzę, jak Jake Gavner zamyka okienko. W pobliżu nie ma Tommy'ego.
Czyżby pobiegł jeszcze do szkoły, żeby skorzystać z toale- ty? Mało praw-
dopodobne. Od domu dzieli nas dziesięć minut drogi, a wiem, że zawsze
woli chwilę poczekać niż korzystać z publicznych toalet.
Staram się za bardzo nie przejmować i podchodzę do przyczepy. Pu-
kam do tylnych drzwi. Głośno. Zdecydowanie za głośno.
- Tak? - dobiega głos Jake'a.
- Jake? To ja, Kate Bickford.
Drzwi się otwierają i Jake patrzy na mnie ze zdziwieniem. Wygląda
nieźle, chociaż ma nieco zaczerwienione policzki z popękanymi naczynka-
mi i brzuszek, którego nie stara się ukryć. Świetnie dogaduje się z dziećmi,
sama nie wiem, jak udaje mu się spamiętać ich imiona i które jest czyje.
Strona 11
- Cześć, Kate. Niestety, nie ma.
- Słucham?
- Nie ma już hot dogów. Nie będziesz musiała splajtować.
- Mruga do mnie. Nie mam pojęcia, dlaczego to robi, i co mają zna-
czyć jego słowa. Aż nagle przypominam sobie rozmowę, którą odbyliśmy
parę tygodni wcześniej. Byłam wtedy bardzo głodna i zamówiłam u niego
hot doga z podwójną kapustą. Jednocześnie wyznałam, że gdyby moi klien-
ci zobaczyli, że jem coś takiego, z pewnością straciłabym masę zamówień.
Nie było to szczególnie miłe i nic dziwnego, że Jake to sobie zapamiętał.
- Nie, nie, dziękuje za hot doga - mówię. – Czy nie widziałeś przypad-
kiem Tommy'ego?
- Tommy'ego? Nie. Gdzieś ci się zgubił? - Rozgląda się po pustym bo-
R
isku i parkingu, na którym stoi zaledwie parę samochodów.
TL
- Był tutaj po lody. Z pewnością czekoladowe z polewą, ale bez orze-
chów. Może widziałeś, czy poszedł gdzieś z innymi chłopcami?
- Nie, o ile dobrze pamiętam, wcale go tu nie było.
- Nie było? - powtarzam.
- Na pewno bym pamiętał. Przecież to dzięki niemu wygraliśmy. Naj-
lepsi gracze zawsze mają u mnie lody gratis.
- Tak, to bardzo miło z twojej strony – mówię automatycznie. - Może...
może Karen go obsługiwała?
Jake kręci głową.
- Karen zajmowała się kanapkami i grillem, a ja napojami i słodyczami.
- Jest tu gdzieś?
Strona 12
- Powiozła torby-łodówki do domu - odpowiada. - Trzeba przełożyć
towar do zamrażarki. - Patrzy na mnie z niepokojem. - Możesz do niej za-
dzwonić, ale Tommy poszedł pewnie do domu z jakimś kolegą.
- Możliwe - mówię. - Dzięki.
Odwracam się, myśląc, że Tommy z pewnością by tego nie zrobił. Pójść
gdzieś bez pytania? Nie, nie odważyłby się tego zrobić. Jestem zmartwiona
z powodu tego, czego dowiedziałam się o najlepszych zawodnikach. Czy
Tommy wiedział o tym? A jeśli tak, to dlaczego poprosił o trzy dolary?
Czyżby miał jakieś inne plany i potrzebował pie- niędzy?
Jestem już bardzo niespokojna. Jednak nie na tyle, żeby zadzwonić pod
911. Czy nawet do naszego trenera, szeryfa Corso. Wiem, że powiedziałby
mi, żebym się nie przejmowała, że Tommy był bardzo podekscytowany i
R
dlatego zdecydował się na samodzielny powrót do domu. Sława uderzyła
TL
mu dp głowy i po prostu wrócił do domu otoczony wianuszkiem wielbicieli.
Dzwonię do domu i wsłuchuję się w sygnał. Po chwili słyszę nagraną
przez siebie wiadomość z prośbą o zostawienie informacji.
- Tommy, czy jesteś tam? Proszę, podnieś słu- chawkę.
Doskonale jednak zdaję sobie sprawę z tego, że Tommy nie pozwoliłby
włączyć się automatycznej sekretarce. Gdy tylko odzywa się telefon, pędzi
na łeb na szyję, byle tylko zdążyć. Ma nawet przez to parę siniaków.
Gdzie jest mój syn? I dlaczego tak się zachowuje?
Idę do szkoły, przekonana, że postanowił skorzystać z toalety albo mo-
że jeszcze chwilę pobyć z kumplami. Drzwi są zamknięte, a kiedy zaglą-
dam do środka przez okno, widzę pusty korytarz i salę gimnastyczną. W
Strona 13
środku panuje cisza. Nikt się nie śmieje, nie trzaska drzwiczkami metalowej
sza- fki... Głucha cisza.
Idę szybko do samochodu. Dzwonię jeszcze raz do domu, a potem do
Freda Corso.
Muszę panować nad sobą, żeby nie wcisnąć za mocno pedału gazu.
Czemu mi to zrobiłeś, Tommy? - myślę. Czy naprawdę chcesz, żebym się
zamartwiała na śmierć? Czy tak już będzie przez parę następnych lat? Czy
będziesz mnie naciągał, a potem znikał z pola widzenia, żeby wrócić do
domu gdzieś nad ranem?
Pozbieraj się, mówię do siebie w duchu, Pewnie ktoś z rodziców za-
proponował mu, że go pod- wiezie, a Tommy'emu wydawało się, że nie
może odmówić. Albo coś w tym rodzaju. Oczywiście to go nie usprawie-
R
dliwia. Przecież wie, że się martwię.
TL
Przejechałam już sześć przecznic, w tym pewnie parę ze światłami, ale
zupełnie tego nie pamiętam. Po prostu włączyłam autopilota, a sama myślę
o czymś innym. Mam nadzieję, że już wkrótce będę mogła uściskać syna i
powiedzieć mu, żeby nigdy tego nie robił. Żebym nie musiała zamartwiać
się z jego powodu.
Zatrzymuję się na ostatnich światłach przy Porter Road. Mamy już zie-
lone, ale starsze małżeństwo nie spieszy się z ruszeniem z miejsca. Tommy
mówi na takich kierowców „dmuchawce", bo zwykle znad ich zagłówków
widać jedynie siwe włosy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz korzystałam z
klaksonu, ale teraz trąbię parę razy. Starszy kierowca aż podskakuje ner-
wowo, a potem rusza swoim lincolnem. Odzywają się inne klaksony, nie-
które skierowane do mnie.
Strona 14
Lawirując w zamęcie, który sama wywołałam, docieram w końcu na
odpowiedni pas i udaje mi się nawet pamiętać o tym, żeby włączyć kierun-
kowskaz przed skrętem w lewo w Linden Terrace. Tu właśnie mieszkamy,
przy tej ślepej uliczce z miejscem do zawrócenia na samym końcu. Dzięki
takiej lokalizacji mamy tu niewielki ruch, a w dodatku dom wart jest co
najmniej dziesięć tysięcy więcej niż inne w okolicy. Nie zaprząta to w tej
chwili moich myśli. Teraz zastanawiam się wyłącznie nad tym, co stało się
z Tommym.
Jestem prawie na miejscu. To trzecia posesja od końca ulicy, śliczny
dom z pokrytą cedrem fasadą i dwoma klonami, które zasłaniają go od uli-
cy. Za domem mamy jeszcze zalesioną działkę, która zajmuje prawie pół
hektara. Obok domu stoi garaż, również obity cedrowym drewnem. Jest w
R
nim miejsce na trzy samochody, co okazało się bardzo wygodne, kiedy za-
TL
czynałam swoją działalność. To właśnie na ten garaż zwrócił uwagę mój
mąż, kiedy kupowaliśmy dom. „Może się przydać" — powiedział wtedy.
Oczywiście chodziło mu o motorówkę, ale na początku przechowywałam
tam składane stoły i krzesła oraz skrzynie z naczyniami. Było to niezgodne
z miejscowymi przepisami, bo nie wolno tu prowadzić żadnej działalności
gospodarczej, ale sąsiedzi ulitowali się nad biedną wdową, aż w końcu za-
robiłam tyle, że mogłam wynająć kuch- nię i pomieszczenia magazynowe.
Bardzo doce- niam ich uprzejmość. Czasami najlepiej po prostu nie widzieć
pewnych rzeczy. Wolę to niż torby z jedzeniem i propozycje zajęcia się
dzieckiem. Pewnie mówili sobie, że muszą dać mi trochę czasu. I proszę -
garaż pełni teraz dawną funkcję, a Tommy ma już jedenaście lat i potrafi
nieźle nastraszyć swoją matkę.
Strona 15
Zostawiam samochód przed domem, wbiegam po schodach i otwieram
kopniakiem drzwi na ganek. Następnie wyjmuję klucz i sprawdzam alarm.
Zawsze go uruchamiamy. Co prawda okolica jest dosyć spokojna, ale strze-
żonego Pan Bóg strzeże. Zresztą Bridgeport leży zaledwie pięć kilometrów
stąd, a tam właśnie grasują gangi, sprzedają narkotyki i mają ogólnie naj-
większą przestępczość. Czasami jej część przenika do podmiejskiej strefy
Fairfax. Właśnie dlatego zamykamy drzwi na klucz i korzystamy z zabez-
pieczeń.
Jednak drzwi są otwarte, a alarm wyłączony. To może znaczyć tylko
jedno. Oddycham z ulgą i kieruję się do kuchni.
- Tommy?! - wołam. - Tommy, jak mogłeś zrobić mi coś takiego?!
Strasznie się o ciebie martwiłam!
R
Żadnej odpowiedzi. Pewnie udaje, że mnie nie słyszy. Chce przez to
TL
powiedzieć, że nie zrobił nic złego. Że wszystko jest w porzo, jak mówi.
Pewnie przygotował już jakąś historyjkę, żeby się wytłumaczyć.
W salonie gra telewizor. Słyszę cichy, ale wyraźny dźwięk. To pewnie
jakaś gra na play station. Pewnie „Tenchu: Wrath of Heaven", w tej chwili
ulubiona gra Tommy'ego, albo najnowsza Lara Croft. Ale niezależnie od
gry na pewno dobrze mnie słyszy. Jestem na niego coraz bardziej wkurzo-
na. Powinien przyjść tu, do kuchni, i przynaj- mniej próbować się uspra-
wiedliwić.
- Tommy! Wyłącz telewizor!
Wchodzę do pokoju, przekonana, że zastanę go przed telewizorem ze
swoją ukochaną Playstation w dłoniach, ale Tommy'ego tu nie ma.
- Dzień dobry, pani Bickford. Proszę usiąść.
Strona 16
W moim brązowym, obitym skórą fotelu siedzi mężczyzna i to on bawi
się joystickiem. Robi to lewą ręką, bo w prawej trzyma wymierzony we
mnie pistolet.
Jego twarz zasłania czarna kominiarka.
R
TL
Strona 17
ROZDZIAŁ TRZECI
Raz, dwa, trzy, koniec gry
W domu jest tylko pięć pokoi, nie licząc sutereny, i Lyla zagląda do
nich wszystkich po kolei w poszukiwaniu Jesse'ego, a potem idzie do sute-
reny. Jesse pewnie bawi się w chowanego. Uwielbiał tę zabawę, kiedy miał
pięć lat, ale nawet teraz, gdy ma jedenaście, też lubi się tym zajmować. W
wieku, kiedy chłopcy wolą się już nie bawić z matkami.
Jej Jesse jest wyjątkiem. Wysportowany, szczupły i wysoki jak na swój
R
wiek, ale pod pewnymi względami wciąż jeszcze jest jej małym synkiem.
TL
Za chwilę znowu wyskoczy z szafy lub spod schodów, a ona podskoczy i
uniesie dłonie do serca.
„Wystraszyłeś mnie, kochanie!".
Będzie się śmiał do rozpuku, trzymając się za brzuch.
„Ale jesteś strachliwa, mamo!".
Racja, wciąż się boi. Od dnia, kiedy wzięła w ramiona tę maleńką
istotkę. Przejmuje się wszys- tkim od rana do wieczora. Czasami aż kręci
jej się od tego w głowie. Boi się, że Jesse utopi się w basenie, a potem
przypomina sobie, że nie mają go przy domu. Boi się, że spadnie ze scho-
dów w czasie zabawy we wspinaczkę wysokogórską. Ze spadnie z roweru.
Ze porwie go jakiś kidnaper, który w jej najgorszych koszmarach przypo-
mina Freddy'ego Kruegera.
Strona 18
Musi sobie potem przypominać, że nie ma niko- go takiego jak Freddy
Krueger, a już z pewnością nie w miejscu tak spokojnym jak New London
w stanie Connecticut i że Jesse już parę razy spadł ze schodów, co skończy-
ło się zaledwie paroma siniakami. Miał zresztą również upadek na rowerze i
nawet nie jęknął w czasie opatrywania ran, a po- tem chodził ze strupami na
kolanach, jakby to były medale za odwagę. Tak, jest twardy jak prawdziwy
mężczyzna i wszystko się na nim błyskawicznie goi. Jest zdrowy jak koń, w
przeciwieństwie do swojej nadopiekuńczej matki, która cierpi na różne
przypadłości, w tym na stany lękowe, które często nie pozwalają jej spać
spokojnie.
Jej mąż, Stephen, mówi, że boi się świata, ale ona raczej boi się tych
wszystkich złych rzeczy, które wciąż czyhają na zwykłych ludzi. Oczywi-
R
ście jest to głęboko uzasadnione. Wystarczy posłuchać wiadomości albo
TL
otworzyć pierwszą lepszą gazetę. Te wszystkie wypadki. Strzelaniny. Ta-
jemnicze choroby. Samoloty z szaleńcami gotowymi popełnić samobój-
stwo, byle tylko zabić jak najwięcej ludzi. Jak się tu nie bać, kiedy się o tym
wszystkim pomyśli?
- Jesse! Koniec zabawy. Raz, dwa, trzy, koniec gry!
Odpowiada jej cisza.
Gdzie on może być? Pewnie schował się u siebie pod łóżkiem, mimo
że ostrzegała go przed zarazkami i kurzem. Słyszała, że wpływa fatalnie na
płuca, a ona wierzy w to głęboko. Wierzy we wszystkie ostrzeżenia, któ-
rych udzielają specjaliści z telewizji i prasy. Mówiła Jesse'emu, że może
nabawić się wten sposób astmy, ale onjej nie słuchał. Jest jeszcze tak młody
i wydaje mu się, że będzie żył wiecznie.
Strona 19
- Jesse, proszę, przestań się chować. Kolacja już prawie gotowa. Twoje
ulubione hamburgery.
Łóżko syna jest porządnie posłane. Czyżby sama to zrobiła? Zapewne,
bo Jesse nie troszczy się o takie drobiazgi. Lyla klęka na podłodze i podnosi
przykrycie. No, jest, tam w kącie!
Nie, nie, to tylko cień. Cień, który wygląda jak skulony chłopiec.
Szafa! No tak, że też wcześniej o tym nie pomyślała. Jesse obserwuje ją
pewnie teraz przez szparę w drzwiach i nieźle się bawi.
Lyla otwiera drzwi szafy i przesuwa wieszaki z ubraniami. Ma wraże-
nie, że Jesse jeszcze przed chwilą tu był. Czuje zapach jego skóry i włosów.
Pewnie wymknął się z pokoju, kiedy ona zaglądała pod łóżko.
Lyla chciałaby położyć się teraz w szafie i za- snąć, czując zapach sy-
R
na. I śnić, że wszystko jest w porządku i że Jesse zaraz się tu pojawi. Nie
TL
może jednak spać. Musi go najpierw odnaleźć.
Zaczyna przeszukiwać kolejne pokoje, aż w końcu schodzi do sutereny,
trzymając się ostroż- nie poręczy. Zapala nagą żarówkę i mrużąc oczy, roz-
gląda się dookoła. Na pralce stoi kosz z brudnymi ubraniami. Na wierzchu
leży jego strój Taje- mniczych Piratów. Po raz kolejny bierze go do rąk i
przygląda mu się uważnie. Ślady po trawie, trochę błota... Czy ta plamka
tuż pod literami to nie jest krew?
Niepokój przeszywa jej ciało niczym prąd elektryczny. Z bijącym ser-
cem wbiega na schody, trzymając w dłoniach strój Jesse'ego. Chce go po-
kazać mężowi, by zrozumiał, że wydarzyło się coś na- prawdę złego. Jak to
się stało, że strój bejsbolowy jej syna nosi ślady krwi?
Potyka się na końcu schodów i pada na śliskie linoleum.
Strona 20
- Steve! - krzyczy. - Steve! Chodź, zobacz! Krew!
Ale dom jest pusty. Lyla podnosi się, otoczona złowrogą ciszą. Wciąż
przyciskając strój do piersi, idzie do salonu.
- O Boże, spraw, żeby mu się nic nie stało - szepcze. - Niech bezpiecz-
nie wróci do domu.
Rozgląda się dookoła. Na kominku stoi zdjęcie, które przynosi jej tro-
chę ulgi. Widzi na nim syna w jego czystym, niepoplamionym krwią stroju
Małej Ligi. Jesse zawsze się z nią drażnił, kiedy go prasowała. „Strój do
bejsbolu powinien być pognieciony, mamo" - mówił, ale było widać, że jest
zadowolony z tego, że poświęca mu tyle uwagi.
Wystarczy tylko spojrzeć na jego uśmiech, kiedy tak stoi z kijem,
przymierzając się do uderzenia. Ma jasne, pełne odwagi oczy. Jej wspania-
R
ły, cudowny syn...
TL
Lyla opada na kanapę, trzymając w rękach pobrudzony strój i zdjęcie.
Płacze, ale tylko przez chwilę. Musi przecież działać, a płacz ją wyczerpuje.
Po pierwsze, powinna raz jeszcze przeszukać mieszkanie. Przejrzeć wszyst-
kie pokoje i suterenę. A jeśli nie znajdzie Jesse'ego, zrobi coś, czego nie
powinna robić. Skorzysta z komórki, żeby zapytać, gdzie jest jej syn i kiedy
wróci do domu.
Powiedział jej bardzo wyraźnie, że nie ma prawa dzwonić.
Ale przecież nie może zabronić jej kontaktów w sprawie syna!
Myśl o tym, że w ostateczności zadzwoni pod zastrzeżony numer, do-
daje jej sił. Wstaje z kanapy, wciąż ściskając strój i zdjęcie. I zaczyna ko-
lejne, metodyczne poszukiwania.