Steelle Danielle - Dom przy Hope Street

Szczegóły
Tytuł Steelle Danielle - Dom przy Hope Street
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Steelle Danielle - Dom przy Hope Street PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Steelle Danielle - Dom przy Hope Street PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Steelle Danielle - Dom przy Hope Street - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytuł: "Dom przy Hope street" autor: Danielle Steel Tytuł oryginału THE HOUSE ON HOPE STREET (c) Copyright 2000 by Danielle Steel pright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001 Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych Ewa Łukasik Redakcja v •• • Emilia Stawska Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Urszula Przasnek • Bożenna Burzyńska Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2001 Skład KOLONEL Druk i oprawa GGP Media, PóSneck ISBN 83-7227-837-7 Nr 2902 Jack i Liz Sutherlandowie spotkali się z Amandą Parker o dziesiątej rano w wigilię Bożego Narodzenia. W okręgu Marin na północy San Francisco ranek był słoneczny. Amandą robiła wrażenie przerażonej i zdenerwowanej. Była drobną, delikatną blondynką, ręce drżały jej niemal niedostrzegalnie, kiedy systematycznie darła papierową chusteczkę. Przez ostatni rok Jack i Liz prowadzili jej sprawę rozwodową, tworzyli zgrany zespół, a wspólną kancelarię prawa rodzinnego założyli przed osiemnastu laty, zaraz po ślubie. Lubili razem pracować i już od dawna wytworzył się między nimi rodzaj wygodnej rutyny. Prowadzenie kancelarii sprawiało im przyjemność, poza tym robili to dobrze. Świetnie się uzupełniali, choć ich styl pracy był diametralnie różny. Niepostrzeżenie i właściwie nieświadomie wykształcili schemat typu dobry gliniarz/zły gliniarz, który okazał się bardzo korzystny zarówno dla nich, jak i dla klientów. Jack zawsze odgrywał rolę bardziej agresywnego, zmierzającego do konfrontacji, prawdziwy lew sali sądowej, walczący o lepsze warunki i większe alimenty, bezlitośnie osaczający przeciwników w rogu, z którego nie mieli wyjścia, jeśli nie przystali na to, czego chciał dla swojego klienta. Liz, łagodniejsza, czuła na niuanse, w razie potrzeby trzymała klientkę za rękę i walczyła o prawa dzieci. Czasami ta różnica stylów prowadziła do sporów 5 ' zy partnerami, jak miało to miejsce w przypadku idy. Mimo niecnego postępowania męża wobec idy, mimo jego gróźb, nieustannych obelg słownych, ^m nawet rękoczynów, Liz uważała, że żądania Jacka c niego są zbyt wygórowane. Oszalałaś? - zapytał ją Jack przed przyjściem Aman-Zobacz, co ten facet z nią wyprawia. Utrzymuje trzy inki, oszukuje ją od dziesięciu lat, ukrywa swój mama w nosie własne dzieci, a teraz chce się wycofać żeństwa tak, żeby nie kosztowało go to ani grosza, co mamy zrobić, twoim zdaniem? Założyć mu fun-:>owierniczy i podziękować za stracony czas i fatygę? [acku odezwała się irlandzka waleczność, a choć to Liz aimi płomiennie rudymi włosami i błyszczącymi zieli oczami robiła wrażenie osoby o ognistym tempera-ie, była w istocie znacznie bardziej od niego ugodowa, opatrywał się w nią ciemnymi oczami, wzrokiem nie-iowrogim. Od trzydziestego roku życia miał zupełnie vłosy. Bliscy znajomi czasami podkpiwali, mówiąc, że lominają Katharine Hepburn i Spencera Trący. Jed-limo namiętnych sporów, wszyscy, i na sali sądowej, i nią, doskonale wiedzieli, że ta para szaleje za sobą. :o trwałe, kochające się małżeństwo, stanowili rodzinę jcą powszechną zazdrość, z piątką uwielbianych dzie-tórych czwórka miała płomieniście rude włosy matki, nłodszy chłopiec czuprynę ciemną, jak niegdyś Jack. fie twierdzę, że Phillip Parker nie zasługuje na cięgi -czyła cierpliwie Liz. - Próbuję ci jedynie powiedzieć, nści się na niej, jeśli zaczniemy go zbytnio naciskać. \. ja ci mówię, że tego właśnie mu potrzeba, bo inaczej będzie nią poniewierał. Trzeba go trafić w takie :e, żeby poczuł, i najlepiej zacząć od portfela. Liz, nale wiesz, że podobnych wybryków nie można puś-azem. Jsuwasz mu ziemię spod nóg i paraliżujesz interesy, co mówiła, nie było pozbawione sensu, ale twarda taktyka Jacka opłaciła się już bardzo licznym klientom. Udawało mu się wywalczyć dla nich takie odszkodowania, o jakich mogłoby marzyć jedynie kilku adwokatów. Znany był z tego, a teraz szczególnie mu zależało, żeby zdobyć jak najwięcej pieniędzy dla Amandy. Phillipowi Parkerowi udało się co prawda ukryć wiele milionów dolarów, miał też doskonale prosperującą firmę komputerową, ale żonie i trójce dzieci dawał akurat tyle pieniędzy, żeby nie umarli z głodu. A od czasu separacji z najwyższym trudem wyciągała od niego tylko tyle, by wyżywić i ubrać dzieci. Sytuacja stała się jeszcze bardziej paradoksalna, kiedy uświadomili sobie, ile wydaje na swoje przyjaciółki, nie wspominając już o tym, że właśnie kupił nowiutkiego porsche'a. Amandy nie stać było nawet na kupienie deskorolki synowi pod choinkę. - Zaufaj mi, Liz. Ten facet jest brutalem, ale zacznie kwiczeć jak prosiak, kiedy go przyciśniemy w sądzie. Wiem, co robię. - Jack, jeśli przyciśniesz go za mocno, zrobi jej krzywdę. - Akurat ta sprawa przerażała Liz od chwili, gdy Amanda opowiedziała im, jakie tortury psychiczne cierpiała od dziesięciu lat, i jak dwukrotnie została dotkliwie pobita. Po każdym biciu odchodziła od męża, ale potrafił skłonić ją do powrotu obietnicami, szantażem emocjonalnym, groźbami i prezentami. Liz nie miała najmniejszych wątpliwości, że Amanda boi się go śmiertelnie, przyznawała zresztą, że ma ku temu powody. - Jeśli będzie trzeba, załatwimy nakaz sądowy - zapewnił żonę Jack na chwilę przed tym, jak do biura wkroczyła Amanda. Zaczął więc wyjaśniać, co zamierza zrobić tego ranka w sądzie. W zasadzie postara się zamrozić wszystkie znane aktywa, paraliżując w ten sposób działalność firmy dopóty, dopóki nie uzyskają od Parkera wszystkich dodatkowych informacji finansowych. Cała trójka zgadzała się co do jednego: Phillip Parker nie będzie tym zachwycony. Amanda słuchała wywodów Jacka z wyraźnym przerażeniem. 7 - Nie jestem pewna, czy powinniśmy to zrobić - powiedziała miękko, szukając wzrokiem poparcia u Liz. Jack zawsze trochę ją przerażał, ale Liz uśmiechnęła się do niej zachęcająco, choć sama wcale nie była pewna, czy Jack rzeczywiście wie, co robi. Na ogół miała do niego pełne zaufanie, ale w tym przypadku niepokoiło ją tak ostre podejście do sprawy. Nikt jednak bardziej od Jacka Sutherlanda nie uwielbiał staczać bojów, zwłaszcza zwycięskich, w imieniu pokrzywdzonych. A tym razem bardzo pragnął zwycięstwa swojej klientki. Uważał, że Amanda na to zasługuje, z czym Liz w zupełności się zgadzała, choć nie bardzo podobał jej się sposób, który miał prowadzić do tego zwycięstwa. Liz wyczuwała, że zbytnie naciskanie Phillipa Parkera może być niebezpieczne. Przez następne pół godziny Jack tłumaczył Amandzie swoją strategię, a o godzinie jedenastej weszli do sali sądowej na rozprawę. Był tam już Phillip Parker ze swoim adwokatem, a jego spojrzenie ostentacyjnie wyrażało wyraźny brak zainteresowania Amanda. Jednak chwilę później, kiedy uznał, że nie jest obserwowany, popatrzył na żonę tak wymownie, że Liz poczuła na plecach dreszcz przerażenia. Sposób bycia Phillipa Parkera miał przypomnieć Amandzie, kto jest panem sytuacji. Spoglądał na nią wzrokiem przerażającym i poniżającym zarazem tylko po to, by po chwili uśmiechnąć się do niej serdecznie, jakby chciał wprowadzić ją w stan skrajnej niepewności. Bardzo to było sprytne, wyraźna informacja posyłana w ułamku sekundy wywierała bowiem na Amandzie zamierzony efekt. Nie ulegało wątpliwości, że jej zdenerwowanie rośnie w błyskawicznym tempie, pochyliła się, by szepnąć coś do Liz w oczekiwaniu na przybycie sądu. - On mnie zabije, jeśli sędzia zamrozi jego aktywa -powiedziała rozstrzęsiona, tak cicho, że tylko Liz mogła ją usłyszeć. - Fizycznie? - spytała Liz wyraźnym szeptem. - No nie... chyba nie... ale się wścieknie. Jutro ma przyjechać po dzieci i nie mam pojęcia, co mu powiem. - Nie możesz z nim rozmawiać - oświadczyła stanowi Liz. - Czy ktoś inny nie mógłby zawieźć do niego dzie Amanda w milczeniu pokręciła głową. Wyglądała bezbronnie, że Liz pochyliła się do męża i szepnęła: - Nie przeholuj. Skinął twierdząco, przekładając jakieś papiery, po cz podniósł głowę i uśmiechnął się przelotnie najpierw Liz, potem do Amandy. Z tego uśmiechu obydwie \ wnioskowały, że doskonale wie, co robi, jak wojów gotów do wyruszenia w bój, którego nie zamierza przegi I jak zwykle, nie przegrał. Po wysłuchaniu matactw Phillipa Parkera i jego ad\ katów sędzia zgodził się zamrozić aktywa i monitoro\ działalność firmy przez trzydzieści dni, dopóki Par nie ujawni informacji niezbędnych prawnikom jego że do zawarcia układu. Adwokat Parkera gwałtownie p testował, spierając się z sędzią, który jednak nie zgoc się go wysłuchać, a w chwilę później uderzeniem mło zarządził koniec posiedzenia. Po kilku sekundach Par wypadł z sali sądowej, obrzuciwszy przedtem złowro^ spojrzenim swoją już niemal eks-żonę. Patrząc na nie Jack uśmiechał się promiennie od ucha do ucha, następ spakował akta do teczki i z miną zwycięzcy popati na żonę. - Dobra robota - powiedziała spokojnie Liz, dostr gając kątem oka, że w Amandzie wzbiera panika. G wychodzili z sali sądowej, nie odezwała się słowem żadnego z nich. Liz patrzyła na nią ze współczuciem. - Amando, wszystko będzie dobrze. Jack ma rację. T ko w ten sposób mogliśmy go skłonić do zwrócenia na i uwagi. - Z punktu widzenia zawodowego i strategiczne Liz uznawała te racje, niepokoiła się jednak o swoją klie: kę i za wszelką cenę chciała ją pocieszyć. - Czy możesz postarać, żeby ktoś był u ciebie, kiedy mąż zjawi się dzieci? - Rano przyjedzie moja siostra z dziećmi. 8 - Amando, to tchórzliwy brutal - uspokajał Jack. - Nic ci nie powie w obecności osób postronnych. Dotychczas tak rzeczywiście było. Ale tym razem został osaczony. Nigdy wcześniej nie wyraziła zgody, by posunęli się tak daleko, ale od paru miesięcy poddawała się psychoterapii i próbowała okazać się odważniej sza i nie ulegać tak łatwo tyranii Phillipa, słownej, fizycznej czy finansowej. Był to dla niej zasadniczy krok, miała nadzieję, że kiedy przestanie drżeć ze strachu, będzie dumna, iż zdobyła się na taką decyzję. I chociaż Jack chwilami też ją przerażał, miała do niego pełne zaufanie i tym razem postąpiła dokładnie według jego zaleceń. Sama była zdumiona, że sędzia odniósł się do niej tak przychylnie. W drodze powrotnej do kancelarii Jack powiedział, że jest to ważna wskazówka. Sędzia chciał jej pomóc i bronić jej, zamrażając aktywa Phillipa, żeby go zmusić do udzielenia informacji, której domagają się od miesięcy. - Wiem, że ma pan rację - powiedziała z westchnieniem, patrząc na nich oboje. - Po prostu to mnie przeraża. Wiem, że muszę mu się postawić, ale kiedy on się rozzłości, wstępuje w niego szatan. - We mnie też - powiedział z uśmiechem Jack, a jego żona śmiała się, kiedy żegnali się z Amandą, życząc jej wesołych świąt. - W przyszłym roku święta będą znacznie lepsze - obiecała Liz, mając nadzieję, że uda im się do tego przyczynić. Chcieli załatwić dla Amandy takie alimenty, które pozwoliłyby jej i dzieciom na spokojne i wygodne życie. W takim samym komforcie, jeśli nie wyższym, jakim cieszyły się przyjaciółki Phillipa w kupionych przez niego apartamentach. Jednej z nich podarował nawet domek w zimowym kurorcie Aspen, podczas gdy żonie ledwie starczało pieniędzy na zabranie dzieci do kina. Jack nienawidził tego typu facetów, zwłaszcza gdy za nieodpowiedzialne zachowanie ojca musiały płacić dzieci. - Masz nasz domowy telefon? - pytała Liz. Amandą skinęła głową. Wyglądało na to, że zaczyna s odprężać. Przynajmniej na jakiś czas najgorsze ma za sob poza tym że decyzja sądu zrobiła na niej wrażenie. - Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Gdyl on pojawił się dziś wieczorem, gdyby dzwonił i groził < to zadzwoń pod 911, a potem do mnie. Te słowa Liz zabrzmiały trochę nadopiekuńczo, ale rj zaszkodziło przypomnieć o tym Amandzie. W chwilę po niej pełna wdzięczności Amandą pożegnała się, a Ja zdjął marynarkę i krawat i uśmiechnął się do żony z wyra na przyjemnością, jaką daje odprężenie. - Cudownie jest pokonać tego drania. Dostanie za sw je, kiedy trzaśniemy go alimentami, z których w żad> sposób się nie wypłacze. - Poza tym, że śmiertelnie ją nastraszy - przypomnij Liz z poważnym wyrazem twarzy. - Ale przynajmniej, choć wystraszona, będzie mu przyzwoite dochody. Już chociażby dzieciaki na to zasług ją. Nie uważasz, że trochę przesadziłaś z tym numerem 91 Daj spokój, Liz, ten facet jest draniem, ale nie szaleńca - Właśnie o to mi chodzi. Jest wystarczającym drania żeby dzwonić z pogróżkami czy zjawić się w domu i n straszyć ją na tyle, że się ze wszystkiego wycofa. Wte będziemy musieli prosić sąd o unieważnienie nakazu. - Skarbie, o tym nawet nie ma mowy. Nie pozwolę na to. To ty ją nastraszyłaś tym numerem 911. - Chciałam jej tylko przypomnieć, że nie jest sar i może liczyć na pomoc. Jack, to zmaltretowana kobiei Nie myśli racjonalnie, nie stać jej na to, żeby przeciwstaw się byłemu mężowi. To typowa ofiara, o czym doskom wiesz. - A ty jesteś pełna współczucia i kocham cię. Podszedł bliżej i objął ją. Dochodziła już pierwss a kancelaria miała być nieczynna od Bożego Narodzer do Nowego Roku. W domu czekała piątka dzieci, wi oboje wiedzieli, że zajęć im nie zabraknie. Jednak L 10 11 łatwiej od Jacka rozstawała się z pracą. Kiedy była z dziećmi, potrafiła myśleć tylko o nich i to także Jack w niej kochał. - Jacku Sutrherlandzie, kocham cię - powiedziała z uśmiechem, kiedy ją pocałował. Zazwyczaj nie obsypywał jej pieszczotami w biurze, ale w końcu było Boże Narodzenie i przed feriami udało im się zakończyć wszystko, co zamierzali. Również rozprawę Amandy mieli już za sobą. Liz odłożyła akta, Jack zapakował do teczki kilka nowych spraw i pół godziny później się rozjechali. Liz pojechała do domu przygotowywać wigilię, a Jack udał się do śródmieścia, żeby zrobić jeszcze kilka odłożonych na ostatnią chwilę zakupów. Zawsze kończył kupowanie gwiazdkowych prezentów w ostatniej chwili, w przeciwieństwie do Liz, która wszystkie kupowała już w listopadzie. Była osobą wyjątkowo dobrze zorganizowaną, pamiętała o najdrobniejszych szczegółach i jedynie dzięki temu dawała sobie radę i z dużą rodziną, i z pracą zawodową. Pomagała w tym także Carole, wspaniała gospodyni, która pracowała u nich już od czternastu lat i była bardzo przywiązana do dzieci. Liz nie miała ani cienia wątpliwości, że bez niej nie dałaby sobie rady. Carole była mormonką, zaczęła u nich pracować, kiedy miała dwadzieścia trzy lata. Kochała dzieci Sutherlandów niemal tak samo jak rodzice, szczególnie dotyczyło to dziewięcioletniego Jamiego. Jack obiecał wrócić do domu o piątej lub wpół do szóstej. Wieczorem miał jeszcze złożyć nowy rower dla Jamiego. Liz wiedziała też, że w domowym gabinecie będzie koło północy nerwowo pakował prezent dla niej. Ale wigilię Bożego Narodzenia obchodziło się u nich uroczyście. Oboje wynieśli z domu określone tradycje, które były im bliskie, a po wielu wspólnych latach stworzyli z nich świąteczny obyczaj pełen ciepła i przytulności, uwielbiany przez dzieci. Pokonała niewielką odległość, jaka dzieliła kancelarię od domu w Tiburon, i uśmiechając się do siebie, parkowała na podjeździe przy Hope Street. Wszystkie trzy córki właśnie wróciły z zakupów z Carole i wyciągć z samochodu paczki. Megan była smukłą czternastol; ką, trzynastoletnia Annie, zbudowana trochę solidni bardziej przypominała matkę, a jedenastoletnia Racł mimo rudych włosów Liz to prawdziwa podobizna J cka. Trzy siostry zgadzały się zadziwiająco dobrze, tei były najwyraźniej w doskonałym nastroju i pogodi droczyły się z Carole. Uśmiechnęły się na widok zblii jącej się matki. - Co tam knujecie? - Liz otoczyła ramionami Ani i Rachel, lekko zmrużyła oczy, patrząc na Megan. - M< czy znowu masz na sobie mój ulubiony czarny swet< Chyba niepotrzebnie pytam. Jesteś większa ode mr i strasznie go rozciągasz. - Mamo, nic na to nie poradzę, że nie masz biusti odparowała Megan z trochę zażenowanym uśmiechem. Stale "pożyczały" rzeczy swoje i matki, najczęściej zres; bez wiedzy czy zgody właścicielek. Właściwie był to jedy powód sprzeczek między dziewczynkami i trzeba przyzn: niezbyt poważny. Patrząc na swoje córki, Liz czuła szczęśliwa, mieli z Jackiem wspaniałe dzieci i uwielbi przebywać w ich towarzystwie. - Gdzie chłopcy? - spytała Liz, wchodząc do dorr Przy okazji zauważyła, że Annie założyła jej ulubione pa tofle. Sprawa wydawała się beznadziejna: choćby kup im nie wiadomo ile rzeczy, i tak kończyło się na wspólnoi garderoby. - Peter wyszedł z Jessiką, a Jamie jest u kolegi - wyji niła Carole. Jessica była ostatnią dziewczyną Petera. Mi szkała w pobliżu w Belevedere, a Peter przebywał ta znacznie częściej niż we własnym domu. - Za pół godziny mam odebrać Jamiego, chyba że pa chce to zrobić - powiedziała Carole. W wieku dwudziestu trzech lat była ładną, smukłą blo dynką, ale z upływem czasu znacznie przytyła, choć ja! trzydziestosiedmiolatka nadal była ładna i miała wyjątko\ 12 13 i serdeczne podejście do dzieci. Stała się już pełno-lym członkiem rodziny. /łysiałam, że po południu upiekę ciasteczka - tłuma-TJz, odkładając torebkę i zdejmując płaszcz, ejrzała pocztę rozłożoną na kuchennym stole, ale yło tam nic ważnego. Przez okno widać było San :isco po drugiej stronie zatoki. Dom był przytulny ;odny, ponadto roztaczały się stąd piękne widoki. :awda, było im trochę ciasno, ale bardzo ten dom >zy ktoś chce mi pomagać w pieczeniu? - spytała, łowiła to już właściwie do siebie. Dziewczynki po-r do swoich pokojów i najpewniej gadały przez tele-^zwórka najstarszych dzieci nieustannie przepychała zy dwóch domowych telefonach. pracowicie wałkowała ciasto i wycinała ciasteczka icznymi foremkami. Carole zeszła na dół, za pół ny miała jechać po Jamiego. Przy ciasteczkach było ,e sporo pracy i Liz spodziewała się, że Jamie będzie : jej pomagać. Uwielbiał pracować z nią w kuchni. f Carole go przywiozła, zapiszczał z zachwytu, wizę Liz piecze ciasteczka, umoczył palec w surowym e i oblizał go z widoczną przyjemnością. vlogę pomóc? lie był ślicznym dzieckiem, miał gęste, ciemne włosy, ne brązowe oczy i uśmiech, który zawsze trafiał pros-serca matki. Podobnie jak reszta rodziny Liz darzyła :go wyjątkowym uczuciem, dla nich wszystkich na ;e miał pozostać ukochanym dzieckiem. )czywiście. Ale najpierw umyj ręce. Gdzie byłeś? J Timmiego - odpowiedział, odchodząc od zlewu oymi rękami. Matka wskazała mu ręcznik. jak było? J niego w domu nie ma Bożego Narodzenia - wyjaś- powagą, pomagając rozwałkować resztę ciasta. - odparła z uśmiechem Liz. - Oni są Żydami. - Mają świece, l prezenty przez cały tydzień. Dlaczego my nie możemy być Żydami? - Chyba mamy pecha. Ale i tak dobrze wychodzisz na tym jednym świątecznym wieczorze. - Uśmiechnęła się do swojego najmłodszego dziecka. - Prosiłem Mikołaja o rower - oświadczył z nadzieją. -Powiedziałem, że Peter obiecał nauczyć mnie jeździć. - Wiem, skarbie. Pomagała mu napisać ten list do Mikołaja. W głębi szuflady przechowywała wszystkie listy swoich dzieci do Mikołaja, były absolutnie wspaniałe, szczególnie te od Jamiego. Chłopiec podniósł główkę do góry z radosnym uśmiechem, przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Jamie był dzieckiem szczególnym, specjalnym darem w życiu Liz. Urodził się przeszło dwa miesiące za wcześnie, doznał urazów podczas porodu i w wyniku podawania tlenu. Mogło to spowodować ślepotę, ale skończyło się na tym, że Jamie był tylko lekko opóźniony w rozwoju, co czyniło go innym, nieco wolniejszym od rówieśników. Mimo to radził sobie nieźle, chodził do specjalnej szkoły. Był dzieckiem odpowiedzialnym, uważnym i kochającym. Nigdy jednak nie dorówna swoim siostrom i bratu. Wszyscy od dawna już się z tym pogodzili. Początkowo był to szok, dojmująca rozpacz, szczególnie dla Liz. Czuła się winna. Pracowała zbyt ciężko, prowadziła trzy kolejne sprawy, bez żadnej przerwy, przez co nabawiła się ciężkiego stresu. Wcześniej miała dużo szczęścia, żadnych problemów przy porodach. Ta ciąża była bardzo trudna, od początku do końca Liz czuła się źle, a dwa i pół miesiąca przed terminem nagle zaczęła rodzić, przy czym lekarze okazali się zupełnie bezradni. Jamie urodził się w dziesięć minut po jej przyjeździe do szpitala, dla niej był to poród łatwy, ale dla Jamiego katastrofalny. Na początku zanosiło się na jeszcze większe nieszczęście, przez wiele tygodni wydawało się, że dziecko nie przeżyje. Kiedy po sześciu tygodniach pobytu w inkubatorze przywieźli go wreszcie 14 >mu, mieli wrażenie, że to cud. I dalej tak pozostało. [owali go jak specjalny dar miłości, obdarzony w do-i szczególnym rodzajem mądrości. Był najłagodniej- i najlepszym z dzieci, mimo swoich ograniczeń od-:ał się wspaniałym poczuciem humoru. Już dawno :yli się go wielbić i doceniać jego możliwości, zamiast :wać nad tym, kim nie był i kim nigdy nie będzie. Był kiem tak urodziwym, że ludzie zawsze zwracali na uwagę, po czym zaskakiwała ich prostota i bezpo-.iość jego wypowiedzi. Czasami dopiero po dłuższej i uświadamiali sobie jego odmienność i wtedy litowali id nim, co denerwowało rodziców i rodzeństwo. Ile-ludzie mówili, jak bardzo im przykro, Liz odpowia-)o prostu: Niepotrzebnie. To wspaniały dzieciak, ma serce wiel-.k cały świat i wszyscy go kochają. - A on prawie ;e czuł się szczęśliwy, co było dla niej wielką pociechą. Napomniałaś o polewie czekoladowej - zauważył przy-ie Jamie. Uwielbiał ciasteczka z czekoladową polewą często piekła je specjalnie dla niego. Myślałam, że na święta damy tylko czerwony i zielony •. Co ty na to? nyślał chwilę, po czym skinął aprobująco głową. )obrze. Czy mogę dekorować? )czywiście. kazała mu blachę z ciasteczkami w kształcie świątecz-choinek i szprycę z czerwonym kremem. Zabrał się ^tężonej pracy nad pierwszą blachą, po czym przy- sobie następną. Pracowali zgodnie, aż udekorowali czka na wszystkich tacach i Liz wsunęła je do piekar-Zorientowała się, że Jamie jest zafrasowany. ) co chodzi? - zapytała, bo nie ulegało wątpliwości, i go trapi. A skoro raz zaprzątnął sobie czymś uwagę, o było wybić mu to z głowy. ^ jeśli on go nie przyniesie? Cto? - Posługiwali się w rozmowie rodzajem skrótów stenograficznych, doskonale znanych obydwojgu i bardzo wygodnych. - Mikołaj - wyjaśnił Jamie, patrząc na matkę ze smutkiem. - Masz na myśli rower? - Skinął twierdząco głową. -Dlaczego miałby nie przynieść? Przez cały rok byłeś bardzo grzeczny, mój skarbie. Idę o zakład, że przyniesie. - Nie chciała zepsuć mu niespodzianki, ale równocześnie pragnęła go upewnić. - Może myśli, że nie będę umiał jeździć. - Mikołaj nie jest aż tak nierozgarnięty. Oczywiście, że się nauczysz jeździć. Poza tym powiedziałeś mu przecież, że Peter cię nauczy. - Myślisz, że mi uwierzył? - Na pewno. Może teraz pójdziesz się trochę pobawić albo sprawdzić, co robi Carole, a ja cię zawołam, kiedy ciasteczka się upieką. Pierwsze będzie dla ciebie. Uśmiechnął się na tę myśl i wbiegając po schodach na górę w poszukiwaniu Carole zapomniał o Mikołaju. Uwielbiał, kiedy Carole mu czytała, bo sam jeszcze się nie nauczył. Liz wyjęła z szafy kilka prezentów, które tam ukryła, i umieściła je pod choinką, a kiedy ciasteczka się upiekły, zawołała Jamiego. Ale doskonale czuł się z Carole i wcale nie miał ochoty schodzić na dół. Liz wyłożyła ciasteczka na półmisek i postawiła je na kuchennym stole, po czym poszła na górę, żeby zapakować oprawne w skórę dzieła Chaucera, które kupiła dla Jacka. Inne prezenty dla niego były już od wielu tygodni zapakowane, ale na tę książkę natrafiła niedawno, buszując po księgarniach. Reszta popołudnia minęła bardzo szybko. Peter wrócił do domu wcześniej niż ojciec. Wyglądał na uszczęśliwionego i podnieconego, pochłonął garść ciasteczek i zapytał, czy zaraz po kolacji może znowu pójść do Jessiki. - A może tym razem ona przyszłaby do nas? - spytała Liz dość płaczliwym tonem. Ostatnio prawie nie widywali 16 17 a, który zajmował się sportem, siedział w szkole albo >jej dziewczyny. Liz miała wrażenie, że odkąd dostał 3 jazdy, przychodził do domu jedynie na noc. ?.odzice nie pozwolą jej dzisiaj wyjść. W końcu to a Bożego Narodzenia. J nas też jest wigilia - przypomniała mu Liz. W tym sncie do kuchni wkroczył Jamie, wziął z tacy cias- o i spojrzał na starszego brata wzrokiem pełnym bienia. Peter był jego bohaterem. J Timmiego nie ma wigilii. On jest Żydem - oświad- amie rzeczowym tonem. er czułym gestem zmierzwił mu włosy i zjadł kolejną ciasteczek. a je zrobiłem - wyjaśnił Jamie, wskazując na cias- i znikające w ustach brata. Wspaniałe - wyznał Peter z pełnymi ustami, po czym ił się do matki: - Mamo, Jessica nie będzie mogła j wyjść. Dlaczego ja nie mogę pójść do niej? U nas udno. Wielkie dzięki. Potrzebny jesteś w domu, musisz zro- »żne rzeczy - oznajmiła stanowczo Liz. Ausisz mi pomóc przygotować ciasteczka i marchewki .ikołaja i renifera - oświadczył z powagą Jamie. Każ- •oku robili to razem i Peter wiedział, jak bardzo zawie-y byłby Jamie, gdyby tym razem mu nie towarzyszył. L czy będę mógł wyjść, jak on się już położy? - za-Peter i naprawdę trudno było mu odmówić. Był m dzieckiem i dobrym uczniem, właściwie należała ? nagroda. -goda - Liz ustąpiła bez trudu. - Ale musisz wcześnie > jedenastej, obiecuję. dy stali wszyscy troje w kuchni, wrócił Jack, zmęczo-: triumfujący. Zakończył właśnie świąteczne zakupy nial wątpliwości, że znalazł idealny prezent dla Liz. Iześć, wesołych świąt - powiedział, porwał Jamiego w ramiona i uścisnął mocno, co chłopca bardzo rozbawiło. - Co dzisiaj robiłeś, młody człowieku? Gotów na przyjście Mikołaja? - Upiekliśmy mu z mamą ciasteczka. - Pycha. - Jack zjadł jedno, podszedł do Liz, pocałował ją na powitanie, popatrzyli na siebie z wzajemnym uznaniem. - Co mamy na kolację? - Szynkę. Carole upiekła szynkę po południu, a Liz zamierzała przygotować ulubione przez całą rodzinę słodkie kartofle z przyprawami i czerwoną fasolę. A w dzień Bożego Narodzenia zawsze jadali indyka ze "specjalnym" nadzieniem przygotowanym przez Jacka. Liz nalała mężowi kieliszek wina i towarzyszyła mu do salonu. Jamie kroczył tuż za nimi. Peter poszedł zatelefonować do Jessiki, że przyjdzie zaraz po kolacji. Do salonu dobiegły z góry piski, kiedy Peter wyjmował słuchawkę z rąk Megan, rozłączając ją z kolejnym adoratorem. - Hej, wy tam, spokojnie! - zawołał Jack w górę schodów. Usiadł na kanapie obok żony, żeby rozkoszować się atmosferą świąt. Na choince paliły się lampki, a Carole nastawiła płytę z kolędami. Uszczęśliwiony Jamie usiadł przy mamie i podśpiewywał, podczas gdy rodzice pogrążyli się w rozmowie. Po kilku minutach wstał i poszedł na górę poszukać Petera albo Carole. - Martwi się o rower - szepnęła Liz, a Jack się uśmiechnął. Obydwoje zdawali sobie sprawę, jak bardzo Jamie będzie uszczęśliwiony, kiedy dostanie ten rower. Od tak dawna o nim marzył, a w tym roku rodzice wreszcie uznali, że dojrzał już do takiego prezentu. - Całe popołudnie mówił o rowerze, boi się, że Mikołaj mu nie przyniesie. - Złożymy rower, jak on już zaśnie - szepnął Jack i pochylił się, by pocałować Liz. - Pani mecenas, czy mówiłem pani ostatnio, jaka pani jest piękna? 18 19 - Nie, przynajmniej nie w ostatnich dniach. - Uśmiech- ' nęła się do niego. Choć byli małżeństwem od wielu lat i niemal nieustannie przebywali w towarzystwie dzieci, romans między nimi wcale się nie skończył. Jack był w tym doskonały, zawsze potrafił porwać ją na romantyczny wieczór, na przyjemną kolację, a od czasu do czasu na weekend. Czasami bez szczególnego powodu przysyłał jej kwiaty. Nie lada sztuki wymagało utrzymanie romansowej strony związku, skoro razem pracowali i mieli mnóstwo powodów, by się nie zgadzać czy po prostu znudzić się sobą. Ale jakoś nigdy do tego nie doszło, a Liz zawsze z wdzięcznością przyjmowała romantyczne zabiegi Jacka. - Kiedy piekliśmy z Jamiem ciastka po południu, myślałam o Amandzie Parker. Mam nadzieję, że ten drań nie narobi jej kłopotów po dzisiejszej rozprawie. Ja mu po prostu nie ufam. - Musisz się nauczyć zostawiać pracę w biurze - ostudził ją Jack i nalał sobie kolejną lampkę wina. Udawał, że jemu znacznie lepiej wychodziło to zostawianie pracy w biurze. - Czy to przypadkiem nie twoja teczka leży w przedpokoju wyładowana papierami? A może mi się tylko wydawało? Jack skwitował te przekomarzania uśmiechem. - Po prostu noszę ją ze sobą, ale nie myślę o niej. Tak jest znacznie lepiej. - Na pewno! Liz wiedziała swoje, bo zbyt dobrze znała męża. Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem poszła szykować kolację. Tego wieczoru długo nie wstawali od stołu, rozmawiali z dziećmi, śmieli się co chwila. Mówili o zabawnych epizodach, jakie wydarzyły się w poprzednich latach. Jamie brał żywy udział w rozmowie. Przypomniał, jak to babcia przyjechała na święta i nalegała, żeby wszyscy poszli na pasterkę, a potem zasnęła w kościele, a oni dostali ataku śmiechu, bo chrapała na cały głos. Liz uświadomiła sobie, że bardzo się cieszy z tego, iż matka postanowiła w roku spędzić święta u brata. Trudno było wytrzymać: w okresie świątecznym, pouczała wszystkich, co i jak; robić, narzucała własne dziwactwa i przyzwyczajenia wsze też dręczyła Liz z powodu Jamiego. Po jego uro niu była wstrząśnięta, nazywała to tragedią, co ZP robiła w dalszym ciągu przy każdej nadarzającej się ot kiedy tylko Jamie jej nie słyszał. Uważała, że powinn go wysłać do szkoły specjalnej, żeby nie stanowił "cięż dla pozostałych dzieci. Liz wściekała się za każdym ra kiedy to słyszała. Jack radził, żeby po prostu nie zwn uwagi na gadanie matki. Jamie stanowił ważną czesi dziny i za nic na świecie nie odesłaliby go z domu. R dzieci byłaby tym oburzona. Niemniej Liz zawsze wpi w złość, ilekroć matka wyrażała się negatywnie o Jam Jak co roku Peter pomógł Jamiemu wystawić n i ciasteczka dla Mikołaja, a na renifera czekał talerz chewek i miseczka soli. Jamie podyktował Peterowi l do Mikołaja w sprawie roweru, nalegał również, Mikołaj nie zapomniał o naprawdę wspaniałych prezei dla Petera i sióstr. "Dziękuję, Mikołaju", podyktow zakończenie i z zadowoleniem kiwał głową, kiedy '. odczytał mu głośno cały list. - Czy powinienem mu powiedzieć, że nic się nie s1 jak nie przyniesie roweru? - dopytywał się z zaniepok miną. - Nie chciałbym, żeby się głupio czuł, jeśli g przyniesie. - Nie, myślę, że tak jest dobrze. Poza tym byłe; grzeczny. Założę się, że przyniesie. - Wszyscy wiec że Jamie dostanie tak upragniony rower i nie mog doczekać świątecznego poranka. W końcu Liz położyła synka do łóżka. Megan jak z\ rozmawiała przez telefon, a Rachel i Annie chich w swoim pokoju, przymierzając wzajemnie swoje cii Peter pomógł Jackowi złożyć rower i poszedł do Je Liz sprzątała w kuchni i szykowała kolację na nasi 21 20 dzień. Carole poszła zanieść coś przyjaciółce, a Liz obiecała jej, że sama posprząta po kolacji. Był to pogodny, szczęśliwy wieczór, przepojony atmosferą świąt, Liz i Jack cieszyli się perspektywą odpoczynku i długiego weekendu. Pracowali ciężko i rozkoszowali się czasem, który mogli spędzać z dziećmi. Właśnie wchodzili powoli po schodach, trzymając się za ręce, kiedy zadzwoniła Amanda Parker. Telefon odebrała Megan. Liz poszła z nią porozmawiać i od razu się zorientowała, że Amanda płacze. Prawie nie mogła mówić. - Tak mi przykro, że dzwonię w wigilię. Ale przed chwilą zadzwonił Phil i... - Zaczęła szlochać, a Liz próbowała ją uspokoić. - Co powiedział? - Powiedział, że jeśli nie każę wam wszystkiego odmrozić, to mnie zabije. Mówi, że nie da mi nawet dziesięciu centów na utrzymanie, że mogę razem z dziećmi zdechnąć z głodu, bo jego to nic nie obchodzi. - Tak się nie stanie i dobrze o tym wiesz. Musi cię utrzymywać. Po prostu próbuje cię nastraszyć. Co zresztą nieźle mu się udawało. Liz nie cierpiała takich sytuacji, gdy bezradnie słuchała o obelgach, jakie spadały na lubianą klientkę. Niektóre historie opowiedziane wcześniej przez Amandę przyprawiały ją o dreszcze. Mąż bił Amandę i terroryzował ją do tego stopnia, że przez długie lata nie mogła się zdecydować, by od niego odejść. A teraz musiała się trzymać, znosząc jego groźby, dopóki nie uda się im uzyskać dla niej takich warunków, na jakie zasługiwała. Liz zdawała sobie sprawę, że dla Amandy nie było to łatwe, stanowiła bowiem idealny typ ofiary. - Nie odbieraj już dzisiaj telefonów - poradziła spokojnym głosem. - Pozamykaj drzwi i siedź z dziećmi w domu, a jeśli usłyszysz na zewnątrz coś podejrzenego, dzwoń na policję. Dobrze? On po prostu próbuje cię nastraszyć. Pamiętaj, że to tchórz, który lubi się znęcać. Jeśli się nie poddasz, zrezygnuje. Amanda nie wydawała się przekonana. - Mówi, że mnie zabije. - Jeśli w dalszym ciągu będzie ci groził, zdobędziem; w przyszłym tygodniu kolejny nakaz sądowy. A jeśli poten się do ciebie zbliży, pójdzie do więzienia. - Dziękuję - powiedziała Amanda z nieznaczną ulg w głosie. - Przykro mi, że zawracam wam głowę w wigilią - Nie zawracasz nam głowy. Po to jesteśmy. Jak bę dziesz nas potrzebowała, to zadzwoń. - Już mi lepiej. Ta rozmowa mi pomogła. Amanda mówiła to z wdzięcznością, a Liz poczuła przy pływ serdecznych uczuć dla swojej klientki, którą czek tak nieprzyjemne Boże Narodzenie. - Tak bardzo mi jej żal - powiedziała do Jacka chwil później, wchodząc do sypialni. Rozmawiała z Amand przez telefon w korytarzu. - Nie jest przygotowana n kontakty z tym draniem. - Dlatego właśnie ma nas jako obrońców. Jack zdążył już zdjąć buty i spacerował po sypialr w skarpetkach, ciesząc się w duchu z prezentu, jaki kup: dla żony. Kiedy jednak spojrzał na Liz, zorientował si^ że naprawdę jest zaniepokojona. - Sądzisz, że odważy się teraz ją skrzywdzić? - spytałe Phillip Parker krzywdził swą żonę już od wielu lat, al od jakiegoś czasu żyli w separacji. - Nie. Myślę, że próbuje ją zastraszyć. O co mu tera chodzi? O odwołanie dzisiejszego nakazu. Może próbowa na różne sposoby, a my i tak niczego nie odwołamy, o czyn on doskonale wie. - Biedna Amanda. To dla niej takie trudne. - Po prostu musi się uodpornić i przebrnąć przez to di końca. My jej w tym pomożemy, a jemu też przejdzie. M; wystarczająco dużo, by pójść z nią na korzystną ugod> i ustalić alimenty dla niej i dla dzieci. Jak będzie trzeba niech trochę zaoszczędzi na jednej ze swoich przyjaciółek - Może właśnie tego się obawia. 23 22 Liz uśmiechnęła się i popatrzyła z podziwem na męża. Zdejmował koszulę i jak zawsze wydał jej się niewiarygodnie przystojny. W wieku czterdziestu czterech lat w dalszym ciągu miał silne, wysportowane ciało i mimo siwych włosów wyglądał bardzo młodo. - Dlaczego się uśmiechasz? - Myślałam o tym, jaki jesteś wspaniały. Wyglądasz lepiej i bardziej pociągająco niż w dniu naszego ślubu. - Chyba psuje ci się wzrok, moja droga, ale bardzo się z tego cieszę. Ty też wyglądasz pięknie. Nikt by się nie domyślił, że czterdzieste j ednoletnia Liz urodziła piątkę dzieci. Jack podszedł i pocałował żonę, po czym oboje zapomnieli o Amandzie Parker i jej problemach. Bez względu na to, jak bardzo ją lubili i jak serdecznie jej współczuli, stanowiła część ich życia zawodowego, o którym teraz należało zapomnieć, aby cieszyć się Bożym Narodzeniem, sobą nawzajem i dziećmi. Siedząc na łóżku, oglądali przez chwilę telewizję. Dziewczynki przed położeniem się spać przyszły powiedzieć dobranoc, punktualnie o jedenastej Liz usłyszała, że wrócił Peter. Zawsze przestrzegał wyznaczonej godziny. Po obejrzeniu dziennika zgasili światło i spleceni uściskiem wślizgnęli się pod kołdrę. Liz uwielbiała przytulać się do męża, a kiedy szepnął jej coś do ucha, zachichotała, wstała, podeszła na palcach do drzwi i zamknęła je na klucz. Nigdy nie wiadomo, kiedy któreś z dzieci zechce tu wejść, tym bardziej że Jamie często budził się w nocy i przychodził po pomoc, bo chciał się napić wody i czekał, że ktoś go z powrotem utuli w łóżku. Ale po przekręceniu klucza w zamku sypialnia należała wyłącznie do nich, więc kiedy Jack zsunął koszulkę nocną Liz i pocałował ją, jęknęła cichutko. Idealna wigilia Bożego Narodzenia. Rozdział drugi O wpół do siódmej rano w pierwszy dzień świąt Jamie przyszedł do nich do łóżka. Liz miała już na sobie nocną koszulę, a przed zaśnięciem otworzyli drzwi do sypialni. Kiedy chłopczyk ułożył się obok Liz, Jack jeszcze spal głębokim snem, ubrany tylko w górę od piżamy. Liz i Jack przez całą noc spali mocno do siebie przytuleni. Jamie dopytywał się, czy już można zejść na dół, ale wszyscy domownicy jeszcze spali w najlepsze. - Za wcześnie, skarbie - szepnęła Liz. - Może pośpisz tu z nami jeszcze trochę. Noc się nie skończyła. - A kiedy będzie czas, żeby zejść? - Najwcześniej za dwie godziny. Miała nadzieję zatrzymać go możliwie najdłużej. Jeśli się uda, to chociaż do ósmej. Pozostałe dzieci były już na tyle duże, że nie chciały wstawać o świcie, ale Jami był bardzo podekscytowany. W końcu Liz poszła z nim cichutko do jego pokoju, pocałowała go i dala pudło z klockami Lego do zabawy. - Jak nadejdzie czas, przyjdę po ciebie - obiecała. Jamie zabrał się do konstruowania budowli z klocków, a ona wróciła jeszcze na godzinkę do Jacka. Uśmiechała się do siebie, tuląc się do niego w ciepłym i wygodnym łóżku. Było już po ósmej, kiedy Jack wreszcie się obudził, a do 25 sypialni znowu wkroczył Jamie. Oświadczył, że już mu zabrakło klocków. Liz pocałowała męża, który odpowiedział jej zaspanym uśmiechem, wspominając przyjemności minionej nocy. Jamiego wysłano, by obudził pozostałych członków rodziny. - Od dawna nie śpisz? - spytał Jack, przyciągając ją do siebie ruchem pełnym rozleniwienia. - Jamie przyszedł o wpół do siódmej. Okazał dużą cierpliwość, ale chyba już dłużej nie wytrzyma. Po pięciu minutach Jamie z powrotem wkroczył do sypialni rodziców, a za nim cisnęli się pozostali. Dziewczynki robiły wrażenie nie do końca obudzonych, a Peter otaczał Jamiego ramieniem. Poprzedniego wieczoru pomagał w składaniu roweru i teraz uśmiechał się na myśl o tym, jak bardzo malec się ucieszy. - Wstawaj, tato - powiedział ze śmiechem, ściągając z ojca kołdrę, a Jack z jękiem obrócił się na bok i usiłował schować głowę pod poduszkę, co zachęciło córki do psot. Zanim zdążył się obronić, Annie i Rachel rzuciły się na niego, Megan zaczęła go łaskotać. Jamie chichotał z zachwytu, a Liz wstała i włożyła szlafrok, nie spuszczając oczu z tej rodzinnej scenki. Nagle wszystko stało się plątaniną rąk i nóg, jakby dzieci znów były małe, a ojciec, broniąc się przed nimi, wciągnął do łóżka również Jamiego. Liz ze śmiechem obserwowała ten wielki kłąb rozchichotanych dziecięcych ciał, w końcu wyratowała Jacka z opresji, oświadczając, że pora już zejść na dół i przekonać się, co przyniósł Mikołaj. Zanim zdążyła dopowiedzieć to do końca, Jamie jako pierwszy wyskoczył z łóżka, rzucił się do drzwi, a dziewczynki ze śmiechem poszły w jego ślady. Na końcu kroczył Peter z ojcem. Jamie był już w połowie schodów, kiedy pozostali wychodzili z sypialni rodziców. Nie mógł zobaczyć swoich prezentów, dopóki nie znalazł się za zakrętem schodów. Na widok błyszczącego, pięknego czerwonego roweru zrobił taką minę, że Liz zakręciły się łzy w oczach. Wyraz twarzy Jamiego w chwili, gdy zoba- czyi rower, to była prawdziwa magia świąt Bożego Narc dzenia, więc cała rodzina wpatrywała się w niego z radość: i dumą, kiedy pędził do swojego prezentu. Liz przytrz^ mała rower, żeby mógł na niego wsiąść, a potem Pete prowadząc za kierownicę, obwiózł go uroczyście woki salonu, starając się nie rozjechać pozostałych prezentów Jamie był tak podekscytowany, że wręcz trudno było zn zumieć, co mówi. - Dostałem! Dostałem! Mikołaj dał mi rower! - wykrz? kiwał do wszystkich. Jack nastawił tymczasem płytę z kolędami. Nagle ca dom wypełniła świąteczna atmosfera. Dziewczynki równif zabrały się do rozpakowywania swoich prezentów, a P< terowi w końcu udało się namówić Jamiego, żeby na chwi zsiadł z roweru, wtedy obaj będą mogli obejrzeć pozosta prezenty. Jack oglądał już dzieła Chaucera i kaszmirom marynarkę, którą Liz kupiła mu u Neimana Marcusa. L z zachwytem przyjęła złotą bransoletkę, kupioną przf Jacka poprzedniego dnia. Bransoletka była wręcz idealn zachwyciła się nią dokładnie tak, jak tego oczekiwał ofi; rodawca. Spędzili pół godziny na otwieraniu prezentów i wyd; waniu okrzyków zachwytu, po czym Jamie znowu wsiai na rower, a Peter pomagał mu zachować równowagę. L poszła do kuchni, by przygotować śniadanie. Zamierza podać naleśniki, kiełbaski i bekon, typowe świąteczne śnii danie. Smażyła naleśniki i nuciła kolędy, kiedy do kuchi wszedł Jack, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Jeszcze n powtórzyła, jak bardzo jej się podoba bransoletka. - Liz, kocham cię - powiedział, patrząc na nią czule. Czy zastanawiasz się czasami nad tym, jakie masz szczęs cię? - Przy tych słowach spojrzał w kierunku salonu, ską dochodziły radosne odgłosy. - Robię to mniej więcej sto razy dziennie, czasem naw< częściej. - Podeszła do męża, objęła go, a on mocno ; przytulił. 26 liii - Dziękuję ci za wszystko... nie mam pojęcia, jak sobie zasłużyłem na ciebie, ale cieszę się, że mamy siebie nawzajem. - Trzymając ją w ramionach, wypowiedział te słowa wyjątkowo miękko. - Ja też - odparła i pospieszyła do kuchenki, by przewrócić bekon i kiełbaski. Jack zrobił kawę i ponalewał sok pomarańczowy, a Liz tymczasem skończyła smażenie. Po krótkiej chwili zasiedli wszyscy do śniadania; rozmawiali o prezentach, śmieli się, droczyli między sobą. Jamie położył rower w kuchni na podłodze tuż obok swojego krzesła. Gdyby mu pozwolili, jadłby śniadanie, siedząc na nim. - Jakie macie plany na dzisiaj? - spytał Jack, nalewając sobie drugą filiżankę kawy. Wszyscy pozostali zaczęli stękać, że strasznie się objedli. - Niedługo muszę zabrać się do indyka - powiedziała Liz, spoglądając na zegar. Kupiła prawie dziesięciokilo-gramowego indyka, który będzie się piekł co najmniej pół dnia. A Jack musiał przygotować swoje sławne nadzienie. Dziewczynki oznajmiły, że chcą przymierzyć gwiazdkowe ciuszki i zadzwonić do przyjaciółek. Peter chciał ponownie wpaść do Jessiki, ale musiał obiecać Jamiemu, że wróci niedługo i pomoże mu jeździć na nowym rowerze. Jack oświadczył, że na chwilę wstąpi do biura. - W pierwszy dzień świąt? - Liz spojrzała na niego zaskoczona. - Tylko na parę minut. - Wyjaśnił, że zapomniał zabrać akta, które chciałby przejrzeć podczas weekendu. - Może zostawisz to do jutra? Dzisiaj nie będą ci przecież potrzebne. Liz usiłowała go powstrzymać. Zaczyna się zachowywać jak pracoholik. W końcu był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. - Będę się czuł lepiej, wiedząc, że mam te akta w domu. Jutro rano spokojnie je przejrzę. - Patrzył przepraszająco na żonę. - Coś mi wczoraj mówiłeś o zostawianiu pracy w biu rze? Panie mecenasie, lepiej przestrzegać własnych nauk - Podjadę tylko na pięć minut, potem wrócę i zrobi nadzienie. Nawet się nie zorientujesz, a już będę z po wrotem. - Uśmiechnął się do niej, pocałował i pomóg sprzątnąć ze stołu. Liz została w kuchni i zabrała się do indyka. Po pć godzinie Jack zszedł z góry świeżo ogolony, w spodniacl koloru khaki i w czerwonym swetrze. - Potrzebujesz czegoś? - zapytał przed wyjściem, a Li pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się. - Tylko ciebie. W odróżnieniu od niektórych znanycl mi osób nie zamierzam pracować podczas tego weekendu W okresie świątecznym robię sobie jeden wolny dzień. Liz w dalszym ciągu była w szlafroku, rude włosy, pros te i lśniące, spływały niemal do ramion, wielkie zielon oczy z miłością wpatrywały się w męża. Dla niego ni postarzała się nawet o jeden dzień od chwili ślubu. - Kocham cię, Liz - powiedział ciepło, pocałował j; i z uśmiechem skierował się w stronę drzwi. Przez całą drogę do biura myślał o niej. Podjechał n swoje miejsce na parkingu przed budynkiem. Otworzy drzwi do kancelarii własnym kluczem, ale nie zamknął icl za sobą. Wyłączył alarm i wszedł do gabinetu. Dokładni wiedział, gdzie leżą potrzebne mu akta, wiedział też, ż ich znalezienie zabierze mu najwyżej minutę. Miał ju z powrotem włączyć alarm, kiedy usłyszał kroki w hallu Wiedział, że w budynku nie ma nikogo i zastanawiał się czy Liz nie przyjechała za nim, choć to nie miałoby naj mniejszego sensu. Wyjrzał przez drzwi, żeby sprawdzić czy rzeczywiście ktoś za nim wszedł. - Halo? - zawołał. Nikt mu nie odpowiedział, ale usłyszał szmer, dziwny metaliczny szczęk, a kiedy wyszedł zza rogu korytarza nagle znalazł się twarzą w twarz z Phillipem Parkerem mężem Amandy. Parker miał wrogi wyraz twarzy, wygląda 28 29 ujnie i brudno, jakby miał kaca. Jack lekko opuścił : i zobaczył, że Parker trzyma w ręku wycelowany 50 rewolwer. Poczuł dziwny spokój, kiedy odezwał męża swojej klientki. 'bil, odłóż broń. Tutaj nie jest ci potrzebna, "y sukinsynu, nie będziesz mi mówił, co mam robić, ało ci się, że możesz mnie upieprzyć, co? Że mnie szysz. Ale nic z tego. Okręciłeś ją dokoła palca, robi tko, co chcesz; myślisz, że oddajesz jej przysługę, z wiedzieć, co dla niej zrobiłeś? s zorientował się nagle, że Parker płacze i że ma na ie krwawą plamę. Sprawiał wrażenie szaleńca. Jack siał, że jest albo po narkotykach, albo po alkoholu, iwywał się irracjonalnie i histerycznie, kiedy beł- owiedziałem, że ją zabiję, jak się nie cofniecie... nie >lę wam na to... nie możecie mi zamrozić wszystkiego tinie upieprzyć... powiedziałem jej, żeby to zrobiła... działem... ona nie ma prawa... wy nie macie prawa... 'nil, to potrwa tylko miesiąc, póki nie podasz nam nacji, o które prosiliśmy. W każdej chwili możemy wołać. Jeśli chcesz, to w poniedziałek. Nie przejmuj c. - Głos Jacka był niski, spokojny i kojący, ale serce i mu jak szalone. śfie mów mi, co mam robić. Zresztą i tak jest za i. To już bez znaczenia. Wszystko zrujnowałeś. Zmu-nnie do tego. )o czego cię zmusiłem, Phil? - Jack wyczuł jednak iktownie, o co chodzi, zanim jeszcze Phil Parker to wiedział. Liz miała rację, posunęli się za daleko, •wując go, Jack nagle przestraszył się o Amandę. Co r zrobił jej czy dzieciom? Nabiłem ją - powiedział Parker bezbarwnie i natych-zaczął szlochać. - To twoja wina. Nie chciałem tego :. Ale musiałem. Chciała zabrać wszystko, co mam.... tko, prawda? Ta mała dziwka... nie miałeś prawa... niby co miałem robić, jak wszystko zamroziłeś? Zdechnąć z głodu? Jack zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu odpowiadać na te pytania, mógł jedynie modlić się, by Phil nie mówił prawdy. - Phil, skąd wiedziałeś, że tu będę? - spytał spokojnie. - Jechałem za tobą. Całe rano czekałem przed twoim domem. - Gdzie jest Amanda? - Powiedziałem ci... nie żyje. - Wytarł nos rękawem, a krew z marynarki rozmazała mu się na twarzy. - A gdzie są dzieci? - Były z nią. Tam je zostawiłem - powiedział, cicho pochlipując. - Dzieci też zabiłeś? Phil pokręcił głową przecząco i wycelował pistolet w Jacka. - Zamknąłem je z nią w jej sypialni. - Słysząc te słowa, Jack poczuł skurcz żołądka. - A teraz muszę zabić ciebie. To będz