tytuł: "Dom przy Hope street" autor: Danielle Steel Tytuł oryginału THE HOUSE ON HOPE STREET (c) Copyright 2000 by Danielle Steel pright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001 Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych Ewa Łukasik Redakcja v •• • Emilia Stawska Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Urszula Przasnek • Bożenna Burzyńska Bertelsmann Media Sp. z o.o. Warszawa 2001 Skład KOLONEL Druk i oprawa GGP Media, PóSneck ISBN 83-7227-837-7 Nr 2902 Jack i Liz Sutherlandowie spotkali się z Amandą Parker o dziesiątej rano w wigilię Bożego Narodzenia. W okręgu Marin na północy San Francisco ranek był słoneczny. Amandą robiła wrażenie przerażonej i zdenerwowanej. Była drobną, delikatną blondynką, ręce drżały jej niemal niedostrzegalnie, kiedy systematycznie darła papierową chusteczkę. Przez ostatni rok Jack i Liz prowadzili jej sprawę rozwodową, tworzyli zgrany zespół, a wspólną kancelarię prawa rodzinnego założyli przed osiemnastu laty, zaraz po ślubie. Lubili razem pracować i już od dawna wytworzył się między nimi rodzaj wygodnej rutyny. Prowadzenie kancelarii sprawiało im przyjemność, poza tym robili to dobrze. Świetnie się uzupełniali, choć ich styl pracy był diametralnie różny. Niepostrzeżenie i właściwie nieświadomie wykształcili schemat typu dobry gliniarz/zły gliniarz, który okazał się bardzo korzystny zarówno dla nich, jak i dla klientów. Jack zawsze odgrywał rolę bardziej agresywnego, zmierzającego do konfrontacji, prawdziwy lew sali sądowej, walczący o lepsze warunki i większe alimenty, bezlitośnie osaczający przeciwników w rogu, z którego nie mieli wyjścia, jeśli nie przystali na to, czego chciał dla swojego klienta. Liz, łagodniejsza, czuła na niuanse, w razie potrzeby trzymała klientkę za rękę i walczyła o prawa dzieci. Czasami ta różnica stylów prowadziła do sporów 5 ' zy partnerami, jak miało to miejsce w przypadku idy. Mimo niecnego postępowania męża wobec idy, mimo jego gróźb, nieustannych obelg słownych, ^m nawet rękoczynów, Liz uważała, że żądania Jacka c niego są zbyt wygórowane. Oszalałaś? - zapytał ją Jack przed przyjściem Aman-Zobacz, co ten facet z nią wyprawia. Utrzymuje trzy inki, oszukuje ją od dziesięciu lat, ukrywa swój mama w nosie własne dzieci, a teraz chce się wycofać żeństwa tak, żeby nie kosztowało go to ani grosza, co mamy zrobić, twoim zdaniem? Założyć mu fun-:>owierniczy i podziękować za stracony czas i fatygę? [acku odezwała się irlandzka waleczność, a choć to Liz aimi płomiennie rudymi włosami i błyszczącymi zieli oczami robiła wrażenie osoby o ognistym tempera-ie, była w istocie znacznie bardziej od niego ugodowa, opatrywał się w nią ciemnymi oczami, wzrokiem nie-iowrogim. Od trzydziestego roku życia miał zupełnie vłosy. Bliscy znajomi czasami podkpiwali, mówiąc, że lominają Katharine Hepburn i Spencera Trący. Jed-limo namiętnych sporów, wszyscy, i na sali sądowej, i nią, doskonale wiedzieli, że ta para szaleje za sobą. :o trwałe, kochające się małżeństwo, stanowili rodzinę jcą powszechną zazdrość, z piątką uwielbianych dzie-tórych czwórka miała płomieniście rude włosy matki, nłodszy chłopiec czuprynę ciemną, jak niegdyś Jack. fie twierdzę, że Phillip Parker nie zasługuje na cięgi -czyła cierpliwie Liz. - Próbuję ci jedynie powiedzieć, nści się na niej, jeśli zaczniemy go zbytnio naciskać. \. ja ci mówię, że tego właśnie mu potrzeba, bo inaczej będzie nią poniewierał. Trzeba go trafić w takie :e, żeby poczuł, i najlepiej zacząć od portfela. Liz, nale wiesz, że podobnych wybryków nie można puś-azem. Jsuwasz mu ziemię spod nóg i paraliżujesz interesy, co mówiła, nie było pozbawione sensu, ale twarda taktyka Jacka opłaciła się już bardzo licznym klientom. Udawało mu się wywalczyć dla nich takie odszkodowania, o jakich mogłoby marzyć jedynie kilku adwokatów. Znany był z tego, a teraz szczególnie mu zależało, żeby zdobyć jak najwięcej pieniędzy dla Amandy. Phillipowi Parkerowi udało się co prawda ukryć wiele milionów dolarów, miał też doskonale prosperującą firmę komputerową, ale żonie i trójce dzieci dawał akurat tyle pieniędzy, żeby nie umarli z głodu. A od czasu separacji z najwyższym trudem wyciągała od niego tylko tyle, by wyżywić i ubrać dzieci. Sytuacja stała się jeszcze bardziej paradoksalna, kiedy uświadomili sobie, ile wydaje na swoje przyjaciółki, nie wspominając już o tym, że właśnie kupił nowiutkiego porsche'a. Amandy nie stać było nawet na kupienie deskorolki synowi pod choinkę. - Zaufaj mi, Liz. Ten facet jest brutalem, ale zacznie kwiczeć jak prosiak, kiedy go przyciśniemy w sądzie. Wiem, co robię. - Jack, jeśli przyciśniesz go za mocno, zrobi jej krzywdę. - Akurat ta sprawa przerażała Liz od chwili, gdy Amanda opowiedziała im, jakie tortury psychiczne cierpiała od dziesięciu lat, i jak dwukrotnie została dotkliwie pobita. Po każdym biciu odchodziła od męża, ale potrafił skłonić ją do powrotu obietnicami, szantażem emocjonalnym, groźbami i prezentami. Liz nie miała najmniejszych wątpliwości, że Amanda boi się go śmiertelnie, przyznawała zresztą, że ma ku temu powody. - Jeśli będzie trzeba, załatwimy nakaz sądowy - zapewnił żonę Jack na chwilę przed tym, jak do biura wkroczyła Amanda. Zaczął więc wyjaśniać, co zamierza zrobić tego ranka w sądzie. W zasadzie postara się zamrozić wszystkie znane aktywa, paraliżując w ten sposób działalność firmy dopóty, dopóki nie uzyskają od Parkera wszystkich dodatkowych informacji finansowych. Cała trójka zgadzała się co do jednego: Phillip Parker nie będzie tym zachwycony. Amanda słuchała wywodów Jacka z wyraźnym przerażeniem. 7 - Nie jestem pewna, czy powinniśmy to zrobić - powiedziała miękko, szukając wzrokiem poparcia u Liz. Jack zawsze trochę ją przerażał, ale Liz uśmiechnęła się do niej zachęcająco, choć sama wcale nie była pewna, czy Jack rzeczywiście wie, co robi. Na ogół miała do niego pełne zaufanie, ale w tym przypadku niepokoiło ją tak ostre podejście do sprawy. Nikt jednak bardziej od Jacka Sutherlanda nie uwielbiał staczać bojów, zwłaszcza zwycięskich, w imieniu pokrzywdzonych. A tym razem bardzo pragnął zwycięstwa swojej klientki. Uważał, że Amanda na to zasługuje, z czym Liz w zupełności się zgadzała, choć nie bardzo podobał jej się sposób, który miał prowadzić do tego zwycięstwa. Liz wyczuwała, że zbytnie naciskanie Phillipa Parkera może być niebezpieczne. Przez następne pół godziny Jack tłumaczył Amandzie swoją strategię, a o godzinie jedenastej weszli do sali sądowej na rozprawę. Był tam już Phillip Parker ze swoim adwokatem, a jego spojrzenie ostentacyjnie wyrażało wyraźny brak zainteresowania Amanda. Jednak chwilę później, kiedy uznał, że nie jest obserwowany, popatrzył na żonę tak wymownie, że Liz poczuła na plecach dreszcz przerażenia. Sposób bycia Phillipa Parkera miał przypomnieć Amandzie, kto jest panem sytuacji. Spoglądał na nią wzrokiem przerażającym i poniżającym zarazem tylko po to, by po chwili uśmiechnąć się do niej serdecznie, jakby chciał wprowadzić ją w stan skrajnej niepewności. Bardzo to było sprytne, wyraźna informacja posyłana w ułamku sekundy wywierała bowiem na Amandzie zamierzony efekt. Nie ulegało wątpliwości, że jej zdenerwowanie rośnie w błyskawicznym tempie, pochyliła się, by szepnąć coś do Liz w oczekiwaniu na przybycie sądu. - On mnie zabije, jeśli sędzia zamrozi jego aktywa -powiedziała rozstrzęsiona, tak cicho, że tylko Liz mogła ją usłyszeć. - Fizycznie? - spytała Liz wyraźnym szeptem. - No nie... chyba nie... ale się wścieknie. Jutro ma przyjechać po dzieci i nie mam pojęcia, co mu powiem. - Nie możesz z nim rozmawiać - oświadczyła stanowi Liz. - Czy ktoś inny nie mógłby zawieźć do niego dzie Amanda w milczeniu pokręciła głową. Wyglądała bezbronnie, że Liz pochyliła się do męża i szepnęła: - Nie przeholuj. Skinął twierdząco, przekładając jakieś papiery, po cz podniósł głowę i uśmiechnął się przelotnie najpierw Liz, potem do Amandy. Z tego uśmiechu obydwie \ wnioskowały, że doskonale wie, co robi, jak wojów gotów do wyruszenia w bój, którego nie zamierza przegi I jak zwykle, nie przegrał. Po wysłuchaniu matactw Phillipa Parkera i jego ad\ katów sędzia zgodził się zamrozić aktywa i monitoro\ działalność firmy przez trzydzieści dni, dopóki Par nie ujawni informacji niezbędnych prawnikom jego że do zawarcia układu. Adwokat Parkera gwałtownie p testował, spierając się z sędzią, który jednak nie zgoc się go wysłuchać, a w chwilę później uderzeniem mło zarządził koniec posiedzenia. Po kilku sekundach Par wypadł z sali sądowej, obrzuciwszy przedtem złowro^ spojrzenim swoją już niemal eks-żonę. Patrząc na nie Jack uśmiechał się promiennie od ucha do ucha, następ spakował akta do teczki i z miną zwycięzcy popati na żonę. - Dobra robota - powiedziała spokojnie Liz, dostr gając kątem oka, że w Amandzie wzbiera panika. G wychodzili z sali sądowej, nie odezwała się słowem żadnego z nich. Liz patrzyła na nią ze współczuciem. - Amando, wszystko będzie dobrze. Jack ma rację. T ko w ten sposób mogliśmy go skłonić do zwrócenia na i uwagi. - Z punktu widzenia zawodowego i strategiczne Liz uznawała te racje, niepokoiła się jednak o swoją klie: kę i za wszelką cenę chciała ją pocieszyć. - Czy możesz postarać, żeby ktoś był u ciebie, kiedy mąż zjawi się dzieci? - Rano przyjedzie moja siostra z dziećmi. 8 - Amando, to tchórzliwy brutal - uspokajał Jack. - Nic ci nie powie w obecności osób postronnych. Dotychczas tak rzeczywiście było. Ale tym razem został osaczony. Nigdy wcześniej nie wyraziła zgody, by posunęli się tak daleko, ale od paru miesięcy poddawała się psychoterapii i próbowała okazać się odważniej sza i nie ulegać tak łatwo tyranii Phillipa, słownej, fizycznej czy finansowej. Był to dla niej zasadniczy krok, miała nadzieję, że kiedy przestanie drżeć ze strachu, będzie dumna, iż zdobyła się na taką decyzję. I chociaż Jack chwilami też ją przerażał, miała do niego pełne zaufanie i tym razem postąpiła dokładnie według jego zaleceń. Sama była zdumiona, że sędzia odniósł się do niej tak przychylnie. W drodze powrotnej do kancelarii Jack powiedział, że jest to ważna wskazówka. Sędzia chciał jej pomóc i bronić jej, zamrażając aktywa Phillipa, żeby go zmusić do udzielenia informacji, której domagają się od miesięcy. - Wiem, że ma pan rację - powiedziała z westchnieniem, patrząc na nich oboje. - Po prostu to mnie przeraża. Wiem, że muszę mu się postawić, ale kiedy on się rozzłości, wstępuje w niego szatan. - We mnie też - powiedział z uśmiechem Jack, a jego żona śmiała się, kiedy żegnali się z Amandą, życząc jej wesołych świąt. - W przyszłym roku święta będą znacznie lepsze - obiecała Liz, mając nadzieję, że uda im się do tego przyczynić. Chcieli załatwić dla Amandy takie alimenty, które pozwoliłyby jej i dzieciom na spokojne i wygodne życie. W takim samym komforcie, jeśli nie wyższym, jakim cieszyły się przyjaciółki Phillipa w kupionych przez niego apartamentach. Jednej z nich podarował nawet domek w zimowym kurorcie Aspen, podczas gdy żonie ledwie starczało pieniędzy na zabranie dzieci do kina. Jack nienawidził tego typu facetów, zwłaszcza gdy za nieodpowiedzialne zachowanie ojca musiały płacić dzieci. - Masz nasz domowy telefon? - pytała Liz. Amandą skinęła głową. Wyglądało na to, że zaczyna s odprężać. Przynajmniej na jakiś czas najgorsze ma za sob poza tym że decyzja sądu zrobiła na niej wrażenie. - Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Gdyl on pojawił się dziś wieczorem, gdyby dzwonił i groził < to zadzwoń pod 911, a potem do mnie. Te słowa Liz zabrzmiały trochę nadopiekuńczo, ale rj zaszkodziło przypomnieć o tym Amandzie. W chwilę po niej pełna wdzięczności Amandą pożegnała się, a Ja zdjął marynarkę i krawat i uśmiechnął się do żony z wyra na przyjemnością, jaką daje odprężenie. - Cudownie jest pokonać tego drania. Dostanie za sw je, kiedy trzaśniemy go alimentami, z których w żad> sposób się nie wypłacze. - Poza tym, że śmiertelnie ją nastraszy - przypomnij Liz z poważnym wyrazem twarzy. - Ale przynajmniej, choć wystraszona, będzie mu przyzwoite dochody. Już chociażby dzieciaki na to zasług ją. Nie uważasz, że trochę przesadziłaś z tym numerem 91 Daj spokój, Liz, ten facet jest draniem, ale nie szaleńca - Właśnie o to mi chodzi. Jest wystarczającym drania żeby dzwonić z pogróżkami czy zjawić się w domu i n straszyć ją na tyle, że się ze wszystkiego wycofa. Wte będziemy musieli prosić sąd o unieważnienie nakazu. - Skarbie, o tym nawet nie ma mowy. Nie pozwolę na to. To ty ją nastraszyłaś tym numerem 911. - Chciałam jej tylko przypomnieć, że nie jest sar i może liczyć na pomoc. Jack, to zmaltretowana kobiei Nie myśli racjonalnie, nie stać jej na to, żeby przeciwstaw się byłemu mężowi. To typowa ofiara, o czym doskom wiesz. - A ty jesteś pełna współczucia i kocham cię. Podszedł bliżej i objął ją. Dochodziła już pierwss a kancelaria miała być nieczynna od Bożego Narodzer do Nowego Roku. W domu czekała piątka dzieci, wi oboje wiedzieli, że zajęć im nie zabraknie. Jednak L 10 11 łatwiej od Jacka rozstawała się z pracą. Kiedy była z dziećmi, potrafiła myśleć tylko o nich i to także Jack w niej kochał. - Jacku Sutrherlandzie, kocham cię - powiedziała z uśmiechem, kiedy ją pocałował. Zazwyczaj nie obsypywał jej pieszczotami w biurze, ale w końcu było Boże Narodzenie i przed feriami udało im się zakończyć wszystko, co zamierzali. Również rozprawę Amandy mieli już za sobą. Liz odłożyła akta, Jack zapakował do teczki kilka nowych spraw i pół godziny później się rozjechali. Liz pojechała do domu przygotowywać wigilię, a Jack udał się do śródmieścia, żeby zrobić jeszcze kilka odłożonych na ostatnią chwilę zakupów. Zawsze kończył kupowanie gwiazdkowych prezentów w ostatniej chwili, w przeciwieństwie do Liz, która wszystkie kupowała już w listopadzie. Była osobą wyjątkowo dobrze zorganizowaną, pamiętała o najdrobniejszych szczegółach i jedynie dzięki temu dawała sobie radę i z dużą rodziną, i z pracą zawodową. Pomagała w tym także Carole, wspaniała gospodyni, która pracowała u nich już od czternastu lat i była bardzo przywiązana do dzieci. Liz nie miała ani cienia wątpliwości, że bez niej nie dałaby sobie rady. Carole była mormonką, zaczęła u nich pracować, kiedy miała dwadzieścia trzy lata. Kochała dzieci Sutherlandów niemal tak samo jak rodzice, szczególnie dotyczyło to dziewięcioletniego Jamiego. Jack obiecał wrócić do domu o piątej lub wpół do szóstej. Wieczorem miał jeszcze złożyć nowy rower dla Jamiego. Liz wiedziała też, że w domowym gabinecie będzie koło północy nerwowo pakował prezent dla niej. Ale wigilię Bożego Narodzenia obchodziło się u nich uroczyście. Oboje wynieśli z domu określone tradycje, które były im bliskie, a po wielu wspólnych latach stworzyli z nich świąteczny obyczaj pełen ciepła i przytulności, uwielbiany przez dzieci. Pokonała niewielką odległość, jaka dzieliła kancelarię od domu w Tiburon, i uśmiechając się do siebie, parkowała na podjeździe przy Hope Street. Wszystkie trzy córki właśnie wróciły z zakupów z Carole i wyciągć z samochodu paczki. Megan była smukłą czternastol; ką, trzynastoletnia Annie, zbudowana trochę solidni bardziej przypominała matkę, a jedenastoletnia Racł mimo rudych włosów Liz to prawdziwa podobizna J cka. Trzy siostry zgadzały się zadziwiająco dobrze, tei były najwyraźniej w doskonałym nastroju i pogodi droczyły się z Carole. Uśmiechnęły się na widok zblii jącej się matki. - Co tam knujecie? - Liz otoczyła ramionami Ani i Rachel, lekko zmrużyła oczy, patrząc na Megan. - M< czy znowu masz na sobie mój ulubiony czarny swet< Chyba niepotrzebnie pytam. Jesteś większa ode mr i strasznie go rozciągasz. - Mamo, nic na to nie poradzę, że nie masz biusti odparowała Megan z trochę zażenowanym uśmiechem. Stale "pożyczały" rzeczy swoje i matki, najczęściej zres; bez wiedzy czy zgody właścicielek. Właściwie był to jedy powód sprzeczek między dziewczynkami i trzeba przyzn: niezbyt poważny. Patrząc na swoje córki, Liz czuła szczęśliwa, mieli z Jackiem wspaniałe dzieci i uwielbi przebywać w ich towarzystwie. - Gdzie chłopcy? - spytała Liz, wchodząc do dorr Przy okazji zauważyła, że Annie założyła jej ulubione pa tofle. Sprawa wydawała się beznadziejna: choćby kup im nie wiadomo ile rzeczy, i tak kończyło się na wspólnoi garderoby. - Peter wyszedł z Jessiką, a Jamie jest u kolegi - wyji niła Carole. Jessica była ostatnią dziewczyną Petera. Mi szkała w pobliżu w Belevedere, a Peter przebywał ta znacznie częściej niż we własnym domu. - Za pół godziny mam odebrać Jamiego, chyba że pa chce to zrobić - powiedziała Carole. W wieku dwudziestu trzech lat była ładną, smukłą blo dynką, ale z upływem czasu znacznie przytyła, choć ja! trzydziestosiedmiolatka nadal była ładna i miała wyjątko\ 12 13 i serdeczne podejście do dzieci. Stała się już pełno-lym członkiem rodziny. /łysiałam, że po południu upiekę ciasteczka - tłuma-TJz, odkładając torebkę i zdejmując płaszcz, ejrzała pocztę rozłożoną na kuchennym stole, ale yło tam nic ważnego. Przez okno widać było San :isco po drugiej stronie zatoki. Dom był przytulny ;odny, ponadto roztaczały się stąd piękne widoki. :awda, było im trochę ciasno, ale bardzo ten dom >zy ktoś chce mi pomagać w pieczeniu? - spytała, łowiła to już właściwie do siebie. Dziewczynki po-r do swoich pokojów i najpewniej gadały przez tele-^zwórka najstarszych dzieci nieustannie przepychała zy dwóch domowych telefonach. pracowicie wałkowała ciasto i wycinała ciasteczka icznymi foremkami. Carole zeszła na dół, za pół ny miała jechać po Jamiego. Przy ciasteczkach było ,e sporo pracy i Liz spodziewała się, że Jamie będzie : jej pomagać. Uwielbiał pracować z nią w kuchni. f Carole go przywiozła, zapiszczał z zachwytu, wizę Liz piecze ciasteczka, umoczył palec w surowym e i oblizał go z widoczną przyjemnością. vlogę pomóc? lie był ślicznym dzieckiem, miał gęste, ciemne włosy, ne brązowe oczy i uśmiech, który zawsze trafiał pros-serca matki. Podobnie jak reszta rodziny Liz darzyła :go wyjątkowym uczuciem, dla nich wszystkich na ;e miał pozostać ukochanym dzieckiem. )czywiście. Ale najpierw umyj ręce. Gdzie byłeś? J Timmiego - odpowiedział, odchodząc od zlewu oymi rękami. Matka wskazała mu ręcznik. jak było? J niego w domu nie ma Bożego Narodzenia - wyjaś- powagą, pomagając rozwałkować resztę ciasta. - odparła z uśmiechem Liz. - Oni są Żydami. - Mają świece, l prezenty przez cały tydzień. Dlaczego my nie możemy być Żydami? - Chyba mamy pecha. Ale i tak dobrze wychodzisz na tym jednym świątecznym wieczorze. - Uśmiechnęła się do swojego najmłodszego dziecka. - Prosiłem Mikołaja o rower - oświadczył z nadzieją. -Powiedziałem, że Peter obiecał nauczyć mnie jeździć. - Wiem, skarbie. Pomagała mu napisać ten list do Mikołaja. W głębi szuflady przechowywała wszystkie listy swoich dzieci do Mikołaja, były absolutnie wspaniałe, szczególnie te od Jamiego. Chłopiec podniósł główkę do góry z radosnym uśmiechem, przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Jamie był dzieckiem szczególnym, specjalnym darem w życiu Liz. Urodził się przeszło dwa miesiące za wcześnie, doznał urazów podczas porodu i w wyniku podawania tlenu. Mogło to spowodować ślepotę, ale skończyło się na tym, że Jamie był tylko lekko opóźniony w rozwoju, co czyniło go innym, nieco wolniejszym od rówieśników. Mimo to radził sobie nieźle, chodził do specjalnej szkoły. Był dzieckiem odpowiedzialnym, uważnym i kochającym. Nigdy jednak nie dorówna swoim siostrom i bratu. Wszyscy od dawna już się z tym pogodzili. Początkowo był to szok, dojmująca rozpacz, szczególnie dla Liz. Czuła się winna. Pracowała zbyt ciężko, prowadziła trzy kolejne sprawy, bez żadnej przerwy, przez co nabawiła się ciężkiego stresu. Wcześniej miała dużo szczęścia, żadnych problemów przy porodach. Ta ciąża była bardzo trudna, od początku do końca Liz czuła się źle, a dwa i pół miesiąca przed terminem nagle zaczęła rodzić, przy czym lekarze okazali się zupełnie bezradni. Jamie urodził się w dziesięć minut po jej przyjeździe do szpitala, dla niej był to poród łatwy, ale dla Jamiego katastrofalny. Na początku zanosiło się na jeszcze większe nieszczęście, przez wiele tygodni wydawało się, że dziecko nie przeżyje. Kiedy po sześciu tygodniach pobytu w inkubatorze przywieźli go wreszcie 14 >mu, mieli wrażenie, że to cud. I dalej tak pozostało. [owali go jak specjalny dar miłości, obdarzony w do-i szczególnym rodzajem mądrości. Był najłagodniej- i najlepszym z dzieci, mimo swoich ograniczeń od-:ał się wspaniałym poczuciem humoru. Już dawno :yli się go wielbić i doceniać jego możliwości, zamiast :wać nad tym, kim nie był i kim nigdy nie będzie. Był kiem tak urodziwym, że ludzie zawsze zwracali na uwagę, po czym zaskakiwała ich prostota i bezpo-.iość jego wypowiedzi. Czasami dopiero po dłuższej i uświadamiali sobie jego odmienność i wtedy litowali id nim, co denerwowało rodziców i rodzeństwo. Ile-ludzie mówili, jak bardzo im przykro, Liz odpowia-)o prostu: Niepotrzebnie. To wspaniały dzieciak, ma serce wiel-.k cały świat i wszyscy go kochają. - A on prawie ;e czuł się szczęśliwy, co było dla niej wielką pociechą. Napomniałaś o polewie czekoladowej - zauważył przy-ie Jamie. Uwielbiał ciasteczka z czekoladową polewą często piekła je specjalnie dla niego. Myślałam, że na święta damy tylko czerwony i zielony •. Co ty na to? nyślał chwilę, po czym skinął aprobująco głową. )obrze. Czy mogę dekorować? )czywiście. kazała mu blachę z ciasteczkami w kształcie świątecz-choinek i szprycę z czerwonym kremem. Zabrał się ^tężonej pracy nad pierwszą blachą, po czym przy- sobie następną. Pracowali zgodnie, aż udekorowali czka na wszystkich tacach i Liz wsunęła je do piekar-Zorientowała się, że Jamie jest zafrasowany. ) co chodzi? - zapytała, bo nie ulegało wątpliwości, i go trapi. A skoro raz zaprzątnął sobie czymś uwagę, o było wybić mu to z głowy. ^ jeśli on go nie przyniesie? Cto? - Posługiwali się w rozmowie rodzajem skrótów stenograficznych, doskonale znanych obydwojgu i bardzo wygodnych. - Mikołaj - wyjaśnił Jamie, patrząc na matkę ze smutkiem. - Masz na myśli rower? - Skinął twierdząco głową. -Dlaczego miałby nie przynieść? Przez cały rok byłeś bardzo grzeczny, mój skarbie. Idę o zakład, że przyniesie. - Nie chciała zepsuć mu niespodzianki, ale równocześnie pragnęła go upewnić. - Może myśli, że nie będę umiał jeździć. - Mikołaj nie jest aż tak nierozgarnięty. Oczywiście, że się nauczysz jeździć. Poza tym powiedziałeś mu przecież, że Peter cię nauczy. - Myślisz, że mi uwierzył? - Na pewno. Może teraz pójdziesz się trochę pobawić albo sprawdzić, co robi Carole, a ja cię zawołam, kiedy ciasteczka się upieką. Pierwsze będzie dla ciebie. Uśmiechnął się na tę myśl i wbiegając po schodach na górę w poszukiwaniu Carole zapomniał o Mikołaju. Uwielbiał, kiedy Carole mu czytała, bo sam jeszcze się nie nauczył. Liz wyjęła z szafy kilka prezentów, które tam ukryła, i umieściła je pod choinką, a kiedy ciasteczka się upiekły, zawołała Jamiego. Ale doskonale czuł się z Carole i wcale nie miał ochoty schodzić na dół. Liz wyłożyła ciasteczka na półmisek i postawiła je na kuchennym stole, po czym poszła na górę, żeby zapakować oprawne w skórę dzieła Chaucera, które kupiła dla Jacka. Inne prezenty dla niego były już od wielu tygodni zapakowane, ale na tę książkę natrafiła niedawno, buszując po księgarniach. Reszta popołudnia minęła bardzo szybko. Peter wrócił do domu wcześniej niż ojciec. Wyglądał na uszczęśliwionego i podnieconego, pochłonął garść ciasteczek i zapytał, czy zaraz po kolacji może znowu pójść do Jessiki. - A może tym razem ona przyszłaby do nas? - spytała Liz dość płaczliwym tonem. Ostatnio prawie nie widywali 16 17 a, który zajmował się sportem, siedział w szkole albo >jej dziewczyny. Liz miała wrażenie, że odkąd dostał 3 jazdy, przychodził do domu jedynie na noc. ?.odzice nie pozwolą jej dzisiaj wyjść. W końcu to a Bożego Narodzenia. J nas też jest wigilia - przypomniała mu Liz. W tym sncie do kuchni wkroczył Jamie, wziął z tacy cias- o i spojrzał na starszego brata wzrokiem pełnym bienia. Peter był jego bohaterem. J Timmiego nie ma wigilii. On jest Żydem - oświad- amie rzeczowym tonem. er czułym gestem zmierzwił mu włosy i zjadł kolejną ciasteczek. a je zrobiłem - wyjaśnił Jamie, wskazując na cias- i znikające w ustach brata. Wspaniałe - wyznał Peter z pełnymi ustami, po czym ił się do matki: - Mamo, Jessica nie będzie mogła j wyjść. Dlaczego ja nie mogę pójść do niej? U nas udno. Wielkie dzięki. Potrzebny jesteś w domu, musisz zro- »żne rzeczy - oznajmiła stanowczo Liz. Ausisz mi pomóc przygotować ciasteczka i marchewki .ikołaja i renifera - oświadczył z powagą Jamie. Każ- •oku robili to razem i Peter wiedział, jak bardzo zawie-y byłby Jamie, gdyby tym razem mu nie towarzyszył. L czy będę mógł wyjść, jak on się już położy? - za-Peter i naprawdę trudno było mu odmówić. Był m dzieckiem i dobrym uczniem, właściwie należała ? nagroda. -goda - Liz ustąpiła bez trudu. - Ale musisz wcześnie > jedenastej, obiecuję. dy stali wszyscy troje w kuchni, wrócił Jack, zmęczo-: triumfujący. Zakończył właśnie świąteczne zakupy nial wątpliwości, że znalazł idealny prezent dla Liz. Iześć, wesołych świąt - powiedział, porwał Jamiego w ramiona i uścisnął mocno, co chłopca bardzo rozbawiło. - Co dzisiaj robiłeś, młody człowieku? Gotów na przyjście Mikołaja? - Upiekliśmy mu z mamą ciasteczka. - Pycha. - Jack zjadł jedno, podszedł do Liz, pocałował ją na powitanie, popatrzyli na siebie z wzajemnym uznaniem. - Co mamy na kolację? - Szynkę. Carole upiekła szynkę po południu, a Liz zamierzała przygotować ulubione przez całą rodzinę słodkie kartofle z przyprawami i czerwoną fasolę. A w dzień Bożego Narodzenia zawsze jadali indyka ze "specjalnym" nadzieniem przygotowanym przez Jacka. Liz nalała mężowi kieliszek wina i towarzyszyła mu do salonu. Jamie kroczył tuż za nimi. Peter poszedł zatelefonować do Jessiki, że przyjdzie zaraz po kolacji. Do salonu dobiegły z góry piski, kiedy Peter wyjmował słuchawkę z rąk Megan, rozłączając ją z kolejnym adoratorem. - Hej, wy tam, spokojnie! - zawołał Jack w górę schodów. Usiadł na kanapie obok żony, żeby rozkoszować się atmosferą świąt. Na choince paliły się lampki, a Carole nastawiła płytę z kolędami. Uszczęśliwiony Jamie usiadł przy mamie i podśpiewywał, podczas gdy rodzice pogrążyli się w rozmowie. Po kilku minutach wstał i poszedł na górę poszukać Petera albo Carole. - Martwi się o rower - szepnęła Liz, a Jack się uśmiechnął. Obydwoje zdawali sobie sprawę, jak bardzo Jamie będzie uszczęśliwiony, kiedy dostanie ten rower. Od tak dawna o nim marzył, a w tym roku rodzice wreszcie uznali, że dojrzał już do takiego prezentu. - Całe popołudnie mówił o rowerze, boi się, że Mikołaj mu nie przyniesie. - Złożymy rower, jak on już zaśnie - szepnął Jack i pochylił się, by pocałować Liz. - Pani mecenas, czy mówiłem pani ostatnio, jaka pani jest piękna? 18 19 - Nie, przynajmniej nie w ostatnich dniach. - Uśmiech- ' nęła się do niego. Choć byli małżeństwem od wielu lat i niemal nieustannie przebywali w towarzystwie dzieci, romans między nimi wcale się nie skończył. Jack był w tym doskonały, zawsze potrafił porwać ją na romantyczny wieczór, na przyjemną kolację, a od czasu do czasu na weekend. Czasami bez szczególnego powodu przysyłał jej kwiaty. Nie lada sztuki wymagało utrzymanie romansowej strony związku, skoro razem pracowali i mieli mnóstwo powodów, by się nie zgadzać czy po prostu znudzić się sobą. Ale jakoś nigdy do tego nie doszło, a Liz zawsze z wdzięcznością przyjmowała romantyczne zabiegi Jacka. - Kiedy piekliśmy z Jamiem ciastka po południu, myślałam o Amandzie Parker. Mam nadzieję, że ten drań nie narobi jej kłopotów po dzisiejszej rozprawie. Ja mu po prostu nie ufam. - Musisz się nauczyć zostawiać pracę w biurze - ostudził ją Jack i nalał sobie kolejną lampkę wina. Udawał, że jemu znacznie lepiej wychodziło to zostawianie pracy w biurze. - Czy to przypadkiem nie twoja teczka leży w przedpokoju wyładowana papierami? A może mi się tylko wydawało? Jack skwitował te przekomarzania uśmiechem. - Po prostu noszę ją ze sobą, ale nie myślę o niej. Tak jest znacznie lepiej. - Na pewno! Liz wiedziała swoje, bo zbyt dobrze znała męża. Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem poszła szykować kolację. Tego wieczoru długo nie wstawali od stołu, rozmawiali z dziećmi, śmieli się co chwila. Mówili o zabawnych epizodach, jakie wydarzyły się w poprzednich latach. Jamie brał żywy udział w rozmowie. Przypomniał, jak to babcia przyjechała na święta i nalegała, żeby wszyscy poszli na pasterkę, a potem zasnęła w kościele, a oni dostali ataku śmiechu, bo chrapała na cały głos. Liz uświadomiła sobie, że bardzo się cieszy z tego, iż matka postanowiła w roku spędzić święta u brata. Trudno było wytrzymać: w okresie świątecznym, pouczała wszystkich, co i jak; robić, narzucała własne dziwactwa i przyzwyczajenia wsze też dręczyła Liz z powodu Jamiego. Po jego uro niu była wstrząśnięta, nazywała to tragedią, co ZP robiła w dalszym ciągu przy każdej nadarzającej się ot kiedy tylko Jamie jej nie słyszał. Uważała, że powinn go wysłać do szkoły specjalnej, żeby nie stanowił "cięż dla pozostałych dzieci. Liz wściekała się za każdym ra kiedy to słyszała. Jack radził, żeby po prostu nie zwn uwagi na gadanie matki. Jamie stanowił ważną czesi dziny i za nic na świecie nie odesłaliby go z domu. R dzieci byłaby tym oburzona. Niemniej Liz zawsze wpi w złość, ilekroć matka wyrażała się negatywnie o Jam Jak co roku Peter pomógł Jamiemu wystawić n i ciasteczka dla Mikołaja, a na renifera czekał talerz chewek i miseczka soli. Jamie podyktował Peterowi l do Mikołaja w sprawie roweru, nalegał również, Mikołaj nie zapomniał o naprawdę wspaniałych prezei dla Petera i sióstr. "Dziękuję, Mikołaju", podyktow zakończenie i z zadowoleniem kiwał głową, kiedy '. odczytał mu głośno cały list. - Czy powinienem mu powiedzieć, że nic się nie s1 jak nie przyniesie roweru? - dopytywał się z zaniepok miną. - Nie chciałbym, żeby się głupio czuł, jeśli g przyniesie. - Nie, myślę, że tak jest dobrze. Poza tym byłe; grzeczny. Założę się, że przyniesie. - Wszyscy wiec że Jamie dostanie tak upragniony rower i nie mog doczekać świątecznego poranka. W końcu Liz położyła synka do łóżka. Megan jak z\ rozmawiała przez telefon, a Rachel i Annie chich w swoim pokoju, przymierzając wzajemnie swoje cii Peter pomógł Jackowi złożyć rower i poszedł do Je Liz sprzątała w kuchni i szykowała kolację na nasi 21 20 dzień. Carole poszła zanieść coś przyjaciółce, a Liz obiecała jej, że sama posprząta po kolacji. Był to pogodny, szczęśliwy wieczór, przepojony atmosferą świąt, Liz i Jack cieszyli się perspektywą odpoczynku i długiego weekendu. Pracowali ciężko i rozkoszowali się czasem, który mogli spędzać z dziećmi. Właśnie wchodzili powoli po schodach, trzymając się za ręce, kiedy zadzwoniła Amanda Parker. Telefon odebrała Megan. Liz poszła z nią porozmawiać i od razu się zorientowała, że Amanda płacze. Prawie nie mogła mówić. - Tak mi przykro, że dzwonię w wigilię. Ale przed chwilą zadzwonił Phil i... - Zaczęła szlochać, a Liz próbowała ją uspokoić. - Co powiedział? - Powiedział, że jeśli nie każę wam wszystkiego odmrozić, to mnie zabije. Mówi, że nie da mi nawet dziesięciu centów na utrzymanie, że mogę razem z dziećmi zdechnąć z głodu, bo jego to nic nie obchodzi. - Tak się nie stanie i dobrze o tym wiesz. Musi cię utrzymywać. Po prostu próbuje cię nastraszyć. Co zresztą nieźle mu się udawało. Liz nie cierpiała takich sytuacji, gdy bezradnie słuchała o obelgach, jakie spadały na lubianą klientkę. Niektóre historie opowiedziane wcześniej przez Amandę przyprawiały ją o dreszcze. Mąż bił Amandę i terroryzował ją do tego stopnia, że przez długie lata nie mogła się zdecydować, by od niego odejść. A teraz musiała się trzymać, znosząc jego groźby, dopóki nie uda się im uzyskać dla niej takich warunków, na jakie zasługiwała. Liz zdawała sobie sprawę, że dla Amandy nie było to łatwe, stanowiła bowiem idealny typ ofiary. - Nie odbieraj już dzisiaj telefonów - poradziła spokojnym głosem. - Pozamykaj drzwi i siedź z dziećmi w domu, a jeśli usłyszysz na zewnątrz coś podejrzenego, dzwoń na policję. Dobrze? On po prostu próbuje cię nastraszyć. Pamiętaj, że to tchórz, który lubi się znęcać. Jeśli się nie poddasz, zrezygnuje. Amanda nie wydawała się przekonana. - Mówi, że mnie zabije. - Jeśli w dalszym ciągu będzie ci groził, zdobędziem; w przyszłym tygodniu kolejny nakaz sądowy. A jeśli poten się do ciebie zbliży, pójdzie do więzienia. - Dziękuję - powiedziała Amanda z nieznaczną ulg w głosie. - Przykro mi, że zawracam wam głowę w wigilią - Nie zawracasz nam głowy. Po to jesteśmy. Jak bę dziesz nas potrzebowała, to zadzwoń. - Już mi lepiej. Ta rozmowa mi pomogła. Amanda mówiła to z wdzięcznością, a Liz poczuła przy pływ serdecznych uczuć dla swojej klientki, którą czek tak nieprzyjemne Boże Narodzenie. - Tak bardzo mi jej żal - powiedziała do Jacka chwil później, wchodząc do sypialni. Rozmawiała z Amand przez telefon w korytarzu. - Nie jest przygotowana n kontakty z tym draniem. - Dlatego właśnie ma nas jako obrońców. Jack zdążył już zdjąć buty i spacerował po sypialr w skarpetkach, ciesząc się w duchu z prezentu, jaki kup: dla żony. Kiedy jednak spojrzał na Liz, zorientował si^ że naprawdę jest zaniepokojona. - Sądzisz, że odważy się teraz ją skrzywdzić? - spytałe Phillip Parker krzywdził swą żonę już od wielu lat, al od jakiegoś czasu żyli w separacji. - Nie. Myślę, że próbuje ją zastraszyć. O co mu tera chodzi? O odwołanie dzisiejszego nakazu. Może próbowa na różne sposoby, a my i tak niczego nie odwołamy, o czyn on doskonale wie. - Biedna Amanda. To dla niej takie trudne. - Po prostu musi się uodpornić i przebrnąć przez to di końca. My jej w tym pomożemy, a jemu też przejdzie. M; wystarczająco dużo, by pójść z nią na korzystną ugod> i ustalić alimenty dla niej i dla dzieci. Jak będzie trzeba niech trochę zaoszczędzi na jednej ze swoich przyjaciółek - Może właśnie tego się obawia. 23 22 Liz uśmiechnęła się i popatrzyła z podziwem na męża. Zdejmował koszulę i jak zawsze wydał jej się niewiarygodnie przystojny. W wieku czterdziestu czterech lat w dalszym ciągu miał silne, wysportowane ciało i mimo siwych włosów wyglądał bardzo młodo. - Dlaczego się uśmiechasz? - Myślałam o tym, jaki jesteś wspaniały. Wyglądasz lepiej i bardziej pociągająco niż w dniu naszego ślubu. - Chyba psuje ci się wzrok, moja droga, ale bardzo się z tego cieszę. Ty też wyglądasz pięknie. Nikt by się nie domyślił, że czterdzieste j ednoletnia Liz urodziła piątkę dzieci. Jack podszedł i pocałował żonę, po czym oboje zapomnieli o Amandzie Parker i jej problemach. Bez względu na to, jak bardzo ją lubili i jak serdecznie jej współczuli, stanowiła część ich życia zawodowego, o którym teraz należało zapomnieć, aby cieszyć się Bożym Narodzeniem, sobą nawzajem i dziećmi. Siedząc na łóżku, oglądali przez chwilę telewizję. Dziewczynki przed położeniem się spać przyszły powiedzieć dobranoc, punktualnie o jedenastej Liz usłyszała, że wrócił Peter. Zawsze przestrzegał wyznaczonej godziny. Po obejrzeniu dziennika zgasili światło i spleceni uściskiem wślizgnęli się pod kołdrę. Liz uwielbiała przytulać się do męża, a kiedy szepnął jej coś do ucha, zachichotała, wstała, podeszła na palcach do drzwi i zamknęła je na klucz. Nigdy nie wiadomo, kiedy któreś z dzieci zechce tu wejść, tym bardziej że Jamie często budził się w nocy i przychodził po pomoc, bo chciał się napić wody i czekał, że ktoś go z powrotem utuli w łóżku. Ale po przekręceniu klucza w zamku sypialnia należała wyłącznie do nich, więc kiedy Jack zsunął koszulkę nocną Liz i pocałował ją, jęknęła cichutko. Idealna wigilia Bożego Narodzenia. Rozdział drugi O wpół do siódmej rano w pierwszy dzień świąt Jamie przyszedł do nich do łóżka. Liz miała już na sobie nocną koszulę, a przed zaśnięciem otworzyli drzwi do sypialni. Kiedy chłopczyk ułożył się obok Liz, Jack jeszcze spal głębokim snem, ubrany tylko w górę od piżamy. Liz i Jack przez całą noc spali mocno do siebie przytuleni. Jamie dopytywał się, czy już można zejść na dół, ale wszyscy domownicy jeszcze spali w najlepsze. - Za wcześnie, skarbie - szepnęła Liz. - Może pośpisz tu z nami jeszcze trochę. Noc się nie skończyła. - A kiedy będzie czas, żeby zejść? - Najwcześniej za dwie godziny. Miała nadzieję zatrzymać go możliwie najdłużej. Jeśli się uda, to chociaż do ósmej. Pozostałe dzieci były już na tyle duże, że nie chciały wstawać o świcie, ale Jami był bardzo podekscytowany. W końcu Liz poszła z nim cichutko do jego pokoju, pocałowała go i dala pudło z klockami Lego do zabawy. - Jak nadejdzie czas, przyjdę po ciebie - obiecała. Jamie zabrał się do konstruowania budowli z klocków, a ona wróciła jeszcze na godzinkę do Jacka. Uśmiechała się do siebie, tuląc się do niego w ciepłym i wygodnym łóżku. Było już po ósmej, kiedy Jack wreszcie się obudził, a do 25 sypialni znowu wkroczył Jamie. Oświadczył, że już mu zabrakło klocków. Liz pocałowała męża, który odpowiedział jej zaspanym uśmiechem, wspominając przyjemności minionej nocy. Jamiego wysłano, by obudził pozostałych członków rodziny. - Od dawna nie śpisz? - spytał Jack, przyciągając ją do siebie ruchem pełnym rozleniwienia. - Jamie przyszedł o wpół do siódmej. Okazał dużą cierpliwość, ale chyba już dłużej nie wytrzyma. Po pięciu minutach Jamie z powrotem wkroczył do sypialni rodziców, a za nim cisnęli się pozostali. Dziewczynki robiły wrażenie nie do końca obudzonych, a Peter otaczał Jamiego ramieniem. Poprzedniego wieczoru pomagał w składaniu roweru i teraz uśmiechał się na myśl o tym, jak bardzo malec się ucieszy. - Wstawaj, tato - powiedział ze śmiechem, ściągając z ojca kołdrę, a Jack z jękiem obrócił się na bok i usiłował schować głowę pod poduszkę, co zachęciło córki do psot. Zanim zdążył się obronić, Annie i Rachel rzuciły się na niego, Megan zaczęła go łaskotać. Jamie chichotał z zachwytu, a Liz wstała i włożyła szlafrok, nie spuszczając oczu z tej rodzinnej scenki. Nagle wszystko stało się plątaniną rąk i nóg, jakby dzieci znów były małe, a ojciec, broniąc się przed nimi, wciągnął do łóżka również Jamiego. Liz ze śmiechem obserwowała ten wielki kłąb rozchichotanych dziecięcych ciał, w końcu wyratowała Jacka z opresji, oświadczając, że pora już zejść na dół i przekonać się, co przyniósł Mikołaj. Zanim zdążyła dopowiedzieć to do końca, Jamie jako pierwszy wyskoczył z łóżka, rzucił się do drzwi, a dziewczynki ze śmiechem poszły w jego ślady. Na końcu kroczył Peter z ojcem. Jamie był już w połowie schodów, kiedy pozostali wychodzili z sypialni rodziców. Nie mógł zobaczyć swoich prezentów, dopóki nie znalazł się za zakrętem schodów. Na widok błyszczącego, pięknego czerwonego roweru zrobił taką minę, że Liz zakręciły się łzy w oczach. Wyraz twarzy Jamiego w chwili, gdy zoba- czyi rower, to była prawdziwa magia świąt Bożego Narc dzenia, więc cała rodzina wpatrywała się w niego z radość: i dumą, kiedy pędził do swojego prezentu. Liz przytrz^ mała rower, żeby mógł na niego wsiąść, a potem Pete prowadząc za kierownicę, obwiózł go uroczyście woki salonu, starając się nie rozjechać pozostałych prezentów Jamie był tak podekscytowany, że wręcz trudno było zn zumieć, co mówi. - Dostałem! Dostałem! Mikołaj dał mi rower! - wykrz? kiwał do wszystkich. Jack nastawił tymczasem płytę z kolędami. Nagle ca dom wypełniła świąteczna atmosfera. Dziewczynki równif zabrały się do rozpakowywania swoich prezentów, a P< terowi w końcu udało się namówić Jamiego, żeby na chwi zsiadł z roweru, wtedy obaj będą mogli obejrzeć pozosta prezenty. Jack oglądał już dzieła Chaucera i kaszmirom marynarkę, którą Liz kupiła mu u Neimana Marcusa. L z zachwytem przyjęła złotą bransoletkę, kupioną przf Jacka poprzedniego dnia. Bransoletka była wręcz idealn zachwyciła się nią dokładnie tak, jak tego oczekiwał ofi; rodawca. Spędzili pół godziny na otwieraniu prezentów i wyd; waniu okrzyków zachwytu, po czym Jamie znowu wsiai na rower, a Peter pomagał mu zachować równowagę. L poszła do kuchni, by przygotować śniadanie. Zamierza podać naleśniki, kiełbaski i bekon, typowe świąteczne śnii danie. Smażyła naleśniki i nuciła kolędy, kiedy do kuchi wszedł Jack, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Jeszcze n powtórzyła, jak bardzo jej się podoba bransoletka. - Liz, kocham cię - powiedział, patrząc na nią czule. Czy zastanawiasz się czasami nad tym, jakie masz szczęs cię? - Przy tych słowach spojrzał w kierunku salonu, ską dochodziły radosne odgłosy. - Robię to mniej więcej sto razy dziennie, czasem naw< częściej. - Podeszła do męża, objęła go, a on mocno ; przytulił. 26 liii - Dziękuję ci za wszystko... nie mam pojęcia, jak sobie zasłużyłem na ciebie, ale cieszę się, że mamy siebie nawzajem. - Trzymając ją w ramionach, wypowiedział te słowa wyjątkowo miękko. - Ja też - odparła i pospieszyła do kuchenki, by przewrócić bekon i kiełbaski. Jack zrobił kawę i ponalewał sok pomarańczowy, a Liz tymczasem skończyła smażenie. Po krótkiej chwili zasiedli wszyscy do śniadania; rozmawiali o prezentach, śmieli się, droczyli między sobą. Jamie położył rower w kuchni na podłodze tuż obok swojego krzesła. Gdyby mu pozwolili, jadłby śniadanie, siedząc na nim. - Jakie macie plany na dzisiaj? - spytał Jack, nalewając sobie drugą filiżankę kawy. Wszyscy pozostali zaczęli stękać, że strasznie się objedli. - Niedługo muszę zabrać się do indyka - powiedziała Liz, spoglądając na zegar. Kupiła prawie dziesięciokilo-gramowego indyka, który będzie się piekł co najmniej pół dnia. A Jack musiał przygotować swoje sławne nadzienie. Dziewczynki oznajmiły, że chcą przymierzyć gwiazdkowe ciuszki i zadzwonić do przyjaciółek. Peter chciał ponownie wpaść do Jessiki, ale musiał obiecać Jamiemu, że wróci niedługo i pomoże mu jeździć na nowym rowerze. Jack oświadczył, że na chwilę wstąpi do biura. - W pierwszy dzień świąt? - Liz spojrzała na niego zaskoczona. - Tylko na parę minut. - Wyjaśnił, że zapomniał zabrać akta, które chciałby przejrzeć podczas weekendu. - Może zostawisz to do jutra? Dzisiaj nie będą ci przecież potrzebne. Liz usiłowała go powstrzymać. Zaczyna się zachowywać jak pracoholik. W końcu był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. - Będę się czuł lepiej, wiedząc, że mam te akta w domu. Jutro rano spokojnie je przejrzę. - Patrzył przepraszająco na żonę. - Coś mi wczoraj mówiłeś o zostawianiu pracy w biu rze? Panie mecenasie, lepiej przestrzegać własnych nauk - Podjadę tylko na pięć minut, potem wrócę i zrobi nadzienie. Nawet się nie zorientujesz, a już będę z po wrotem. - Uśmiechnął się do niej, pocałował i pomóg sprzątnąć ze stołu. Liz została w kuchni i zabrała się do indyka. Po pć godzinie Jack zszedł z góry świeżo ogolony, w spodniacl koloru khaki i w czerwonym swetrze. - Potrzebujesz czegoś? - zapytał przed wyjściem, a Li pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się. - Tylko ciebie. W odróżnieniu od niektórych znanycl mi osób nie zamierzam pracować podczas tego weekendu W okresie świątecznym robię sobie jeden wolny dzień. Liz w dalszym ciągu była w szlafroku, rude włosy, pros te i lśniące, spływały niemal do ramion, wielkie zielon oczy z miłością wpatrywały się w męża. Dla niego ni postarzała się nawet o jeden dzień od chwili ślubu. - Kocham cię, Liz - powiedział ciepło, pocałował j; i z uśmiechem skierował się w stronę drzwi. Przez całą drogę do biura myślał o niej. Podjechał n swoje miejsce na parkingu przed budynkiem. Otworzy drzwi do kancelarii własnym kluczem, ale nie zamknął icl za sobą. Wyłączył alarm i wszedł do gabinetu. Dokładni wiedział, gdzie leżą potrzebne mu akta, wiedział też, ż ich znalezienie zabierze mu najwyżej minutę. Miał ju z powrotem włączyć alarm, kiedy usłyszał kroki w hallu Wiedział, że w budynku nie ma nikogo i zastanawiał się czy Liz nie przyjechała za nim, choć to nie miałoby naj mniejszego sensu. Wyjrzał przez drzwi, żeby sprawdzić czy rzeczywiście ktoś za nim wszedł. - Halo? - zawołał. Nikt mu nie odpowiedział, ale usłyszał szmer, dziwny metaliczny szczęk, a kiedy wyszedł zza rogu korytarza nagle znalazł się twarzą w twarz z Phillipem Parkerem mężem Amandy. Parker miał wrogi wyraz twarzy, wygląda 28 29 ujnie i brudno, jakby miał kaca. Jack lekko opuścił : i zobaczył, że Parker trzyma w ręku wycelowany 50 rewolwer. Poczuł dziwny spokój, kiedy odezwał męża swojej klientki. 'bil, odłóż broń. Tutaj nie jest ci potrzebna, "y sukinsynu, nie będziesz mi mówił, co mam robić, ało ci się, że możesz mnie upieprzyć, co? Że mnie szysz. Ale nic z tego. Okręciłeś ją dokoła palca, robi tko, co chcesz; myślisz, że oddajesz jej przysługę, z wiedzieć, co dla niej zrobiłeś? s zorientował się nagle, że Parker płacze i że ma na ie krwawą plamę. Sprawiał wrażenie szaleńca. Jack siał, że jest albo po narkotykach, albo po alkoholu, iwywał się irracjonalnie i histerycznie, kiedy beł- owiedziałem, że ją zabiję, jak się nie cofniecie... nie >lę wam na to... nie możecie mi zamrozić wszystkiego tinie upieprzyć... powiedziałem jej, żeby to zrobiła... działem... ona nie ma prawa... wy nie macie prawa... 'nil, to potrwa tylko miesiąc, póki nie podasz nam nacji, o które prosiliśmy. W każdej chwili możemy wołać. Jeśli chcesz, to w poniedziałek. Nie przejmuj c. - Głos Jacka był niski, spokojny i kojący, ale serce i mu jak szalone. śfie mów mi, co mam robić. Zresztą i tak jest za i. To już bez znaczenia. Wszystko zrujnowałeś. Zmu-nnie do tego. )o czego cię zmusiłem, Phil? - Jack wyczuł jednak iktownie, o co chodzi, zanim jeszcze Phil Parker to wiedział. Liz miała rację, posunęli się za daleko, •wując go, Jack nagle przestraszył się o Amandę. Co r zrobił jej czy dzieciom? Nabiłem ją - powiedział Parker bezbarwnie i natych-zaczął szlochać. - To twoja wina. Nie chciałem tego :. Ale musiałem. Chciała zabrać wszystko, co mam.... tko, prawda? Ta mała dziwka... nie miałeś prawa... niby co miałem robić, jak wszystko zamroziłeś? Zdechnąć z głodu? Jack zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu odpowiadać na te pytania, mógł jedynie modlić się, by Phil nie mówił prawdy. - Phil, skąd wiedziałeś, że tu będę? - spytał spokojnie. - Jechałem za tobą. Całe rano czekałem przed twoim domem. - Gdzie jest Amanda? - Powiedziałem ci... nie żyje. - Wytarł nos rękawem, a krew z marynarki rozmazała mu się na twarzy. - A gdzie są dzieci? - Były z nią. Tam je zostawiłem - powiedział, cicho pochlipując. - Dzieci też zabiłeś? Phil pokręcił głową przecząco i wycelował pistolet w Jacka. - Zamknąłem je z nią w jej sypialni. - Słysząc te słowa, Jack poczuł skurcz żołądka. - A teraz muszę zabić ciebie. To będzie sprawiedliwe. Bo to wszystko twoja wina. Ty ją do tego skłoniłeś. Dopóki się nie pojawiłeś, była z niej miła dziewczyna. To twoja wina, ty draniu! - Wiem. Phil, Amanda nic nie zawiniła. A teraz odłóż broń i porozmawiajmy. - Ty sukinsynu, nie mów mi, co mam robić, bo ciebie też zabiję. W ułamku sekundy przechodził od rozpaczy do furii, świdrował Jacka wzrokiem. Jack nagle uświadomił sobie, że ten szaleniec mówi prawdę i gotów wykonać swoją groźbę. - Phil, odłóż broń - powtórzył głosem spokojnym i pewnym, robiąc równocześnie krok w stronę Phillipa Par-kera. - Odłóż broń. - Odpieprz się, draniu - powiedział Parker, powoli opuszczając pistolet wycelowany dotychczas w skroń Jacka. Jack uświadomił sobie, że zaczyna wygrywać. Phil się 31 30 za chwilę będzie mógł podejść do niego i odebrać Ani na sekundę nie spuszczał wzroku z Parkera olutku zbliżał się do niego. W chwili gdy niemal f przy nim, w pomieszczeniu rozległ się huk wybu-ack spojrzał na Parkera zaskoczony. Pistolet wymie-był w jego pierś i przez dłuższą chwilę Jack nie czuł itnie nic. Był pewny, że tamten chybił, kula jednak i tak równiutko, że właściwie tego nie poczuł. Stał, jlny poruszyć nawet ręką i patrzył, jak Phil Parker ł pistolet w usta, pociągnął za spust i odstrzelił sobie )wy. Na ścianie za nim rozprysnęła się krew i mózg ero w tym momencie Jack poczuł, jakby kula armat-godziła go w tors. Osunął się na kolana, usiłując mieć, co się stało. Wszystko wydarzyło się tak błys-znie. Wiedział, że musi gdzieś zadzwonić, zanim przytomność, widział telefon stojący na biurku, na powoli się osuwał. Z trudem dosięgną! słuchawki, iągnął ją do siebie i wykręcił numer 911. Upadając 'dłogę słyszał w uchu głos, ale teraz już nawet odmie sprawiało mu trudność, 'olicja. 'ostałem postrzelony... - Udało mu się wydusić te , widział, jak ze swetra na dywan spływa czerwień, wtórzyli adres i numer telefonu, a Jack dyszał do awki potwierdzając te dane. Powiedział też, że drzwi varte. Zadzwonić do żony - wycharczał i kiedy podawał im imer poczuł, jak zamykają mu się oczy. Caretka jest w drodze. Będzie na miejscu za niecałe ninuty. k nie rozumiał, o co chodzi. Dlaczego karetka? Po co :ają karetkę? Nie mógł sobie przypomnieć. Chciał ie Liz. Leżał na podłodze z zamkniętymi oczami, mu zimno i mokro, a z oddali dochodził dźwięk y. Zastanawiał się, czy to Liz i dlaczego robi tyle i. I nagle usłyszał głosy tuż obok siebie, ktoś go poruszył. Kładli mu coś na twarz, szarpali go i ciągnęli, głosy przeszły w krzyki. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego tutaj są i co się stało. A gdzie Liz? Co z nią zrobili? Czuł, że ześlizguje się w ciemność, ale ktoś stale go wołał, a on teraz pragnął jedynie obecności Liz, zamiast tych wszystkich ludzi, którzy na niego krzyczeli. Kim oni byli? Gdzie jest jego żona i dzieci? Kiedy zadzwonili, Liz nadal była w kuchni w szlafroku. Minęło mniej więcej dziesięć minut od wyjścia Jacka. Ogarnęło ją dziwne przeczucie, że to może być Amanda. Zdziwiła się, słysząc w telefonie zupełnie obcy głos. Rozmówca przedstawił się jako funkcjonariusz policji, wyjaśnił, że mają powody podejrzewać, iż jej mąż doznał obrażeń w kancelarii i prosił, aby do niej zadzwonili. Do kancelarii wysłano już karetkę. - Mój mąż? - Zastanawiała się, czy nie chodzi o głupi żart. To przecież nie miało sensu. Wyszedł zaledwie przed kilkoma minutami. - Czy miał wypadek samochodowy w drodze do biura? - Ale dlaczego nie zadzwonił sam? To czyste szaleństwo. - Powiedział przez telefon, że został postrzelony - wyjaśnił łagodnie policjant. - Postrzelony? Jack? Jest pan pewien? - Jeszcze nie dojechali na miejsce, ale dzwoniący prosił nas o powiadomienie żony i podał pani numer telefonu. Może pani zechce od razu tam pojechać. Słuchając go Liz myślała o tym, żeby pójść na górę i ubrać się, ale zmieniła zdanie. Jeśli Jack rzeczywiście jest ranny, to ona musi jechać tam jak najszybciej. Podziękowała policjantowi, z dołu schodów zawołała do Petera, żeby pilnował Jamiego. - Wrócę za kilka minut - krzyknęła, kiedy potwierdził, że ją słyszy, ale nie chciała tracić czasu na dalsze wyjaśnienia. 32 33 Chwyciła klucze samochodowe z kuchennego blatu i w szlafroku wybiegła za próg. Błyskawicznie zawróciła samochód na podjeździe i uświadomiła sobie, że się modli... Boże, proszę, spraw, żeby mu nic nie było... błagam. Dzwoniły jej w uszach słowa usłyszane przez telefon: dzwoniący powiedział, że został postrzelony... postrzelony... ale jak to możliwe? To czyste szaleństwo. Przecież są święta i Jack musi zrobić nadzienie. Miała w pamięci jedynie jego uśmiech w chwili, gdy wychodził z kuchni w spodniach khaki i w czerwonym swetrze. Dzwoniący został postrzelony... Wjechała na parking przed biurem z dużą szybkością, zobaczyła dwa radiowozy policyjne i karetkę z włączonym kogutem, wbiegła do wnętrza budynku, żeby możliwie najszybciej przekonać się, co się stało. Biegnąc po schodach, szeptała imię Jacka, jakby chciała mu powiedzieć, że już idzie, ale kiedy weszła do gabinetu, nie dostrzegła go. Widziała jedynie kilku policjantów i sanitariuszy pochylonych nad kimś. Na ścianie za nimi zobaczyła krew i na ten widok poczuła zawrót głowy. Jakieś ciało przykryte brezentem leżało pod ścianą. W tym momencie wiedziona instynktem odepchnęła jednego z policjantów i nagle zobaczyła swojego męża. Był blady jak ściana, oczy miał zamknięte. Liz zakryła dłonią usta, by stłumić krzyk i osunęła się na kolana obok niego. Jack, jakby wyczuwając jej obecność, uniósł powieki. Miał podłączoną kroplówkę, a sanitariusze opatrywali ranę na jego piersi. Obok na pokrwawionym dywanie leżał rozcięty przez nich sweter. Krew była wszędzie, pokrwawiony był Jack, sanitariusze, cały dywan, a kiedy Liz pochyliła się nad Jackiem, sama też umazała się krwią. Uśmiechnął się na jej widok. - Co się stało? - spytała, zbyt przerażona, by starać się zrozumieć, co zaszło. - Parker - wyszeptał Jack i znowu zamknął oczy, a tymczasem sanitariusze sprawnie i delikatnie układali go na noszach z kółkami. Po chwili znowu na nią spojrzał, zmar- szczył brwi z determinacją, koniecznie chciał jt wiedzieć. - Liz, kocham cię... wszystko dobrze, wał dotknąć ją ręką, ale nie miał na to dość siły Biegnąc obok wózka z noszami Liz zauważył; traci przytomność i poczuła, że ogarnia ją pai mogli zatrzymać krwotoku, ciśnienie krwi spać tycznie. Ktoś chwycił ją brutalnie za ramię i we karetki, trzasnęły drzwiczki, odjechali od krawę: nitariusze z desperacją zajmowali się Jackiem, w między sobą lapidarne uwagi. Ale on już nie oczu, nie odezwał się do niej. Siedziała na podłoc ki, niezdolna przyjąć do wiadomości tego, co wi szy. Nagle jeden z sanitariuszy zaczął uciskać t( krew chlusnęła na wszystkie strony. Zdawało si karetkę wypełnia krew Jacka, Liz też była ni dochodziły do niej powtarzane wciąż na nowo s! giego sanitariusza... brak pulsu... brak ciśnieni! praca serca. Patrzyła na nich ze zgrozą. Kiedy do szpitala, sanitariusze spojrzeli na nią, a ten, k kał tors Jacka, pokręcił głową ze smutkiem. - Bardzo mi przykro. - Róbcie coś... musicie coś zrobić... proszę, stawajcie... - Szlochała. - Róbcie coś. - Nie żyje. Bardzo mi przykro. - Żyje... na pewno żyje. - Liz ze szlochem poi i przytulała do siebie Jacka. Szlafrok miała zakr czuła w ramionach ciało bez życia, słyszała s tlenowej. Odciągnęli ją od niego, ktoś zaprowai szpitala, posadził, otulił kocem. Wokoło rozlegały ne głosy. Wtedy wwieźli do szpitala wózek z zobaczyła, że Jack cały jest nakryty kocem. Cl słonic mu twarz, żeby mógł oddychać, ale nosze i pojechały dalej. Nie miała pojęcia, gdzie go ząb nie mogła się ruszyć. Nie mogła myśleć. Nie mog W tej chwili nie mogła zrobić absolutnie nic, a v nie wiedziała, gdzie jest Jack. 34 - Pani Sutherland? - Stała przed nią pielęgniarka. -Bardzo mi przykro z powodu pani męża. Czy ktoś mógłby po panią przyjechać? - Nie wiem... ja... gdzie on jest? - Zabraliśmy go na dół. - Zabrzmiało to złowieszczo. -Czy pani wie, gdzie ma być zawieziony? - Zawieziony? - Liz patrzyła na nią bezmyślnie, jakby tamta mówiła obcym językiem. - Będzie pani musiała coś ustalić. - Ustalić? - Liz potrafiła jedynie powtarzać za nią. Nie umiała myśleć ani mówić jak normalna osoba. Co oni zrobili z Jackiem? I co się stało? Został postrzelony. Ale gdzie jest? - Czy jest ktoś, do kogo mogłabym zadzwonić? Liz nawet nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do kogo mogła zadzwonić? Co powinna teraz zrobić? Jak to się stało? Wyszedł do biura na kilka minut, żeby zabrać akta i miał zrobić nadzienie. Kiedy usiłowała coś z tego zrozumieć, podszedł jeden z policjantów. - Zawieziemy panią do domu, kiedy tylko będzie pani chciała. - Liz popatrzyła na niego bezmyślnie, policjant i pielęgniarka wymienili porozumiewawcze spojrzenia. -Czy w domu ktoś będzie? - Moje dzieci - powiedziała Liz ochrypłym głosem i próbowała wstać, ale nogi jej się tak trzęsły, że policjant musiał ją podtrzymać. - Czy jest ktoś jeszcze, do kogo mógłbym zadzwonić? - Nie wiem. - Do kogo się dzwoni, kiedy mąż zostaje zastrzelony? Do sekretarki Jean? Do Carole? Do matki w Connecticut? Niemal bez zastanowienia podała im numery telefonów Jean i Carole. - Powiemy, żeby czekały na panią w domu. Skinęła głową, jeden z policjantów poszedł telefonować, a pielęgniarka zaproponowała jej czysty szpitalny szlafrok. Pomogła jej zdjąć ten, który zrobił się czerwony od krwi Jacka. Nocna koszula także nasiąkła krwią, ale Liz jej nie zdjęła. Wiedziała, że są przyjaciele, do których mogłaby zadzwonić, ale w tym momencie żadne nazwiska nie pi chodziły jej do głowy. Mogła myśleć jedynie o Jac który leżał na podłodze i szeptał, że ją kocha. Podziękov pielęgniarce za szlafrok i obiecała go odesłać, po C2 pomaszerowała boso przez szpitalny hali i przez dzie< nieć do radiowozu, gdzie czekali policjanci. Recepcjoni: poprosiła o wiadomość, kiedy już coś ustali. To sł( wydało jej się ohydne. W absolutnym milczeniu wsiadła do policyjnego rac wozu, nie zdawała sobie sprawy, że płacze, ale kiedy trzyła przez kratę na głowy dwóch siedzących z prz< policjantów, którzy wieźli ją do domu, po jej policzk płynęły łzy. Pomogli jej wysiąść, zaproponowali też. wejdą z nią do domu. Pokręciła jednak przecząco gk i zaczęła szlochać, widząc zbliżającą się Carole. W samej chwili na podjeździe pojawił się samochód Je I nagle obie kobiety podtrzymywały ją i wszystkie t szlochały głośno. Trudno było w to uwierzyć, to nie mc się przydarzyć. To niemożliwe. Było zbyt straszne, mogło być prawdziwe. To jakiś koszmar. Niemożli żeby Jack nie żył. Takie rzeczy po prostu nie zdarzają prawdziwym ludziom. - Zabił też Amandę - powiedziała przez łzy Jean, kii tak stały, trzymając się w objęciach. Szczegóły podał policjant, który do niej zadzwonił. - Dzieci są w porząd a w każdym razie żywe. Widziały, jak to zrobił. Ale nie zranił. Phillip Parker zabił Amandę i Jacka, a potem siei Fala destrukcji, która dotknęła ich wszystkich. Dzi Parkerów zostały sierotami. Ale teraz Liz mogła myś jedynie o tym, co powie swoim dzieciom. Zdawała so sprawę, że w chwili, gdy na nią spojrzą, będą wiedzia że stało się coś strasznego. Miała we włosach krew, pokrwawionej koszuli zaplamił się bawełniany szlafn który dostała w szpitalu, wyglądała tak, jakby sama mi wypadek. 37 36 - Czy bardzo źle wyglądam? - zwróciła się do Carole. Wytarła nos i próbowała jakoś się opanować ze względu na dzieci. - Jak Jackie Kennedy w Dallas - odpowiedziała Carole bez ogródek, a Liz wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego obrazu. Popatrzyła na bawełniany szlafrok z plamami krwi. - Czy możesz mi przynieść czysty szlafrok? I grzebień. Poczekam w garażu. Czekała, szlochając w objęciach Jean, usiłowała przy tym nadać jakiś sens wydarzeniom, jakoś się opanować. Przez cały czas myślała o tym, co powinna powiedzieć dzieciom. Mogła im powiedzieć jedynie prawdę, wiedziała jednak, że to, co im za chwilę powie, i w jaki sposób to zrobi, zaważy na całym ich przyszłym życiu. Był to straszny ciężar, toteż kiedy wróciła Carole z grzebieniem i czystym frotowym szlafrokiem w kolorze różowym, Liz płakała rozpaczliwie. Włożyła szlafrok frotowy na bawełniany szpitalny i nie patrząc do lustra przyczesała włosy. - A jak wyglądam teraz? - zapytała, nie chciała bowiem wystraszyć dzieci, zanim wypowie pierwsze słowa. - Szczerze? Dość okropnie. Ale nie wystraszysz ich swoim wyglądem. Czy chcesz, żebyśmy z tobą poszły? Liz skinęła głową twierdząco, poszły więc za nią do domu. Drzwi z garażu prowadziły bezpośrednio do kuchni. Z salonu dobiegały głosy, Liz poprosiła obydwie kobiety, żeby poczekały w kuchni, dopóki nie poinformuje dzieci. Uważała, że dzieciom należy się to, by dowiedziały się o wszystkim od niej, bez świadków, ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Kiedy weszła do pokoju, Peter i Jamie bawili się na kanapie, przepychali się i przekomarzali w bardzo radosnym nastroju. Jamie spojrzał na nią wcześniej niż Peter. - Gdzie tata? - zapytał, jakby już wiedział. Ale czasami Jamie widział to, czego nie widzieli inni. - Nie ma go - odpowiedziała zgodnie z prawdą Liz, starając się zachować panowanie nad sobą. - Gdzie dziew czynki? - Na górze - wyjaśnił Peter z niepokojem w oczach. O co chodzi, mamo? - Skarbie, czy mógłbyś je tu przyprowadzić? - Peter sti się teraz głową rodziny, choć sam jeszcze o tym nie wiedzia Bez słowa wszedł po schodach, a po chwili wrócił z sio; trami. Wszyscy mieli poważne miny, jakby przeczuwał że za moment ich życie zmieni się już na zawsze. Patrzy na matkę siedzącą na kanapie. Wyglądała niechlujnie, rc biła wrażenie kompletnie oszołomionej. - Usiądźcie - powiedziała możliwie najłagodniej, a dzic ci jakby wiedzione instynktem, skupiły się wokół nie Wyciągnęła rękę, by ich dotknąć, po jej policzkach pc płynęły łzy, których w żaden sposób nie mogła opanowa< Brała dzieci za ręce, wpatrywała się w nie po kolei, wreszci przyciągnęła do siebie Jamiego. - Muszę wam powiedzieć coś strasznego... zdarzyło si właśnie coś okropnego... - Co się stało? - W głosie Megan brzmiała panika, pierw sza też zaczęła płakać. - O co chodzi? - O tatę - powiedziała po prostu Liz. - Zastrzelił g mąż klientki. - Gdzie on jest? - spytała Annie, która podobnie ja siostra zaczęła płakać, podczas gdy Peter i pozostali wpat rywali się w Liz z niedowierzaniem, jakby nie mogli pojąc co ona mówi. Ale cóż w tym dziwnego? Wszak Liz też ni mogła tego pojąć. - Jest w szpitalu. - Nie chciała jednak wprowadzać icl w błąd, wiedziała, że musi im powiedzieć, musi zadać tei najstraszniejszy cios, którego nigdy nie zapomną. Już n: zawsze będą musieli zachować w pamięci tę chwilę, wracai do niej wciąż od nowa. - Jest w szpitalu, ale zmarł po godziny temu. Bardzo was kochał. - Przytulała ich wszyst kich do siebie, całą grupkę, otaczała ich ramionami, głas kala, a oni szlochali rozpaczliwie. 38 mif - Nie! - wykrzyknęły w jednej chwili dziewczynki, Pe-terem wstrząsały łkania, a Jamie, wpatrując się w matkę wstał, wyrwał się z jej objęć i cofał się powoli. - Nie wierzę ci. To nieprawda - powiedział i ruszył po schodach na górę, a Liz natychmiast pobiegła za nim. Siedział skulony w kącie swojego pokoju, z rękami nad głową, jakby bronił się przed razami jej słów, przed grozą tego, co ich spotkało. Liz z trudem go podniosła, posadziła obok siebie na łóżku i kołysała czule. Oboje zalewali się łzami. - Jamie, tatuś bardzo cię kochał. - Chcę, żeby on teraz wrócił - wyszlochał Jamie, a Liz nie przestawała go kołysać. - Ja też. - Nigdy jeszcze nie przeżywała podobnej rozpaczy, nie miała pojęcia, jak pocieszyć własne dzieci. Chyba nie istniała żadna pociecha. - Wróci? - Nie, synku, nie wróci. Nie może wrócić. Odszedł. - Na zawsze? Skinęła głową, niezdolna wypowiedzieć słowa. Jeszcze przez chwilę trzymała Jamiego w objęciach, potem puściła go, wstała i wzięła go za rękę. - Wracajmy do nich na dół. Jamie skinął głową i zszedł za nią po schodach. Pozostałe dzieci tuliły się do siebie i płakały, były z nimi Carole i Jean. Pomieszczenie wypełniał smutek, niepokój i płacz; choinka i odpakowane prezenty stanowiły teraz bolesny dysonans. Trudno było uwierzyć, że dwie godziny wcześniej wszyscy razem odpakowywali paczki, jedli wspólne śniadanie, a teraz Jacka już nie ma. Na zawsze. Było to nie do pomyślenia, nie do wytrzymania. Co robić? Co będzie dalej? Liz nie miała pojęcia. Wiedziała jednak, że krok po kroku, kawałek po kawałku, chwila po chwili będzie musiała robić to, co zrobić należało. Zaprowadziła wszystkich do kuchni i znowu się rozszlochała, widząc filiżankę po kawie i serwetkę Jacka. Caro- le spokojnie zdjęła je ze stołu, nalała każdemu szl wody. Siedzieli tak, płacząc bardzo długo, aż Caro prowadziła całą piątkę na górę, żeby Liz i Jean porozmawiać o pogrzebie. Trzeba było zawiadomić ców Jacka. Mieszkali w Chicago i na pewno będą i przyjechać. Zawiadomić jego brata w Waszyngton matkę w Connecticut i brata w New Jersey. Zadzwo przyjaciół, do gazety, do zakładu pogrzebowego. M zdecydować, co chce zrobić. Trzeba będzie równi dzwonić do kolegów, byłych wspólników i klie W trakcie rozmowy Jean robiła pospieszne notatt musiała podjąć decyzję dotyczącą uroczystości pogi wych. Czy Jack chciałby być skremowany czy pogrze Nigdy o tym nie rozmawiali i Liz aż się cała kurcz; musi się nad tym zastanawiać. O tylu rzeczach trzeb pomyśleć, tyle decyzji podjąć. Zadbać o wszystkie < Trzeba napisać nekrolog, zamówić duchownego, v trumnę. Takie to smutne, nie do uwierzenia, takie rażające. Słuchając Jean, Liz poczuła, że ogarnia ją panika, trzyła na kobietę, która pracowała z nimi przez sze i miała nieprzepartą ochotę krzyczeć. To nie mogło przydarzyć. Gdzie on jest? Jak zdoła żyć bez nieg się stanie z nią i z dziećmi? W końcu musiała dopuścić do świadomości ol prawdę. Do jej męża strzelał szaleniec i zabił go odszedł. Teraz została z dziećmi sama. 40 Rozdział trzeci Przez resztę dnia Liz czuła się tak, jakby poruszała się pod wodą. Telefonowano do różnych ludzi. Pojawiały się i znikały jakieś twarze. Przynoszono kwiaty. Miała świadomość cierpienia tak silnego, że stawało się odczuciem fizycznym, zagarniały ją fale paniki. Jedyną realną sprawą stała się nieustanna troska o dzieci. Co się z nimi stanie? Jak zdołają to przetrwać? Rozpacz na ich twarzach stanowiła odbicie jej własnej rozpaczy. Liz w żaden sposób nie mogła ani temu przeciwdziałać, ani pomóc dzieciom. Czuła się kompletnie, przerażająco bezsilna. Kierowała nią jakaś siła o bezgranicznej mocy, jakby spychając ją na ceglany mur, a ona nie była zdolna do stawiania jakiegokolwiek oporu. Ale przecież uderzyli już w ów mur tego ranka, kiedy Phillip Parker zastrzelił jej męża. Sąsiedzi przynosili jedzenie, a Jean telefonowała do wszystkich, nie wyłączając Yictorii Waterman, najlepszej przyjaciółki Liz z San Francisco. Yictoria również była prawnikiem, ale przed pięcioma laty zarzuciła praktykę, żeby zajmować się w domu trójką dzieci. Po wielu latach prób urodziła trojaczki z zapłodnienia in vitro i uznała, że woli zrezygnować z pracy, aby nacieszyć się dziećmi. Liz dostrzegła i zapamiętała jedynie twarz Yictorii. Inne rysowały się niewyraźnie i już po godzinie nie mogła sobie przypomnieć, z kim rozmawiała. Yictoria zjawiła się bez szumu z niewielką walizeczką. Mąż zgodził się zajmować chłopcami, postanowiła więc zostać, jak długo będzie trz ba. Kiedy Liz zobaczyła ją na progu sypialni, łzy popłynę jej z oczu. Yictoria siedziała potem przy niej i trzymając w objęciach, pozwalała się wypłakać. Nie istniały żadne słowa, które mogłaby wypowiedzi Yictoria, żeby poprawić sytuację, więc nawet nie próbowa Po prostu siedziały, obejmując się ramionami i płakały. L próbowała opowiedzieć, co się stało, choćby po to, by sarr lepiej zrozumieć, ale wydarzenia tego ranka w dalszym ciąj nie miały żadnego sensu. Kiedy Yictoria przyjechała, L ciągle jeszcze chodziła w pokrwawionej koszuli nocn i w szpitalnym szlafroku. Yictoria pomogła jej się rozebr i zaprowadziła ją pod prysznic. Nic jednak nie mogło zmi nić sytuacji, nic nie mogło pomóc, ani jedzenie, ani picie, a rozmowa, ani płacz, ani milczenie. Choćby nie wiadomo i razy rozważała poranne wydarzenia, choćby przestawia w myślach na różne sposoby, rezultat był zawsze taki sar Opowiadanie o nich nie prowadziło do żadnej zmiany. Liz miała jedynie ochotę sprawdzać co chwila, jak się czu dzieci. Carole siedziała z Jamiem i dziewczynkami, Pet poszedł na chwilę do Jessiki, a Jean wykonywała niezliczoi telefony. Yictoria na próżno usiłowała skłonić Liz, żeby s na chwilę położyła. Po południu Jean przypomniała ponur że trzeba dokonać "ustaleń". Liz znienawidziła to słowo, n chciała go już nigdy więcej słyszeć. Zawierało całą grozę teg co się stało. Ustalenia. To znaczyło wybór domu pogrzeb wego i trumny, i garnituru dla niego, i pomieszczenia, c którego będą przychodzili ludzie, żeby go "obejrzeć" niczyi przedmiot czy obraz, bo już nie osobę. Liz zdecydowała, że trumna będzie zamknięta, nie chci; ła by ktokolwiek zapamiętał go w takim stanie. Miał poz( stać w pamięci taki, jaki był, roześmiany, bawiący s z dziećmi, spacerujący po sali sądowej. Nie chciała, żeb ktokolwiek zobaczył tę pozbawioną życia formę, w któi przekształcił go Phillip Parker za pomocą jednej kulk Zdawała sobie sprawę, że gdzieś tam rodzina Amand 42 43 Parker ma do czynienia z identycznym koszmarem i że jej dzieci muszą być przerażone. Były jeszcze małe, dowiedziała się od kogoś, że zajmie się nimi siostra Amandy. Teraz jednak Liz nie mogła myśleć o nich, a jedynie o swoich własnych dzieciach. Poprosiła Jean o wysłanie nazajutrz kwiatów na pogrzeb Amandy i o zatelefonowanie do jej matki za kilka dni. Na razie jednak sama była zbyt zdruzgotana, mogła jedynie płakać nad nimi z daleka. Wieczorem przyleciał z Waszyngtonu brat Jacka, przyjechali też jego rodzice z Chicago. Następnego ranka udali się razem z Liz do domu pogrzebowego, żeby załatwić niezbędne formalności. Towarzyszyły im także Jean i Yictoria, która trzymała Liz za rękę, kiedy trzeba było wybrać trumnę. Wybrano surową i dostojną trumnę z mahoniu z mosiężnymi uchwytami i białą aksamitną wykładziną. Pracownicy domu pogrzebowego zachowywali się tak, jakby chodziło o wybór samochodu, przedstawiali rozmaite możliwości i charakterystyki, w efekcie sytuacja nagle zrobiła się tak straszna, że Liz o mało nie wybuchnęła histerycznym śmiechem. Zaraz jednak straciła panowanie nad sobą i znowu się rozpłakała. Nie potrafiła powstrzymać ogarniającej ją fali emocji. Przeznaczenie umieściło ją na szczycie fali odpływu i nie było sposobu, żeby bezpiecznie wrócić na brzeg. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek poczuje się bezpieczna, normalna i zdrowa, czy będzie zdolna do śmiechu, do czytania czasopism, czy zdoła robić te wszystkie zwyczajne rzeczy, które ludzie robią. Choinka w domu stała się zjawą minionych świąt, strasznym wspomnieniem, nie dało się przejść koło niej spokojnie. Tego wieczoru do stołu zasiadło ze dwanaście osób. Yictoria, Carole, Jean, brat Jacka James, na cześć którego nazwano Jamiego; rodzice Jacka, brat Liz John, który nigdy nie był jej szczególnie bliski, dziewczyna Petera Jessica, szkolny przyjaciel Jacka z Los Angeles i dzieci. Pojawiały się i znikały także inne twarze, dzwonił dzwonek, przysyłano kwiaty i jedzenie. Wydawało się, że wie już o tym cały świat, choć Jean skutecznie trzymała z dale prasę. Pisano o śmierci Jacka w popołudniówce, a dziś oglądały tę wiadomość w dzienniku telewizyjnym, jedn Liz kazała im wyłączyć telewizor. Kiedy dzieci poszły na górę, przy stole rozmawiał o pogrzebie. Ktoś zadzwonił do drzwi, Carole poszła c worzyć. Była to matka Liz, która przyjechała z Conne ticut. Na widok córki natychmiast zaczęła płakać. - Mój Boże, Liz, wyglądasz strasznie. - Wiem, mamo, przepraszam. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć matce, ich stosun nigdy nie były szczególnie serdeczne, Liz nigdy nie czu się swobodnie w jej obecności. Zawsze łatwiej było mi z nią do czynienia na odległość. Ilekroć matka odnosiła s z dezaprobatą do ich poczynań, Jack zawsze stanowił r dzaj bufora. Liz nigdy jej nie wybaczyła braku wsparć i zrozumienia dla najmłodszego wnuka. Matka żresz uważała, że piąte dziecko było z ich strony wielką głupol Już czwórka wydawała jej się przesadą, ale piątka wedłi Helen to po prostu "śmieszny brak umiarkowania". Carole zaproponowała kolację, Helen oświadczyła je nak, że jadła w samolocie, zasiadła więc wraz z innyi przy kuchennym stole, a Jean nalała jej filiżankę herbat - O Boże, Liz, co ty teraz zrobisz? Trafiła w samo sedno, jeszcze zanim wypiła pierwszy ly Dotychczas wszyscy próbowali jakoś przetrwać ten dzie chwila po chwili, starając się nie wybiegać myślą dalej n godzinę naprzód i nie stawiać żadnych kłopotliwych pyta Ale matka Liz nigdy nie owijała niczego w bawełnę, n wahała się też stąpnąć tam, gdzie nie powinna. - Będziesz musiała pozbyć się tego domu. Samej będz ci za trudno go utrzymać. No i zamknąć kancelarię. B< niego nie dasz rady. Liz miała podobne odczucia i tego właśnie się bał Jak zwykle matka utrafiła w samo sedno, rzuciła jej tyi strachem w twarz, wepchnęła go w gardło, w nos, tL 44 - skutecznie, że na samą myśl o tym Liz nie mogła oddychać. Było to jakby echo słów, które słyszała dziewięć lat wcześniej... nie możesz trzymać tego dziecka w domu. Liz, to niemożliwe, obecność takiego dziecka źle wpłynie na pozostałe dzieci. Zawsze można było liczyć na to, że matka wypowie głośno najskrytsze niepokoje wszystkich. Jack zawsze nazywał ją "Tubą Zagłady", ale mówił to ze śmiechem. Przypominał Liz, że matka nie może jej zmusić do zrobienia tego, czego zrobić nie chce. No i gdzie teraz był? A jeśli matka ma rację? Jeśli rzeczywiście będzie musiała pozbyć się domu i zamknąć kancelarię? Jak da sobie radę bez niego? - Na razie musimy przede wszystkim przetrwać poniedziałek - przerwała stanowczo Yictoria. "^•Sakssfc&jTS, ^^^\^a^ end w domu pogrzebowym, a ceremonia odbędzie się w poniedziałek w kościele St. Hilary. Reszta sama się ułoży. Celem był poniedziałkowy pogrzeb, jedynie na tym powinna się skupiać uwaga Liz. Potem wszyscy pomogą jej jakoś się pozbierać, tak jak pomagają teraz. Każdy z siedzących przy stole wiedział, że jeszcze nie pora, by troszczyć się o sprawy bardziej ogólne. Obecna chwila była wystarczająco ciężka. Liz ciągle wracała myślami do Bożego Narodzenia. Ten koszmar zostanie z nimi na zawsze. Dzieci już nigdy nie potrafią ubrać choinki, słuchać kolęd czy otwierać prezentów gwiazdkowych, żeby nie myśleć o tym, co się stało z ojcem w świąteczny poranek Bożego Narodzenia. Liz robiła wrażenie kompletnie zdruzgotanej, kiedy patrzyła na ludzi zgromadzonych przy kuchennym stole, którzy zjawili się tutaj, by pomóc. - Chodź na górę i połóż się na chwilę - zaproponowała spokojnie Yicloria. Była niewysoką kobietą o ciemnych włosach i ciemnych oczach, )e) stanowczy g\os me zachęcał do sprzeciwu, ale Liz potrzebowała właśnie teraz osoby obdarzonej tego typu siłą. Kiedy Yictoria prowadziła praktykę adwokacką, Liz często podśmiewała się z niej, że jest postrachem sali sądowej. Specjalizowała się w sprawach związanych z obrażeniami ciała i udawało jej się wywalcz dla swoich klientów kilka niezwykle wysokich odszkodows Myśl o tym znowu przypomniała Liz o Jacku, o Amand; i o wszystkim, co się wydarzyło. Toteż, idąc wolno po sch dach do sypialni tuż przed Yictorią, ponownie się rozpłaka Poprosiła Yictorię, by przeniosła Petera do pokoju ] miego, a jego pokój oddała matce. Brat Jacka będzie sf na kozetce w gabinecie Jacka sąsiadującym z główną sypii nią, a jej brat w salonie. Dom był pełen. Jean miała sp na zapasowym łóżku w pokoju Carole, a Yictoria na proś Liz miała dzielić z nią olbrzymie łoże w sypialni. Cała armia wolontariuszy zjawiła się tutaj, by pomóc jej w wal z rozpaczą. Liz wydawało się, że gdziekolwiek spójrz z Jessiką są w pokoju dziewczynek, a Jamie siedzi kolanach Megan. Zdawali się uspokojeni, w każdym n nie płakali, więc Liz pozwoliła Yictorii zaprowadzić się sypialni. Wyciągnęła się na łóżku z takim uczuciem, jal ktoś stłukł ją kijami, i wpatrywała się w sufit. - Yic, a jeśli moja mama ma rację? Jeśli będę mus sprzedać dom i zrezygnować z praktyki? - A jeśli Chiny wypowiedzą nam wojnę i zbombard dom w dniu pogrzebu? Chcesz się spakować od razu zrobisz to potem? Jeśli zrobisz to zaraz, wszystko się i gniecie, ale jeśli poczekasz i bomba spadnie na dom: rzeczy mogą być w jeszcze gorszym stanie. To jak, I teraz czy później? - Yictoria mówiła to spokojnie uśmiechnęła się po raz pierwszy od rana. - Sądzę, że tw mama wymyśla problemy, którymi na pewno teraz powinnaś się przejmować, a być może później też nie. co właściwie chce ci powiedzieć? Że jesteś kiepskim pr: przepraszam, ale Jack zawsze mówił, że jesteś zawód lepsza od niego. - Yictoria zresztą też tak uważała. miała niezwykłą znajomość prawa, a braki swady i tu] nadrabiała umiejętnościami i precyzją. 47 46 - Po prostu chciał być miły. • Z oczu Liz znowu trysnęły łzy... Boże, nie do przyjęcia st myśl o tym, że jego nie ma. Gdzie jest? Chciała mieć : z powrotem, już, teraz. Zaledwie wczoraj rano leżeli )oje na tym samym łóżku, a w nocy kochali się tutaj. Na wspomnienie po jej policzkach popłynęły łzy. Już nigdy e będzie się kochała, nigdy już nie będzie z nim, nigdy .ż nikogo nie pokocha. Zdawało się, że jej życie także jest ;ończone. - Znasz prawo precedensowe lepiej niż ktokolwiek in-y. - Yictoria próbowała ściągnąć Liz z powrotem do laźniejszości. Wyobrażała sobie doskonale koszmarne lyśli Liz, nawet jeśli tamta nie wypowiadała ich głośno. - Jack podobnie jak ja popisywał się na sali sądowej, bydwoje lubimy blefować. - Jak trudno pamiętać o tym, y mówić o nim w czasie przeszłym. - I zobacz, do czego i doprowadziło. Mówiłam mu wczoraj, że Phillip Parker zabije, jeśli dobierzemy się do jego interesów i aktywów, le nie wiedziałam, że zabije również Jacka. - Po tych owach znowu zalała się łzami. Yictoria usiadła na łóżku i trzymała ją w objęciach, opoki płacz nie ucichł. W pewnej chwili w drzwiach fpialm stanęła matka Liz. - Jak ona się czuje? - Patrzyła na Yictorię, jakby Liz :raciła przytomność czy ogłuchła, co w pewnym sensie ylo prawdą, bo czuła się tak, jakby przeżywała doznania ozacielesne, obserwując wszystko z jakiegoś punktu na aficie. - W porządku, mamo, czuję się dobrze. Była to odpowiedź idiotyczna, ale co innego mogła po-dedzieć? Zupełnie jakby musiała udowodnić matce, że otrafi to zrobić. Bo jeśli nie, to może się okazać, że matka liała rację, a ona straci i dom, i praktykę. - Wcale tak nie wyglądasz - odpowiedziała posępnie latka. - Jutro powinnaś umyć włosy i nałożyć makijaż. Liz miała ochotę odpowiedzieć, że wolałaby umrzeć, byle nie przeżywać jutrzejszego dnia, ale nie mogła tego zrobić. Sprzeczki z matką w tej sytuacji nie miały najmniejszego sensu. Było wystarczająco dużo zmartwień i bez rodzinnych waśni. Jack nie był szczególnie związany z bratem, a jednak ten przyjechał. Dzieciom było przyjemnie spotkać się z bratem i rodzicami Jacka, a także z jej matką i bratem. Długo w noc, leżąc w łóżku, rozmawiały z Yictorią o Jacku i o tym, co się stało. Był to koszmar, którego żadna z nich nigdy nie zapomni, a ona nigdy się z niego nie otrząśnie. W ciągu dnia Liz rozmawiała przez telefon z wieloma osobami, które zapewniały ją, że nigdy się od tego nie wyzwoli, zwłaszcza po tak szokującej śmierci. Dwoje znajomych utrzymywało, że najlepiej zrobi, jeśli jak najszybciej wróci do normalnego życia, kto wie, może mieć szczęście i po sześciu miesiącach znowu będzie mężatką. Szczęście? Skąd im to przyszło do głowy, jak śmieli doradzać jej, co ma robić. Sprzedać dom, wyprowadzić się, przenieść się do miasta, wziąć nowego wspólnika, zrezygnować z praktyki, co powiedzieć dzieciom, czego im nie powiedzieć, kupić psa, skremować Jacka, prochy rozrzucić z mostu, nie pozwolić dzieciom uczestniczyć w pogrzebie, koniecznie powinny zobaczyć go przed zamknięciem trumny, absolutnie nie dopuścić do tego, by go zobaczyły. Każdy służył radą, wszyscy mieli coś do powiedzenia. Była wyczerpana samym tylko słuchaniem, ale w końcu wszystko sprowadzało się do tego, że Jack odszedł i została sama. Usnęła dopiero o piątej rano, Yictoria też nie spała, pozwoliła jej mówić przez całą noc. O szóstej zjawił się Jamie i wszedł do nich do łóżka. - Gdzie tata? - zapytał, kładąc się koło Liz, która czuła, że chłopiec drży na całym ciele. Czy to możliwe, by zapomniał? Może był to dla niego tak wielki szok, że wyparł go ze świadomości. - Nie żyje, skarbie. Zastrzelił go zły człowiek. 49 48 - odparł rozsądnie, patrząc na nią z miejsca, jeszcze poprzedniej nocy spał jego ojciec. - Chodzi o, gdzie jest teraz? - Jamie spoglądał na nią niemal ; 'item. Jak mogła przypuszczać, że on już zapomniał, imiechnęła się do niego ze smutkiem. :st w domu pogrzebowym, pójdziemy tam dzisiaj, iprawdę jest w niebie z Bogiem, cażdym razie miała nadzieję, że taka jest prawda, że Iziwe jest wszystko, w co dotychczas wierzyła. Wieże Jack jest szczęśliwy i spokojny, tak jak jej mó-i. Ale w głębi duszy nie była jeszcze tak całkiem tego i. Jeszcze zbyt mocno pragnęła jego powrotu, by wierzyć. ak może być w dwóch miejscach naraz? ego dusza, wszystko to, co znamy i kochamy, jest bie z Bogiem, i tutaj z nami, w naszych sercach. 3 ciało jest w domu pogrzebowym, tak jakby spał. -tych słowach poczuła pod powiekami łzy, ale Jamie głową usatysfakcjonowany odpowiedzią. L kiedy go znowu zobaczę? Ciedy pójdziesz do nieba. Dopiero kiedy będziesz :o, bardzo stary. )laczego ten zły człowiek go zastrzelił? to był bardzo zły i oszalały. Zastrzelił jeszcze kogoś, i się zabił, więc już tu nie wróci, żeby nas skrzyw-- Zastanawiała się, czy Jamie właśnie o tym myślał, ła ukoić jego lęki, nawet te niewypowiedziane. Uzy tata zrobił mu coś złego? - To było dobre pytanie, Fata zrobił coś, co tamtego bardzo rozzłościło, po-iż ten człowiek zrobił różne złe rzeczy swojej żonie, poprosił, żeby sędzia zabrał mu trochę pieniędzy. [ on zastrzelił tatę, żeby dostać z powrotem swoje adze? Poniekąd. Sędziego też zastrzelił? Mię. ; •> Jamie skinął głową, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, a potem położył się i przytulił do Liz. Yictoria wstała i poszła wziąć prysznic. Zapowiadał się wyjątkowo długi dzień dla wszystkich, więc chciała być gotowa wcześnie, żeby pomóc Liz. Dla Liz i dla dzieci będzie to dzień niewyobrażalnie straszny. W końcu okazał się zresztą znacznie gorszy od przewidywań Yictorii, a nawet Liz. Cała rodzina udała się do domu pogrzebowego i na widok trumny wszyscy wy-buchnęli płaczem. Wszędzie były kwiaty, leżały też na wieku trumny. Liz zamówiła białe róże, których zapach wypełniał całe pomieszczenie. Przez dłuższy czas słychać było jedynie szloch, po czym Yictoria i James wyprowadzili dzieci i matkę Liz, a Liz została sama z mahoniową trumną, którą wybrała dla mężczyzny kochanego przez dwadzieścia lat. - Jak to się mogło stać? - szeptała, klękając obok. - Co ja teraz zrobię bez ciebie? Po jej policzkach płynęły strumienie łez, kiedy klęczała na wytartym dywanie, opierając ręce na gładkim drewnie. To wszystko było tak niewyobrażalne, tak nie do zniesienia, nie sądziła nigdy, że będzie mogła coś podobnego wytrzymać. A teraz musiała. Nie miała wyboru. Życie rozdało jej takie akurat karty i musiała jakoś przez to przebrnąć, choćby ze względu na dzieci. Po jakimś czasie przyszła po nią Yictoria, poszły coś zjeść, tyle że Liz nic nie mogła przełknąć. Dzieci już zaczęły rozmawiać, Peter droczył się z dziewczynkami, żeby podnieść je na duchu i czujnie obserwował matkę. Siedział obok Jamiego i namawiał go na zjedzenie hamburgera. Dzieci wydoroślały przez jedną noc. Tak jakby Peter nie mógł już sobie pozwolić na luksus bycia nastolatkiem, więc stał się mężczyzną. Nawet dziewczynki nagle wydawały się bardziej dorosłe, a Jamie nie takim dzieciuchem. Starali się być silni, by pomagać matce i sobie nazwajem. Po jedzeniu Carole zawiozła dzieci do domu, a pozostali 51 50 yrócih' z Liz do domu pogrzebowego. Przez całe popołud-lie przychodzili ludzie złożyć wyrazy szacunku, płakali, pocieszali Liz, rozmawiali ze sobą przed domem pogrzebowym. Przypominało to nie kończące się koktajl-party ze zami zamiast jedzenia i z Jackiem w trumnie w głębi pomieszczenia. Liz była tak oszołomiona, iż spodziewała de, że w pewnej chwili Jack wyjdzie z trumny, powie wszystkim, że to był żart, który nigdy naprawdę się nie ;darzył. Ale jednak się zdarzył i zdawał się trwać bez końca. Przetrwali jakoś drugi dzień pożegnań w domu pogrzebowym. Liz czuła się na przemian odrętwiała i rozhis-:eryzowana, na zewnątrz jednak zachowywała niezwykłe >panowanie. Niektórzy znajomi zastanawiali się wręcz, ;zy nie jest pod wpływem środków uspokajających, ale )na funkcjonowała jak automat, wykonując to, co należało. Poniedziałek oszołamiał blaskiem słońca. Liz poszła jesz-:ze do domu pogrzebowego, żeby przez chwilę być sama : Jackiem. Postanowiła, że nie będzie go oglądać i ciągle iręczyła się tą decyzją. Zdawało jej się, że powinna to urobić, wiedziała jednak, że nie potrafi. Po raz ostatni widziała go w karetce i na podłodze w kancelarii, na chwilę Drzed śmiercią i już to wspomnienie było wystarczającą :orturą. Najbardziej obawiała się, że jeśli go teraz zobaczy, :o zupełnie się rozklei. Wyszła więc spokojnie i pojechała io domu, dzieci wraz z wujkami i dziadkami czekały na lią w salonie. Jej matka ubrana była w czarny kostium, t dziewczynki w granatowe sukienki, kupione przez babcię. ?eter miał na sobie pierwszy w życiu granatowy garnitur, rtóry miesiąc wcześniej dostał od Jacka, a Jamie szare ilanelowe spodnie i żakiet. Liz włożyła starą czarną suknię, rtórą Jack bardzo lubił i czarny płaszcz wypożyczony przez Jean w niedzielę. Wyglądali poważnie i godnie, dedy zasiadali w ławce kościoła St.Hilary. Liz słyszała, ak ludzie pochlipują i wycierają nosy. Uroczystość była piękna i krótka, kościół pełen ludzi i kwiatów, choć później Liz pamiętała to wszystko jak przez naglę. Jean i Carole zorganizowany w domu jedzenie, ponad sto osób zjawiło się, by coś zjeść, wypić i powiedzieć jej, jak bardzo im przykro. Liz myślała jedynie o tym, że on został na cmentarzu. Położyła na trumnie pojedynczą różę, złożyła pocałunek na gładkim mahoniu i oddaliła się, trzymając za rękę Jamiego, otoczona ramieniem Petera. Odczuwała w tym momencie tak dojmujący ból, że nie było mowy, by kiedykolwiek mogła o nim zapomnieć. Przez cały dzień poruszała się jak automat, dwie godziny po wyjściu ostatnich gości szwagier odlatywał do Waszyngtonu, rodzice Jacka do Chicago, a jej brat do Nowego Jorku. Yictoria pojechała do domu, ale obiecała, że wpadnie następnego dnia ze swoimi chłopcami. Tego wieczoru również Jean pojechała do siebie, a matka Liz miała odjechać następnego ranka. Wtedy zostanie sama z dziećmi, będzie musiała przeżyć resztę życia bez niego. Kiedy dzieci wreszcie położyły się spać, Liz siedziała z matką w salonie. Stała tam jeszcze choinka, zdawała się tak samo oklapła jak Liz. Matka ze łzami w oczach pogłaskała rękę córki. - Przykro mi, że ciebie to spotkało. Przed dziesięcioma laty sama straciła męża, ojca Liz, ale miał siedemdziesiąt jeden lat i od dawna chorował. Miała czas, żeby się przygotować na tę śmierć, a dzieci, od dawna już dorosłe, mieszkały poza domem. Dla niej również było to bolesne przeżycie, wiedziała jednak, że w żaden sposób nie dawało się porównać z sytuacją Liz. - Tak mi przykro - wyszeptała, a po jej policzkach popłynęły łzy. Liz znowu się rozpłakała. Nie było już nic do powiedzenia. Długo siedziały w milczeniu w salonie, trzymając się w objęciach i po raz pierwszy od urodzenia Jamiego Liz uświadomiła sobie, że kocha matkę i że wybacza jej to wszystko, co wówczas powiedziała. To straszne, ale ta rozpaczliwa strata była dla nich w jakiś sposób uzdrawiająca, i za to tylko Liz czuła wdzięczność. 52 53 - Wffe.' - Dziękuje, mamo. Czy mogę ci zrobić herbaty? - zapytała w końcu i obydwie poszły do kuchni. Pijąc herbatę przy kuchennym stole, matka znowu zapytała, czy zamierza sprzedać dom, a Liz uśmiechnęła się. Tym razem nie przejęła się tak bardzo. Matka w ten sposób dawała do zrozumienia, że martwi się o nią i chce się upewnić, czy córka sobie poradzi. Wreszcie uświadomiła sobie, że matka oczekuje od niej jakiegoś potwierdzenia. - Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale damy sobie radę. Odłożyli przez te lata dosyć pieniędzy, a Jack miał wysoką polisę. Oczywiście była też kancelaria, która mogła zarobić na ich utrzymanie. Teraz problem stanowiły nie tyle pieniądze, ile nauczenie się życia bez Jacka. - Ze względu na dzieci nie chciałabym dokonywać wiel-dch zmian. - Myślisz, że wyjdziesz jeszcze raz za mąż? - Było to [łupie pytanie, ale Liz uśmiechnęła się, bo przypomniała obie słowa Yictorii: "Jeśli Chiny wypowiedzą nam woj-ię...". - Nie sądzę. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. -oczy jej znowu napełniły się łzami. - Nie wiem, jak otrafię żyć bez niego. - Będziesz musiała. Ze względu na dzieci. Będziesz im otrzebna bardziej niż kiedykolwiek. Może powinnaś na kiś czas przerwać pracę, zamknąć kancelarię. - Ale Liz iedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Wszystkie irawy spoczywały teraz wyłącznie na jej barkach. Oprócz irawy Amandy Parker. Na myśl o Amandzie Liz rozżaliła ? nad jej dziećmi, nad tym, co musiały przeżyć tamtego lia. Straciły i matkę, i ojca. Tamtego popołudnia za- woniła do siostry Amandy z wyrazami współczucia. ?ydwie się rozpłakały, a rodzina Parkerów przysłała daty dla niej i dla dzieci. - Mamo, nie mogę zamknąć kancelarii. Mam zobowią-lia wobec klientów. - Liz, to dla ciebie zbyt wielki ciężar. Matka wypowiedziała te słowa z płaczem. Więc jedna miała serce. To jedynie jej słowa bywały czasem głupi i niewłaściwe, ale Liz nagle zrozumiała swoją matkę. Miał jak najlepsze intencje, tylko nie umiała ich wyrazić. - Poradzę sobie. - Chcesz, żebym została? Liz pokręciła głową. Musiałaby wtedy zajmować si< także matką, a całą energię musiała skierować teraz nć dzieci. - Zadzwonię, gdybym cię potrzebowała. Obiecuję. Uścisnęły sobie ręce nad kuchennym stołem i poszły się położyć. Późno wieczorem zadzwoniła Yictoria,- na pytanie o samopoczucie Liz odpowiedziała, że czuje się świetnie, ale żadna z nich w to nie wierzyła. Liz przepłakała w łóżku niemal całą noc, aż do szóstej rano. Matka wyjechała zgodnie z planem, Liz została z dziećmi sama, błądząc bezmyślnie po całym domu. Po południu Carole zabrała wszystkich na kręgle, pojechał nawet Peter, tym razem wyjątkowo bez swojej dziewczyny. Liz została w domu, żeby przejrzeć niektóre papiery Jacka. Wszystko było starannie poukładane. Bez trudu znalazła w biurku testament i polisę ubezpieczeniową. Nie trzeba było przedzierać się przez bałagan, nie było nieprzyjemnych niespodzianek, żadnych dodatkowych zmartwień, prócz tego, że odszedł i została sama na resztę życia. Na tę myśl poczuła znajomy przypływ przerażenia. Nie wyobrażała sobie nawet, że można za kimś tak niesamowicie tęsknić. Przepłakała całe popołudnie, a kiedy wróciły dzieci, wyglądała na kompletnie wyczerpaną. Carole przygotowała tego wieczoru kolację, hamburgery i frytki. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia wieczorem wyrzucili indyka. Nikt nie chciał nawet na niego spojrzeć, nie mówiąc o jedzeniu. O dziewiątej dzieci były już w swoich pokojach, dziewczynki oglądały coś na magnetowidzie. W nocy Jamie obudził się i przyszedł do niej do łóżka, a jego bliskość, ciepła i przytulna, stanowiła 54 ą pociechę. Dalsze życie zdawało się rozciągać lią jak pusta droga, pełna obowiązków i ciężarów, będzie musiała podołać samotnie. ; minął tydzień, dzieci były jeszcze w domu na świątecznych. W niedzielę poszli do kościoła. Jack już od dziesięciu dni. Dziesięć dni. Dni, godzin t. W dalszym ciągu wydawało się to koszmarnym ^ poniedziałek rano zrobiła dla wszystkich śniada-ter pojechał samochodem do szkoły, Liz zawiozła zynki do szkoły położonej w pobliżu, potem od- Jamiego do szkoły specjalnej, a chłopiec długo się zanim wysiadł z samochodu. W końcu odwrócił się rzył na matkę, ściskając w ręku pudełko z drugim liem. Było to nowe pudełko z postaciami z Gwiezd-ojen. Dostał je na gwiazdkę od Rachel. :y muszę im w szkole powiedzieć, że tata umarł? - z poważną miną. mczyciele wiedzą, bo do nich dzwoniłam, ale myślę, fscy czytali o tym w gazecie. Po prostu powiesz, że esz o tym rozmawiać, jeśli rzeczywiście nie będziesz czy wiedzą, że zastrzelił go ten zły człowiek? lyba tak. - Powiedziała kierowniczce szkoły, że gdy-ńe był przygnębiony lub chciał wracać do domu, czy zadzwonić do Carole lub do niej do biura. Ale aie jak pozostałe dzieci wydawał się znosić to lepiej, ;ekiwała. - Jeśli będziesz chciał zadzwonić do mnie ra i porozmawiać, po prostu poproś nauczycielkę, czy będę mógł wrócić do domu, kiedy będę chciał? -vał się zaniepokojony. czywiście. Ale w domu będziesz zbyt samotny. Za-:j może być w szkole z kolegami. Zobaczysz, jak się sz czuł. - Skinął głową, otworzył drzwiczki samo- zawahał się, po czym odwrócił się i spojrzał na Liz. .amo, a jeśli ciebie ktoś zastrzeli w biurze? - Kiedy vii, miał oczy pełne łez, a ona pokręciła przecząco również czując pod powiekami łzy. - Obiecuję ci, że tak się nie stanie. - Pogłaskała go delikatnie. Ale jak mogła mu przyrzec coś podobnego? Jak mogła obiecać, że kiedykolwiek będą się czuć bezpieczni? Skąd mogła to wiedzieć? Jeśli coś tak strasznego mogło spotkać Jacka, to straszne rzeczy mogą się przydarzyć każdemu z nich, teraz wiedzieli o tym wszyscy, nawet Jamie. Nie było już żadnych gwarancji długiego życia czy bezpieczeństwa. - Nic mi się nie stanie. Tobie też nie. Zobaczymy się wieczorem, skarbie. Skinął głową i wysiadł z samochodu, niechętnie ruszył w stronę szkoły, a ona obserwowała go ze ściśniętym gardłem. Zastanawiała się, czy już zawsze wszyscy będą się tak czuli, czy tylko przez bardzo długi czas. Trudno było sobie wyobrazić dobre samopoczucie, śmiechy, hałasy, lekkość w sercu. Wydawało się, że ten ciężar będą dźwigali już zawsze, a w każdym razie ona będzie dźwigała, to zdawało się nie ulegać wątpliwości. Oni jakoś to przeżyją, w każdym razie przystosują się. Ale już nigdy nie będą mieli ojca, a ona nie będzie miała Jacka. To była strata nie do naprawienia. Nawet jeśli w końcu żal w sercu złagodnieje, zawsze zostanie pustka. Jechała do biura tak oślepiona przez łzy i tak zatroskana o dzieci, że dwukrotnie przejechała czerwone światło, aż w końcu zatrzymał ją policjant. - Widziała pani światła? - warknął, kiedy opuściła szybkę i usprawiedliwiała się przez łzy. Policjant wpatrywał się w nią długo i przenikliwie, wziął od niej prawo jazdy i skierował się w stronę radiowozu. Nagle zawrócił. Rozpoznał jej nazwisko, czytał o całej sprawie w gazecie. Oddając jej prawo jazdy patrzył z autentyczną troską. - Nie powinna pani prowadzić. Dokąd pani jedzie? - Do pracy. Skinął głową i popatrzył jej w oczy. - Przykro mi z powodu pani męża. Proszę jechać za mną. Jaki adres? Podała mu adres, policjant wsiadł do radiowozu, włączył sygnał świetlny i ruszył przed nią. Eskortował ją w ten 57 56 I; ; sposób całą drogę do biura, a Liz płakała. Kiedy ludzie zachowywali się tak współczująco, było jeszcze trudniej. Ale policjant postąpił niezwykle przyzwoicie. Wysiadł, i gdy parkowała samochód i uścisnął jej dłoń. - Przez jakiś czas lepiej niech pani nie prowadzi, a jeśli już, to jak najmniej. Może pani spowodować wypadek i zranić kogoś albo siebie. Niech pani trochę poczeka. Poklepał ją po ramieniu. Podziękowała mu ze łzami, ze łzami też weszła do biura, niosąc teczkę Jacka. Nie była w kancelarii od śmierci Jacka i bała się tego, co tam zobaczy, choć wiedziała, że Jean przez cały poprzedni tydzień nie próżnowała. I jak zwykle, czyniła cuda. Wymieniono zakrwawiony dywan, ścianę, pod którą zastrzelił się Phillip Parker, pomalowano. Nie było śladu po dramacie, jaki się tu rozegrał. Jean powitała Liz uśmiechem i zaproponowała kawę. - Czy rzeczywiście widziałam przed chwilą radiowóz? -spytała zaniepokojona. Liz wytarła nos i uśmiechnęła się do niej. Chciała podziękować za remont biura, ale nie mogła się zmusić, by to powiedzieć. Jean zrozumiała ją bez słów i podała kubek parującej kawy. - Po drodze przejechałam dwa razy na czerwonym. Był bardzo miły, eskortował mnie pod same drzwi. Poradził, żebym trzymała się z dala od kierownicy. - Niezły pomysł - potwierdziła zaniepokojona Jean. - To co mam zrobić? Wynająć limuzynę? Muszę jakoś dojechać do pracy. - Wezwij taksówkę - poradziła rozsądnie Jean. - To idiotyczne. - Nie tak idiotyczne jak zabicie siebie czy kogoś innego. Bo to dopiero byłoby idiotyczne. - Dobrze się czuję - zapewniła Liz, ale nie przekonała Jean. Jean odwołała wszystkie możliwe sprawy w sądzie, oprócz dwóch, których nie dało się przełożyć, ale wyzna- czone były dopiero pod koniec tygodnia. Liz potrzebc czasu, żeby przejrzeć wszystkie akta i zdecydować, co z z klientami. Tego popołudnia podyktowała Jean list, w niając wszystkim klientom okoliczności śmierci Jacka, trudno było przypuszczać, że jeszcze o tym nie wied Podczas świątecznego weekendu mówiono o tym we ws kich wiadomościach. Mogło się jednak zdarzyć, że klientów wyjechała, że przegapili informację. Liz wyją ła, że pracuje teraz bez partnera, nie będzie więc i pretensji, jeśli klient zdecyduje się na innego adwokata, nie, będzie dalej się starała jak najlepiej poprowadzić: wy. Tym klientom, którzy przysłali jej listy i kwiaty dziękowała za wyrazy współczucia. List był bezpoś] i rzeczowy. Obydwie z Jean przypuszczały, że wiek; klientów zostawi jej swoje sprawy, ale to wotum zau będzie stanowiło dla niej ogromny ciężar. Bez wzglęc to, co w ubiegłym tygodniu mówiła swojej matce, zacz] się zastanawiać, czy rzeczywiście sobie poradzi. Ba trudno przyjdzie jej uporać się z tym w pojedynkę. Z na dzień ilość pracy uległa podwojeniu. Nie tylko mu się zająć sprawami dotychczas prowadzonymi przez Ji ale na dodatek nie mogła już liczyć na jego moralne wsp ani na błysk energii, jaki wnosił do ich współpracy. - Sądzisz, że dam radę? - spytała Jean pod koniec południa. Wyglądała na przygnębioną i niespoki Wszystko zdawało się wymagać dziesięciokrotnie v szego wysiłku i czuła się wyczerpana. - Oczywiście. Jean dobrze wiedziała, że Liz była równie dobrym p nikiem jak Jack. On działał jak taran, kiedy zacna taka potrzeba, ale pracowali wspólnie. Liz nie czuła jednak w sobie siły. Miała wrazen.ii Jack zabrał ze sobą jej odwagę i pewność siebie. I po działa o tym Jean. - Doskonale dasz sobie radę - powtórzyła Jean. -zrobię wszystko, żeby ci pomóc. 58 - Wiem, Jean. Już to zrobiłaś. - Popatrzyła na nowiutką wykładzinę na podłodze, a potem na swoją sekretarkę, a jej oczy znów wypełniły się łzami na wspomnienie, jak wyglądał ten pokój w świąteczny poranek. - Dziękuję -szepnęła i poszła do gabinetu rnęża. Przeglądała jego akta i musiała się niemal zmusić, by skończyć o wpół do szóstej. Ze względu na dzieci nie chciała zbyt późno wracać do domu, wiedziała jednak, że przez najbliższy miesiąc mogłaby przesiadywać w biurze codziennie do północy i jeszcze by wszystkiego nie skończyła. Zabrała do domu teczkę pełną akt, które chciała do rana przejrzeć. A musiała się jeszcze przygotować do dwóch rozpraw w sądzie. Kiedy przyjechała, dom był cichy jak nigdy, zastanawiała się, czy ktoś w ogóle jest i wtedy zobaczyła, że Jamie siedzi spokojnie w kuchni z Carole. Carole właśnie upiekła mu ciasteczka czekoladowe, które zajadał w kompletnym milczeniu. Nie odezwał się do nikogo, nawet do matki, która weszła do kuchni i uśmiechnęła się do niego. - Skarbie, jak ci minął dzień? - Smutno - odpowiedział szczerze. - Moja nauczycielka się rozpłakała, kiedy mówiła, jak jej przykro z powodu taty. Liz skinęła głową. Zbyt dobrze znała to uczucie. Posłaniec, który przyniósł jej do biura kanapkę, doprowadził ją do łez, podobnie jak farmaceuta w aptece, gdzie poszła zrealizować receptę, podobnie jak dwie osoby, na które wpadła na chodniku, podobnie zresztą jak wszyscy teraz. Wystarczyło, żeby wyrazili współczucie, a miała wrażenie, że umiera. Gdyby ktoś kopnął ją w piszczel, łatwiej byłoby sobie z tym poradzić. Pękało jej serce, kiedy czytała tony nadesłanych do kancelarii listów z kondolencjami. Podobną stertę dostrzegła teraz na kuchennym blacie. Ludzie mieli jak najlepsze intencje, ale ich elokwencja i wyrazy współczucia wprawiały ją w rozpacz. - A jak się czuje reszta? - zapytała Carole, odstawiając teczkę Jacka. - Dlaczego nosisz torbę taty? - dopytywał się Jam jedząc kolejne ciasteczko. - Muszę przeczytać niektóre jego papiery. - Jamie sl nął głową, poinformował ją, że Rachel płakała w swo: pokoju, Annie i Megan rozmawiały przez telefon, a Pel jeszcze nie wrócił. - Obiecał, że nauczy mnie jeździć na nowym rower; ale nic z tego - powiedział ze smutkiem Jamie. O rowei jednak nie zapomniał. - Może zrobi to wieczorem - wyjaśniła z nadzieją L ale Jamie pokręcił głową i odłożył nadgryzione ciastl Podobnie jak ona, jak oni wszyscy, nie miał apetytu. - Teraz nie chcę jeździć na rowerze. - W porządku - zgodziła się Liz, głaszcząc jego je wabiste włosy. Pochyliła się, żeby go pocałować, i wte właśnie w drzwiach stanął Peter, wyraźnie przygnębion - Cześć, Peter. Nie miała odwagi pytać, jak minął dzień, bo było widać. Tak samo jak im wszystkim. Peter wyglądał ta jakby przez ostatni tydzień przybyło mu pięć lat. Znajor uczucie. Bo ona czuła się o sto lat starsza niż w wigil W ubiegłym tygodniu prawie nie spała ani nie jadła i odbiło się na jej wyglądzie. - Mamo, muszę ci coś powiedzieć. - Dlaczego mam wrażenie, że to nic dobrego? - spyt; z westchnieniem i wzięła napoczęte przez Jamiego ciastk Kanapki stały nietknięte w biurze przez całe popołudn: - W drodze ze szkoły miałem wypadek. - Coś się komuś stało? Robiła wrażenie spokojnej, ale czuła się odrętwiała, ubi gły tydzień odmienił dla niej proporcje. Wszystko, co n było śmiercią, dawało się znieść. - Tylko samochodowi. Uderzyłem w zaparkowany s mochód i wgniotłem przedni zderzak. - Zostawiłeś właścicielowi kartkę? Skinął głową twierdząco. 60 61 - Im się nic nie stało, ale kartkę zostawiłem. Przepraszam, mamo. - Nie szkodzi, skarbie. Rano w drodze do pracy przejechałam dwa czerwone światła, jeśli to ci poprawi samopoczucie. Policjant, który mnie zatrzymał, powiedział, że xvss. ^sswsnam. prowadzić. Może ty też nie powinieneś przez jakiś czas. - Mamo, bez samochodu nigdzie nie dojadę. - Wiem, ja też nie. Po prostu będziemy musieli uważać. Peter jeździł starym volvo combi, które kupił mu Jack, bo byl to samochód solidny i bezpieczny. Teraz Liz bardzo się z tego cieszyła. Sama jeździła nowszym modelem tej samej marki, a Carole miała jej poprzedni samochód, starego forda, którym Liz jeździła dziesięć lat i utrzymywała w niezłym stanie. Carole mogła nim pojechać, dokąd chciała, mogła też odbierać dzieci ze szkoły. Teraz został jeszcze samochód Jacka, nowy lexus, na który szarpnął się w zeszłym roku, ale Liz nie miała serca ani jeździć tym samochodem, ani go sprzedać. Może po prostu go zatrzyma. Nie mogła znieść myśli o pozbyciu się rzeczy Jacka. Już kilka nocy spędziła w szafie na przytulaniu się do jego ubrań i wdychaniu znajomego zapachu płynu po goleniu. Nie mogłaby rozstać się z niczym, co należało do niego i nie miała zamiaru niczego oddawać z domu. Jeszcze ciągle czuła potrzebę przebywania w pobliżu jego rzeczy. Wiele osób radziło jej, żeby pozbyła się wszystkiego możliwie jak najszybciej, dziękowała im za troskę, ale ignorowała te rady. Wkrótce potem dziewczynki zeszły na kolację i przy kuchennym stole zasiadła dość posępna grupka. Przynajmniej do połowy posiłku nikt się nie odezwał. Wyglądali jak ocaleni z "Titanica" i podobnie się czuli. Samo przetrwanie dnia było wyczerpujące, zwłaszcza że dzieci z powrotem chodziły do szkoły, a ona do biura. - Nie wiem, czy się ośmielę zapytać, jak każdemu z was minął dzień w szkole? - powiedziała w końcu, patrząc na nietknięte jedzenie na wszystkich talerzach. Jedynie Peter próbował cokolwiek zjeść, ale nawet jemu daleko było c normalnego apetytu. Zazwyczaj wszystkiego dobierał, a c każdego deseru dokładał lody. Ale teraz nikt nie mó jeść, toteż z ulgą przyjęli pytanie matki. - Strasznie. - Rachel odezwała się pierwsza, a Ann przyznała jej rację. - Wszyscy ciągle pytali, jak to się stało i czy go pote: widziałam, czy płakaliśmy na pogrzebie. Niedobrze r się robiło - powiedziała Megan, a pozostali kiwali głov z aprobatą. - Prawdopodobnie wszyscy mieli dobre intencje. - L rozstrzygała wątpliwości na korzyść oskarżonego. - I prostu są ciekawi i nie bardzo wiedzą, co do nas mówi Musimy robić swoje i jakoś przez to przejść. - Nie chcę wracać do szkoły - oświadczył stanowej Jamie, a Liz już miała mu powiedzieć, że musi to zrobi kiedy uświadomiła sobie, że to nieprawda. Jeśli potrzebu czasu, żeby dojść do siebie, to przecież pozostanie w dom nie robi żadnej różnicy, szczególnie w przypadku Jamiegi - Może przez kilka dni dotrzymasz towarzystwa Can le - powiedziała spokojnie, a Rachel natychmiast rzuci jej pytające spojrzenie. - Czy ja też mogę zostać w domu? - A ja? - powtórzyła Annie. - Sądzę, że wy powinnyście spróbować przez to prz< brnąć. Może Jamie też spróbuje w przyszłym tygodniu. Peter nie przyznał się nikomu przy stole, że nie poszec na dwie ostatnie lekcje i siedział samotnie w sali gimnastyc; nej. On też nie mógł dłużej znosić tego, o czym opowiadał siostry. Znalazł go tam trener i rozmawiali przez dłuższ czas. Trener stracił ojca, kiedy był w tym samym wieku c Peter, mówili więc o tym, jakie to uczucie. Ta rozmów przyniosła mu pociechę, ale nie zmniejszyła cierpienia. - Nikt nie twierdził, że to będzie łatwe - powiedział Liz, wzdychając. - Ale to właśnie ofiarowało nam życu Musimy się starać, by znieść to jak najlepiej. Może p 63 62 prostu zrobimy to dla taty, on na pewno chciałby, żeby wszystko toczyło się swoim trybem. A pewnego dnia znowu zaczniemy normalnie egzystować. - Kiedy? - pytała żałośnie Annie. - Jak długo tak się będziemy czuli? Do końca życia? - Teraz tak się czujemy. Nie wiem - powiedziała szczerze Liz. - Jak długo ktoś cierpi? Czasami bardzo długo, ale nie na zawsze. Chciała wierzyć we własne słowa, kiedy wszyscy już poszli na górę. W domu nigdy nie było tak spokojnie. Wszyscy przebywali w swoich pokojach za zamkniętymi drzwiami, z wnętrza nie dochodziły dźwięki muzyki, telefon prawie nie dzwonił. Kiedy pokładli się do łóżek, Liz pocałowała każde z nich na dobranoc, nawet Petera. Długo tulili się do siebie bez słów. Nie zostawało już nic do powiedzenia. Musieli po prostu to jakoś przetrwać. Tej nocy Jamie znowu spał w jej łóżku. Nie zachęcała go, żeby wracał do siebie, bo przyjemnie było, że nie musi spać samotnie. Ale kiedy zgasiła światło i leżała obok śpiącego dziecka, mogła myśleć jedynie o tym, jak bardzo tęskni za Jackiem i pytać siebie i jego, jeśli widzi ją z miejsca, w którym się znalazł, w jaki sposób w ogóle uda jej się kiedykolwiek przez to przebrnąć. Nie znała jeszcze odpowiedzi. W ich życiu nie było już żadnej radości. Jedynie niemożliwa do wytrzymania rozpacz z powodu straty, jedynie ta olbrzymia pustka, jaką pozostawił po sobie, wypełniona tylko bólem tęsknoty. Jeszcze wszyscy odczuwali to jako fizyczny ból, szczególnie ona, kiedy tak leżała bezsennie całą noc, płacząc za Jackiem i tuląc w objęciach Jamiego. Zdawało jej się, że tonie, kiedy czepiała się swego najmłodszego dziecka. Rozdział czwarty Kiedy nadszedł dzień świętego Walentego, Jack nie ż już od siedmiu tygodni, a dzieci zaczynały czuć się trocl lepiej. Liz rozmawiała ze szkolnym psychologiem dziev czynek, który trochę je uspokoił, twierdząc, że międ; szóstym a ósmym tygodniem dzieci zaczną wracać do no malności. Przystosują się do sytuacji, natomiast ona wła; nie wtedy na jakiś czas poczuje się gorzej, bo wówczs dopiero w pełni dotrze do niej to, co się stało. Idąc do biura w dniu świętego Walentego, Liz uwierzy w diagnozę pani psycholog. Jack zawsze z wielkim szumei celebrował wszystkie święta. Na walentynki kupował j róże i dawał prezent. Ale w tym roku wszystko było in; czej. Tego dnia musiała dwa razy wystąpić w sądzii a uczestniczenie w rozprawach przychodziło jej z con większym trudem. Niechęć klientów do partnerów, z ktc rymi się rozwodzili, wydawała jej się niepotrzebnie zabai wioną jadem, a okrutne pułapki, które małżonkowie za stawiali na siebie wzajemnie, oczekując, że ona równie weźmie w tym udział, odbierała jako bezsensowne. Za czynała nienawidzieć swojej praktyki adwokackiej i za stanawiala się, dlaczego w ogóle dała się Jackowi namówi na prawo rodzinne. Podczas ostatniej rozmowy powiedziała o tym Yictorii Yictoria była bardzo zajęta swoimi chłopcami, którz; 65 iffcf. as* j-m fSK StKS, hodzili jeszcze do przedszkola, toteż nie bardzo miała zaś na spotkania z Liz, ale późnym wieczorem odbywały [ługie rozmowy przez telefon. - A jaką specjalizację byś wolała? - zapytała Yictoria, ik zwykle rzeczowo. - Zawsze powtarzałaś, że nie znosisz forażeń ciała, kiedy ja się w tym specjalizowałam, a jakoś de mogę sobie wyobrazić, że zajmujesz się prawem kar-iym. - Są jeszcze inne specjalizacje. Sama nie wiem, może oś związanego z dziećmi. Wszyscy moi klienci są tak ajęci tym, żeby się nawzajem wykończyć, że całkiem za-'ominają o swoich dzieciach. Występowanie w obronie dzieci zawsze ją kusiło, ale ack natychmiast sprowadzał ją na ziemię, przypominając, e na tym nie zarabia się pieniędzy. Nie był zachłanny, :dynie praktyczny, bo przecież mieli na utrzymaniu pię-ioro dzieci. Nieźle zarabiali na prawie rodzinnym i trudno yło o tym nie pamiętać. Znowu napłynęło wspomnienie tego popołudnia w dzień ralentynek, kiedy udało jej się wygrać w sądzie jakiś drob-y punkt dla jednej z klientek. Jakże nienawidziła wtedy srojej pracy w sądzie. Pozwoliła się namówić na wniesienie odatkowego pozwu przeciw eks-mężowi tej kobiety nie fle ze względów prawnych, ile żeby mu dokuczyć, o co jdzia słusznie ją upomniał, ale pozew przyjął. Zwycięstwo wydawało jej się błahe i w drodze powrotnej do biura żuła się jak idiotka. - Przegrałaś? - spytała Jean na jej widok. Liz wyglądała na zmęczoną, zniechęconą i poirytowaną, iedy brała z biurka korespondencję przed wejściem do wojego gabinetu. - Nie. Wygraliśmy. Ale sędzia powiedział, że było to ieistotne i miał rację. Nie wiem, dlaczego pozwoliłam jej amówić się na ten ruch. Chciała jedynie dokuczyć mał-onkowi. Jack by do tego nie dopuścił. Ale z Jackiem nie dało się już niczego przedyskutować, nie można było korzystać z jego inspiracji, nie mógł już jej rozśmieszyć ani trzymać klientów na wodzy. Praca z nim była zabawna i ekscytująca. Teraz stała się nudnym kołowrotem, a Liz straciła poczucie, że działa możliwie najskuteczniej na rzecz klientów. - Może mama miała rację dwa miesiące temu, że powinnam zamknąć kancelarię. - Nie sądzę - powiedziała spokojnie Jean. - Chyba że tego właśnie chcesz. Wiedziała, że przed tygodniem wpłynęły pieniądze z polisy ubezpieczeniowej i Liz mogła sobie pozwolić na tymczasowe zamknięcie praktyki adwokackiej, żeby spokojnie zastanowić się, co dalej. Jednak zdaniem Jean byłaby bardzo nieszczęśliwa, siedząc bezczynnie w domu. Pracowała już zbyt długo, robiła to zbyt dobrze i sprawiało jej to zbyt dużą przyjemność, żeby mogła teraz tak po prostu rzucić pracę. - Liz, poczekaj trochę, może znowu uznasz, że to całkiem zabawne. A może powinnaś okazywać większą stanowczość wobec klientek i staranniej wybierać sprawy, którymi masz się zająć. - Niewykluczone. Tego popołudnia wyszła z pracy wcześniej i nikomu nie powiedziała, dokąd się udaje. Było coś, co musiała zrobić, wiedziała też, że musi to zrobić sama. Przed wyjazdem z miasta zatrzymała się, kupiła tuzin róż i pojechała na cmentarz, gdzie długo stała przy grobie Jacka. Nie było jeszcze nagrobka, położyła róże na trawie, a potem stała prawie godzinę, zalewając się łzami. Kocham cię - wyszeptała wreszcie i odeszła od grobu z pochyloną głową i z rękami w kieszeniach, bo wiał przejmujący wiatr. Płakała całą drogę do domu, a kiedy miała do przejechania jeszcze tylko kilka przecznic, nie zauważyła znaku stop i na ślepo jechała przez skrzyżowanie w chwili, gdy z krawężnika ruszyła młoda kobieta i pospiesznie przeprawiała się na drugą stronę ulicy. Samochód Liz 66 67 zahaczył o biodro młodej kobiety, która opadła na ziemię z wyrazem zdziwienia na twarzy. Liz wcisnęła hamulec, zatrzymała samochód i wyskoczyła na pomoc. Miała jeszcze w oczach łzy, kiedy pomagała kobiecie wstać, trąbiły na nią trzy samochody, a ludzie wykrzykiwali przez opuszczone szybki: - Coś ty? Szalona czy pijana? Widziałem wszystko! - Potrąciłaś ją! Jestem świadkiem! Jak się pani czuje? -krzyczał kierowca do ofiary Liz. Obie kobiety stały drżące przed samochodem Liz, po której policzkach w dalszym ciągu płynęły łzy. - Tak mi przykro... nie mam pojęcia, jak to się stało. Nie widziałam znaku stop - tłumaczyła Liz swojej ofierze, choć doskonale wiedziała, jak to się stało. Po wizycie na cmentarzu u Jacka była tak rozstrzęsiona, że najechała na tę kobietę w miejscu, w którym tamta miała pełne prawo przechodzić. Wina leżała całkowicie po jej stronie, to nie ulegało wątpliwości. - Nic mi się nie stało... proszę się nie martwić... ledwie mnie pani trąciła - zapewniała ją młoda kobieta. - Mogłam panią zabić. Liz była przerażona. Obie kobiety trzymały się w objęciach, jakby pocieszając się nawzajem, aż wreszcie ta potrącona zorientowała się, że Liz jest prawie nieprzytomna. - Dobrze się pani czuje? Liz skinęła głową twierdząco, niezdolna wypowiedzieć słowa, bardzo zmartwiona tym, co się stało i przerażona tym, do czego mogło dojść. - Bardzo przepraszam... mój mąż niedawno umarł... wracam z cmentarza. Nie powinnam sama prowadzić... - Może usiądziemy. Wsiadły do samochodu Liz, która zaproponowała, że zawiezie kobietę do szpitala, ta jednak uparcie twierdziła, że nic jej się nie stało. Wyraziła współczucie z powodu męża Liz, która była w znacznie gorszym stanie niż ona. - Na pewno nie chce pani iść do lekarza? - dopyt; się Liz, a młoda kobieta uśmiechnęła się uszczęśliw że nie stało się nic gorszego. - Nic mi nie jest. Najwyżej zostanie siniak. Ob] miałyśmy szczęście... a przynajmniej ja miałam. Jeszcze przez chwilę siedziały w samochodzie, w^ niły nazwiska i telefony, kilka minut później młoda kc wysiadła, a Liz pojechała do domu, ciągle jeszcze di Zadzwoniła z samochodu do Yictorii, specjalistki o< rażeń ciała, i opowiedziała jej, co się wydarzyło. Słuc tej opowieści Yictoria gwizdnęła przez zęby. - Jeśli rzeczywiście jest tak miła, jak mówisz, jednak wątpię, nauczona doświadczeniem, to masz cłi ne szczęście. Liz, lepiej nie prowadź samochodu ] jakiś czas, bo jeszcze kogoś zabijesz. - Wszystko było dobrze... to tylko dzisiaj... pojech na cmentarz... to walentynki... - Zaczęła szlochać potrafiła już wypowiedzieć ani słowa. - Wiem. Tak mi przykro. Rozumiem, jakie to tru Ale nie rozumiała. Liz wiedziała już, że nikt nie tego zrozumieć, jeśli sam przez to nie przeszedł, l uświadomiła sobie, że ilekroć wcześniej mówiła osol które kogoś straciły, jak bardzo im współczuje, to n przez sekundę nie potrafiła tak naprawdę sobie wyobi co to dla nich oznaczało i co odczuwały. Wieczorem powiedziała dzieciom o wypadku, popat: na nią z przerażeniem, najwyraźniej niepokoiły się o Kiedy zadzwoniła z pytaniem, jak się czuje potrą przez nią kobieta, usłyszała, że doskonale, a następi dnia w biurze dostała od niej kwiaty. Liz była tym k piętnie zaskoczona. Na bileciku przeczytała: "Proszi nie martwić, obydwie damy sobie radę". Zaraz po ol maniu kwiatów Liz zadzwoniła do Yictorii. - Chyba potrąciłaś anioła - oświadczyła z niedowie niem Yictoria. - Wszyscy moi klienci podaliby cię dc du z powodu emocjonalnego szoku, uszkodzenia mó 68 zranienia kręgosłupa, a ja wywalczyłabym dla nich dziesięć milionów dolarów. - Dzięki Bogu, że już nie pracujesz. - Roześmiała się po raz pierwszy od śmierci Jacka. Ostatnio nie było się z czego śmiać. - Masz rację. I masę szczęścia. Czy teraz przestaniesz jeździć przez jakiś czas? - Yictoria była szczerze zaniepokojona. - Nie mogę. Mam za dużo roboty. - No to lepiej uważaj. Potraktuj to jako ostrzeżenie. - Tak zrobię. Później zachowywała niezwykłą ostrożność, ale ten incydent trochę ją otrzeźwił, pozwolił sobie uświadomić, do jakiego stopnia straciła kontakt z rzeczywistością. Przez następny miesiąc starała się usilnie, by być w lepszym nastroju ze względu na dzieci. W weekendy zabierała je do kina, chodziła z nimi na kręgle i zachęcała do zapraszania przyjaciół na kolacje i noclegi. Kiedy nadszedł dzień świętego Patryka, kolejne ulubione święto Jacka, nie byli w nadzwyczajnych nastrojach, ale czuli się zdecydowanie lepiej. Upłynęły już prawie trzy miesiące i przynajmniej dzieci zdawały się trochę szczęśliwsze, nawet Jamie. Przy kolacji znowu rozlegał się przy stole śmiech, nastawiali muzykę równie głośno jak przedtem, i choć od czasu do czasu mieli zbyt poważny wyraz twarzy, wiedziała, że najgorsze mają za sobą. Dla niej noce w dalszym ciągu były długie, ciemne i samotne, a dnie wypełnione stresem w biurze. Podczas wielkanocnego weekendu zaskoczyła jednak wszystkich. Nie mogła znieść myśli o kolejnych ponurych świętach, wypełnionych wspomnieniami o Jacku, rozpaczliwym błądzeniem po domu i próbami zapanowania nad cierpieniem. Zabrała wszystkich na narty do Lakę Tahoe, co dzieciom bardzo się spodobało. Z ulgą przyjęły jej powrót do świata, wspólne jazdy na nartach, wesoły wyścig z Megan po wyboistym stoku, narciarskie kolizje z Ja- 70 miem. Wszystkim bardzo to odpowiadało, bo tego właś było im potrzeba. W drodze powrotnej do domu rozmawiali o letr wakacjach. - Mamo, przecież to dopiero za kilka miesięcy - zi dziła Annie. Kochała się w chłopaku z sąsiedztwa i nawet nie chc myśleć o wyjeździe w lecie. Peter miał już załatwień: lato pracę w pobliskiej klinice weterynaryjnej, co nie i zało się z jego zawodowymi planami, ale miało mu z czas. Liz musiała więc organizować wyjazd jedynie dziewczynek i Jamiego. - W tym roku będę mogła pojechać tylko na ty d; Teraz, kiedy pracuję sama, mam za dużo roboty. A pojedziecie we trzy na obóz? Jamie zostanie w dom mną i będzie chodził na półkolonie. - A będę mógł zabierać z domu obiady? - zapytał J; z zatroskaną miną. Liz uśmiechnęła się do niego. Na ostatnich półkolor bardzo mu nie smakowało jedzenie, ale podobały m dzieci i zajęcia, więc Liz uznała, że w tym roku też n dobrze zrobi. Nie mógł wyjechać na obóz z dala od di tak jak jego siostry. - Będziesz mógł zabierać obiad - obiecała, a chłi się rozpromienił. - No to chcę chodzić. Dwójka załatwiona. Pozostają jeszcze trzy dziewcz myślała w drodze z Tahoe. I właśnie ta trójka aż di cramento dyskutowała na temat obozu. Uznały wre że to jednak może być dobry pomysł. W lipcu. Liz cała, że zabierze wszystkich na tydzień do Tahoe w s niu, a potem zostaną w domu, będą mogli zapraszać jaciół na basen. - Czy w tym roku zorganizujemy piknik na CZWE Lipca? Była to doroczna uroczystość, tradycyjnie organizc 77 sta i Jacka. Zajmował się grillem, prowadził bar, po pros- isza towarzystwa. Już sama myśl o tym przygnębiła Po długim milczeniu pokręciła przecząco głową. Nikt ' nie przeciwstawił, kiedy jednak spojrzała ukradkiem imiego, zobaczyła na jego policzkach łzy. Smutno ci z powodu pikniku? - spytała łagodnie, ale e zaprzeczył ruchem głowy. Chodziło o coś innego. :znie ważniejszego. Przypomniałem sobie teraz. Nie będę mógł startować mpiadzie specjalnej. rdzo lubił tę imprezę, przygotowywał się do niej z Ja- n. "Trenowali" miesiącami, a potem Jamie zazwyczaj owal ostatnie miejsce lub jedno z ostatnich we wszyst- konkurencjach, do których się zgłosił, zawsze jednak ywał jakąś wstęgę, a cała rodzina przypatrywała się występom. Dlaczego nie? - Liz nie chciała się poddać. Wiedzia- : serca wkładał w tę sprawę Jack i jak wiele te zawody jyły dla Jamiego. - Może Peter będzie z tobą tre- ił. Nie mogę, mamo. - W głosie Petera brzmiał żal. - pracował w klinice dla zwierząt od ósmej rano do :j wieczór, a czasami i w weekendy. - Ale doskonale li i dlatego się zdecydował. - Naprawdę nie będę czasu. panowało bardzo długie milczenie, po policzkach Ja-o w dalszym ciągu płynęły łzy, a ten widok rozdzierał Liz. 57 porządku, Jamie - powiedziała spokojnie. - To :y, że zostajemy tylko my. Będziemy musieli razem )bić. Zastanowimy się, w jakich konkurencjach chcesz >wać i nieźle się namęczymy, ale w tym roku powin-y chyba sięgnąć po złoty medal. - Powiedziała to, iem powstrzymując łzy. Na te słowa Jamie wytrzesz-jczy ze zdumienia. Bez taty? - Wydawał się kompletnie zaskoczony, spoj- rżał na nią, żeby sprawdzić, czy go nie nabiera. Ale przecież nie zrobiłaby mu tego. - Ze mną. Co ty na to? Spróbujmy sięgnąć do gwiazd. - Mamo, to niemożliwe. Ty nie wiesz, jak to się robi. - Będziemy się wspólnie uczyli. Pokażesz mi, co zwykle robił tata. I obiecuję ci, że jakiś medal zdobędziemy. Na twarzyczce Jamiego powoli rozlewał się uśmiech, bez słowa dotknął dłonią ręki matki. Rozwiązali problem. I lato zostało zorganizowane. Pozostawało jedynie zapisanie dziewczynek na obóz, zgłoszenie Jamiego na półkolonie i na olimpiadę specjalną, zarezerwowanie domu lub pokoju w Tahoe na tydzień w sierpniu. Wymyślenie tego wszystkiego, sprostanie potrzebom i oczekiwaniom każdego z dzieci, próba zrekompensowania im straty nie było łatwe, ale Liz starała się, jak mogła, i przynajmniej na razie jakoś sobie radzili. Wszystkie dzieci dobrze się uczyły, teraz już uśmiechały się coraz częściej. Wspaniale spędzili razem czas na nartach, więc nie pozostawało jej nic innego, jak utrzymać dzieci na właściwej drodze, póki nie dorosną, wykonywać podwójną robotę w kancelarii, nauczyć się, jak przeprowadzić Jamiego przez olimpiadę specjalną, a przy odrobinie szczęścia może nawet zdobyć wstęgę. Czuła się jak żongler w cyrku, a tymczasem dojeżdżali już do San Francisco i Megan nastawiła radio na cały regulator. To przynajmniej było znajome. Jack by się wściekł i kazałby wyłączyć radio, ale Liz nie zrobiła tego. Wiedziała, że to dobry znak, a dobrych znaków potrzebowali teraz jak najwięcej. Bo nie było ich wiele w ciągu ostatnich trzech i pół miesięcy, ale sytuacja zaczynała stopniowo się poprawiać. Liz popatrzyła na Megan z uśmiechem, a kiedy ich spojrzenia spotkały się, podkręciła radio jeszcze trochę głośniej. Widząc to, Megan roześmiała się, a matka poszła w jej ślady. - Wspaniale, mamo... tak trzymaj! Wszyscy zaczęli się śmiać, wykrzykiwać i śpiewać do 72 73 wtóru z radiem. Hałas w samochodzie był ogłuszający. Ale tego właśnie było im potrzeba, więc Liz po prostu starała się przekrzyczeć ten harmider. - Kocham was wszystkich! Mimo hałasu usłyszeli ją i odkrzyknęli z zapałem do matki, która przeprowadziła ich przez rafy z powrotem na spokojne wody, z czego zdawali sobie sprawę równie dobrze jak ona. - Mamo, my też cię kochamy! Kiedy już dojechali do domu, w uszach ciągle dzwoniła im muzyka z samochodu, ale wszyscy z uśmiechem wnosili walizki i plecaki. Liz, również uśmiechnięta, postępowała za gromadką swoich dzieci. Carole czekała na nich w progu. - Jak było? - spytała, mając na myśli zarówno wakacje na nartach, jak i długą jazdę powrotną. Liz uśmiechnęła się do niej z wyrazem takiego spokoju, jakiego Carole nie widziała u niej od miesięcy. - Wspaniale - powiedziała spokojnie i ruszyła na górę do sypialni. Rozdział piąty Dzieci skończyły rok szkolny w drugim tygodniu czer ca, a dwa tygodnie później Liz i Carole pakowały dzie czynkom bagaże na obóz. Wszystkie trzy były podeksc towane wyjazdem, zwłaszcza że jechało też dużo koleżan ze szkoły. Przyjemnie było patrzyć na ich zadowolę miny. Jechały na obóz w pobliżu Monterey, Liz sama odwiozła i zabrała Jamiego, żeby się przejechał. W samochodzie panowała prawdziwie wakacyjna atm sfera. Nastawiali kolejne kasety, zawsze głośno, raczej sza! na młodzieżową muzykę niż melodie odpowiadające mati Ale Liz to nie przeszkadzało. Przez ostatni miesiąc czy d' naprawdę dobrze się czuła w towarzystwie dzieci. Obiec; Jamiemu, że zaraz po wyjeździe dziewczynek na obóz zac nie z nim treningi. Do olimpiady specjalnej pozostało jes cze pięć tygodni. Do tego czasu miały również powrót z obozu dziewczynki. Cała rodzina zawsze chodziła na olii piady specjalne, żeby kibicować Jamiemu. Jack zapoczątk wał tę tradycję przed trzema laty i stała się ona dla wszy; kich bardzo ważna. Jednak Jamie w dalszym ciągu się ni pokoił, że matka nie potrafi przygotować go do zawodó1 Wysadzili dziewczynki na terenie obozu położone; pomiędzy Monterey i Carmel. Liz pomogała zanieść i domków kempingowych śpiwory, rakiety tenisowe, gil rę, dwa kufry i całą górę płóciennych worków i tore rystarczający ekwipunek dla armii najeźdźców. Dziew-ynki niemal zapomniały pożegnać się z matką i Jamiem, iesząc się na spotkanie z wychowawcami i przyjaciółkami. - Może ty też pojedziesz kiedyś na obóz - powiedziała iż do Jamiego, kiedy już odjeżdżali. - Nie chcę - oświadczył krótko. - Lubię być z tobą domu. Popatrzył na matkę, która uśmiechnęła się do niego, 'jeżdżali z powrotem na autostradę. Powrót do Tiburon jął im trzy godziny, a w domu zastali już Petera, który laśnie wrócił. Zaczął pracować przed tygodniem i choć 'ędza} w klinice długie godziny, praca bardzo mu się >dobała. To było dokładnie to, czego chciał. Tego lata acowało tam jeszcze dwoje uczniów ze szkoły średniej, ina dziewczyna z Mili Yalley i młody student z collegu ;terynaryjnego z Davis. - Jak ci dzisiaj poszło? - spytała Liz, kiedy weszli z Ja-iem do kuchni. - Dużo roboty. - Uśmiechnął się do matki. - A co byś powiedział na kolację? Znowu dla nich gotowała, już od miesięcy. Przedtem biła to za nią Carole, ale od Wielkanocy Liz miała wra-nie, jakby nawiązała ponowny kontakt z dziećmi. Jej atka w dalszym ciągu telefonowała regularnie, żeby sprawić, jak Liz sobie radzi, ale nawet jej przepowiednie głady nie brzmiały już tak złowieszczo. Zaczynało się ^dawać, że jednak jakoś przez to przebrną. Radziła sobie pracy mimo nawału spraw. Doprowadziła do końca izystkie sprawy Jacka, zaczęła kilka nowych na własną Isą. Dzieci byty w dobtei, formie.. Lato za.ct.elo się. nie ijgorzej. W dalszym ciągu tęskniła za Jackiem, ale jakoś rzeżywała dnie, a nawet noce. Nie sypiała tak dobrze jak edyś, ale teraz zasypiała o drugiej, nie o piątej i na ogół ^wała w niezłym nastroju. Choć czasami zdarzały jej się rawdziwe zapaści i naprawdę złe dni. Ale teraz bywało ż więcej dni dobrych niż złych. Tego wieczoru zrobiła dla nich trojga kluski z sosem, potem lody z owocami i ze śmietaną, w czym pomagał Jamie. Nakładał bitą śmietanę, orzechy i wiśnie z maraschino. - Jak w restauracji - oznajmił, pękając z dumy. - Czy zaczęliście już z mamą przygotowania do olimpiady? - spytał z zainteresowaniem Peter, jak tylko pochłonął lody. - Jutro zaczynamy - ozmajmiła Liz. - W jakich konkurencjach będziesz startował w tym roku? Peter rozmawiał teraz z Jamiem jak ojciec, nie jak starszy brat. Starał się, jak mógł. Zakończył rok szkolny z całkiem przyzwoitymi wynikami, mimo tych wszystkich okropnych wydarzeń. A od jesieni będzie już seniorem. Liz zamierzała we wrześniu odwiedzić z nim razem rozmaite szkoły. Głównie na Zachodnim Wybrzeżu. Teraz nie chciał odjeżdżać zbyt daleko od domu, choć przed śmiercią ojca mówiło się o Princeton, Yale i Harvardzie. Obecnie interesowały go bardziej Berkley i Stanford. - Startuję w skoku w dal, w biegu na sto metrów i wyścigu w workach - oznajmił z dumą Jamie. - Chciałem jeszcze raz startować w rzucie jajkiem, ale mama powiedziała, że już jestem za duży. - Całkiem nieźle. Założę się, że wygrasz kolejną wstęgę -powiedział Peter z ciepłym uśmiechem, a Liz obserwowała synów z wyraźną przyjemnością. Obydwaj byli bardzo dobrymi i grzecznymi dziećmi, cieszyła się więc, że zostali z nią w domu. Lubiła ich towarzystwo, a pod nieobecność dziewczynek mogła poświęcić im więcej uwagi. - Mama twierdzi, że tym razem zajmę pierwsze miejsce - oma.\mił. Jamie., cbać \vk. wjdwrai. ^ Q ^va. ^nsfca-nany. Ciągle nie był pewny trenerskich umiejętności matki. Przyzwyczajony był ćwiczyć z ojcem. - Założę się, że ma rację - powiedział Peter, dokładając lodów sobie i jemu. - Nie przeszkadza mi, jeśli nawet zajmę ostatnie, jeśli tylko dostanę wstęgę - oświadczył rzeczowo Jamie. 76 77 - Dziękuję za zaufanie okazane trenerowi. - Liz uśmiechnęła się i zaczęła sprzątać ze stołu. Poleciła Jamiemu, żeby szykował się do snu, bo następnego ranka zaczynały się półkolonie. Nazajutrz rano, w drodze do kancelarii, odwiozła go na miejsce. Popatrzyła na chłopca z dumą i pochyliła się, by go pocałować. - Kocham cię, synku. Baw się dobrze. Będę w domu o szóstej i zaczniemy trening przed olimpiadą. Skinął głową i wysiadając z samochodu, posłał jej całusa. W Marin był ciepły, słoneczny dzień, choć po drugiej stronie mostu już zaczynała się zbierać mgła. Liz przypuszczała, że w San Francisco może być chłodno. W ten piękny letni dzień nagle pomyślała o Jacku i poczuła bolesne ukłucie w sercu. Te ukłucia bólu, podobne do pchnięcia sztyletem, zdarzały jej się czasami, ilekroć pomyślała o Jacku lub zobaczyła coś, czym wspólnie się cieszyli. Ale kiedy dojechała do biura, czuła się już znacznie lepiej. Niemniej bez względu na to, co robiła, jak bardzo była zajęta, w dalszym ciągu za nim tęskniła. - Jakieś telefony? - spytała Jean, wchodząc do biura. Jean podała jej siedem karteczek z informacjami. Dwie dotyczyły nowych klientów, z którymi spotkała się w ubiegłym tygodniu, dwie adwokatów, którym przekazała sprawy, dwie nieznajomych osób, a jeden telefon był od matki. Oddzwoniła wszystkim, którzy telefonowali w sprawach służbowych, a potem zadzwoniła do matki. - Czy dziewczynki bezpiecznie dojechały na obóz? - Oczywiście. Sama je wczoraj zawiozłam. Jamie dziś rano zaczął półkolonie, a Peter pracuje. - A ty, Liz? Jak sobie radzisz ze swoim życiem? - Radzę sobie, mamo. Zajmuję się dziećmi i pracą. -Czego jeszcze matka od niej oczekiwała? - To nie wystarcza kobiecie w twoim wieku. Masz czterdzieści jeden lat, jesteś jeszcze młoda, ale nie na tyle, żeby marnować czas. Powinnaś chodzić na randki. Na miłość boską! To była ostatnia rzecz, jaka zaprzątała j umysł. W dalszym ciągu nosiła obrączkę, a podobne alu2 przyjaciół odpierała z miejsca. Zupełnie nie interesowało j chodzenie na randki. W głębi duszy w dalszym ciągu czu się żoną Jacka, zdawało jej się, że tak już będzie zawsze - Mamo, upłynęło dopiero sześć miesięcy. Poza tyi jestem zbyt zajęta. - Niektórzy są już w tym czasie po ślubie. Sześć mi sięcy to bardzo długo. - Podobnie jak dziesięć lat. A co u ciebie? Chodzisz i randki? - Ja jestem na to za stara - odpowiedziała matka, cłu obydwie wiedziały, że to nieprawdziwa odpowiedź. Wiesz, o czym mówię. Tak, wiedziała. Sprzedaj dom. Zamknij kancelari Znajdź męża. Matka uważała, że może jej udzielić mnóstv dobrych rad, podobnie jak większość znajomych. Wszysi mieli dla niej jakieś rady, ale Liz nie była nimi zainter sowana. - Kiedy weźmiesz urlop? - W sierpniu. Zabieram dzieci do Tahoe. - Dobrze. To ci jest potrzebne. - Dziękuję. Muszę już wracać do pracy. Mam d2 rano dużo do zrobienia. - Chciała się rozłączyć, zani matka wytoczy następną sprawę. Bo zawsze była jak następna sprawa. - Czy pozbyłaś się już rzeczy Jacka? Chryste. To beznadziejne. - Nie, jeszcze nie. Nie cierpię na brak miejsca. - Ale musisz to przeboleć i doskonale o tym wiesz. - To dlaczego palta ojca ciągle wiszą w twojej szaf na dole? - To co innego. Nie mam ich gdzie przechowywać. Przechowywać? Dla kogo? Po co? Obydwie wiedział że wcale nie o to chodziło. - Mamo, nie jestem jeszcze gotowa, żeby to zrobić. 79 78 I może nigdy nie będę, przyznała w myślach. Nie chciała )ozbywać się Jacka ze swego życia, myśli, serca czy szaf. 'eszcze nie była gotowa na ostateczne pożegnanie. - Nie poczujesz się lepiej, dopóki tego nie zrobisz. - Czuję się lepiej. Dużo lepiej. Muszę już kończyć. - Po prostu nie chcesz słuchać, choć wiesz, że mam •ację. Kto tak twierdzi? Kto twierdzi, że muszę się pozbyć ego rzeczy? Znowu poczuła znajome ukłucie bólu, podob-lie jak wcześniej tego ranka. Matka zdecydowanie nie imiała pocieszać. - Zadzwonię w ciągu weekendu - obiecała. - Liz, nie pracuj zbyt ciężko. W dalszym ciągu uważam, :e powinnaś zamknąć kancelarię. - Może będę musiała, jeśli nie dasz mi się zabrać do )racy. - No, już dobrze. Porozmawiamy w niedzielę. Liz odłożyła słuchawkę i wyglądając przez okno, myślała ) Jacku i o tym, co powiedziała matka. Nie, nie posłucha ej, to byłoby zbyt bolesne. Pocieszający był fakt, że ubra-lia Jacka wiszą jeszcze w szafie. Czasami tęsknie dotykała •ękawa marynarki, wdychała zapach wody koloriskiej, który zachował się jeszcze na kołnierzykach. W końcu schowała przybory do golenia i wyrzuciła szczoteczkę do zę-3Ów. Ale nie potrafiła się zmusić, by zrobić coś więcej. 3ała reszta rzeczy pozostała na dawnym miejscu. A pewnego dnia, kiedy przestanie jej to odpowiadać, jakoś :o załatwi. Ale nieprędko, taką przynajmniej miała na-izieję. Zdawała sobie doskonale sprawę, że jeszcze nie est gotowa. - Nic ci nie jest? - spytała Jean, widząc, że Liz patrzy N okno z wyrazem smutku w oczach. Liz, słysząc słowa fean, popatrzyła na nią z uśmiechem pełnym zadumy. - Moja mama. Nigdy mi nie szczędzi rad. - To typowa cecha matek. Masz po południu sąd, zasiadam, że pamiętasz o tym. - Pamiętam. Choć nie mogę powiedzieć, bym wyczekiwała z utęsknieniem. Prowadziła kancelarię dokładnie tak jak dawniej. W dal szym ciągu brała takie sprawy, jakie brałby Jack. Stosowali te same kryteria ich przyjmowania i odsyłania tych, których Jack nie chciałby prowadzić. Robiła to dla niego respektowała wytyczne stworzone przez Jacka, ale zdarzah jej się kwestionować własne poczynania. Nie podobało je się tyle rzeczy w prawie rodzinnym, tyle batalii wydawah jej się całkowicie nieistotnych. Kontakty z ludźmi, którz] się nawzajem nienawidzili, gotowi uderzać poniżej pasa byle się wzajemnie zranić, zawsze chętni zadawać sobi< ból i cierpienie, zaczynały działać na nią przygnębiająco a Jean miała tego świadomość. Liz była inna niż za życis Jacka. Wspaniale działali jako zespół, ale samotnej Lii brakowało dawnego ognia. Nie przyznałaby się do tegc nikomu, ale zaczynała mieć dosyć stałej irytacji zrodzonej z ciągłego zajmowania się rozwodami. Jednak trudno byłoby się tego domyślić, kiedy wkraczała po południu na salę sądową. Jak zwykle była doskonak przygotowana, świetnie zorganizowana, walczyła dzielnie o swoją klientkę i łatwo zdobyła to, o co wnioskowała Chodziło o sprawę błahą, ale Liz przeprowadziła wszystko znakomicie i sędzia podziękował jej za szybkie rozwiązanie stosunkowo bagatelnego punktu, z którego adwokat stronj przeciwnej zamierzał zrobić jeden z zasadniczych argumentów. Liz wróciła do biura przed piątą, wykonała jeszcze kilka telefonów i zaczęła się zbierać do wyjścia. Chciała zdążyć do domu przed wpół do szóstej ze względu na Jamiego. - Już wychodzisz? Jean wkroczyła ze stertą papierów przysłanych przez innego adwokata. Dotyczyły pewnego odkrycia w nowej sprawie rozwodowej, a nadeszły ze znanej firmy. - Muszę wracać, żeby potrenować z Jamiem. Chce znowu wystartować w olimpiadzie specjalnej. 81 - To miło. - Jean się uśmiechnęła. Liz kontynuowała wszystkie tradycje Jacka, zachowywała pamięć o nim ze względu na dzieci, klientów, na siebie samą. Nie ulegało wątpliwości, że nie pragnęła żadnych zmian, i dotychczas to się jej udawało. Każdy, nawet najmniejszy fragment jej życia zajmował dokładnie to samo miejsce, co przed śmiercią męża. Nie siedziała teraz ani przy jego biurku, ani w jego gabinecie, choć zawsze tamten bardziej jej się podobał. Po prostu zamknęła drzwi i coraz rzadziej wchodziła do gabinetu Jacka,w którym nie miał kto urzędować. Jakby w dalszym ciągu oczekiwała, że pewnego dnia Jack wróci i zasiądzie za swoim biurkiem. Początkowo wydawało się to Jean dość niesamowite, ale powoli przywykła. Teraz obydwie wchodziły tam tylko czasami po jakieś papiery. Ale większość potrzebnych teczek z aktami znajdowała się już w gabinecie Liz. - Do jutra - powiedziała Liz, wychodząc. W domu Jamie już na nią czekał. Szybko przebrała się w dżinsy, koszulkę trykotową i sportowe buty, a po pięciu minutach była w ogrodzie, próbując z Jamiem skoku w dal. Pierwsza próba nie bardzo mu się powiodła i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Nie potrafię. - Wydawał się pokonany już przed startem, jakby chciał zrezygnować, ale Liz nie dopuściła do tego. - Potrafisz. Popatrz na mnie. - Próbowała pokazać mu skok niemal w zwolnionym tempie. Miał lepszą pamięć wzrokową, więc następna próba poszła mu trochę lepiej. -Próbuj jeszcze raz - zachęcała. Po chwili do ogrodu przyszła Carole ze szklanką soku i talerzykiem świeżo upieczonych ciasteczek czekoladowych. - Jak idzie? - zapytała pogodnie, a Jamie z ponurą miną pokręcił głową. - Niedobrze. Nie zdobędę wstęgi. - Owszem, zdobędziesz - oznajmiła stanowczo Liz. Chciała, by wygrał, wiedziała, ile to dla niego zna< poza tym zawsze zdobywał jakąś wstęgę, kiedy treno z o)cem. ]amie zjadł dwa ciasteczka i wypił pól szkli soku. Liz powiedziała, żeby znowu spróbował i tym ra wypadło lepiej. Przypomniała mu przysięgę uczestni olimpiady specjalnej: "Obym wygrał, ale jeśli mi się uda, chciałbym przynajmniej podjąć taką próbę". Jeszcze przez chwilę ćwiczyli, a potem Liz poleciła miemu przebiec przez ogród i nastawiła stoper. Za\ był lepszy w sprincie niż w skoku w dal. Biegi były najmocniejszą stroną, był szybszy od większości start cych dzieci, lepiej też potrafił się skoncentrować na t co robi. Mimo wszystko miał zadziwiającą zdolność l centracji, a tej zimy w końcu nauczył się czytać, co n; wało go wielką dumą. Czytał wszystko, co wpadło w ręce. Nalepki na opakowaniach przetworów zbożow; etykietki na musztardzie, kartony z mlekiem, histor obrazkowe, ulotki wkładane za wycieraczki samochc nawet listy zostawione przez Liz na kuchennym st Mając dziesięć lat, zachwycał się tym, że już potrafi czy O siódmej Liz zamierzała zakończyć trening, ale Ja chciał jeszcze trochę poćwiczyć, więc dopiero o wpoi ósmej udało się go namówić na powrót do domu. - Skarbie, mamy jeszcze miesiąc na treningi. Nie i simy zrobić wszystkiego w ciągu jednego wieczoru. - Tata zawsze mówił, że powinienem ćwiczyć tak dli dopóki jeszcze mogę utrzymać się na nogach. A jes; mogę - oznajmił po prostu. Uśmiechnęła się do niego - Uważam, że powinniśmy kończyć, kiedy jeszcze rr no stoisz na nogach. Jutro możemy wszystko powtórz - Dobrze. Ustąpił w końcu. Pracował ciężko i był wykończę Kiedy wrócili do kuchni, Carole już czekała z kolacją, pieczony kurczak z tłuczonymi kartoflami i marchew jedno z ulubionych dań Jamiego. A potem gorąca szarlc prosto z piekarnika. 83 82 Kftr: pfe'.' - To miło. - Jean się uśmiechnęła. Liz kontynuowała wszystkie tradycje Jacka, zachowywała pamięć o nim ze względu na dzieci, klientów, na siebie samą. Nie ulegało wątpliwości, że nie pragnęła żadnych zmian, i dotychczas to się jej udawało. Każdy, nawet najmniejszy fragment jej życia zajmował dokładnie to samo miejsce, co przed śmiercią męża. Nie siedziała teraz ani przy jego biurku, ani w jego gabinecie, choć zawsze tamten bardziej jej się podobał. Po prostu zamknęła drzwi i coraz rzadziej wchodziła do gabinetu Jacka,w którym nie miał kto urzędować. Jakby w dalszym ciągu oczekiwała, że pewnego dnia Jack wróci i zasiądzie za swoim biurkiem. Początkowo wydawało się to Jean dość niesamowite, ale powoli przywykła. Teraz obydwie wchodziły tam tylko czasami po jakieś papiery. Ale większość potrzebnych teczek z aktami znajdowała się już w gabinecie Liz. - Do jutra - powiedziała Liz, wychodząc. W domu Jamie już na nią czekał. Szybko przebrała się w dżinsy, koszulkę trykotową i sportowe buty, a po pięciu minutach była w ogrodzie, próbując z Jamiem skoku w dal. Pierwsza próba nie bardzo mu się powiodła i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. - Nie potrafię. - Wydawał się pokonany już przed startem, jakby chciał zrezygnować, ale Liz nie dopuściła do tego. - Potrafisz. Popatrz na mnie. - Próbowała pokazać mu skok niemal w zwolnionym tempie. Miał lepszą pamięć wzrokową, więc następna próba poszła mu trochę lepiej. -Próbuj jeszcze raz - zachęcała. Po chwili do ogrodu przyszła Carole ze szklanką soku i talerzykiem świeżo upieczonych ciasteczek czekoladowych. - Jak idzie? - zapytała pogodnie, a Jamie z ponurą miną pokręcił głową. - Niedobrze. Nie zdobędę wstęgi. - Owszem, zdobędziesz - oznajmiła stanowczo Liz. Chciała, by wygrał, wiedziała, ile to dla niego zna poza tym zawsze zdobywał jakąś wstęgę, kiedy tren< z ojcem. Jamie zjadł dwa ciasteczka i wypił pół szkl soku. Liz powiedziała, żeby znowu spróbował i tym ra wypadło lepiej. Przypomniała mu przysięgę uczestni olimpiady specjalnej: "Obym wygrał, ale jeśli mi się uda, chciałbym przynajmniej podjąć taką próbę". Jeszcze przez chwilę ćwiczyli, a potem Liz polecik miemu przebiec przez ogród i nastawiła stoper. Za\ był lepszy w sprincie niż w skoku w dal. Biegi były najmocniejszą stroną, był szybszy od większości start cych dzieci, lepiej też potrafił się skoncentrować na 1 co robi. Mimo wszystko miał zadziwiającą zdolność l centracji, a tej zimy w końcu nauczył się czytać, co m wało go wielką dumą. Czytał wszystko, co wpadło w ręce. Nalepki na opakowaniach przetworów zbożow etykietki na musztardzie, kartony z mlekiem, histor obrazkowe, ulotki wkładane za wycieraczki samochc nawet listy zostawione przez Liz na kuchennym sl Mając dziesięć lat, zachwycał się tym, że już potrafi cz} O siódmej Liz zamierzała zakończyć trening, ale Ja chciał jeszcze trochę poćwiczyć, więc dopiero o wpó ósmej udało się go namówić na powrót do domu. - Skarbie, mamy jeszcze miesiąc na treningi. Nie i simy zrobić wszystkiego w ciągu jednego wieczoru. - Tata zawsze mówił, że powinienem ćwiczyć tak dłi dopóki jeszcze mogę utrzymać się na nogach. A jes: mogę - oznajmił po prostu. Uśmiechnęła się do niegc - Uważam, że powinniśmy kończyć, kiedy jeszcze n no stoisz na nogach. Jutro możemy wszystko powtór; - Dobrze. Ustąpił w końcu. Pracował ciężko i był wykończc Kiedy wrócili do kuchni, Carole już czekała z kolacją, pieczony kurczak z tłuczonymi kartoflami i marchev jedno z ulubionych dań Jamiego. A potem gorąca szarl< prosto z piekarnika. 82 - powiedział z zachwytem, zmiatając z talerza ko i rozmawaiając z matką o olimpiadzie. Był na-ę przejęty tym wydarzeniem. )z po kolacji wykąpał się i poszedł do łóżka. Musiał wcześnie na półkolonie, a Liz miała jeszcze trochę . Wzięła na górę teczkę, po drodze pocałowała Jana dobranoc. W swojej sypialni weszła do olbrzy-zafy-garderoby. Jack kazał zrobić wielką szafę, do można było wejść. Po jednej stronie wisiały jej a, a po drugiej rzeczy Jacka. Pamiętając poranną we telefoniczną z matką, wpatrywała się w ubrania z większą tęsknotą niż ostatnio. Zdawało się, że :y chcieli jej zabrać te rzeczy, a ona nie była jeszcze i, żeby się z nimi rozstać, żeby o nich zapomnieć, wu głaskała jego marynarki. Wtuliła twarz w jedną i wchłaniała zapach. Był to jeszcze zapach Jacka, .awiała się, czy zostanie na zawsze, czy w końcu się Nie mogła znieść tej myśli, poczuła, że napływają do oczu. Nie słyszała wejścia Petera, więc podła, kiedy nagle poczuła rękę na ramieniu. Odwróciła )baczyła syna. Lamo, nie powinnaś tego robić - powiedział ciepło, c na nią ze łzami w oczach, laczego? aż już nie ukrywała łez, a Peter wziął ją w objęcia. ; tylko jej synem, stał się także przyjacielem. W wie-siedemnastu z dnia na dzień wyrósł na mężczyznę, stracił ojca. iągle tak bardzo za nim tęsknię - wyznała, a Peter głową. ^iem. Ale jeśli będziesz tak robić, niczego to nie i. To nie pomaga. Tylko pogarsza sytuację. Ja też ychodziłem i robiłem to samo, ale napełniało mnie m smutkiem, że przestałem. Może powinnaś spako-:eczy ojca. Jeśli chcesz, pomogę ci - zaproponował, abcia też powiedziała, że powinnam... ale ja nie chcę. - Więc nie pakuj. Zrobisz to, kiedy będziesz gotowa. - A jeśli nigdy nie będę? - Będziesz. Zorientujesz się, kiedy to nastąpi. Przez dłuższą chwilę trzymał ją w objęciach. Wreszcie Liz powoli odsunęła się i uśmiechnęła do niego. Minął już moment bezbrzeżnej rozpaczy i patrząc na syna czuła się lepiej. Był dobrym chłopcem, kochała go bardziej niż potrafiła wyrazić, tak zresztą, jak i pozostałe dzieci. - Kocham cię, mamo. - Ja też cię kocham, skarbie. Dzięki, że pomagasz mnie i dzieciom. Skinął głową i obydwoje wyszli do sypialni, a Liz popatrzyła na teczkę z aktami. Wyjątkowo nie miała ochoty pracować. To, co przed chwilą zrobiła, ta próba trzymania się Jacka poprzez dotykanie jego ubrań, wdychanie zapachu jego wody kolońskiej, zawsze pogarszało jej samopoczucie. Pozytywne aspekty takich prób trwały zaledwie kilka sekund, a potem jeszcze bardziej za nim tęskniła. O tym przekonał się Peter i dlatego przestał to robić, tak jak jej powiedział. - Dlaczego dzisiaj trochę nie odpoczniesz? Weź kąpiel, idź do kina albo gdzieś - poradził rozsądnie. - Mam trochę pracy. - Zawsze masz coś do zrobienia. Praca poczeka. Gdyby był tata, to gdzieś by cię zabrał. Nawet on nie przynosił codziennie pracy do domu, tak jak ty to robisz. - Nie, ale i tak dużo pracował w domu. Więcej niż ja wtedy. - Mamo, nie możesz być i sobą, i nim. Możesz być tylko sobą. Za trudno być dwojgiem na raz. - Od kiedy to jesteś taki mądry? Uśmiechnęła się do syna stojącego w progu, choć obydwoje znali odpowiedź na to pytanie. Peter wydoroślał mniej więcej przed sześcioma miesiącami, w poranek Bożego Narodzenia. Musiał tego dokonać bardzo szybko, żeby pomóc matce i rodzeństwu. Teraz nie miał już wyboru. Nawet dziewczynki bardzo spoważniały w ciągu 85 im' dch sześciu miesięcy, a choć Megan była w najtrud-ym wieku, zawsze proponowała matce pomoc. Liz iała, że będzie za nią tęskniła podczas wakacji, ale czynkom należał się wyjazd i trochę rozrywki. Całej lie się to należało. er poszedł do swojego pokoju, a Liz usiadła na łóżku 3Żyla papiery. Pracowała jeszcze długo po tym, jak poszedł spać. Teraz zawsze pracowała do późna, nosiła kłaść się do łóżka i zmuszać się, by zasnąć. :e musiała przepędzać z myśli wspomnienia. Noce lużo trudniejsze niż dnie. rugiej zasnęła wreszcie, a o siódmej była już na nogach, u odwiozła Jamiego na półkolonie, poszła do pracy, derała się przez akta kolejnych spraw, dyktowała Jean wykonała kilkanaście telefonów, a o wpół do szóstej powrotem w ogrodzie za domem, mierząc czas, gdy biegał. W jakiś sposób był to nawet przyjemny koło-Dzieci, praca, dzieci, praca, sen, i to samo od początku, zie to było wszystko, co miała i czego pragnęła, czasu, kiedy skończył się obóz dziewczynek, Jamie coraz szybciej biegać, poprawił też znacznie długość w dal. Trenowali nawet biegi w worku z juty ze spożywczego. Jamie zyskiwał nie tylko szybkość, yiarę w siebie. Wysiłkiem i dobrą wolą nadrabiał v koordynacji. rot sióstr do domu podekscytował go jeszcze bar-liż perspektywa udziału w olimpiadzie specjalnej. :ż witały go z entuzjazmem. Jamie był dla wszy-dzieckiem szczególnie drogim. W przeddzień za-:nia obozu dziewczynek Liz zabrała go wraz z ko-3 Oceanarium. Zachwycał się, kiedy delfiny i wie-ochlapywaly go wodą. Do samochodu wsiadał stnie przemoczony. Liz musiała go zawinąć ręcz-i, żeby się nie zaziębił. Cały ten dzień wydawał wprost czarodziejski, ipiada specjalna miała się odbyć podczas następnego weekendu. Liz trenowała z Jamiem każdego wieczoru i przez cały ranek w dzień poprzedzający zawody. A siostry obserwowały trening, nie szczędząc oklasków i zachęty. Jamie był lepszy niż kiedykolwiek. Wieczorem podniecenie nie pozwalało mu zasnąć. Tej nocy spal w łóżku Liz, co zresztą zdarzało się jeszcze dosyć często. Liz nigdy się na to nie skarżyła ani go nie zniechęcała, bo jej również sprawiało to przyjemność, a dla obojga stanowiło pewną pociechę. Ranek w dniu olimpiady był ciepły i słoneczny. Liz i Jamie wyjechali z domu wcześniej. Pet er miał przyjechać godzinę później z Carole i z dziewczynkami. Liz zabrała kamerę Jacka i swój aparat fotograficzny. Zgłosili się w bramie stadionu, gdzie Jamie dostał numer. Wszędzie pełno było takich dzieci jak on, wiele z nich znacznie bardziej upośledzonych, niektóre zdawały się bardzo niesprawne, wiele jeździło na wózkach inwalidzkich. Dla Liz był to znajomy widok, ze wzruszeniem obserwowała szczęście i ekscytację na dziecinnych twarzach. Jamie nie mógł się doczekać pierwszej konkurencji, ale kiedy zaczęły się przygotowania do biegu na sto metrów, nagle odwrócił się w stronę matki z przerażoną miną. - Nie potrafię. Mamo, nie dam rady - powiedział zdławionym głosem. - Owszem, potrafisz - odparła spokojnie, trzymając go za ręce. - Jamie, wiesz dobrze, że potrafisz. Nie ma znaczenia czy wygrasz, skarbie, przecież chodzi tylko o zabawę. Masz tylko przyjemnie spędzić czas. To wszystko, więc się rozluźnij i baw się dobrze. - Nie mogę tego zrobić bez taty. - Na to nie była przygotowana, toteż poczuła pod powiekami łzy. - Tata by chciał, żebyś się dobrze bawił. To dla ciebie dużo znaczy, dla niego też było bardzo ważne. Zobaczysz, że zdobędziesz wstęgę. - Mówiła drżącym głosem, próbując opanować łzy, ale tym razem Jamie ich nie zauważył. - Nie chcę tego robić bez niego - powiedział Jamie 87 {sS i rozpłakał się, kryjąc twarz na jej piersiach. Przez minutę zastanawiała się, czy nie powinna pozwolić mu się wycofać lub wręcz zachęcić go do tego. Ale przecież tak było ze wszystkim, czemu musieli ostatnio stawić czoło - początkowo wydawało się niewyobrażalnie trudne, ale kiedy minął ból, pozostawało poczucie zwycięstwa z powodu przetrwania. - Spróbuj jednej konkurencji - namawiała, trzymając go w objęciach i głaszcząc po głowie. - Jeśli ci się nie spodoba, to resztę obejrzymy z trybun, a jak będziesz chciał, pojedziemy do domu. Spróbuj wystartować w biegu. Długo się wahał, nie odezwał się, kiedy uczestników sprintu wezwano na start, potem popatrzył na Liz i skinął głową. Podeszła z nim do linii startowej, odwrócił głowę, wpatrywał się w matkę przez dłuższy czas, a potem zajął miejsce obok pozostałych. Zdążyła jeszcze posłać mu całusa, czego Jack nigdy by nie zrobił. Zawsze traktował Jamie-go jak mężczyznę i powtarzał, że ona odnosi się do niego jak do niemowlaka. Ale Jamie był jej dzieckiem i choćby nie wiem jak dojrzał czy wyrósł, zawsze już tak pozostanie. Obserwowała jego bieg ze łzami w oczach i wraz z innymi rodzicami wykrzykiwała słowa zachęty. Tym razem pragnęła, żeby wygrał, dla siebie, dla Jacka; żeby udowodnił, że wszystko w dalszym ciągu jest w porządku, że może dalej żyć bez ojca. Jamiemu było to potrzebne bardziej niż pozostałym, może było także potrzebne jej. Wstrzymując oddech patrzyła, jak Jamie zbliża się do mety. Wyglądało na to, że może dobiec trzeci lub czwarty, ale nagłym zrywem odbił się od reszty. Nie rozglądał się aa boki, jak robiły to niektóre dzieci, zmuszał się jedynie do maksymalnego wysiłku i biegł naprzód. Zapłakana Liz spostrzegła ze zdumieniem, że przybiegł pierwszy. Jego pierś przecinała wstęga, kiedy zadyszany rozglądał się za nią, podczas gdy oficjalny "przytulacz" trzymał go w objęciach i składał gratulacje. Liz podbiegła do syna naj- szybciej jak mogła, a Jamie natychmiast rzucił jej się n: szyję. - Wygrałem! Wygrałem! Przybiegłem pierwszy! Mamo wygrałem! To mi się nigdy nie udało z tatą! Ale Jack byłby z niego taki zadowolony, taki dumny Liz wyobrażała sobie, jak się do nich uśmiecha. Tulił Jamiego, dziękując Bogu i Jackowi, że przyczynili się d< tego zwycięstwa. Całowała Jamiego w czubek głowy i mó wiła mu, jaka jest z niego dumna, a on wydawał się hardzi zaskoczony, kiedy się zorientował, że ona płacze. - Mamo, nie cieszysz się? - Wydawał się tak bardz< niepewny, że Liz wybuchnęła śmiechem. - Oczywiście, że się cieszę! Byłeś wspaniały! Obydwoje pomachali w stronę Petera i dziewczynek n; trybunie, pokazując im znak zwycięstwa. Wiwatowali n; stojąco, kiedy przez głośniki ogłoszono zwycięzcę biegi na sto metrów, a Jamie otrzymał swój zloty medal. Cokół wiek jeszcze się wydarzy tego dnia, Jamie już zwyciężył. Potem zajął drugie miejsce w skoku w dal i zdoby srebrny medal oraz pierwsze miejsce w wyścigu w wór kach. W sumie dostał dwa medale złote i jeden srebrny chyba nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwy, kied; wreszcie późnym popołudniem wracali do domu. Siedzia w samochodzie ze wszystkimi medalami na szyi. Był t< wspaniały dzień, wypełniony ekscytacją, zwycięstwam i chwilami głębokiego wzruszenia. Dla uczczenia go Li; zabrała wszystkich na kolację do Buckeye w Sausalito Ten dzień zawsze będą wspominali z poczuciem dumy. - Nigdy mi się to nie udało z tatą - powtórzył Jamit przy kolacji. - Mamo, jesteś naprawdę dobrym trenerem Nie przypuszczałem, że to umiesz. - Ja też nie - potwierdziła Megan, patrząc z podziwerr na matkę. A Rachel i Annie droczyły się z Jamiem, nazywając go najlepszym sportowcem wszech czasów. Liz obiecała, że oprawi wszystkie medale w ramki. - Mamo, zrobiłaś wspaniałą robotę - pochwaliła Annie 89 - Jamie zrobił najtrudniejszą część. Ja tylko mierzyłam czas w ogrodzie. To było dosyć łatwe. Ale powtarzali to codziennie przez pięć tygodni i opłaci/o się. Jamie nigdy w życiu nie był taki szczęśliwy i dumny. Wszystkim przy sąsiednich stolikach w restauracji pokazywał swoje wstęgi i medale. A kiedy Liz wieczorem utulała go do snu, znowu jej podziękował, objął za szyję i przyciągnął do siebie. - Kocham cię, mamusiu. Tęsknię za tatą, ale ciebie bardzo kocham. - Jesteś wspaniałym chłopcem, Jamie, i ja też cię kocham. Też tęsknię za tatusiem, ale myślę, że dzisiaj na ciebie patrzył i był bardzo dumny. - Ja też tak myślę. Ziewnął, przez chwilę drapała go po plecach, kiedy położył się na boku. Zasnął, zanim zdążyła wyjść z pokoju. Idąc do siebie nie przestawała się uśmiechać. Petera nie było w domu, zabrał Megan do kina. Rachel i Annie oglądały coś na magnetowidzie. Weszła powoli do swojego pokoju, myśląc o mężu. - Udało nam się - wyszeptała w ciemność. Rozglądając się po pustym pokoju miała wrażenie, że wyczuwa jego obecność. Była to obecność, siła, miłość, których nie dało się łatwo zapomnieć. - Dziękuję ci - powiedziała miękko, zapalając światło, ale już nie spodziewała się, że go zobaczy, już nie oczekiwała, że wróci. Jednak to, co jej zostawił, było niezwykle cenne. Rozdział szósty Trzy dni po olimpiadzie wyjechali do Tahoe. Jar w dalszym ciągu był w doskonałym nastroju, podob: jak wszyscy pozostali. Stary przyjaciel Jacka dał im klui do swojego domu w Homewood. Z tego wiekowego i pc niszczonego domu korzystali już wcześniej. Żona wł ciciela nie lubiła Tahoe, ich dzieci dorosły, więc doi używano rzadko. Natomiast dla Liz i dzieci było to wpr idealne miejsce. Miał szeroki zadaszony ganek, a z sypia roztaczał się widok na jezioro. Cała posiadłość miała p akrów. Rosły tu olbrzymie piękne drzewa. Wszyscy pr; jechali na miejsce we wspaniałym nastroju. Peter i dziewczynki pomogli Liz rozładować samochi Jamie nosił i rozpakowywał produkty spożywcze. Car pojechała na tydzień do siostry do Santa Barbara. - Może byśmy popływali? - zaproponował Peter tuż przyjeździe. Pół godziny później wszyscy skakali z pobliskiego { mostu do zimnej wody. Ale to stanowiło jedną z pr; jemności pobytu. Na następny ranek Liz załatwiła na: wodne. Wieczorem przygotowała kolację, a Peter pomagał pi grillu. Nauczył go tego ojciec. Później siedzieli przy l minku, opowiadając sobie rozmaite historie i podpieka ciasteczka ze ślazem. W pewnej chwili Annie opowiedzi; zabawną historyjkę o ojcu. Liz słuchała jej z uśmiechem i przypomniała sobie inną, z innego okresu. Opowiedziała ją i wszyscy znowu się uśmiali, a wtedy Rachel przypomniała, jak ojciec zatrzasnął się w wynajętym domku kam-pingowym i musiał wychodzić przez okno. Chwilę później prześcigali się nawzajem w opowiadaniu najzabawniejszych epizodów. Teraz już mogli w ten sposób przywoływać jego obecność. Minione miesiące złagodziły ból, zostały im nie tylko łzy, ale i śmiech. Kiedy wreszcie szli na górę do łóżek, Liz czuła się lepiej niż kiedykolwiek dotąd. W dalszym ciągu brakowało jej Jacka, ale nie było to już tak bolesne, a pobyt w tym domu nad jeziorem sprawiał im wszystkim ogromną radość. Bardzo potrzebowali wakacji, Liz cieszyła się, że Peterowi udało się zwolnić z pracy i przyjechać z nimi. Tak dobrze się spisywał w klinice weterynaryjnej, że bez trudu dostał tydzień wolnego, w dodatku z życzeniami dobrego odpoczynku. Następnego dnia wszyscy jeździli na nartach wodnych, potem Peter poszedł z Rachel i Jamiem łowić ryby w strumieniu za domem i nawet udało im się jedną złapać. Następnego dnia wzięli niewielką łódź przycumowaną do pomostu, obydwaj chłopcy łowili, ale to Megan udało się złapać dużą sztukę. Szukali też raków w pobliżu pomostu, a wieczorem Liz ugotowała je na kolację. Na jedną noc rozlokowali się na werandzie w śpiworach i patrzyli na gwiazdy. Były to dla wszystkich wspaniałe wakacje. Kiedy po tygodniu pakowali rzeczy, żałowali, że trzeba wyjeżdżać. Liz musiała obiecać, że wrócą tu jeszcze przed końcem lata. Sądziła, że będą mogli znowu wypożyczyć dom na Święto Pracy. Byłby to sposób na uniknięcie przyjęcia, które zazwyczaj wydawali w tym dniu. Podobnie jak piknik na Czwartego Lipca, którego w tym roku postanowili nie urządzać, również przyjęcie na zakończenie lata w dniu Święta Pracy należało do tradycji rodzinnej. Jednak idealnym substytutem byłby przyjazd nad jezioro Tahoe. Następnego dnia wracali do domu odprężeni i szczęśliwi. Zatrzymali się po drodze w Auburn na hamburger i koktajl mleczny. - Z niechęcią myślę o powrocie do pracy - zwierzył: się Liz najstarszemu synowi, kiedy wypili już oboje swoji koktajle. - Było tak przyjemnie. Żałuję, że nie mogę le niuchować przez całe lato. - Mamo, czemu nie weźmiesz sobie więcej urlopu? spytał, ale pokręciła głową. Mogła sobie wyobrazić, c czekało na nią w biurze. Przez cały miesiąc miała rozpraw w sądzie i proces na początku września, do którego musiał się przygotować. - Tonę w robocie. - Za ciężko pracujesz. - Oboje wiedzieli jednak, że prć bowała wykonywać pracę swoją i Jacka. - Dlaczego ni zatrudnisz do pomocy jakiegoś prawnika? - Myślałam o tym. Ale sądzę, że ojcu by się to ni podobało. - Ale nie chciałby też, żebyś się zaharowała na śmier< Jack zawsze umiał się bawić i chociaż był maniakiei swojego zawodu, uwielbiał wakacje jak mało kto. Bard? by mu się podobał ten tydzień w Tahoe, - Zobaczę. Może za parę miesięcy wezmę kogoś c kancelarii. Ale na razie dobrze sobie radzę bez pomocy. Pod warunkiem, że nie robi przerw na przeczytan książki czy pisma, na obiad z przyjaciółką czy pójście c fryzjera. Jak długo spędza przy kieracie każdą chwilę z da od dzieci, wszystko idzie doskonale, jednak nie jest to d niej sposób życia, z czego zdawała sobie sprawę. I na wyraźniej rozumiały to również jej dzieci. - Mamo, nie czekaj z tym zbyt długo - poradził Pet i zaczął zwoływać pozostałych. Kupili słodycze, by zabrać je do samochodu. Na ty polegał urok Ikedy, jednego z ulubionych postojów i trasie. Zazwyczaj zatrzymywali się tu w zimie w drod: na narty do Tahoe. 92 W domu czekała na nich Carole. Liz miała świadomość, że kolejne tygodnie przed powrotem dzieci do szkoły będą dla Carole ciężkie. Peter jeszcze tydzień czy dwa ma praco-* wać w klinice dla zwierząt, ale reszta spędzi ten czas przy basenie razem z koleżankami. Carole codziennie będzie musiała przygotować obiad dla tuzina dzieciaków, a pewnie dwa razy więcej chętnych zjawi się na kolację. Dzięki temu jednak Liz wiedziała, gdzie są dzieci, toteż pozwalała im zapraszać kolegów. Carole przygotowała wspaniałą kolację. Poszli spać uszczęśliwieni powrotem do domu. Następnego ranka Liz wyjeżdżała do pracy bardzo odprężona, ale ten nastrój nie trwał długo. Podczas jej nieobecności sterta akt i papierów na biurku wzrosła dramatycznie, a liczba telefonów, na które musiała odpowiedzieć, też nie miała sobie równych. Zbyt dobrze prowadziła sprawy. Zarówno klienci, jak i inni adwokaci stale podsyłali jej coś nowego. Przypomniało jej się to, co mówił Peter o zatrudnieniu w kancelarii jakiegoś prawnika do pomocy. Kiedy po południu razem z Jean przedzierały się przez papiery na biurku i Liz dyktowała listy, wspomniała Jean o swoim pomyśle. - Masz na myśli określoną osobę? - zapytała Jean z wyraźnym zainteresowaniem. Od pewnego czasu sama też o tym myślała, toteż pomyślała ciepło o Peterze za ten pomysł. - Jeszcze nie - przyznała Liz. - Nawet nie jestem pewna, czy rzeczywiście tego chcę. - Powinnaś się nad tym zastanowić. Peter ma rację. Nie możesz wszystkiego robić sama. To za dużo na jedną osobę. Już przed śmiercią Jacka pracy było zbyt dużo, a w ciągu ostatnich sześciu miesięcy nasza praktyka się rozrosła. Nie wiem, czy to zauważyłaś, bo ja tak. Prowadzisz dwa razy więcej spraw niż wtedy, kiedy robiliście to we dwoje. - Jak do tego doszło? - spytała zaskoczona Liz. - Ano tak, że jesteś dobra w tym, co robisz - odp z uśmiechem Jean. - Jack też był. - Liz natychmiast wystąpiła w ; obronie. - Zawsze uważałam, że był lepszym prawnik ode mnie. - Tego bym nie powiedziała. - Reakcja Jean była solutnie szczera. - Ale na pewno odrzucał więcej sp niż ty. Nigdy nie masz serca odmówić komukolwiek. ^ Jackowi nie podobała się jakaś, natychmiast odsyła innemu adwokatowi. - Może i ja powinnam to robić częściej - powiedz zamyślona. - Nie wiem, czy potrafisz. - Jean dobrze znała niezv łą sumienność Liz. - Ja też nie wiem. - Liz roześmiała się i wróciła dyktowania listów. Musiała powysyłać różne papiery z\ zane z aktualnie prowadzonymi sprawami licznym sędz i adwokatom. Tego wieczoru wróciła do domu późno, prawie o osi ale to była cena wakacji. Dzieci siedziały jeszcze nad senem, a Carole dzieliła pizzę. - Cześć - powitała ich Liz uśmiechem, zadowolom widzi Petera. Znacznie mniejszą przyjemność sprawi widok dwóch jego kolegów, którzy nurkowali w bas> i dość brutalnie traktowali młodsze dzieci podczas ząb w Marco Polo. Powiedziała, żeby trochę spuścili z t i poprosiła Petera, żeby pilnował przyjaciół i hamował witalność. - Zrobią komuś krzywdę - powiedziała spokojnie Carole, która przyznała jej rację i dodała, że przez popołudnie to samo powtarzała kolegom Megan. Liz sz gólnie niepokoiła się o Jamiego, który nie najlepiej pły Po wyjściu kolegów jeszcze raz ostrzegła swoje dzi< - Nie chcę tu żadnych wypadków... ani spraw SL wych. - Mamo, za bardzo się przejmujesz. - Annie zbagai 94 "III zowała sprawę, ale Liz raz jeszcze powtórzyła, że mówi poważnie. Następnego dnia, wychodząc do pracy, przypomniała im po raz kolejny, żeby zachowali ostrożność. Kiedy wieczorem wróciła, zdawało się, że ostrzeżenia odniosły skutek. Ale w czwartek znów wróciła do domu późno i zastała nad basenem Petera z kilkoma kolegami. Obserwowała, jak gwałtownie nurkują i skaczą do wody, nie zwracając uwagi na młodsze dzieci. Oświadczyła więc Peterowi stanowczo, że jego koledzy nie będą mieli wstępu na basen, jeśli nie zaczną przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa i szanować praw młodszych. - Nie chciałabym przypominać ci o tym po raz kolejny -oznajmiła surowo. - Mamo, wyglądasz na zmęczoną - powiedział łagodnie. - Jestem zmęczona, ale to nie ma nic do rzeczy. Nie chcę, żeby tu się wydarzył wypadek. Nie można tak szaleć w basenie. Pamiętaj o tym, Peter. - W porządku, mamo, słyszałem. - W ciągu ostatniego roku wprawdzie bardzo wydoroślał, ale nie do końca. Był jeszcze bardzo młody, a niektórzy jego koledzy zbytnio szarżowali, co zawsze ją niepokoiło. Nie potrzebowała dodatkowych kłopotów. Mieli dosyć dramatów jak na jeden rok i nie bała się przypomnieć o tym Peterowi i jego kolegom. Poszła do swojego pokoju, żeby jeszcze trochę popracować, bo następnego ranka musiała wcześnie stawić się w sądzie. Czuła się zmęczona i poirytowana, chciała się dobrze wyspać. W południe następnego dnia wychodziła właśnie z sądu, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. Dzwoniła Carole, zdawała się rzeczowa i spokojna, Liz przystanęła na schodach sądu, żeby z nią porozmawiać. - Musisz natychmiast wrócić do domu - powiedziała wyraźnie Carole, a Liz poczuła, jak sztywnieje jej kręgo- słup. Carole mówiła w ten sposób tylko wtedy, kit któremuś z dzieci coś się stało lub kiedy pojawił się ja poważny problem. - Co się stało? Ktoś jest ranny? - Znała odpowie zanim Carole się odezwała. - Peter. Miał dziś wolny dzień i przyszli tu jego l ledzy. Liz przerwała jej ostrym tonem, brzmiącym obco na^ w jej własnych uszach, ale nie panowała nad nerwami skutecznie jak kiedyś. - Co się stało? - Jeszcze nie wiemy. Myślę, że skakał i uderzył w głowę. Jest już karetka. - Czy krwawi? Pomyślała o Jacku leżącym na podłodze w biurze w l łuży krwi. Od tamtej pory krew oznaczała dla niej ka strofę. - Nie - odpowiedziała Carole ze spokojem, któr« wcale nie czuła. Nienawistna jej była myśl o tym, że ona zawiadamia Liz, wiedziała jednak, że musi to zrobić Jest nieprzytomny. - Nie miała serca powiedzieć, że m złamać sobie kręgosłup. To jeszcze nie było pewne. - \ bierają go do szpitala miejskiego w Marin. Możesz razu tam pojechać. Liz, tak mi przykro. - Nikomu poza tym nic się nie stało? - Już biegła samochodu. - Nie. Tylko Peterowi. - Ale nic mu nie będzie? Nikt tego nie wiedział. Wszędzie kręcili się paramed] i sanitariusze, Liz usłyszała w słuchawce dźwięk syrei kiedy karetka odjeżdżała spod domu. - Chyba tak. Niewiele wiem. Obserwowałam ich... n wiłam... - Carole zaczęła płakać, a Liz włączyła sili i odjeżdżając od krawężnika zakończyła rozmowę. Mód się, żeby wszystko było w porządku. Musiało być. I zdołaliby przeżyć kolejnego nieszczęścia czy, niech E 96 uchowa, utraty Petera. Ona na pewno by nie przeżyła. Jechała do szpitala tak szybko jak to było możliwe przy respektowaniu przepisów i oszczędzaniu pieszych. Dotarła na szpitalny parking w chwilę po tym, jak przywieziono Petera do izby przyjęć. Od razu zabrano go na oddział urazów i tam też natychmiast skierowano Liz. Biegła korytarzami, szukając Petera. Zobaczyła go zaraz po wejściu na oddział urazowy. Był szary i mokry, podawano mu tlen i nerwowo coś przy nim robiono. Wszyscy byli zbyt zajęci, żeby z nią rozmawiać, pielęgniarka szybko wyjaśniła z grubsza, co się dzieje. Peter doznał ciężkiego urazu głowy, prawdopodobnie ma połamane żebra. Jak tylko będzie to możliwe, zrobią mu prześwietlenie, podawali mu dożylnie kroplówki, podłączali do monitorów, a Liz patrzyła na to wszystko. - Czy nic mu nie będzie? - pytała, nie odrywając wzroku od syna, ogarnięta paniką. Robił wrażenie umierającego, może rzeczywiście umierał? - Tego jeszcze nie wiemy - odpowiedziała uczciwie pielęgniarka. - Lekarz pozrozmawia z panią, jak tylko rozpoznają jego stan. Liz chciała dotknąć Petera, mówić do niego, ale nie pozwolono jej nawet się do niego zbliżyć. Mogła jedynie stać z boku i zmagać się ze swoim przerażeniem. Przywieziono aparat rentgenowski, rozcięto kąpielówki Petera. Leżał teraz na wózku nagi. Prześwietlono mu głowę i szyję, wydawało się, że pod czujnym okiem matki badają każdy fragment ciała. Patrząc na niego Liz płakała, zdawało się, że upłynęła wieczność, nim podszedł do niej lekarz w zielonym fartuchu. Był wysoki, ciemne oczy miały posępny wyraz, jednak siwe skronie kazały Liz wierzyć, że ten człowiek wie, co robi. - Co z nim? - spytała z desperacją w głosie. - Na razie nie najlepiej. Jeszcze nie jesteśmy pewni, jak poważny jest uraz głowy ani jakie będą tego skutki. A możliwości w tym zakresie są rozmaite. Występuje dość znacz- ny obrzęk wewnętrzny. Za kilka minut zrobimy encefi graf i tomografię komputerową. Wiele zależy od tego, szybko odzyska przytomność. Zdaje mi się, że miał szc: cię. Początkowo sądziłem, że ma złamany kręgosłup, teraz myślę, że nie. Za chwilę będą wyniki prześwie nią. - Widział w życiu wielu pacjentów całkowicie sp; liżowanych po wypadkach w basenie, przeważnie kilkui toletnich chłopców. Zdawało się jednak, że ten dziei miał szczęście. Nie występował paraliż kończyn, o ile c się zauważyć, ruchy były w porządku. Mógł doznać r. nięcia kręgu, co po pięciu minutach potwierdziły wyi rentgena. Pęknięty czwarty krąg szyjny, rdzeń nie zo jednak uszkodzony. Teraz musieli się skoncentrować urazach głowy. Zanim Petera wywieźli, Liz mogła na sekundę podi do niego. Potrafiła mu powiedzieć jedynie "kocham ci ale Peter był nieprzytomny i nie mógł tego usłyszeć. Przywieźli go z powrotem dopiero po godzinie, w c szym ciągu był bardzo blady, a lekarz, który wcześ) z nią rozmawiał, nie miał zadowolonej miny. Zdążyła tymczasem dowiedzieć, że to ordynator oddziału ura wego i nazywa się Bili Webster. - Pani Sutherland, syn doznał silnego wstrząśnie mózgu. Duży obrzęk. Możemy jedynie czekać. Jeśli obi się powiększy, będziemy musieli dostać się do środka, - Ma pan na myśli operację mózgu? - Była przerażę a lekarz skinął głową. - Czy on jest... czy będzie... - wpa w takie przerażenie, że nie potrafiła nawet sformułoi pytania. - Jeszcze nie wiemy. W grę wchodzi wiele czynniki Trzeba spokojnie poczekać. - Czy mogę przy nim posiedzieć? - Pod warunkiem, że nie będzie nam pani przeszkad; ani ruszała syna. Musi leżeć spokojnie. Mówił do niej tak, jakby była nieprzyjacielem, i tak zaczęła się czuć. Była w tym człowieku jakaś twarde 98 brak wrażliwości, co błyskawicznie obudziło w niej nienawiść. Ale intersowało go wyłącznie ratowanie Petera i to trochę poprawiało jego obraz. - Nie będę - powiedziała spokojnie. Wskazał jej, gdzie może usiąść. Przysunęła stołek do łóżka, usiadła i delikatnie ujęła rękę Petera. Do jednego palca przyłączony był monitor tlenu, monitory zresztą były wszędzie, miały pokazywać pracę serca i mózgu. Przynajmniej w tej chwili jego stan pozostawał bez zmian. - Gdzie pani była, kiedy to się stało? - padło oskar-życielskie pytanie. Liz miała ochotę dać lekarzowi w gębę. - W sądzie. Jestem adwokatem. Moja gosposia była z nimi nad basenem, ale pewnie sytuacja wymknęła się spod kontroli. - Domyślam się - powiedział obcesowo i poszedł porozmawiać ze stażystą i z innym lekarzem. Po kilku minutach wrócił. - Poczekamy jeszcze godzinę lub dwie, a potem weźmiemy go na górę na salę operacyjną - powiedział bez ogródek. Skinęła głową. Siedziała na stołku, trzymając rękę Petera. - Czy on usłyszy, jeśli będę do niego mówiła? - Mało prawdopodobne. - Zmarszczył brwi. Liz była równie blada jak jej syn, ale miała rude włosy i bardzo jasną karnację. - Dobrze się pani czuje? - spytał, a ona skinęła głową twierdząco. - Jeśli pani zemdleje, to nie będziemy mieli czasu, żeby się panią zajmować. Jeśli to dla pani zbyt duże przeżycie, proszę posiedzieć w poczekalni, powiadomimy panią, jak coś się zmieni. - Nigdzie nie pójdę - oznajmiła stanowczo. Osiem miesięcy wcześniej była przy Jacku i nie zemdlała. Nienawidziła sposobu, w jaki zwracał się do niej ten człowiek, ale jedna z pielęgniarek wyjaśniła jej, że to najlepszy lekarz i Liz chciała w to wierzyć. Niemniej sposób bycia miał straszny. Był przyzwyczajony do balansowania między życiem a śmiercią, koncentrował się wy\ąc? na ratowaniu życia, a nie na rodzinach pacjentów. Pob znowu, żeby postawić w stan pogotowia neurochirui a pielęgniarka przyszła zapytać Liz, czy nie napił się kawy. - Nie, dziękuję, czuję się doskonale - odpowiedz cicho, choć nie ulegało wątpliwości, że to nieprawda, pełen desperacji wygląd dokładnie odpowiadał jej sai poczuciu. W tej chwili drżała o syna tak samo jak kie o męża. Wiedziała jedynie, że tym razem nie może pi grać. Nawet nie potrafiła znieść podobnej myśli, a ilek przychodziło jej to do głowy, pochylała się nad Petei i szeptała łagodnie. - Daj spokój, Peter, obudź się, odezwij się do mnie ja, mama, otwórz oczy, mów do mnie, skarbie, to mamu kocham cię, obudź się. Powtarzała tę mantrę wciąż od nowa, modląc się, mógł ją usłyszeć, gdziekolwiek się teraz znajduje, w bardzo odległym zakątku nieświadomości. Było już w pół do trzeciej po południu. O czwai w dalszym ciągu nic się nie zmieniło. Lekarz znowu zjawił i powiadomił ją, że dają Peterowi jeszcze godz na samodzielne odzyskanie przytomności, a potem do! nają kolejnej oceny sytuacji. Słuchała tego, kiwając gło1 Odkąd przyszła, Peter nawet nie drgnął, ale oboje doi do zgodnego wniosku, że jego cera nabrała lepszego kole Lekarz zauważył równocześnie, że ta uwaga nie odnosi do cery Liz, ale nie powiedział tego głośno. Liz wygląd strasznie, więc tym razem starał się rozmawiać z nią t szeczkę łagodniej. Spytał jedynie, czy zadzwoniła do o chłopca, zaprzeczyła ruchem głowy, ale bez żadnych v jaśnień. - Chyba powinna pani - zaryzykował, choć w jej ócz: było coś, co kazało mu się zawahać, może rozwód al inna niezręczna sytuacja. - Niebezpieczeństwo jeszcze: minęło. 100 - Jego ojciec zmarł osiem miesięcy temu - powiedziała w końcu. - Nie mam do kogo dzwonić. Zdążyła już zatelefonować do domu i powiedzieć wszystkim, że Peter żyje, a ona odezwie się ponownie dopiero wtedy, gdy dowie się czegoś więcej o jego stanie. Robiła wrażenie spokojniejszej, niż była w istocie. Pozostawało jej jedynie modlić się, by Peter nie poszedł w ślady ojca. Modliła się, żeby lekarz temu zapobiegł. - Przykro mi - powiedział i znowu zniknął. Wpatrywała się w syna i choć prędzej by umarła, zanim przyznałaby się komukolwiek do tego, to jednak zaczynała odnosić wrażenie, że pokój powoli kręci się dokoła niej. To wszystko było zbyt trudne, zbyt straszne, zbyt przerażające. Nie mogła go stracić. Nie mogła. Nie pozwoli mu odejść. Opuściła głowę jak najniżej, poczuła się lepiej, więc znowu zaczęła przemawiać do Petera. A on jakby ją usłyszał, poruszył się niemal niedostrzegalnie, próbował odwrócić głowę, ale nie mógł, bo miał na szyi usztywniający kołnierz. W dalszym ciągu nie otwierał oczu. Zaczęła mówić do niego trochę głośniej, nalegając, by otworzył oczy, żeby się do niej odezwał, mrugnął powieką na znak, że ją słyszy, ścisnął jej rękę, poruszył palcem u nogi, żeby dał jakikolwiek znak. Ale Peter długo nie reagował, aż w końcu jęknął cicho, tylko trudno było powiedzieć, czy wydał ten dźwięk nieświadomie, czy w odpowiedzi na słowa Liz. Pielęgniarka przybiegła natychmiast, jak tylko to usłyszała. Sprawdziła monitory i popędziła po lekarza. Liz nie umiała powiedzieć, czy to dobry znak, czy nie, ale nie przestawała mówić do Petera, błagała, żeby ją usłyszał. Akurat w chwili przybycia lekarza Peter znowu jęknął, ale tym razem otworzył oczy. Patrzyła na niego z nadzieją i przerażeniem równocześnie. - Mmmaaaammmmm - wydał z siebie długi, rozpaczliwy dźwięk, ale ona zrozumiała, co powiedział, zrozumiał to też Bili Webster. Powiedział "mama", choć zrobił to z nieludzkim trudem. Po policzkach Liz płynęły łzy, ki< pochylała się nad nim i powtarzała, jak bardzo go koc Kiedy podniosła wzrok i spojrzała na lekarza, dostrze ze zdumieniem, że się uśmiecha. - Robimy postępy. Proszę do niego mówić. Chcę pi prowadzić jeszcze kilka badań. Oczy Petera znowu się zamknęły, ale otworzył je, kii zaczęła do niego mówić. Tym razem jęknął głośno i niei niewyczuwalnie ścisnął jej rękę. Wracał do przytomne szedł do przodu, choć ledwie o milimetr. - Ałłłłłłłłłł - patrzył na nią ze zmarszczonymi brv mi. - Ałłłłłł - powtórzył, a Liz podeszła do lekarza. - Jego coś boli - powiedziała miękko, a Bili Web! skinął głową. - Jeszcze jak. Potwornie boli go głowa. - Mówiąc niej, wpuszczał coś do wenflonu w żyle Petera, a labor pobierał krew. Po kilku minutach przyszedł neurochiru by obejrzeć pacjenta. - Stan się poprawia - poinformował go Bili Webs z dość optymistycznym wyrazem twarzy. Obydwaj oświadczyli Liz, że na razie nie przystęp do zabiegu, a przy odrobinie szczęścia może w ogóle będzie to konieczne. Była już szósta po południu, a nawet na sekundę nie odeszła od łóżka syna. - Popilnujemy go, jeśli chce pani napić się kawy -proponował Webster, ale Liz pokręciła głową. Nie zair rżała odstępować Petera, dopóki sytuacja nie ulegnie \ raźniejszej poprawie, bez względu na to, jak długo potrwa. Od rana nie jadła, ale i tak nie potrafiłaby niczi przełknąć. Minęła następna godzina, nim Peter wydał kole dźwięk, ale tym razem trochę wyraźniej powiedział "r mo". "Boli", dodał na koniec głosem, który bard; przypominał skrzek, podniósł jednak rękę i najmocn jak mógł, ścisnął dłoń Liz. Miał niewiele więcej siły niemowlę. Nie chcieli podawać mu żadnych środk 102 przeciwbólowych, żeby nie ryzykować ponownej utraty przytomności. "Dom", powiedział wreszcie, a lekarze bacznie go obserwowali. - Chcesz iść do domu? - zapytał Bili Webster. Peter patrzył na niego i niemal niedostrzegalnie skinął głową. -Dobrze. My też chcemy, żebyś poszedł do domu. Ale zanim pójdziesz, musisz ze mną trochę porozmawiać. Jak się czujesz? Do pacjenta zwracał się znacznie łagodniej niż do jego matki, ale teraz Liz czuła jedynie wdzięczność za to, co robili dla Petera. - Strasznie - odpowiedział Peter. - Boli. - Co boli najbardziej? - Głowa. - A szyja też boli? Peter znowu skinął głową, a potem mrugnął, ale najwyraźniej najlżejsze poruszenie sprawiało mu ból, zresztą nie bez powodu. - Coś jeszcze boli? - Nie... mamo. - Jestem tutaj, synku. Nigdzie nie idę. - Przepraszam - powiedział, patrząc na nią. Pokręciła głową. Nie miał za co przepraszać. - To głupie. - Owszem. Nawet bardzo. - Lekarz odpowiedział za nią. - Masz szczęście, że nie zostałeś kompletnie sparaliżowany. Poprosił, żeby Peter poruszył nogami i rękami, stopami i dłońmi. Zrobił to, ale nie bardzo mógł ścisnąć palce doktora. Mimo to Webster i neurochirurg byli zadowoleni z postępów. O dziewiątej poinformowali Liz, że przenoszą Petera na salę intensywnej opieki, żeby cały czas monitorować jego stan. - Myślę, że może pani iść do domu i trochę odpocząć. Wszystko zmierza stopniowo w dobrym kierunku. Wróci pani rano. - Nie mogłabym spać tutaj? '• - Jeśli pani naprawdę chce. On w końcu uśnie. Mo nawet damy mu coś na sen, jeśli nastąpi dalsza popraw Przyda się pani odpoczynek, miała pani ciężki dzień Wbrew sobie Webster odczuwał dla niej współczucie, l ogół starał się nie angażować zbytnio w sprawy pacjentó ale Liz wyglądała tak, jakby przepuszczono ją przez w żymaczkę. - Ma pani więcej dzieci? - Potwierdziła ruche głowy. - Może chciałaby pani do nich wrócić. Na pew: się niepokoją. Przywieziono go tutaj w bardzo złym stan Czy widziały wypadek? - Chyba tak. Zadzwonię i powiem, że trochę mu l piej. - Do tej pory nie mogła przecież powiedzieć im i czego pocieszającego. - Dlaczego nie pojedzie pani na jakiś czas do dom Zadzwonię, jeśli coś się wydarzy. - Głos Webstera brzm stanowczo. - A będzie pan tutaj? - Nie lubiła go, ale zaczyn; nabierać do niego zaufania. - Przez całą noc aż do południa jutro. Obiecuję Uśmiechnął się do niej, a ona ze zdumieniem skonstat wała, że kiedy nie zachowuje się obcesowo ani nie p krzykuje przy sprawdzaniu monitorów i wykresów, w gląda całkiem miło. - Bardzo niechętnie go zostawiam - przyznała szczen - To pani dobrze zrobi, a my za chwilę będziemy zaj^ przenoszeniem go. Będzie pani tylko przeszkadzała. Umiał się posługiwać słowami, więc niemal mimo w< uśmiechnęła się do niego. A potem powiedziała Peterov że niedługo wróci, wpadnie tylko do domu do reszty dziei - Wrócę najszybciej, jak się uda. Obiecuję. - Peter s uśmiechnął. - Przepraszam, mamo - powtórzył. - Naprawdę gł pio. - Naprawdę masz szczęście. A ja cię kocham. Wi wyzdrowiej jak najszybciej. - Powiedz Jamiemu, że dobrze się czuję - powiedzi 104 z wyraźnym wysiłkiem, ale też wyraźnie w lepszej formie. To było najdłuższe zdanie od chwili, gdy odzyskał przytomność i zaczął się odzywać. - Powiem. Do zobaczenia. - Wszystko będzie dobrze. Starał się ją pocieszyć, co było pozytywną oznaką. Odzyskał świadomość, nie tylko świadom był otoczenia, ale i subtelniej szych implikacji tego, co się wydarzyło. Nie mogła nawet przez chwilę myśleć o tym, co by się stało, gdyby nie odzyskał przytomności czy, co gorsza, gdyby nie przeżył. - Spodziewam się, że jak wrócę, będziesz już biegał po korytarzu. Zgoda? Roześmiał się, pocałowała go i powoli wyszła na korytarz, a w ślad za nią doktor Webster. - Ten chłopak ma dużo szczęścia - powiedział. Nie ulegało wątpliwości, że Liz zrobiła na nim wrażenie. Nie załamała się nawet na chwilę. - Myślałem, że nie wyjdzie z tego bez zabiegu, a już na pewno nie przypuszczałem, że oprzytomnieje tak szybko. Jest młody i zdrowy, a kto wie, czy nie pomogło to, że pani do niego mówiła. - Cokolwiek to było, dzięki Bogu, że odzyskał przytomność. - Na samą myśl o tym, co mogło się stać, nogi się pod nią ugięły. - Podejrzewam, że zostanie u nas ze dwa tygodnie, więc niech pani nie wyczerpuje wszystkich sił od razu. Jeśli zechce pani wrócić rano, to wystarczy. - Wolałabym spać tutaj. Ale pojadę do domu sprawdzić, jak się mają pozostałe dzieci i za dwie godziny wrócę. - Ile pani ma dzieci? Interesowała go ta kobieta. Nie wiedział, kim jest, ale jedno było oczywiste: była wspaniałą matką i gorąco kochała swojego syna. - Pięcioro. Ten jest najstarszy. - Proszę zostawić w recepcji swój numer telefonu. Zadzwonię, jeśli cokolwiek się zdarzy. A jeśli zdecyduje się pani zostać w domu, proszę nie czuć się winną z l powodu. Pozostałe dzieci mogą być bardzo zgnębił szczególnie jeśli widziały, co się stało. Ile lat ma : młodsze? - Dziesięć. Mają dziesięć, jedenaście, trzynaście i cz naście. - Ma pani pełne ręce roboty. - To dobre dzieci. Chciał dodać, że mają dobrą matkę, ale nie zrobił tt Poszedł natomiast sprawdzić, jak się czuje Peter, a po Liz wyszła. Do domu dotarła po dziewiątej. Dzieci jes2 nie spały. Zapłakane dziewczynki siedziały przy kuch nym stole, Carole trzymała Jamiego na kolanach. Był bl i wyczerpany. Dzieci przypominały sieroty w strefie d; łań wojennych. Gdy Liz stanęła w progu, poderwały starając się wyczytać prawdę z jej twarzy. Ale ona uśmiechała, choć wyglądała na kompletnie wyczerp i zmarnowaną. - Wszystko będzie dobrze. Ma silny wstrząs móz pęknięty krąg szyjny, ale będzie zdrowy. Ma dużo szc2 cia. - Możemy go zobaczyć? - dopytywali się chórem. - Jeszcze nie. - Carole postawiła przed nią talerz z wałkiem klopsa z kolacji, ale Liz nie mogła niczego pi łknąć. - Kiedy wróci do domu? - pytała zaniepokojona Meg - Nie wcześniej jak za dwa tygodnie, a może późn W zależności od tego, jak szybko dojdzie do siebie. Chcieli dowiedzieć się wszystkiego, ale Liz oszczęd; im koszmarów tego popołudnia. Wystarczyło, że prze: Siedzieli razem jeszcze godzinę, a kiedy dzieci poszły sf Carole powiedziała Liz, jak bardzo jej przykro. Uważi że ponosi pełną odpowiedzialność za to, co się stało. - Nie mów głupstw. - Liz była zbyt zmęczona, ż< rozmawiać, a co dopiero łagodzić poczucie winy, uważ jednak, że Carole zasługuje na pocieszenie. - Nie moż 106 nad wszystkim panować. Nie ulega wątpliwości, że byli zbyt rozbrykani. Peter ma cholerne szczęście, że się nie zabił ani nie jest sparaliżowany. - O Boże! - jęknęła Carole i wytarła nos. Po jej policzkach płynęły łzy. - Czy naprawdę nic mu nie będzie? - Tak utrzymują lekarze. Odzyskał przytomność dopiero przed dwiema godzinami, ale już rozmawia. Przez jakiś czas myślałam... Nawet nie potrafiła tego wypowiedzieć, a Carole kiwała głową ze łzami w oczach. Myślała to samo, a im dłużej Liz nie przychodziła ani nie dzwoniła, tym Carole nabierała większej pewności, że wydarzy się najgorsze. A najgorsze było bardzo blisko. - Wracam do szpitala. Zapakuję sobie kilka rzeczy. - Dlaczego nie zostaniesz w domu? Liz, wyglądasz na wyczerpaną, jeśli masz jutro siedzieć u niego, dobrze ci zrobi odpoczynek. - To samo powiedział lekarz, ale ja chcę być z Peterem. Chociaż ma już siedemnaście lat, musi być tym wszystkim przerażony. Poza tym jest bardzo obolały. - Biedny dzieciak. Jaki żałosny koniec lata. Myślisz, że będzie mógł we wrześniu pójść do szkoły? - Tego jeszcze nie wiadomo. Szkoła to najmniejsze zmartwienie. To popołudnie było przerażające. Myśląc o tym, Liz czuła się jak przetrącona, wyglądała zresztą niewiele lepiej. Carole patrzyła na nią z rozczuleniem. Liz powoli wchodziła po schodach. Poszła pocałować Jamiego na dobranoc, ale spał już głębokim snem. Dziewczynki też leżały w łóżkach. Dom bez Pet era wydawał się dziwnie spokojny. Weszła do swojej sypialni i usiadła na łóżku. Zamierzała spakować torbę, ale nie mogła się ruszyć. Myśli jej krążyły wyłącznie wokół tego, co mogło się zdarzyć. Rozpłakała się z poczuciem ulgi. Dopiero po jedenastej spakowała torbę i o północy była z powrotem w szpitalu. Odczekała kilka minut, zanim zadzwoniła do matki, która ze zgrozą wysłuchała wiadomości o wypadku Petera. - Boże, czy będzie zdrowy? - spytała zdławionym sem. Liz uspokoiła ją i zapewniła, że jak tylko Peter czuje się lepiej, sam do niej zadzwoni. Peter nie spał, a stan jego bardzo się poprawił. K Liz weszła na salę intensywnej opieki, rozmawiał nu normalnie z jedną z pielęgniarek. - Cześć, mamo - powiedział na jej widok. - Jak Jai - Doskonale. Wszyscy prosili, żebym ci przekazali cię kochają. Chcieli do ciebie przyjść. Musiałam im maczyć, że będą to mogli zrobić za kilka dni, bo goi byli wdzierać się tu siłą. Pielęgniarka przygotowała dla niej posłanie w kącie czekalni. Obiecała, że ją obudzi, gdyby Peter czegoś trzebował albo gdyby poczuł się gorzej, ale utrzymyw że lekarze nie spodziewają się takiego rozwoju wydar: Wszystkie podstawowe organy funkcjonowały prawidl a Peter normalnie rozmawiał. Liz położyła się w dr i przykryła kocem. Zaczynała zapadać w sen, kiedy dostrzegła, że do mieszczenia wchodzi Bili Webster. Natychmiast podeń się i usiadła na łóżku przerażona, patrzyła na lęka a serce tłukło jej się w piersiach. Webster przebrał z zielonego uniformu w szary. Nie był to szczegó atrakcyjny ubiór. - Co się stało? - Nic. Z synem wszystko w porządku. Nie chcia pani przestraszyć. Chciałem tylko sprawdzić, czy ] czegoś nie potrzebuje... czegoś na sen... - Zdawał się hać, a ona nagle uświadomiła sobie, jaki jest troski i poczuła głęboką wdzięczność za to, co robił dla Pete - Czuję się doskonale, dzięki - powiedziała, odpręż; się powoli.- I dziękuję za wszystko, co pan zrobił. My że zasnę. - Sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej, al< go nie dziwiło. Miała za sobą ciężkie popołudnie. - Cieszę się, że Peter czuje się coraz lepiej. - Odno wrażenie, że mówi to szczerze. 108 - Ja też. Nie wiem, jak byśmy przeżyli, gdyby stało się inaczej. - Czy pani mąż długo chorował? Nie wiadomo dlaczego przypuszczał, że był to rak, ale Liz pokręciła przecząco głową. - W dzień Bożego Narodzenia zastrzelił go mąż jednej z naszych klientek. Coś mu się przypomniało i skinął głową. Nie bardzo wiedział, co jej powiedzieć, mógł się jedynie domyślać, jakie to było przeżycie. - Przykro mi. Pamiętam, że widziałem to w dzienniku. Zgasił światło w poczekalni i wyszedł. Trudno jej nie podziwiać. W dalszym ciągu funkcjonowała, rozsądna, zorganizowana, zajęta dziećmi i pracą zawodową. Poszedł sprawdzić jak czuje się Peter i uśmiechnął się na jego widok. Chłopiec był w bardzo dobrym stanie. Webster uśmiechał się w drodze do swego biurka, przy którym miał podpisać kilka zaleceń. To był jeden z tych dni, które pozwalały mu się cieszyć, że właśnie w ten sposób zarabia na życie. Przynajmniej raz los grał z pacjentem uczciwie. Webster rozsiadł się na krześle i na chwilę zamknął oczy. A potem je otworzył i podpisał zlecenia. Miał przed sobą długą noc, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Tym razem wszystko się udało, więc odczuwał zadowolenie. Rozdział siódmy Liz przespała niespokojnie kilka godzin. Zanin Webster się obudził, siedziała z powrotem przy Petera. Peter po przebudzeniu miał potworny ból j skarżył się też na kołnierz ortopedyczny i bóle w k; O szóstej rano zjawił się Webster i sprawdził sti cjenta, podobnie jak to robił co godzinę przez cał Uznał, że wszystko jest w najlepszym porządku, h chirurg przyszedł trochę później i też wydawał się wolony. Powiedział Liz, że jej syn ma dużo szczęść Liz pomogła pielęgniarkom umyć Petera, zacz karmić płynami. Wczesnym popołudniem Liz na i poszła do domu. Dzieci w dalszym ciągu niepoko o brata, dziewczynki zarzuciły ją dziesiątkami Natychmiast zorientowała się, że Jamie gdzieś zi Spytała o to Carole, która przyznała, że nie wi chłopca od śniadania. Po przeszukaniu domu okażą że Jamie siedzi spokojnie w swoim pokoju. - Cześć skarbie, co tu robisz zupełnie sam? Niepokoiła się o niego, a zmartwiła się jeszcze ba: kiedy odwrócił główkę w jej stronę i zobaczyła wyra twarzy. Ten widok rozdarł jej serce. Usiadła na poi obok niego i wzięła go za rękę. - Peter prosił, żeby cię ucałować. Będzie się stai najszybciej wrócić do domu. Jamie jednak pokręcił przecząco głową, a po jego policzkach spłynęły wolno dwie wielkie łzy. - Nie, nic podobnego. On odszedł tak }ak tata. Śnił mi się ostatniej nocy. - Popatrz na mnie. - Liz delikatnie obróciła jego głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Jamie, ja cię nie okłamuję. Peter będzie zdrowy. Uszkodził sobie szyję i ma założony kołnierz, poza tym bardzo go boli głowa. Ale obiecuję ci, że wróci. Zapanowało długie milczenie, chłopiec wpatrywał się uporczywie w oczy matki. - Mogę go zobaczyć? Peter wyglądał dość przerażająco, wszędzie były rurki, migające i popiskujące monitory, ale Liz pomyślała, że mimo wszystko byłoby chyba lepiej, gdyby Jamie go zobaczył i upewnił się, że brat żyje. - Jeśli koniecznie chcesz. Pełno tam wprawdzie różnych maszyn, które wydają dziwne dźwięki, a na dodatek do rąk Petera podłączono rozmaite rurki. - Jakie rurki? - Jamie był teraz zaciekawiony, ale mniej wystraszony. - Takie jak słomki. - To było dosyć bliskie prawdy. - Pozwolą mi go zobaczyć? Dzieciom nie wolno było wchodzić na salę intensywnej opieki, ale Liz postanowiła zapytać Billa Webstera i wyjaśnić mu sytuację. Powiedział, że wieczorem będzie na dyżurze, a ona obiecała Peterowi, że wróci na noc do szpitala. - Zapytam - przyrzekła i łagodnym ruchem przytuliła do siebie chłopca. - Kocham cię, Jamie. Wszystko będzie dobrze. - Obiecaj, że nie odejdzie tak jak tata. - Obiecuję - odpowiedziała, hamując łzy. Wszystkim, nie tylko jej, w dalszym ciągu trudno było się pogodzić z utratą Jacka. - Słowo? - spytał, unosząc do góry mały palec, który Liz złączyła z własnym palcem. - Słowo. Zapytam o możliwość odwiedzin, kiedy czorem zobaczę lekarza. Może po południu zatelefom do Peteia \ b^dzAtsi móg\ i mm poTomrcrońać.} Oczy Jamiego rozbłysły. - Naprawdę? - Oczywiście. Pomyślała, że przyniesie to ulgę również dziewczyn Jamie zszedł z nią na dół, zgromadziła wszystkie d; zadzwoniła do szpitala i poprosiła o połączenie z ir sywną terapią na oddziale urazowym. Zaniesiono Peterowi telefon. Głos miał chropawy i by, ale jednak z nimi rozmawiał. Obiecał wrócić do d najszybciej, jak będzie mógł, i polecił siostrom, żeb; dobrze zachowywały w czasie jego nieobecności. Osti następnie Jamiego, żeby uważał w basenie i powiedzia sam postąpił naprawdę wyjątkowo głupio i Jamie n nie powinien go naśladować. - Tęsknię za wami - oświadczył na koniec, co zabrzi ło bardzo dziecinnie, a Liz słuchająca rozmowy przy gim aparacie wyczuła w jego głosie łzy. - Postararr wrócić jak najszybciej. - Mama obiecała zapytać, czy mogę cię odwied: oświadczył dumnie Jamie. Zdawało się, że Peter ba: się ucieszył. Liz włączyła się do rozmowy i obiecała I rowi, że wróci za kilka godzin. Jeśli on czuje się dot chciałaby zjeść kolację z dziećmi. - Nie ma sprawy. Mamo, mogłabyś przynieść mi do jedzenia? - Na przykład co? - W dalszym ciągu karmione płynami, choć obiecano, że po południu zaczną pods mu galaretkę. Nie był tym zachwycony. - Cheesburgera. Ta prośba ją rozbawiła. - Musisz się czuć dużo lepiej. - Jaka zmiana od wczc szego dnia, kiedy błagała go, żeby otworzył oczy i odes 772 się do niej, a on przebywał w zupełnie innym świecie. -Skarbie, chyba lepiej żebyś poczekał jeszcze kilka dni. - Obawiałem się, że tak powiesz. - Wydawał się zawiedziony. - Do zobaczenia później. Wróciła do reszty dzieci. Jamie przez chwilę siedział jej na kolanach, ale wydawał się mniej przygnębiony. Rozmowa z Peterem pomogła. Kiedy poszedł się bawić do ogrodu, Liz zadzwoniła do biura. Jean uspokoiła ją, że nie działo się nic nadzwyczajnego. Udało jej się przełożyć na następny tydzień rozprawę w sądzie i kilka umówionych spotkań. Liz jednak po raz kolejny uświadomiła sobie, że teraz wszystko spoczywa na jej barkach. Nie miał jej kto zastąpić, wspólnie rozstrzygać spraw, wszystko zależało tylko od niej. Dzieci, praca, nieszczęście, które o mało nie przydarzyło się Peterowi. To był straszny ciężar. Myślała o tym, jadąc z powrotem do szpitala, żeby spędzić z Peterem kolejną noc. Bili Webster miał znowu dyżur, ale wyglądał na zabieganego, więc jedynie uśmiechnął się na jej widok i pomachał ręką na powitanie. Minęła godzina, zanim zjawił się, żeby obejrzeć Petera i pogadać z Liz. - Jak się czuje nasza gwiazda? - Prosił o cheesburgera, co wydaje mi się dobrym objawem, prawda? - spytała, odgarniając z oczu kosmyk rudych włosów. Masowała delikatnie ramiona Petera, który w dalszym ciągu skarżył się na straszny ból głowy. Dostawał jednak środki przeciwbólowe i troszkę mu pomagały. - Myślę, że cheesburger to doskonały znak. Peter, co byś powiedział na cheesburgera jutro? - Naprawdę? - Był zachwycony. - Chyba tak. Za kilka dni zaczniemy rehabilitację, więc jeśli twój żołądek się zbytnio nie zbuntuje, to mógłbyś zacząć nabierać sił. Peter bardzo się ucieszył, bo nie cierpiał galaretk mawiał też jedzenia cieniutkiej zupki. Bili Webster sprawdził coś w jego karcie, popi uważnie na monitory, zrobił kilka notatek i wyszedł koju, a Liz poszła za nim. Chciała zapytać, czy b mogła następnego popołudnia przyprowadzić Jamie - Mam wielką prośbę - zaczęła ostrożnie. Tym razem Bili Webster był w niebieskim unifo Wyglądał jakby nie czesał się od kilku dni, ale prze; popołudnie zajmował się ofiarami czołowego zderzę trojgiem dzieci i pięciorgiem dorosłych. Dwoje dzieci i ło wieczorem. Było to bardzo przygnębiające, więc i dla niego wielką ulgę stanowiła poprawa zdrowia Pe - Wiem, że dzieciom nie pozwala się odwiedzai cjentów na oddziale intensywnej opieki - ciągnęła. Webster skinął głową, wykazując tylko nieznaczne cierpliwienie. Uważał, że są wystarczające powody, t wpuszczać dzieci na intensywną opiekę, stanowiły bo małe fabryczki bakterii, a jego pacjenci nie mieli : walkę z infekcją. Ale Liz wpatrywała się w niego z pc nym wyrazem twarzy. - W ostatnim roku wszyscy wiele przeszliśmy. Od ś ci mojego męża. - W dalszym ciągu nie znosiła wypi dać tego słowa, ale wiedziała, że musi. - A mój najmłi syn bardzo się martwi o Petera. - Ile ma lat? - Dziesięć. - Zawahała się i patrząc na niego, zaś wiała się, ile musi mu powiedzieć, aż wreszcie zde< wala, że nie będzie nic ukrywać. W końcu uratował rowi życie. - On jest trochę opóźniony w rozwoju. Ui się za wcześnie, był niedotleniony, a kiedy po urod: podano mu tlen, nastąpiły jakieś uszkodzenia. To dla bardzo trudne, widział, co się wczoraj zdarzyło, i r że Peter już nie wróci, tak jak ojciec. Bardzo by mi mogło, gdyby mógł zobaczyć brata. 114 mm- Nastąpiło długie milczenie, Bili Webster patrzył na nią. W końcu skinął głową. Nie wątpił, że bardzo wiele przeszła, podobnie jak jej dzieci. - Jak mogę pani pomóc? - spytał łagodnie. - Ma pani wystarczająco dużo obowiązków, prawda? Powiedział to w taki sposób, że jej oczy napełniły się łzami, na chwilę odwróciła głowę, żeby się opanować. Zupełnie tak jak po śmierci Jacka, ilekroć ludzie okazywali jej dobroć, załamywała się i zaczynała płakać. - Niech pan tylko pozwoli mu zobaczyć Petera - powiedziała cicho. - Kiedy pani chce. A reszta dzieci? Czy dla nich nie jest to takie ważne? Śmierć ojca była najwyraźniej wielkim ciosem dla rodziny, bardzo chciał coś zrobić, żeby im trochę ulżyć. Uświadomił sobie, jak wiele znaczył starszy brat dla pozostałych dzieci i dla matki. - Sądzę, że dziewczynki rozumieją, ale poczułyby się pewniej, gdyby zobaczyły Petera. Nie chciałam prosić o zbyt wiele. Ale dla Jamiego to jest naprawdę ważne. - Proszę go przyprowadzić jutro od rana. - Bardzo dziękuję. - Czuła się poruszona tym, co jej powiedział i nie bardzo wiedziała, jak wyrazić wdzięczność. Wróciła do Petera i siedziała przy nim, dopóki nie zasnął, a potem położyła się na kozetce w poczekalni. W pomieszczeniu było ciemno. Nie spała jeszcze, kiedy Bili otworzył drzwi i popatrzył na nią. Nie widział, czy śpi, a nie chciał jej budzić. Stał więc przez dłuższą chwilę, obserwując ją, zanim się odezwał. - Liz? Po raz pierwszy użył jej imienia. Natychmiast usiadła, znowu zaniepokojona o Petera. - Coś się stało? - Opuściła nogi na podłogę i odrzuciła koc, który dały jej pielęgniarki. - Nie, wszystko w porządku. Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku... czy nie chce pani herbaty albo czego Kawa w środku nocy nie wydawała się najlepszą propc cją. On był w pracy, ale ona powinna się przespać. - O dziłem panią? - zapytał w ciemności, czując się winn że jej przeszkodził. Ale myślał o niej i chciał z nią poi mawiać. - Nie, nie spałam. Nie sypiam już tak jak przedt przed... - Słowa się urwały, ale obydwoje wiedzieli, chciała powiedzieć. - Może pomogłaby mi herbata albo jakaś zupa. Na korytarzu w pobliżu jego gabinetu stał automat z pojami. Liz kupowała już z niego i zupę, i herbatę. Wło: buty i ruszyła za lekarzem, ale kiedy weszli do jego gi netu, sam zaparzył dla niej herbatę. Usiadła na krześle, czuła się zmięta i nieuczesana, on najwyraźniej nie przywiązywał do tego wagi. Po c: nocnej pracy wyglądał znacznie gorzej niż ona. - Jaka jest pani prawnicza specjalność? - spytał, p< jając kawę. - Prawo rodzinne... rozwody. Pokiwał głową ze zrozumieniem. - Mam w tym niejakie doświadczenie. - To wspomi nie nie wydawało się przyjemne, zdołał jednak uśmiech się, choć z pewnym trudem. - Jest pan rozwiedziony? - Skinął potakująco głów Dzieci? - Nie. Nie było czasu. Kiedy się pobraliśmy, by rezydentem w szpitalu, a ona stażystką. Niektórzy n wprawdzie dzieci w podobnej sytuacji, ale mnie si^ zawsze wydawało głupotą. Nie chciałem mieć dzieci, zai nie mógłbym im poświęcić trochę czasu i cieszyć się ni Wie pani, może tak koło osiemdziesiątki. Miał przyjemny uśmiech i znacznie łagodniejszy w} oczu, niż sądziła początkowo. Przy pierwszym spotka czuła do niego głęboką niechęć. Wydawał się opryskli nieuprzejmy, gruboskórny, ale teraz uświadomiła so 116 że miał na głowie ważniejsze rzeczy, ratował życie, a w jego zawodzie decydowały o tym czasem ułamki sekund i możliwie najszybsze zdobywanie informacji od rodziny pacjenta. Poprzedniego dnia wydawał jej się tak szorstki i obcesowy, a teraz był miły i łagodny. - Jestem rozwiedziony od dziesięciu lat - wyjaśnił, podając więcej informacji o sobie, niż obejmowało jej pytanie, ale tak zazwyczaj reagowali jej rozmówcy. Klienci zawsze mówili jej więcej, niż potrzebowała wiedzieć. Czasami okazywało się to pomocne. Nagle poczuła, że chciałaby dowiedzieć się o nim znacznie więcej. - Brak chęci do ponownego małżeństwa? - spytała z ciekawością. - Bardzo mało. I brak czasu. Sądzę, że pierwsza próba mnie wyleczyła. Nasz rozwód był dość nieprzyjemny. Miała romans z kolegą lekarzem, co nie bardzo mi odpowiadało. Wszyscy w szpitalu wiedzieli o tym wcześniej niż ja i bardzo mi współczuli. W końcu wyszła za niego za mąż i mają troje dzieci. Rzuciła medycynę po skończonym stażu, dla niej to było tylko hobby. Bardzo się różniliśmy. Mówiąc najoględniej. - My z mężem wspólnie prowadziliśmy kancelarię przez osiemnaście lat i było nam dobrze razem. Przyjemnie wykonywać ten sam zawód - powiedziała spokojnie, starając się nie myśleć o nim za dużo. Była zmęczona i skłonna do emocji, wiedziała, że od razu się rozpłacze, jeśli Bili zapyta o Jacka. - Prawdę mówiąc, on lubił prawo rodzinne bardziej niż ja. Ja zawsze wolałam działalność filantropijną i sprawy beznadziejne, walkę o prawa pokrzywdzonych. Ale on miał doskonałe wyczucie, gdzie można zarobić, i słusznie, bo musieliśmy myśleć o piątce dzieci. - A teraz? Dalej prowadzi pani rozwody? Potwierdziła skinieniem głowy. - Dlaczego? Mogłaby pani robić to, co pani chce. - Niezupełnie - odpowiedziała z uśmiechem. - W dalszym ciągu mam tę samą piątkę dzieci, mają teraz większe stopy i buty dla nich kosztują znacznie więcej. Pod jak edukacja. Niedługo czworo z nich pójdzie do collf Jack miał rację. Prawo rodzinne jest zajęciem lukr; nym, nawet jeśli czasami mnie przygnębia. Podczas i rozwodowych ogląda się ludzi z najgorszej strony, milsze osoby przekształcają się w potwory, kiedy wśc się na współmałżonka. Wydaje mi się jednak, że ^ jestem mężowi utrzymanie naszej praktyki adwoka Bardzo ciężko pracował, żeby ją rozwinąć i nie mog< tak po prostu rzucić. Ani kancelarii, ani dzieci, ani domu, ani odpowiei ności. To wszystko stało się teraz wyłącznie jej sj i Bili tak to zrozumiał. - Myśli pani czasami, żeby się zająć inną dzie prawa? - zapytał zaintrygowany. Była inteligentna, i bardzo ładna. Miała w sobie jakąś miękkość, kto pociągała, a miłość do syna poruszyła jego serce. - Czasami myślę o tym, żeby robić coś innegc niezbyt często, a pan? Odbiła do niego pytanie. Dolał sobie kawy i zapn ruchem głowy. - Nigdy. Uwielbiam to. Trudno o większe nap trzeba podejmować decyzje w ułamku sekundy i mu: być decyzje prawidłowe. Stawka jest wysoka i ni miejsca na pomyłki. Więc przez cały czas muszę po p być najlepszy, działać na najwyższych obrotach, l odpowiada. - Brzmi to jak codzienna wspinaczka na Everest, czasami musi być trudne do wytrzymania. - Przypoi jej się Peter i poprzedni dzień; to, jak łatwo mog stracić. I dwoje dzieci, które zmarły tego dnia. - Zbyt często pęka serce - odpowiedział Bili. -cierpię przegrywać. - Jack też nie lubił - powiedziała z uśmiechem. -też za tym nie przepadam, ale on, gdy przegrywał cl w jednym punkcie, traktował to jak osobisty afron 118 każdym razem musiał wygrywać i pewnie zapłacił za to życiem. Grał twardziela wobec faceta, który dostał szału z tego powodu. Obawiałam się tego, ostrzegałam go, ale mi nie uwierzył. Chyba nikt naprawdę nie mógł przewidzieć tego, co się stało. Mąż naszej klientki był szaleńcem. Najpierw zastrzelił swoją żonę, potem mojego męża, a wreszcie popełnił samobójstwo w naszym biurze. Te słowa przypomniały jej znowu tamtą straszną scenę, więc na chwilę zamknęła oczy. Bili bacznie ją obserwował. - To musiał być prawdziwy koszmar dla pani i dla dzieci - powiedział, pełen współczucia. - I nadal jest. Wiele czasu upłynie, zanim się z tym uporamy, choć już radzimy sobie lepiej. Byliśmy małżeństwem dziewiętnaście lat, tego nie da się zapomnieć w ciągu kilku miesięcy. - Miała pani szczęście - rzekł spokojnie. Nigdy do nikogo nie żywił podobnych uczuć. Ani do kobiety, którą poślubił, ani później do żadnej z dwóch, z którymi żył. Właściwie całkiem zarzucił poszukiwania tej idealnej. Od czasu do czasu w jego życiu na krótko pojawiała się kobieta, ale do żadnej się już nie przywiązywał. Tak wydawało się bezpieczniej. I prościej. Nie chciał ani nie potrzebował niczego więcej. - Mieliśmy szczęście - zgodziła się Liz, wstała i podziękowała za herbatę. - Chyba powinnam się trochę przespać, zanim Peter się obudzi. Chciałabym rano pójść do biura, a po południu przyjechać tu z Jamiem. - Będę w szpitalu. - Bili uśmiechnął się do niej i powiedział, że chciałby poznać Jamiego. Odwróciła się, stojąc już na progu, popatrzyła na niego, a w oczach miała smutek. Tak jak powiedziała, dla niej koszmar utraty Jacka jeszcze się nie skończył. - Dziękuję, że pozwolił mi pan się wygadać. To czasami pomaga. - Zawsze jestem gotów słuchać pani. - Lubił z nią roz- mawiać, lubił chłopca. Było mu przykro, że przez] wiele, doznali tylu cierpień. Liz wróciła na kozetkę w poczekalni i długo leżai mogąc zasnąć. Myślała o nim, o jego samotnym stawiającym mu tak dużo wymagań. Chyba nie byli interesujące, ale ostatnio jej własne przebiegało pod' tyle że ona miała dzieci. W końcu usnęła i śnił jej si^ który coś do niej mówił, na coś wskazywał i próbo ostrzec, a kiedy się odwróciła, zobaczyła, że Peter ; z wieży prosto na beton. Obudziła się z uczuciem p żenią, któremu znowu towarzyszył tak dobrze zni smutek. Zawsze zdarzał się ten okropny moment, budziła się, pamiętając, że stało się coś strasznego. I gu sekundy przypominała sobie, że Jack umarł. D tak trudno było zasnąć wieczorem, przez tę świado że rano trzeba będzie znowu się obudzić i stawić brutalnej rzeczywistości. Uczesała się, umyła twarz, wyczyściła zęby, ale mi czuła się wymięta i nieświeża. Kiedy weszła na salę sywnej opieki, Peter już nie spał. Skarżył się, że jest ny, a nikt nie zamierza go nakarmić. W końcu dostał owsianki, ale bardzo się krzywił, kiedy matka go ka - Fu - wybrzydzał jak pięciolatek. - To obrzydli - Jedz, jak przystało na grzecznego chłopca. To we. - Ale on zacisnął zęby i wargi, więc ze śmi< odłożyła łyżkę. - A co byś zjadł? - Naleśniki. - Była to wyraźna aluzja, bo Liz świai nie usmażyła naleśników od tamtego poranka, kiedy Jack. Po prostu nie mogła. Dzieci to rozumiały. Chi to ich ulubiony przysmak, nigdy nie poprosiły o usmażenie naleśników. Ale tym razem Peter zapom I bekon - dodał. - Nienawidzę owsianki. - Wiem o tym. Może dzisiaj zaczną podawać ci dziwe jedzenie. Porozmawiam z doktorem Webster - Wydaje mi się, że on cię lubi. - Uśmiechnął : matki. 120 - Ja też go lubię. Uratował ci życie. To dobry sposób, żeby zrobić na mnie wrażenie. - Chodzi mi o to, że mu się podobasz. Widziałem wczoraj, jak na ciebie patrzył. - Chyba masz halucynacje. Jesteś za sprytny, nawet bez śniadania. - A jeśli gdzieś cię zaprosi, to pójdziesz? - Zadał to pytanie, uśmiechając się szelmowsko. - Nie bądź śmieszny. To twój lekarz, nie jakiś gimnazjalny Romeo. Chyba ten guz na głowie trochę ci pomieszał rozum. Była rozbawiona, ale niezbyt zainteresowana tym, co mówił. Bili Webster był miłym człowiekiem, poprzedniego wieczoru odbyli przyjemną rozmowę, ale dla żadnego z nich nie miało to specjalnego znaczenia. - Mamo, pójdziesz? Ponowił pytanie, ale ona jedynie się roześmiała, odmawiając poważnej odpowiedzi. Zresztą nie było takiej potrzeby, bo to, co mówił Peter, brzmiało absurdalnie. - Nie, nie pójdę. Nie jestem zainteresowna spotykaniem się z kimkolwiek. A on nie zamierza nigdzie ze mną wychodzić. Więc przestań się zajmować swatami i skoncentruj się na tym, żeby wyzdrowieć. Pomogła pielęgniarkom wykąpać go, a później poszła do biura. Jean ratowała sytuację, jak mogła, na szczęście nie było zbyt wiele spraw. W połowie sierpnia większość ludzi przebywała na urlopach aż do Święta Pracy. Po południu pojechała do domu, by zobaczyć się z dziećmi i zjeść z nimi kolację. Wielokrotnie rozmawiała z Pe-terem przez telefon, dopisywał mu dobry nastrój. Odwiedziło go kilku przyjaciół, przynieśli mu nawet coś do jedzenia. W czerwcu zerwał z Jessiką, nie miał chwilowo żadnej dziewczyny, która mogłaby się nad nim użalać, ale czuł się szczęśliwy w towarzystwie przyjaciół. Liz nareszcie miała chwilę czasu, żeby zadzwonić do Yictorii i do matki. Powiedziała im o wypadku już wcześniej, a teraz z przy- jemnością informowała o poprawie zdrowia Petera. A jak zwykle snuła złowieszcze przepowiednie o ewer nych groźnych następstwach wypadku, a Yictoria zaj: po prostu, jak może pomóc. Ale tymczasem nikt nie pomóc. Liz jednak chętnie rozmawiała z Yictorią, jej pozwalało trochę się odprężyć. Po tej krótkiej prz> znowu zabrała się do pracy. W domu po posiłku wzięła prysznic, przebrała się leciła Jamiemu, żeby włożył buty. Zabierała go w oc dziny do brata. Dziewczynkom powiedziała, że n poczekać do następnego dnia, bo miała świadomoś tak zmasowany atak opowieści, pytań, żartów i trosklr może wyczerpać siły Petera. Ale wizyta Jamiego i służyć zarówno jemu, jak i Peterowi. Wiedziała, że J musi się osobiście przekonać o tym, że bratu nic nie L W drodze do szpitala Jamie siedział bardzo spokc Obserwując go, miała wrażenie, że coś go jednak l Kiedy podjeżdżali na parking pod szpitalem, odw w końcu głowę i zadał jej niezwykłe pytanie. - Mamo, czy to mnie przestraszy? - Szczerość pytania wzruszyła ją, odpowiedziała mu więc z n szczerością. - Może trochę. Szpitale są zawsze lekko przeraź; Mnóstwo ludzi, urządzeń, dziwnych odgłosów. Ale '. nie wygląda przerażająco. - Ma taki śmieszny szt] kołnierz na szyi i leży na olbrzymin łóżku, które po< się i opuszcza za pociśnięciem guzika. - Czy on jeszcze kiedyś wróci do domu? - Oczywiście, skarbie. Bardzo niedługo. Przed rc częciem szkoły. - To niedługo? - Jamie nie bardzo się orientował w się i doskonale o tym wiedział. - Za dwa tygodnie. A może wcześniej. W szpitali bardzo miły lekarz, który chce cię poznać. Ma na Bili. - Czy zrobi mi zastrzyk? 722 przygoda, ile raczej ciężka przeprawa, gotów był jednak zrobić wszystko, byle zobaczyć Petera. - Nie zrobi ci zastrzyku - powiedziała matka łagodnie. - To dobrze, bo nie znoszę zastrzyków. A Peterowi robił zastrzyk? - Martwił się teraz o brata. - Wiele zastrzyków, ale Peter jest dużym chłopcem i to mu nie przeszkadza. Nie cierpiał jedynie galaretki i owsianki. Po południu koledzy przynieśli mu pizzę, z czego wydawał się bardzo zadowolony. - To co, wchodzimy? Jamie skinął głową, a kiedy znaleźli się w głównym holu, wziął ją za rękę. W windzie trzymał ją kurczowo, czulą, że jego dłoń jest zupełnie mokra. Po wyjściu z windy wzdrygnął się wyraźnie na widok pacjenta na noszach. - Nie żyje? - spytał przerażonym szeptem, przysuwając się do Liz. Mężczyzna na wózkowych noszach miał zamknięte oczy, a obok niego stała pielęgniarka. - Jamie, on po prostu śpi. Nic złego się nie wydarzy. Szybko poprowadziła go korytarzem na salę intensywnej opieki, gdzie natychmiast zobaczyli Petera. Siedział na łóżku i na widok Jamiego wydał entuzjastyczny okrzyk. Jamie roześmiał się od ucha do ucha. - Hej, olbrzymie, chodź mnie pocałować! - zawołał Peter, Jamie puścił się biegiem, ale nagle stanął jak wryty na widok licznych monitorów i rurek. Obawiał się podejść zbyt blisko. - No chodź - zachęcał Peter - wystarczy jeden duży krok i już cię mam. - Jamie zrobił ten krok tak, jakby przekraczał strumień pełen węży, ale Peter zaraz przyciągnął go do siebie. Jamie pochylił się z uśmiechem, żeby uściskać i pocałować brata. Liz zauważyła, że promienieje radością. - Ależ ja za tobą tęskniłem - powiedział Peter. - Ja też. Myślałem, że nie żyjesz - oświadczył Jamie. -Ale mama mówiła, że żyjesz. Początkowo jej nie wierzyłem, dlatego mnie tu przyprowadziła, żebym cię zobaczył. basenu było absolutnym idiotyzmem. Lepiej nie rób czego podobnie głupiego, bo będziesz miał ze mną czynienia. A jak tam w domu? - Nudno. Dziewczyny ciągle opowiadają wszystkim ci się stało. Wszystkie płakały, jak cię zabrała karetka też. - Z wyraźną ulgą patrzył na swojego dużego br Tego właśnie było mu potrzeba. - Czy mogę podm i opuścić twoje łóżko? Z zaintresowaniem rozglądał się wokół. Na sali l jeszcze inni pacjenci, ale zasłony przy łóżkach były zaci nięte, więc ich nie widział. - Oczywiście. Pokazał mu, gdzie są przyciski i jak należy się n posługiwać, a potem mrugnął porozumiewawczo, ki< Jamie po raz pierwszy podniósł i opuścił łóżko, a następ ustawił je w pozycji siedzącej. - Bolało? - Jamie był zafascynowany możliwością gulowania łóżka. - Troszkę - przyznał Peter. - Chcesz się położyć? - Tak. Powiem ci, kiedy masz się zatrzymać. Peter zawsze potrafił sprawić przyjemność Jamien Kiedy Jamie, przejęty swoją rolą, przywracał łóżko pozycji horyzontalnej, na salę wszedł Bili Webster i z interesowaniem przyglądał się tej scenie. Popatrzył Liz, a potem na jej dwóch synów. Peter właśnie poprc o puszczenie przycisku, a Jamie bardzo był zadowoloi że wykonał zadanie tak dobrze. Zamierzał wszystko jesz< raz powtórzyć, ale Peter chciał przez chwilę odpocz Nie przyznawał się do tego, jak bardzo go wszystko bc - Cześć, doktorze - powiedział, podnosząc wzrok. Jan popatrzył na Billa podejrzliwie. - Idzie się pan położyć? - spytał uprzejmie, widj zielony uniform. - Nie. Muszę to nosić w pracy. Czy to nie głupie? / w ten sposób mogę iść spać, kiedy tylko zechcę. 124 Bili przekomarzał się z Jamiem, który jednak patrzył na niego poważnie wielkimi piwnymi oczami. Choć Jamie miał włosy ciemne, a Peter rude, byli do siebie uderzająco j. podobni. - Przedstaw mnie bratu - poprosił Petera, który natychmiast spełnił tę prośbę. - Nie chcę zastrzyku - wyjaśnił od razu Jamie, żeby uniknąć wszelkich nieporozumień. - Ja też nie - odparł Bili, zachowując pewien dystans, żeby nie wystraszyć chłopca. Od matki wiedział o jego ograniczeniach. - Obiecuję, że nie zrobię ci zastrzyku, jeśli ty też mi nie zrobisz. - Te słowa rozśmieszyły Jamiego. - Obiecuję - odpowiedział. A następnie bez żadnego wyraźnego powodu udzielił informacji o sobie, jakby przypuszczał, że oczekuje się od niego towarzyskiej wymiany zdań. - Zdobyłem trzy medale na olimpiadzie specjalnej. Mama mnie trenowała. - W czym startowałeś? - zapytał Bili z wyrazem najgłębszego zainteresowania. - W skoku w dal, biegu na sto metrów i wyścigu w workach. - Jamie wyliczał to z dumą, a Liz przysłuchiwała mu się z uśmiechem. - Mama musi być niezłą trenerką, jeśli wygrałeś we wszystkich konkurencjach. - Jest dobra. Z tatą zdobyłem zaledwie czwarte miejsce. On więcej krzyczał niż mama. Ale przy mamie musiałem więcej pracować i trenowaliśmy dłużej. - Wytrwałość bywa nagrodzona - powiedział Bili bardziej do Liz niż do Jamiego, a ona odpowiedziała uśmiechem, trochę zażenowana tym, że Jamie wychwala jej zalety. - To musiało być podniecające. - Jak najbardziej - przyznał z uśmiechem Jamie, a potem zwrócił się do brata z pytaniem, czy znowu mógłby poruszać łóżkiem. I chociaż Peter nie wydawał się tym specjalnie uszczęśliwony, pozwolił Jamiemu nacisnąć przycisk, gdy tymczasem Bili i Liz wyszli na chwilę na korytarz, żeby porozmawiać. - Jak z nim? - spytała Liz. Peter wydawał jej się ba zmęczony, widziała też, że boli go kark i głowa. - Doskonale - upewnił ją Bili. - Prawdziwy gwia wśród moich pacjentów. Pani młodszy syn jest wspan musi pani być z niego dumna - powiedział, patrzą Jamiego przez szybę. - Jestem. - Uśmiechnęła się do Billa. - Dziękuji pozwolił mi pan go przyprowadzić. Tak bardzo ba o Petera. To doda mu pewności. Od dwóch dni ni< tak ST.CX^Ś\VW^ . - Może przychodzić kiedy chce pod warunkiem, i zrobi mi zastrzyku. Uśmiechnął się, a Liz się roześmiała. Weszli rażę salę, Liz wybawiła Petera z rąk Jamiego, który i z przestawianiem łóżka. - Panowie, myślę, że pora iść do domu. Peter pc buje odpoczynku, a ty też. - Popatrzyła z powagą n miego. - Lekarz powiedział, że wkrótce możesz zno\ przyjść. - Następnym razem przynieś pizzę - dorzucił '. i pocałował Jamiego na pożegnanie. Chłopiec pomachał mu jeszcze ręką od progu i p szerował z matką do windy. Zauważył ich tam Bili i szedł, by podziękować Jamiemu, że przyszedł odwi Petera. - Bardzo mi się podobało. Było fajnie. A myślałe: się wystraszę - powiedział Jamie ze szczerością, któr nowiła część jego wdzięku. Zawsze mówił to, co mys Karetka bardzo hałasowała, kiedy zabierała Petera -formował, a Bili skinął głową. - Tak to już jest z karetkami. Ale tutaj zwykle jest spokojnie. Przyjdź jeszcze kiedyś z wizytą. - Uśmi& się do chłopca, który odpowiedział skinieniem głów] - Jutro przychodzą moje siostry. One bardzo duże wią, więc mogą zmęczyć Petera. Bili roześmiał się głośno, ale nie odważył się powiec 126 że z kobietami tak to już jest. Nie znał na tyle Liz, by wystąpić z taką kwestią, nie orientował się, jak jest z jej poczuciem humoru, ale komentarz Jamiego bardzo go ubawił. - Postaram się, żeby go nie zmęczyły. Dziękuję, że mi to powiedziałeś. Tymczasem nadjechała winda, Jamie pomachał Billowi na pożegnanie, zanim drzwi się zamknęły. Bili pytał Liz, czy zamierza wrócić na noc do szpitala, ale postanowiła spędzić tę noc w domu z dziećmi, a do Petera przyjść nazajutrz rano. Podziękowała raz jeszcze za ułatwienie i uprzyjemnienie wizyty Jamiego. Chłopiec był bardzo zadowolony z pobytu w szpitalu, czemu dał wyraz w drodze do Tiburon. - Podobało mi się łóżko Petera i ten doktor. Jest miły. I też nie cierpi zastrzyków - przypomniał matce. - Myślę, że Peter go lubi. - Wszyscy go lubimy - przyznała Liz. - Uratował twojemu bratu życie. - Więc ja też go lubię. Opowiedział siostrom o wizycie u Petera, o łóżku, które można podnosić i opuszczać, o lekarzu, który nie znosił zastrzyków i uratował Peterowi życie. Ta wyprawa była dla niego wielką przygodą. Tej nocy spał w łóżku matki, ale spokojnie, nie dręczony koszmarami. W przeciwieństwie do Liz, której bez końca śnił się Jack, wypadek Petera, Bili, Jamie i dziewczynki. Była to noc pełna ludzi, wypadków i lęków. Rano czuła się tak, jakby brała udział w rodeo. - Mamo, jesteś zmęczona? - spytał Jamie, budząc ją o szóstej. - Bardzo - odpowiedziała z jękiem. Tych kilka ostatnich dni ją wykończyło. Przerażenie, że utraci syna, sprawiło, że czuła się zupełnie rozbita. Było to powtórzenie w mniejszej skali tego, co przeżyła, kiedy straciła Jacka, tyle że tym razem przynajmniej wszystko zakończyło się szczęśliwie. Zrobiła dzieciom śniadanie, pojechała do pracy, stawiła się w sądzie i wróciła do szpitala, gdzie miała się sp< z Carole i z dziewczynkami. Jamie został u sąsiadów, była kolej na wizytę dziewczynek. Śmiały się, gadały, kały, sprawdzały wszystko, opowiadały nowiny, rm o swoich romansach i o przyjaciółkach, o tym, jak bL są szczęśliwe, że nic mu się nie stało. Liz uświadc sobie jednak, że Jamie miał rację; kiedy dziewczynki szły po godzinie, Peter był wyczerpany i trzeba mu zrobić zastrzyk przeciwbólowy. Kiedy wreszcie usnął i Liz przeszli do poczekalni porozmawiać. - Jamie miał rację - powiedziała z zatroskaną mi Dziewczynki go zmęczyły. - Dziewczynki to potrafią. - Uśmiechnął się. - Ale i lę, że to mu dobrze zrobiło, jako próbka prawdzh życia, przeciwwaga spokoju na intensywnej opiece, mu się przyda. Rozmawiali o tym, kiedy Peter będzie mógł wróci domu. Bili sądził, że pewnie na Święto Pracy, czy niepełne dwa tygodnie. Chciał przedtem mieć pewr że obrzęk mózgu ustąpił całkowicie, żeby nie było k plikacji. Liz uznała, że to rozsądne podejście. Przyporr ło jej się coś, o czym powinna pomówić z dziećmi. Doi ne przyjęcie na Święto Pracy. Nie zamierzali wpraw w tym roku nic urządzać, ale po tym co się stało, ominęło ich nieszczęście, uznała, że powinni to uc Ponowny wyjazd do Tahoe był teraz niemożliwy. Petera było jeszcze za wcześnie na podróże. - Czy będzie mógł w normalnym terminie wrócii szkoły? - spytała z zatroskaną miną. - Prawie. Może z tygodniowym opóźnieniem. Nie dzie mógł jednak prowadzić samochodu. - A ona zai rżała we wrześniu odwiedzić z nim college. Będzie mu; z tym poczekać, aż Peter nabierze sił. Przez chwilę rozmawiali o szczegółach jego rekonws cencji. Webster poprosił Liz na kawę do swojego gabin Zapadła na fotel, wyglądała na bardzo wyczerpaną. 128 - Ciężki dzień? - zapytał ze współczującym wyrazem twarzy. Wiedział, że miała mnóstwo obowiązków, podziwiał ją, że tak dobrze sobie z nimi radzi, zachowuje tyle spokoju i tak bardzo kocha swoje dzieci. - Nie cięższy niż pański - odparła uprzejmie. - Ja nie mam pięciorga dzieci, z których jedno leży w szpitalu. - A w myślach dodał, ani dziecka opóźnionego w rozwoju, które najwyraźniej potrzebuje więcej opieki, ani trzech nastoletnich córek, ścigających się o względy matki. - Nie bardzo rozumiem, jak pani sobie radzi. - Czasami ja też nie rozumiem. Ale człowiek po prostu robi to, co musi. - Liz, a kto zajmuje się panią? - spytał spokojnie, patrząc na nią znad kubka z kawą. - Ja, czasem Peter, sekretarka, gosposia, przyjaciele. Mam dużo szczęścia. Dziwne było postrzeganie spraw z jego punktu widzenia. Po stracie męża, który był dla niej oparciem przez dwadzieścia lat, próbowała poradzić sobie sama. Bili Webster podziwiał ją za to, co robiła, bo nie ulegało dla niego wątpliwości, że robiła to dobrze. - Patrząc na panią, mam poczucie winy z powodu tak nielicznych obowiązków. Nie mam nawet złotej rybki. Tylko siebie. Chyba jestem wielkim egoistą. - Wydawało mu się, że w porównaniu z nią ma niewiele zajęć. - Po prostu jest pan inny. Każdy ma inne potrzeby, Bili. Najwyraźniej pan swoje zna i odpowiednio ustawił pan swoje życie. Był wystarczająco dorosły, żeby to zmienić, jeśli mu nie odpowiadało. Przed kilkoma dniami powiedział, że ma czterdzieści pięć lat i ten sposób życia na pewno mu odpowiadał, podobnie jak jej odpowiadało jej własne życie. - Bez dzieci byłabym zupełnie zagubiona. - Nawet rozumiem dlaczego. Dzieciaki są wspaniałe. Ale to nie przypadek, musiała się pani bardzo o to starać i teraz widać rezultaty. Pamiętał, co mu powiedział Jamie o przygotował do olimpiady. Nie mógł sobie wyobrazić, jak ona zna na to wszystko czas. - Dzieci są tego warte i dzięki nim jestem szczęś A mówiąc o dzieciach, to lepiej już pójdę do domu, z się mnie wyrzekną. - Odstawiła kubek i wstała. - 2 czymy się jutro. - Mam kilka dni wolnych, ale zostawiani Petera v brych rękach. - Podał jej nazwisko lekarza, który b go zastępował i powiedział, kiedy wróci. Jechał do ] docino. - Niech się pan dobrze bawi. Zasłużył pan na to -wiedziała z uśmiechem. Wieczorem po powrocie do domu rozmawiała z dzi o przyjęciu w dniu Święta Pracy i ze zdumieniem odk że nie wszyscy popierają ten pomysł. Megan i Jamie j jęli go z zachwytem, natomiast Rachel i Annie uznał to zdrada wobec ojca. To było jego ulubione święto Czwartym Lipca. - A niby kto się zajmie grillem? - spytała żałośnk chel. - My - odpowiedziała spokojnie Liz. - Przecież czas coś grillujemy. Peter może pomóc. Uważani, ż< winniśmy uczcić to, że jest zdrowy i że jest z nami. Ten sposób rozumowania trafił dzieciom do przel nią, wszyscy zaakceptowali pomysł, choć z pewnym ganiem. Pod koniec tygodnia zaczęli się ekscytować chodzącą uroczystością. I Liz, i dzieci mieli zaprosić ich przyjaciół. Na liście znalazło się około sześćdzies nazwisk, a Liz niecierpliwie wyczekiwała przyjęcia. P pierwszy od śmierci Jacka będzie przyjmowała g Upłynęło już osiem miesięcy, więc wydawało się, żi ma w tym nic niestosownego. Wiadomość o przy bardzo ucieszyła Petera. Kiedy mógł już wracać do domu, cztery dni przed Ś tem Pracy, zaproszenie przyjęło już ponad pięćdzi 130 '^&f:.A^ s osób. Liz omawiała z Billem Websterem plany rehabilitacji Petera i nagle przyszło jej do głowy, żeby jego też zaprosić. - To właściwie na cześć Petera - wyjaśniła. - Byłoby wspaniale, gdyby mógł pan przyjść. Stroje nieformalne, dżinsy i sweter. - Mogę przyjść w szpitalnym uniformie? Chyba nie mam nic innego. Z braku czasu właściwie nigdzie nie chodzę. - Wydawał się zadowolony z zaproszenia, obiecał, że jeśli nie będzie miał dyżuru, przyjdzie. - Bardzo byśmy chcieli. - Mieli mu za co dziękować, a to był przyjemny sposób wyrażenia wdzięczności. Wy-slak mu już wprawdzie skrzynkę wina, ale nagle uświadomiła sobie, że powinien razem z nimi świętować powrót Petera do domu. Gdyby nie on, może w ogóle nie byłoby powodów do świętowania. Przegoniła tę nieznośną myśl. Bili prosił ją przede wszystkim, żeby Peter się oszczędzał. Był młody, więc na pewno od razu po powrocie do domu będzie chciał spotykać się z przyjaciółmi, wychodzić z nimi. A powinien się jeszcze trochę oszczędzać, choć wypadek nie pozostawi! trwałych śladów. Trzeba tylko przeprowadzić do końca rehabilitację, która potrwa do Bożego Narodzenia. - Proszę krótko go trzymać przez jakiś czas - pouczał Liz. - Tak zrobię. Przez miesiąc lub dwa Peterowi zaabroniono prowadzić samochód, a już na pewno dopóki nie zdejmą mu kołnierza. Liz zdawała sobie sprawę, że będzie to dla chłopca trudne, a ona straci dużo czasu na podwożenie go. Ktoś jednak będzie musiał to robić, a Carole przeważnie była zajęta Jamiem i dziewczynkami. - Damy sobie radę. - Proszę być ze mną w kontakcie i koniecznie zadzwonić w razie kłopotów. Kiedy Peter rano opuszczał szpital, Bili przyszedł pożegnać się z nimi. Ściskał rękę Liz bardzo serdecznie. Nie ulegało wątpliwości, że będzie mu jej brakowało. sporo czasu w jego gabinecie na piciu kawy i pogawęi i dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Przypon Billowi o przyjęciu w dniu Święta Pracy, a on obiec postara się przyjść. - Przyjdzie na pewno - potwierdził Peter w d do domu. - Jeśli nie będzie musiał pracować - powiedział; czowo, ale też żałowała, że już nie będą się wid; Po ciężkim doświadczeniu, które pomógł im przet był dla nich teraz jak przyjaciel, któremu winni są wd ność. - Na pewno przyjdzie - powtórzył Peter, zadowc z siebie. - Mówiłem ci, że cię lubi. - Nie bądź takim spryciarzem - powiedziała z uś chem, nie przejmując się zbytnio słowami syna. - Stawiam dziesięć dolarów, że się zjawi - ozn Peter, poprawiając gipsowy kołnierz. - Nie stać cię na to - mruknęła, włączając się pł} w strumień samochodów. To, czy Bili przyjdzie, cz przyjdzie na przyjęcie, naprawdę nie miało wielkiego czenia. Siebie o tym przekonała, ale nie przekonała PS o czym świadczył jego uśmieszek. 132 Rozdział ósmy Przyjęcie z okazji Święta Pracy bardzo się udało. Zjawili się wszyscy koledzy i koleżanki dzieci, przeważnie z rodzicami, przyszło też trochę znajomych, których Liz nie widziała od śmierci Jacka. Przyjechała Yictoria z mężem i z trojaczkami. Liz i Peter obsługiwali grill. Peter mimo kołnierza na szyi radził sobie zupełnie dobrze. Annie, Rachel i Megan krążyły wśród gości. Chyba wszyscy dobrze się bawili. Pół godziny po rozpoczęciu przyjęcia zjawił się Bili Webster. Wydawał się zagubiony, dopóki nie zobaczył Jamiego. - Cześć, pamiętasz mnie? Był w dżinsach i we flanelowej koszuli z długimi rękawami, miał porządnie uczesane włosy. Jamie uśmiechnął się na jego widok. - Pamiętam. Ty też nie lubisz zastrzyków. - Jamie był rozpromieniony. - Fakt. Jak sobie radzi Peter? - Całkiem dobrze, tyle że krzyczy na mnie, jak się na niego rzucam. - I ma rację. To znaczy krzyczy niesłusznie, ale ty powinieneś uważać. Ma właściwie złamany kark. - Wiem. Dlatego nosi ten wielki naszyjnik. - Chyba można to tak nazwać. Gdzie mama? - spytał Bili z uśmiechem. - Tam. - Jamie wskazał na grill, a Bili skinął j i obserwował, jak Liz smaży hamburgery. Miała na dżinsy przepasane specjalnym fartuchem, a jej rude i wyróżniały się w tłumie, podobnie jak czupryna PI Choć była bardzo zajęta, uśmiechała się i wyglądała nie. Włosy urosły jej w ciągu lata, sięgały teraz do rai Jakby czując na sobie wzrok Billa, podniosła głowę strzegła go. Machnęła w jego kierunku łopatką, a on p ruszył w jej stronę. Towarzyszył mu Jamie. Bili zobi że obok Liz stoi Peter w swoim "naszyjniku", jj określił Jamie. - Jak się miewasz? - zapytał swego pacjenta, a '. uśmiechnął się i powiedział coś cicho do matki, udajj coś jej podaje. - Mamo, jesteś mi winna dychę. - Przyszedł zobaczyć ciebie - odpowiedziała równ cho, a potem odwróciła się w stronę Billa i podah lampkę wina. Uśmiechnął się i poprosił o coca-colę nieważ w każdej chwili mógł dostać wezwanie do szp W ogrodzie panował nastrój swobodny i świąteczny. - Bardzo profesjonalnie pani wygląda przy tym gri! Bili uśmiechał się, sącząc powoli colę. - Uczyłam się od eksperta. - Peter nieźle sobie radzi. Peter żartował z kolegami i żonglował hamburgei nie zwracając uwagi na ortopedyczny kołnierz. - Chce w przyszłym tygodniu pójść do szkoły. - ls twarzy pojawiło się zatroskanie. - Jeśli pani uważa, że już może, to proszę go pu Ufam pani ocenie. - Dziękuję. - Przekazała pieczę nad grillem Carole terowi, pomagał im także jeden z sąsiadów, mogła przez chwilę zająć się Billem. Usiedli na wolnych krzes i popijali colę. Liz nie była szczególną zwolenniczki koholu. - Co słychać w szpitalu? 134 Dziwnie było znaleźć się z nim tutaj, z dala od miejsca, gdzie oboje zaprzątnięci byli stanem Petera. Teraz stali się parą zwykłych ludzi. Liz nagle poczuła się onieśmielona. ± -W szpitalu jest za dużo pracy. A w ciągu weekendu najpierw się pogorszy, zanim będzie można mówić o poprawie. Weekendy połączone ze świętem to czas morderczy w dosłownym sensie. Wypadki samochodowe, rany postrzałowe, próby samobójcze. To zadziwiające, co ludziom przychodzi do głowy, kiedy przez kilka dni nie idą do pracy, szczególnie jeśli dostaną do ręki kierownicę. - Miło, że mógł pan się na chwilę uwolnić i przyjść. - Niezupełnie. Jestem pod telefonem. Mam włączony pager, ale doszedłem do wniosku, że przez chwilę poradzą sobie beze mnie. Zostawiłem wszystko na głowie głównego rezydenta. Jest dobry, nie wezwie mnie, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne. A pani jak się miewa? Jak się układa ten świąteczny weekend? To chyba nie jest łatwe. - Dziś jest lepiej, niż myślałam. Do tej pory było nam bardzo trudno. Pierwsze walentynki, Wielkanoc, urodziny dzieci, Czwarty Lipca, ale Święto Pracy okazało się nieszkodliwe. Sądziłam, że dzieci ucieszą się z tego przyjęcia. Wyglądało na to, że wszyscy bawią się doskonale, zwłaszcza dzieci. Cieszyły się z wizyty kolegów i koleżanek. Od Bożego Narodzenia po raz pierwszy przyjmowali gości. - Kiedy byłem dzieckiem, uwielbiałem święta. Teraz to dla mnie zwykłe dni robocze. Jego życie zdawało jej się bardzo samotne, ale jemu najwyraźniej to odpowiadało. Zauważyła, że podczas pobytu Petera w szpitalu Bili był tam niemal przez cały czas, toteż czuła tym większą przyjemność, że jednak postarał się przyjść na to przyjęcie. - A jak pani spędza wolny czas, kiedy pani nie pracuje i nie dogląda dzieci? - Zadawał to pytanie z wyraźną ciekawością. Odpowiadała, śmiejąc się. - A jest coś jeszcze? Chce pan powiedzieć, że jest jakieś życie poza pracą i dziećmi? Chyba już tego nie pan jakie to uczucie. - Może należałoby pani przypomnieć - powiedział kowo. - Kiedy była pani ostatni raz w kinie? - No... - Zastanawiała się chwilę, po czym po głową. Aż trudno uwierzyć, że było to tak dawni woziła dzieci do kina w Mili Yalley, potem odbierał seansie, ale sama nie była w kinie od miesięcy. -ostatni raz w Święto Dziękczynienia. - Oczywiści z Jackiem. Poszli do kina dopiero wtedy, kiedy w w domu już położyli się spać po świątecznej kolacji mieli zwyczaj. - Może powinniśmy któregoś dnia wybrać się do powiedział Bili z nadzieją. W tym momencie odezwał się pager przyczepie paska spodni. Wyświetlił się numer ostrego dyżur wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zadzwonił do 52 Wysłuchał uważnie, wydał jakieś polecenia, a potem cił się do Liz z zawiedzioną miną. - Mają ciężki przypadek. Dwójka dzieciaków po wym zderzeniu. Muszę iść. Łudziłem się, że zjem burgera i posiedzę trochę dłużej. Musi pani mi da żebym to później odrobił. - A może weźmie pan hamburgera na drogę? - sj odprowadzając go do furtki. Grill ustawiony był w p< więc poprosiła Petera o zapakowanie hamburgera ^ i zaniosła paczuszkę Billowi do samochodu. Był te sięcioletni mercedes. Bili miał pewien specyficzn; choć trudno byłoby to odgadnąć, widząc go w szpit uniformie i drewniakach. Dziś jednak miał na sobi skazitelnie czyste dżinsy, dobrze wyczyszczone mok nienagannie uczesane włosy, co zdarzyło się po raz ] szy, odkąd go poznała. - Dzięki za hamburgera - powiedział z uśmied Zadzwonię w sprawie kina. Może w przyszłym tygc - Bardzo chętnie - odrzekła, znów onieśmielona i t 136 młoda. Minęło wiele lat, odkąd mężczyzna zapraszał ją do kina. Ale dlaczego nie, Bili był miły, godny szacunku i w dodatku miał rację: naprawdę powinna częściej wychodzić. Po jego odjeździe podeszła na chwilę do Yictorii. Przyjaciółka oświadczyła z filuternym uśmiechem. - Jest niezły. I podobasz mu się. - Tak twierdzi Peter. - Liz miała przez moment rozbawioną minę, ale natychmiast spoważniała. - Jest doskonały w swoim zawodzie. - Umówił się z tobą? - spytała Yictoria bez ogródek, za to z nadzieją w głosie. - Nie wygłupiaj się, Vic. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Ale prawdą było, że się umówił, i Liz ze zdumieniem odkryła, że nie miała ochoty się do tego przyznać. Przecież to nic wielkiego. Zwykłe pójście do kina. Może zresztą nigdy do tego nie dojdzie. Przekonywała samą siebie, że nawet nie warto o tym wspominać Yictorii i poszła porozmawiać z innymi gośćmi. Przyjęcie trwało bardzo długo, ostatni goście opuścili ich dopiero po jedenastej. Jedzenie było dobre, wina pod dostatkiem, a ludzie mili i zadowoleni. Wszyscy przyjemnie spędzili czas, więc kiedy dzieci pomagały jej znosić pozostawione w ogrodzie nakrycia, była zadowolona, że urządziła to spotkanie. Pomagała właśnie Carole załadować zmywarkę, kiedy zadzwonił telefon. Spojrzała zaskoczona na zegar, było już po północy, nie miała pojęcia, kto może dzwonić o tej porze. Podniosła słuchawkę, zastanawiając się, kto z gości czegoś zapomniał i ze zdumieniem usłyszała znajomy głos. To Bili chciał podziękować za przyjęcie. - Pomyślałem, że pewnie jeszcze pani nie śpi. Czy goście się już rozeszli? - Dopiero przed chwilą. Świetnie pan to wyliczył. Jak poszło w szpitalu? Westchnął, zanim odpowiedział, mówił o tym niechętnie. Czasami zdarzały się lepsze sytuacje. - Jednego dzieciaka nie udało się uratować, ale < w porządku. Czasami tak się zdarza. - Z jego głosu czuwało się jednak, że bardzo przeżywał każdą taką si - Nie rozumiem, jak pan to robi - powiedziała mii - To mój zawód. - Nie ulegało wątpliwości, że t< chał, szczególnie, jeśli się udawało, jak w większości ] padków. - Więc kiedy idziemy do kina? - Nie dał jej < na odpowiedź czy zastanowienie się. - Co by pani pc działa na jutro? Mam wolny wieczór i nie muszę n być pod telefonem, co zdarza się bardzo rzadko, pros: wierzyć. Toteż lepiej korzystać z okazji. Jak się pan: doba pizza i kino? - Nie miałam lepszej propozycji przez cały wiec/ cały rok - uśmiechnęła się. - Brzmi nieźle. - Mnie się też podoba. Przyjadę po panią o siódm - Więc do zobaczenia. I dziękuję. Mam nadziej* będzie pan miał spokojną noc. - Pani też - powiedział ciepło. Pamiętał, jakie n trudności ze spaniem. Odkładając słuchawkę w dalszym ciągu się uśmiecl na czym przyłapał ją wchodzący do kuchni Peter. P trzył na nią i pytająco uniósł brew. - No i kto to był? - Nikt ważny - odpowiedziała wymijająco. Ale Peter przyglądał jej się przez chwilę badawczo pytał pogodnie: - To był Bili Webster, prawda? Mów prawdę, był... tak? - Tak. Niewykluczone. - Miała trochę głupią min - Mówiłem, że mu się podobasz! To fantastyczne. - Co jest fantastyczne? - zapytała się Megan, która v nie weszła do kuchni. Carole załadowała już naczyni; zmywarki, a młodsze dzieci położyły się spać kilka m po wyjściu gości. - Mo')emu lekarzowi podoba się mama - wyjaśnił I z wyraźną przyjemnością. Lubił Webstera. 138 - Jakiemu lekarzowi? - Megan wydawała się zaskoczona słowami brata. - Temu, który uratował mi życie, głuptasie. - Co to ma znaczyć, że "mama mu się podoba"? Co chcesz przez to powiedzieć? - Że do niej dzwonił. - Żeby zaprosić na randkę? - Z wyraźnym przerażeniem patrzyła to na brata, to na matkę. Peter popatrzył na matkę. - Tego nie wiem. Mamo, zapraszał cię na randkę? -Był szalenie tym ubawiony, czego nie dało się powiedzieć o Megan. - Tak jakby - przyznała Liz, co oburzyło Megan. -Jutro idziemy do kina. Ukrywanie tego przed nimi nie miało sensu, i tak zobaczą, że po nią przyjechał. Zresztą nie miała czego ukrywać. Ot, miły facet, lekarz Petera. Byli po prostu przyjaciółmi i nie wątpiła, że propozycje Webstera nie wybiegają poza pizzę i kino. - To nic wielkiego. Pomyślałam, że może być przyjemnie - powiedziała tonem usprawiedliwienia, ale Megan w dalszym ciągu wpatrywała się w nią niezbyt przyjaźnie. - To obrzydliwe. A co z tatą? - Co z tatą? - zapytał z naciskiem Peter. - Tata odszedł. A mama żyje. Nie może już zawsze siedzieć w domu i opiekować się nami. - A dlaczego nie? - Megan nie do końca zrozumiała, ale to co zrozumiała, nie zachwyciło jej. Uważała, że matka nie ma powodu chodzić na randki. - Mama nie potrzebuje wychodzić - wyjaśniła jednocześnie matce i bratu. - Przecież ma nas. - I właśnie o to chodzi. A ona potrzebuje w życiu czegoś więcej. W końcu kiedyś miała tatę - oznajmił Peter stanowczo. - To co innego. - Megan nie zamierzała ustąpić. - Nic podobnego - upierał się Peter. Liz zafascynowana tą różnicą zdań obserwowała spór z boku. Megan uparcie dowodziła, że matka nie winna chodzić na randki, a Peter nie wątpił, że potrze w życiu czegoś więcej prócz pracy i dzieci. Bili Wel powiedział niemal to samo co Peter i dlatego zaproi na wieczór. Było jednak równie oczywiste, że Megan c się zagrożona możliwością pojawienia się w życiu n innego mężczyzny niż ojciec. - Mamo, jak tata by zareagował na twoje wyjść zapytała wprost. - Na pewno by powiedział, że już najwyższy C5 oświadczył Peter. - Upłynęło już niemal dziewięć mieś i mama ma prawo wyjść. Do licha, jak w zeszłym i zmarła mama Andy Martina, to jej ojciec ożenił się pon nie po pięciu miesiącach. A nasza mama od śmierci nawet nie spojrzała na żadnego mężczyznę. - Peter si się być sprawiedliwy, co jeszcze bardziej zaniepok Megan. - Czy zamierzasz poślubić tego doktora? - Nie, Megan, nie zamierzam poślubiać nikogo - w} niła spokojnie Liz. - Idę zjeść pizzę i obejrzeć film. przecież nic nie znaczy. Uderzyły ją tak silne reakcje dzieci, zarówno za, i przeciw. Zaczęła się nad tym zastanawiać, idąc po' po schodach do sypialni. Czy było to niewłaściwe? l słuszne lub szalone? Czy jeszcze za wcześnie na "randl Ale przecież nie chodziła z Billem, mieli po prostu z razem kolację i pójść do kina, a już na pewno nie żar, rżała nikogo poślubiać, o co niesłusznie posądzała ją ] gan. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, żeby po Ja mieć innego męża. Był dla niej mężem idealnym, nie v piła, że nikt nie wytrzymałby z nim porównania. Po pn miała spędzić wieczór poza domem, a Bili to jedynie pi jaciel. Megan była w dalszym ciągu naburmuszona, kiedy 140 przyjechał o siódmej po Liz. Wpatrywała się w niego nieprzyjaźnie, a potem wchodziła po schodach z ostentacyjnie głośnym tupaniem. Nie odezwała się do niego ani słowem, nie przedstawiła się, Liz musiała przepraszać za jej nieuprzejmość. Sytuację uratował Jamie, który zbiegł ze schodów z promiennym uśmiechem na powitanie Billa. Bardzo się ucieszył ze spotkania. Uśmiechnięty Bili rozmawiał z nim, gdy Liz szykowała się na kolację. - Dobrze się bawiłeś wczoraj na przyjęciu? - pytał Bili, głaszcząc ciemne, jedwabiste włosy chłopca. - Było fajnie. Zjadłem za dużo hot dogów i bolał mnie brzuch. Ale przedtem było bardzo fajnie. - Też mi się tak wydawało - zgodził się Bili i nagle uda! wielkie zaniepokojenie. - Ale nie będziesz mi robił zastrzyku, prawda Jamie? Chłopca rozbawił ten żart. Bili zapytał, czy kiedykolwiek puszczał latawce, a Jamie przyznał, że nie. - Musisz kiedyś wypróbować mój latawiec - zaproponował Bili. - Jest naprawdę olbrzymi. Dosyć staroświecki, ale sam go zrobiłem i lata zupełnie dobrze. Kiedyś zabierzemy go na plażę i spróbujemy puszczać. - Bardzo bym chciał. - W szeroko otwartych oczach Jamiego malowało się zainteresowanie. Z góry zeszły Annie i Rachel, żeby się przywitać, ale Megan już się nie pojawiła. Siedziała nadąsana w swoim pokoju, wściekła na matkę. Peter wyszedł wcześniej gdzieś z przyjaciółmi, którzy po niego przyjechali, jako że nie wolno mu było prowadzić, więc Bili wychodząc poprosił, by przekazano mu pozdrowienia. Jamie obiecał, że powtórzy to Peterowi po jego powrocie. - Wspaniałe dzieciaki - powiedział Bili z podziwem. -Nie wiem, jak pani to robi. - Zwyczajnie - odrzekła z uśmiechem, wsiadając do wygodnego mercedesa. - Po prostu bardzo je kocham. - W pani ustach brzmi to tak po prostu. Nie potrafię sobie wyobrazić siebie w tej roli. Powiedział to takim tonem, jakby rozważał przeszt wątroby czy zabieg na otwartym sercu. W każdym r coś bolesnego i trudnego, może wręcz fatalnego w sl kach. Bycie rodzicem zawsze wydawało mu się czynne dość tajemniczą. - W jakiej roli? - spytała Liz, kiedy wyjeżdżali z p jazdu. - Męża i ojca. W pani relacji jest to tak proste, al doskonale wiem, że to nieprawda. Trzeba być w tym d rym. To pewna forma sztuki. Z tego, co mi wiadomo znacznie trudniejsze od praktyki lekarskiej. - Po drodze człowiek się uczy. Od nich. - Liz, to nie takie proste i pani doskonale o tym ^ Większość dzieci przypomina raczej młodocianych pr; tępców, nakręcają się narkotykami lub czymś podobn] Jest pani cholerną szczęściarą, mając piątkę takich dzie Podobnie jak ona, on również odnosił te pochwały Jamiego. W końcu Jamie był wspaniałym dzieckiem mi swoich ograniczeń, wymagał jedynie trochę więcej opi i uwagi niż pozostali. Musiała pilnować, żeby przypadki nie zrobił sobie krzywdy czy się nie zgubił. - Chyba ma pan jakieś dziwne spojrzenie na dzi Nie wszystkie są małymi chuliganami. - Nie, ale wiele z nich jest, a matki są jeszcze gorss oświadczył takim tonem, że się roześmiała. - Czy mam wysiąść już teraz, zanim odkryje pan, j; jestem naprawdę, czy zaufa mi pan jeszcze podczas koto - Dobrze pani wie, o co mi chodzi. Ile pani zna m żeństw, które funkcjonują naprawdę dobrze?- zapj bez ogródek, jak przystało na prawdziwego cynika i przysięgłego kawalera. - Na przykład moje małżeństwo - odpowiedziała prostu. - Przez długie lata byliśmy bardzo szczęśliwi. - Ale większość ludzi nie jest, o czym pani dobrze wk Usiłował ją przekonać. 142 - Ma pan rację, większość ludzi nie jest aż tak szczęśliwa, ale niektórzy są. - Bardzo nieliczni. - Dojeżdżali już do restauracji. Kiedy usiedli przy stoliku, Liz z uwagą popatrzyła na Billa. - Gdzie pan wyrobił sobie takie straszne poglądy na małżeństwo? Czy było aż tak źle? - Nawet gorzej. Kiedy się skończyło, nienawidziliśmy się nawzajem. Nie widziałem jej od tamtej pory i nie mam na to najmniejszej ochoty. A gdybym do niej zadzwonił, pewnie odłożyłaby słuchawkę. Było aż tak źle. I nie sądzę, byśmy stanowili wyjątek. Nie ulegało wątpliwości, że wierzył w to, co mówił. - A ja myślę, że jednak byliście wyjątkiem - powiedziała spokojnie. - Gdyby to pani miała rację, nie miałaby pani co robić w swojej kancelarii. Roześmiała się. Zamówili pizzę z papryką, grzybami i oliwkami. Okazała się wyśmienita, ale kiedy zjedli połowę, doszli do wniosku, że mają dosyć, więc kelnerka podała im kawę. Poruszali w rozmowie mnóstwo tematów: medycynę, prawo, lata spędzone przez niego w Nowym Jorku na stażu, to, jak bardzo mu się tam podobało, ona opowiadała o tym, jak pojechali z Jackiem do Europy i jak bardzo im się tam podobało, szczególnie w Wenecji. Mimo rozmaitości tematów Liz dalej była zaintrygowana tym, co Bili mówił o małżeństwie i o dzieciach. Najwyraźniej miał ugruntowane opinie w tej sprawie. Zrobiło się jej go żal. Pozbawił się w ten sposo6 z'ycia, które bardzo sobie cenifa. Za nic nie zrezygnowałaby z tych wszystkich lat małżeństwa, na pewno na nic nie zamieniłaby przyjemności posiadania dzieci. Wiedziała, że bez nich jej życie byłoby puste, i podejrzewała, że takie właśnie jest jego. Interesowała go jedynie praca, ludzie, których leczył i ci, z którymi pracował. To było dużo, ale nie wypełniało życia całkowicie. Nie poruszyli już jednak tego tematu. Rozmowa skierowała się na filmy. Bili miał bardzo eklektyczny gust, lubił filmy 2 niczne i artystyczne, ale także niektóre wielkie prz komercyjne. Liz przyznała, że podobają jej się i które ogląda z dziećmi, były to bez wyjątku film; mercyjne, a w przypadku Petera również kino Lubiła chodzić do kina z dziećmi. Przpomniała s jak rzadko zabierała gdzieś dzieci po śmierci Jacka wsze czekała na nie w domu, ale już prawie nii z nimi nie chodziła. Obiecała sobie w duchu, że t zmieni. Bili znowu przywrócił jej ochotę do życia, po wyjściu z kina przysięgała sobie, że wkrótce ząb gdzieś dzieci. Już od bardzo dawna nie byli nij razem. Po powrocie do domu zaprosiła Billa na drinka, mówił się jednak koniecznością wczesnego wstania i jutrz. Musiał być w szpitalu o szóstej. Poczuła się v szona, że siedział z nią tak długo. Było już po jedeni więc pewno i tak będzie rano zmęczony. Przeprosi; za to z uśmiechem. - Myślę, że jest pani tego warta. Jego słowa zaskoczyły ją, ale równocześnie spn przyjemność. Spędziła z nim czas bardzo miło. Obi że wkrótce znowu żądzowni. Liz weszła do domu, l Bili odjeżdżał. Peter i Megan jeszcze nie spali. Z; zamknęła drzwi, zorientowała się, że zostanie podi szczegółowemu przesłuchaniu. - Pocałował cię? - spytała oskarżycielskim tonem gan, pełna dezaprobaty i obrz.yd.zem3, - Oczywiście, że nie. Przecież prawie go nie znam. - To nie byłoby mądre na pierwszej randce - powied rozsądnie Peter, czym rozśmieszył matkę. - Przykro mi, że muszę was rozczarować, ale jesteś tylko przyjaciółmi. Sądzę, że on bardzo się stara, żeby nie zaangażować. Znacznie bardziej przejmuje się sw pracą. A mnie bardziej obchodzicie wy, więc nie masz czego obawiać, Megan - powiedziała stanowczo. 144 - Stawiam dziesięć dolców, że następnym razem cię pocałuje - oświadczył ubawiony Peter. - Tym razem nie wygrasz. A poza tym, kto ci powiedział, że będzie jakiś następny raz? Może się znudził i więcej nie zadzwoni. - Wątpię - powiedziała ponuro Megan. Widziała już nadchodzącą katastrofę w postaci Billa Webstera. - Meg, dziękuję za wotum zaufania. Ale nie traciłabym czasu na martwienie się tym. Zresztą w przyszłym tygodniu mam rozprawę w sądzie, do której muszę się przygotować. - To dobrze. Możesz zostać z nami w domu. Niepotrzebny ci mężczyzna. - Dopóki mam was, prawda Megan? Musiała jednak przyznać, że miło było wyjść z Billem, rozmawiać z nim, czegoś się o nim dowiedzieć. Podskórny prąd ich wzajemnej admiracji był silny. Niczego wzajem od siebie nie chcieli, po prostu się lubili i miło spędzili czas. Powtarzała sobie, że nawet gdyby już nigdy nie miał się odezwać, jego towarzystwo było przyjemne. Znów poczuła się kobietą, nie tylko matką. Miło było przebywać z kimś, kto chciał, żeby się dobrze bawiła, kogo interesowała rozmowa z nią, kto jej słuchał. Wysłała Petera i Megan do łóżka, sama też poszła się położyć. W łóżku czekał już na nią Jamie. Od czasu do czasu jeszcze z nią sypiał, obydwoje to lubili. Zasypiając u boku swego najmłodszego dziecka, zastanawiała się, czy Megan miała rację, że niepotrzebny jej mężczyzna. Sama nie była już o tym tak przekonana jak poprzednio. Upłynęło prawie dziewięć miesięcy od chwili gdy leżała obok Jacka i kochała się z nim. Teraz wydawało się to wiecznością, ale przynajmniej na razie nie miała ochoty tego zmieniać. W jej myślach ta część życia zakończyła się na zawsze. Zasypiając tego wieczoru, Bili Webster myślał o niej, o tym, jak bardzo była zabawna. Nie miał pewności, co z tego wyniknie, nie wątpił jednak, że bardzo ją lubi. Rozdział dziewiąty Bili zadzwonił jeszcze przed końcem tygodnia i t razem zaprosił ją do teatru. Pojechali do miasta, zj< tam kolację, potem wypili w domu u Liz lampkę w i rozmawiali chwilę o teatrze, o książkach, ona opowiad o trudnej sprawie, nad którą pracuje, obejmującej s] o opiekę nad dzieckiem, według jej podejrzeń molesttn nym przez rodziców. Poinformowała o tym służby opi nad dziećmi, które uznały, że miała rację. W pewien s] sób był to dla niej dylemat moralny, żałowała, że nie mi występować w imieniu dziecka, nie rodziców. - A dlaczego nie? - spytał rzeczowo. Jemu wydaw się to całkiem proste. - To troszkę bardziej skomplikowane. Do reprezen wania interesów dziecka musiałby mnie wyznaczyć s a tak się nie stało. Jestem traktowana jak osoba skazo ponieważ reperezentuję ojca. I to jest słuszne. Gdyb; reprezentowała dziecko, doszłoby do konfliktu interesc Ale wolałabym już to, niż występowanie w imieniu ojc - Miałem podobny przypadek. Dziecko na urazóv pobite rzekomo przez sąsiada. Rodzice chcieli wnieść pr; ciw sąsiadowi oskarżenie i opowiadali bardzo przekor wającą historię. Byłem oczywiście oburzony. A tymczasi okazało się, że to ojciec bił dziewczynkę, która trafiła mnie z uszkodzeniem mózgu. Niewiele mogliśmy zrób 146 "Yaecly o.ziećfe.0 wyszło ze szpitala, odebrano ~) e rodzicom, ale dziewczynka błagała sędziego, że chce wrócić do domu. Bałem się, że ojciec ją zabije. Sędzia wysłał ją na kilka miesięcy do rodziny zastępczej, ale w końcu wróciła do domu. - I co się stało potem? - Nie wiem. Straciłem ją z oczu, niestety. Moja praca polega na bardzo bezpośrednich i natychmiastowych działaniach, a kiedy pacjenci wyzdrowieją, już się nimi nie zajmuję. Taka jest praca na urazówce i na oddziale pomocy doraźnej. Robi się to, co jest konieczne w danej chwili, potem ci ludzie znikają z naszego życia. - A nie brakuje panu długotrwałych kontaktów z pacjentami? - W gruncie rzeczy nie. Chyba dlatego między innymi lubię tę pracę. Nie muszę się martwić o rozwiązywanie problemów, które nie są w mojej gestii. To bardzo upraszcza sprawę. Najwyraźniej należał do osób, które nie chciały mieć jakichkolwiek długotrwałych kontaktów. Ale mimo wszystko lubiła go. Tyle że od czasu do czasu litowała się nad nim, ilekroć coś takiego powiedział. Jego życie i filozofia różniły się zasadniczo od jej poglądów. W jej życiu wszystko było długoterminowe i zakładało głębokie zaangażowa-jue. Niektórzy klienci pozostawać z ni$ w kontakcie diugie lata po rozwodzie. Najwyraźniej ona i Bili Webster bardzo się różnili, ale nie ulegało również wątpliwości, że bardzo się lubili. Tego wieczoru znów wyszedł bardzo późno. Rozmawiał z nią prawie do pierwszej, bardzo żałował, że musi już wyjść, następnego dnia jednak obydwoje musieli wcześnie wstać. Ona miała rozprawę w sądzie, on zaczynał pracę na oddziale urazowym o siódmej rano. Przy śniadaniu Peter z filuterną miną zapytał, czy wygrał zakład. - Nie, tym razem przegrałeś. - Mamo, chcesz powiedzieć, że cię nie pocałował? ter był wyraźnie zawiedziony. Megan nie kryła obur - Jesteś obrzydliwy! - wykrzyknęła. - W końcu popierasz? - Mamę - odparł zdecydowanie i zwrócił się do m; Powiedziałabyś prawdę, gdyby cię pocałował, czy wałabyś to, żeby dostać dziesięć dolców? Uwielbiał się z nią przekomarzać. Liz, śmiejąc się, żyła naleśniki. - Peter, co za obelga! Jestem wystarczająco ucz żeby nie okłamywać własnej rodziny po to, by w zakład! - Podała mu talerz z naleśnikami i polała je soi - Mamo, sądzę, że kłamiesz. - Nic podobnego. Powiedziałam ci, że jesteśmy ] jaciółmi i że to mi odpowiada. - I nie zmieniaj tego - wtrąciła Rachel. Nowy głos w dyskusji. Liz popatrzyła z zainteres niem na najmłodszą córkę. - A od kiedy ty się tym zajęłaś? - Peter twierdzi, że podobasz się Billowi, a zdai Megan wyjdziesz za niego. Pod pewnymi względami Rachel była bardzo ro; nięta jak na jedenastolatkę. Zresztą miała już prawie < naście lat. Skończyła jedenaście akurat kiedy umar nęć, 3 w c>steżnjj22 s była u jego podnóża. - Przykro mi, Liz, ale nie mogę. Zastanawiałem się tym i sam nie rozumiem, co mi się stało. Chyba na cłu oszalałem. Poznałem ciebie i zakochałem się, twoja rod; z zewnątrz wydaje się tak wspaniała, a ty byłaś tak t bronna, że po prostu wpadłem w pułapkę. Ale nie by sobą i teraz chcę się z niej wydostać. Liz gwałtownie otworzyła oczy i wpatrywała się w cii ność. - Co ty mówisz? Ale doskonale wiedziała. Wyraził się całkiem jasno, prostu nie chciała tego słyszeć. - Mówię, że popełniłem błąd. Kocham cię, a tw dzieci są świetne. Ale ja po prostu nie mogę. Megan ode nam dzisiaj wielką przysługę. Wyraźnie uświadomiła n 176 to, co mogłoby nam zająć miesiące, a nawet lata. Zobaczyłem wszystko z porażającą jasnością po wyjściu od was. Na chwilę oszalałem, ale to już przeszło. Liz, przykro mi, ale to koniec. Nie umiała znaleźć odpowiednich słów, żeby mu odpowiedzieć. Czuła się jak rażona obuchem. Nie mogła złapać tchu, ani wypowiedzieć słowa. Myglała tylko o tych falach paniki, które ogarniały ją po śmierci Jacka. A teraz traciła Billa. Nie zdążyła się jeszcze do niego przyzwyczaić, wpuścić go naprawdę do swojego serca, gdzie mimo wszystko miał swoje miejsce, a teraz on się wyrywał. Koniec. Straciła go. Bardzo ci dziękuję, Megan. - Nie chcesz tego jeszcze przemyśleć? - próbowała przemówić mu do rozsądku, jak któremuś ze swoich dzieci. -Jest ci przykro, czujesz się urażony. Zobaczysz, przyzwyczają się do ciebie, potrzebują tylko czasu. - To na nic, Liz. Nie o to mi chodzi. Teraz widzę to wyraźnie. Oboje powinniśmy być zadowoleni. Ale ona nie była zadowolona. Była zdruzgotana. - Zadzwonię za kilka dni, żeby sprawdzić, jak się czujesz. Przykro mi. Naprawdę. Ale tak musiało być. Nie mam co do tego wątpliwości. Jak to nie miał wątpliwości? O czym był przekonany? Dwie z jej córek zachowały się wobec niego niegrzecznie, ale przecież były dziećmi i tęskniły za ojcem. - Może porozmawiamy o tym później, jak się uspo- koisz? - Nie ma o czym rozmawiać. Liz, ja się wycofuję. Powiedziałem ci, że to koniec. Musisz to zrozumieć. Dlaczego? Dlaczego to ona ma rozumieć motywy postępowania wszystkich dokoła? Dlaczego ona ma usprawiedliwiać postępowanie jego i swoich dzieci? Dlaczego to ona ma za każdym razem tracić? Dzieci też poniosły stratę, ale ona straciła znacznie więcej. - Kocham cię - powiedziała wyraźnie, choć zaczynały ją dławić łzy. - Przejdzie ci. Mnie też. Mnie niepotrzebny ko rozwód, a tobie kolejne zmartwienie. Masz dosyć j lemów beze mnie. Powiedz dzieciom, żeby się uspoi bo głupiec zniknął z ich życia. Mogą już świętow W jego glosie brzmiały gorycz i gniew jak u rozkapr nego dziecka, z którym nie mogła się porozumieć. - Jamie cię kocha i Peter też. Co mam im powied - Że popełniliśmy błąd i uświadomiliśmy to sobie, stało się za późno. Poczują ulgę, tak jak my po pew czasie. Teraz już się rozłączę, Liz. Nie mamy już sobi do powiedzenia. Do widzenia. Zabrzmiało to tak nieodwołalnie, aż zaparło jej < Bili odłożył słuchawkę, zanim zdążyła odpowiedzieć Leżała w ciemnościach ze słuchawką przy uchu, a p odłożyła ją z płaczem. Nie mogła uwierzyć w to, c stało. Tak po prostu. Zobaczył z "porażającą" jasne że to już koniec. "Porażający" zdawało się tu kluczo słowem. Miała ochotę potrząsnąć Billem. Ale nie nawet na niego zła, była po prostu zdruzgotana. I razem, usypiając we łzach, opłakiwała Billa, nie męż 178 Rozdział jedenasty Liz jakoś przetrwała kilka następnych dni po klęsce Święta Dziękczynienia. Nikomu nie powiedziała ani słowa o tym, że Bili się z nią rozstał, nie powiedziała o tym nawet Yictorii w rozmowie telefonicznej, a tym bardziej matce. Matka zresztą z góry ją uprzedziła, że zaproszenie go na Święto Dziękczynienia było błędem. A Liz uznała, że matka jest zazdrosna, ponieważ sama nie została zaproszona, choć była mowa o jej przyjeździe na Boże Narodzenie. Od wielu miesięcy Liz nie wyglądała tak źle jak po Święcie Dziękczynienia. Była smutna i zmęczona, a dzieci łatwo ją irytowały. Początkowo Jean i Carole sądziły, że to niepokój wywołany zbliżającymi się świętami, z którymi wiązały się tak smutne wspomnienia. W końcu Jean zrozumiała, co się stało. Bili przestał dzwonić. - Pokłóciliście się? - spytała ostrożnie, kiedy Liz wróciła z sądu w tygodniu po Święcie Dziękczynienia. Liz popatrzyła na nią ponuro, pod oczami miała duże sińce. W ciągu kilku ostatnich dni bardzo schudła, sypiała jeszcze gorzej niż dotychczas. - Zostawił mnie. Dzieci potraktowały go grubiańsko podczas Święta Dziękczynienia, w każdym razie Megan i Annie. Nie wytrzymał tego. Prawdę mówiąc, zachowały się wyjątkowo po chamsku i najwyraźniej to wystarczyło, żeby go przekonać, że popełnił błąd, a nasz romani tylko przelotnym szaleństwem. Dwa tygodnie temu p: żebym wyszła za niego w dzień walentynek, a tymcz; nie udało nam się przetrwać Święta Dziękczynienia. - Może po prostu się przestraszył. Jean od miesięcy nie widziała Liz w tak złej fo i bardzo ją to zaniepokoiło. Liz wydawała się spotkanie. Liz miała po południu trochę wolnego więc się z nią umówiła. To, co kobieta miała do dzenia, nie bardzo jej się podobało. Jej mąż wysta\ niebezpieczeństwo ich sześcioletniego synka, woził j tocyklem po autostradzie bez kasku, latał z nim h< terem, choć ledwo co zdobył licencję pilota, pozwą jeździć do szkoły na rowerze przez ruchliwe ulice. K chciała, żeby Liz odebrała jej mężowi prawo wid? dziecka, a ponadto, by zamroziła jego aktywa. Sł< zabrzmiały dziwnie znajomo i złowieszczo, Liz sprzi się zdecydowanie. - Tego mu nie zrobimy - oświadczyła bez chw hania. - Poproszę o mediatora, a my sporządzim czynności, których nie wolno mu robić z synem. L pójdziemy z nim do sądu i nie będziemy się dobie jego interesów finansowych. - Powiedziała to z gw nością, która zdziwiła klientkę. - A dlaczego nie? - Przez chwilę klientka miała nie, że jej mąż porozumiał się z Liz. - Ponieważ cena jest zbyt wysoka - wyjaśnił W cśągu osCatnicń crzech Cygodni scAud/a prawu kilogramów, była blada i wymizerowana, ale miała tym tak zdecydowaną i posępną minę, że klientka sh jej z uwagą. - Miałam już podobną sprawę, choć w g wchodziło dziecko. Wnioskowaliśmy wtedy o zamrc aktywów i interesów męża naszej klientki. - Poskutkowało? - zapytała kobieta z nadzieją w § 184 - Niezupełnie. Zabił swoją żonę i mojego męża w dzień Bożego Narodzenia zeszłego roku. Jeśli uderzy pani męża zbyt mocno, może zrobić krzywdę albo pani, albo synowi. l A )a się do tego me pTzycrymę. Po dłuższym milczeniu kobieta skinęła głową. - Tak mi przykro. - Dziękuję za współczucie, mnie też jest przykro. A moje propozycje są następujące. Sporządziły spis niebezpiecznych czynności, których nie będzie mu wolno wykonywać z dzieckiem, a Liz zadzwoniła do wyznaczonego przez sąd mediatora. Niestety, ze względu na nawał spraw w biurze mediacyjnym pierwszy wolny termin przypadał na jedenastego stycznia. Było to dopiero za trzy i pół tygodnia, więc Liz zgodziła się napisać tymczasem do tego człowieka list z ostrzeżeniem. - To nic nie pomoże - kobieta patrzyła na nią posępnie. - Jeśli nie dostanie młotkiem po łbie, niczego nie zrozumie. - Jeśli to zrobimy, może się to odbić na pani albo na dziecku - powtórzyła Liz. - A tego przecież pani by nie chciała. Było to poważne zagrożenie, klientka opuściła więc kancelarię z poczuciem bezradności. Liz miała jednak satysfakcję, że nie naraziła jej ani jej dziecka na niebezpieczeństwo. Kiedy wieczorem wróciła do domu, dzieci były w zdecydowanie lepszych nastrojach. Był to ostatni dzień szkoły przed feriami. Carole obiecała, że zabierze czwórkę młodszych na łyżwy. Peter umówił się ze swoją nową dziewczyną na kolację i do kina. Liz cieszyła się perspektywą spokojnego samotnego wieczoru, ale o wpół do dziesiątej zadzwonił telefon. Głos w słuchawce brzmiał histerycznie, rozpoznała go dopiero po dłuższej chwili. Dzwoniła klientka, która była u niej po południu i dla której załatwiła mediatora, a chcąc zapewnić jej większe poczucie bezpieczeństwa, dała jej też swój domowy telefon. Kobieta miała na imię Helenę i mówiła zup bez ładu i składu. - Helenę, proszę się uspokoić i powiedzieć mi, c stato. Upłynęło co najmniej pięć minut, zanim zrozur o co chodzi. Mąż tej kobiety, Scott, zabrał ich i Justina na przejażdżkę motocyklem na wzgórza Francisco. Kobieta nie miała pewności, czy był p: nie było to jednak wykluczone. Dziecko jechało be2 ku, kiedy najechała na nich ciężarówka. Justin złamane obydwie nogi i uraz głowy, choć jakimś ci wylądował na skrawku trawnika przed czyimś doi Był na oddziale intensywnej opieki dziecięcego sz; w San Francisco, a jego ojciec, wciąż nieprzytomna w stanie krytycznym. Policja przyjechała do niej di mu z tą wiadomością. Dla Liz jedynym pocieszę w całej tej historii była świadomość, że nawet gdyl zgodziła wezwać tego drania do sądu, rozprawa je by się nie odbyła, a więc nie miała wpływu na to, < wydarzyło. Wprawdzie nie była to jej wina, ale i wszystko synek Helenę znalazł się w wielkim niebc czeństwie. - Gdzie teraz jesteś? - spytała Liz, sięgając po tor - Na oddziale intensywnej opieki w szpitalu dziecii - Czy jest ktoś z tobą? - Nie, jestem sama - szlochała w telefon Helenę chodziła z Nowego Jorku i chciała tam wrócić, jak mąż wyrazi zgodę. - Przyjadę za dwadzieścia minut. Odwiesiła słuchawkę, nie czekając na odpowiedź, pała po drodze płaszcz, zadowolona, że nie poszła z ćmi na łyżwy. Początkowo dręczyło ją poczucie winy; powodu, ale czuła się tak zmęczona i przygnębior zdecydowała zostać w domu. Osiemnaście minut później zaparkowała same przed szpitalem. Na oddziale intensywnej opieki z 186 Helenę płaczącą w ramionach pielęgniarki. Justina właśnie zabrano na górę, żeby założyć mu gwoździe w obu nogach, ale pielęgniarka powiedziała, że jest przytomny, a uraz głowy okazał się jedynie wstrząsem. I dziecko, i matka mieli dużo szczęścia. Czekając w szpitalu z Helenę znowu pomyślała o Billu. Zastanawiała się, jak on się czuje i co porabia. Wiedziała, że myślenie o tym nie ma już sensu, upłynęły już ponad trzy tygodnie, a on na pewno do niej nie zadzwoni. Podjął decyzję i trzymał się jej. To leżało w jego charakterze. Kłopoty związane z nią i jej rodziną przerastały jego możliwości. Wkrótce po północy przywieziono Justina z sali operacyjnej. Był jeszcze pod działaniem leków, obydwie nogi miał obandażowane aż do bioder, ale lekarz powiedział, że wyjdzie z tego, a za sześć miesięcy lub za rok gwoździe zostaną wyjęte. Helenę słuchała tego płacząc, ale zdecydowanie uspokoiła się z chwilą przybycia Liz. Długo rozmawiały o tym, co zrobią. W końcu Helenę udało się przekonać Liz. Pójdą do sądu i nałożą na męża wszystkie możliwe ograniczenia. Liz chciała, żeby Helenę po sprawie wróciła do Nowego Jorku. Miała tam rodzinę i dawnego chłopaka, który ciągle dzwonił i robił aluzje na temat małżeństwa. Liz chciała wyprawić Helenę z miasta możliwie jak najdalej od eks-męża. - A potem - spojrzała ze smutnym uśmiechem na Helenę, która odprowadzała ją do windy, dziękując za dotrzymanie towarzystwa przez całą noc. - Potem będę mogła się wycofać. Westchnęła z ulgą. Tylko tego pragnęła. Miała dosyć prawa rodzinnego i rozmyślała o tym od miesięcy. Ta sprawa tylko upewniła ją w jej postanowieniu. Myślała nad tym znowu w drodze do szpitala i teraz nie miała już wątpliwości. - A co będziesz robić? - Uprawiać róże i odcinać kupony- powiedziała ze śmiechem. - Będę robiła to, na co od dawna m ochotę. Będę adwokatem dzieci. Będę pracowah Zamknę kancelarię, którą prowadziliśmy współ żem. Robiłam to sama przez ostatni rok, ale to i o co mi chodzi. Mówiąc te słowa wyglądała lepiej niż kie< w ciągu ostatnich tygodni. Helen po raz kolejn kowala jej za pomoc. - Zadzwonię, kiedy ustalę termin rozprawy. Uśmiechnęła się do swojej klientki jeszcze Idąc lekkim krokiem do samochodu była pewna, słuszną decyzję. Zastanawiała się, czy to samo Bili, kiedy zadzwonił, że wszystko skończone. I czone. Może była dla niego równie wielkim cię; dla niej kancelaria po śmierci Jacka. Jeśli tak, t uszanować wolę Billa. Ona też podjęła ostateczn trzymając Helenę za rękę w szpitalu i marząc < ukarać jej męża za to, co zrobił Justinowi jedy dbalstwa i braku odpowiedzialności. Kiedy wyć szpitala, mąż Helenę jeszcze nie odzyskał przy istniało niebezpieczeństwo, że doznał uszkodzeń ale Justin wyzdrowieje i jedynie to się dla niej '. Tuż po pierwszej w nocy podjechała pod dc Peter jeszcze nie spał, wrócił dopiero z randki i; na widok matki. Teraz już nigdzie nie wychodzi] do sądu i do pracy. Od chwili odejścia Billa nie ' wychodzącej wieczorem. - Mamo, gdzie byłaś? - W szpitalu z klientką. To długa historia. Rozmawiali przez chwilę, a potem Liz poszła Czuła się bardzo wyczerpana, ale zadowolona którą podjęła tego wieczoru. Nie miała wątpliwi słuszna decyzja. Następnego dnia zadzwoniła z kancelarii do są liła datę rozprawy. Powiadomiła też Helenę w Justin czuł się lepiej, za kilka dni będzie mógł 188 domu. Kiedy Liz podała datę rozprawy, Helenę oświadczyła spokojnie, że to już niepotrzebne. - Helenę, chyba nie masz wyrzutów sumienia, że ciągniesz go do sądu? Żaden sędzia nie okaże zrozumienia człowiekowi, który wziął sześciolatka na motocykl bez kasku. Masz teraz na niego haczyk, możesz to wykorzystać. - Nie potrzebuję. - A to dlaczego? - Liz czekała na odpowiedź. W myślach układała sobie, co powie na rozprawie, która miała się odbyć między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. - Scott umarł w nocy w wyniku silnego wylewu krwi do mózgu - powiedziała spokojnie Helenę, a na plus należy jej zaliczyć to, że w jej głosie brzmiał smutek. W końcu był to jej mąż, ojciec jej dziecka. - Och, tak mi przykro. - Mnie też. Nienawidziłam go przez ostatnie dwa lata, ale przecież to ojciec Justina. Jeszcze mu nie powiedziałam. Liz zamknęła oczy i dopiero teraz w pełni uświadomiła sobie, co się stało. - Naprawdę bardzo mi przykro. - Dziecko będzie zrozpaczone, nawet jeśli matka nie rozpacza. - Daj znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy. - Domyślam się, że ty najlepiej wiesz, jak to przeżywają dzieci. - O tak. Przez długi czas będzie wam bardzo trudno. Myśmy jeszcze nie do końca się z tym pogodzili. - Jak tylko Justin będzie mógł podróżować, wracam do rodziców do Nowego Jorku. - Bardzo dobry pomysł. Rozłączyły się chwilę później. Kiedy Jean weszła do gabinetu, Liz siedziała zamyślona. Słyszała, jak Liz mówiła Helenę, że jej przykro, wiedziała, że prawie całą noc spędziła z klientką w szpitalu. Zdawała się wstrząśnięta tym, co Liz jej powiedziała. - Aż trudno uwierzyć, co ludzie robią ze swoimi dziećmi - oświadczyła z wyrazem głębokiej dezaprobaty. - W związku z tym mam jeszcze jedną złą wiadi powiedziała Liz z lekkim poczuciem winy, ale o tym powiedzieć Jean już od samego rana. Dla r to dobra wiadomość, ale nie dla Jean. Liz z prz; myślała o rozstaniu z nią. - Nie wiem, jak ci to pow więc chyba powiem wprost. - Zawsze mówiła o ws wprost i między innymi za to Jean tak ją lubiła. -kam kancelarię. - Idziesz na emeryturę? Jean miała zaskoczoną minę, choć wiedziała, że winno jej to dziwić. Od śmierci męża Liz wykc nieprzyzwoicie dużo roboty i zdaniem Jean było kwestią czasu, kiedy uzna, że już dłużej tak nie Choć prawda była taka, że mogła, tylko nie chck Jacka nie. A nie chciała innego wspólnika. - Będę pracowała w domu w niepełnym wymia dzin jako obrońca dzieci. Tylko to naprawdę l w naszej pracy. Nie znosiłam tych wszystkich wa jazdowych, skomplikowanych podchodów, całej l wury i innych nonsensów. To było zawsze bardziej lu Jacka. Interesują mnie dzieci i tylko tym chcę mować. Jean z promiennym uśmiechem obeszła biurko nęła ją. - Bardzo słusznie postępujesz. Ta kancelaria wykończyła. Będziesz wspaniała jako obrońca dzie - Mam nadzieję. - Liz wydawała się zatroskana co ty zrobisz? Myślałam o tym przez całe rano. - Już najwyższy czas, żebym ja też wydoroślała, im wieku może się to wydawać szaleństwem - Jeai czterdzieści trzy lata - ale chcę iść na studia prawi Liz popatrzyła na nią zaskoczona i wybuchnęła chem. Było to idealne rozwiązanie. - Nie specjalizuj się w prawie rodzinnym, to ci spodoba. - Chcę się zająć karnym i pracować w prokurati 190 - Bardzo dobrze. Liz oceniała, że dokończenie wszystkich spraw zajmie jej trzy miesiące, później chciała zrobić sobie kilka miesięcy wolnego i poinformować wszystkich, czym będzie się zajmować. Zasłużyła na odpoczynek i zamierzała spędzić ten czas z dziećmi. W ostatnim roku wykazały dużo cierpliwości, gdy ona pracowała całymi dniami. Miała wrażenie, że winna jest swoim dzieciom tę przerwę w pracy. - Przed końcem roku złożę papiery na studia - powiedziała wyraźnie zadowolona Jean. - Może uda mi się zacząć w czerwcu, a najpóźniej we wrześniu. Dzięki temu też będę miała ze dwa miesiące wolnego. To nam obu dobrze zrobi. Obydwie miały wrażenie, że przez ostatni rok postarzały się o sto lat, choć nie odbiło się to na ich wyglądzie. Liz w dalszym ciągu rozmawiała z Jean, kiedy zadzwoniła Carole. Jean zdawało się, że słyszy w głosie Carole panikę, ale poinformowała Liz jedynie o tym, że Carole chce z nią rozmawiać. Pomyślała od razu, że to po prostu jej bujna wyobraźnia, że Carole jest zmęczona licznymi zajęciami domowymi i feriami dzieci. - Cześć - powiedziała Liz, zrelaksowana i zadowolona ze swojej nagłej decyzji. - Co tam? - Jamie. - Wypowiedź Carole stanowiła pogłos zeszłego lata, mówiła znów skrótem stenograficznym. - Co się stało? - Czekając na odpowiedź, Liz czuła, jak zamiera w niej serce. - Próbował powiesić na choince anioła, którego zrobiliśmy z papier-mache. Wyciągnął drabinę, kiedy byłam zajęta Meg, i spadł. Chyba złamał rękę. - Cholera! Do świąt pozostawało zaledwie pięć dni. Słyszała w słuchawce daleki płacz Jamiego. - Ciężkie złamanie? - Ręka jest pod dziwnym kątem. - Spotkam się z wami w szpitalu, możliwie JE szybciej. Dzięki Bogu, nie było to nic tak dramatyczne wypadek Petera czy małego Justina poprzedniego \ ru, ale Jamie po raz pierwszy coś sobie złamał, wi więc, że będzie przerażony. Złapała palto i torebk biegła, a Jean zdążyła jeszcze zapytać, co się stało, - Złamana ręka - wykrzyknęła, zbiegając po scł Najwyraźniej nie dane są jej takie chwile, kiedy spokojnie usiąść i cieszyć się życiem. Ale czy < w ogóle było się czym cieszyć? Boże Narodzenie nad nimi jak ciężka gradowa chmura. Jack odszedł, nie było też Billa. Wesołych Świąt. 792 Rozdział dwunasty Liz wpadła na izbę przyjęć szpitala tak jak poprzedniego dnia, gdy czekała na nią Helenę. Tyle że tym razem to ona była zrozpaczoną matką, a nie zawodowym pocieszycielem. Jamie najwyraźniej bardzo cierpiał i wrzeszczał, ilekroć próbowała go dotknąć któraś z pielęgniarek. Liz zrobiło się niedobrze na widok jego ręki wykrzywionej pod dziwnym kątem. Nie ulegało wątpliwości, że jest złamana. Pytanie tylko, jak bardzo skomplikowane jest to złamanie. Kiedy się zjawiła, próbowano uspokoić Jamiego, ale lekarze już podjęli decyzję, żeby podać mu środki uspokajające i zabrać na salę zabiegową, by złożyć rękę. Wezwano ortopedę. Przerażona Carole czuła się wszystkiemu winna. - Liz, tak mi przykro. Spuściłam go z oczu zaledwie na pięć minut. - Nie martw się, to się mogło zdarzyć równie dobrze w mojej obecności. Jamie czasami tak się zachowywał. Wszystkie dzieci tak się zachowywały. A Jamie z oczywistych powodów był trochę mniej rozsądny i mniej pewnie trzymał się na nogach niż jego rówieśnicy. Liz bezskutecznie próbowała go uspokoić, darł się tak głośno, że nawet jej nie słyszał. Tak bardzo go bolało, że siedział na wózku skulony, odsuwając się od wszystkich, nawet matce nie pozwolił się objąć. Było to bardzo deprymujące. Liz wyglądała na l przybitą i wyczerpaną. Próbowała po raz kolejn dziecko, kiedy usłyszała za sobą znajomy głos: - Co się tutaj dzieje? Odwróciła się i spojrzała prosto w oczy Billa Był akurat w sali pomocy doraźnej, żeby zabra kiedy usłyszał krzyki i zobaczył znajome rude ' - Co się stało? - spytał bez żadnych wstępc witań. - Spadł z drabiny i złamał rękę - odpowie czowo. Bili obszedł wózek i ustawił się w polu widzeń Na chwilę wycie ucichło. Jamie patrzył na Bi ramionami wstrząsał płacz. - Co się stało, mistrzu? Znowu trenowałeś piady? Jeszcze za wcześnie. Nie wiedziałeś o t] Delikatnie dotknął ręki Jamiego, który co prą się odruchowo, ale nie wrzasnął, i pozwolił '. dotykać. - Spadłem z drabiny - powiedział, zacinając - Ubierałeś choinkę? - Jamie skinął głową. -teraz zrobimy? Założymy ci gips na rękę, tylko coś obiecać. - Co obiecać? Jamie cały się trząsł od płaczu, a tymczasem I nie obmacywał złamaną rękę, starając się odwn chłopca. Dziecko przestało się bronić, co Liz ob ze zdumieniem. - Chcę jako pierwszy złożyć podpis na t; Umowa stoi? Nie jako drugi czy trzeci. Muszę szy. Zgoda? - Zgoda. - Jamie skinął głową. Zjawił się chirurg, obaj lekarze przez chwil dzali, po czym Bili spojrzał na Liz. Była bardz przejęta wypadkiem Jamiego i to skłoniło Billa d sugestii, które przekazał chirurgowi. 194 - Wiesz, co teraz zrobimy? - spytał Jamiego w taki sposób, jakby miał w zanadrzu niezwykłą niespodziankę. -Pojedziemy na górę założyć ten gips. A ja pójdę z tobą, żeby przypadkiem nikt nie podpisał się przede mną. Co ty na to? Przez kilka minut będziesz spał, a jak się obudzisz, to gips czarodziejskim sposobem już będzie na miejscu i ja się podpiszę. - A czy będę mógł podnosić i opuszczać łóżko? - Jamie pamiętał jeszcze pobyt Petera w szpitalu. - Znajdziemy ci takie, którym będziesz mógł kręcić w każdą stronę, ale najpierw musimy założyć gips. Popatrzył na Liz, żeby dodać jej otuchy, a ona skinęła głową. Teraz już wiedziała, o czym rozmawiał z chirurgiem. Uzgodnił z nim, że pójdzie z Jamiem na salę operacyjną, i ten gest wzruszył Liz. Chciała mu podziękować, ale pchał już wózek z Jamiem do windy, a tuż za nim szedł chirurg. Liz nie odezwała się do Jamiego, bo nie chciała mu uświadamiać, że nie będzie mu towarzyszyć na salę operacyjną. Opadła na krzesło zgnębiona. Martwiła się o syna i myślała o Billu. Wokół tyle się działo, że nawet nie mogli porozmawiać i pewnie tak było lepiej. Zresztą nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Ostatni raz widziała go przed miesiącem, choć zdawało się, że upłynęły całe wieki. W dalszym ciągu przed snem zalewała się łzami z jego powodu, ale on przecież o tym nie wiedział. Wrócili dopiero po godzinie, Jamie był jeszcze nie całkiem przytomny, Bili mu towarzyszył. Chirurg zajął się już innym przypadkiem, a Bili bardzo fachowo wyjaśnił, że wszystko poszło bardzo dobrze. Złamanie było proste, po sześciu tygodniach zdejmą gips. Założyli mu taki, w którym można brać prysznic. - Niebawem powinien się wybudzić. Na górze zachowywał się bardzo dobrze. Uśpiliśmy go tak szybko, że nawet się nie zorientował. Liz pamiętała, jak obcesowo zachowywał się podczas ich pierwszego spotkania po wypadku Petera, nie mogła więc nie zauważyć, jak czuły był teraz dla Jan człowiekiem o wielu twarzach, toteż jeszcze wie krość sprawiła jej myśl, że Megan nazwała go "t Było to niewybaczalne. - Chcesz się napić kawy, zanim się obudzi? potrwać ze dwadzieścia minut. - A masz czas? Nie chciała mu się narzucać. Wiedziała, jak b zajęty, a już spędził z Jamiem prawie dwie god - Mam. Prowadził ją korytarzem do sali, gdzie odpoc karze z pomocy doraźnej. Na razie nikogo tam Podał jej kubek z parującą kawą. - Liz, nic mu nie będzie. Nie martw się. - Dziękuję, że byłeś dla niego taki miły. Do w pełni. Kiedy tu przyszłam, był śmiertelnie wy Bili skinął twierdząco głową i nie przestając chać, nalał sobie kawy. - Wrzeszczał na cały szpital. Zastanawiale się dzieje i dlatego przyszedłem. Niezłe płuca : Jamie. Uśmiechnęła się, ich oczy się spotkały. Ale t mienie nie dotyczyło niczego prócz złamanej ręk Nie ulegało też wątpliwości, że czują się skrępow na było odnieść wrażenie, że Bili również schudł się blady i zmęczony, ale w okresie świąteczny miał dużo pracy. Mnóstwo pijanych kierowco nych bioder i urazów, których nawet nie potr wyobrazić, tak jak wypadek Justina, a teraz Jami ciąż Bili zazwyczaj zajmował się jedynie powa; przypadkami, takimi jak Peter. - Dobrze wyglądasz - powiedział w końcu, a c głową, niepewna co odpowiedzieć. Nie mogli wyznać, że myśli o nim dzień i noc, bo bardzo Na to było już za późno. - Pewnie jesteś bardzo zajęty w czasie świąt. 196 Próbowała prowadzić błahą konwersację, unikając wszystkiego, co mogłoby zabrzmieć wyzywająco lub żałośnie. Bo gdyby chciał coś zmienić w ich stosunkach, na pewno by zadzwonił. Jego milczenie było wyraźnym przesłaniem. Słyszała je głośno i wyraźnie. - Jestem dość zajęty. A jak Peter? Trzymał się tematów neutralnych. - Jak nowy - powiedziała z uśmiechem. - I szaleńczo zakochany. - To dobrze. Przekaż mu pozdrowienia. - Popatrzył na zegarek i zasugerował, że powinni wrócić do Jamiego. -Powinien już być zupełnie wybudzony. Tak rzeczywiście było. Nie przestawał się dopytywać o Billa i o matkę. Uśmiechnął się na ich widok. - Mistrzu, nie zapomniałeś o swojej obietnicy, co? Jamie pokręcił głową, uśmiechnięty od ucha do ucha, a Bili wyciągnął z kieszeni mazak. Napisał krótki wierszyk, narysował psa i podpisał się. Jamie był zachwycony. - Bili, byłeś pierwszy, jak obiecałem. - Tak jest. - Bili uśmiechnął się i uściskał chłopca. Patrzyła na to z bólem w sercu. To właśnie utraciła, kiedy odszedł z jej życia w Święto Dziękczynienia. Tyle, że nie mogła nic na to poradzić. To on podjął decyzję. - Nigdy nie puszczałeś ze mną latawca - przypomniał Jamie. Bili najpierw wydał się zaskoczony, a potem przestraszony. - To prawda. Kiedyś zadzwonię do twojej mamy i zabiorę cię na próbne loty. Może po zdjęciu gipsu. Co ty na to? - Zgoda. - Zadowolony Jamie skinął głową, a Bili zdjął go z wózka i delikatnie postawił na nogi. - Obiecasz mi, że nie będziesz wchodził na drabinę? -Jamie patrzył na niego z uwielbieniem. Bili był jego bohaterem. - I że nie będziesz wspinał się na choinkę? - Mama mi nie pozwoli. - Cieszę się z tego. Pozdrów ode mnie Petera i swoje siostry. Jamie, niedługo się zobaczymy. Wesołych świąt. - Mój tata umarł w święta - poinformował go Ja a Liz poczuła, że serce podeszło jej do gardła. Nikomi było potrzebne takie przypomnienie. - Wiem - powiedział poważnie Bili. -1 bardzo mi p kro z tego powodu. - Mnie też. To były okropne święta. - Nie wątpię, że były okropne dla całej rodziny. A nadzieję, że te będą lepsze. - Poprosiłem Mikołaja o taki latawiec jak twój, ale ma twierdzi, że mi nie przyniesie. Mówi, że musimy k latawiec. - Albo zrobić - poprawił Bili. - O co jeszcze pro; Mikołaja? - O szczeniaka, ale mama mówi, że też go nie dosti bo Carole ma alergię. Cierpi na astmę. Prosiłem też o i o pistolet Nerf. - Założę się, że to dostaniesz na pewno. Jamie podziękował mu za gips i za podpis, a Bili spój na jego matkę. Czuł, że cały czas ich obserwowała, a w oczach czaił się taki smutek, aż zakłuło go serce. - Mam nadzieję, że jakoś przebrniecie przez te świ Wiem, że nie będą łatwe. - Muszą być lepsze niż w zeszłym roku. Uśmiechnęły się jedynie usta Liz, nie oczy. Miał och odgarnąć jej z czoła niesforny kosmyk włosów, ale wied2 że nie powinien tego robić. Sama odrzuciła włosy r świadoma jego wahań. - Dziękuję, że byłeś taki dobry dla Jamiego. Napraw to doceniam. - Tak właśnie postępuję, choć jestem brutalem Uśmiechnął się, a Liz poczuła zażenowanie. - Już przeszło, choć muszę przyznać, że przez jakiś czas byłi rozgoryczony. - Wyraźnie chciał, żeby znów poczuła swobodnie. - Dziewczyny grają nie fair - powiedział śmiechem, odprowadzając ich do drzwi oddziału doraźi pomocy. 198 Rozdział trzynasty - Nie wszystkie - sprostowała nieśmiało. - Uważaj na siebie, Bili. Wesołych Świąt. Pomachała mu ręką i wyszli z Jamiem ze szpitala; Carole wróciła do domu, kiedy Jamie był na sali operacyjnej. Bili, stojąc w progu, czekał aż wsiądą do samochodu i dopiero potem wrócił na oddział z rękami w kieszeniach i ze spuszczoną głową. Po powrocie do domu Jamie opowiadał wszystł widział w szpitalu Billa, przekazał Peterowi pozdrc od niego i pokazywał gips, na którym Bili złożył; Potem kazał im wszystkim też podpisać się na nie wyłączając Carole i matki. Liz patrzyła na nie gana różnymi uczuciami. Spotkanie z Billem był krę, ale i przyjemne. Bardzo trudno było zapano\ sobą, nie zbliżyć się i nie dotknąć go. A jeszcze • było nie powiedzieć mu, że go kocha. Wiedziała że to byłoby szaleństwo. Odszedł z jej życia tak tywnie jak Jack. Następnego dnia poszła na cmentarz, by położy na grobie męża. Stała tam długi czas, myśląc o \ spędzonych latach i o wielu szczęśliwych chwilach, ko wydawało się teraz zmarnowane, zaginione, w jednym straszliwym momencie. Wydawało s: bardzo niesprawiedliwe. Długo stała, opłakując te ko, co stracili i to, co jego ominęło. Nigdy nie jak dorastają jego dzieci, nie zobaczy swoich wm zestarzeje się razem z nią. Dla niego wszystko si mało, a oni musieli kroczyć dalej już bez niego, takie trudne. Najgorsza jednak była wigilia i pierwszy dzi Spodziewała się co prawda, że będą to trudne przypuszczała jednak, że aż tak bolesne. Jakby dostała cios kamieniem w pierś. Gdzie się podziała radość dawnych świąt, kiedy dzieci były małe, gdzie te śmiechy, obietnice, tradycje. Odrywając się na chwilę od tamtych wspomnień, przypomniała sobie poranek poprzedniego Bożego Narodzenia, Jacka umierającego na dywanie w biurze i własną bezsilność wobec tego koszmaru, który na nich spadł. Przez cały dzień kręciła się jak we śnie, zapłakana, niezdolna się opanować. Dzieci też nie czuły się lepiej. Od śmierci Jacka był to jeden z najgorszych dni w jej życiu. Kiedy zadzwoniła matka, bardzo się zaniepokoiła o Liz, a niepokój ten pogłębił się jeszcze na wieść, że zamyka kancelarię. - Wiedziałam, że będziesz musiała to zrobić. - Reakcja matki była błyskawiczna. - Straciłaś wszystkich klientów? - Nic się nie zmieniło od ubiegłego roku i od strasznych przepowiedni po pogrzebie. - Nie, mamo. Klientów mam za dużo. Nie daję sobie rady i jestem tym zmęczona. Nie chcę się zajmować prawem rodzinnym. Będę teraz reprezentowała dzieci. - A kto za to zapłaci? Liz rozbawiło to pytanie. - Sąd, ich rodzice albo agencje, które mnie zatrudnią. Nie martw się. Wiem, co robię. Matka porozmawiała kolejno z dziećmi i poinformowała Liz, że wydają się przygnębione, czemu trudno się dziwić. To nieprzyjemne święta dla wszystkich. Zadzwoniła także Yictoria z Aspen. Zaskoczyła Liz informacją, że zamierza wrócić do pracy w niepełnym wymiarze godzin i wymogła na niej obietnicę, że mimo wszystko będą się częściej widywały. Yictoria niepokoiła się o nią i o dzieci. Wiedziała, że to dla nich trudne święta i żałowała, że nie może ich odwiedzić. Jednak przez resztę dnia telefon milczał. Wieczorem Liz zabrała dzieci do kina. Były równie smutne jak ona i potrzebna im była jakaś rozrywka. Poszli na komedię, dzieci się śmiały, ona nie. Miała wrażenie, że ju może jej rozśmieszyć. W jej życiu są jedynie lub straty; ludzie, którzy odchodzą albo umi< powrocie do domu spędziła dłuższy czas w go pieli, zastanawiając się nad tym, jak szybko m jak wiele się wydarzyło. Nie potrafiła też oprzeć łom o tym, gdzie jest Bili, Prawdopodobnie v Zawsze powtarzał, że nie cierpi świąt. To czas \ dla ludzi mających rodziny. Po próbce Święt czynienia na pewno wolał w ogóle zrezygnować towania, a ona nie była tak całkiem pewna, czy potępia. Ale mógł przynajmniej jeszcze raz sp No cóż, musi wreszcie pogodzić się z faktem, prostu tego nie chce. Lubił swoje życie takie, JE Leżąc w wannie myślała o tym, jak miło poi Jamiego. Był wspaniałym lekarzem i przyzwoit wiekiem. Tego wieczoru położyła się do łóżka samotni północy. Jamie spał u siebie. Odkąd założono spał z nią tylko raz. Przewracając się w nocy na d uderzył ją przypadkiem tak mocno, że do tej p siniak na ramieniu. Po tym wydarzeniu oboj< uznali, że będzie lepiej, jeśli do zdjęcia gipsu będ u siebie. - Wszystko w porządku? Peter wsadził głowę do jej sypialni w chwilę p< położyła się do łóżka. Podziękowała mu za trc Cały dzień przebywali blisko siebie, jak rozbitkc mający się jedynej tratwy. To Boże Narodzenie tają na zawsze, choć nie było tak straszne jak po ale na swój sposób równie bolesne. Teraz chciała! zasnąć i obudzić się dopiero po świętach. Ale j; ostatnio sen nie nadchodził, leżała więc przez wie rozmyślając o Jacku, o Billu, o dzieciach. Wl czwartej zapadła w drzemkę i zdawało jej się, że usłyszała telefon. Była tak zaspana, że z truden 202 słuchawkę. Nikt z domowników się nie pokwapił, żeby ten telefon odebrać. - Halo. Jej głos wydobywał się spod prześcieradła, robiła wrażenie niezbyt przytomnej. Nikt się nie odezwał, już miała odłożyć słuchawkę, kiedy usłyszała głos. W pierwszej chwili nie poznała, ale już w chwilę potem wiedziała, że to Bili, tylko nie miała pojęcia, dlaczego dzwoni. Chyba pracował. Na dworze było jeszcze ciemno, popatrzyła na zegarek. Pokazywał szóstą trzydzieści rano. - Cześć. Starał się usilnie okazywać niefrasobliwość. Ona po koszmarach poprzedniego dnia czuła się jak sponiewierany jeździec na rodeo. Była wyczerpana. - Pomyślałem, że zadzwonię, by życzyć ci wesołych świąt. - Wesołych świąt. Ale czy to nie było wczoraj? - Taak. Chyba coś przegapiłem. Ale byłem bardzo zajęty. Jak Jamie? - Chyba świetnie. Śpi. Przeciągnęła się, by się rozbudzić. Ciekawa była, dlaczego do niej dzwoni. Jak na tak wczesną porę wydawał się bardzo rozmowny. - Byłeś dla niego bardzo miły w szpitalu. Dziękuję. - To miły dzieciak i lubię go. Nastąpiła długa cisza, Liz prawie zasypiała, ocknęła się gwałtownie, przerażona, czy nie powiedziała czegoś głupiego, aYeTSift wy&awa* ś\ę. •zamyślony. K potem lapytaY. - Jak tam święta? Zapytał, choć potrafił to sobie wyobrazić. Przez cały dzień o niej myślał, martwił się o nią i o dzieci i właśnie dlatego w końcu zadzwonił. I jeszcze z wielu innych powodów, nie wszystkich jednakowo zrozumiałych. - Gorzej niż oczekiwałam - odpowiedziała szczerze. -Jak operacja na otwartym sercu bez znieczulenia. - Przykro mi, Liz. Myślałem, że tak właśnie będzie. Ale przynajmniej już po wszystkim. - Do następnego roku - powiedziała ponuro. By! zupełnie rozbudzona i wspomnienie minionego dnia prawiało ją o dreszcze. - Może w przyszłym roku będzie lepiej. - Nie spieszy mi się, żeby się o tym przekonać, l rok, zanim się otrząsnę po tych świętach. A ty co roi - Pracowałem. - Tak myślałam. Pewnie byłeś zajęty. - Bardzo. Ale dużo o tobie myślałem. Wahała się przez chwilę, a potem skinęła głową, w ciemności i myśląc o nim. - Ja też o tobie myślałam. Przykro mi, że tak się ws ko poplątało. Nie wiem dlaczego, ale chyba nie t jeszcze gotowa, a dzieci zachowały się strasznie. - A ja wpadłem w panikę - przyznał. - Nie wyka; się szczególną dojrzałością. - Nie jestem pewna, co ja bym zrobiła. Powiedziała to uprzejmie, choć wiedziała, że or pewno by wróciła, próbowałaby jakoś załagodzić syt; On tego nie zrobił. Ale tego mu nie powiedziała. - Brakowało mi ciebie - wyznał tęsknie. Zrozumiał to, kiedy zobaczył ją i Jamiego w szp Od tej pory prześladowała go myśl o niej. Musia dzwonić. - Ja też o tobie myślałam. To był bardzo długi mię; powiedziała miękko. - "La &ug\ - pTzyznaY -Musimy V\edys pb)sc na < - Bardzo chętnie. Zastanawiała się, czy rzeczywiście ją zaprosi. P był zmęczony, czuł się samotny, a może właśnie jego pacjent czy poruszyła go myśl o Bożym Naród; Nie wyczuwała, by chciał do niej wrócić. Uznała w k że jest samotnikiem i że najlepiej się z tym czuje. - A może dzisiaj zjedlibyśmy obiad? To pytanie ją zaskoczyło. - Dzisiaj? Naturalnie, ja... - W tym momencie pr 204 mniała sobie, że miała iść z dziećmi na łyżwy. - Obiecałam, że zabiorę dzieci na łyżwy. Może umówimy się potem na kawę? - Prawdę mówiąc, myślałem o obiedzie. Był wyraźnie zawiedziony. - A jutro? - Jutro pracuję. Uśmiechnęła się, uświadomiwszy sobie, że pertraktują w sprawie randki za piętnaście siódma rano. - A teraz? - spytał rzeczowo. - Teraz? Masz na myśli, w tej chwili? - Jasne. Mam w samochodzie prowiant, to nam wystarczy. - Gdzie jesteś? - Zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem się nie upił. Wydawał jej się lekko szalony. - Prawdę mówiąc, jestem na twoim podjeździe - odparł lekko. Wyskoczyła z łóżka ze słuchawką przy uchu i wyjrzała przez okno. Na podjeździe stał stary mercedes z wygaszonymi światłami. - Co ty tu robisz? Podniósł głowę i pomachał jej ręką z telefonem komórkowym. Zachichotała. - Kochani cię. Patrzyła na niego z okna, gdy to mówił. - Ja też cię kocham - powiedziała miękko. - Dlaczego nie wejdziesz? - Przyniosę obiad. - Wystarczy, że sam przyjdziesz. Zaraz schodzę, nie dzwoń do drzwi. Odłożyła słuchawkę i zbiegła na dół, żeby mu otworzyć. Zobaczyła, jak wysiada z samochodu i mocuje się z czymś dużym i nieporęcznym na tylnym siedzeniu, co zajęło mu około minuty. A potem ruszył w jej stronę i zobaczyła, że niesie latawiec, który sam zrobił. Wszedł z nim do domu. - Po co ci to? Cała sytuacja była kompletnie absurdalna. Ten t< zaproszenie na obiad, wizyta, latawiec. Ale koch i była tego świadoma, gdy patrzyła na niego. Wie o tym od miesięcy. - To dla Jamiego - powiedział po prostu. Zostawił latawiec w przedpokoju, a potem stał, p na nią, a w jego oczach malowały się wszystkie uc jakie do niej żywił. Nie musiał niczego mówić. - Kocham cię, Liz. Megan miała rację. Byłem głu i brutalem. Powinienem był wrócić tu następnego ale byłem zbyt wielkim tchórzem. - Ja też. Ale chyba zrozumiałam to wcześniej i To był cholernie długi miesiąc. - Musiałem zrozumieć, jak bardzo za tobą tę I wróciłem. Jeśli mnie chcesz. - Chcę - wyszeptała i nagle wyraźnie się stro A co z dziećmi, wytrzymasz z nimi? - Będę się bardzo starał. Przyzwyczaję się do a jeśli Megan będzie mi zatruwała życie, założę jej g usta. To powinno wystarczyć. Roześmiała się, a on wziął ją w ramiona i pocą Obydwoje podskoczyli na dźwięk głosu za plecami. - A co to takiego? - Jamie wskazywał na przynif przez Billa latawiec. - Twój latawiec. Uznałem, że masz więcej czasu i żeby go puszczać. Pokażę ci, jak się to robi. - O rety! - Jamie skoczył prosto w objęcia Billa, czym o mało nie przewrócił matki. - Czy jest napi mój? - Jak najbardziej. Jamie popatrzył na niego podejrzliwie. - A co ty tu robisz? Myślałem, że jesteś wścieli mamę i na Megan. - Byłem, ale już mi trochę przeszło. - Na mnie też byłeś wściekły? - pytał dalej J 206 trzymając ramę latawca. Przypominał obraz Norr Rockwella. - Nigdy. Na ciebie nigdy nie byłem wściekły, l już nie wściekam się na nikogo. - To dobrze. Czy możemy zjeść śniadanie? - Zv się do matki. - Za chwilę. Kiedy to mówiła, na górze odezwały się jakieś \ a Megan zawołała: - Kro jest na dole? - Ja - odpowiedziała Liz. - I Bili, i Jamie. - Doktor Bili? Megan wydawała się zaskoczona, Liz słyszała też Petera, Rachel i Annie. Obudzili cały dom. - Głupiec i brutal Bili - dodał Bili. Megan schodziła ze schodów powoli z głupim u: szkiem. - Przepraszam - mówiąc to patrzyła Billowi p w oczy. - Ja też - odpowiedział z uśmiechem. - Lepiej zjedzmy śniadanie - przypomniał zno\\ mię. - Zrobię naleśniki - zaproponowała Liz, patrząc r la. Uśmiechnęli się do siebie i pocałowali się. - W twoim domu dużo się dzieje - skomentować za nią do kuchni. - Tylko czasami. Ale zawsze możesz wpaść na o powiedziała, wyjmując patelnię do naleśników. - Miałem zamiar zostać - wyszeptał do niej. - Popieram ten pomysł - odparła ciepło, zwraca w jego stronę. - Ja też. Wziął Jamiego na ręce i posadził sobie na ramio - Prawdę mówiąc, popieram go absolutnie. Odwrócił się powoli w stronę drzwi i zobaczył, że się do niego uśmiecha. 208