Staveley Brian - Kronika Nieciosanego Tronu (0.5) - Czaszkowiercy
Szczegóły |
Tytuł |
Staveley Brian - Kronika Nieciosanego Tronu (0.5) - Czaszkowiercy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Staveley Brian - Kronika Nieciosanego Tronu (0.5) - Czaszkowiercy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Staveley Brian - Kronika Nieciosanego Tronu (0.5) - Czaszkowiercy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Staveley Brian - Kronika Nieciosanego Tronu (0.5) - Czaszkowiercy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Dla Jo, która porządkuje moje notatki
Strona 4
Strona 5
Podziękowania
Jak zwykle, bardzo wdzięczny jestem wszystkim, którzy
w szerszym lub węższym zakresie przyczynili się do powstania tej
książki. Powiadają, że trzeba całej wioski, żeby opowieść wyszła
ciekawie. Obawiam się jednak, że gdybym zaczął wymieniać
wszystkich jej mieszkańców, to nigdy bym nie skończył. Jest jednak
pięcioro takich, którzy przeczytali cały manuskrypt, do tego
wielokrotnie. Suzanne i Gavin Bakerowie tworzą wspaniały zespół
matka–syn, niezmordowanie czytając kolejne wersje, hojnie
szafując pochwałami, lecz nie szczędząc też wnikliwej i uczciwej
krytyki. Zawsze byłem zdania, że lepiej być pisarzem mającym
więcej szczęścia niż talentu, a ja, jak się okazało, jestem
największym szczęśliwcem, bo moją agentką jest Hannah Bowman,
a redaktorem Marco Palmieri. A wreszcie książka ta, jak wszystkie
pozostałe, nie powstałaby bez Johanny Staveley, która wierzyła
w nią i we mnie bardziej niż ja sam.
Strona 6
Prolog
Nigdy nie zamierzałam opowiadać tej historii. Myślałam, że przed
laty, odchodząc w końcu od ciebie, zabrałam ją ze sobą. Myślałam,
że skoro przydarzyła się ona mnie, że skoro na pozór byłam
w centrum wszystkich zdarzeń, to jest ona moją opowieścią, ale
z opowieściami jest inaczej. Opowieść tylko częściowo należy do
opowiadającego i nawet najbardziej szalone wymysły wymagają
udziału słuchacza, a ta opowieść nie została wymyślona. Jest
prawdziwa – przynajmniej na tyle bliska prawdy, na ile zdołałam
zbliżyć się do niej po tak wielu latach – i są w niej także inne
postacie. Historia ta należy również do nich, lecz skoro już nie żyją,
a pozostałam tylko ja, to moim zadaniem jest jej odtworzenie.
Jesteś jedyną osobą, która tam była i przeżyła to wszystko aż do
końca, nie wiedząc jednak, o co naprawdę chodzi. Nie było to
wówczas możliwe. Powinnam była powiedzieć ci o tym już dawno,
ale dopiero znacznie później zrozumiałam, że ta historia jest także
w tej samej mierze twoją historią.
Przybyłam do Dombângu z powodu miłości.
I owszem, również po to, żeby zabić siedem osób w czternaście
dni, ale nie martwiło mnie to. Dorastałam w miejscu, gdzie kobiety
noszą kaftany z wszytymi pod spodem sztyletami, gdzie każdy
kapłan ma przy sobie tuzin noży i stalowe igły, tak cienkie, że
można wbić je do mózgu tuż przy gałce ocznej i wyciągnąć, nie
zostawiając śladu. Widziałam, jak moi towarzysze, inni kapłani,
Strona 7
umierali od stali i ognia, czasem bardzo prędko, skacząc ze szczytu
skalnych, piaskowcowych urwisk, a czasem wolno, na skutek
postępującego odwodnienia. Gdy miałam piętnaście lat, znałam już
tysiące niezawodnych sposobów posyłania mężczyzn i kobiet do
mego boga. Moim problemem nie były kwestie pobożności
i umiejętność składania ofiar.
Była nim miłość. Miłość to sprawa niełatwa. Gdy skończyłam
dwadzieścia pięć lat, miałam już kochanków, zaznałam wiele
radości, spędziłam wiele długich nocy na odludnych szczytach,
ucząc się swego ciała, sama lub w czyichś gorących objęciach.
Miłość mi jednak umykała.
Komuś niewtajemniczonemu nie wyda się to dziwne. Jakżeby
miłość, mógłbyś zapytać, miałaby się zrodzić w kamiennym sercu
czaszkowiercy? Czy noże Ananshaela mogą znać miłość?
Nie czuję się urażona. Dla większości ludzi mój bóg – podobnie
jak śmierć, którą sprowadza – jest tajemnicą i potwornością. Nie
byłeś w Rassamburze, nie słyszałeś naszych chórów w czasie nowiu
księżyca, nie kosztowałeś słodkich owoców naszych drzew
rosnących przy murach z piaskowca. Skąd miałbyś wiedzieć
cokolwiek o kobietach i mężczyznach zwanych czaszkowiercami?
Skąd miałbyś wiedzieć, jeśli nie ode mnie?
Zacznijmy może od samego słowa. To nie tak.
Nie przysięgam na czaszki, nie na nie, nie im, nie w ich
obecności. Prawdę mówiąc, od lat nie widziałam czaszki. Być może
kawałek zakrwawionej kości w otwartej ranie na głowie, ale
prawdziwej czaszki, z wielkimi oczodołami i bez żuchwy? Co, na
miłość boga, miałabym począć z czaszką?
„Picie krwi niewinnych dzieci” wydaje się najbardziej
Strona 8
rozpowszechnionym przekonaniem, wyjaśnię więc również i to
nieporozumienie: nie pijam krwi dzieci, ani tych winnych, ani
niewinnych. Nie pijam krwi ludzi ani zwierząt. Kiedyś, w Sia,
jadłam kiełbasę zrobioną z krwi, grubą czarną kiszkę ułożoną na
górce ryżu, ale zjadłam ją ze zwykłego talerza, a nie z czaszki,
i wszyscy wokół mnie jedli wtedy to samo.
Powinnam również wyjaśnić, że nie zażywam kąpieli w kotłach
napełnionych krwią. Wystarczająco umażę się krwią na świecie,
pracując dla mego boga. Kąpiel ma na celu przede wszystkim
zmycie z siebie tej krwi. Kapłani boga śmierci kąpią się w gorącej
wodzie, podobnie jak wszyscy zdrowi na umyśle ludzie po obu
stronach Ancazu. Tam, w Rassamburze, wlewam do wody wrzący
napar z jaśminu i szałwii. Lubię być czysta.
I jeszcze parę wyjaśnień, w dowolnym porządku:
Nie noszę ubrań zrobionych z ludzkiej skóry. Wolę jedwab, choć
krew łatwiej sprać z wełny.
Nigdy nie pieprzyłam zmarłego. Nie wiem, kto się włóczy
w poszukiwaniu erekcji u wisielców, ale zapewniam cię, że nie ja.
Większość mężczyzn jest wystarczająco onieśmielona w łóżku bez
dodatkowego hamulca w postaci śmierci. Lubię moich kochanków,
tak jak lubię moje kąpiele – ciepłych, czystych i, jeśli to możliwe,
ładnie pachnących, choć przyznam, że w ostatnich dwóch sprawach
gotowa jestem na pewien kompromis.
Rozumiem oczywiście, jak ludzie popełniają tego rodzaju błędy.
Kiedy widzisz czaszkę albo beczkę pełną krwi, to z dużym
prawdopodobieństwem możesz założyć, że przeszedł tędy mój bóg,
uśmiercił jakąś istotę, po czym zniknął. Podobnie jak silny wiatr,
który wzbija pył i gnie gałęzie, Ananshael pozostawia na swojej
Strona 9
drodze krew i czaszki, ale krew i czaszki nie są śmiercią – nie
bardziej niż zgięta gałąź jest wiatrem.
Śmierć opiera się wszelkim porównaniom. Tego właśnie się
nauczyłam podczas pierwszego roku spędzonego w Rassamburze.
Mówienie, że śmierć jest jak kraj leżący za morzem albo jak
niekończący się krzyk, to nieporozumienie. Śmierć nie przypomina
niczego. Nie ma żadnego rzemiosła dającego się porównać ze sztuką
Ananshaela. Najprawdziwszą odpowiedzią na jej tajemnicę
i majestat jest milczenie.
Z drugiej jednak strony zachowywanie milczenia pobudza
fantazję ludzi niewtajemniczonych – czaszki wypełnione krwią,
cmentarne orgie, niemowlęta zwisające w świetle świec
z piwnicznych sklepień – a więc być może jakaś niedoskonała
analogia jest jednak lepsza od zupełnego milczenia.
Weźmy winogrono.
Fioletowa skórka jest lekko matowa, jakby była zaparowana lub
zamglona. Przetrzyj ją, lub nie, a potem włóż do ust. Miąższ jest
jędrny pod chłodną, gładką powierzchnią. Jeśli poczujesz coś
w rodzaju ekscytacji, przestań. Zacznij wyobrażać to sobie od nowa.
Winogrono to winogrono. Wyobrazisz to sobie właściwie albo nic
z tego nie będzie.
I dalej. Jak winogrono smakuje?
Winogrono smakuje jak winogrono? Oczywiście, że nie. Zanim je
rozgryziesz, nie ma żadnego smaku. Równie dobrze mogłoby być
wyłowionym jesienią z zimnej rzeki i włożonym do ust kamykiem:
gładką, chłodną kulką, stawiającą opór, pozbawioną zapachu.
W nieskończoność mógłbyś trzymać ją między podniebieniem
a językiem, czując tylko lekki posmak soku w maleńkim punkcie,
Strona 10
gdzie została oderwana od łodyżki.
Jesteś jak to winogrono – pulchny bogatą, śliską słodyczą,
przepełniony czerwonym, wilgotnym życiem. Prawda o życiu jest
prawdą tego winogrona: ujawni się, gdy szczęki się zacisną, gdy
skórka pęknie, a chłodny miąższ tryśnie na język. Bez tej chwilowej
destrukcji winogrono pozostaje gładkim, barwnym kamykiem. Bez
wcześniejszej wiedzy kobiety, która trzyma je w dłoni, bez jej
przeczucia, zanim jeszcze trafi ono między jej wargi, co kryje się
pod przeżutą skórką i słodyczą zawartego w niej życia, winogrono
nie miałoby smaku.
Jeśli wierzyć kronikom, Csestriimowie i Nevariimowie byli
takimi właśnie nieśmiertelnymi kamieniami, niezdolnymi do
radości – ani do jej odczuwania, ani do jej dawania. Oczywiście mój
bóg był jeszcze młody, gdy oni chodzili po ziemi, a jego moc
mniejsza w czasach, gdy zostali stworzeni, bo przez tysiące lat
unikali jego dotyku. Mogliby tak trwać w nieskończoność –
nieśmiertelni z wyjątkiem tych rzadkich przypadków, gdy ich ciało
ulegało zniszczeniu na skutek przemocy i mój bóg mógł pochwycić
ich w palce – ale Csestriimowie przeliczyli się z siłami. W swym
suchym, pustym pragnieniu katalogowania świata i poznawania go
w celu podporządkowania swojej władzy zepchnęli Nevariimów za
daleko i Nevariimowie na nich uderzyli.
Przegrali. Csestriimowie starli ich z powierzchni ziemi. Lecz mój
bóg nauczył się wiele podczas tego konfliktu i po długich
tysiącleciach, które nastąpiły potem, wzmocnił się znacznie. Stał
się wystarczająco silny, by w czasie, gdy pojawiliśmy się my –
ludzie wędrujący po surowej, niewdzięcznej ziemi – umiał już
unicestwiać nas jednym pstryknięciem palców. Nigdy nie nauczył
Strona 11
się tej sztuczki w odniesieniu do Csestriimów, ale nie miało to już
znaczenia. To my przychodziliśmy mu z pomocą, rozcinając
nieśmiertelne ciała naszym spiżem i wpuszczając go do środka.
Csestriimowie byli kamieniami, ale niszczyliśmy ich i usuwaliśmy,
tak samo jak oni usunęli kiedyś Nevariimów.
My nie jesteśmy kamieniami. Nasza ludzka skóra jest cienka,
a pod nią pulsuje życie. A śmierć? Bóg, któremu służę? On jest
zaciśniętymi na nas szczękami, obietnicą słodkiego, świeżego
unicestwienia, bez którego nie byliśmy niczym więcej niż gładkimi
kamykami.
Moi bracia i siostry w wierze rozumieją to lepiej niż większość
ludzi. Poświęcamy życie tej prawdzie. A w murach Rassamburu nie
brakuje radości, przyjemności, muzyki oraz, a jakże, miłości.
Widywałam starsze pary, jak zstępowały, trzymając się za ręce,
z wysokich, krwistoczerwonych urwisk, złączone nawet w chwili
swego unicestwienia. Widywałam, jak żony nalewały mężom
zatrutej herbaty i same przystawiały im czarkę do drżących ust,
ofiarowując ostateczne uwolnienie od cierpień tej czy innej choroby,
gdy ból stawał się nie do zniesienia. Byłam świadkiem, jak
z radosnym wyrazem twarzy wymykały się w ustronne miejsce
młodsze pary, i sama nieraz czułam echo tego uczucia w sobie,
jakieś ekstatyczne drżenie szczęścia, gdy moje usta stykały się
z innymi ustami.
Nie była to jednak miłość.
Nie martwiło mnie to szczególnie. Byłam młoda, silna,
wzmocniona własnym poświęceniem i braterstwem moich braci
i sióstr. Miłość była przyjemną myślą, czymś odkładanym na
później, czego doświadczę powoli, gdy przestanę być młoda.
Strona 12
A potem przyszła Próba, a wraz z Próbą pieśń.
Mój bóg jest wielkim miłośnikiem muzyki. Nie utrwalonych,
statycznych, skończonych form malarstwa czy rzeźby, ale muzyki.
Muzyka jest nierozerwalnie związana z własnym unicestwieniem.
Każda nuta jest oparta na śmierci tych, które ją poprzedzają.
Spróbuj zachować je wszystkie, a otrzymasz chaos, kakofonię,
hałas. Pieśń, tak jak życie, polega na ulatywaniu, zanikaniu, na
wiedzy, już w chwili rozpoczęcia, że nastąpi koniec. A ze wszystkich
urozmaiconych form muzyki – skrzypiec, bębnów, harf i rogów,
posępnych lub radosnych – Ananshael najbardziej kocha ludzki
głos, brzmienie instrumentu, który śpiewem wyraża świadomość
własnej skończoności.
Nic dziwnego, że Próba obejmująca cały mój dotychczasowy
trening zaczynała się od pieśni, ale ze wszystkich pieśni słyszanych
w Rassamburze tę jedną trzymano w tajemnicy przede mną i przed
wszystkimi uczniami aż do samej Próby. Posłuchaj, a sam
zrozumiesz gwałtowność mojej nagłej potrzeby miłości:
Ten, kto ma rację, i ten, kto nie,
Śpiewak schwytany w pieśni sieć,
Oddajże ich, oddaj na koniec
W jego milionopalce dłonie.
Oddaj mu tego, co śmierć zadaje,
Odciętego od życia, gdy tchu mu nie staje.
I matkę nowym życiem brzemienną.
Znajdź dla niej dobroć w najostrzejszym nożu.
Oddaj mu też tego, co jest imion dawcą;
Strona 13
W jego włościach słów szukać daremno.
A gdy już w jego rękach znajdą się bezpiecznie,
Zostanie jeden jeszcze,
Zostanie jeden jeszcze –
Oddaj bogu człowieka, który sprawił, że
Twój umysł i ciało miłością się rozśpiewały,
A który nigdy już nie wróci.
Nie wiem, kto skomponował muzykę, ale ta pieśń jest doskonała,
polifoniczna, gdzie jeden ton jest nagim ostrzem, a drugi ciepłą
skórą na chwilę przedtem, zanim się rozstąpi. Ela i Kossal
zaśpiewali ją dla mnie – wypadło na nich, że stali się moimi
Świadkami w Sali Wszystkich Końców, wysoko sklepionym
sześcianie z piaskowca o szerokości zaledwie dwunastu kroków.
Tak naprawdę w mniejszym stopniu była to sala, a bardziej pokój.
Dwie potężne świece oświetlały pomieszczenie, jak białe kolumny
grubości mojego uda, umieszczone w osadzonych w ścianie
kinkietach. Nie było żadnych ołtarzy. Ich giętkie ciała były
ołtarzami, muzyka ich ofiarą, wypełniającą skromnie oświetlone
pomieszczenie, aż zdawała się płynna. Śpiewana gardłowym,
pełnym głosem, bez ozdobników, była jak stare żelazo.
Rozpłakałam się, słuchając ich. Przede wszystkim z powodu piękna
tego śpiewu, a jeszcze bardziej, gdy zrozumiałam, co znaczy:
musiałam ponieść porażkę. Już ją poniosłam, gdy zabrakło mi
oddania w tym wielkim ćwiczeniu, które ledwie się zaczęło.
Pieśń była w istocie listą tych, których każdy uczeń musi oddać
bogu, zanim zostanie pełnoprawnym kapłanem Ananshaela. Od
Strona 14
pierwszej do ostatniej ofiary przyszła kapłanka miała zaledwie
czternaście dni. Czternaście dni na siedem ofiar. To nie takie znów
trudne dla kogoś, kto został wychowany i wyćwiczony
w Rassamburze, ale niemożliwe dla kogoś, kto – tak jak ja – nigdy
nie był zakochany.
Słowa brzmiały mi w uszach jeszcze długo po zakończeniu pieśni:
Oddaj bogu człowieka, który sprawił, że twój umysł i ciało miłością
się rozśpiewały.
Ela pierwsza zauważyła moje zmieszanie, ale źle je zrozumiała.
– Wiem – powiedziała, kładąc łagodnie mocną dłoń na moim
ramieniu. Jej palce były ciepłe w chłodnym powietrzu nocy. Nawet
bez nut jej głos wciąż brzmiał jak pieśń. – Wiem.
Kossal odwrócił się ku świecom. Ich bliźniacze płomienie były
w pomieszczeniu jedynym źródłem światła, a on już niemal je
zgasił, sięgając bezlitosnymi palcami do pierwszego knota.
– Daj jej jeszcze chwilę, stary koźle – powiedziała Ela.
Kapłan zatrzymał się i odwrócił. Pomimo swego wieku nie był
przygarbiony. Ze swoją wysoką, żylastą sylwetką wyglądał na
człowieka o czterdzieści lat młodszego, choć jego twarz – oliwkowa
karnacja pod siwiejącym zarostem – sprawiała wrażenie wykutej
w kamieniu, gdzie każda zmarszczka i linia wcinała się głęboko
w ciało. W każdym oku migotał, ostry jak igła, płomień świecy.
– Może mieć tyle chwil, ile zechce. Ale w ciemności.
– A co, jeśli zechce trochę światła?
Kossal oderwał wzrok od Eli i przyjrzał mi się uważnie,
pogwizdując bezgłośnie przez szparę w zębach.
– Skoro chce zostać kapłanką, powinna przywyknąć do odrobiny
ciemności. Poza tym marnujemy wosk.
Strona 15
– Marnujemy coś więcej niż wosk – odparła Ela. – Zdmuchnę
świece, gdy będziemy wychodzić.
Starszy mężczyzna przyglądał mi się przez jedno uderzenie serca
dłużej, po czym spojrzał znowu na świece, jakby tam mógł znaleźć
odpowiedź, wreszcie pokręcił głową.
– To, że ty i ja pracujemy razem, Elo Timarno, jest dla mnie
nieodgadnioną tajemnicą.
Śmiech Eli zabrzmiał jak srebrny dzwoneczek. Widziałam już,
jak rozbijała pięścią gruby blok suszonej w słońcu gliny, jak
chwytała za rogi umierającego kozła i skręcała mu kark, ale
używała swojej siły z umiarem. Węzły mięśni i ścięgien rysujące się
pod jej brązową skórą sprawiały wrażenie stworzonych raczej do
swobodnego ruchu i skoków, a nie do walki. Wszystko w niej
wyglądało lekko: jej włosy – wir zbitych, czarnych pukli – zdawały
się sprężynować z każdym poruszeniem; jej ręce podrywały się
nieustannie w górę, gdy gestykulowała, debatując nad taką czy
inną kwestią; nawet jej usta zdawały się balansować bez przerwy
na krawędzi uśmiechu.
– Nadal pracujemy razem – odpowiedziała kapłanowi, mrugając
do mnie porozumiewawczo – dlatego, że masz słabość do młodych
kobiet.
Kossal chrząknął.
– Śmieszna rzecz, ale z ludźmi już tak jest: daj im dość lat,
a przestaną być młodzi.
– A ileż to lat – odezwała się Ela, rozkładając ręce, jakby
oferowała starszemu kapłanowi uścisk albo zapraszała go do
zadania ciosu – na to trzeba, twoim zdaniem? – Przechyliła głowę
i odsłoniła w uśmiechu zęby, które zalśniły bielą w świetle świec. –
Strona 16
Czy już przestałam być młoda? – zapytała i obróciła się wolno
w miejscu, wdzięcznie jak tancerka, zatrzymując się na chwilę, gdy
zwrócona była doń plecami, a potem kończąc obrót.
Kossal nie spuszczał z niej oczu. Jego spojrzenie było szczere,
otwarte, oceniające, ale zupełnie wyzute z pożądania. Pomyślałam,
że bardzo bym chciała, aby ktoś patrzył na mnie w taki sposób: nie
tylko patrzył na mnie, ale też widział. Jednakże oczy kapłana
zajęte były tylko starszą kobietą.
– Jeszcze nie – ustąpił w końcu.
Ela uśmiechnęła się. Oboje stali spokojnie, ale przeciąg szarpał
płomieniami świec, sprawiając, że nasze cienie drżały.
– Cieszę się. Nie potrafię opisać, jak bardzo by to było
deprymujące, gdybyś w wieku siedemdziesięciu lat był młodszy niż
ja w wieku lat trzydziestu pięciu.
Kossal pokręcił głową.
– Już dawno temu przestałem być młody. Nigdy to do mnie nie
pasowało.
– Pozwól, że to ja będę oceniała, co do ciebie pasuje.
Starszy kapłan chrząknął ponownie, po czym zwrócił się do mnie:
– Dam ci pewną radę, moje dziecko. Może ci się kiedyś przydać,
oczywiście jeśli nie będę zmuszony zabić cię na koniec twojej Próby.
Ela wciąż obejmowała moje ramię. Konspiracyjnie mnie
uścisnęła, a potem pochyliła się do mego ucha i kpiącym tonem
szepnęła:
– Udawaj, że słuchasz. Jego rada jest okropna, ale jest
szczęśliwy, mogąc jej udzielić.
Kossal nie zwrócił uwagi na tę kpinę.
– Kiedy oddasz bogu człowieka, który sprawił, że twój umysł
Strona 17
i ciało miłością się rozśpiewały, upewnij się, że robisz to jak należy.
W przeciwnym razie – ciągnął dalej, wskazując ruchem głowy na
Elę – ona się zjawi i będzie cię dręczyć do końca życia.
– Jak powiedziałam – mruknęła Ela na tyle głośno, by Kossal ją
usłyszał – jego rada jest okropna. Przechodził swoją Próbę dziesięć
lat przed moimi narodzinami.
– Powinienem był poczekać – powiedział na poły do siebie,
pokręcił głową i ruszył w stronę drzwi.
Ruchem tak szybkim, że uświadomiłam go sobie dopiero po
chwili, Ela odstąpiła ode mnie i obróciła się błyskawicznie ku
kapłanowi, wymierzając mu dla zabawy niskie uderzenie między
żebra. Była szybka, tak jak wszystkie kapłanki w Rassamburze, ale
to nie jej szybkość mnie zadziwiła, lecz doskonała łatwość, z jaką
Kossal zablokował cios, chwytając ją za przegub i zatrzymując jej
wyprężone palce kilka cali od swego boku. Ela spojrzała w dół na
swoją rękę, potrząsnęła z żalem głową, uśmiechnęła się, a potem
wychyliła, by delikatnie ucałować go w czoło.
– Naprawdę udusiłbyś mnie w łóżeczku? – zapytała.
Słowa były ciepłe, intymne, jakby zapomniała o mojej obecności.
– Byłoby łatwiej – odparł Kossal, puszczając jej nadgarstek.
– Łatwiej niż co?
Starszy kapłan tylko pokręcił głową.
– Zgaś potem świece. Trochę światła to miła rzecz, ale gdy wosk
się skończy, to i światła nie będzie.
Kossal odszedł w noc, a cedrowe drzwi cicho zamknęły się za
nim. Ela patrzyła na nie przez chwilę, ściągnąwszy wargi, jakby
zamierzała zagwizdać kilka nut jakiejś starej melodii. Wyglądała
na zupełnie zrelaksowaną, ale widziałam, jak pulsowanie żyły na
Strona 18
szyi pokazuje uderzenia jej serca; nie były bardzo szybkie, ale
szybsze niż przedtem. Również jej oddech był szybszy, a pierś
wznosiła się i opadała pod szatą, być może na skutek krótkiej walki
z Kossalem, a może z innego powodu – nie wiedziałam.
– On cię kocha? – zapytałam głupio.
Odwróciła się do mnie z uśmiechem.
– Ten stary wariat nie wie najprostszej rzeczy o miłości.
– Ale kiedyś musiał.
– Kiedyś? – Kapłanka przechyliła na bok głowę, a potem
potaknęła. – Ach, chodzi o jego Próbę.
– Zdał. A to oznacza, że kogoś pokochał. Musiał kochać.
Ela skinęła głową.
– Zapewne. – Po czym znowu objęła mnie ramieniem. – Dość
gadania o nim. Jest już do połowy w rękach Ananshaela. A ty
właśnie tym się martwisz, prawda? Złożeniem bogu ostatniego
daru?
Zawahałam się. Prawda sprawiła, że poczułam się mała.
Kapłanka obróciła mnie, aż stanęłam z nią twarzą w twarz.
Wciąż trzymała rękę na moim ramieniu, a drugą uniosła mój
podbródek, aż spojrzałam prosto w jej ciemne oczy. Mgła jej włosów
przechwytywała światło świec i zdawało się, że jej włosy się żarzą,
podczas gdy twarz pozostawała w cieniu. Była ode mnie tylko parę
cali wyższa, ale w tym momencie równie dobrze mogłam być małą
dziewczynką, która zapuściła się w labirynt nieznanych emocji.
– One zawsze są trudne – powiedziała. – Ostatnie wersy pieśni.
Nawet kapłani Ananshaela zapominają czasem, że należymy do
niego. Miłość zaś jest zwodniczą i urzekającą boginią. Sprawia, że
zaczynasz wierzyć.
Strona 19
– Miłość… – zaczęłam, lecz zaraz przerwałam, niezdolna wydusić
z siebie więcej niż te dwie sylaby.
Ela skinęła głową.
– Ktokolwiek to jest, wydaje ci się, że możesz go zachować. Albo
ją. – Musnęła kciukiem mój podbródek, obrysowując jego kształt. –
Nie możesz.
Nagle było tego za wiele. Mogłam tylko kręcić głową, a gorące łzy
popłynęły mi z oczu, gdy otworzyłam cedrowe drzwi i wyszłam
w chłód nocy, porzucając ciepłe światło bliźniaczych świec dla tego
innego, starszego i zimniejszego światła niezliczonych gwiazd
rozproszonych nad głową. Wszędzie wokół mnie lśniły w świetle
księżyca blade piaskowcowe mury sal i domów Rassamburu.
Kobiety i mężczyźni przechadzali się między nimi, parami lub
w małych grupkach, rozmawiając, śmiejąc się lub milcząc. Z dala
dobiegały mnie okruchy jakiejś pieśni. Nie zwracałam na to
wszystko uwagi i szłam przed siebie tak długo, aż nie mogłam już
zrobić kroku, do samej krawędzi płaskowyżu, gdzie jedynym
wyborem było stanąć lub spaść.
Ze skraju urwiska patrzyłam w dół na wielką przepaść
otaczającą cały Rassambur. Bywałam już oczywiście po drugiej
stronie. Urodziłam się po tamtej stronie, wychowywano mnie tam,
aż skończyłam dziesięć lat, a przez piętnaście lat, które nastąpiły
potem, dziesiątki razy przechodziłam przez cienkie piaskowcowe
przęsło łączące Rassambur z górami i resztą świata. Pomimo całej
samotności naszej fortecy nasza żarliwa wiara jest bardziej
ekumeniczna niż monastyczna. Gdzie są ludzie, tam jest też nasz
bóg, kroczący cicho zarówno przez marmurowe korytarze władzy,
jak i cuchnące zaułki, zaglądający do samotnej chaty na leśnej
Strona 20
polanie, do rojnego portu i do wojskowego obozu pełnego żołnierzy.
Jego sprawiedliwość jest absolutna, a my, jako urzędnicy tej
sprawiedliwości, musimy bywać w świecie. Na każdy rok spędzony
w Rassamburze spędziłam jeden rok poza nim, czasem na zachód
od Ancazu, czasem na wschód, lecz zawsze żyłam między ludźmi,
poznając ich zwyczaje, nadzieje, lęki i potrzeby. Nieobce mi są Sia
i Wolny Port, poznałam kręty labirynt Uvashi-Ramy oraz małe
miasteczko na wschodnim brzegu Zielonej Katarakty. Miałam
przyjaciół, znajomych oraz kochanków na dwóch kontynentach,
a jednak…
Nie słyszałam, kiedy nadeszła Ela, bo poruszała się zbyt cicho,
ale wyczułam jej zapach – woń jaśminu i dymu – w chłodzie
górskiego pustkowia. Stała pół kroku za mną. Gdy przemówiła, jej
głos zdawał się zawisać w otaczającym mnie powietrzu.
– Można by pomyśleć, że powinnam już do tego przywyknąć –
mruknęła.
W jej głosie pobrzmiewały ciepło i humor, którego nie pojęłam.
– Przywyknąć do czego?
– Do mojej własnej tępoty.
Pokręciłam głową, ale nie odwróciłam się.
– Nie rozumiem.
– Nie – odrzekła Ela. – Rozumiesz doskonale, przynajmniej
w tym, co dotyczy twojego własnego… kłopotliwego położenia. Nie
dostrzegłam tego. – Zaśmiała się cicho. – Życie nas oślepia, a ja
zawsze zakochiwałam się tak łatwo.
Odetchnęłam długim, nierównym westchnieniem i zapatrzyłam
się w głąb przepaści. Patrzenie w otchłań przywracało w jakiejś
mierze równowagę ducha. Nasuwało cudowną myśl o milionopalcej