podróżniczka
Szczegóły |
Tytuł |
podróżniczka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
podróżniczka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie podróżniczka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
podróżniczka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Diana Gabaldon
UWIĘZIONA W BURSZTYNIE
(Dragonfly in Amber)
Tłumaczyły Ewa Błaszczyk, Karolina Bober,
Agata Puciłowska, Lidia Rafa, Iwona Rutkowska
Dla mojego męża Douga Watkinsa
W podziękowaniu za materiały historyczne
Przed świtem obudziłam się trzykrotnie. Najpierw z
uczuciem żalu, potem radości, w końcu samotności. Łzy
głębokiego smutku budziły mnie powoli. Delikatnie
obmywały mi policzki. Wtuliłam twarz w mokrą poduszkę i
pożeglowałam słoną rzeką w jaskinię żalu, w podziemne
głębie snu.
Drugiemu mojemu przebudzeniu towarzyszyła
szalona radość. Ciało wygięte w łuk w ekstazie spełnienia.
Na skórze czułam jego dotyk, a gdzieś ze środka
promieniowały dreszcze rozkoszy, mknęły ścieżkami
nerwów i słabły. Nie chciałam wracać na jawę. Obróciłam
się znowu. Szukałam ostrego, ciepłego zapachu
zaspokojonej żądzy mężczyzny w objęciach mego kochanka,
snu.
Trzeci raz obudziłam się samotna, poza zasięgiem
miłości i żalu. W myślach widziałam kamienie. Niewielki
krąg na stromym, zielonym wzgórzu. Craigh na Dun,
Wzgórze Wróżek. Niektórzy mówią, że to miejsce
zaczarowane. Inni, że przeklęte. Jedni i drudzy mają rację.
Ale nikt nie zna prawdziwej mocy kamieni.
Nikt prócz mnie.
Strona 3
SZKŁO POWIĘKSZAJĄCE
INVERNESS, 1968
1
WYKAZ
Roger Wakefield stał pośrodku pokoju. Czuł się
osaczony. Uznał, że to uzasadnione wrażenie. Otaczał go
las przedmiotów: stoły zawalone bibelotami i papierami;
ciężkie wiktoriańskie meble zasłonięte przed kurzem
prześcieradłami, pluszem i wełnianymi szalami; małe,
plecione dywaniki na wypolerowanej podłodze, tak
niebezpieczne dla nieostrożnego przechodnia. Dwanaście
pokoi pełnych mebli, ubrań i papierów. I książek – mój
Boże, książek!
Gabinet, w którym stał, na trzech ścianach miał
półki z książkami, wszystkie zapchane poza granice
pojemności. Horrory w papierowych okładkach tworzyły
kolorowe, nierówne stosy. Oprawione w skórę tomy
stałyściśnięte jak sardynki wraz z książkami z klubów
wysyłkowych, starymi woluminami ukradzionymi z nie
istniejących już bibliotek, tysiącami broszur, papierków i
zszywanych rękopisów.
W pozostałych częściach domu było podobnie.
Książki i papiery pokrywały każdą poziomą powierzchnię.
Wszystkie szafy aż trzeszczały i pękały w szwach. Jego
zmarły przyszywany ojciec przeżył długie, pełne życie. O
dobrych kilkadziesiąt lat przekroczył biblijny wiek
trzydziestu trzech wiosen. I przez ten czas wielebny
Reginald Wakefield nigdy niczego nie wyrzucił.
Roger stłumił nieodpartą chęć natychmiastowego
Strona 4
powrotu do Oksfordu, zostawienia domu i całej jego
zawartości na łaskę i niełaskę losu. Spokojnie, powiedział
do siebie.
Zrobił głęboki wdech. Poradzisz sobie. Z książkami
pójdzie łatwo: wystarczy posortować i wezwać kogoś, żeby
je zabrał. Na pewno będzie potrzebna ciężarówka. Ubrania
– nie ma sprawy. „Oxfam” weźmie wszystkie.
Nie miał pojęcia, co też „Oxfam” zrobi ze stosem
garniturów z czarnej serży, rocznik mniej więcej tysiąc
dziewięćset czterdziesty ósmy. Może biedni nie będą aż tak
krytyczni?
Zaczął oddychać nieco spokojniej. Żeby zająć się
rzeczami wielebnego, wziął miesięczny urlop na wydziale
historii w Oksfordzie. Czy starczy czasu? W chwilach
zwątpienia Roger się obawiał, że porządkowanie zajmie
całe lata.
Podszedł do jednego ze stolików i podniósł chińską
czarkę. Były w niej niewielkie metalowe prostokąty;
ołowiane gaberlunzies – plakietki wydawane przez parafie
osiemnastowiecznym żebrakom jako coś w rodzaju licencji.
Przy lampie stała kolekcja kamiennych butelek, a obok
rogowa tabakierka ze srebrnymi okuciami. Oddać wszystko
do muzeum? – pomyślał z powątpiewaniem. W domu aż
kipiało od przedmiotów z okresu działania jakobitów;
wielebny był historykiem-amatorem, a jego ulubiony teren
łowiecki to osiemnasty wiek.
Roger bezwiednie pogłaskał tabakierkę. Wyczuł
czarne linie napisów – nazwiska i daty przewodniczących
oraz skarbników Stowarzyszenia Krawców z Canongate, z
Edynburga, z tysiąc siedemset dwudziestego szóstego roku.
Strona 5
Może powinienem zatrzymać część doborowych nabytków
wielebnego... Cofnął dłoń. Zdecydowanie potrząsnął głową.
– Nic z tego, palancie – powiedział głośno. – To
prowadzi do obłędu. – Gdyby zaczął wybierać przedmioty,
w końcu zachowałby wszystko i zamieszkał w tym
potwornym domu, otoczony masą niepotrzebnych rzeczy. –
Mówienie do siebie również – mruknął.
Myśl o stertach zabytkowych śmieci przypomniała
mu o garażu. Nogi się pod nim ugięły. Wielebny,
stryjeczny dziadek, adoptował pięcioletniego Rogera.
Rodzice chłopca zginęli w czasie drugiej wojny światowej:
matka podczas Blitzkriegu, ojciec nad ciemnymi wodami
kanału. Wiedziony instynktem zbieracza wielebny
zatrzymał wszystkie rzeczy rodziców Rogera. Schował je w
skrzynkach i kartonach w garażu. Roger miał pewność, że
nikt nie otwierał żadnego z pudeł przynajmniej od
dwudziestu lat.
Na myśl o grzebaniu w rzeczach rodziców Roger aż
jęknął.
– O, Boże! Tylko nie to!
W tym samym momencie rozległ się dźwięk
dzwonka u drzwi. Roger z przerażenia ugryzł się w język.
Otworzył drzwi. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały
głośno.
– Słucham panią – powiedział do stojącej za
progiem kobiety.
Była średniego wzrostu, bardzo ładna. Drobna
sylwetka, cera biała jak len, masa brązowych, kręconych
włosów upiętych w luźny kok i... najniezwyklejsze w
świecie, jasne oczy koloru dojrzałej czereśni.
Strona 6
Kobieta przeniosła wzrok z jego butów numer
jedenaście, z gumowymi podeszwami, na twarz ponad
trzydzieści centymetrów nad jej głową. Uśmiechnęła się
szerzej.
– Przepraszam, że zaczynam od banalnego
spostrzeżenia – odezwała się łagodnym głosem. – Ale...
Rogerze, jak ty wyrosłeś!
Roger poczuł, że się rumieni. Kobieta zaśmiała się i
wyciągnęła rękę.
– Pan jest Rogerem, prawda? Nazywam się Claire
Randall; byłam starą znajomą wielebnego. Ostatni raz
widziałam pana, gdy miał pan pięć lat.
– Ee... znajomą mojego ojca? To pewnie już pani
wie...
W miejsce uśmiechu pojawił się wyraz szczerego
żalu.
– Tak, słyszałam. Serce?
– Mhm, tak. To się stało tak nagle. Dopiero
przyjechałem z Oksfordu, żeby się zająć...
wszystkim. – Zatoczył ręką półkole na znak, że
chodzi mu o śmierć wielebnego, dom i całą jego zawartość.
– Jeśli dobrze pamiętam bibliotekę wielebnego, to
będzie pan miał sporo roboty – zauważyła Claire.
– W takim razie może nie powinnyśmy
przeszkadzać – powiedział miękki głos z amerykańskim
akcentem.
– Ach, przepraszam. Zapomniałam. – Claire
odwróciła się do stojącej w kącie ganku dziewczyny,
niewidocznej dla Rogera. – Roger Wakefield, moja córka
Brianna.
Strona 7
Brianna Randall podeszła bliżej z nieśmiałym
uśmiechem. Roger wpatrywał się w nią przez chwilę. W
końcu przypomniał sobie o dobrych manierach. Otworzył
drzwi na oścież. Zastanawiał się, kiedy ostatnio zmieniał
koszulę.
– Ależ nie, ależ nie! – powiedział serdecznie. –
Przerwa dobrze mi zrobi. Zechcą panie wejść?
Wskazał drogę do gabinetu wielebnego. Córka,
niezbyt atrakcyjna, była jedną z najwyższych kobiet, jakie
Roger kiedykolwiek widział z bliska. Co najmniej metr
osiemdziesiąt, pomyślał.
Gdy dziewczyna przechodziła przez hol, jej głowa
sięgała górnej krawędzi boazerii.
Roger podświadomie się wyprostował, aby osiągnąć
pełną wysokość stu dziewięćdziesięciu centymetrów.
Wchodząc za kobietami do gabinetu, w ostatniej chwili się
schylił, żeby nie uderzyć głową o framugę drzwi.
– Chciałam przyjechać wcześniej – rzekła Claire,
sadowiąc się wygodniej w ogromnym fotelu. Jedną ze ścian
gabinetu wielebnego zajmowało okno. Wpadające przez nie
promienie słoneczne igrały na perłowej spince w
jasnobrązowych włosach.
Z upiętej fryzury wymykały się niesforne loki;
Claire bezwiednie odgarnęła kosmyk za ucho.
– W zeszłym roku już wszystko zorganizowałam,
żeby przyjechać, ale w szpitalu w Bostonie mieliśmy
gorący okres. Jestem lekarzem – wyjaśniła i uśmiechnęła
się leciutko na widok zaskoczonego spojrzenia Rogera. –
Bardzo żałuję, że nie udało się uratować pańskiego ojca;
ogromnie chciałam się z nim spotkać.
Strona 8
Roger zastanawiał się, dlaczego przybyły teraz, po
śmierci wielebnego. Uznał jednak, że niegrzecznie byłoby o
to pytać.
– Miały panie okazję trochę pozwiedzać... –
odezwał się po chwili.
– Tak, przyjechałyśmy samochodem z Londynu –
odrzekła Claire. Uśmiechnęła się do córki. – Chciałam
pokazać Bree jej ojczysty kraj. Ma amerykański akcent,
lecz jest Angielką, tak jak ja, chociaż nigdy tu nie
mieszkała.
– Naprawdę? – Roger rzucił okiem na Briannę. Nie
wygląda na Angielkę, pomyślał.
Duży wzrost, gęste, rude włosy opadające na
ramiona, twarz o mocnych, zdecydowanych rysach, prosty
nos, może odrobinę za długi.
– Urodziłam się w Ameryce – wtrąciła się Brianna –
ale zarówno mama, jak i tata są... Byli... Anglikami.
– Byli?
– Mój mąż zmarł dwa lata temu – wyjaśniła Claire.
– Sądzę, że go pan znał. To Frank Randall.
– Frank Randall! Oczywiście! – Roger uderzył się w
czoło, a gdy Brianna zachichotała, poczuł, że palą go
policzki. – Zapewne uznają mnie panie za skończonego
durnia, ale dopiero teraz dotarło do mnie, kim panie są.
Nazwisko wiele wyjaśniło; Frank Randall był
znakomitym historykiem i przyjacielem wielebnego; przez
całe lata wymieniali się informacjami na temat jakobitów.
Od ostatniej wizyty Franka Randalla w domu wielebnego
minęło jednak co najmniej dziesięć lat.
– Czyli... zamierzają panie zwiedzać historyczne
Strona 9
miejsca w pobliżu Inverness? – spytał niepewnie Roger. –
Były już panie w Culloden?
– Jeszcze nie – odrzekła Brianna. – Wybieramy się
tam pod koniec tygodnia. – Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Na dzisiejsze popołudnie kupiłyśmy bilety na
wycieczkę nad Loch Ness – wyjaśniła Claire. – A jutro
może pojedziemy do Fort William albo pokręcimy się po
Inverness; bardzo się zmieniło od mojego ostatniego
pobytu.
– Czyli od kiedy? – Roger zastanawiał się, czy
powinien zaoferować swoje usługi jako przewodnik. Nie
miał zbyt wiele czasu, ale Randallowie byli przyjaciółmi
wielebnego.
Poza tym wycieczka do Fort William w
towarzystwie dwu atrakcyjnych kobiet wydawała mu się o
wiele ciekawsza niż sprzątanie garażu.
– Och, od przeszło dwudziestu lat. Minęło dużo
czasu. – W głosie Claire zabrzmiała dziwna nuta. Roger
rzucił okiem na panią Randall. Odpowiedziała uśmiechem.
– Cóż, jeśli mogę paniom służyć podczas
zwiedzania okolic... – zaproponował nieśmiało.
Claire wciąż się uśmiechała, ale w jej twarzy coś się
zmieniło. Można byłoby pomyśleć, że tylko czekała na tę
propozycję. Spojrzała na córkę, potem na Rogera.
– Skoro pan o tym wspomniał... – rzekła i
uśmiechnęła się szerzej.
– Ależ, mamo! – wykrzyknęła Brianna, prostując się
na krześle. – Nie zamierzasz chyba przeszkadzać panu
Wakefieldowi! Spójrz, ile ma roboty! – Wskazała gabinet
zastawiony kartonami i niebotycznymi stosami książek.
Strona 10
– To żaden kłopot! – zaprotestował Roger.
Claire znacząco popatrzyła na córkę.
– Nie miałam zamiaru ciągnąć pana siłą –
powiedziała szorstko. – Ale może pan znać kogoś, kto
mógłby nam pomóc. Szukam osoby, która dobrze zna
historią osiemnastowiecznych jakobitów.
Zaciekawiony Roger pochylił się w jej stronę.
– Nie specjalizuję się w tym okresie, ale co nieco
wiem – odparł. – Trudno zresztą nie wiedzieć, mieszkając
tak blisko Culloden. Tam rozegrała się ostatnia bitwa
wyjaśnił Briannie. – Zwolennicy księcia Karola
zaatakowali księcia Cumberland i zostali wyrżnięci w pień.
– Zgadza się – potwierdziła Claire. – Właśnie z tym
wydarzeniem wiążą się moje poszukiwania. Sięgnęła do
torebki i wyciągnęła kartkę.
Roger rozłożył papier i szybko przebiegł wzrokiem.
Lista około trzydziestu nazwisk, samych mężczyzn. U góry
napisano: „Powstanie jakobitów w tysiąc siedemset
czterdziestym piątym roku, Culloden”.
– Ci ludzie walczyli pod Culloden, prawda? – spytał
Roger.
– Tak – odparła Claire. – Chcę się dowiedzieć, ilu z
nich przeżyło bitwę.
Wczytując się w listę, Roger pocierał dłonią
podbródek.
– Pytanie jest proste – powiedział. – Ale z
odpowiedzią może być kłopot. Pod Culloden poległo tak
wielu popierających księcia Karola członków klanów, że
nie grzebano ich osobno. Kopano zbiorowe mogiły, na
których stawiano jedynie kamień z nazwą klanu.
Strona 11
– Wiem – mruknęła Claire. – Brianna tam nie była,
ale ja tak. Bardzo dawno temu. – Wydawało mu się, że
dostrzegł cień w jej oczach. Szybko spuściła wzrok i
sięgnęła do torebki. Tak, Culloden to wzruszające miejsce,
pomyślał. Jemu samemu łzy napływały do oczu na widok
rozległej, podmokłej przestrzeni i na wspomnienie
szlachetności oraz odwagi szkockich górali, poległych
podczas rzezi, spoczywających teraz pod zieloną trawą.
Claire podała mu jeszcze kilka zapisanych na
maszynie kartek. Długi, biały palec przesuwał się po
marginesie jednej z nich. Piękne ręce, zauważył Roger;
delikatne, wypielęgnowane, z jednym pierścionkiem na
każdej dłoni. Szczególnie uderzający był srebrny
pierścionek na prawej ręce: szeroka, jakobicka obrączka z
przeplatanym wzorem szkockich górali, ozdobiona
kwiatami ostu.
– Z tego, co wiem, są to nazwiska żon. Pomyślałam,
że taki spis może się przydać.
Wdowy prawdopodobnie ponownie wyszły za mąż
lub wyemigrowały. Informacje o nich z pewnością znajdują
się w księgach parafialnych. Wszyscy mieszkali w obrębie
tej samej parafii; kościół znajdował się w Broch Mordha,
spory kawałek na południe stąd.
– Dobry pomysł – ocenił Roger, nieco zaskoczony.
– Tak właśnie rozumuje historyk.
– Trudno mnie uznać za historyka – odparła sucho
Claire Randall. – Ale mieszkając pod jednym dachem z
historykiem, przyswoiłam sobie jego metody.
– Naturalnie. – Roger poderwał się z krzesła pod
wpływem nagłej myśli. – Jestem potwornym gospodarzem.
Strona 12
Proszę pozwolić, że zrobię paniom drinka, a potem
opowiedzą mi panie więcej o swoich poszukiwaniach.
Może sam będę mógł pomóc.
Na szczęście wiedział, gdzie w tym bałaganie
znajdują się karafki. Szybko podał gościom whisky. Dolał
sporo wody do szklanki Brianny, ale zauważył, że
dziewczyna sączy napój, jakby był to środek owadobójczy,
a nie najlepsza Glenfiddich z jęczmienia słodowanego.
Natomiast Claire, która nie życzyła sobie wody, alkohol
smakował o wiele bardziej.
– Cóż. – Roger usiadł i ponownie sięgnął po kartkę.
– To bardzo interesujący problem z punktu widzenia badań
historycznych. Powiedziała pani, że mężczyźni należeli do
jednej parafii? Byli więc członkami jednego klanu. Widzę,
że wielu nosiło nazwisko Fraser.
Claire przytaknęła. Siedziała z dłońmi splecionymi
na kolanach.
– Pochodzili z tej samej posiadłości, niewielkiej
góralskiej farmy zwanej Broch Tuarach, znanej w okolicy
jako Lallybroch. Należeli do klanu Fraserów, chociaż nigdy
nie uznali lorda Lovata za swego pana. Wcześnie
przyłączyli się do powstania. Walczyli w bitwie pod
Prestonpans, podczas gdy ludzie Lovata wstąpili w
powstańcze szeregi tuż przed bitwą pod Culloden.
– Naprawdę? Ciekawe. – W osiemnastym wieku,
gdy panował pokój, posiadacze niewielkich majątków
zwykle umierali tam, gdzie żyli. Potem chowano ich w
porządnych grobach na cmentarzu, a daty śmierci skrzętnie
rejestrowano w księgach parafialnych.
Jednak próba odzyskania szkockiego tronu przez
Strona 13
księcia Karola w tysiąc siedemset czterdziestym piątym
roku brutalnie przerwała ustalony porządek.
Po klęsce pod Culloden nastał głód. Wielu górali
wyemigrowało do Nowego Świata; inni odeszli do miast w
poszukiwaniu żywności i pracy. Bardzo niewielu uparcie
trzymało się swojej ziemi i tradycji.
– Fascynujący temat na artykuł – myślał głośno
Roger. – Warto prześledzić los tej grupy ludzi. Sprawdzić,
co się z nimi stało. Gorzej, gdyby wszyscy polegli pod
Culloden.
Istnieje jednak szansa, że kilku z nich przeżyło. –
Chętnie by się tym zajął. Zrobiłby sobie miłą przerwę w
przykrych obowiązkach. Nawet gdyby nie prosiła o to
Claire.
– Tak, chyba mogę paniom pomóc – oświadczył.
Ucieszył się na widok ciepłego uśmiechu, którym go
obdarzyła pani Randall.
– Naprawdę? Cudownie!
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Roger złożył
kartkę i położył na stole. – Ale proszę najpierw powiedzieć,
jak się udała podróż z Londynu.
Rozmowa zeszła na tematy ogólne. Panie Randall
opowiedziały o wrażeniach z transatlantyckiej podróży oraz
z jazdy samochodem z Londynu. Roger nie słuchał zbyt
uważnie, ponieważ już zaczął planować badania. Trapiło go
lekkie poczucie winy: naprawdę nie miał czasu. Z drugiej
strony jednak zagadnienie wydawało się bardzo
interesujące. Poza tym praca nad nim będzie wymagała
przejrzenia materiałów wielebnego. Roger wiedział, że w
garażu stoi czterdzieści osiem kartonów z napisami:
Strona 14
„Jakobici, różne”. Na samą myśl o nich robiło mu
się słabo.
Zmusił się, żeby przestać myśleć o składzie rupieci.
Rozmowa nagle przeszła na inny temat.
– Druidzi? – Roger był oszołomiony. Podejrzliwie
łypnął do szklanki, czy aby na pewno dolał wody.
– Nie słyszał pan o druidach? – spytała Claire, lekko
rozczarowana. – Pański ojciec wiele o nich wiedział. Ale
może uznawał to za żart, o którym nie warto mówić.
Roger podrapał się w głowę, rozczochrując sobie
gęste, czarne włosy.
– Ma pani rację, pewnie nie podchodził do tego
serio.
– Cóż, sama nie wiem, czy to poważna sprawa. –
Założyła nogę na nogę. Promień słońca zalśnił na jej
pończosze, podkreślając delikatność długiej łydki.
– Kiedy po raz ostatni byłam tu z Frankiem... Boże,
dwadzieścia trzy lata temu!
Wielebny wyznał, że w okolicy działa grupa...
Współczesnych druidów, tak chyba można ich nazwać. Nie
mam pojęcia, w jakim stopniu są wierni tradycji.
Prawdopodobnie nie bardzo. – Teraz Brianna wykazała
zainteresowanie tematem.
– Wielebny nie mógł uznawać ich oficjalnie.
Pogaństwo, tajemnicze rytuały, sam pan wie. Ale do grupy
należała jego gospodyni, pani Graham, więc od czasu do
czasu dopytywał się, co się tam dzieje. Kiedyś wspomniał
Frankowi o jakiejś ceremonii, która miała się odbyć o
świcie Beltane, czyli pierwszego maja.
Roger potaknął. Próbował oswoić się z myślą, że
Strona 15
starsza pani Graham, bardzo przyzwoita osoba, mogłaby
brać udział w pogańskich ceremoniach i tańczyć o świcie w
kamiennym kręgu. Słyszał, że podczas niektórych
druidycznych obrzędów palono poświęcone ofiary w
wiklinowych klatkach. Wizerunek leciwej, szkockiej
prezbiterianki jeszcze mniej pasowała mu do tego obrazu.
– Na szczycie pobliskiego wzgórza znajduje się
krąg stojących głazów. Poszliśmy tam przed świtem, żeby
ich, no cóż, szpiegować. – Przepraszająco wzruszyła
ramionami. – Wie pan, jacy są naukowcy; zrobią wszystko,
by zgłębić wiedzę na interesujący ich temat.
Postępują niedelikatnie i nie mają wyrzutów
sumienia. – Roger leciutko się skrzywił, ale skinął głową,
niechętnie przyznając Claire rację.
– Byli tam – ciągnęła. – Pani Graham też, wszyscy
okryci prześcieradłami. Śpiewali i tańczyli w kamiennym
kręgu. Frank był zafascynowany – dodała z uśmiechem. –
To robiło wrażenie, nawet na mnie.
Zamilkła na chwilę. Patrzyła na Rogera w
zamyśleniu.
– Słyszałam, że pani Graham zmarła parę lat temu.
Ale zastanawiam się... Nie wie pan, czy nie miała rodziny?
Sądzę, że członkostwo w takich grupach często jest
dziedziczne; może żyje córka lub wnuczka, która mogłaby
mi coś opowiedzieć.
– Cóż... – zaczął powoli Roger. – Jest wnuczka. Ma
na imię Fiona. Fiona Graham.
Przyjechała tu po śmierci babci, żeby pomagać w
domu. Wielebny był już zbyt wiekowy, żeby zostać sam.
Myśl o dziewiętnastoletniej Fionie odgrywającej
Strona 16
rolę strażniczki starej mistycznej wiedzy odpędziła wizję
pani Graham tańczącej w prześcieradle. Roger szybko się
opanował i mówił dalej:
– Niestety, teraz nie ma jej w domu. Ale mógłbym
ją sprowadzić.
Claire lekceważąco machnęła delikatną dłonią.
– Proszę sobie nie robić kłopotu. Innym razem. Już i
tak zabrałyśmy panu zbyt wiele czasu.
Postawiła pustą szklankę na stoliku pomiędzy
dwoma krzesłami. Brianna z wyraźnym entuzjazmem
dostawiła swoją, pełną. Zauważył, że panna Randall
obgryza paznokcie. Ten mały dowód niedoskonałości dał
mu odwagę do uczynienia następnego kroku. Intrygowała
go. Nie chciał, żeby odeszła, nie pozostawiając mu
pewności, że znów ją zobaczy.
– A propos kamiennych kręgów – powiedział
pośpiesznie. – Sądzę, że znam ten, o którym pani
wspomniała. Jest bardzo efektowny i znajduje się niedaleko
miasteczka. – Uśmiechnął się do Brianny Randall.
Automatycznie zarejestrował fakt, że dziewczyna ma trzy
pieprzyki na jednym policzku. – Pomyślałem, że
moglibyśmy zacząć poszukiwania od wycieczki do Broch
Tuarach. To w tym samym kierunku, co kamienny krąg...
Ach!
Nagłym ruchem swej wypchanej torebki Claire
Randall strąciła obie szklaneczki whisky ze stolika.
Alkohol ze sporą ilością wody zalał Rogerowi uda.
– Bardzo przepraszam – powiedziała, wyraźnie
zakłopotana. Schyliła się i zaczęła zbierać kawałki
rozbitego kryształu, mimo że Roger próbował ją
Strona 17
powstrzymać.
Brianna rzuciła się na pomoc z garścią lnianych
serwetek z kredensu.
– Ależ, mamo, jak oni pozwalają ci operować? –
gderała. – Jesteś taka nieostrożna.
Spójrz, przez ciebie pan Wakefield ma mokre buty!
– Uklękła na podłodze i zaczęła szybko ścierać rozlaną
szkocką i zbierać okruchy kryształu. – I spodnie.
Wzięła świeżą serwetkę ze stosu, który
przytrzymywała ramieniem i sprawnie wycierała buty
Rogera. Jej ruda grzywka powiewała przy jego kolanach.
Brianna podniosła głowę i zaczęła energicznie trzeć mokry
sztruks. Roger zamknął oczy i gorączkowo myślał o
straszliwych wypadkach samochodowych, formularzach
podatkowych, kosmitach – o czymkolwiek, żeby tylko się
nie skompromitować, gdy ciepły oddech Brianny Randall
delikatnie przenikał przez jego mokre spodnie.
– Może resztę wytrze pan sam? – Głos dochodził z
bardzo bliskiej odległości. Roger uniósł powieki i zobaczył
parę oczu w kolorze głębokiego błękitu oraz szeroki
uśmiech.
Niemrawo wziął od Brianny serwetkę. Dyszał,
jakby przed chwilą goniła go lokomotywa.
Pochylając głowę nad spodniami, napotkał wzrok
Claire Randall. Kobieta przyglądała mu się z politowaniem,
a zarazem rozbawieniem. W jasnych oczach nie było już
iskry, którą, jak mu się zdawało, zauważył tuż przed
katastrofą. A może widział ją tylko w wyobraźni?
– Odkąd to interesujesz się druidami, mamo? –
Briannę chyba to bawiło; zauważyłam, że zagryzała wargi,
Strona 18
kiedy rozmawiałam z Rogerem Wakefieldem. Uśmiech,
który wtedy ukrywała, teraz wykwitł na jej twarzy. –
Ubierzesz się w prześcieradło i pójdziesz z nimi tańczyć?
– To na pewno o wiele weselsze niż czwartkowe
spotkania personelu szpitala – odparłam. – Chociaż można
się przeziębić.
Brianna wybuchła śmiechem, płosząc z chodnika
dwie sikorki.
– Nie – powiedziałam poważnie. – Nie, interesują
mnie same druidki. Kiedyś znałam w Szkocji osobę, którą
chciałabym odszukać. Nie mam jej adresu. Nie
kontaktowałyśmy się przez przeszło dwadzieścia lat.
Ciekawiły ją takie dziwactwa: czary, stare wierzenia,
folklor. Mieszkała kiedyś w pobliżu. Pomyślałam, że jeśli
tu jeszcze jest, może należeć do takiej grupy.
– Jak się nazywa?
Potrząsnęłam głową. Spinka zsunęła mi się z loków
i wpadła w wysoką trawę przy chodniku.
– Cholera! – krzyknęłam. Ręce mi się trzęsły, gdy
przeszukiwałam gęstą trawę. Myśl o Geillis Duncan wciąż
wytrącała mnie z równowagi. Nawet teraz.
– Nie wiem – powiedziałam, odgarniając włosy z
zarumienionej twarzy. – To znaczy... Minęło tak dużo
czasu, że na pewno nosi już inne nazwisko. Była wdową;
mogła ponownie wyjść za mąż albo wrócić do nazwiska
panieńskiego.
Brianna straciła zainteresowanie tematem. Przez
chwilę szła w milczeniu. Nagle zapytała:
– Co myślisz o Rogerze Wakefieldzie, mamo?
Spojrzałam na nią badawczo. Miała zaróżowione
Strona 19
policzki, ale może z powodu wiosennego wiatru.
– Wydaje się bardzo miłym młodym człowiekiem –
odpowiedziałam ostrożnie. – Z pewnością jest inteligentny.
To jeden z najmłodszych profesorów w Oksfordzie. – Nie
wątpiłam w jego inteligencję; zastanawiałam się tylko, czy
ma wyobraźnię. Akademikom często jej brakuje. W tym
przypadku jednak wyobraźnia by się przydała.
– Ma przepiękne oczy – stwierdziła z rozmarzeniem
Brianna. Całkiem ignorowała kwestię jego intelektu. –
Chyba są najbardziej zielone na świecie?
– Tak, zwracają uwagę – przyznałam. – Zawsze
takie były; pamiętam, że je zauważyłam, kiedy zobaczyłam
go po raz pierwszy, miał wtedy pięć lat.
Brianna spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
– No właśnie, mamo! Czy musiałaś powiedzieć:
„Jak ty wyrosłeś?”, kiedy otworzył drzwi? Ale wstyd!
Zaśmiałam się.
– Cóż, kiedy go ostatni raz widziałam, sięgał mi do
pępka. A teraz musiałam zadzierać głowę – broniłam się. –
Nie mogłam nie dostrzec różnicy.
– Mamo! – Parsknęła śmiechem.
– Ma też bardzo ładne pośladki – dodałam, żeby ją
jeszcze bardziej rozśmieszyć. – Zauważyłam, kiedy schylił
się po whisky.
– Mamooo! Ktoś usłyszy!
Byłyśmy tuż przy przystanku autobusowym. Stały
tam dwie lub trzy kobiety oraz starszy mężczyzna w
tweedowym garniturze; odwrócili się do nas i patrzyli, jak
podchodzimy.
– Czy stąd odjeżdżają autobusy wycieczkowe
Strona 20
„Loch-side”? – zapytałam, patrząc na oszołamiające
mrowie ogłoszeń przyklejonych do tablicy.
– Tak – odpowiedziała grzecznie jedna z pań. –
Autobus przyjedzie za jakieś dziesięć minut. – Obrzuciła
wzrokiem Briannę, która w dżinsach i białej wiatrówce
wyglądała bardzo amerykańsko. A na dodatek miała całą
twarz czerwoną od hamowanego śmiechu.
– Wybierają się panie nad Loch Ness pierwszy raz?
Uśmiechnęłam się do niej.
– Żeglowałam po tym jeziorze z mężem,
dwadzieścia parę lat temu, ale moja córka nigdy wcześniej
nie była w Szkocji.
– Naprawdę? – Głośno wyrażone niedowierzanie
zwróciło uwagę pozostałych pań.
Podeszły do nas, nagle bardzo przyjacielskie.
Udzielały życzliwych rad i zadawały pytania. W końcu zza
rogu wyłonił się duży, sapiący, żółty autobus.
Brianna zatrzymała się, zanim weszła na stopnie.
Przez chwilą podziwiała rysunek, przedstawiający zielone,
wężowe zwoje na tle niebieskiego jeziora otoczonego
czarnymi sosnami.
– Zapowiada się niezła zabawa – powiedziała ze
śmiechem. – Myślisz, że zobaczymy potwora?
– Nigdy nic nie wiadomo – odrzekłam.
Przez resztę dnia Roger nie mógł się skupić.
Bezmyślnie wykonywał różne prace.
Książki czekające na spakowanie i przekazanie
towarzystwu ochrony antyków wysypywały się z kartonu;
stara ciężarówka wielebnego stała na podjeździe z
podniesioną maską; kierowca dłubał coś przy silniku. Do