Soon Lee Mary - Linia montażowa
Szczegóły |
Tytuł |
Soon Lee Mary - Linia montażowa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Soon Lee Mary - Linia montażowa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Soon Lee Mary - Linia montażowa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Soon Lee Mary - Linia montażowa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Mary Soon Lee
Tytul: LINIA MONTAŻOWA
(Assembly Line)
Z "NF" 9/97
POUFNE
Do: Rada Nadzorcza Riotech
Data: 10 października 2019
Potwierdzono zakłócenia w cyklu produkcyjnym. Wydajność
robotów spadła przeciętnie o 12 procent.
Zalecenia: kontynuować dyskretne dochodzenie. W ciągu
pięciu dni we wszystkich zakładach zaangażować konsultantów d/s
oprogramowania.
Ważne: w celu utrzymania notowań firmy zachować ścisłą
tajemnicę.
Marianne czuła jesień nawet tutaj, w dzielnicy
przemysłowej, wśród ponurych fabryk wyrastających z betonowej
pustyni. Powietrze było wilgotne, a na chodniku leżał pstrokaty
dywan liści samotnego klonu.
Schyliła się, wybrała kilka liści, po czym starannie
zawinęła je w apaszkę. Dobry znak przed pierwszym dniem pracy.
Skręciła w lewo, do wejścia na teren fabryki Riotech; ze
stalowej bramy obłaziła farba, w szerszej od innych szczelinie
między prętami zainstalowano czytnik kart identyfikacyjnych.
Wsunęła swoją, komputer zaświergotał i brama otworzyła się
przed nią.
Weszła do wąskiego korytarza. Ceramiczne płytki na
podłodze były już mocno wytarte, ściany pokrywała pajęcza sieć
pęknięć, ale system wentylacyjny z cichym pomrukiem wciąż
toczył walkę z temperaturą i wilgotnością powietrza. Za brudnymi
szklanymi drzwiami ujrzała maszyny, z którymi miała pracować.
Ogromne wielorękie roboty, osadzone na solidnych fundamentach,
stały wzdłuż taśmociągów. Niezliczone kamery - ich oczy -
poruszały się na elastycznych wysięgnikach.
Marianne wstrzymała oddech, po czym głośno wypuściła
powietrze; były piękne. Solidna, rzeczowa obecność maszyn
wywierała na niej wielkie wrażenie, trochę podobne do tego
(choć zarazem całkowicie różne), jakie ją ogarniało, kiedy
obserwowała swego małego robota domowego. Mechaniczne ramiona
poruszały się z niezrównaną gracją, wiercąc, natryskując,
przykręcając i polerując. W trakcie starannie zaprogramowanego
tańca na liniach montażowych powstawały delikatne szklane łuki,
tarcze zegarów, telewizory albo fujarki. Każda maszyna mogła w
okamgnieniu przerzucić się na kolejne zadanie, zgodnie z rytmem
zamówień rynku.
- Marianne, prawda? Jestem Arthur.
Niemal podskoczyła z zaskoczenia, ale prędko się
opanowała. Czarnoskóry mężczyzna o siwych, krótko ostrzyżonych
włosach, sięgał jej zaledwie do ramienia. Był chudy, kościsty i
miał na sobie bladożółty sweter, tak powyciągany, że sięgał mu
prawie do kolan. Zaprosił ją gestem do niewielkiego, zawalonego
książkami gabinetu. Nie było tam klimatyzacji, w związku z czym
w powietrzu, przesyconym intensywnym zapachem oprawionych w
skórę tomów, wisiała niemal namacalna wilgoć.
- Siadaj, proszę. - Zgarnął z krzesła stos powieści Iana
Fleminga z ogniście czerwonymi tytułami na grzbietach. -
Napijesz się kawy? Oprócz niej mam tylko wodę.
- Dziękuję, może być kawa. - Marianne zerknęła na piramidę
kubków w zlewie. Zaschnięte plamy i smugi były koloru kawy. -
Czy ty też pracujesz w dziale informatycznym?
Na pomarszczonej twarzy Arthura rozkwitł szeroki uśmiech.
Oparł się o zlew i spojrzał na nią łagodnymi brązowymi oczami.
- Przykro mi, ale tu nie ma działu informatycznego. Jesteś
tylko ty.
- To niemożliwe! Przecież w tej fabryce pracują setki
robotów, więc...
- Nie przejmuj się. Zawsze doskonale dawały sobie radę,
nawet bez tak zwanych specjalistów... Bez urazy. Widocznie
jakiś znudzony członek zarządu doszedł do wniosku, że
zatrudniając konsultantów do spraw oprogramowania poprawi
publiczny wizerunek firmy.
Marianne z trudem przełknęła ślinę. Jej profesor ostrzegał
ją, że praca w przemyśle nie jest aż tak ekscytująca, jak jej
się wydaje, ale problem polegał na czymś innym: zgłosiła się do
pracy jako konsultant d/s oprogramowania, tymczasem dostała pod
opiekę gromadę robotów przemysłowych, mimo że jej doświadczenia
w tym zakresie ograniczały się do uruchamiania i obsługi
uniwersyteckich symulacji.
Arthur postawił przed nią kubek z kawą.
- Na pewno dasz sobie radę. Riotech nie zatrudniłby cię,
gdybyś nie miała odpowiednich albo nawet zbyt dużych
kwalifikacji. Boli ich to samo, co wszystkich: zbyt wielu
chętnych do pracy, z którymi nie wiadomo co zrobić.
Wzięła do ręki ciepły kubek. Arthur dodał do kawy świeżej
śmietanki. Przełknęła łyk aromatycznego płynu, myśląc o
robotach za drzwiami, o ich niczym nie zakłoconej, eleganckiej
kompetencji. Może rzeczywiście wszystko będzie dobrze.
Chociaż Arthur zaproponował, że zrobi dla niej miejsce w
biurze, Marianne urządziła się w hali produkcyjnej. Zdołała
wcisnąć biurko na platformę przy ścianie, z której widać było
całą linię montażową. Riotech nie dostarczył jej żadnych
instrukcji, więc grzebała w danych niemal na oślep. Najpierw
zajęła się specyfikacjami technicznymi maszyn, potem
skoncentrowała uwagę na programach sterujących poruszeniami
stalowych ramion, by wreszcie wziąć się za makropolecenia
zawiadujące działaniem całej linii.
Podczas przerw przechadzała się po hali, przystawała co
kilka kroków i przyglądała się każdej maszynie. Wieczorem, już
w domu, wracały do niej reminiscencje tych spacerów.
Wystarczyło, żeby potrąciła lampę, a już jej kołysanie
przywodziło na myśl powtarzające się ruchy robotów, chwilę
potem zaś przypominała sobie swoje odbicie w lśniącym metalowym
kadłubie albo rozmyślała o zaskakujacej delikatności ciężkich
maszyn, z niezrównanym wyczuciem posługujących się pistoletami
natryskowymi.
Rankiem ósmego dnia Marianne odkryła, że dziewięćdziesiąt
procent mocy obliczeniowej mikroprocesorów jest nie
wykorzystane. Zmarszczyła brwi. Każdy z tych robotów byłby w
stanie dowodzić eskadrą myśliwców. Bębniąc palcami w biurko, w
zamyśleniu spoglądała z góry na maszyny.
Zrewanżowały się spojrzeniami licznych złocistych oczu.
Zanim zorientowała się, że to kamery, zrobiło się jej
gorąco, a na policzki wypełzły jej piekące rumieńce. Przypadkowa
koordynacja ruchów kilkudziesięciu spośród kilkuset ruchomych
kamer. Z trudem rozprostowała palce kurczowo zaciśnięte na
krawędzi biurka. Chyba powinna trochę odpocząć.
Odchyliła się do tyłu razem z fotelem i wbiła wzrok w
sufit. Przez zatyczki do uszu przedzierały się odległe,
stłumione odgłosy: poświstywania, pomruki, łoskoty, skrzypienia
i zgrzyty tworzyły razem niemal coś w rodzaju muzyki. Miała
wrażenie, że wsłuchuje się w szum fal rozbijających się na
odległej plaży albo w szum wiatru targającego gałęziami drzew.
Nieco spokojniejsza, ponownie skoncentrowała uwagę na
komputerowym terminalu. Sięgając do klawiatury, zawadziła ręką
o kartkę; odruchowo odsunęła ją na bok, ale zaraz potem
znieruchomiała ze wzrokiem wbitym w papier. To nie była jej
kartka. Na kremowym papierze znajdował się delikatny rysunek
przedstawiający rdzawoczerwone liście. U dołu strony liście
były lekko żółtawe.
Marianne przeniosła spojrzenie z rysunku na liście, które
zebrała rankiem z ulicy i położyła na biurku, po czym odwróciła
się w stronę robotów. Wokół podstawy najbliższego, na posadzce
hali walało się mnóstwo podobnych kartek. Wszystkie były
pokryte rysunkami przedstawiającymi klonowe liście w różnych
odcieniach szarości, złota i czerwieni.
Jej nagie ramiona pokryły się gęsią skórką. Maszyny trwały
w bezruchu: czterometrowe metalowe cielska z licznymi potężnymi
kończynami. Nie bała się ani trochę; odkąd sięgała pamięcią,
marzyła właśnie o takiej chwili, podczas długich bezsennych
nocy, kiedy leżała w łóżku i rozmyślała o czymś innym niż o
programach wprowadzanych rutynowo do elektronicznych układów
pamięci.
O czymś zupełnie innym.
Ale przecież teraz nikt już nie traktował poważnie takich
pomysłów - może z wyjątkiem producentów tandetnych horrorów.
Komputer, na którym pracowała na uniwersytecie, dysponował nie
tylko wielokrotnie większą mocą, ale także najnowszym
procesorem mowy. Zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym
pokręciła głową. Jedyny niespodziewany wybryk jej komputera -
pojawienie się na monitorze prostych, ale niezrozumiałych
piktogramów - okazał się żartem jednego ze studentów ostatniego
roku. Tutaj też z pewnością ma do czynienia albo z czyimś
dowcipem, albo z błędem w oprogramowaniu.
Przysunęła klawiaturę, wywołała na monitor tekst programu
sterującego, po czym zaczęła sprawdzać go linia po linii.
Zadanie robota polegało na nanoszeniu celtyckich wzorków na
naczynia kuchenne; chociaż starała się jak mogła, nie była w
stanie znaleźć żadnego, choćby najmniejszego punktu
zaczepienia. Nie potrafiła nawet wytłumaczyć, w jaki sposób
maszyna uzyskała dostęp do papieru. Od miejsca, w którym można
było znaleźć takie kartki, robota dzieliło kilkanaście metrów.
Arthur wpadł na chwilę i zapytał, kiedy Marianne wybiera
się na lunch, ale ona nie miała czasu na takie głupstwa.
Właśnie starała się prześledzić drogę przepływu informacji
dostarczanych włóknami optycznymi, tylko częściowo
zmodyfikowaną przez działający obecnie program. W tle wciąż
powstawały, przekształcały się i znikały zagadkowe kształty,
generowane najprawdopodobniej przez niewykorzystywane obszary
mikroprocesora.
Od razu przyszło jej do głowy, że powinna zawiadomić
Riotech, ale przypuszczalnie skończyłoby się to tym, że to ją
obarczono by odpowiedzialnością za wszystkie problemy, tym
bardziej, że przecież świadomie naruszyła warunki umowy: miała
analizować programy przy terminalu w biurze, a nie tutaj,
niemal na linii montażowej.
Kiedy ból mięśni grzbietu stał się nie do wytrzymania,
podniosła się z fotela i wyruszyła w długą wędrówkę między
maszynami. W drodze powrotnej zebrała z posadzki rysunki i
przyniosła je na biurko.
Właśnie miała usiąść, kiedy zobaczyła zbliżającego się
mężczyznę. Miał długie jasne włosy zebrane z boku w kucyk,
ubrany zaś był w dopasowany zielony jednoczęściowy garnitur.
Strój od razu jej się nie spodobał, chociaż, sądząc ze sposobu,
w jaki mężczyzna go nosił, zapewne stanowił ostatni krzyk mody.
Przybysz zatrzymał się po drugiej stronie biurka, po czym
zapytał podniesionym głosem, niemal przekrzykując odgłosy pracy
maszyn:
- Marianne Daley?
- Tak. A pan kim jest?
Nie odpowiedział, tylko błyskawicznym ruchem odwrócił
monitor do siebie, przysunął sobie klawiaturę i coś szybko
wystukał. Roboty znieruchomiały nagle i w hali zapanowała
niczym nie zmącona cisza. Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie.
- Mark Raylin, starszy doradca techniczny Riotech. Jak
pani może tu pracować? Nie przeszkadza pani ten potworny hałas?
- Ani trochę. Nawet go lubię - odparła z wymuszonym
uśmiechem.
Co go tu przygnało? Nawet jeśli programy kontrolne
zaalarmowały centralę o chwilowym zakłóceniu, było bardzo mało
prawdopodobne, żeby od razu przysłali swojego człowieka, w
dodatku na tak wysokim stanowisku.
- Czas to pieniądz, jak się mówi, więc od razu przejdę do
rzeczy. Czy ingerowała pani w oprogramowanie maszyn?
- Nie.
- A w setup? Koordynację etapów procesu produkcyjnego?
System dostawy materiałów?
- Prześledziłam tylko drogę sygnałów optycznych i
sprawdziłam, jak wpływają na aktywność poszczególnych urządzeń.
W gruncie rzeczy była to prawda, lecz mimo to poczuła w
żołądku nieprzyjemny ciężar. Żałowała, że nie położyła rysunków
w jakimś mniej widocznym miejscu.
- Więc nie wie pani, jaki mógł być powód chwilowej zmiany
cyklu produkcyjnego?
- Nie mam pojęcia.
Raylin położył ręce na jej dłoniach. Miał bardzo ciepłą,
prawie gorącą skórę.
- Marianne, dlaczego nie chcesz z nami współpracować?
Ułatwiłabyś życie nie tylko nam, ale i sobie.
Gwałtownie cofnęła ręce.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Nie udawaj. Przekaż temu, kogo reprezentujesz, że
Riotech jest gotów przystąpić do rozmów. - Rzucił na biurko
kryształ pamięci. - Jeszcze nie wiemy, kto za tobą stoi, ale
zebraliśmy wystarczająco dużo materiału dowodowego, żeby
oskarżyć cię o sabotaż.
Marianne tak mocno zacisnęła zęby, że przez chwilę nie
była w stanie odpowiedzieć. Nie miała pojęcia, do czego zmierza
Raylin, ale była pewna, że chodzi mu o coś znacznie więcej niż
o maszynę rysującą na papierze nie zaprogramowane wzorki.
- To chyba jakaś pomyłka - wykrztusiła, kiedy wreszcie
znowu mogła mówić. - Nie zrobiłam nic złego.
- Czekam na twój telefon do jutra do południa. Mam
nadzieję, że zmienisz zdanie.
Odwrócił się na pięcie i odszedł, nie oglądając się za
siebie.
Marianne otworzyła już usta, ale nie przychodziło jej do
głowy nic mądrego, co mogłaby powiedzieć. Najpierw musi się
zorientować, co się tu właściwie dzieje. Drżącymi palcami
wepchnęła kostkę pamięci do czytnika i przez kilka sekund z
oszołomieniem wpatrywała się w biegnące przez monitor kolumny
liczb. Zwolniła tempo; okazało się, że to raporty produkcyjne
ze wszystkich fabryk koncernu. Wynikało z nich jednoznacznie,
że w ciągu minionych trzech tygodni wszędzie zanotowano
znaczący spadek wydajności.
Wszędzie, tylko nie tutaj.
Ponownie sprawdziła liczby, ale nie znalazła błędu. Odkąd
podjęła pracę w tej fabryce, produkcja zaczęła szybko rosnąć,
obecnie zaś przewyższała aż o siedem procent poziom sprzed
kilku miesięcy. Żeby było ciekawiej, wyraźny wzrost wydajności
następował za każdym razem, kiedy zjawiała się przy swoim
stanowisku pracy.
Tak więc, o ile Riotech nie sfałszował danych, zachowanie
Raylina było w pełni uzasadnione. Uważał, że ona, Marianne,
współpracuje z tajemniczymi sabotażystami, którzy odkryli
sposób nie tylko na utrudnienie produkcji w większości fabryk,
ale, co ważniejsze, na znaczne jej zwiększenie w tej jednej,
jedynej. Rzeczywiście, trudno o silniejszy argument
przetargowy.
Parsknęłaby śmiechem, ubawiona niedorzecznością podejrzeń,
gdyby nie to, że po raz pierwszy w życiu naprawdę się bała. W
ciągu minionych sześciu lat Riotech rozrastał się w
błyskawicznym tempie; kiedyś był nie rzucającą się w oczy
brazylijską firmą, teraz należał do grona największych
ponadnarodowych koncernów. Nawet gdyby zdołała ich przekonać,
że nie ma z tym nic wspólnego, nie mogła liczyć na przeprosiny.
Informacje zawarte w krysztale pamięci były zbyt cenne, żeby
pozostawili ją przy życiu.
Przemknęła jej przez głowę myśl, żeby zadzwonić do
przyjaciół z uniwersytetu, szybko jednak doszła do wniosku, że
i tak nie zdołają jej pomóc, na pewno zaś naraziłaby ich na
poważne niebezpieczeństwo. Może więc wsiąść w samolot i uciec
za granicę? Nic z tego. Musiałaby zaszyć się w jakimś zacofanym
kraju Trzeciego Świata, gdzie ludzie wciąż jeszcze posługują
się papierowymi pieniędzmi, gdzie indziej bowiem natychmiast
zdemaskowałaby ją karta kredytowa.
Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Siedziała za biurkiem i
gapiła się na nieruchome roboty. Stały przed nią jak niesprawna
armia, martwe, pozbawione całego wdzięku i gracji.
Tknięta nagłym impulsem, zresetowała system. Roboty ożyły,
wykonując gwałtowne, rwane gesty, przez halę przebiegła fala
małych przemysłowych katastrof - tutaj na posadzkę posypał się
grad nakrętek, tam z suchym trzaskiem pękła naprężona tkanina -
potem zaś maszyny odzyskały zgubiony rytm.
Marianne długo siedziała bez ruchu i wodziła po nich
spojrzeniem, lecz wciąż nie miała pojęcia, co powinna zrobić.
- Arthur!
Zapukała do drzwi jego gabinetu. Musiała o tym z kimś
porozmawiać. Nie zamierzała naginać faktów do teorii o
sabotażu; dlaczego akurat tę fabrykę miałby spotkać odmienny
los niż pozostałe? Dlaczego wzrost wydajności następował zawsze
podczas jej godzin pracy?
Arthur, z książką Alice Walker w ręce, otworzył drzwi i
zaprosił ją do środka.
- Coś się stało?
- Tak, ale chyba mi nie uwierzysz. Powiedz, czy od chwili,
kiedy zacząłeś tu pracować, roboty zachowywały się jakoś...
dziwnie?
- Moim zdaniem robią prawie same dziwne rzeczy. Co
konkretnie masz na myśli?
- Malowanie obrazków. - Rozłożyła rysunki na stole, pilnie
bacząc, żeby nie spojrzeć mu w oczy. - Dziś rano, i teraz też,
najwyżej pół godziny temu, wydawało mi się, że mnie obserwują.
Arthur cierpliwie czekał na ciąg dalszy, ale ona milczała.
- Więc? - zapytał wreszcie, unosząc brwi.
- Więc właśnie o to mi chodzi. Teraz powiedz mi, że gadam
bzdury, a ja sobie pójdę i więcej nie będę ci zawracać głowy.
- Nie wyglądasz na osobę, która nie wie, co mówi. - Wziął
do ręki jeden rysunek, potem drugi i trzeci. - A to z pewnością
nie wygląda na produkt, który powinien schodzić z taśmy
montażowej. Wiesz co? Lubię proste wytłumaczenia. Skoro
twierdzisz, że maszyny cię obserwują, to pewnie tak jest. Te
obrazki mogą stanowić próbę nawiązania kontaktu.
- Przeciez to nie ma sensu! Dlaczego właśnie tutaj?
Owszem, te roboty są dość skomplikowane, ale na świecie istnieją
dziesiątki tysięcy znacznie potężniejszych i sprawniejszych
komputerów! I dlaczego akurat teraz?
- Dlatego, i już. - Ujrzawszy jej minę, rozłożył ręce w
uspokajającym geście. - Żartowałem. Oczywiście, nie wiem
dlaczego i wątpię, czy ty się kiedykolwiek tego dowiesz. Jednak
fakt, że nie potrafimy wytłumaczyć jakiegoś zjawiska, nie
oznacza jeszcze, że ono nie istnieje.
Marianne bezradnie potrząsnęła głową. Przyszła tu po to,
żeby pomógł jej uporządkować myśli, a tymczasem on beztrosko
puścił wodze fantazji.
- Jesteś zmęczona. Wracaj do domu, prześpij się,
odpocznij. Do rana może wszystko ci się poukłada.
- Nie mogę iść do domu. Muszę... - Przerwała w pół zdania,
ponieważ nie chciała wplątywać Arthura w historię z Riotechem.
- Dzięki, że zechciałeś mnie wysłuchać.
Marianne nie wróciła na noc do domu. Nad ranem zasnęła
przy biurku z głową opartą na ramionach, wsłuchana w odgłosy
pracy robotów, które wtopiły się w jej sen.
Obudziła się z monstrualną sztywnością karku. Wymamrotała
pod nosem jakąś nieprzychylną uwagę pod swoim adresem, po czym
sięgnęła po kubek z zimną kawą, lecz jej ręka trafiła na coś
innego.
Zamrugała raptownie, a kiedy wreszcie zdołała
skoncentrować spojrzenie, ujrzała szklankę z rżniętego
kryształu, z wtopionymi dwiema szklanymi kropelkami koloru jej
oczu. Wyprostowała się raptownie i rozejrzała dokoła; roboty
wpatrywały się w nią złocistymi punkcikami obiektywów.
Miała kłopoty z oddychaniem. Dopiero po minucie, może
dwóch, zdołała wykrztusić przez zaciśnięte gardło:
- Dzięki.
Nie odpowiedziały. Oczywiście, bo jak miałyby
odpowiedzieć? Przecież roboty przemysłowe nie są wyposażane w
interfejsy głosowe ani nawet w semantyczne bazy danych. Nawet
jeśli myślą, czynią to w sposób całkowicie odmienny niż ludzie
czy jakiekolwiek rozumne istoty. Wciąż wpatrywały się w nią
złocistymi obiektywami kamer kołyszących się na elastycznych,
przypominających szyje, wysięgnikach.
Bała się - nie tego, że roboty uczynią jej krzywdę, ale
tego, że wykona zbyt gwałtowny ruch, albo że do hali wejdzie
Arthur i niesamowity nastrój pryśnie jak bańka mydlana. Po
głowie kołatała jej się myśl, że nikt w to nie uwierzy, więc w
końcu przełamała wewnętrzny opór i z poczuciem winy włączyła
monitoring, żeby zarejestrować niesamowitą scenę.
Roboty wciąż ją obserwowały. Nie mogła już usiedzieć w
fotelu; poderwała się z miejsca, zbiegła z podestu na posadzkę
hali, po czym, jak małe dziecko, zaczęła biegać między
maszynami. Kiedy zobaczyła, że roboty wodzą za nią złocistymi
spojrzeniami, w jej sercu zabrzmiała radosna, wzruszająca
pieśń.
Wreszcie zatrzymała się, żeby złapać oddech, a wtedy
maszyny odwróciły się od niej i wróciły do pracy.
- Zaczekajcie!
Ale było już za późno. Roboty nie zwracały na nią uwagi.
Powoli wróciła za biurko, wzięła do ręki kryształową szklankę i
ścisnęła tak mocno, że aż zabolały ją palce. Coś się wydarzyło,
coś niezwykłego, subtelnego i niezwykle cennego. Powinna to za
wszelką cenę zachować.
Mimo to ogarnęły ją wątpliwości. Nie łudziła się ani
przez chwilę, że Mark Raylin albo jego szefowie z Riotech okażą
jej jakąkolwiek pomoc. Próba samodzielnego zgłębienia problemu
oznaczała konieczność naruszenia umowy. Jeśli Riotech dowie się
o tym, grozi jej kara, w porównaniu z którą ciężkie więzienie
będzie się wydawało błahostką.
Zerknąwszy w górę, pochwyciła spojrzenia dwóch stojących w
pobliżu robotów. Ich elektroniczne oczy mrugały miarowo - czy
można to uznać za próbę porozumienia? Marianne przysunęła
klawiaturę i przystąpiła do pospiesznego kopiowania plików.
Kiedy skończyła, zbliżało się południe. Bolały ją palce i
przeguby. Lada chwila mógł się zjawić Raylin. Musiała jak
najprędzej przekazać dane na zewnątrz, bez względu na ryzyko.
Posługując się kodami z kryształu pamięci pozostawionego przez
Raylina, przełamała firmowe zabezpieczenia i weszła w sieć.
Zaraz potem wystukała na klawiaturze znajomy adres; odprężyła
się nieco dopiero wtedy, kiedy uzyskała połączenie.
Na ekranie pojawiła się wąsata twarz jej profesora.
- Marianne! Jak miło cię znowu widzieć...
- Potrzebuję pańskiej pomocy, i to natychmiast. Wysyłam
panu pewne dane. Proszę rozpowszechnić je najprędzej, jak
będzie pan mógł.
- Jakie dane? Jeśli to coś wojskowego...
- Nie, wojsko nie ma z tym nic wspólnego. Chodzi o... o
duszę maszyny. Nie mam teraz czasu. Wszystko wyjaśnię panu
później. Błagam, niech mi pan pomoże!
Przez chwilę zastanawiał się, poruszając wąsami, aż
wreszcie skinął głową.
- W porządku, ale jeśli coś mi się nie spodoba, osobiście
dopilnuję, żeby odebrano ci doktorat.
Przerwał połączenie, ale przedtem uśmiechnął się, więc
jego słowa nie zabrzmiały aż tak groźnie.
Zrobiła wszystko, co było w jej mocy. Wzięła szklankę do
ręki, ścisnęła ją mocno i zeszła na dół, do robotów.
Mechaniczne ramiona kołysały się łagodnie nad dziewczyną,
po czym nagle znieruchomiały i w hali zapanowała martwa cisza.
Marianne odwróciła się gwałtownie; kilka metrów od niej Raylin
pochylał się nad taśmociągiem. Z wymuszonym uśmiechem skinęła
mu głową.
- Przygotowałam panu wstępny raport.
- Oszczędź sobie fatygi. Przechwyciliśmy dane, które
przekazałaś na uniwersytet. Niektóre z twoich domysłów okazały
się zaskakująco trafne.
Powiedział to takim tonem, że Marianne poczuła, jak jeżą
jej się włoski na karku.
- Co pan ma na myśli?
Podszedł do niej i stanął tak blisko, że poczuła
intensywny zapach wody po goleniu oraz jego nieświeży oddech.
- Twoim zdaniem świat rzeczywisty bez przerwy wpływa na
wewnętrzną logikę robotów, powodując szybko postępujące zmiany.
Ponieważ roboty porozumiewają się ze sobą, zaburzenia
rozprzestrzeniają się w błyskawicznym tempie. Czy o to właśnie
chodzi?
Marianne cofnęła się o krok, ale stwierdziła, że ma
odciętą drogę ucieczki. Jeszcze mocniej ścisnęła szklankę w
dłoni, jednak kiedy odpowiedziała, okazało się, że jej głos
wcale nie drży:
- Nie użyłam słowa "zaburzenia". Według mnie roboty uczą
się myśleć niezależnie.
- Nazywaj to sobie, jak chcesz. Żeby powstrzymać ten
proces, wystarczy co pewien czas wykasowywać pamięć robotów. Co
prawda, w skali roku oznacza to stratę co najmniej kilku dni,
które trzeba będzie poświęcić na ich ponowne szkolenie, ale w
sumie na pewno nam się opłaci. Wydałem już polecenie, żeby
zastosować tę metodę we wszystkich fabrykach.
Marianne wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
- Chcecie... Chcecie je zabić?!
- Nie przesadzaj. Przecież to tylko maszyny. - Położył jej
rękę na ramieniu i lekko zacisnął palce. - Uspokój się. Być
może uda mi się przekonać Radę Nadzorczą, żeby zostawiła cię w
spokoju.
Przesunął rękę w dół, na jej pierś. Zaczerwieniona po uszy
Marianne odepchnęła go, a Raylin roześmiał się głośno.
- W porządku. Skoro chcesz, załatwimy wszystko oficjalnie.
Odwróciła się i zobaczyła zmierzającego ku niej
policjanta. Trzęsły się jej ręce, zbierało jej się na wymioty,
ale szklanka, którą ściskała w dłoni, była wciąż cudownie
chłodna. Z całej siły rąbnęła nią w twarz Raylina.
Podczas rozprawy prokurator przedstawił ogromne odbitki
zdjęć przedstawiających twarz Raylina. Ostre kawałki szkła
sterczały z zakrwawionej skóry niczym fragmenty roztrzaskanej
mozaiki. Marianne miała wrażenie, że, podobnie jak sąd, ogląda
ten widok po raz pierwszy w życiu. Nie pamiętała ani chwili
ataku, ani aresztowania, ani ciężaru kajdanek na przegubach.
Kiedy wracała myślami do tej chwili, widziała tylko
roztrzaskujący się krzyształ i ulewę odłamków spadającą na
podłogę. A potem ciszę. Otaczające ją roboty znieruchomiały jak
posągi, ich oczy przybrały barwę popiołu.
Arthur odwiedzał ją co tydzień w więzieniu. Dowiedziała
się od niego, że niektórzy uczeni potraktowali poważnie jej
rewelacje i prowadzą badania zmierzające do ich potwierdzenia.
Powstały nawet grupy nacisku żądające równouprawnienia maszyn.
Słuchała go i we właściwych momentach kiwała głową, ale
nie mogła się przemóc, żeby cokolwiek powiedzieć. Arthur
opowiadał o książkach, które ostatnio czytał, o pogodzie, o
mnóstwie mało istotnych rzeczy. Zdarzały się chwile, kiedy samo
brzmienie jego znajomego, ciepłego głosu doprowadzało ją do
płaczu.
Któregoś razu nic nie powiedział, tylko podał jej kartkę.
Marianne wzięła ją do ręki. Był to obraz wykonany na
kremowym papierze, barwny, o przedziwnej perspektywie, tak że
w pierwszej chwili zobaczyła tylko nieregularne kolorowe plamy.
Światło zdawało się wnikać do jego wnętrza, dając złudzenie
trójwymiarowości. Wreszcie ustawiła go pod odpowiednim kątem i
ujrzała młodą kobietę - siebie - idącą wzdłuż szpaleru robotów.
Wszystkie wpatrywały się w nią złocistymi błyszczącymi oczami.
- Gdzie...
Tylko tyle zdołała wykrztusić przez ściśnięte gardło. Oczy
zaszły jej łzami.
- Trzy dni temu znalazłem go w fabryce. Nazajutrz
zadzwonił twój profesor; podobno jego robot też zaczął rysować.
Do tej pory doniesiono o osiemdziesięciu takich przypadkach. W
prasie i telewizji aż huczy od plotek...
Jego cichy, ciepły głos sączył jej się kojąco do uszu.
Słuchała w milczeniu, z całej siły ściskając obrazek.
- Marianne, czas minął. Muszę już iść.
- Dziękuję. - Powinna była to powiedzieć wieki temu. -
Dziękuję, że to przyniosłeś, że mnie odwiedzałeś. Ja... Ja...
- Nie ma sprawy. Do zobaczenia za tydzień.
Rzeczywiście, nie było sprawy. Nagle wszystko zrobiło się
takie jak powinno. Za rok, na wiosnę, wyjdzie z więzienia. Na
drzewach będą pąki, niebo przybierze barwę czystego błękitu...
Może maszyny zainteresują się porami roku? - pomyślała z
uśmiechem.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
MARY SOON LEE
Przedstawicielka najmłodszego pokolenia pisarzy
amerykańskich, o jej dorobku niewiele da się jeszcze
powiedzieć, ale być może wkrótce usłyszymy o niej coś
więcej.
D.M.