Soon Lee Mary - Cisza w miastach
Szczegóły |
Tytuł |
Soon Lee Mary - Cisza w miastach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Soon Lee Mary - Cisza w miastach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Soon Lee Mary - Cisza w miastach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Soon Lee Mary - Cisza w miastach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Mary Soon Lee
Tytul: CISZA W MIASTACH
(Silent in the Cities)
Z "NF" 9/97
Kiedy odchodziłam, miasto zawsze płakało, i noc moich
osiemnastych urodzin nie stanowiła tutaj wyjątku. Jednak
tuż przed zapadnięciem zmierzchu niebo było idealnie
czyste. Wędrowałam wzdłuż Tamizy, w Londynie, gdzie ludzie
nadal poruszali się w metalowych pudełkach zwanych
samochodami.
- Jakie to nudne. - Bez entuzjazmu kopałam po chodniku
kamyk. - Czy gdziekolwiek istnieje coś innego?
- Istnieją tysiąc osiemdziesiąt trzy odrębne
środowiska...
- Nie, mam na myśli coś zupełnie innego! - podniosłam
kamyk i cisnęłam go w kierunku niskiego murku
oddzielającego mnie od rzeki.
- Może miałabyś ochotę wybrać się do Kairu?
- Nie! - Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, co było
nie tak. Spojrzałam ze złością na niewielki pilot
komputerowy unoszący się tuż przede mną. - Chciałabym
znaleźć się daleko od ciebie.
Komputer, o dziwo, zawahał się intensywnie mrugając
żółtym okiem.
- To niemożliwe, Saro.
Czując, jak mój gniew ustępuje miejsca ogólnemu
przygnębieniu, zapatrzyłam się na metalicznie szare niebo.
Cały ten dzień był jednym wielkim rozczarowaniem,
począwszy od wspaniale opakowanych prezentów urodzinowych,
skończywszy na okazałym czekoladowym torcie, pokrytym
karmelem, wisienkami i zakrzepłą śmietaną. Nie chciałam
ani obrazu Picassa, ani jajka Faberga, ani żadnego z
pozostałych prezentów. W sumie nie przychodziło mi do
głowy nic, czego mogłabym sobie życzyć.
- Saro - niezmiennie cierpliwy, niezmiennie monotonny
głos wdarł się w moje żale nad sobą. - Marzniesz. Czy
chcesz płaszcz?
- Nie. - Chociaż zadawanie dalszych pytań było
całkowicie daremne, uparcie brnęłam dalej. - Dlaczego
nie mogę uwolnić się od ciebie?
- Brak dostępu do informacji. - Żółte oko mrugnęło
niemalże filuternie.
- Wobec tego pojadę do Wenecji, dziś o dziesiątej
wieczorem.
W jednej chwili niebo nade mną pociemniało. Ogromne
szare kłęby zebrały się w górze. Nie patrzyłam. Rytuał
znany mi był aż za dobrze i chociaż kształty te miały
przypominać chmury, w istocie wyglądały jak cienie rzucone
na odwróconą do góry dnem misę. W gruncie rzeczy tym
właśnie były, wyjąwszy fakt, że owa misa liczyła pięć
kilometrów szerokości i na dodatek pokrywała miasto.
Przechodząc na drugą stronę ulicy poczułam na twarzy
pierwsze krople deszczu.
- Londyn. - Zwracałam się do komputera nazwą miasta,
w którym przebywałam w danej chwili. Zaczęło się od żartu,
po czym przerodziło w nawyk. - Londyn, sprowadź z powrotem
ludzi.
Zdążyłam schronić się pod dachem stacji metra, kiedy
pojawili się ludzie. Biznesmen sunął po pobliskim moście
z parasolem uniesionym jak broń. Na stację wkroczyło dwóch
trampów wlokących za sobą nogi. Ujrzałam brudny nalot
pokrywający ich dłonie i poczułam mdlący zaduch nie mytych
od tygodni ciał. Złudzenie uleciało, kiedy przeniosłam
wzrok na ich głowy. Tłuste, zmoczone deszczem włosy
zwisały po obu stronach tego, co powinno być
twarzą. Lecz zamiast oczu, nosa i ust widniał tam jedynie
bladoniebieski owal, gładki niczym powierzchnia skorupki od
jajka. Pozbawiony jakiegokolwiek przebłysku świadomości
bądź widoku szyderczo wydętej wargi. Po prostu niczym nie
wyróżniająca się przestrzeń mętnego błękitu.
- Masz jakieś drobne, skarbie? - głos wydobywający
się ze stojącego bliżej trampa nie zmącił bezruchu
błękitnego owalu.
Pogrzebałam w kieszeni i wrzuciwszy do jego kapelusza
kilka jednofuntówek, opuściłam stację. Nie znosiłam rozmów
z ludźmi pozbawionymi twarzy, ale gdy tylko szłam
dostatecznie szybko, zostawiali mnie w spokoju. W mieście
pełnym anonimowych nieznajomych jeden więcej nie robił
różnicy.
Na zewnątrz rozpętała się prawdziwa ulewa. Wąską
uliczką podążyłam w kierunku Strandu. Mijając stary
kościół i jego wysokie, jaśniejące w mroku kolumny
skierowałam się ku centrum Trafalgar Square. Jak zawsze
plac był pełen gołębi.
- Wszystkiego najlepszego, Saro - rozbrzmiały unisono
dwa głosy. Chmara gołębi wzbiła się w powietrze w
poszukiwaniu schronienia na nadciągającą noc. Ptaki
rozdzieliły się formując nienaturalny układ. Spojrzałam na
rozsiane litery: S A R A.
- Dziękuję - mruknęłam. Jeden z gołębi wykonał
raptowny zwrot i spadł na ziemię z ostrym mechanicznym
kwileniem.
Szarość zmierzchu przeszła w czerń nocy. Siedziałam
zdana na pastwę ulewnego deszczu, z brązową plątaniną
przemoczonych włosów. Miasto wyglądało przepięknie:
światła odbijały się w padających nieprzerwanie kroplach,
pojazdy o napędzanych benzyną silnikach przemykały ulicami
błyskając czerwonymi iskierkami tylnych świateł. Jednakże
ja czułam, jak obezwładnia mnie nuda, beznadziejna nuda.
O dziesiątej piloty wydały przytłumiony odgłos.
Podążyłam za nimi w stronę kolumny Nelsona. Kamienna
powierzchnia rozstąpiła się bez szmeru ukazując rzęsiście
oświetlone wnętrze. Weszłam do środka ocierając z oczu
krople deszczu.
- Do poziomu dwadzieścia osiem.
Po chwili winda przystanęła, wyszłam więc i
przesiadłam się na kapsułę do Wenecji. Podróż przebiegła
równie monotonnie jak reszta dnia; piętnaście minut
uwięzienia w kokonie bez okien w towarzystwie dwóch
przewrażliwionych pilotów.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Windą dostałam się na
powierzchnię i wkroczyłam prosto w ciepłe objęcia włoskiej
nocy letniej. Zdesperowana, podjąwszy nagłą decyzję, aby
do cna wykorzystać pozostałą część swoich urodzin,
przebiegłam przez plac Świętego Marka.
- Stój! - wykrzyknęły piloty.
Zignorowałam je, biegnąc co sił przez miniaturowy
mostek. Gdyby nie trzeci pilot, przypuszczalnie umknęłaby
mojej uwadze. Ale dostrzegłam, jak urządzenie wypada z
zaułku wydając z siebie alarmujące odgłosy. Popatrzyłam w
kierunku, z którego podążało i zobaczyłam dziecko.
Miała nie więcej niż dwa lata i twarzyczkę
wykrzywioną złością.
- Nie pójdę! - Tupnęła gniewnie nogą na stojącą obok
nianię.
Jej rysy. Stałam urzeczona widokiem tej zalanej
łzami, pełnej twarzyczki. Spojrzenie jej rozszerzonych
gniewem oczu prześlizgnęło się po mnie, kiedy niania
chwyciła ją na ręce i odeszła.
- Zaczekaj! - Rzuciłam się za nimi prawie nie
dostrzegając bladoniebieskiego owalu głowy niani. Zniknęły
w podniszczonym budynku o ścianach pokrytych łuszczącą się
pomarańczową farbą. Dopadłam drzwi i nacisnęłam klamkę,
lecz nie ustąpiły ani o milimetr. Naparłam na nie
ramieniem. Pod wpływem uderzenia, które pozbawiło mnie
tchu, drewno nadkruszyło się, ale drzwi pozostały
zamknięte.
- Saro, czy nic ci nie jest?
Trzy piloty tańczyły wokół mnie, podczas gdy ponownie
naparłam na drzwi. Lewe ramię boleśnie odczuło zetknięcie
z drewnem. Drzwi zaskrzypiały i uśmiechnęłam się
zwycięsko.
Jednakże dwa centymetry pod pękniętą drewnianą osłoną
znajdowała się twarda metalowa bariera.
- Saro, nie dostaniesz się do środka. Ten budynek
został pokryty warstwą stopu tytanowego.
Z pulsującą bólem ręką cofnęłam się na próg.
- Kim ona jest?
- Brak dostępu do informacji. - Troje żółtych oczu
zamrugało jednocześnie.
Zamknęłam oczy i tam, w Wenecji, w noc swoich
osiemnastych urodzin, rozpłakałam się jak małe dziecko.
Gorący powiew igrał z cytrynowymi zasłonami. Przez
otwarte okno niosły się przeróżne dźwięki: strzępy
włoskich rozmów, paplanina grupki japońskich turystów, ryk
silnika przepływającej w pobliżu motorówki.
Chyba obudzili mnie właśnie ci japońscy turyści.
Słysząc ich podekscytowane głosy, chwilowo zdezorientowana
usiadłam na łóżku w hotelu Vaccani. I wówczas
przypomniałam sobie, co się wydarzyło.
- Wenecja! - Komputer posłusznie spłynął ze swojego
posterunku pod sufitem. - Opowiedz mi o tym dziecku.
Po raz drugi w ciągu wielu dni komputer zawahał się,
bacznie lustrując okiem moją twarz.
- Mów.
- Sniadanie - odparł wreszcie po chwili - jest
dostępne...
- Do diabła ze śniadaniem! - Wyskoczyłam z łóżka,
podbiegłam do okien i zatrzasnęłam okiennice.
- Saro, co ty wyprawiasz?
Unosząc misternie rzeźbione krzesło z mahoniu
zamachnęłam się nim na pilota.
- Usiłuję się czegoś dowiedzieć.
Urządzenie bez trudu zrobiło unik. Zamachnęłam się
jeszcze raz, ponownie chybiając. Powodowana większą
energią niż przezornością ścigałam go po całym pokoju.
Kolorowe, szklane ozdoby tłukły się na drobny mak. Noga
krzesła złamała się od uderzenia w nowy wyświetlacz o
płaskim monitorze, przypuszczalnie źródło dumy i radości
hotelu. Pilot nie doznał najmniejszego uszczerbku.
- Saro, jeśli to dla ciebie takie ważne.
- Ważne!
Pilot zawisł w powietrzu. Początkowo zaskoczona, po
chwili wahania rzuciłam w niego krzesłem. Zachwiałam się
od uderzenia, podczas gdy wciąż trwający w bezruchu pilot
wydał w zetknięciu z krzesłem przenikliwy odgłos. Chwilę
potem opadł na podłogę i potoczył się w kierunku
wyświetlacza.
Ostrożnie przykucnęłam, aby go obejrzeć. Obudowa
pękła, odsłaniając skomplikowaną strukturę miniaturowych
urządzeń i jaskrawozielone płytki elektroniczne.
Uśmiechnęłam się z tryumfem. Po raz pierwszy udało mi się
zniszczyć komputer.
- Czy teraz ci lepiej?
Ze zdumieniem ujrzałam, jak wyświetlacz z błyśnięciem
powraca do życia. Na kremowym tle monitora pojawiły się
niebieskie litery, powtarzając treść postawionego przed
chwilą pytania. - Czy teraz ci lepiej?
- Nie. - Nastąpił odpływ adrenaliny, poniewczasie
ustępując miejsca zdrowemu rozsądkowi. Zniszczenie jednego
pilota nie mogło przecież unieszkodliwić całego systemu. -
Proszę - z jakim trudem to słowo przechodziło mi przez
gardło. - Powiedz mi, kim ona jest. Pozwól mi znów ją
zobaczyć.
- Dlaczego? - Mimo że pytanie padło z głośników,
dodatkowo na monitorze pojawiły się ogromne niebieskie
litery. Nie odpowiedziałam.
Na schodach zaskrzypiały czyjeś kroki. Coś uderzyło w
drzwi od sypialni. Ponownie rozległo się uderzenie i drzwi
ustąpiły. Do środka weszły dwie osoby z hotelowej obsługi,
jedna ubrana w strój pokojówki, druga zaś w kucharski
fartuch. Naprzeciw mojej twarzy zawisły dwa błękitne
owale.
- Dlaczego? - powtórzyły.
Ponieważ jestem samotna - szepnęłam.
Służący stali bez ruchu. Ekran monitora ściemniał,
przybierając barwę głębokiej czerni. SAMOTNA. Przyznałam to
po raz pierwszy w życiu. Ponad wszystko na świecie, ponad
wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam, najbardziej chciałam
jeszcze raz ujrzeć to dziecko.
Cisza przeciągała się w nieskończoność. Trąciłam
popsuty pilot. Połączenie metalu z plastykiem, molekularne
złącza i sprytne oprogramowanie. Nic więcej. Zacisnęłam
wokół niego rękę, wystarczająco mocno, by się skaleczyć.
Oprócz jednostajnego szumu klimatyzacji w tle nie
dawały się słyszeć żadne głosy. Podeszłam do okna. Ludzie
przystanęli na ulicach, zamierając z rękami równo
przylegającymi do boków. Spływająca kanałem woda szumiała
miarowo. Kawałek czerwonego papieru trzepotał pod wpływem
nieustającego wiatru. Nikt się nie poruszał.
- Wenecja? - wychyliłam się przez okno. - Wenecja!
Wiatr zdołał nareszcie oderwać papier i zdmuchnął go
do kanału. Nic więcej nie uległo zmianie. Odwróciłam się,
by spojrzeć na dwóch tkwiących przy drzwiach służących.
Nie wykonali najmniejszego gestu aby mnie powstrzymać,
kiedy przeszłam obok nich, muskając palcami gładką
powierzchnię zmętniałego błękitu ich głów.
Drżąc na całym ciele zeszłam w dół po schodach i
wyszłam na spotkanie umarłego miasta.
Przez cztery godziny snułam się ulicami, raniąc bose
stopy o kamienie, z bawełnianą koszulą nocną lepiącą się
do wilgotnej skóry. Gdziekolwiek poszłam, ludzie
sterczeli w miejscach niczym figury bez twarzy, nieme i
obojętne.
W południe, stojąc na skraju miasta, w miejscu spotkania
rozległej kopuły z ziemią, zacisnęłam ręce w pięści i
wrzasnęłam po raz setny
- Wenecja!
Cisza.
Spojrzałam w górę na niebieski łuk kopuły. Wysoko na
niebie dostrzegłam białe kleksy sztucznych cirrusów;
tkwiły dokładnie w tym samym miejscu jak wtedy, gdy
wybiegałam z hotelu.
Obok mnie stała kobieta z większością twarzy
przysłoniętą słomkowym kapeluszem. Drżąc, zebrałam się na
odwagę, aby jej dotknąć. Wyciągnęłam przed siebie obie
ręce dotykając pokrytej kwiatowymi wzorami sukienki i
popchnęłam ją z całych sił.
- Wenecja!
Sztywne ciało kobiety zachwiało się, po czym ciężko
runęło na ziemię. Układ ramion wobec tułowia pozostał
nie zmieniony, od chodnika dzieliła je obecnie zaledwie
szerokość palca. Słomkowy kapelusz spadł z głowy
odsłaniając znajdującą się w miejscu twarzy pustkę.
Ogarnięta przerażeniem obróciłam się na pięcie i
ruszyłam biegiem w kierunku placu Świętego Marka.
Zziajana, z obolałymi mięśniami łydek dopadłam kamienia
kryjącego wejścia do szybu windy. Nim zdążyłam spróbować
otworzyć je siłą, kamień odsunął się bezszelestnie i
weszłam do środka.
- Do poziomu trzydzieści cztery.
- Co się stało? Dlaczego mi nie odpowiedziałeś?
Myślałam, że całkiem już się zepsułeś.
Komputer nie rzekł nic. Nie odzywał się ani kiedy
dotarliśmy do poziomu trzydzieści cztery, ani kiedy
wsiadałam do czekającej kapsuły, ani gdy poleciłam mu
obrać kurs na Nowy Jork. Kiedy kapsuła nabierała prędkości,
ogarnęło mnie desperackie pragnienie, aby wszystko wróciło
do normalności. Wyobraziłam sobie ludzi nieustannie
spieszących po Times Square i zapragnęłam ich tam zastać.
Pomyślałam o przyprawiającej o zawrót głowy wysokości
nowego Empire State Building cztery razy wyższego niż
najbardziej oryginalne i okazałe budowle nawet na
Manhattanie. W Nowy Jorku panował obecnie rok 2062, od
Wenecji i Londynu dzieliło go sześć dekad, szykowałam się
zatem na komfortową przejażdżkę w wirującej kuli.
Kapsuła zatrzymała się i wsiadłam do windy. Po drodze
na powierzchnię odnotowałam nieznaczną zmianę w
oświetleniu oraz wydawany przez nie syczący odgłos,
szczegóły dotychczas mi nie znane. Wreszcie drzwi
otworzyły się.
Nie znajdowałam się na Times Square. Ani w ogóle w
Nowym Jorku.
Ku odległemu sufitowi wiodły lśniące stalowe windy
tworząc równomierny okrąg. Po drodze na górę raz po raz
otwierały się na tarasy oszklonych półek wypełnionych
papierowymi książkami, mikrodyskami i płytkami
informacyjnymi.
- Gdzie ja jestem?
Pilot podpłynął do mnie w powietrzu.
- Oto baza danych, Saro. Informacje możesz uzyskać za
pomocą tego terminala peryferyjnego.
Powoli podeszłam bliżej i zapoznałam się z hasłem
wyświetlonym na monitorze:
Kolonizacja Międzygwiezdna
Stosunek energii masowej koniecznej do przewozu na
planety o warunkach zbliżonych do warunków ziemskich
uniemożliwia zastosowanie statków z załogą. Ze względu na
fakt, iż czas trwania podróży wynosi przynajmniej sto
dwadzieścia lat, masa wielopokoleniowych transportowców jest
nie do przyjęcia. Pierwszy owocny projekt statku
kolonialnego
ukończono w 2419 roku, zaś jego prototyp został
wykonany w roku 2428. Jednostkę wyposażono w
urządzenia samosterownicze podobne do tych, które
wykorzystano przy budowie Subpacifiki oraz innych
podwodnych miast.
Pobieżnie przejrzałam tekst, jednak nie odpowiedział on
na żadne z nurtujących mnie pytań.
- Gdzie - wydusiłam przez zaciśnięte gardło. - Gdzie
jest dziecko?
Obraz na ekranie zmienił się, ukazując brązowooką,
ciemnowłosą dziewczynkę, którą dostrzegłam uprzedniego
wieczora. Wstrzymując oddech w oczarowaniu obserwowałam,
jak bawi się z misiem identycznym jak ten, którego
miałam jako dziecko.
Wizerunek uległ raptownemu zniekształceniu i po
chwili przedstawiał starszą, może dziesięcioletnią
dziewczynkę. Była szczuplejsza niż poprzednia, miała takie
same brązowe włosy i szeroko rozstawione oczy.
Zamrugałam z niedowierzaniem i dotknęłam własnej
twarzy, muskając identyczny układ nosa. Oglądałam obrazy
siebie samej, zarejestrowane w trakcie mojego dorastania,
ale przecież to nie miało najmniejszego sensu. Przecież
widziałam to dziecko w Wenecji.
- Co... kim... ona jest?
- To Sara Morris, wersja numer osiem.
Osunęłam się bezwładnie na podłogę, przymykając oczy
i chowając głowę w ramionach. Cały czas miałam przed sobą
twarz dziecka - moją twarz. Jednak nie przychodziły mi do
głowy żadne sensowne pytania, które mogłabym zadać, w
dalszym ciągu nie mogłam uwierzyć, że to nie sen, i że nie
obudzę się zaraz na dźwięk śpiewanego przez komputer "Sto
lat".
- Saro, czy nic ci nie jest?
Wzdrygnęłam się, uświadamiając sobie nagle, że całe
ciało mam boleśnie napięte.
- Czy ona... czy one rzeczywiście... istnieją? -
Poczułam, jak pierwsze pytanie pociąga za sobą nieprzerwany
ciąg następnych.
- Ile tak naprawdę ich jest? Dlaczego nie pozwalasz mi
się z nimi zobaczyć? Jak do tego doszło?
Błysnąwszy okiem pilot wydał przeciągły dźwięk, jak
gdyby domagał się, abym dopuściła go do głosu.
- Istnieją naprawdę. Obecnie żyje osiemnaście wersji
Sary. - Zawahał się, przez co ogarnęły mnie obawy, iż za
chwilę oznajmi, że ciąg dalszy jest zastrzeżony. - Ja... nie
pozwalałem ci się z nimi widywać, gdyż nie wiedziałem, jak
zareagujesz. Wszystkie jesteście klonami oryginalnej Sary
Morris.
- Klonami - powtórzyłam. - Ale dlaczego poza nami nie
ma kogokolwiek innego? Czy w ogóle jest ktokolwiek inny?
- Stopień napromieniowania okazał się znacznie wyższy
od przewidywanego. Żadne inne próbki DNA nie przetrwały
podróży na tę planetę.
Godzinę później mój umysł kipiał od nowo nabytych
informacji. Sześć wieków temu pozbawiony załogi statek
kolonizacyjny dotarł do tego świata i zebrał struktury
zawarte w jego zbiorach danych. Komputer pokazał mi
poszczególne schematy i systemy analiz, lecz ja ponad tym
wszystkim dostrzegałam miasta swojego dzieciństwa. Przed
oczami miałam dachy starożytnego Babilonu oblane blaskiem
wschodzącego słońca. Pamiętałam również wiosnę w
Waszyngtonie dwudziestego drugiego wieku, jego zatłoczone
ulice usiane opadającym na podobieństwo śniegu kwiatem
wiśni.
Słuchałam, jak komputer snuje opowieść o moich
poprzednikach, pierwszych sześciu żyjących samotnie
klonach, każdego nowego tworzono wówczas, kiedy
umarł poprzedni. Działo się tak, dopóki nie skończyłam
dziewięciu lat: wtedy komputer ukształtował moją starszą
siostrę.
- Martwisz się, Saro?
Powoli pokręciłam głową.
- Nie, ale nadal nie mogę pojąć, po co to robiłeś. Skoro
wcześniejsze klony żyły samotnie, dlaczego teraz jest nas aż
osiemnaście?
- Jeden... to... za mało. - W głosie pilota pojawiło się
napięcie, ale przypuszczałam, że to po prostu moje urojenia.
- Potrzebnych było... więcej.
- Jak to: potrzebnych?
Pilot podpłynął ku mnie i delikatnie otarł się o moją
rękę.
- Bez ciebie w miastach panuje głucha cisza.
Spoglądałam na niego niczego nie rozumiejąc.
- Z chwilą kiedy opuszczasz miasto, wszelkie
mechanizmy zamierają. Nie ma ani dnia, ani nocy. - Ponownie
dotknął mojej ręki. - Bez ciebie nie ma nikogo, kto by ze
mną rozmawiał.
Dzisiejszy dzień spędziłam w Paryżu. Schodziłam nogi
spacerując po Luwrze, poparzyłam język kawą z ekspresu i
odwiedziłam swoją kolejną siostrę, trzydniową Sarę Tamarę
Morris. O zmierzchu ponownie skierowałam się ku wieży
Eiffla. Ujrzałam moje dwie siostry idące ramię w ramię w
asyście ciągnących za nimi pilotów. Kiwnęły na mnie, abym
przyłączyła się do nich, ale potrząsnęłam głową. One miały
siebie, a mnie było dobrze tak, jak było.
Przystanęłam pod metalową wzniosłością wieży Eiffla i
patrzyłam jak odziany w jedwabną togę mężczyzna składa
przede mną głęboki ukłon. Wyciągnął zza poły różę, której
błękitny odcień dokładnie odpowiadał barwie jego głowy i
ofiarował mi ją wytwornym ruchem. Przyjęłam różę i
podczas gdy na krystalicznie czystym niebie słońce
zmierzało już ku zachodowi, jeszcze raz rozejrzałam się
dokoła, po czym złapałam windę do New Delhi.
Przełożyła Magda Gawlik