Solski Paweł - Ujawnienie Roberta Cavaliera
Szczegóły |
Tytuł |
Solski Paweł - Ujawnienie Roberta Cavaliera |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Solski Paweł - Ujawnienie Roberta Cavaliera PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Solski Paweł - Ujawnienie Roberta Cavaliera PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Solski Paweł - Ujawnienie Roberta Cavaliera - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paweł Solski
Ujawnienie Roberta Cavaliera Sieur de la Salle juniora
Opowiadanie to dedykuję Georgowi Bernhardowi Riemannowi
za wrota do czasu i mistyki oraz J. Edgarowi Hooverowi za
odwagę bycia zwycięzcą.
Jechali na wielbłądach i osłach, a słońce już opadało.
Boruch Rauberg, który zwykł podpisywać się Ramirez Lorrca,
splunął przez zęby i z sykiem wciągnął powietrze wydymając
policzki. Było w nim jeszcze sporo z dziecka. Zapowiadała
się sucha noc. Zimno jest wtedy bardziej przenikliwe, a
piasek ścina się i nieprzyjemnie skrzypi, kruszony kopytami
zwierząt.
- Dawaj tu! - rozległ się w przodzie okrzyk hrabiego.
W środku karawany na potężnym wielbłądzie sunął Robert
Cavalier Sieur de la Salle junior. Jego ogromna postać w
kraciastej chuście na głowie wynurzała się z mroku w blaskach
pochodni. Hrabia trzymał w zębach jarzące się cygaro.
Robert Cavalier nie przepadał za kobietami. Przeciwnie.
Zwykł mawiać, że są potrzebne jak dziura w moście, a może
jeszcze mniej! Gdy mu przypominano, że to rodzicielki,
wzgardliwie wzruszał ramionami i syczał: "W tym cała sprawa.
Komu jest potrzebny człowiek? Wielbłąd, osioł, muł, to
rozumiem, są pożyteczne... ale człowiek..." Następnie spluwał
i rozcierał plwocinę butem świadom obrzydzenia, jakie
wywołuje. Gardził człowiekiem, więc sobą też. Lorrca, jego
czternastoletni paź i kochanek, zatrzymał się. Spojrzał
czujnie na hrabiego.
- Jak towar? - spytał Cavalier nie wyjmując z ust cygara.
- Wszystko w porządku, hrabio, pełen spokój - błysnął w
uśmiechu zębami wiedząc, czym ująć pana.
- Przyzwyczaili się? - rzucił hrabia retorycznie.
- W rzeczy samej - odpowiedział chłopak. Uwielbiał
wyrażać się górnolotnie. Chwilę jechali w milczeniu, tylko
piasek skrzypiał i skwierczały pochodnie.
- Czuję ich zapach - powiedział cicho hrabia.
- To strach - odpowiedział Ramirez.
- Tak, sycę się ich strachem. Uwielbiam takie chwile.
Wyobraź sobie, nie mają żadnej szansy, żadnej nadziei.
Wyłącznie strach i zło! - roześmiał się Cavalier.
- Co za los - skomentował chłopak.
- O świcie będziemy już na wybrzeżu - zmienił temat
hrabia i spojrzał na Ramireza. Spotkali się oczyma. Chłopak
wolno opuścił powieki tak, by jego długie rzęsy wydały się
jeszcze dłuższe.
Światło księżyca dotykało ich twarzy i padało na piasek
srebrząc go.
- Pośpiesz ich - przerwał ciszę hrabia - nie pora na
drzemkę!
Lorrca zaciął osła i zniknął w ciemności. Cavalier
przeciągnął się, twardy miał kawałek chleba, ale gdyby nie
jego praca, to w dalekiej Ameryce gospodarka załamałaby się!
Bóg jeden wie, do czego by to doprowadziło! To on - Robert
Cavalier Sieur de la Salle junior był szlachetnym rycerzem
wzrostu gospodarczego, okiełznania dwóch smoków szarpiących
współczesne narody: popytu i podaży! Przecież to jego ojciec
zakładał nową cywilizację. Miasto Chicago. Robert Cavalier
Prometeusz nowych społeczeństw! Spojrzał w niebo. Czy świeci
tam jego gwiazda? Jeżeli tak, to jak mocno? Nad horyzontem
nad piaskami, o wiele bliżej ziemi niż w jego ojczyźnie
Hiszpanii, czaił się księżyc.
Philadelphia latem jest duszna i wilgotna. Nawet nad
rzeką w zieleni parków nie ma ucieczki przed lepkim dotykiem
lata. Także kiedy niebo jest szare jak w lutym, upał nie
ustępuje. Ali Musulim urodził się jako James Leroy, w
szalonych latach sześćdziesiątych poznał światło proroka i
przybrał obecne imię. Jak co dzień wyszedł rano ze swojego,
skromnego, ale gustownego domu ukrytego wśród drzew i szedł
spacerkiem na róg Dwudziestej Czwartej i Gerrard Ave
pokonując lekkie wzniesienie. U zbiegu ulic czekała już
biała asystentka Wanda Cler, której imię wymawiano wbrew
jego słowiańskiemu pochodzeniu. Wanda była bardzo przydatna
w jego planach, gdyż jak większość młodych ludzi miała hysia
na punkcie zła, które Biali uczynili Czarnym. W istocie
zaspokajała ukryty masochizm, tak przynajmniej myślał Ali.
Poczucie winy uważał za oznakę degeneracji. Myślał o tym
mijając budynki, które wzniesiono na poczuciu winy,
permanentnym poczuciu winy. Kościół w stylu hiszpańskim z
wyasfaltowanym placykiem, dalej kościół polski, za metalowym
płotem pięły się w górę malwy, wśród których wyrastała
cebulasta sylwetka ukraińskiego kościoła. Na Dwudziestej
Czwartej był jeszcze sklep Klaina, izraelity z Warszawy.
Museum-Bar i Dom Weterana oraz skwerek z flagą i tablicą
upamiętniającą chłopców z Dwudziestej Czwartej, którzy w
szalonych latach sześćdziesiątych nie stchórzyli jak
prezydent Clinton. Te banialuki nie interesowały Ali
Musulima. Może rzymski judaizm, jak określał
chrześcijaństwo, trochę go interesował. Jeżeli był religią
Czarnego, był jak kamień młyński u szyi. Jeżeli dotyczył
Białego, był jak oszczep wbity w mózg wroga. Uczył Białych
poczucia winy, więc trzymał ich w ryzach. Gdyby nie ta
religia, mogliby być równi Bogu. Ali demonizował Białych, bo
dzięki temu to, co zamierzał zrobić, zasługiwało na
wybaczenie. Duży, popielaty kot otarł się o nogę profesora
Ali Musulima i podbiegł do ogromnego cadillaka z lat
pięćdziesiątych, całego w czerwieni i chromach. Na tylnej
szybie auta rozpościerał się potężny orzeł trzymający w
szponach wstęgę biało-czerwoną z napisem "POWER POLISH".
Władza to było to, czego potrzebował Ali i jego pobratymcy.
Wanda przy czerwonej hondzie nie wyglądała wcale na jedną z
niewielu temponautek na świecie, czyli na kogoś, kto zajął
ważne stanowisko w departamencie 4c-956 - w Narodowym
Urzędzie Rozpoznania. Wielu słyszało o CIA, FBI, ale mało
kto znał najważniejszy instrument bezpieczeństwa mocarstwa,
departament 4c-956. Mieli budżet dziesięć razy większy niż
CIA i FBI razem wzięte i byli zupełnie nieznani. Są
naprawdę ważni. Profesor uśmiechnął się.
- Nie rozumiem, po co się tak męczysz? - powiedziała
Wanda otwierając drzwi auta.
Profesor wsiadł do wozu. Wanda zapaliła
silnik i natychmiast ogarnął ich chłód klimatyzacji.
- Lubię spacery - odpowiedział, gdy ruszyli. - Wiele
można przemyśleć, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj. Nie
sądzisz?
- Ale ty zawsze lubisz spacerować, bez względu na pogodę.
Jechali w kierunku Szóstej Ulicy. Cała Gerrard Ave była
okupowana przez zrujnowane domy, w których wyszarpano drzwi,
okna, a czasem ściany. W każdym jak wyrzut tkwił Murzyn. Dla
profesora wyglądali jak figury w muzeum. Przejechali pod
wiaduktem i skręcili w prawo. Ali zerknął na Wandę. Była
ubrana w indiańską bluzkę z frędzlami. To jej poczucie winy.
Ciekawy kompleks rasowy. W najważniejszym dniu ich życia ona
występuje jako kobieca imitacja Szalonego Konia. Biali
potrafią być cholernie irytujący! Minęli muzeum E. A. Poego,
z posępnym, stalowym krukiem na trawniku. Dom pisarza był
jedynym zadbanym budynkiem na Szóstej Ulicy. Skręcili w lewo
między opuszczone budynki magazynów zbankrutowanej firmy
budowlanej.
- Nie uważasz, że ten kruk ma ironiczną minę? -
powiedziała Wanda.
Profesor podrapał się za uchem i odpowiedział nie wprost.
- Byłaś w tym muzeum?
Minęli zrujnowane budynki, zarastające chwastami i okryte
wieloletnim kurzem. Wśród zielska tkwiło czerwone krzesło,
płatami odchodziła zeń farba.
- Jeszcze nie - odpowiedziała Cler. - Ten kruk deprymuje
mnie. Jest taki... Nie umiem określić. Bardzo dziwne, że
to wszystko wydarzy się dziś tuż obok domu Poego.
Wyboistą aleję, którą jechali, zamykały stalowe drzwi
pokryte liszajami rdzy. Wanda nie musiała zwalniać, drzwi
uniosły się, aby mogli wjechać do środka.
- Z tym krzesłem to już przesadzili - powiedział
profesor.
- W ogóle mają fioła na punkcie maskowania -
odpowiedziała.
Zatrzymała hondę na środku ogromnej i pustej hali.
Malowniczo powiewały pajęczyny, a kurz pokrywał wszystko.
Zgasiła światła. Pogrążyli się w ciemności, czyli
zjechali windą na poziom minus dziesięć.
Byli przed miasteczkiem, gdy świt dopadł karawanę. Słońce
rozbłysło nagle, a ranny powiew oceanu nasycił powietrze.
Hrabia zatrzymał wielbłąda przed domem Mohameda Carrary,
tutejszego czciciela proroka, który na wszystkim trzymał
łapę. Wielbłąd przyklęknął i Cavalier zeskoczył na ziemię.
Mohamed natychmiast wybiegł z domu, a za nim gnała starucha
w kfewie. Dźwigała starą, srebrną tacę, na której stał dzban
z wodą i szklanki z grubego, zielonego szkła. Właśnie
wchodziły w modę.
- Prawdziwe szczęście znów cię oglądać, hrabio -
wyszeptał Mohamed, kłaniając się zamaszyście.
- Daruj sobie - warknął Cavalier i spojrzał na tacę.
Arab szybko nalał wodę do największej szklanki i podał ją
hrabiemu. Miał tłuściutkie paluszki ustrojone w pierścienie.
Robert Cavalier podniósł szklankę do góry i przyjrzał się
jej zawartości, a słońce rozbłysło na powierzchni wody. Na
chwilę blask oślepił Araba.
- Nigdy dość ostrożności - powiedział hrabia.
Woda była zimna i przyjemnie spływała do gardła,
spłukując piasek pustyni. Cavalier odstawił szklankę, gestem
pokazał, że już nie będzie pił. Arab odstawił dzban na tacę.
Starucha zgięła się; ciążyły jej taca, szklanki i dzban,
może chciała okazać szacunek. Mohamed rozkazał, aby
rozniosła wodę pozostałym uczestnikom karawany. Przez moment
mężczyźni mierzyli się wzrokiem, aż Arab pierwszy odwrócił
spojrzenie. Robert Cavalier roześmiał się i pokazał za
siebie:
- Olśniewający towar! Wyśmienity połów. Jak zobaczysz,
oszalejesz!
Mohamed chrząknął.
- Statki są już w porcie - powiedział i zbliżył się
bliżej do hrabiego.
- Tak - mruknął Cavalier. Był wyższy i masywniejszy niż
Arab. Mógł pozwolić sobie na protekcjonizm. Nachylił się nad
Mohamedem.
- Dlaczego wy, semici, nie umiecie zachować dystansu -
powiedział i podniósł do góry brwi. - Tak zawsze
staracie się posiąść swojego rozmówcę?
- Posiąść?! - roześmiał się nieszczerze Arab. Cofnął się
i zwilżył językiem wargi, następnie potarł dolną o
górną.
- Ta odległość - uśmiechnął się Cavalier - jest dobra.
Zapamiętasz?
Mohamed wydął dolną wargę niczym skarcony dzieciak.
- Aa, kobiety - zmienił temat. Przesunął palcem po
ustach. - Kobiety? Dużo ich jest?
Hrabia spojrzał bystro i ryknął:
- Całe mnóstwo!
Arab zamachał rękoma jakby Cavalier powiedział coś
nieprzyzwoitego.
- Młode? - sapnął.
- Jak jutrzenka, rybeńko - cmoknął hrabia. - Idź,
obejrzyj sobie.
Mohamed podrapał się po nosie tłustym paluszkiem,
przestępując z nogi na nogę. Cavalier przyglądał mu
się z ironicznym uśmiechem.
- Na co czekasz? Inni kupcy cię ubiegną!
Arab spojrzał ze szczerym przerażeniem.
- Tak, tak - dla większego efektu hrabia pokiwał głową.
Mohamed puścił się biegiem w kierunku karawany. Hrabia
popatrzył za nim. Spoglądał pod słońce i widział tylko
kontury. Ludzie byli jednością ze zwierzętami, na których
siedzieli, a czarny towar kłębił się i podrygiwał. Nad
wszystkim na tle porannego nieba nabierającego ciepła i
kolorytu unosił się na swoim ośle Ramirez w zawadiacko
nałożonym kapeluszu. Co jakiś czas z kłębowiska dobiegał
świst bata, kwik i urywany skowyt. Poranna codzienność
zmagań smoków podaży i popytu na czarny towar. Wyciosywana
droga cywilizacji, ze złymi smokami po brzegach. Robert
Cavalier wszedł do domu Mohameda. Na dworze upał wzmagał
się. Fala gorąca szła od środka lądu, by za chwilę zderzyć
się z oceaniczną bryzą.
- Ciekawe, po co każą wkładać te fartuchy - powiedziała
Wanda, zapinając błyskawiczny zamek w niebieskim
kombinezonie.
Profesor spojrzał w lustro i przypiął do kombinezonu
identyfikator.
- Przecież w naszej pracy nic on nie daje, przed niczym
nie chroni - utyskiwała.
- Potrzeba przynależności do odpowiedniego klanu -
odpowiedział profesor. - Potrzeba wyłączenia innych z
naszego klanu. Potrzeba oznaczania i posiadania!
- podał jej papiery spięte spinaczem.
Byli w głównym laboratorium. Ciepłe, filtrowane światło
udawało promienie słoneczne. Holograficzna tapeta
przedstawiająca wodospad wśród tropikalnej roślinności
zastępowała czwartą ścianę niczym teatralna dekoracja. Wanda
i profesor weszli w gąszcz i metalowymi schodkami po drugiej
stronie hologramu zeszli do ogromnego pomieszczenia, na
środku którego tkwiła potężna metalowa kula umocowana z dołu
i góry grubym prętem, a właściwie tuleją. Widmo
holograficzne za ich plecami przedstawiało wydmy pustyni tuż
przed zachodem słońca, kiedy blask rozbiega się po fałdach
piasku i rysuje cienie. Podłoga była metalowa, kratkowana;
wszystko trzymało się dobrze podłoża. Kiedy Wanda i Ali
znaleźli się na płycie, olbrzymie pomieszczenie rozbłysło
światłem. Wysoko pod łukowatym sklepieniem zawieszono
pomalowaną na czerwono sterownię. Była przeszklona i widać
było w niej postacie laborantów. Wanda i profesor założyli
specjalne kaski, czekające w pojemnikach ustawionych przy
schodach. Kaski pomalowano w narodowe barwy USA. Były lekkie
i ochraniały całą głowę, a część twarzową zasłaniał czarny,
metalowy i ruchomy element. Do kuli przystawiony był trap,
jakich używano na lotniskach, gdy nie stosowano jeszcze
rękawów.
- Nigdy nie przypuszczałam, że to będzie taki zwyczajny
dzień - powiedziała Wanda.
- Gotowa? - zapytał Ali Musulim spoglądając na nią
uważnie.
Uśmiechnęła się i zdecydowanym ruchem wyciągnęła do niego
rękę. Profesor miał twardą i ciepłą dłoń. Opuścili osłony
twarzowe i włączyli podgląd.
- Damy mają pierwszeństwo - powiedział Ali z lekkim
ukłonem.
Wanda zdecydowanym krokiem weszła na trap. Profesor
poczekał, aż zniknie w kuli i dopiero wtedy wszedł na
schody. Szedł licząc stopnie. Było ich trzydzieści dziewięć.
Zdziwił się, ale czy wszystko należy tłumaczyć symbolicznie?
Na szczycie obejrzał się w kierunku sterowni.
- Jakieś problemy? - zapytał w kasku pierwszy analityk.
- Żadnych - zawahał się - ...problemów.
- Więc do dzieła!
Profesor odwrócił się do wejścia. Zobaczymy, jak się
będziecie cieszyć już za chwilę. Wszedł
do środka. Drzwi zamknęły się za nim hermetycznie.
- Nie ma odwrotu - mruknął, gdy szczęknął automatyczny
zamek. Koła trapu zaczęły obracać się i schody odjechały.
Proces został uruchomiony.
Kontroler numer trzynaście nie przepadał za Austin. W tym
mieście zawsze było gorąco, a oni w swoich strojach robili
wrażenie starej sekty starozakonnej. Numer siedem poprawił
kapelusz. On się nigdy nie pocił, a do jego łysej czaszki
idealnie przylegał czarny kapelusz z szerokim rondem. Dobrze
też się czuł w czarnym prochowcu, czarnych spodniach i
czarnych butach na grubej brązowej podeszwie. Nawet
rękawiczki miał czarne. Trzynastka nosił brązowe. Stanowiły
wyraz jego indywidualnego stosunku do służby. Zatrzymali się
przed wypożyczalnią samochodów. Drzwi otworzyła
fotokomórka.
- Proszę - powiedział siódemka puszczając przodem
trzynastkę.
Owionął ich chłód klimatyzacji. Poprawili okulary jak
bracia bliźniacy i podeszli do kontuaru. Stała za nim
kobieta o wyglądzie mopsa.
- Proszę - zwrócił się trzynastka do siódemki. - Załatw
sprawę.
Hrabia zrzucił ubranie i stanął nagi przed lustrem. Było
stare, zniszczone i pęknięte na rogach. W glinianej misie
obok leżały mokre ręczniki. Cavalier wytarł dokładnie całe
ciało. Zwłaszcza krocze, gdzie zebrało się najwięcej piasku.
Hrabia oglądał się w lustrze, za nim stała duża, miedziana
wanna. Unosiła się z niej para. W powietrzu snuł się aromat
kwiatów, ale bez zdecydowanego zapachu. Robert Cavalier
zanurzył się, aż chmura pary uniosła się i popłynęła w
kierunku okna przesłoniętego drewnianymi żaluzjami. Sączył
się przez nie słoneczny blask tworząc na środku pokoju
piramidę. Owiany aromatem kwiatów i łąk stanął w solarnej
piramidzie Ramirez. Był bez kapelusza i butów. W rozpiętej
koszuli z czerwonego jedwabiu. Rozchylona czerwień ukazywała
jego delikatnie śniadą, jeszcze gładką skórę. Hrabia wyjął
rękę z wody. Krople ściekały na ciemnoczerwoną podłogę z
cegły. Ramirez świadom efektu zatrzymał się na progu i
leniwym ruchem zdjął koszulę. Trzymał ją przez moment w
dwóch palcach, a następnie cisnął za siebie. Cavalier
obserwował te palce, które nagle nabrały wyuzdanego,
rozpustnego znaczenia. Bardziej znaczącego niż płonące
pożądaniem spojrzenie i lekko rozchylone, czerwone usta.
- Ciekawe - odezwał się hrabia zachrypniętym od
podniecenia głosem - że rozwiązłość u młodych jest
taka ekstyekscytująca... Co o tym myślisz?
Spojrzał na swoją rękę i powtórnie zanurzył ją w wodzie.
- Może dlatego - mówił Ramirez Lorrca uśmiechając się -
że jest taka świeża i autentyczna - rozbierał się dalej. -
Dotyka tajemnicy istnienia, a nie służy tylko do
podniesienia i utrzymania go w zwodzie!
- Lubisz być ordynarny? - spytał hrabia. - Uważasz, że
dodaje to napięcia?
- Może...
- Lubisz też pogadać przed - powiedział hrabia
zapewniając sobie przewagę.
- Będziesz dziś... brutalny? - spytał Ramirez.
Był już nagi.
- Zwróciłeś uwagę - powiedziała Wanda - że pierwsze
kabiny są zawsze małe?
- Tak? - mruknął Ali.
Byli nadal w kaskach. Rozmawiali przez interkom.
- Pierwsze kabiny w stacjach orbitalnych i u nas -
pokazała ręką.
- Kiedy przejdziemy przez tunel czasowy, będziesz
miała nadto miejsca - powiedział profesor.
Wanda pochyliła się nad pulpitem. Chwilę pracowali w
milczeniu. Spojrzała na papiery, które wcześniej dał jej
profesor.
- Co to za notatki? - spytała.
- Notatki - odpowiedział nie podnosząc głowy.
Spojrzała na nie jeszcze raz.
- Odliczanie wsteczne rozpoczęte - podał koordynator.
Odłożyła papiery do stalowego pojemnika i zatrzasnęła go.
Pasy same zapięły się i ich fotele ułożyły się horyzontalnie.
- Dlaczego wybrałeś rok tysiąc osiemset trzydziesty? -
spytała.
- Przekonasz się na miejscu. - Zobaczyła, że profesor się
uśmiecha.
- Kierunek geograficzny ustalony - odezwał się
koordynator.
Wanda zamknęła oczy. Nie czuła wirowania kuli. Będzie
pierwszą kobietą, która może pozna swoją praprapraprababkę.
Poruszyła głową chcąc odrzucić tę infantylną myśl. Kula
nabierała przyśpieszenia.
Ramirez jeszcze spał. Hrabia był już ubrany. Siedział
przy dużym biurku z hebanu i patrzył na kochanka. Światło z
naftowej lampy rozpełzło się po pokoju oraz na karty
handlowej księgi, która leżała na biurku. Zapisy dokonane
ręką hrabiego jeszcze schły. Miał wypracowane pismo
buchaltera, nie arystokraty. We wzorowo wypełnionych
rubryczkach rozsiadły się kształtne cyfry i uwagi na
marginesach w języku angielskim. Sprawdził opuszkiem palca
serdecznego, czy atrament wysechł. Zarabiali naprawdę
dobrze. Zamknął cicho księgę. Przeciągnął się i wstał.
Podszedł do małej szafki stojącej przy ścianie. Otworzył ją,
a drzwi skrzypnęły. Spojrzał szybko przez ramię. Ramirez
nie obudził się. Otworzył szafkę szerzej. Na pierwszej
półce stało pudło cygar. Podniósł wieczko. Cygara były
długie i cienkie lub krótkie i grube. Nie posiadały
banderolek. Wyjął jedno z nich określane mianem korony.
Uważnie obrócił je w palcach, sprawdzając stopień wysuszenia
i jędrność liścia; potem też aromat. Nieelegancko, ale
zgodnie ze zwyczajem odgryzł koniec cygara, by była lepsza
cyrkulacja powietrza i wrócił do biurka. Pochylił się nad
kloszem, jego ogromny cień rozpostarł się na ścianie, i
zapalił cygaro od lampy. Poczekał, aż koniec dobrze złapie
płomień i odwrócił się do kochanka. Koniec cygara jarzył się
w półmroku gasnącego dnia. Robert Cavalier podszedł do
śpiącego, pochylił się i jednym szarpnięciem ściągnął z
Ramireza prześcieradło. Uśmiechnął się. Ciało Lorrki
pokrywało światło lampy. Hrabia ostrożnie strząsnął żar na
skórę kochanka. Ramirez poruszył się i jęknął, ale spał za
mocno, by chwilowy ból mógł go obudzić. Cavalier włożył
cygaro do ust i ognik znów rozerwał półmrok.
Nastąpiło silne szarpnięcie. Wanda otworzyła oczy i
usłyszała głos komputera pokładowego.
- Transportacja udana.
Rozpięła pasy.
- Następny kontakt za dwadzieścia cztery godziny -
informował komputer.
Wstała i spojrzała na ekran. Pojawiły się
dane o położeniu. Ali zdjął kask.
- Udało się! - krzyknęła i również zdjęła kask.
Objęli się, a profesor złożył na jej czole ojcowski
pocałunek.
- Jesteśmy pierwsi i najlepsi - powiedział.
- Zespół po tamtej stronie też zasługuje na
uznanie.
Skrzywił się.
- Białe dupki - powiedział patrząc wyzywająco.
- Rozumiem - odpowiedziała niepewnie.
- Tak? Rozumiesz? - roześmiał się profesor i z metalowego
pojemnika wyjął swoje notatki. - Białe dupki - powtórzył.
- Co to jest? - spytała.
- Podobno wszystko rozumiesz - mruknął Ali - więc wiesz,
co to jest!
Podeszła bliżej i spojrzała na papiery. Nie przeszkadzał
jej.
- Wszystkie nasze badania i formuły - powiedziała wolno.
Pokiwał głową.
- Ale tam jest duplikat - stwierdziła raczej niż
zapytała.
- Masz mnie za czarnego idiotę? Nic nie mają, wszystko
wyczyściłem. Jesteśmy jedyni po tej stronie.
- Ali - wyciągnęła rękę.
Gwałtownie cofnął się, więc opuściła dłoń. Ali patrzył na
nią z kpiącym uśmieszkiem.
- Myślałam - szepnęła - że jesteśmy zespołem. Gramy
razem.
- Jesteśmy - uśmiechnął się - tylko, że teraz to ja
dyktuję warunki. Jesteśmy jedyni po tej stronie i wrócimy do
całkiem innego świata.
- Jesteś rasistą! - prawie wrzasnęła.
- Hej, intelektualna wydmuszko - machnął papierami - nie
ma czegoś takiego jak rasizm. Nie ma. Jest tylko to, czy ja
rządzę, czy ty. Liczy się, czyja głowa wisi w moim domu!
Jeżeli twoja, to na pewno ja jestem górą. Reszta to bełkot
dla dupków. Kamuflaż. Mydlenie oczu!
- Ali, taki świat byłby piekłem - szepnęła.
- Tak, dla pokonanego, którego głowę spreparowano,
- To jakiś koszmar! - wykrzyknęła. - Przecież ty jesteś
naukowcem.
- Czyli pierdołą? - syknął. - Widzisz, jestem naukowcem i
wojownikiem. Pamiętaj, świat ma tylko dwa oblicza, pana i
niewolnika! Jako niewolnik możesz kombinować, więc nie
przeszkadzaj, tylko kontynuujemy.
- Po co?
- Po to - pochylił się i zobaczyła jego nabiegłe krwią
oczy - żeby już dziś nie zawisła tu twoja głowa.
- Zrobiłbyś to? - szepnęła.
- Chcesz mnie wypróbować? - przysunął się bliżej
aż poczuła zapach innej rasy.
Odwróciła głowę. Nikt nie przygotował jej na taką
sytuację. Pan i niewolnik. Ali wzruszył ramionami i odwrócił
się. Otworzył sejf na bocznej ścianie kabiny.
- Odwróć się - warknął do Wandy.
Oszołomiona wykonała rozkaz. Ali wrzucił do sejfu notatki
i zatrzasnął go. Następnie wystukał polecenie dla komputera.
Schowek w ścianie, obok sejfu, otworzył się. Były w nim
ubrania. Wyciągnął tropikalny kask, pas z rewolwerem. Z
podstawy na sprzęt zdjął minikamerę, translokator i
zamontował w uchwytach kombinezonu.
- Jak wyglądam? - zapytał.
Wanda spojrzała przez ramię. Odwrócił ją do siebie i
potrząsnął.
- Bierz się do roboty, suko! - ryknął.
Pomyślała, że za chwilę ją uderzy. Skurczyła się, po szyi
ściekały jej krople potu. Agresja kojarzyła się jej z
filmem, wiadomościami. Była tam, gdzie nie chodzą
odpowiedzialni ludzie. Ale żeby okazał agresję ktoś z jej
znajomych? Ktoś taki jak Ali!?
Otępiała usiadła przy klawiaturze i uruchomiła system
zdejmowania blokady drzwi.
Mohamed Carrara podmył się ciepłą wodą i wytarł szorstkim
ręcznikiem. Cisnął ręcznik na twarz nagiej Murzynce leżącej
na łóżku. Ręce i nogi miała przywiązane skórzanymi paskami
do ramy łóżka. Przeguby rąk były otarte do krwi. Czekoladowe
ciało odcinało się od białego prześcieradła poplamionego
krwią. Uśmiechnął się zadowolony. Murzynka nie miała więcej
niż dwanaście lat. Takie lubił najbardziej. Młode i dzikie,
które musiał kiełznać swoim prąciem. Przeciągnął się i
włożył szarawary. Podszedł do łóżka. Położył rękę na
zakrwawionym podbrzuszu dziewczyny. Krew była lepka, już
zasychała. Polizał zakrwawiony palec. Dziewczyna nie
poruszyła się. Wyszedł zatrzaskując drzwi. Zatrzymał się w
wąskim korytarzyku, zakończonym małym okienkiem przy
suficie, przez które sączył się blask księżyca. Klasnął, na
schodach zaszurały kroki i wyłoniła się starucha. Zatrzymała
się przed Mohamedem, pokornie schylając głowę.
- Weź tę dziwkę - pokazał kciukiem prawej ręki za siebie
- już ją obrządziłem. Dziewictwo zostało na poduszce.
- Znowu kupcy mniej dadzą - mruknęła.
- Stać mnie na to! - warknął i odsunął ją z drogi.
Zszedł po wytartych schodach z ciemnej cegły, starając
się stąpać jak najciszej. Nocował u niego hrabia, wolał być
ostrożny. Hrabia był zapalczywy i mało przewidywalny. Nigdy
nie wiadomo, co Hiszpanowi strzeli do głowy. Pociągnął
ciężkie, nabijane ćwiekami drzwi wejściowe. Noc była
chłodna. Wyszedł na ganek wykładany marmurowymi odrzutami w
czarnym kolorze. Dzięki bezchmurnemu niebu księżyc
oświetlał całą okolicę. Odetchnął zimnym powietrzem i
zmarszczył brwi. Środkiem drogi szła zjawa! Cofnął się w
cień. Kiedy poświata księżyca padła na pysk zjawy, ta
błysnęła w kierunku Carrary stalowym promieniem. Mohamed
ostrożnie wycofał się. Drzwi były ciężkie i oporne, gdy
szybko je zamykał. Na zewnątrz był diabeł!
- Widzieli mnie - przekazał komunikat profesor.
Wanda patrzyła na monitor interłącza. Ona również
spostrzegła Araba uciekającego do domu.
- Mamy asynchron czasowy - poinformowała.
- Wiem - odparł - powinien być poranek, a jest środek
nocy. Może to i lepiej. Już jeden uciekł przede mną.
- Obudź się! Wstawaj! - Mohamed szarpał za ramię
Ramireza.
Lorrca otworzył oczy, potrząsnął głową.
- Co się dzieje? - powiedział i usiadł na łóżku. Kątem oka
zobaczył, że nie ma już hrabiego. Lampa na biurku była
zgaszona. Światło sączyło się z korytarza i przez
półuniesione żaluzje.
- Gdzie jest hrabia!? - wrzeszczał Mohamed.
- Nie wiem. Ale co się dzieje?
Arab wywrócił gałkami oczu, chwycił Lorrkę za ramiona,
ale zaraz puścił go i usiadł na łóżku. Skulił się.
- Czułem, że tak się stanie! - zapłakał kołysząc się w
przód i tył.
Ramirez poklepał go po plecach.
- Od pierwszego dnia! - zawodził Arab. - Gdy tylko
zacząłem z nimi handel. Te czarne wszetecznice dybały na moją
duszę! Swoją rozwiązłą naiwnością spychały mnie w otchłań
piekielną - szepnął i wzdrygnął się jak pod dotykiem
śmierci.
Ramirez pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Jak niewinność może spychać w otchłań piekielną?
Mohamed wydął pogardliwie wargi, patrząc nań oszalałym
wzrokiem.
- Nie rozumiesz - syknął. - Dziewica przez stwarzanie
klimatu czystości roztacza dokoła odór pożądliwości,
potrzebę brukania! Czyste i niewinne prowokują tysiąc razy
bardziej niż dziwka.
- Jak kogo - stwierdził krótko Ramirez. - Ale co się
stało poza tym nagłym przypływem wyrzutów sumienia?
Arab podbiegł do okna. Przywarł do muru i upewniwszy się,
że nie widać go z drogi, ostrożnie wyjrzał w ciemność.
Ramirez obserwował to wszystko ze zdziwieniem.
- Nie rozumiem - mruknął Mohamed i znów wyjrzał
na drogę. Zrobił zdziwioną minę i pędem wybiegł z
pokoju.
Ali minął dom z gankiem i skierował się w stronę portu.
Rozpierała go duma i mistyka władzy. Był teraz
przeznaczeniem świata. Mistyka władzy. W powietrzu unosił
się zapach oceanu oraz czegoś nieokreślonego. Piasek
skrzypiał. Dopiero ten odgłos uświadomił mu, że jest w
Afryce po raz pierwszy. On, potomek czarnych niewolników,
odwiedza swój rodzinny ląd. Czy to naprawdę jest jego
rodzinny ląd? Czym jest dla niego Afryka? Ciągle te
intelektualne banialuki! Teraz jest przede wszystkim
wojownikiem, panem, Mesjaszem swojej rasy.
- Ty istniejesz!!! - zawołał ktoś tuż obok profesora.
Ali zatrzymał się. W poświacie księżyca pod starą palmą
stał biały mężczyzna. Dobrze zbudowany, w sile wieku. Głowę
miał obwiązaną chustą, zgodnie ze zwyczajem Arabów. Palił
cygaro.
- Kim jesteś? - spytał profesor, chcąc zyskać na czasie.
- Znasz angielski - stwierdził mężczyzna. - I nie wiesz,
kim jestem?
Profesor podszedł bliżej. Cień palmy leżał między
nimi.
- Jestem Robert Cavalier hrabia Sieur de la Salle junior
- powiedział mężczyzna w chuście z dziwnym uśmieszkiem.
W szkłach odblaskowych profesora hrabia widział swoje
odbicie.
- To są twoje oczy? - spytał.
- A jak myślisz?
- Straszysz maluczkich - stwierdził hrabia lekceważąco.
Profesor zdjął okulary.
- Jestem taki sam jak ty - powiedział z naciskiem, patrząc
w oczy Białemu.
Cavalier ostrożnie przekroczył dzielący ich cień i
badał go, przesuwając wzrok po twarzy profesora.
Stali blisko siebie. Hrabia cofnął głowę, ale nie
ruszył się z miejsca.
- Taki sam nie jesteś. Dlaczego upodobniłeś się do
nich?
- Do nich? - zdziwił się Ali.
Cavalier zrazu nie odpowiedział. Znowu pochylił się ku
profesorowi.
- Jesteś Murzynem! - rzucił, tak jakby przyłapał
profesora na kłamstwie.
- O to chodzi! - wykrzyknął Ali. - Widzisz, w moim
świecie rządzą inne prawa! Rozumiesz?
Hrabia gwałtownie wyciągnął rękę, a noc przeszył na moment
blask stali.
Cavalier cofnął ramię. Ali patrzył na niego zdziwiony, nie
rozumiejąc, co się stało.
- Inne prawa? - zachichotał Robert Cavalier. - W moim
świecie rządzą prawa ludzi białych!
Profesor chciał dać ciętą ripostę, ale jego układ
wegetatywny zakpił z intelektu. Z ust Alego buchnęła ciemna
struga krwi. Zrozumiał, co się wydarzyło i chwycił się za
gardło, chcąc powstrzymać uciekające życie. Był to daremny
trud. Hrabia rozpłatał mu gardło od ucha do ucha. Obdarzył
go "szerokim uśmiechem", jak nazywał takie cięcie. Z wyrazem
potwornego zdziwienia w oczach Ali osunął się na kolana
przed Białym, który patrzył z góry na jego agonię. Co za
upokorzenie, poraziła go jeszcze ta myśl i przewrócił się na
bok w objęcia mrocznego cienia. Wyprężył się trąc ciałem o
kępki ostrej trawy okalającej palmę i wyrzucił z siebie
fontannę krwi na jej pień. Hrabia przyklęknął. Zanurzył
palec w kałuży, krew szybko traciła ciepło. Była lepka.
Poniósł dłoń, by światło księżyca padło na nią i powąchał
uwalany palec.
Był to zapach, który uwielbiał, zapach zła i przemocy.
Odór zbrodni, ale i człowieka. Zabił człowieka, nie szatana.
- Ali! Ali! - wrzeszczała Wanda do interłącza.
Na ekranie miała obraz kontrolny. Połączenie zostało
przerwane, gdy ktoś podszedł do profesora. Nie słyszała, o
czym rozmawiali, bo profesor wyłączył odsłuch. Stało się coś
złego. Rozpaczliwie stukała w klawisze, usiłując wydobyć
informację, ale maszyna milczała. W rzeczywistości powinna
być zadowolona. Była sama. Znów może uporządkować świat. Czy
mogła cieszyć się ze śmierci Alego? Czy znów zło miało
zapewnić dalszą egzystencję jej rasie? Wściekła na siebie za
nieumiejętność opowiedzenia się po którejś ze stron,
wystukała kod alarmowy do centrali.
- Asynchron czasowy - poinformowała maszyna.
- Dlaczego?
- Przesunięcie dobowe - stwierdził chłodno komputer.
- Ile potrwa przerwa?
- Dwadzieścia cztery godziny będzie biegła wiadomość.
Cała misja zależała od niej. Powinna pozbyć się miazmatów
intelektualnych i myśleć jak prawdziwy dowódca. Musi się
skoncentrować na problemie. Co dalej? Jeżeli społeczeństwo
dowie się, że misję unicestwiły kompleksy rasowe głównego
naukowca i to czarnego, rasiści zatrą ręce z uciechy. Czy to
da się ukryć tak, jak ukrywa się badania nad różnicami ras?
- Skoncentruj się na czynnościach - powiedziała do siebie.
Fale wiatru rozbijały się o szybę wozu. Wypożyczyli
lincolna cabriolet w czerwonym kolorze ze wszystkimi
chromowanymi bajerami. Trzynastka uwielbiał rozrzutne lata
pięćdziesiąte. Dumną pasję życia. To z niej wyrastały
wszystkie rokokowe gadżety i amerykański styl. Kremowy dach
z laminowanej skóry mieli oczywiście opuszczony. Prowadził
siódemka. Bardzo lubił tę robotę. Trzynastka zsunął
przeciwsłoneczne okulary na czubek nosa i znad szkieł
patrzył na monotonię szosy. Mieli jeszcze kawał drogi.
Wanda wstała od klawiatury. Trzeba skoncentrować się na
sobie, wyciszyć wewnętrznie. Potrzebowała chwili medytacji.
Melodyjny dźwięk interkomu rozerwał ciszę. Zamarła. Przecież
profesor na pewno nie żyje. To oczywiste, ale drzwi już się
otwierały. W prześwicie ukazało się afrykańskie niebo pełne
gwiazd. Przesłonił je sobą Robert Cavalier, za nim z
potarganą czupryną wciskał się do kabiny Ramirez.
- Skąd to masz?! - wrzasnęła, widząc w ręku hrabiego
interklucz profesora.
Cavalier uśmiechnął się.
- Jak myślisz, skąd? - spytał podchodząc. -
Naprawdę nie wiesz?
Ramirez zza ramienia hrabiego rozglądał się po kabinie.
- Kim jesteście? - zawołała odsuwając się od hrabiego i
prawą ręką sięgając po elektryczny pistolet, pod pulpit
komputera.
- Gośćmi - powiedział Ramirez i zaśmiał się głupawo.
Wanda opuszkami palców dotknęła plastykowej rękojeści.
Również uśmiechnęła się, ale mogła to sobie darować. Ramirez
podciął jej nogi i padła na podłogę. Poczuła na sobie silne
dłonie mężczyzny i chłopaka. Byli fachowcami w krępowaniu
ludzi. Błyskawicznie odwrócili ją twarzą do podłogi i
skrępowali skórzanymi postronkami. Hrabia podniósł Wandę
jak tłumok i usadził w fotelu.
- Kim więc ty jesteś? - spytał z naciskiem.
- Obywatelką USA - wyrecytowała. - Asystentką profesora
Ali Musulima. Mój numer kodowy AA11711. Rząd Stanów
Zjednoczonych Ameryki upomni się o mnie. Proszę natychmiast
uwolnić mnie z więzów!
Cavalier zignorował groźbę i agresywny ton. Rozejrzał
się po translatorze.
- Co tu robisz? Co to za dziwna maszyna?
Milczała chwilę.
- Przeprowadzamy eksperymenty naukowe - zawahała się. -
To wszystko, co wolno mi powiedzieć.
Cavalier pokiwał głową. Zalatywała od niego mocna woń
cygar i męskiego potu.
- Co o tym myślisz? - zapytał Lorrkę.
Ramirez podrapał się po głowie, zakołysał w tył i
przód, jakby mogło to pomóc w znalezieniu odpowiedzi.
Przetarł ręką twarz i skrzywił się.
- No, no - wydukał.
- Rozumiem - hrabia rozłożył ręce i spojrzał
porozumiewawczo na Wandę, jakby chciał z nią zawrzeć sojusz
przeciw kochankowi. - Przekracza to jego możliwości
pojmowania - powiedział z rozpaczą w głosie.
Wanda postanowiła przerwać tę groteskę. Czuła, że
Cavalier z niej kpi.
- Gdzie jest profesor? - warknęła i szarpnęła się na
fotelu, aż oparcie wbiło się jej boleśnie w bok.
- Spokojnie - poklepał ją po policzku. Palce miał twarde
o chropowatej skórze. Przypominały w dotyku skórę
jaszczurki.
- Gdzie jest profesor? - powtórzyła.
Wyprostował się i rozejrzał.
- Jeśli wierzyć temu, co się mówi, jest już w dobrych
rękach. - Zatrzymał wzrok na lodówce. Była przeszklona,
dzięki temu kolorowe opakowania były dobrze widoczne. - Co
to?
- Tam przechowujemy żywność - odpowiedziała. - Czy
profesor żyje?
Oglądał uważnie zawartość lodówki.
- Żyje, umarł - wzruszył ramionami. - Pojęcia mało
precyzyjne. Poza tym był czarnuchem.
- Tak - wtrącił Ramirez. - Byłby niewolnikiem, a tak
jest wolny.
- Co za filozof! - roześmiał się Cavalier. - Otwórz -
powiedział do chłopaka.
Lorrca podszedł do szklanych drzwiczek. Zerknął na hrabiego,
później podejrzliwie na Wandę.
- Otwieraj! - podciął go krzykiem hrabia. - Boi się -
powiedział do Wandy.
Ramirez ostrożnie złapał metalowy uchwyt i pchnął.
Drzwi nie drgnęły. Obejrzał się.
- Pociągnij do siebie - pouczyła Wanda.
Po co mu pomogła. Powinna to inaczej wykorzystać. Znowu
wszystko zawaliła. Była wściekła. Lorrca szarpnął
drzwiczki. Otworzyły się z sykiem. Obłoczek pary wyleciał na
kabinę.
- Ciekawe - skomentował hrabia spoglądając na Wandę, jakby
byli przyjaciółmi bawiącymi w lunaparku. Na półkach leżały
konserwy, puszki, tubki, pojemniki. Sery w folii.
- Pomysłowe - skomentował Ramirez, szukając u hrabiego
potwierdzenia.
- Racja - Cavalier poklepał go po plecach i odsunął od
lodówki. Wyjął tubkę z tuńczykiem i uważnie obejrzał.
Uśmiechnął się szelmowsko.
- Już wiem, o jakie eksperymenty chodzi - powiedział
patrząc na napis na tubce: PRZYDATNE DO SPOŻYCIA DO 1998
roku 23 marca. Cavalier odkręcił nakrętkę i wycisnął trochę
różowej pasty. Powąchał.
- Ładny zapach - powiedział do Ramireza.
Zlizał pastę z mlaśnięciem.
- Spróbuj - podał tubkę Ramirezowi. Odwrócił się do
Wandy z uśmiechem: - Prowadzicie doświadczenia z podróżami w
czasie. Podróżujecie tylko do tyłu, czy też macie odwagę
sięgać w przyszłość?
Nie była przygotowana na sytuację, gdy stroną aktywną są
tubylcy czasowi. Westchnęła, ale nie panowała nad sobą. To
westchnienie zabrzmiało jak sygnał kapitulacji. Hrabia
przyglądał się jej z uwagą.
- Tak wyglądają kobiety w dwudziestym wieku - powiedział.
- Jakaś chuda - zauważył Lorrca. - Może to niedobre
jedzenie - spojrzał podejrzliwie na tubkę.
Hrabia pokręcił przecząco głową.
- Moda, one tak z mody - powiedział. - Widzisz, ile
jedzenia z sobą przywieźli.
- Ona jest podobna do mężczyzny - rozwodził się
Ramirez pożerając topiony ser.
- Widocznie to lubią - mruknął hrabia.
Ramirez z entuzjazmem próbował wszystkiego, co dało się
łatwo otworzyć. Hrabia podszedł do otwartych drzwi i wyjrzał
na zewnątrz. Chłodne powietrze przesycone oceanem
wypełniało kabinę. Cavalier zatrzymał się w wejściu na tle
rozgwieżdżonego nieba. Nie odwracając się, zrobił
nieokreślony ruch ręką i zaczął mówić.
- Lekceważycie nas. Tam u was oczywiście jest inny świat.
Dlatego myśleliście, że pójdzie wam z nami łatwiej!
- Czas i miejsce teleportacji wybrał profesor Ali Musulim
- powiedziała, spostrzegając, że zabrzmiało to jak
usprawiedliwienie. Bardzo tego żałowała.
- Wiesz - obejrzał się - że tym smoluchem
obraziliście nas!
- On jest jednym z największych uczonych wszechczasów! -
wrzasnęła.
Wzruszył ramionami.
- Co z tego? Dla mnie jest największym smoluchem
wszechczasów. Skoro jest taki dobry, dlaczego to
ja żyję, a nie on?
Chciała wstać, aby mu to wytłumaczyć, lecz
więzy przypomniały o sobie.
- Rozumiem - powiedziała - jesteście rasistami.
- Kim? - spytał hrabia.
- Rasistami. Ludźmi, którzy nienawidzą innych z powodu
koloru skóry, religii...
- Pleciesz bzdury - przerwał Cavalier. - Dlaczego mam
nienawidzić kogoś z powodu koloru skóry czy religii?
- Gdyż jest inna niż twoja - odpowiedziała rezolutnie.
- Tak jest u was? - spytał hrabia. - Nienawidzicie ludzi
z powodu ich wyglądu i upodobań?
- Nie zrozumiałeś mnie.
- Oczywiście, że zrozumiałem, kobieto - roześmiał
się. - W naszym świecie jest inaczej. My kochamy czarnuchów.
Gdybym nie mógł na nich polować i ich sprzedawać, byłbym
nędznym hiszpańskim arystokratą wegetującym gdzieś nad
wielkimi jeziorami.
- My budujemy gospodarkę - wtrącił Ramirez. - Hrabia
mówi, że naszym bogiem jest popyt, podaż i wzrost
gospodarczy.
- Dlatego smoluchy są bardzo cenne - ciągnął
Cavalier. - Bez nich nie byłoby Ameryki... i ciebie,
kobieto.
- Przecież sami nazywacie to handlem niewolnikami
- upierała się. - Nazywacie Murzynów smoluchami, czyli
pogardzacie nimi!
Obaj pokiwali głowami nad jej głupotą.
- Nikt nimi nie pogardza - przemówił Cavalier jak do
dziecka. - My jesteśmy lepiej zorganizowani, mamy lepszą
broń, społeczeństwo, naukę. Nasza religia lepiej się
sprawdza, bo to oni porzucają swoją religię na rzecz naszej
i z tych wszystkich powodów im przypada rola niewolników.
Gdyby było odwrotnie, to oni urządzaliby polowania na nas.
Patrzyła zaszokowana.
- Wszystko jest prawidłowe - mówił dalej hrabia. - Każdy
z nas jest żołnierzem. Jesteśmy na polu walki. Jeżeli nie my
zawiesimy głowę wroga w naszym domu, to wróg naszą głowę
zawiesi w swoim, a nasz dom wraz z naszą rodziną spali.
- To niemoralne! - krzyknęła.
- Czy to moralne, że jedna kobieta jest brzydsza od
drugiej? - spytał Cavalier.
Nad ciałem profesora stał Mohamed. Światło księżyca
padało na liście palmy i przemykało się między nimi.
Promienie zatrzymywały się na Alim, którzy leżał w kałuży
krwi w pożycji embriona. Krew zaschła na źdźbłach trawy.
Arab czubkiem buta ostrożnie poruszył ciało. Było już
sztywne. Światło księżyca przesunęło się i wśród traw
błysnęło szkło odblaskowych okularów. Mohamed pochylił się i
obejrzał je ze zdziwieniem. Następnie powąchał, poskrobał
paznokciem po szkle. Założył ostrożnie na nos. Spojrzał
przez okulary na pień palmy oświetlony blaskiem księżyca.
Wyprostował się dumnie i wydął wargi. Poprawił okulary, aby
nie spadły.
- Teraz jestem taki jak ty! Jak ty, szatanie! - wrzasnął
i roześmiał się.
Spojrzał na skurczonego trupa i z rozmachem kopnął go.
Wydarzyło się już tak dużo, a nadal była jeszcze ciemna,
afrykańska noc. Cavalier siedział w otwartych drzwiach
kabiny z jedną nogą wspartą na framudze, a drugą luźno
zwieszoną na zewnątrz i czytał notatki profesora. Wanda była
nadal związana. Drzwiczki sejfu wisiały na jednym zawiasie.
Ramirez siedział przy komputerze i zajadał milky way z
wielkim ukontentowaniem.
- Jestem podobny do niego? - rozległ się na zewnątrz głos
Mohameda.
- Do kogo? - odpowiedział hrabia podnosząc wzrok znad
notatek.
- Do diabła! - wykrzyknął Arab zaglądając do
kabiny.
- To, że masz jego okulary, nie czyni cię jeszcze
podobnym do niego - rzekł hrabia, spoglądając na Wandę.
Mohamed dostrzegł ją i chciwie oblizał wargi.
Cavalier uśmiechnął się. Zamknął notatki.
- Aby być podobnym do kogoś, trzeba posiadać coś naprawdę
bardzo mu bliskiego. Okulary to za mało. Co innego, gdybyś
miał jego... kobietę.
Wanda szarpnęła się, Ramirez roześmiał
się obleśnie.
- Chyba nie jesteś rasistką.
- Mohamed to bardzo atrakcyjny mężczyzna - ironizował
hrabia.
Arab podszedł do Wandy. Oceniał ją ostentacyjnie.
- Przez taki związek nauczysz nas czegoś - ciągnął
hrabia. - Zmienisz też zdanie o nas. Gdybyśmy się kierowali
rasizmem, nie sprzedawalibyśmy Białej Arabowi. Kierujemy się
tylko prawem podaży i popytu.
- Biała - odezwał się Mohamed - ale nie tak młoda jak
moje czarne wszetecznice.
- Mohamed - mitygował go hrabia - to nie jest
wszetecznica. Ty się przypatrz towarowi!
Arab wyciągnął rękę i pogłaskał Wandę po twarzy.
- Bardzo gładka - mruknął. - To na pewno jego kobieta?
- Była z nim - odpowiedział za hrabiego Ramirez.
Mohamed pochylił się nad Wandą. Splunęła mu w twarz. Arab
roześmiał się.
- Zadziorna samica. Jak się wabi?
Chłopak wskazał palcem brudnym od czekolady na
identyfikator przypięty do kombinezonu kobiety.
- Wanda Cler - wysylabizował Mohamed. - Ciekawe. Jakby
angielskie?
- Może urodzi ci angielskie bachory - podpuszczał go
Lorrca. - Prawie białe!
- Przestańcie! - krzyknęła Wanda. - Nie możecie tego
zrobić!
- Czemu nie możemy tego zrobić? - zdziwił się szczerze
Cavalier.
- Jestem biała, jestem biała - powtarzała zapominając o
wielokulturowości, tolerancji, konieczności pozytywnego
otwarcia na innych.
- Tak - odpowiedział Robert Cavalier - jesteś biała, ale
nie nasza. My jesteśmy dzicy handlarze niewolnikami. Nie
odwołasz się chyba do czegoś tak nieistotnego jak ten sam
kolor skóry?
Wanda zacisnęła wargi. Arab zacmokał.
- Jednak jest już trochę przechodzona - powiedział.
- Daję ci ją, Mohamed, w dowód... - machnął ręką Cavalier
- równości ludzi, ras i czego tam chcesz.
Mohamed patrzył z niedowierzaniem.
- Decyduj się, bo się rozmyślę.
- Biorę! - krzyknął Mohamed.
Hrabia wyciągnął dłoń, a Mohamed klepnął w nią swoją.
Arab zarzucił Wandę na ramię niczym dywan i wyszedł z
kabiny. Ogarnęło ją zimne powietrze nocy afrykańskiej. Arab
był tłusty i mimo zimna pocił się obficie. Jego odór mieszał
się z zapachem bliskiego oceanu. W głowie miała pustkę. Nie
wiedziała, do jakich doświadczeń ma się odwołać. Czy do
swojej wielokulturowości, czy przyjąć postawę stoicką. Ale
takie zachowanie oznaczać będzie, że akceptuje pozycję
ofiary. Czy jednak mogła być ofiarą osoby stojącej tak nisko
kulturowo, upośledzonej cywilizacyjnie i wykorzystywanej
przez białych, agresywnych samców? Może odzywa się w niej
jej własny, głęboko ukryty rasizm! Smród Araba zmieszany z
zapachem oceanu był nieznośny. Świat zawirował w głowie
Wandy. Pytania utonęły w powodzi niedefiniowalnych wydarzeń
i nagle ogarnęła ją ciemność. Mohamed poprawił ciało kobiety
na ramieniu i odwrócił się do hrabiego.
- Co z resztą, z tym wszystkim? - zapytał obrzucając
wzrokiem translator.
Zaczynało świtać. Pierwszy blask padł na twarz hrabiego.
Cavalier specjalnie wolno uniósł spojrzenie i utkwił je w
Arabie. Mohamed gwałtownie przełknął ślinę.
- Jaką resztą? - spytał Ramirez wychylając się z kabiny
tuż nad głową hrabiego.
Arab chrząknął nerwowo i znowu poprawił ciało Wandy,
które nagle zaczęło mu ciążyć.
- Tak tylko pytałem - zrobił dwa kroki do tyłu. - Pójdę
już - dodał tonem wyjaśnienia. Wycofywał się patrząc na
hrabiego. Promienie słońca zmieniły sylwetkę Cavaliera w
złotą statuę. Dopiero gdy już nie mógł rozpoznać jego rysów,
gwałtownie odwrócił się i popędził przed siebie. Ciało Wandy
podrygiwało na jego ramieniu. Musiał pochylić się, aby
wejść na wyrastający przed nim pagórek. Wówczas słońce
rozbłysło nad nimi wszystkimi i nagle skończyła się
afrykańska noc.
Siódemka mówił przeżuwając hamburgera.
- Dlaczego zgłosiłeś się do tej pracy?
Trzynastka odstawił kubek coli.
- Lubię zmiany i bycie ważnym - zaskoczył siódemkę
szczerością.
- Naprawdę myślisz, że jesteś ważny?
- Pewnie - wzruszył ramionami jakby to było coś
oczywistego. - Nie widzisz, jak oni na nas patrzą? -
Poruszył kubkiem, a lód zachrobotał o ścianki naczynia. -
Jak zdziwienie przeradza się w autentyczny przestrach i
grozę, gdy dowiadują się, o co chodzi. Kiedy zaczynają
rozumieć.
- To cię rajcuje - mruknął trzynastka.
Zjadł hamburgera i wcinał teraz frytki. Siódemka
wypił do końca swoją colę. Trzynastka spojrzał w
okno. Zbliżała się noc. Upał nie zmniejszał się. Nie lubił
podróżować autami. Tymi piecami na kołach. Taki mieli jednak
rozkaz.
Hrabia i Lorrca wrócili do kabiny. Robert Cavalier
zamknął centralnym zamkiem drzwi kabiny i usiadł przy
pulpicie sterowniczym. Obok położył notatki profesora.
- Co to jest? - zapytał Ramirez.
- Zapiski tego czarnego - odpowiedział hrabia.
- Czyli...? - dopytywał się Lorrca.
- Murzyn był wybitnym naukowcem - powiedział Cavalier
przeglądając notatki. - Naprawdę wybitnym.
Ramirez przysunął sobie fotel Wandy. Był wygodny i
miękki. Nigdy w czymś tak wygodnym nie siedział.
- Dobrzy oni są - mruknął.
- Oni? - spytał hrabia.
- Ci, co to wszystko zrobili - pokazał ręką dokoła.
- Tak uważasz - Cavalier oparł łokieć na blacie pulpitu
sterowniczego.
- Pewnie - odparł chłopak zdecydowanie.
- Tą maszyną - rzekł hrabia - możemy wędrować w czasie.
- W czasie? - zdziwił się Lorrca.
Hrabia kiwnął głową.
- Tak jak po oceanie lub ziemi?
- Oczywiście - wyjaśniał Cavalier. - Możemy przenieść się
do roku, z którego przyjechali ci ludzie l