Paweł Solski Ujawnienie Roberta Cavaliera Sieur de la Salle juniora Opowiadanie to dedykuję Georgowi Bernhardowi Riemannowi za wrota do czasu i mistyki oraz J. Edgarowi Hooverowi za odwagę bycia zwycięzcą. Jechali na wielbłądach i osłach, a słońce już opadało. Boruch Rauberg, który zwykł podpisywać się Ramirez Lorrca, splunął przez zęby i z sykiem wciągnął powietrze wydymając policzki. Było w nim jeszcze sporo z dziecka. Zapowiadała się sucha noc. Zimno jest wtedy bardziej przenikliwe, a piasek ścina się i nieprzyjemnie skrzypi, kruszony kopytami zwierząt. - Dawaj tu! - rozległ się w przodzie okrzyk hrabiego. W środku karawany na potężnym wielbłądzie sunął Robert Cavalier Sieur de la Salle junior. Jego ogromna postać w kraciastej chuście na głowie wynurzała się z mroku w blaskach pochodni. Hrabia trzymał w zębach jarzące się cygaro. Robert Cavalier nie przepadał za kobietami. Przeciwnie. Zwykł mawiać, że są potrzebne jak dziura w moście, a może jeszcze mniej! Gdy mu przypominano, że to rodzicielki, wzgardliwie wzruszał ramionami i syczał: "W tym cała sprawa. Komu jest potrzebny człowiek? Wielbłąd, osioł, muł, to rozumiem, są pożyteczne... ale człowiek..." Następnie spluwał i rozcierał plwocinę butem świadom obrzydzenia, jakie wywołuje. Gardził człowiekiem, więc sobą też. Lorrca, jego czternastoletni paź i kochanek, zatrzymał się. Spojrzał czujnie na hrabiego. - Jak towar? - spytał Cavalier nie wyjmując z ust cygara. - Wszystko w porządku, hrabio, pełen spokój - błysnął w uśmiechu zębami wiedząc, czym ująć pana. - Przyzwyczaili się? - rzucił hrabia retorycznie. - W rzeczy samej - odpowiedział chłopak. Uwielbiał wyrażać się górnolotnie. Chwilę jechali w milczeniu, tylko piasek skrzypiał i skwierczały pochodnie. - Czuję ich zapach - powiedział cicho hrabia. - To strach - odpowiedział Ramirez. - Tak, sycę się ich strachem. Uwielbiam takie chwile. Wyobraź sobie, nie mają żadnej szansy, żadnej nadziei. Wyłącznie strach i zło! - roześmiał się Cavalier. - Co za los - skomentował chłopak. - O świcie będziemy już na wybrzeżu - zmienił temat hrabia i spojrzał na Ramireza. Spotkali się oczyma. Chłopak wolno opuścił powieki tak, by jego długie rzęsy wydały się jeszcze dłuższe. Światło księżyca dotykało ich twarzy i padało na piasek srebrząc go. - Pośpiesz ich - przerwał ciszę hrabia - nie pora na drzemkę! Lorrca zaciął osła i zniknął w ciemności. Cavalier przeciągnął się, twardy miał kawałek chleba, ale gdyby nie jego praca, to w dalekiej Ameryce gospodarka załamałaby się! Bóg jeden wie, do czego by to doprowadziło! To on - Robert Cavalier Sieur de la Salle junior był szlachetnym rycerzem wzrostu gospodarczego, okiełznania dwóch smoków szarpiących współczesne narody: popytu i podaży! Przecież to jego ojciec zakładał nową cywilizację. Miasto Chicago. Robert Cavalier Prometeusz nowych społeczeństw! Spojrzał w niebo. Czy świeci tam jego gwiazda? Jeżeli tak, to jak mocno? Nad horyzontem nad piaskami, o wiele bliżej ziemi niż w jego ojczyźnie Hiszpanii, czaił się księżyc. Philadelphia latem jest duszna i wilgotna. Nawet nad rzeką w zieleni parków nie ma ucieczki przed lepkim dotykiem lata. Także kiedy niebo jest szare jak w lutym, upał nie ustępuje. Ali Musulim urodził się jako James Leroy, w szalonych latach sześćdziesiątych poznał światło proroka i przybrał obecne imię. Jak co dzień wyszedł rano ze swojego, skromnego, ale gustownego domu ukrytego wśród drzew i szedł spacerkiem na róg Dwudziestej Czwartej i Gerrard Ave pokonując lekkie wzniesienie. U zbiegu ulic czekała już biała asystentka Wanda Cler, której imię wymawiano wbrew jego słowiańskiemu pochodzeniu. Wanda była bardzo przydatna w jego planach, gdyż jak większość młodych ludzi miała hysia na punkcie zła, które Biali uczynili Czarnym. W istocie zaspokajała ukryty masochizm, tak przynajmniej myślał Ali. Poczucie winy uważał za oznakę degeneracji. Myślał o tym mijając budynki, które wzniesiono na poczuciu winy, permanentnym poczuciu winy. Kościół w stylu hiszpańskim z wyasfaltowanym placykiem, dalej kościół polski, za metalowym płotem pięły się w górę malwy, wśród których wyrastała cebulasta sylwetka ukraińskiego kościoła. Na Dwudziestej Czwartej był jeszcze sklep Klaina, izraelity z Warszawy. Museum-Bar i Dom Weterana oraz skwerek z flagą i tablicą upamiętniającą chłopców z Dwudziestej Czwartej, którzy w szalonych latach sześćdziesiątych nie stchórzyli jak prezydent Clinton. Te banialuki nie interesowały Ali Musulima. Może rzymski judaizm, jak określał chrześcijaństwo, trochę go interesował. Jeżeli był religią Czarnego, był jak kamień młyński u szyi. Jeżeli dotyczył Białego, był jak oszczep wbity w mózg wroga. Uczył Białych poczucia winy, więc trzymał ich w ryzach. Gdyby nie ta religia, mogliby być równi Bogu. Ali demonizował Białych, bo dzięki temu to, co zamierzał zrobić, zasługiwało na wybaczenie. Duży, popielaty kot otarł się o nogę profesora Ali Musulima i podbiegł do ogromnego cadillaka z lat pięćdziesiątych, całego w czerwieni i chromach. Na tylnej szybie auta rozpościerał się potężny orzeł trzymający w szponach wstęgę biało-czerwoną z napisem "POWER POLISH". Władza to było to, czego potrzebował Ali i jego pobratymcy. Wanda przy czerwonej hondzie nie wyglądała wcale na jedną z niewielu temponautek na świecie, czyli na kogoś, kto zajął ważne stanowisko w departamencie 4c-956 - w Narodowym Urzędzie Rozpoznania. Wielu słyszało o CIA, FBI, ale mało kto znał najważniejszy instrument bezpieczeństwa mocarstwa, departament 4c-956. Mieli budżet dziesięć razy większy niż CIA i FBI razem wzięte i byli zupełnie nieznani. Są naprawdę ważni. Profesor uśmiechnął się. - Nie rozumiem, po co się tak męczysz? - powiedziała Wanda otwierając drzwi auta. Profesor wsiadł do wozu. Wanda zapaliła silnik i natychmiast ogarnął ich chłód klimatyzacji. - Lubię spacery - odpowiedział, gdy ruszyli. - Wiele można przemyśleć, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj. Nie sądzisz? - Ale ty zawsze lubisz spacerować, bez względu na pogodę. Jechali w kierunku Szóstej Ulicy. Cała Gerrard Ave była okupowana przez zrujnowane domy, w których wyszarpano drzwi, okna, a czasem ściany. W każdym jak wyrzut tkwił Murzyn. Dla profesora wyglądali jak figury w muzeum. Przejechali pod wiaduktem i skręcili w prawo. Ali zerknął na Wandę. Była ubrana w indiańską bluzkę z frędzlami. To jej poczucie winy. Ciekawy kompleks rasowy. W najważniejszym dniu ich życia ona występuje jako kobieca imitacja Szalonego Konia. Biali potrafią być cholernie irytujący! Minęli muzeum E. A. Poego, z posępnym, stalowym krukiem na trawniku. Dom pisarza był jedynym zadbanym budynkiem na Szóstej Ulicy. Skręcili w lewo między opuszczone budynki magazynów zbankrutowanej firmy budowlanej. - Nie uważasz, że ten kruk ma ironiczną minę? - powiedziała Wanda. Profesor podrapał się za uchem i odpowiedział nie wprost. - Byłaś w tym muzeum? Minęli zrujnowane budynki, zarastające chwastami i okryte wieloletnim kurzem. Wśród zielska tkwiło czerwone krzesło, płatami odchodziła zeń farba. - Jeszcze nie - odpowiedziała Cler. - Ten kruk deprymuje mnie. Jest taki... Nie umiem określić. Bardzo dziwne, że to wszystko wydarzy się dziś tuż obok domu Poego. Wyboistą aleję, którą jechali, zamykały stalowe drzwi pokryte liszajami rdzy. Wanda nie musiała zwalniać, drzwi uniosły się, aby mogli wjechać do środka. - Z tym krzesłem to już przesadzili - powiedział profesor. - W ogóle mają fioła na punkcie maskowania - odpowiedziała. Zatrzymała hondę na środku ogromnej i pustej hali. Malowniczo powiewały pajęczyny, a kurz pokrywał wszystko. Zgasiła światła. Pogrążyli się w ciemności, czyli zjechali windą na poziom minus dziesięć. Byli przed miasteczkiem, gdy świt dopadł karawanę. Słońce rozbłysło nagle, a ranny powiew oceanu nasycił powietrze. Hrabia zatrzymał wielbłąda przed domem Mohameda Carrary, tutejszego czciciela proroka, który na wszystkim trzymał łapę. Wielbłąd przyklęknął i Cavalier zeskoczył na ziemię. Mohamed natychmiast wybiegł z domu, a za nim gnała starucha w kfewie. Dźwigała starą, srebrną tacę, na której stał dzban z wodą i szklanki z grubego, zielonego szkła. Właśnie wchodziły w modę. - Prawdziwe szczęście znów cię oglądać, hrabio - wyszeptał Mohamed, kłaniając się zamaszyście. - Daruj sobie - warknął Cavalier i spojrzał na tacę. Arab szybko nalał wodę do największej szklanki i podał ją hrabiemu. Miał tłuściutkie paluszki ustrojone w pierścienie. Robert Cavalier podniósł szklankę do góry i przyjrzał się jej zawartości, a słońce rozbłysło na powierzchni wody. Na chwilę blask oślepił Araba. - Nigdy dość ostrożności - powiedział hrabia. Woda była zimna i przyjemnie spływała do gardła, spłukując piasek pustyni. Cavalier odstawił szklankę, gestem pokazał, że już nie będzie pił. Arab odstawił dzban na tacę. Starucha zgięła się; ciążyły jej taca, szklanki i dzban, może chciała okazać szacunek. Mohamed rozkazał, aby rozniosła wodę pozostałym uczestnikom karawany. Przez moment mężczyźni mierzyli się wzrokiem, aż Arab pierwszy odwrócił spojrzenie. Robert Cavalier roześmiał się i pokazał za siebie: - Olśniewający towar! Wyśmienity połów. Jak zobaczysz, oszalejesz! Mohamed chrząknął. - Statki są już w porcie - powiedział i zbliżył się bliżej do hrabiego. - Tak - mruknął Cavalier. Był wyższy i masywniejszy niż Arab. Mógł pozwolić sobie na protekcjonizm. Nachylił się nad Mohamedem. - Dlaczego wy, semici, nie umiecie zachować dystansu - powiedział i podniósł do góry brwi. - Tak zawsze staracie się posiąść swojego rozmówcę? - Posiąść?! - roześmiał się nieszczerze Arab. Cofnął się i zwilżył językiem wargi, następnie potarł dolną o górną. - Ta odległość - uśmiechnął się Cavalier - jest dobra. Zapamiętasz? Mohamed wydął dolną wargę niczym skarcony dzieciak. - Aa, kobiety - zmienił temat. Przesunął palcem po ustach. - Kobiety? Dużo ich jest? Hrabia spojrzał bystro i ryknął: - Całe mnóstwo! Arab zamachał rękoma jakby Cavalier powiedział coś nieprzyzwoitego. - Młode? - sapnął. - Jak jutrzenka, rybeńko - cmoknął hrabia. - Idź, obejrzyj sobie. Mohamed podrapał się po nosie tłustym paluszkiem, przestępując z nogi na nogę. Cavalier przyglądał mu się z ironicznym uśmiechem. - Na co czekasz? Inni kupcy cię ubiegną! Arab spojrzał ze szczerym przerażeniem. - Tak, tak - dla większego efektu hrabia pokiwał głową. Mohamed puścił się biegiem w kierunku karawany. Hrabia popatrzył za nim. Spoglądał pod słońce i widział tylko kontury. Ludzie byli jednością ze zwierzętami, na których siedzieli, a czarny towar kłębił się i podrygiwał. Nad wszystkim na tle porannego nieba nabierającego ciepła i kolorytu unosił się na swoim ośle Ramirez w zawadiacko nałożonym kapeluszu. Co jakiś czas z kłębowiska dobiegał świst bata, kwik i urywany skowyt. Poranna codzienność zmagań smoków podaży i popytu na czarny towar. Wyciosywana droga cywilizacji, ze złymi smokami po brzegach. Robert Cavalier wszedł do domu Mohameda. Na dworze upał wzmagał się. Fala gorąca szła od środka lądu, by za chwilę zderzyć się z oceaniczną bryzą. - Ciekawe, po co każą wkładać te fartuchy - powiedziała Wanda, zapinając błyskawiczny zamek w niebieskim kombinezonie. Profesor spojrzał w lustro i przypiął do kombinezonu identyfikator. - Przecież w naszej pracy nic on nie daje, przed niczym nie chroni - utyskiwała. - Potrzeba przynależności do odpowiedniego klanu - odpowiedział profesor. - Potrzeba wyłączenia innych z naszego klanu. Potrzeba oznaczania i posiadania! - podał jej papiery spięte spinaczem. Byli w głównym laboratorium. Ciepłe, filtrowane światło udawało promienie słoneczne. Holograficzna tapeta przedstawiająca wodospad wśród tropikalnej roślinności zastępowała czwartą ścianę niczym teatralna dekoracja. Wanda i profesor weszli w gąszcz i metalowymi schodkami po drugiej stronie hologramu zeszli do ogromnego pomieszczenia, na środku którego tkwiła potężna metalowa kula umocowana z dołu i góry grubym prętem, a właściwie tuleją. Widmo holograficzne za ich plecami przedstawiało wydmy pustyni tuż przed zachodem słońca, kiedy blask rozbiega się po fałdach piasku i rysuje cienie. Podłoga była metalowa, kratkowana; wszystko trzymało się dobrze podłoża. Kiedy Wanda i Ali znaleźli się na płycie, olbrzymie pomieszczenie rozbłysło światłem. Wysoko pod łukowatym sklepieniem zawieszono pomalowaną na czerwono sterownię. Była przeszklona i widać było w niej postacie laborantów. Wanda i profesor założyli specjalne kaski, czekające w pojemnikach ustawionych przy schodach. Kaski pomalowano w narodowe barwy USA. Były lekkie i ochraniały całą głowę, a część twarzową zasłaniał czarny, metalowy i ruchomy element. Do kuli przystawiony był trap, jakich używano na lotniskach, gdy nie stosowano jeszcze rękawów. - Nigdy nie przypuszczałam, że to będzie taki zwyczajny dzień - powiedziała Wanda. - Gotowa? - zapytał Ali Musulim spoglądając na nią uważnie. Uśmiechnęła się i zdecydowanym ruchem wyciągnęła do niego rękę. Profesor miał twardą i ciepłą dłoń. Opuścili osłony twarzowe i włączyli podgląd. - Damy mają pierwszeństwo - powiedział Ali z lekkim ukłonem. Wanda zdecydowanym krokiem weszła na trap. Profesor poczekał, aż zniknie w kuli i dopiero wtedy wszedł na schody. Szedł licząc stopnie. Było ich trzydzieści dziewięć. Zdziwił się, ale czy wszystko należy tłumaczyć symbolicznie? Na szczycie obejrzał się w kierunku sterowni. - Jakieś problemy? - zapytał w kasku pierwszy analityk. - Żadnych - zawahał się - ...problemów. - Więc do dzieła! Profesor odwrócił się do wejścia. Zobaczymy, jak się będziecie cieszyć już za chwilę. Wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim hermetycznie. - Nie ma odwrotu - mruknął, gdy szczęknął automatyczny zamek. Koła trapu zaczęły obracać się i schody odjechały. Proces został uruchomiony. Kontroler numer trzynaście nie przepadał za Austin. W tym mieście zawsze było gorąco, a oni w swoich strojach robili wrażenie starej sekty starozakonnej. Numer siedem poprawił kapelusz. On się nigdy nie pocił, a do jego łysej czaszki idealnie przylegał czarny kapelusz z szerokim rondem. Dobrze też się czuł w czarnym prochowcu, czarnych spodniach i czarnych butach na grubej brązowej podeszwie. Nawet rękawiczki miał czarne. Trzynastka nosił brązowe. Stanowiły wyraz jego indywidualnego stosunku do służby. Zatrzymali się przed wypożyczalnią samochodów. Drzwi otworzyła fotokomórka. - Proszę - powiedział siódemka puszczając przodem trzynastkę. Owionął ich chłód klimatyzacji. Poprawili okulary jak bracia bliźniacy i podeszli do kontuaru. Stała za nim kobieta o wyglądzie mopsa. - Proszę - zwrócił się trzynastka do siódemki. - Załatw sprawę. Hrabia zrzucił ubranie i stanął nagi przed lustrem. Było stare, zniszczone i pęknięte na rogach. W glinianej misie obok leżały mokre ręczniki. Cavalier wytarł dokładnie całe ciało. Zwłaszcza krocze, gdzie zebrało się najwięcej piasku. Hrabia oglądał się w lustrze, za nim stała duża, miedziana wanna. Unosiła się z niej para. W powietrzu snuł się aromat kwiatów, ale bez zdecydowanego zapachu. Robert Cavalier zanurzył się, aż chmura pary uniosła się i popłynęła w kierunku okna przesłoniętego drewnianymi żaluzjami. Sączył się przez nie słoneczny blask tworząc na środku pokoju piramidę. Owiany aromatem kwiatów i łąk stanął w solarnej piramidzie Ramirez. Był bez kapelusza i butów. W rozpiętej koszuli z czerwonego jedwabiu. Rozchylona czerwień ukazywała jego delikatnie śniadą, jeszcze gładką skórę. Hrabia wyjął rękę z wody. Krople ściekały na ciemnoczerwoną podłogę z cegły. Ramirez świadom efektu zatrzymał się na progu i leniwym ruchem zdjął koszulę. Trzymał ją przez moment w dwóch palcach, a następnie cisnął za siebie. Cavalier obserwował te palce, które nagle nabrały wyuzdanego, rozpustnego znaczenia. Bardziej znaczącego niż płonące pożądaniem spojrzenie i lekko rozchylone, czerwone usta. - Ciekawe - odezwał się hrabia zachrypniętym od podniecenia głosem - że rozwiązłość u młodych jest taka ekstyekscytująca... Co o tym myślisz? Spojrzał na swoją rękę i powtórnie zanurzył ją w wodzie. - Może dlatego - mówił Ramirez Lorrca uśmiechając się - że jest taka świeża i autentyczna - rozbierał się dalej. - Dotyka tajemnicy istnienia, a nie służy tylko do podniesienia i utrzymania go w zwodzie! - Lubisz być ordynarny? - spytał hrabia. - Uważasz, że dodaje to napięcia? - Może... - Lubisz też pogadać przed - powiedział hrabia zapewniając sobie przewagę. - Będziesz dziś... brutalny? - spytał Ramirez. Był już nagi. - Zwróciłeś uwagę - powiedziała Wanda - że pierwsze kabiny są zawsze małe? - Tak? - mruknął Ali. Byli nadal w kaskach. Rozmawiali przez interkom. - Pierwsze kabiny w stacjach orbitalnych i u nas - pokazała ręką. - Kiedy przejdziemy przez tunel czasowy, będziesz miała nadto miejsca - powiedział profesor. Wanda pochyliła się nad pulpitem. Chwilę pracowali w milczeniu. Spojrzała na papiery, które wcześniej dał jej profesor. - Co to za notatki? - spytała. - Notatki - odpowiedział nie podnosząc głowy. Spojrzała na nie jeszcze raz. - Odliczanie wsteczne rozpoczęte - podał koordynator. Odłożyła papiery do stalowego pojemnika i zatrzasnęła go. Pasy same zapięły się i ich fotele ułożyły się horyzontalnie. - Dlaczego wybrałeś rok tysiąc osiemset trzydziesty? - spytała. - Przekonasz się na miejscu. - Zobaczyła, że profesor się uśmiecha. - Kierunek geograficzny ustalony - odezwał się koordynator. Wanda zamknęła oczy. Nie czuła wirowania kuli. Będzie pierwszą kobietą, która może pozna swoją praprapraprababkę. Poruszyła głową chcąc odrzucić tę infantylną myśl. Kula nabierała przyśpieszenia. Ramirez jeszcze spał. Hrabia był już ubrany. Siedział przy dużym biurku z hebanu i patrzył na kochanka. Światło z naftowej lampy rozpełzło się po pokoju oraz na karty handlowej księgi, która leżała na biurku. Zapisy dokonane ręką hrabiego jeszcze schły. Miał wypracowane pismo buchaltera, nie arystokraty. We wzorowo wypełnionych rubryczkach rozsiadły się kształtne cyfry i uwagi na marginesach w języku angielskim. Sprawdził opuszkiem palca serdecznego, czy atrament wysechł. Zarabiali naprawdę dobrze. Zamknął cicho księgę. Przeciągnął się i wstał. Podszedł do małej szafki stojącej przy ścianie. Otworzył ją, a drzwi skrzypnęły. Spojrzał szybko przez ramię. Ramirez nie obudził się. Otworzył szafkę szerzej. Na pierwszej półce stało pudło cygar. Podniósł wieczko. Cygara były długie i cienkie lub krótkie i grube. Nie posiadały banderolek. Wyjął jedno z nich określane mianem korony. Uważnie obrócił je w palcach, sprawdzając stopień wysuszenia i jędrność liścia; potem też aromat. Nieelegancko, ale zgodnie ze zwyczajem odgryzł koniec cygara, by była lepsza cyrkulacja powietrza i wrócił do biurka. Pochylił się nad kloszem, jego ogromny cień rozpostarł się na ścianie, i zapalił cygaro od lampy. Poczekał, aż koniec dobrze złapie płomień i odwrócił się do kochanka. Koniec cygara jarzył się w półmroku gasnącego dnia. Robert Cavalier podszedł do śpiącego, pochylił się i jednym szarpnięciem ściągnął z Ramireza prześcieradło. Uśmiechnął się. Ciało Lorrki pokrywało światło lampy. Hrabia ostrożnie strząsnął żar na skórę kochanka. Ramirez poruszył się i jęknął, ale spał za mocno, by chwilowy ból mógł go obudzić. Cavalier włożył cygaro do ust i ognik znów rozerwał półmrok. Nastąpiło silne szarpnięcie. Wanda otworzyła oczy i usłyszała głos komputera pokładowego. - Transportacja udana. Rozpięła pasy. - Następny kontakt za dwadzieścia cztery godziny - informował komputer. Wstała i spojrzała na ekran. Pojawiły się dane o położeniu. Ali zdjął kask. - Udało się! - krzyknęła i również zdjęła kask. Objęli się, a profesor złożył na jej czole ojcowski pocałunek. - Jesteśmy pierwsi i najlepsi - powiedział. - Zespół po tamtej stronie też zasługuje na uznanie. Skrzywił się. - Białe dupki - powiedział patrząc wyzywająco. - Rozumiem - odpowiedziała niepewnie. - Tak? Rozumiesz? - roześmiał się profesor i z metalowego pojemnika wyjął swoje notatki. - Białe dupki - powtórzył. - Co to jest? - spytała. - Podobno wszystko rozumiesz - mruknął Ali - więc wiesz, co to jest! Podeszła bliżej i spojrzała na papiery. Nie przeszkadzał jej. - Wszystkie nasze badania i formuły - powiedziała wolno. Pokiwał głową. - Ale tam jest duplikat - stwierdziła raczej niż zapytała. - Masz mnie za czarnego idiotę? Nic nie mają, wszystko wyczyściłem. Jesteśmy jedyni po tej stronie. - Ali - wyciągnęła rękę. Gwałtownie cofnął się, więc opuściła dłoń. Ali patrzył na nią z kpiącym uśmieszkiem. - Myślałam - szepnęła - że jesteśmy zespołem. Gramy razem. - Jesteśmy - uśmiechnął się - tylko, że teraz to ja dyktuję warunki. Jesteśmy jedyni po tej stronie i wrócimy do całkiem innego świata. - Jesteś rasistą! - prawie wrzasnęła. - Hej, intelektualna wydmuszko - machnął papierami - nie ma czegoś takiego jak rasizm. Nie ma. Jest tylko to, czy ja rządzę, czy ty. Liczy się, czyja głowa wisi w moim domu! Jeżeli twoja, to na pewno ja jestem górą. Reszta to bełkot dla dupków. Kamuflaż. Mydlenie oczu! - Ali, taki świat byłby piekłem - szepnęła. - Tak, dla pokonanego, którego głowę spreparowano, - To jakiś koszmar! - wykrzyknęła. - Przecież ty jesteś naukowcem. - Czyli pierdołą? - syknął. - Widzisz, jestem naukowcem i wojownikiem. Pamiętaj, świat ma tylko dwa oblicza, pana i niewolnika! Jako niewolnik możesz kombinować, więc nie przeszkadzaj, tylko kontynuujemy. - Po co? - Po to - pochylił się i zobaczyła jego nabiegłe krwią oczy - żeby już dziś nie zawisła tu twoja głowa. - Zrobiłbyś to? - szepnęła. - Chcesz mnie wypróbować? - przysunął się bliżej aż poczuła zapach innej rasy. Odwróciła głowę. Nikt nie przygotował jej na taką sytuację. Pan i niewolnik. Ali wzruszył ramionami i odwrócił się. Otworzył sejf na bocznej ścianie kabiny. - Odwróć się - warknął do Wandy. Oszołomiona wykonała rozkaz. Ali wrzucił do sejfu notatki i zatrzasnął go. Następnie wystukał polecenie dla komputera. Schowek w ścianie, obok sejfu, otworzył się. Były w nim ubrania. Wyciągnął tropikalny kask, pas z rewolwerem. Z podstawy na sprzęt zdjął minikamerę, translokator i zamontował w uchwytach kombinezonu. - Jak wyglądam? - zapytał. Wanda spojrzała przez ramię. Odwrócił ją do siebie i potrząsnął. - Bierz się do roboty, suko! - ryknął. Pomyślała, że za chwilę ją uderzy. Skurczyła się, po szyi ściekały jej krople potu. Agresja kojarzyła się jej z filmem, wiadomościami. Była tam, gdzie nie chodzą odpowiedzialni ludzie. Ale żeby okazał agresję ktoś z jej znajomych? Ktoś taki jak Ali!? Otępiała usiadła przy klawiaturze i uruchomiła system zdejmowania blokady drzwi. Mohamed Carrara podmył się ciepłą wodą i wytarł szorstkim ręcznikiem. Cisnął ręcznik na twarz nagiej Murzynce leżącej na łóżku. Ręce i nogi miała przywiązane skórzanymi paskami do ramy łóżka. Przeguby rąk były otarte do krwi. Czekoladowe ciało odcinało się od białego prześcieradła poplamionego krwią. Uśmiechnął się zadowolony. Murzynka nie miała więcej niż dwanaście lat. Takie lubił najbardziej. Młode i dzikie, które musiał kiełznać swoim prąciem. Przeciągnął się i włożył szarawary. Podszedł do łóżka. Położył rękę na zakrwawionym podbrzuszu dziewczyny. Krew była lepka, już zasychała. Polizał zakrwawiony palec. Dziewczyna nie poruszyła się. Wyszedł zatrzaskując drzwi. Zatrzymał się w wąskim korytarzyku, zakończonym małym okienkiem przy suficie, przez które sączył się blask księżyca. Klasnął, na schodach zaszurały kroki i wyłoniła się starucha. Zatrzymała się przed Mohamedem, pokornie schylając głowę. - Weź tę dziwkę - pokazał kciukiem prawej ręki za siebie - już ją obrządziłem. Dziewictwo zostało na poduszce. - Znowu kupcy mniej dadzą - mruknęła. - Stać mnie na to! - warknął i odsunął ją z drogi. Zszedł po wytartych schodach z ciemnej cegły, starając się stąpać jak najciszej. Nocował u niego hrabia, wolał być ostrożny. Hrabia był zapalczywy i mało przewidywalny. Nigdy nie wiadomo, co Hiszpanowi strzeli do głowy. Pociągnął ciężkie, nabijane ćwiekami drzwi wejściowe. Noc była chłodna. Wyszedł na ganek wykładany marmurowymi odrzutami w czarnym kolorze. Dzięki bezchmurnemu niebu księżyc oświetlał całą okolicę. Odetchnął zimnym powietrzem i zmarszczył brwi. Środkiem drogi szła zjawa! Cofnął się w cień. Kiedy poświata księżyca padła na pysk zjawy, ta błysnęła w kierunku Carrary stalowym promieniem. Mohamed ostrożnie wycofał się. Drzwi były ciężkie i oporne, gdy szybko je zamykał. Na zewnątrz był diabeł! - Widzieli mnie - przekazał komunikat profesor. Wanda patrzyła na monitor interłącza. Ona również spostrzegła Araba uciekającego do domu. - Mamy asynchron czasowy - poinformowała. - Wiem - odparł - powinien być poranek, a jest środek nocy. Może to i lepiej. Już jeden uciekł przede mną. - Obudź się! Wstawaj! - Mohamed szarpał za ramię Ramireza. Lorrca otworzył oczy, potrząsnął głową. - Co się dzieje? - powiedział i usiadł na łóżku. Kątem oka zobaczył, że nie ma już hrabiego. Lampa na biurku była zgaszona. Światło sączyło się z korytarza i przez półuniesione żaluzje. - Gdzie jest hrabia!? - wrzeszczał Mohamed. - Nie wiem. Ale co się dzieje? Arab wywrócił gałkami oczu, chwycił Lorrkę za ramiona, ale zaraz puścił go i usiadł na łóżku. Skulił się. - Czułem, że tak się stanie! - zapłakał kołysząc się w przód i tył. Ramirez poklepał go po plecach. - Od pierwszego dnia! - zawodził Arab. - Gdy tylko zacząłem z nimi handel. Te czarne wszetecznice dybały na moją duszę! Swoją rozwiązłą naiwnością spychały mnie w otchłań piekielną - szepnął i wzdrygnął się jak pod dotykiem śmierci. Ramirez pokręcił z niedowierzaniem głową. - Jak niewinność może spychać w otchłań piekielną? Mohamed wydął pogardliwie wargi, patrząc nań oszalałym wzrokiem. - Nie rozumiesz - syknął. - Dziewica przez stwarzanie klimatu czystości roztacza dokoła odór pożądliwości, potrzebę brukania! Czyste i niewinne prowokują tysiąc razy bardziej niż dziwka. - Jak kogo - stwierdził krótko Ramirez. - Ale co się stało poza tym nagłym przypływem wyrzutów sumienia? Arab podbiegł do okna. Przywarł do muru i upewniwszy się, że nie widać go z drogi, ostrożnie wyjrzał w ciemność. Ramirez obserwował to wszystko ze zdziwieniem. - Nie rozumiem - mruknął Mohamed i znów wyjrzał na drogę. Zrobił zdziwioną minę i pędem wybiegł z pokoju. Ali minął dom z gankiem i skierował się w stronę portu. Rozpierała go duma i mistyka władzy. Był teraz przeznaczeniem świata. Mistyka władzy. W powietrzu unosił się zapach oceanu oraz czegoś nieokreślonego. Piasek skrzypiał. Dopiero ten odgłos uświadomił mu, że jest w Afryce po raz pierwszy. On, potomek czarnych niewolników, odwiedza swój rodzinny ląd. Czy to naprawdę jest jego rodzinny ląd? Czym jest dla niego Afryka? Ciągle te intelektualne banialuki! Teraz jest przede wszystkim wojownikiem, panem, Mesjaszem swojej rasy. - Ty istniejesz!!! - zawołał ktoś tuż obok profesora. Ali zatrzymał się. W poświacie księżyca pod starą palmą stał biały mężczyzna. Dobrze zbudowany, w sile wieku. Głowę miał obwiązaną chustą, zgodnie ze zwyczajem Arabów. Palił cygaro. - Kim jesteś? - spytał profesor, chcąc zyskać na czasie. - Znasz angielski - stwierdził mężczyzna. - I nie wiesz, kim jestem? Profesor podszedł bliżej. Cień palmy leżał między nimi. - Jestem Robert Cavalier hrabia Sieur de la Salle junior - powiedział mężczyzna w chuście z dziwnym uśmieszkiem. W szkłach odblaskowych profesora hrabia widział swoje odbicie. - To są twoje oczy? - spytał. - A jak myślisz? - Straszysz maluczkich - stwierdził hrabia lekceważąco. Profesor zdjął okulary. - Jestem taki sam jak ty - powiedział z naciskiem, patrząc w oczy Białemu. Cavalier ostrożnie przekroczył dzielący ich cień i badał go, przesuwając wzrok po twarzy profesora. Stali blisko siebie. Hrabia cofnął głowę, ale nie ruszył się z miejsca. - Taki sam nie jesteś. Dlaczego upodobniłeś się do nich? - Do nich? - zdziwił się Ali. Cavalier zrazu nie odpowiedział. Znowu pochylił się ku profesorowi. - Jesteś Murzynem! - rzucił, tak jakby przyłapał profesora na kłamstwie. - O to chodzi! - wykrzyknął Ali. - Widzisz, w moim świecie rządzą inne prawa! Rozumiesz? Hrabia gwałtownie wyciągnął rękę, a noc przeszył na moment blask stali. Cavalier cofnął ramię. Ali patrzył na niego zdziwiony, nie rozumiejąc, co się stało. - Inne prawa? - zachichotał Robert Cavalier. - W moim świecie rządzą prawa ludzi białych! Profesor chciał dać ciętą ripostę, ale jego układ wegetatywny zakpił z intelektu. Z ust Alego buchnęła ciemna struga krwi. Zrozumiał, co się wydarzyło i chwycił się za gardło, chcąc powstrzymać uciekające życie. Był to daremny trud. Hrabia rozpłatał mu gardło od ucha do ucha. Obdarzył go "szerokim uśmiechem", jak nazywał takie cięcie. Z wyrazem potwornego zdziwienia w oczach Ali osunął się na kolana przed Białym, który patrzył z góry na jego agonię. Co za upokorzenie, poraziła go jeszcze ta myśl i przewrócił się na bok w objęcia mrocznego cienia. Wyprężył się trąc ciałem o kępki ostrej trawy okalającej palmę i wyrzucił z siebie fontannę krwi na jej pień. Hrabia przyklęknął. Zanurzył palec w kałuży, krew szybko traciła ciepło. Była lepka. Poniósł dłoń, by światło księżyca padło na nią i powąchał uwalany palec. Był to zapach, który uwielbiał, zapach zła i przemocy. Odór zbrodni, ale i człowieka. Zabił człowieka, nie szatana. - Ali! Ali! - wrzeszczała Wanda do interłącza. Na ekranie miała obraz kontrolny. Połączenie zostało przerwane, gdy ktoś podszedł do profesora. Nie słyszała, o czym rozmawiali, bo profesor wyłączył odsłuch. Stało się coś złego. Rozpaczliwie stukała w klawisze, usiłując wydobyć informację, ale maszyna milczała. W rzeczywistości powinna być zadowolona. Była sama. Znów może uporządkować świat. Czy mogła cieszyć się ze śmierci Alego? Czy znów zło miało zapewnić dalszą egzystencję jej rasie? Wściekła na siebie za nieumiejętność opowiedzenia się po którejś ze stron, wystukała kod alarmowy do centrali. - Asynchron czasowy - poinformowała maszyna. - Dlaczego? - Przesunięcie dobowe - stwierdził chłodno komputer. - Ile potrwa przerwa? - Dwadzieścia cztery godziny będzie biegła wiadomość. Cała misja zależała od niej. Powinna pozbyć się miazmatów intelektualnych i myśleć jak prawdziwy dowódca. Musi się skoncentrować na problemie. Co dalej? Jeżeli społeczeństwo dowie się, że misję unicestwiły kompleksy rasowe głównego naukowca i to czarnego, rasiści zatrą ręce z uciechy. Czy to da się ukryć tak, jak ukrywa się badania nad różnicami ras? - Skoncentruj się na czynnościach - powiedziała do siebie. Fale wiatru rozbijały się o szybę wozu. Wypożyczyli lincolna cabriolet w czerwonym kolorze ze wszystkimi chromowanymi bajerami. Trzynastka uwielbiał rozrzutne lata pięćdziesiąte. Dumną pasję życia. To z niej wyrastały wszystkie rokokowe gadżety i amerykański styl. Kremowy dach z laminowanej skóry mieli oczywiście opuszczony. Prowadził siódemka. Bardzo lubił tę robotę. Trzynastka zsunął przeciwsłoneczne okulary na czubek nosa i znad szkieł patrzył na monotonię szosy. Mieli jeszcze kawał drogi. Wanda wstała od klawiatury. Trzeba skoncentrować się na sobie, wyciszyć wewnętrznie. Potrzebowała chwili medytacji. Melodyjny dźwięk interkomu rozerwał ciszę. Zamarła. Przecież profesor na pewno nie żyje. To oczywiste, ale drzwi już się otwierały. W prześwicie ukazało się afrykańskie niebo pełne gwiazd. Przesłonił je sobą Robert Cavalier, za nim z potarganą czupryną wciskał się do kabiny Ramirez. - Skąd to masz?! - wrzasnęła, widząc w ręku hrabiego interklucz profesora. Cavalier uśmiechnął się. - Jak myślisz, skąd? - spytał podchodząc. - Naprawdę nie wiesz? Ramirez zza ramienia hrabiego rozglądał się po kabinie. - Kim jesteście? - zawołała odsuwając się od hrabiego i prawą ręką sięgając po elektryczny pistolet, pod pulpit komputera. - Gośćmi - powiedział Ramirez i zaśmiał się głupawo. Wanda opuszkami palców dotknęła plastykowej rękojeści. Również uśmiechnęła się, ale mogła to sobie darować. Ramirez podciął jej nogi i padła na podłogę. Poczuła na sobie silne dłonie mężczyzny i chłopaka. Byli fachowcami w krępowaniu ludzi. Błyskawicznie odwrócili ją twarzą do podłogi i skrępowali skórzanymi postronkami. Hrabia podniósł Wandę jak tłumok i usadził w fotelu. - Kim więc ty jesteś? - spytał z naciskiem. - Obywatelką USA - wyrecytowała. - Asystentką profesora Ali Musulima. Mój numer kodowy AA11711. Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki upomni się o mnie. Proszę natychmiast uwolnić mnie z więzów! Cavalier zignorował groźbę i agresywny ton. Rozejrzał się po translatorze. - Co tu robisz? Co to za dziwna maszyna? Milczała chwilę. - Przeprowadzamy eksperymenty naukowe - zawahała się. - To wszystko, co wolno mi powiedzieć. Cavalier pokiwał głową. Zalatywała od niego mocna woń cygar i męskiego potu. - Co o tym myślisz? - zapytał Lorrkę. Ramirez podrapał się po głowie, zakołysał w tył i przód, jakby mogło to pomóc w znalezieniu odpowiedzi. Przetarł ręką twarz i skrzywił się. - No, no - wydukał. - Rozumiem - hrabia rozłożył ręce i spojrzał porozumiewawczo na Wandę, jakby chciał z nią zawrzeć sojusz przeciw kochankowi. - Przekracza to jego możliwości pojmowania - powiedział z rozpaczą w głosie. Wanda postanowiła przerwać tę groteskę. Czuła, że Cavalier z niej kpi. - Gdzie jest profesor? - warknęła i szarpnęła się na fotelu, aż oparcie wbiło się jej boleśnie w bok. - Spokojnie - poklepał ją po policzku. Palce miał twarde o chropowatej skórze. Przypominały w dotyku skórę jaszczurki. - Gdzie jest profesor? - powtórzyła. Wyprostował się i rozejrzał. - Jeśli wierzyć temu, co się mówi, jest już w dobrych rękach. - Zatrzymał wzrok na lodówce. Była przeszklona, dzięki temu kolorowe opakowania były dobrze widoczne. - Co to? - Tam przechowujemy żywność - odpowiedziała. - Czy profesor żyje? Oglądał uważnie zawartość lodówki. - Żyje, umarł - wzruszył ramionami. - Pojęcia mało precyzyjne. Poza tym był czarnuchem. - Tak - wtrącił Ramirez. - Byłby niewolnikiem, a tak jest wolny. - Co za filozof! - roześmiał się Cavalier. - Otwórz - powiedział do chłopaka. Lorrca podszedł do szklanych drzwiczek. Zerknął na hrabiego, później podejrzliwie na Wandę. - Otwieraj! - podciął go krzykiem hrabia. - Boi się - powiedział do Wandy. Ramirez ostrożnie złapał metalowy uchwyt i pchnął. Drzwi nie drgnęły. Obejrzał się. - Pociągnij do siebie - pouczyła Wanda. Po co mu pomogła. Powinna to inaczej wykorzystać. Znowu wszystko zawaliła. Była wściekła. Lorrca szarpnął drzwiczki. Otworzyły się z sykiem. Obłoczek pary wyleciał na kabinę. - Ciekawe - skomentował hrabia spoglądając na Wandę, jakby byli przyjaciółmi bawiącymi w lunaparku. Na półkach leżały konserwy, puszki, tubki, pojemniki. Sery w folii. - Pomysłowe - skomentował Ramirez, szukając u hrabiego potwierdzenia. - Racja - Cavalier poklepał go po plecach i odsunął od lodówki. Wyjął tubkę z tuńczykiem i uważnie obejrzał. Uśmiechnął się szelmowsko. - Już wiem, o jakie eksperymenty chodzi - powiedział patrząc na napis na tubce: PRZYDATNE DO SPOŻYCIA DO 1998 roku 23 marca. Cavalier odkręcił nakrętkę i wycisnął trochę różowej pasty. Powąchał. - Ładny zapach - powiedział do Ramireza. Zlizał pastę z mlaśnięciem. - Spróbuj - podał tubkę Ramirezowi. Odwrócił się do Wandy z uśmiechem: - Prowadzicie doświadczenia z podróżami w czasie. Podróżujecie tylko do tyłu, czy też macie odwagę sięgać w przyszłość? Nie była przygotowana na sytuację, gdy stroną aktywną są tubylcy czasowi. Westchnęła, ale nie panowała nad sobą. To westchnienie zabrzmiało jak sygnał kapitulacji. Hrabia przyglądał się jej z uwagą. - Tak wyglądają kobiety w dwudziestym wieku - powiedział. - Jakaś chuda - zauważył Lorrca. - Może to niedobre jedzenie - spojrzał podejrzliwie na tubkę. Hrabia pokręcił przecząco głową. - Moda, one tak z mody - powiedział. - Widzisz, ile jedzenia z sobą przywieźli. - Ona jest podobna do mężczyzny - rozwodził się Ramirez pożerając topiony ser. - Widocznie to lubią - mruknął hrabia. Ramirez z entuzjazmem próbował wszystkiego, co dało się łatwo otworzyć. Hrabia podszedł do otwartych drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Chłodne powietrze przesycone oceanem wypełniało kabinę. Cavalier zatrzymał się w wejściu na tle rozgwieżdżonego nieba. Nie odwracając się, zrobił nieokreślony ruch ręką i zaczął mówić. - Lekceważycie nas. Tam u was oczywiście jest inny świat. Dlatego myśleliście, że pójdzie wam z nami łatwiej! - Czas i miejsce teleportacji wybrał profesor Ali Musulim - powiedziała, spostrzegając, że zabrzmiało to jak usprawiedliwienie. Bardzo tego żałowała. - Wiesz - obejrzał się - że tym smoluchem obraziliście nas! - On jest jednym z największych uczonych wszechczasów! - wrzasnęła. Wzruszył ramionami. - Co z tego? Dla mnie jest największym smoluchem wszechczasów. Skoro jest taki dobry, dlaczego to ja żyję, a nie on? Chciała wstać, aby mu to wytłumaczyć, lecz więzy przypomniały o sobie. - Rozumiem - powiedziała - jesteście rasistami. - Kim? - spytał hrabia. - Rasistami. Ludźmi, którzy nienawidzą innych z powodu koloru skóry, religii... - Pleciesz bzdury - przerwał Cavalier. - Dlaczego mam nienawidzić kogoś z powodu koloru skóry czy religii? - Gdyż jest inna niż twoja - odpowiedziała rezolutnie. - Tak jest u was? - spytał hrabia. - Nienawidzicie ludzi z powodu ich wyglądu i upodobań? - Nie zrozumiałeś mnie. - Oczywiście, że zrozumiałem, kobieto - roześmiał się. - W naszym świecie jest inaczej. My kochamy czarnuchów. Gdybym nie mógł na nich polować i ich sprzedawać, byłbym nędznym hiszpańskim arystokratą wegetującym gdzieś nad wielkimi jeziorami. - My budujemy gospodarkę - wtrącił Ramirez. - Hrabia mówi, że naszym bogiem jest popyt, podaż i wzrost gospodarczy. - Dlatego smoluchy są bardzo cenne - ciągnął Cavalier. - Bez nich nie byłoby Ameryki... i ciebie, kobieto. - Przecież sami nazywacie to handlem niewolnikami - upierała się. - Nazywacie Murzynów smoluchami, czyli pogardzacie nimi! Obaj pokiwali głowami nad jej głupotą. - Nikt nimi nie pogardza - przemówił Cavalier jak do dziecka. - My jesteśmy lepiej zorganizowani, mamy lepszą broń, społeczeństwo, naukę. Nasza religia lepiej się sprawdza, bo to oni porzucają swoją religię na rzecz naszej i z tych wszystkich powodów im przypada rola niewolników. Gdyby było odwrotnie, to oni urządzaliby polowania na nas. Patrzyła zaszokowana. - Wszystko jest prawidłowe - mówił dalej hrabia. - Każdy z nas jest żołnierzem. Jesteśmy na polu walki. Jeżeli nie my zawiesimy głowę wroga w naszym domu, to wróg naszą głowę zawiesi w swoim, a nasz dom wraz z naszą rodziną spali. - To niemoralne! - krzyknęła. - Czy to moralne, że jedna kobieta jest brzydsza od drugiej? - spytał Cavalier. Nad ciałem profesora stał Mohamed. Światło księżyca padało na liście palmy i przemykało się między nimi. Promienie zatrzymywały się na Alim, którzy leżał w kałuży krwi w pożycji embriona. Krew zaschła na źdźbłach trawy. Arab czubkiem buta ostrożnie poruszył ciało. Było już sztywne. Światło księżyca przesunęło się i wśród traw błysnęło szkło odblaskowych okularów. Mohamed pochylił się i obejrzał je ze zdziwieniem. Następnie powąchał, poskrobał paznokciem po szkle. Założył ostrożnie na nos. Spojrzał przez okulary na pień palmy oświetlony blaskiem księżyca. Wyprostował się dumnie i wydął wargi. Poprawił okulary, aby nie spadły. - Teraz jestem taki jak ty! Jak ty, szatanie! - wrzasnął i roześmiał się. Spojrzał na skurczonego trupa i z rozmachem kopnął go. Wydarzyło się już tak dużo, a nadal była jeszcze ciemna, afrykańska noc. Cavalier siedział w otwartych drzwiach kabiny z jedną nogą wspartą na framudze, a drugą luźno zwieszoną na zewnątrz i czytał notatki profesora. Wanda była nadal związana. Drzwiczki sejfu wisiały na jednym zawiasie. Ramirez siedział przy komputerze i zajadał milky way z wielkim ukontentowaniem. - Jestem podobny do niego? - rozległ się na zewnątrz głos Mohameda. - Do kogo? - odpowiedział hrabia podnosząc wzrok znad notatek. - Do diabła! - wykrzyknął Arab zaglądając do kabiny. - To, że masz jego okulary, nie czyni cię jeszcze podobnym do niego - rzekł hrabia, spoglądając na Wandę. Mohamed dostrzegł ją i chciwie oblizał wargi. Cavalier uśmiechnął się. Zamknął notatki. - Aby być podobnym do kogoś, trzeba posiadać coś naprawdę bardzo mu bliskiego. Okulary to za mało. Co innego, gdybyś miał jego... kobietę. Wanda szarpnęła się, Ramirez roześmiał się obleśnie. - Chyba nie jesteś rasistką. - Mohamed to bardzo atrakcyjny mężczyzna - ironizował hrabia. Arab podszedł do Wandy. Oceniał ją ostentacyjnie. - Przez taki związek nauczysz nas czegoś - ciągnął hrabia. - Zmienisz też zdanie o nas. Gdybyśmy się kierowali rasizmem, nie sprzedawalibyśmy Białej Arabowi. Kierujemy się tylko prawem podaży i popytu. - Biała - odezwał się Mohamed - ale nie tak młoda jak moje czarne wszetecznice. - Mohamed - mitygował go hrabia - to nie jest wszetecznica. Ty się przypatrz towarowi! Arab wyciągnął rękę i pogłaskał Wandę po twarzy. - Bardzo gładka - mruknął. - To na pewno jego kobieta? - Była z nim - odpowiedział za hrabiego Ramirez. Mohamed pochylił się nad Wandą. Splunęła mu w twarz. Arab roześmiał się. - Zadziorna samica. Jak się wabi? Chłopak wskazał palcem brudnym od czekolady na identyfikator przypięty do kombinezonu kobiety. - Wanda Cler - wysylabizował Mohamed. - Ciekawe. Jakby angielskie? - Może urodzi ci angielskie bachory - podpuszczał go Lorrca. - Prawie białe! - Przestańcie! - krzyknęła Wanda. - Nie możecie tego zrobić! - Czemu nie możemy tego zrobić? - zdziwił się szczerze Cavalier. - Jestem biała, jestem biała - powtarzała zapominając o wielokulturowości, tolerancji, konieczności pozytywnego otwarcia na innych. - Tak - odpowiedział Robert Cavalier - jesteś biała, ale nie nasza. My jesteśmy dzicy handlarze niewolnikami. Nie odwołasz się chyba do czegoś tak nieistotnego jak ten sam kolor skóry? Wanda zacisnęła wargi. Arab zacmokał. - Jednak jest już trochę przechodzona - powiedział. - Daję ci ją, Mohamed, w dowód... - machnął ręką Cavalier - równości ludzi, ras i czego tam chcesz. Mohamed patrzył z niedowierzaniem. - Decyduj się, bo się rozmyślę. - Biorę! - krzyknął Mohamed. Hrabia wyciągnął dłoń, a Mohamed klepnął w nią swoją. Arab zarzucił Wandę na ramię niczym dywan i wyszedł z kabiny. Ogarnęło ją zimne powietrze nocy afrykańskiej. Arab był tłusty i mimo zimna pocił się obficie. Jego odór mieszał się z zapachem bliskiego oceanu. W głowie miała pustkę. Nie wiedziała, do jakich doświadczeń ma się odwołać. Czy do swojej wielokulturowości, czy przyjąć postawę stoicką. Ale takie zachowanie oznaczać będzie, że akceptuje pozycję ofiary. Czy jednak mogła być ofiarą osoby stojącej tak nisko kulturowo, upośledzonej cywilizacyjnie i wykorzystywanej przez białych, agresywnych samców? Może odzywa się w niej jej własny, głęboko ukryty rasizm! Smród Araba zmieszany z zapachem oceanu był nieznośny. Świat zawirował w głowie Wandy. Pytania utonęły w powodzi niedefiniowalnych wydarzeń i nagle ogarnęła ją ciemność. Mohamed poprawił ciało kobiety na ramieniu i odwrócił się do hrabiego. - Co z resztą, z tym wszystkim? - zapytał obrzucając wzrokiem translator. Zaczynało świtać. Pierwszy blask padł na twarz hrabiego. Cavalier specjalnie wolno uniósł spojrzenie i utkwił je w Arabie. Mohamed gwałtownie przełknął ślinę. - Jaką resztą? - spytał Ramirez wychylając się z kabiny tuż nad głową hrabiego. Arab chrząknął nerwowo i znowu poprawił ciało Wandy, które nagle zaczęło mu ciążyć. - Tak tylko pytałem - zrobił dwa kroki do tyłu. - Pójdę już - dodał tonem wyjaśnienia. Wycofywał się patrząc na hrabiego. Promienie słońca zmieniły sylwetkę Cavaliera w złotą statuę. Dopiero gdy już nie mógł rozpoznać jego rysów, gwałtownie odwrócił się i popędził przed siebie. Ciało Wandy podrygiwało na jego ramieniu. Musiał pochylić się, aby wejść na wyrastający przed nim pagórek. Wówczas słońce rozbłysło nad nimi wszystkimi i nagle skończyła się afrykańska noc. Siódemka mówił przeżuwając hamburgera. - Dlaczego zgłosiłeś się do tej pracy? Trzynastka odstawił kubek coli. - Lubię zmiany i bycie ważnym - zaskoczył siódemkę szczerością. - Naprawdę myślisz, że jesteś ważny? - Pewnie - wzruszył ramionami jakby to było coś oczywistego. - Nie widzisz, jak oni na nas patrzą? - Poruszył kubkiem, a lód zachrobotał o ścianki naczynia. - Jak zdziwienie przeradza się w autentyczny przestrach i grozę, gdy dowiadują się, o co chodzi. Kiedy zaczynają rozumieć. - To cię rajcuje - mruknął trzynastka. Zjadł hamburgera i wcinał teraz frytki. Siódemka wypił do końca swoją colę. Trzynastka spojrzał w okno. Zbliżała się noc. Upał nie zmniejszał się. Nie lubił podróżować autami. Tymi piecami na kołach. Taki mieli jednak rozkaz. Hrabia i Lorrca wrócili do kabiny. Robert Cavalier zamknął centralnym zamkiem drzwi kabiny i usiadł przy pulpicie sterowniczym. Obok położył notatki profesora. - Co to jest? - zapytał Ramirez. - Zapiski tego czarnego - odpowiedział hrabia. - Czyli...? - dopytywał się Lorrca. - Murzyn był wybitnym naukowcem - powiedział Cavalier przeglądając notatki. - Naprawdę wybitnym. Ramirez przysunął sobie fotel Wandy. Był wygodny i miękki. Nigdy w czymś tak wygodnym nie siedział. - Dobrzy oni są - mruknął. - Oni? - spytał hrabia. - Ci, co to wszystko zrobili - pokazał ręką dokoła. - Tak uważasz - Cavalier oparł łokieć na blacie pulpitu sterowniczego. - Pewnie - odparł chłopak zdecydowanie. - Tą maszyną - rzekł hrabia - możemy wędrować w czasie. - W czasie? - zdziwił się Lorrca. Hrabia kiwnął głową. - Tak jak po oceanie lub ziemi? - Oczywiście - wyjaśniał Cavalier. - Możemy przenieść się do roku, z którego przyjechali ci ludzie lub dalej. Również możemy cofnąć się w czasie. - Zrobił przy tym minę jakby to była jego zasługa. - Moglibyśmy rozmawiać z Mojżeszem? - entuzjazmował się Lorrca. - Moglibyśmy - potwierdził hrabia - tylko po co. Mojżesz powiedział wszystko, co miał do powiedzenia... Ramirez - dodał z naciskiem. Lorrca rozglądał się jeszcze po wnętrzu, ale patrzył już innymi oczyma. Lekko rozchylił usta i oddychał przez nie. Hrabia obserwował go uważnie. W końcu ich spojrzenia spotkały się. Chłopak wolno obliżał wargi. - Kokietujesz mnie - powiedział Cavalier. - Może... Jeszcze nigdy w takim miejscu... - szepnął Ramirez. Hrabia podszedł do niego. Położył dłoń na pulsującej życiem szyi. Czuł pod palcami wzburzoną krew. Przesunął rękę wyżej, aż palce zanurzyły się we włosach chłopaka. Lekko odchylił jego głowę. Widział z góry, jak zasłona rzęs unosi się i Lorrca spojrzał na niego. - Dlaczego jesteś taki obłudny - szepnął hrabia i pochylił się ku rozchylonym wargom. Usta Lorrki były słodkie od czekolady. Generał Ejzachel Magnolian należał do tych wyjątkowych Amerykanów, którzy nie fascynują się techniką. Chociaż trudno w to uwierzyć, są tacy ludzie w USA. Generał wychował się nad brzegami rzeki Ohio tam, gdzie łączy się ona z Missisipi, w murzyńskiej rodzinie, która dzierżawiła farmę od Białych. Praca była ciężka, a oni musieli polegać tylko na sile swoich rąk i na własnym sprycie. Dlatego generał uważał, że najważniejszy jest człowiek. Z tego powodu nie zmartwił się utratą translatora czasu, lecz zaginięciem profesora i Wandy. Co do profesora, to nigdy nie był jego fanem. Ali miał wyraźne skrzywienie rasistowskie, a frustraci są zawsze niebezpieczni. Jednak nie było nikogo, kto mógłby zastąpić profesora. Zanosiło się na solidny kryzys. Utrata kontroli nad maszyną musiała przynieść ponure konsekwencje. Po pierwsze, pewnie zlikwidują jego zespół, a on czuł, że właśnie teraz kontrola czasoprzestrzeni nad USA jest najważniejsza. Jak miał to wytłumaczyć tym, którzy potrafili tylko krzyczeć o marnotrawieniu pieniędzy podatników. Musiał im stawić czoła. Samolot podszedł do lądowania na wojskowym lotnisku w Washingtonie. Do stołu usługiwała Wanda. Miała na sobie długą, obszywaną u dołu suknię w kremowym kolorze, rękawy były również obszyte i kloszowane. - Wyglądasz na oswojoną - powiedział hrabia, gdy postawiła przed nim talerz z drewna z wypalanym na brzegach wzorem. Nie odezwała się, za to Mohamed pokiwał głową. - Dobry nabytek. - Pokazał, aby Wanda dolała mu wina. Jedli baraninę, której zapach niósł się po sali. Opary czosnku i przypraw wisiały w powietrzu prawie widoczną smugą. Nie znosiła tego! Całe jedzenie pływało w tłuszczu, - Kiedy was pożegnam? - odezwał się Mohamed. - Już nas poganiasz? - odpowiedział Cavalier. Arab wytrzeszczył oczy i rozpostarł ramiona, unosząc się na miejscu. - To nie tak - tłumaczył. - Mój dom jest waszym domem, ale są nowe zamówienia na towar. Hrabia przywołał młodego Murzyna z wodą i obmył palce w glinianej misie. Wytarł je w lniany biały ręcznik. - Dostaniesz swój towar - odpowiedział. Wstał od stołu. Mohamed zerwał się za nim, wycierając ręce w obrus. Wyszli na taras, z którego rozpościerał się widok na port i ocean. Barierka z malowanej cegły była rozgrzana od upału. Cavalier położył na niej rękę. Cegła była gładka. Mohamed oparł się o nią cielskiem. - Czemu tu nigdy nie ma piasku? - zdziwił się hrabia wskazując na kolorową podłogę tarasu. - Kobiety mają obowiązek dbania, aby nie było piasku - odpowiedział Mohamed. Cavalier uśmiechnął się i pokiwał głową. - Twoje kobiety - stwierdził - nie nudzą się. - Dbam o nie - z powagą przytaknął Arab. Hrabia zdjął z barierki rękę i pokiwał palcem na Mohameda. - Będziesz miał towar - zawahał się i pochylił się poufale do Araba. - Chcę ci coś szepnąć, przybliż ucho - ściszył głos. Wjechali na autostradę międzystanową 95. Upał wzmagał się, gdyż zaczynało świtać. - Ja nigdy nie lubiłem tej roboty - powiedział nagle trzynastka. - To może śmieszne, ale nie znoszę podróży! - Więc co tu robisz? - zdziwił się siódemka. - Gdzie pójdę na starość?... Kiedyś rzeczywiście pociągała mnie rozmantyka naszej pracy. Wiesz, te historyjki, jacy jesteśmy dzielni i ile to w życiu widzimy. Siódemka postawił dach i zamknął szyby. Postanowił włączyć klimatyzację. - Ciekawe, jak na nas zareagują? - mruknął. - To będzie pierwszy raz, gdy tak się ujawnimy - pokiwał głową trzynastka. - Najważniejsze to go znaleźć. Zaczynał się nowy dzień. Winda zatrzymała się i gdy tylko otworzyły się drzwi, generał Magnolian zobaczył przed sobą gładkie oblicze trzydziestodwuletniego Alana Deba z krótko przystrzyżoną rudą czupryną. Alan był cywilem przydzielonym ze służb do zadania. W korytarzu kolejki ciągnęło chłodem po nogach. Światło lampy odbijało się w niebieskich i brązowych płytkach, którymi wyłożono peron. Nad drzwiami windy widniał napis DCA1. Kolejka poruszała się pod kompleksem rządowym Washingtonu, woziła pocztę oraz VIP-ów. Biało-niebieski skład wjechał na peron - dziewięć wagoników pocztowych i dwa osobowe. Oba były puste. Generał wsiadł pierwszy. Siedli na plastykowych krzesełkach i zapięli pasy. Skład ruszył. Wtedy generał zapytał: - Jak źle to wygląda? Rudzielec przełknął ślinę niczym stropiony uczniak. - Gorzej niż można przypuszczać, panie generale. Magnolian surowo spojrzał na Alana. - Utraciliśmy całkowicie kontrolę nad czasoprzestrzenią na terenie kraju, panie generale - uściślił Alan. - Jaka jest możliwość ściągnięcia ekspedycji w naszą czasoprzestrzeń? - zapytał generał. Kolejka weszła w łuk zakrętu. Tory opadały coraz niżej. - Żadnych. Profesor wyczyścił komputer, zabrał wszystkie notatki. Całkowity sabotaż... Zaraz będziemy pod rzeką - powiedział jakby ten fakt coś zmieniał w ich tragicznej sytuacji. - Kongres oberwie mi jaja - mruknął Magnolian. Alan zerknął na niego zrezygnowany, ale zaraz odwrócił wzrok. Promienie słońca przedarły się przez siatkę na owady przesłaniającą okno w piwnicy i dotknęły powiek Ramireza. Otworzył oczy. Przeciągnął się. Rozejrzał po piwnicy. Wczoraj po teleportacji nie obejrzał dobrze tego miejsca. Hrabiego nie było w środku. Zrzucił kolorowy koc i wbiegł po schodach pokrytych puszystą, różową wykładziną do kuchni. Smugi słońca przemykały przez zasunięte żaluzje, rozjaśniając półmrok living roomu połączonego z kuchnią. Hrabia siedział w głębokim fotelu obłożony książkami, mapami, kolorowymi tygodnikami, jakie znaleźli wczoraj w tym domu. - Wyspałeś się - mruknął nie odrywając wzroku od encyklopedii, którą wertował. - Co to jest...? - zapytał Ramirez wskazując na telewizor. Na ekranie podawano wiadomości giełdowe. Hrabia sięgnął po puszkę z wodą i upił z niej łyk. - Odbiornik telewizyjny, mój drogi. Lorrca podszedł do telewizora z mało inteligentną miną. - Musimy wszystko, co jest w tych książkach - pokazał ręką Cavalier - szybko opanować. Nauczyć się poruszać w ich świecie. Już wiem, co dalej zrobimy! Aparat do podróży nie może być długo w jednym miejscu, bo nas namierzą. - Odbiornik? - wyszeptał chłopak kontemplując telewizor. Wanda obudziła się obolała i słaba. Przez moment leżała bez ruchu, aż osaczył ją zapach arabskiej kuchni i zrozumiała, że to nie sen. Wolno odwróciła głowę. W przybudówce, do której ją wrzucono, spało jeszcze dwanaście kobiet. Wszystkie czarne jak heban i o wiele młodsze od Wandy. Patrzyły na nią. Nie myliła się. Ich oczy pełne były nienawiści. Z trudem usiadła na posłaniu. Stopami dotknęła kamiennej podłogi. Była wilgotna i ciepława. Unosił się z niej fetor moczu. Zacisnęła wargi. Starała się oddychać tylko przez nos. Murzynka o twarzy, jaką zwykle posiadają aktorzy, czyli z przerysowanymi rysami i silnie kręconymi włosami, pochyliła się w kierunku Wandy. - Tak? - zapytała Cler uśmiechając się do kobiety. Były przecież w jednakowej sytuacji, więc muszą być solidarne. Czarna splunęła jej w twarz. Wanda zamarła zaszokowana agresją. Ślina spływała jej po twarzy, aż dotarła do kącika ust, wtedy poczuła jej smak. Była gorzka jak piołun. Otarła twarz dłonią i szepnęła. - Dlaczego...? Murzynki rzuciły się na nią z wściekłością, z jaką jedna rasa może zaatakować inną rasę. Była od nich wyższa, silniejsza, ale wszędzie jej powtarzano, że uderzyć Czarnego to potworna agresja. Agresja zaś to coś ohydnego, niczym zużyta prezerwatywa na urodzinowym torcie "córeczki tatusia". Cofała się pod razami piszcząc i kwicząc. - Jestem z wami! Jestem z wami! - zaczerpnęła powietrza i wrzasnęła. - Precz z rasizmem! Murzynki były nieczułe na polityc corekt i wymierzały Wandzie precyzyjne ciosy. Tak, by zabić. W głowę, brzuch. Co sprytniejsze usiłowały przez oczy dostać się do jej mózgu. Twarz miała pooraną pazurami. - Proszę, proszę - piszczała. One kopały, drapały, uderzały kawał białego mięsa. Syczały przy tym naśladując kobry. Nagły świst rozdarł powietrze. Murzynki zamarły w pół ruchu niczym groteskowe lalki. Następny świst i rozpierzchły się z wrzaskiem. Wanda upadła twarzą w lepką od odchodów podłogę. Hrabia zajął miejsce profesora w teleporterze i wprowadził kod przejścia. Ramirez wykonywał komendy, których nie rozumiał. Co prawda, Cavalier tłumaczył, jak działa urządzenie do podróży w czasie, ale zrozumienie tego przekraczało możliwości chłopca. Ze świata, z którego mieli za chwilę zniknąć, najbardziej podobał mu się telewizor. Fantastyczne urządzenie! Nie mógł się od niego oderwać. - Odwiedzimy pewnego smolucha - ujawnił hrabia swoje zamiary. - Mam plan! - dodał entuzjastycznie. Robert zachowywał się teraz inaczej niż w ich czasie. Był pobudzony, jakby brakowało mu pewności siebie i pogardy dla innych. Dla tej pogardy dla ludzi Ramirez tak go kochał. Spojrzał za siebie na piętrzące się skrzynie. Była w nich broń i dziwne urządzenia, które wcześniej ukradli z bazy wojskowej w Werren pod Detroit. - Co to za Czarny, którego mamy odwiedzić? - spytał Ramirez. - Nat Tarner - odpowiedział krótko Cavalier. Nazwisko nic nie mówiło Lorrce, ale wolał milczeć. Hrabia znowu wściekałby się, że nie przestudiował tej ogromnej encyklopedii. Kiwnął głową jakby wiedział, o kogo chodzi. Generał Magnolian nie lubił rządowych hoteli. Zawsze miał wrażenie, że służby zaglądają mu w odbyt, gdy siedzi na klozecie i był bliski prawdy. Nie mógł jednak wracać do Philadelphii. Sytuacja wymagała pobytu w stolicy. W nowej sytuacji musiał dopilnować przygotowania zapasowego ośrodka dowodzenia. Alan zaraz po wejściu zamknął pilotem wszystkie zasłony w oknach apartamentu tak, jak lubił generał. - Drinka, generale? - spytał rudzielec. - Tak, sobie też zrób - odpowiedział generał wchodząc do łazienki. Alan przyrządził ulubiony napój generała, czyli rum z colą i lodem. Postawił szklanki na tacy. Pod szklanki dał kolorowe podstawki z korka. Magnolian lubił ład. Wilgotne denka szklanek były zawsze takie deprymujące, zwłaszcza że mokre kółka robiły się wszędzie tam, gdzie akurat stała szklanka. Pukanie rozległo się nagle i było nawet ciche, ale miało w sobie jakąś natarczywość. Zatrzymał się z tacą na środku pokoju. Postawił ją na szklanym stole, którego tafla opierała się na grzbiecie pantery wykonanej z brązowego drewna. Poszedł do drzwi. W hotelu rządowym za tymi drzwiami mógł być tylko kelner. - Tak? - powiedział asystent generała. Pukanie nie ustawało. Nie zmieniło nawet intensywności. Rozpiął marynarkę, aby móc szybciej wyciągnąć glocka. Przesunął zapadkę zamka i otworzył drzwi. Siódemka uśmiechnął się do niego i powiedział. - Zastaliśmy generała Ejzachiela Magnoliana? Alan przyjrzał się dwu mężczyznom. Obaj byli wysocy. Obaj byli dobrze umięśnieni. Obaj mieli dokładnie przeciętne twarze, a ich oczy skrywały okulary przeciwsłoneczne. Na głowach mieli kapelusze, jakie swego czasu nosił Frank Sinatra, czyli dokładnie pięćdziesiąt lat temu. - Musimy się z nim koniecznie zobaczyć - dodał od siebie trzynastka. Alan skonstatował, że obaj wyglądają jak przedstawiciele jakiejś starozakonnej sekty. Nie rozumiał, jak ich wpuszczono tak daleko. - Generał jest zajęty - warknął i chciał zamknąć drzwi. Trzynastka oparł na nich dłoń i pokręcił przecząco głową. - Jednak poproś generała, Alan - powiedział ten drugi. - Oczywiście, jeżeli chcesz mieć jakąś przyszłość w służbach - dodał trzynastka. Alan zatrzymał się i mruknął zaniepokojony. - Skąd znacie moje imię? - Alanie Deb - szepnął siódemka z zadowoleniem. - Nie utrudniaj! - Pójdę do generała, ale wy - powstrzymał ich ruchem ręki - poczekacie tutaj. - Zamknął drzwi. Podłoga, na której leżała Wanda, zrobiona była z desek. Były stare, spękane i wypracowane stopami pokoleń. Rany miała pobieżnie opatrzone. Zastanowiła się, czy nie ma wewnętrznego krwotoku. Poruszyła się i spróbowała przewrócić na bok. Pomieszczenie, w którym ją zamknięto, wyglądało na głęboką piwnicę. Nie był to jednak loch. Może składowali tu towary. Nienawidziła czarnuchów! Nie rozumiała, jak mogła kiedyś być tak głupia i wierzyć w te liberalne banialuki. Cały cwany bełkot, który ją zaprowadził tu, gdzie jest teraz! Dostała to, na co zasłużyła! Najpierw ten cholerny murzyński szajbus władował ją w to szambo, a później się potoczyło. Wszystko jednak było jej winą! Szarpnęła się, aż całe ciało zabolało. Spróbowała wstać. Najpierw usiadła pod ścianą. Odczekała, aż minie zawrót głowy i przyzwyczai się do tej pozycji. Dopiero wtedy zastanowiła się, jak długo może przebywać w tej piwnicy. Postanowiła, że wstanie. Zaparła się plecami o ścianę i sunąc po niej wolno podniosła się. Przed sobą miała już do przejścia tylko schody. Wysokie i długie jak drabina jakubowa. Nie wiedziała, czy u szczytu czeka na nią anioł czy zagłada. Niebo zasnuły chmury i noc była ciemna. W powietrzu unosił się swąd spalenizny oraz wilgoć sierpniowego upału. Szli brzegiem moczarów w stronę obozowiska na horyzoncie. Dalekie ogniska połyskiwały w ciemności jak świętojańskie ogniki. Mieli ze sobą tę dziwną broń, którą hrabia zabrał z bazy. Mimo mroku, dzięki noktowizorom zamontowanym w hełmach, widzieli wszystko doskonale. Obraz jak ten z telewizora. W miarę zbliżania się do obozowiska, upał narastał. Już coraz wyraźniej odczuwało się obecność ludzi. Może będą tam ci, których w ramach podaży i popytu wyekspediowali do Ameryki? Może rozpoznają jego i hrabiego. To będzie wesoło! Hrabia w nic go nie wtajemniczył. Opowiadał tylko, że ma plan! Jaki plan mogliby mieć wobec nich ci, do których idą, Ramirez dobrze wiedział. - Będzie dobrze - powiedział Cavalier i poklepał chłopaka po plecach. Wcale nie dodało mu to odwagi. Przeciwnie. Takie zachowanie hrabiego świadczyło, że i on nie jest pewny sukcesu. Nagle odezwał się puszczyk. Później jeszcze jeden i jeszcze jeden. - Zobaczyli nas - szepnął Cavalier. Zamachał białą chustą w kierunku ognisk. - Idziemy dalej - zakomenderował. Ruszyli, a hrabia wymachiwał białą chustą. Rum był zrobiony na modłę francuską, lekko słodkawy. Generał upił ze swojej szklanki, a lód zatrzymał wargami. Dwaj przybysze siedzący naprzeciw również podnieśli szklanki i łyknęli rumu. - Pan jest kontrolerem - powiedział generał wskazując na mężczyznę na wprost niego - numer siedem? - Jestem kontrolerem czasoprzestrzeni - powiedział mężczyzna z lekką urazą. - Panie generale - wtrącił się trzynastka - powiedzieliśmy panu wszystko. Rozumiem zaskoczenie, jest pan pierwszą osobą o takiej pozycji społecznej, która dowiaduje się o naszych misjach i działalności. Czas nagli. - Starał się, aby jego głos był opanowany. - Czyli działacie już od czasu prezydenta Trumana? - Tak - odpowiedział siódemka - ale prezydent ani nikt z jego otoczenia nie miał z nami do czynienia. Kontaktowaliśmy się z władzami tylko przez panna Hoovera. - Nie jestem więc pierwszy - skorygował ich generał. - Pan Hoover nie miał tak pełnej wiedzy o naszej misji jak pan - odpowiedział trzynastka. - Poza tym nie posiadaliśmy wtedy tej technologii co dziś. Kontakty były telepatyczne. Mieliśmy inne powłoki cielesne. - Był to pionierski etap - dodał siódemka. - Ale pan Hoover ma w naszym wymiarze swoje ulice, pomniki. Dzięki niemu mogliśmy pracować tak konstruktywnie. Generał przyjrzał się im uważniej. - Edgar poszedł na ten numer? - zapytał z niedowierzaniem. Trzynastka pokiwał głową. Wypił swój rum do końca. - Udostępnił wam agencję do penetracji kraju? - drążył temat Magnolian. - Rozumiał sytuację - odpowiedział siódemka. - Nie może pan tego traktować jak naruszenie suwerenności czy bezpieczeństwa. - To jest kwestia współpracy wymiarów - dodał trzynastka. - Nasze społeczeństwo też nie jest przygotowane na taką sytuację - włączył się znowu siódemka. - Gdyby nie pan Hoover - powiedział trzynastka - wasz wymiar byłby całkiem inny. - Edgar nie ma dobrej opinii - mruknął generał. Zapadła cisza. Magnolian odstawił szklankę: - Usystematyzujmy. Wiecie, że nasz teleporter wymknął się. Chcecie nam pomóc w zachowaniu kontinuum czasoprzetrzeni... Dlaczego? Trzynastka złożył ręce jak do modlitwy i zaczął mówić. Nat Tarner rozpoczął powstanie od krwawej rozprawy z rodziną, u której był niewolnikiem. Wtedy jeszcze nie jadał ludzkiego mięsa. Sądził, że Bóg mógłby go dosięgnąć. W miarę jednak jak rebelia zataczała coraz większe kręgi i musiał coraz silniejszą ręką trzymać swoich wojowników, postanowił wzmocnić swój autorytet oraz zastraszyć Białych i wprowadził zwyczaj konsumowania co smakowitszych kąsków, zwłaszcza z małych, białych bachorów. Siedział właśnie przy takim pieczystym, a biały mężczyzna i jego chłopak przyglądali mu się bez strachu. Irytowało go to. - Smacznego - powiedział hrabia. - Co więc pan postanawiasz? - Mów do mnie generale - warknął Natan.' - Co postanawiasz, generale? - powtórzył pytanie hrabia. Murzyn beknął i wytarł ręką usta. Rozsiadł się na sofie, którą kazał wymościć futrami zrabowanymi z domów Białych. Futra były brudne i szalały w nich pchły. Murzył drapał się więc, robiąc dzikie miny. - Pomożecie mi wygrać z Białymi? Tak? - powiedział Tarner. - Pomożemy - odpowiedział hrabia. - Co więc chcecie za to? - zapytał i znów zaczął się drapać. - Może pan, generale, powinien podarować te futra swoim ludziom - podpowiedział Cavalier. - Te pchły mogą być groźne dla zdrowia. Murzyn wzruszył ramionami. - Nie czas, bym miał martwić się o swoje zdrowie - powiedział. Cavalier rozłożył ręce w bezradnym geście. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - warknął Murzyn. - Odpowiedź jest prosta - hrabia pochylił się w stronę Nata, aby podkreślić wagę tego, co teraz powie. - Czy chciałby pan, panie generale, być obrzydliwie bogaty? Wyprostował się i popatrzył, jakie wrażenie zrobił na Tarnerze. Generał skrzywił się i splunął na podłogę. - Jestem bogaty - powiedział Murzyn. - Wszystko, co rabujemy Białym, jest moje. Moi żołnierze jeżeli coś z tego dostają, to tylko za moją zgodą! Hrabia pokręcił głową: - Nie o takie bogactwo mi chodzi. Takie bogactwo przemija, rozchodzi się w rękach. - Każdy może stracić to, co ma! - roześmiał się Nat. - Jest rodzaj bogactwa, którego nie traci się i nie tracą go przyszłe pokolenia. Jest ono przypisane do rasy, narodu, rodziny. - Co to za bogactwo? - zdziwił się Tarner. - Wynika ono z przynależności do systemu. Z pozycji społecznej. Jeżeli jesteś w systemie ofiarą, to niezależnie, jak się w nim sytuujesz, zawsze będziesz ofiarą. Dokąd będzie świat Białych, Murzyn zawsze będzie jego nawozem. - To wiem - skrzywił się Tarner. - Jak to zmienić, mądralo? - Przez walkę - odpowiedział spokojnie hrabia. - Ludzi należy jednak tak zabijać, by z nimi ginął i system. Wtedy ty staniesz się panem, a oni niewolnikami. - Ja ich zabijam! Jeszcze jak zabijam! - wrzasnął Murzyn. Cavalier wzruszył ramionami i przybliżył twarz do twarzy Nata. - Wy zabijacie ich z zemsty. Dla ograbienia, ale nie zmiany systemu. Nadal jesteście ofiarami i prędzej niż później przegracie. Taka jest prawidłowość - wyszeptał. Wpatrywali się w siebie przez chwilę. Murzyn nie spuścił wzroku. - Jak mogę wygrać? - wyszeptał. - Jak zmienić system? - Z Białych uczyń niewolników - odpowiedział Cavalier i wyprostował się. - Traktuj ich nie w kategoriach emocji, tylko jako wartość ekonomiczną. Przyrząd do pomnażania dobrobytu. Niech ich oprawcą będzie podaż i pobyt. Niech ich los określa konieczność stałego wzrostu gospodarczego. - Co ty chcesz z tego? - zapytał Murzyn. - Przez dwadzieścia lat monopol na handel Białymi - odpowiedział hrabia. - Z podziałem pięćdziesiąt do pięćdziesięciu między nas. - Drogi jesteś. - Jestem najlepszy - odpowiedział. - Poza tym mam ideologię, która twoją walkę z buntu burzącego przemieni w twórczy proces. Posiadam też praktyczne urządzenie, dzięki niemu pokonamy Białych. - Specjalna broń? - Oczy Tarnera zabłysły. - Zaraz ci zademonstrujemy - powiedział hrabia. - Tu są - siódemka pokazał generałowi Magnolianowi świetlisty punkt na ekranie czasolokatora. Byli w zapasowym punkcie dowodzenia i zabezpieczenia czasoprzestrzeni USA. Trzynastka wyliczał progi przejścia i wyszukiwał numery tuneli, którymi mogliby się poruszać. - Trzeba przerzucić oddział operacyjny - stwierdził generał. - Nie mamy już translokatora - odparł Alan. - Niestety - generał spojrzał na trzynastkę. - Brak nam armat. Trzynastka podniósł kapelusz na czole. Mimo klimatyzacji było dość ciepło. - My was przerzucimy. Mamy wam pomagać - na jego twarzy zarysowało się coś jak uśmiech. Generał skinął głową. - Decyzja przyjęcia pomocy musi być skonsultowana z prezydentem i Radą Bezpieczeństwa - odpowiedział. - Byle szybko - stwierdził trzynastka. - Alan - powiedział generał - połącz mnie z prezydentem. Wanda czołgała się całą noc w stronę zapachu oceanu. Nie zamknęli drzwi od piwnicy. Pewno uważali, że jest za słaba, by sama wydostać się z nory. Zimne powietrze ocuciło ją i dodało sił. Instynktownie czuła, że musi dążyć ku oceanowi. Zsunęła się z wydmy, a ostre trawy poraniły jej nogi tam, gdzie nie była jeszcze skaleczona i naruszyły rany, na których już zasychała krew. Niebo nadal było zasnute chmurami. Pierwszy raz to miejsce sprzyjało jej. Fala, która dotknęła ciała Wandy, przeszyła ją dreszczem. Było to jak dotyk miłosny. Jak oczyszczenie z grzechu, zła. Poczuła siłę do dalszej walki. Minęli warty, a noc zbliżała się do schyłku. Za horyzontem czyhał ranek. - Musimy się pośpieszyć - ponaglał Cavalier. - Nie walczymy z nimi? - zdziwił się Ramirez. Hrabia zaprzeczył ruchem głowy. Mówił już, że ma plan. - Musimy do teleportera dotrzeć jak najszybciej - dodał tonem wyjaśnienia. - Tarner poradzi sobie sam? - zdziwił się Ramirez. Cavalier uśmiechnął się. - Naprawdę sądzisz, że sprzedałem mu wszystkie atuty? Lorrca wzruszył ramionami. Hrabia był przebiegły. - Nie nazwałbym cię prostolinijnym człowiekiem - odpowiedział nie wprost. Cavalier wybuchnął głośnym śmiechem i przez chwilę szedł rechocąc, aż zaniepokoiło to Ramireza. - Dobrze się czujesz? - spytał kochanka. - Wyśmienicie! - wykrzyknął Cavalier. Na wzgórzu rysował się jeszcze w objęciach nocy ich teleporter. Hrabia zatrzymał się nagle. - Wiesz, kogo teraz odwiedzimy? - Pewnie, że nie wiem - zirytował się Lorrca. Gdy byli w takiej podróży, zauważył, że może sobie pozwolić na wiele. A jednak nie odpowiadało mu to. Wolał, gdy hrabia był dominujący, rozkazujący. Wyjście poza ich strefę czasową jakby zjadało ich związek. Poza tym Cavalier był bardziej zainteresowany otoczeniem niż Ramirezem, a taka sytuacja nie była przyjemna. - Kogo więc odwiedzimy? - ponowił pytanie Lorrca. - Abe Lincolna! - wykrzyknął hrabia. - Ręczę ci, że się nas nie spodziewa. Ramirez o tej akurat postaci przeczytał notę w encyklopedii. - Po co mamy odwiedzić tego dupka? - zdziwił się. - Jeżeli mamy zmienić system, to Biały nie może być wyzwolicielem Murzynów - odpowiedział hrabia i dodał: - To logiczne. - Czy my jegomościa wyeliminujemy? - upewnił się Ramirez. - Tak - potwierdził Cavalier. - Zabijemy go, nim jeszcze ktoś o nim usłyszał! Zatrzymali się przed teleporterem. Nadchodził poranek. - Włącz klucz - powiedział Cavalier. Ramirez ucieszył się, że znów będą w akcji. Poranek był parny, ale nocne mgły nie ustąpiły na tyle, by móc służyć za osłonę. Oddział operacyjny w sile kompanii posuwał się przodem.. Generał z asystentem oraz kontrolerami siódemką i trzynastką trzymali się z tyłu. Magnolian nie chciał ryzykować. Nie mieli rozpoznania terenu w zakresie czasoprzestrzennym. Obozowisko przed nimi wskazywało na duże skupisko ludzi. Wskazania czasolokatora nie były dokładne. Mogli określić czas i miejsce przebywania obiektu, ale współrzędne nie były precyzyjne co do milimetra. Dlatego z zadaniem wiązało się duże ryzyko. Wysoki sierżant o chrapliwym głosie zameldował. - Skupisko uzbrojonych w sile około trzystu osób. Posiadają tradycyjną broń dla tego przedziału czasowego - zamilkł. - Co proponujecie, majorze? - spytał generał. - Musimy przejąć teleporter - powiedział major. - Proponuję atak z penetracją i przejęciem obiektu. - Czy to oni mogli zająć nasz obiekt? - zdziwił się Magnolian obserwując obozowisko przez lornetkę z zoomem. Byli tam sami Murzyni. Obozowali wśród wysokich krzaków, które dawały im naturalną osłonę. - Wyglądają dziwnie - mruknął generał. Trzynastka spojrzał na siódemkę. - Powiedz mu - szepnął trzynastka. Siódemka zawahał się. Trzynastka spiorunował go wzrokiem - Co jest, panowie? - spostrzegł się Magnolian. - Ma pan przed sobą główne siły powstania Nata Tarnera - wydusił siódemka. - Nigdy nie rozumiałem tych waszych problemów rasowych - dodał. - Aha? - kiwnął głową Ejzachel Magnolian. - Skoro miał pan wątpliwości, czy mi o tym mówić, to dobrze rozumie pan nasze problemy rasowe. Siódemka zmieszał się. - Czekamy, panie generale - przywołał ich do rzeczywistości trzynastka. - Podejmijcie działania, majorze - zdecydował generał. Trzynastka znów poprawił kapelusz. - Te wasze stroje - mruknął Magnolian, ale w rzeczywistości obserwował wojsko Nata Tarnera, który nie wiedział, że kres jego armii położy inny generał Murzyn. Nat Tarner obserwował przez lunetę żołnierzy Magnoliana, przygotowujących się do ataku. Postanowił, że natychmiast użyje nowej broni, którą dostarczył mu Cavalier. Handlarza niewolników miał zamiar zabić na końcu. Nagle w górę poszła flara i kompania pewna swojego zwycięstwa ruszyła do ataku. Wysoki sierżant przeskoczył pagórek i wyszedł na otwartą przestrzeń. Niespodziewanie przed nim wyrósł Murzyn z opaską na oku. Nagłe potworne światło poraziło system nerwowy sierżanta i sparaliżowało całkowicie funkcje oddechowe. Podoficer skonał błyskawicznie. Takie same błyski przywitały szpicę kompanii. Następnie rozległ się szczęk broni automatycznej. - Oni mają nowego ingrama! - wykrzyknął generał. - Te błyski to nowa broń? - zapytał siódemka. - Tak - odpowiedział major. - Światło o mocy pięciu tysięcy wolt całkowicie paraliżuje system nerwowy. - Niech się wycofają - rozkazał generał majorowi. - Wezwiemy wsparcie lotnicze. - To będzie ciekawy widok - powiedział trzynastka. Abe Lincoln skończył pisać memorał w sprawie swojego okręgu wyborczego i postanowił przejść się przed kolacją. Dzień był wyjątkowo parny, a pod wieczór duchota ustąpiła. Wyszedł drzwiami prowadzącymi przez werandę na tył domu. Zapach lata był zniewalający. Abe był tylko w kamizelce i koszuli. Słońce schodziło ku nocy. Zatrzymał się przy drzewie magnolii. Miała duże kwiaty o intensywnym zapachu. Dobrze zrobił, że ją tu zasadził. Dotknął płatka kwiatu, był lepki i czerwony. - Zupełnie jak krew - powiedział Cavalier wynurzając się wprost przed Lincolnem. Abe przyjrzał mu się uważnie. - Kim pan jest? - spytał przenosząc wzrok z Cavaliera na Lorrkę, który również wypełzł z krzaków. - Pana przeznaczeniem, panie Lincoln - odparł hrabia i skierował na Aba rewolwer. - Co to za broń? - spytał Lincoln absolutnie nie przestraszony. - Jesteśmy z innego czasu - odpowiedział Ramirez. Lincoln zmarszczył czoło. - To jakiś żart? - Jeżeli żart, to uniwersum - odpowiedział hrabia. - Proszę iść z nami. Gdyby przyszło panu do głowy przeszkadzać nam, uciekać, wzywać pomocy, zabiję pana. Lincoln pokiwał głową. - Nie wątpię - odpowiedział. - Prowadź pan. Lorrca wszedł w krzaki magnolii i rozchylił je tak, by Lincoln przeszedł bez trudu. Pochód zamykał hrabia. Krzaki zamknęły się za nimi. Przenieśli Wandę na pokład statku i ułożyli w kabinie gości tuż przy kajucie kapitana. Przez grube szkło okna gabinetu gości wpadały ostatnie promienie słońca. Wanda otworzyła oczy. Nie wiedziała, czy to dalszy ciąg koszmaru, czy jest uratowana. Przykrywała ją puchowa pierzyna, więc mocno się spociła. Odrzuciła róg, ale w kajucie i tak było gorąco. Wsparła się na łokciach. Lekko zakręciło się jej w głowie, jednak już czuła się lepiej. Kabina była urządzona dostatnio i z gustem. Przypominała salon ziemiański. Obok łóżka Wanda zauważyła dzwonek. Po kołysaniu zorientowała się, że musi być na statku. Nat Tarner z zadowoleniem przyjął wynik bitwy. Było tak, jak powiedział ten dziwny Biały. Pokonał grupę, w której Czarni walczyli u boku Białych przeciw swoim czarnym braciom! Jak mogli być tak głupi. Tarner tego nie rozumiał. Nie było sensu nad tym się zastanawiać. Z trupa wielkiego Murzyna, którego zabili zaraz na początku, kazał zedrzeć mundur i buty i przynieść sobie. Zwłaszcza buty były wyjątkowe. Zrobione z dziwnej skóry i o bardzo dziwnym kroju. Nat miał trochę mniejszą nogę niż zabity, ale nigdy nie przyznałby się, że ma cokolwiek mniejszego od innych. Założył więc buty wypychając je trawą w czubach. Poczuł się jak prawdziwy wódz. Nie nakazał żołnierzom kryć się, dlatego buszowali po odkrytym terenie swobodnie. Dwa wyciszone helikoptery XL-260 nie miały większego problemu z nimi. W zasadzie było to safari powietrzne, tylko przyjemniejsze, bo przeciwnik był inteligentny, dlatego można było przez moment prowadzić z nim grę. - Czy mam wszystkich wyeliminować? - spytał generała Magnoliana pilot z maszyny dowodzącej akcją. Generał spojrzał na ekran kontaktowy przekazujący obraz sytuacji w podczerwieni Z trzystu pozostało tylko sześć gorących punktów. - Poza Tarnerem, wszystkich - rozkazał. - To jest właściwa decyzja - pochwalił siódemka. Magnolian zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i warknął. - Kogo obchodzi wasze zdanie! Siódemka wzruszył ramionami. - Kolega, panie generale - wtrącił się trzynastka - chciał przez to powiedzieć, że podziwia pana determinację. Ejzachel Magnolian wyprostował się i spojrzał na nich z góry. - Wyjaśnijmy coś sobie - uśmiechnął się. - Jestem żołnierzem, który ma oczywiste obowiązki wobec ojczyzny i nie jest ważne, kto mojej ojczyźnie zagraża. Ważne jest, że zagraża. Zagrożenie jako żołnierz zlikwiduję wszelkimi możliwymi środkami. Ja i mój kraj jesteśmy wam wdzięczni za wszelką udzieloną i spodziewaną pomoc, ale nie będziecie poklepywać mnie po ramieniu, panowie! Siódemka podniósł ręce w geście przeprosin, ale i zażenowania. Nat Tarner został sam. Patrzył oniemiały na pobojowisko i oddalających się rycerzy apokalipsy. Tak nazwał helikoptery, które w ciągu dziesięciu minut zlikwidowały jego wojsko. Podmokła ziemia, na której walczyli, barwiła się na czerwony kolor. Stał w zdobycznych butach i urągał niebu oraz bogom, którzy go opuścili. Szczególnie dostawało się Lucyferowi, który jako książę czarnych tak szpetnie zawiódł. Tymczasem od strony zarośli w kierunku Nata ostrożnie posuwali się miejscowi Biali ze strzelbami i postronkiem. Historia dopełniała się. Kapitan Tezeusz Nixon pił rum, a Wanda sączyła hiszpańskie wino z pięknego, kryształowego kieliszka. Kolacja była bardzo nastrojowa. Pierwszy oficer poszedł już pełnić wachtę i zostali sami. Wanda odstawiła kieliszek i uśmiechnęła się. Czuła się jak bohaterka filmu z lat trzydziestych, oczywiście dwudziestego wieku. - Tak wygląda moja historia - zakończyła opowieść. Kapitan zobaczył, jak światło świecy załamuje się w szkle kieliszka z rumem i spojrzał na Wandę. - Wierzę pani - powiedział cicho. - Ale to historia tylko dla marynarzy. Wie pani, ci na lądzie są tak prymitywnie racjonalni. - To nie jest racjonalność, panie kapitanie. Zdziwił się. - W dwudziestym wieku - rozpoczęła wykład - będzie filozof o nazwisku Marcuse. - Wymówiła to z silnym akcentem amerykańskim. - On takie zachowania określi jako pozornie racjonalne, a w rzeczywistości irracjonalne. - Czyli...? - szepnął kapitan. - Nie chcę być nudna, ale ten pozorny racjonalizm wynika z funkcjonalizmu, operacjonizmu, czyli z bardzo wąskiego pojmowania uniwersum. Takiego na poziomie małego dziecka. Prawdziwy zaś racjonalizm jest w opozycji do operacjonizmu, funkcjonalizmu, ponieważ musi on obejmować całościowo uniwersum, czyli wyklucza się tranzytywizm, mówiąc w wielkim skrócie eliminowanie szerszego zakresu na rzecz zawężenia ograniczającego się do bieżącej chwili - urwała gwałtownie. - Spokojnie - powiedział kapitan i dotknął jej rąk - - w młodości byłem mnichem na Sycylii i rozumiem, co mówisz. Pieścił dłoń Wandy delikatnie, ale z taką zmysłowością, że całe jej ciało przeniknął gwałtowny dreszcz pożądania. - Czy tego też uczą mnichów na Sycylii? - szepnęła zmysłowo. Pokręcił przecząco głową. - Tego uczy nas ocean i samotność bez kobiety. Wstali od stołu trzymając się za ręce i podeszli do łoża stojącego w rogu przy oknie z kolorowych, grubych szybek. Objął ją mocno, aż poczuła zapach jego skóry. Nim ją pocałował, szepnęła: - Czy rano pozwolisz mi wybatożyć Murzynki? Uśmiechnął się. - To jest towar - odpowiedział, ale widząc zawód w jej oczach dodał: - Możesz z nimi zrobić, co zechcesz. - Nic wielkiego - odpowiedziała Wanda. - Tylko co rano będą brały baty, aż przybijemy do Ameryki. Ich usta spotkały się, w niej była siła i tłumiona namiętność, w nim pewność i pragnienie. - Gdzie jesteśmy? - spytał Abe Lincoln, gdy opuścili translokator. Już go nie pilnowali. Słońce operowało bezlitośnie na piaskach pustyni. Zeszli z wydmy i ukazał się ocean. - Jesteśmy w Afryce - odpowiedział hrabia. - To wszystko prawda - prawie wykrzyknął Abe. - Oczywiście - odpowiedział Lorrca i roześmiał się. - Nie może pan zostać, panie Lincoln, prezydentem Ameryki, bo zagraża pan naszym interesom - pokiwał głową ze smutkiem Cavalier. - Pański stosunek do niewolnictwa jest przerażający dla nas, handlarzy niewolników. Angielskie dupki nabijają panu głowę bredniami! Lincoln wzruszył ramionami. - Nie chcę znieść niewolnictwa, tylko je ograniczyć. Północ też ma swoje interesy. - Tylko teraz pan tak twierdzi - roześmiał się Cavalier. - Ale pańskie poglądy będą ewoluować w kierunku całkowitego zniesienie handlu niewolnikami i niewolnictwa. - Powinniśmy znaleźć jakiś kompromis - odpowiedział Abe i rozejrzał się. Byli sami. Nawet mewy krążyły gdzie indziej. Zeszli na plażę. Piasek był twardy. Ubity przez fale. - Panie Cavalier - powiedział Lincoln - czy sądzi pan, że morderstwem, nawet tak imponującym jak to, może pan powstrzymać postęp gospodarczy? Zatrzymać koło podaży i popytu? Smoka żądzy zysku? Hrabia uśmiechnął się i przygryzł wargi. Zatrzymali się. Ramirez odetchnął pełną piersią oceanicznym powietrzem. - Tego się nie zatrzyma - powiedział chłopak i spojrzał z bólem na kochanka. - Panie Lincoln - Cavalier objął Aba i przyciągnął do siebie - dziś na świecie panuje romantyzm. Nigdy nie chciałem być bohaterem romantycznym, patetycznym! Jeżeli wskaże mi pan inne źródło zysku... Abe Lincoln przejechał dłonią po włosach. - Pańskie źródło zysku jest oparte na bardzo prostym mechanizmie. Pozyskuje pan Czarnych i odsprzedaje z zyskiem. Ramirez pokiwał głową. - Kiedy jednak wprowadzimy bardziej skomplikowany mechanizm - ciągnął dalej Lincoln - to zysk będzie większy, a wkład własny kapitału mniejszy! - Cavalier zmarszczył brwi. Oceaniczna fala obmyła jego wysokie buty, a piana chlusnęła też na trzewiki Aba. - Niech pan mówi - ponaglił hrabia. Lincoln uśmiechnął się. - Wyzwoleni Murzyni nie będą mieli gdzie iść. Otrzymają wolność, ale wolność bez kapitału to darmowy bilet wstępu do piekła. Gdyż to kapitał lub jego brak decyduje, drogi hrabio, kto jest wolny, a kto łudzi się. - Uważa pan - zrozumiał Cavalier - że kapitał jest źródłem wyzysku człowieka przez człowieka! - Dokładnie - odpowiedział Lincoln. - Z tego powodu Murzyni, którzy już są u nas, będą nas taniej kosztować niż hordy nowych niewolników. - Rozumiem - emocjonował się hrabia. - Będą wolni, więc będą musieli pracować w naszych fabrykach, żeby się utrzymać. Pracować za bardzo nędzne pieniądze! Mieszkać w bardzo nędznych mieszkaniach za czynsze, które my ustalimy. - Kupować - wyrwał się Ramirez - w naszy sklepach to, co wyprodukują w naszych fabrykach. - Cudownie! - wykrzyknął hrabia i ucałował Lincolna. - Kocham pana, panie Lincoln. To jest ten kompromis. Lincoln uśmiechnął się i wyciągnął do nich obie dłonie. Prawą potrząsnął Cavalier, lewą Ramirez. - A zamach - przerwał idyllę Lorrca. - Przecież gdy zostanie pan prezydentem, zabiją pana. Abe Lincoln popatrzył na swoje trzewiki obryzgane pianą. - Życie, chłopcze, jest jak ta piana oceanu na moich butach. Ważny jest ocean, nie piana z fali. Hrabia powiedział, że wszędzie będą moje pomniki, ulice i place mojego imienia. Czyli będę żył wiecznie duchem - rozpostarł ramiona. - Jak cudowne uczucie wiedzieć to! Nasze ciało jest naszym Judaszem. Zawsze nas kiedyś zdradzi dla uwodzicielskiej Thanatos. Dlatego ja wiedząc to, co wiem, oszukam moje ciało. Przezwyciężę je i pozostanę nieśmiertelny! Objął ich obu ramionami i ruszyli w stronę translatora. - Panie Lincoln - powiedział Cavalier - wesprzemy pana w walce z tym obrzydliwym procederem handlu ludźmi. Fala znów obryzgała im buty. Nie zwrócili na to uwagi, tylko przyśpieszyli marsz. Był gorący afrykański dzień, a szum oceanu niósł się po wydmach coraz dalej i dalej, aż gdzieś w głębi przeistaczał się w pustynny miraż.