Sołonin Mark - 23 czerwca Dzień M
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Sołonin Mark - 23 czerwca Dzień M |
Rozszerzenie: |
Sołonin Mark - 23 czerwca Dzień M PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Sołonin Mark - 23 czerwca Dzień M pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Sołonin Mark - 23 czerwca Dzień M Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Sołonin Mark - 23 czerwca Dzień M Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
MARK SOŁONIN
23 CZERWCA
DZIEŃ „M”
PRZEŁOŻYŁ JERZY REDLICH
Strona 2
„Największą wartością w Robotniczo–Chłopskiej Armii Czerwonej jest
nowy człowiek Epoki Stalinowskiej. Do niego należy decydująca rola w walce.
Bez niego wszystkie techniczne środki walki są martwe, w jego rękach zaś
stają się groźną bronią”.
punkt 6. Regulaminu bojowego Armii Czerwonej
Strona 3
PRZEDMOWA
„Współcześni pisarze, tacy jak Sołonin, w swoich książkach opowiadają
się tylko za jedną stroną prawdy. Że wszyscy uciekli, porzucili broń i uciekli.
Gdyby Sołonin miał rację, to ponieślibyśmy klęskę. Na tym polega logika
życia, logika wydarzeń dziejowych i jeżeli ktoś tego nie widzi, to nie ma sensu,
żeby zajmował się historią”.
M. A. GARIEJEW, WYWIAD DLA AGENCJI RIA–NOWOSTI
Cóż mogę odpowiedzieć? Machmud Achmetowicz Gariejew jest
prezydentem Akademii Nauk Wojskowych, członkiem Rosyjskiej Akademii
Nauk Przyrodniczych, członkiem korespondentem Akademii Nauk Federacji
Rosyjskiej, doktorem nauk wojskowych (wyobraźcie sobie, że są również tacy
doktorzy), doktorem historii, profesorem, byłym zastępcą szefa Sztabu
Generalnego Armii Sowieckiej do spraw naukowych oraz „zarządcą innych
włości”. Siedzi wysoko, spogląda daleko i z tej racji uprawia historię z
wielkim pożytkiem. Osobistym. Partia i rząd hojnie doceniły jego wkład w
rozwój sowieckiej historii wojskowości. Oprócz wszystkiego innego
Machmudowi Achmetowiczowi nadano rangę generała armii. Tym, którzy
zapomnieli, przypomnę, że jest to ostatni szczebel przed szczytem, na którym
połyskują gwiazdy marszałkowskie. Swego czasu w randze generała armii na
czele Sztabu Generalnego Armii Czerwonej stali K. Mierieckow i G. Żukow,
a spośród pięciu dowódców zachodnich pogranicznych okręgów wojskowych
Związku Sowieckiego tylko jeden, D. Pawłow, w czerwcu 1941 roku miał tak
wysoką rangę.
Generał armii Gariejew też miał okazję uczestniczyć w dowodzeniu
wielkimi formacjami wojskowymi. W latach 1970–1974 służył jako szef
sztabu głównego doradcy wojskowego przy dowództwie armii egipskiej. Pod
jego bezpośrednim kierownictwem została rozpracowana i wykonana potężna
operacja, która weszła do historii pod nazwą wojny Sądnego Dnia
(październik 1973 roku). Wojna ta, jak wiadomo, zakończyła się tym, że
zdecydowane i nadzwyczajne działania Związku Sowieckiego ocaliły
wówczas Egipt od całkowitego rozgromienia (aczkolwiek żołnierze egipscy
— zgodnie z „logiką życiową” — porzucili broń i uciekli, bo nie chcieli za
Strona 4
Breżniewowskie awantury płacić własnym życiem). Po raz ostatni generał
Gariejew musiał się oderwać od pracy naukowej w 1989 roku. Wtedy to, po
wycofaniu wojsk sowieckich z Afganistanu, został mianowany głównym
doradcą wojskowym rządu Nadżibullaha. Nieubłagana „logika zdarzeń
dziejowych” doprowadziła do klęski marionetkowy reżim kabulski. Dla
samego Nadżibullaha ta historia skończyła się karą śmierci, a Machmud
Achmetowicz wrócił do Moskwy i otrzymał Order Lenina. Wydawałoby się,
że osobiste doświadczenia z wojny bliskowschodniej i afgańskiej powinny
dobitnie przekonać generała Gariejewa, że ani ogromna przewaga liczebna,
ani przygniatająca przewaga techniczna nie mogą ocalić armii, której
żołnierze nie chcą się bić. Niestety „pożyteczne zajęcia” z zakresu historii na
sowiecką modłę nie pozwoliły towarzyszowi Gariejewowi dostrzec i uznać tej
„życiowej logiki”.
Powiem szczerze: dla mnie — i nie tylko dla mnie — nazwisko M. A.
Gariejewa stało się znane dopiero dzięki Wiktorowi Suworowowi, który w
swojej książce Ostatnia republika przytoczył kilka przykładów
zdumiewającej ignorancji głównego historyka wojskowego Związku
Socjalistycznych Republik Sowieckich. Od tego czasu takie perełki jak
„opium wojny” i „38–tonowe czołgi” (w ten to pospolity sposób nasz
potrójny członek akademii rozszyfrował niemieckie oznakowanie czołgu
produkcji czeskiej PzKpfw 38(t)) stały się utartym dowcipem w wąskim kręgu
historyków wojskowości. Pomny jednak, że nie godzi się lżyć tego, czego się
samemu nie przeczytało, postanowiłem przekartkować najświeższe (wydane
już po pierestrojce) prace M. A. Gariejewa. Tak, tak — właśnie
„najświeższe”. Rzecz w tym, że mimo czcigodnego wieku (w 2003 roku
obchodził osiemdziesięciolecie urodzin) generał Gariejew nie jest byłym
„szacownym”, ale jak najbardziej czynnym prezydentem Akademii Nauk
Wojskowych. W oficjalnej biografii wybitnego uczonego wymieniono 250
(!!!) publikacji naukowych.
Od pierwszych chwil lektury stało się jasne, że Machmud Achmetowicz
nie starzeje się duchem i nie „zdradza zasad”. Co oczywiście godne jest
szacunku. Zresztą komu by nie było przyjemnie, przynajmniej w myślach,
przynajmniej z książką w ręce, przenieść się do niezapomnianej krainy
dzieciństwa? Dziesiątki i setki stron tekstu zapełniają ogólniki, jedynie z
rzadka przerywane takimi oto konkretami: „Sowieckie siły zbrojne rozgromiły
Strona 5
507 niemieckofaszystowskich dywizji oraz 100 dywizji Niemiec i ich
sojuszników (...). Na froncie sowiecko–niemieckim zniszczono podstawową
część sprzętu wojskowego Wehrmachtu: 70 tysięcy samolotów, około 50
tysięcy czołgów i dział szturmowych, ponad 2,5 tysiąca okrętów wojennych,
transportowców i statków pomocniczych”.
Mocne słowa, 507 dywizji. Kiedy to „niemieckofaszystowska” Rzesza
miała tak liczną armię? Czy główny wojskowy historyk Rosji wie o tym, ilu
ludzi i koni, dział artyleryjskich i wyszkolonych dowódców wymagało
skompletowanie jednej dywizji piechoty Wehrmachtu? Ilu ludzi w
jednostkach korpuśnych i armijnych, w służbach zaplecza, transportowych i
sanitarnych miało zapewniać bojowe działania tej dywizji? Na wiosnę 1940
roku cała armia lądowa Niemiec liczyła 156 dywizji. 22 czerwca 1941 roku na
zachodniej granicy Związku Sowieckiego w składzie grup armii „Północ”,
„Środek” i „Południe” skupiono 115 dywizji Wehrmachtu i jednostek
Waffen SS. Potem zgrupowanie niemieckich wojsk na froncie wschodnim
wzrastało o dziesiątki dywizji, ale bynajmniej nie kilkakroć. Najbardziej
godne uwagi jest to, że dwa akapity dalej Gariejew (albo ci aspiranci
trójkowicze, którzy za niego pisali kolejne, 251 „dzieło naukowe”) donosi:
„W czerwcu 1944 roku przeciwko Armii Sowieckiej występowało 181,5
niemieckich dywizji (...). Przed końcową kampanią 1945 roku wojska
sowieckie miały przeciwko sobie 179 niemieckich dywizji”. Gdzie i kiedy
zatem zostało rozgromionych „507 dywizji niemieckofaszystowskich”? Nie
chcę się bawić we wróżkę, ale może doktor habilitowany nauk wojskowych
miał na myśli coś takiego: „straty wojsk niemieckich na froncie wschodnim
przez cztery lata wojny były tak ogromne, że z tylu żołnierzy można by
skompletować 507 dywizji”? Nie mówiąc już o tym, że taka ocena liczebności
wojsk przeciwnika nadaje się do gazetki ściennej fabryczki odzieżowej, to i
tak liczby się nie zgadzają. 507 dywizji piechoty Wehrmachtu to 8 milionów
ludzi, a wszystkie bezpowrotne straty Wehrmachtu i jednostek Waffen SS
(zabici, zaginieni, wzięci do niewoli) w ciągu sześciu lat wojny na wszystkich
frontach (!) szacuje się na 4,6 miliona.
Jedno z dwojga: Gariejew ma zepsutą maszynę do pisania albo
arytmometr. W nie lepszym stanie jest również jego kurwimetr. Proszę się nie
gorszyć — jest to taki kijek zakończony małym korkiem. Za pomocą tego
przyrządu mierzy się długość krzywych na mapie geograficznej
Strona 6
(topograficznej). Dlaczego o tym mówię? Oto dlaczego: „Rozmach
przestrzenny walki zbrojnej na froncie sowiecko–niemieckim był niebywały w
dziejach. Od pierwszych dni walka toczyła się na rubieżach o łącznej długości
4 tys. km”. W pierwszych dniach wojny Wehrmacht nacierał na froncie od
ujścia Niemna na północy do Karpat na południu. Od Kłajpedy do Sambora.
Jest to około 800 kilometrów w linii prostej. Jednakże granica przed wojną (i
linia frontu na początku wojny) nie przebiegała po linii prostej. Jest to
przedziwnie zapętlona krzywa. Jej długość została zmierzona jeszcze na długo
przed pierwszymi salwami armatnimi na granicy. Wyniki pomiarów
publikowano wielokrotnie. Przypominam: Front Północno–Zachodni (8. i 11.
Armia) — 300 km, Front Zachodni (3., 10. i 4. Armia) — 470 km, Front
Południowo–Zachodni (5., 6. i 26. Armia) — 410 km. W sumie 1180 km
frontu. W zaokrągleniu 1200, ale w żadnym razie nie 4000. Dobrze, załóżmy,
że w Akademii Nauk Wojskowych nie ma sprawnego kurwimetru. Jest to
całkiem prawdopodobne. Czyżby jednak generał armii, zastępca szefa Sztabu
Generalnego ogromnego kraju nie rozumiał, że mówiąc o „4 tys. km” frontu,
sam się wychłostał bardziej niż nieszczęsna wdowa po podoficerze1?
Machmudzie Achmetowiczu, ileż wojska trzeba mieć, żeby z powodzeniem
nacierać na froncie długości 4 tysięcy kilometrów? Czy do tego wielkiego
przedsięwzięcia wystarczy nawet tych „507 dywizji Wehrmachtu”, których
doliczyli się pańscy asystenci? Czyżby w całej Akademii Nauk Wojskowych
nie było ani jednego egzemplarza przedwojennego Regulaminu bojowego
Armii Czerwonej PU–39?
Paragraf 98 tego fundamentalnego dokumentu przewiduje następującą
szerokość szyku bojowego podczas natarcia: „Przy ataku na silnie umocnione
pasy i rejony umocnione — 2 km na dywizję, na kierunkach drugorzędnych —
5 do 6 km”. Jeśli nawet uważać nienaruszalne rubieże Związku Sowieckiego,
wzdłuż których było 15 rejonów umocnionych (Telszeński, Szawleński,
Kowieński, Olicki, Grodzieński, Osowiecki, Zambrowski, Brzeski, Kowelski,
Włodzimierskowołyński, Rawskoruski, Strumiłowski, Przemyski, Górnego
Prutu i Dolnego Prutu), za żałosny „drugorzędny kierunek” broniony przez
trzeciorzędną armię, to i w tym wypadku do natarcia na froncie o długości 4
tysięcy kilometrów potrzeba 666 dywizji. Skąd się one miały wziąć? No
1
— Z Rewizora Gogola.
Strona 7
dobrze, zgódźmy się, że dowódców Wehrmachtu nie obowiązuje PU–39.
Zobaczmy, jak Niemcy walczyli w praktyce.
10 maja 1940 roku niemieckie dowództwo skoncentrowało 77 dywizji na
froncie o długości około 350 kilometrów. Przeciętnie przypadało 4,5
kilometra na dywizję. Przeciętnie. Na kierunku głównego uderzenia, w
stutrzydziestokilometrowym pasie od Liège do Sedanu, nacierały dwie
niemieckie armie (4. i 12.) składające się z 23 dywizji piechoty, 7 dywizji
pancernych i 5 zmotoryzowanych. Po 3,7 kilometra na dywizję. Po dwóch
tygodniach, od 10 do 24 maja, niemieckie czołgi doszły do kanału La Manche,
pokonując 300–350 kilometrów. Średnie tempo natarcia jednostek
zmotoryzowanych wyniosło 26 kilometrów dziennie. Rodzimi historycy po
dziś dzień nie wstydzą się nazywać tego „tryumfalnym marszem Wehrmachtu
przez Francję”. Jeżeli natomiast uwierzymy profesorowi Gariejewowi, to w
czerwcu 1941 roku Wehrmacht nacierał (jeszcze szybciej!) na froncie o
jedenastokrotnie większej długości, mając przy tym zaledwie o połowę więcej
dywizji. Jak to było możliwe, skoro M. A. Gariejew stanowczo odrzuca
wersję, że żołnierze i dowódcy Armii Czerwonej „porzucili broń i uciekli”?
Po takich „perłach” jakoś już łagodniej traktujemy zgoła feeryczne
rewelacje, że na liście „zniszczonego sprzętu bojowego Wehrmachtu”
znajduje się również „70 tys. samolotów” (liczba ta jest przesadzona co
najmniej pięciokrotnie), a nawet „2,5 tys. okrętów bojowych, transportowców
i statków pomocniczych”. Nawet baron Münchhausen, przelatując na kuli
armatniej nad Morzem Czarnym i Bałtykiem, nie potrafiłby wykryć tam
takiego mnóstwa okrętów bojowych Niemiec. Przyczyna jest zupełnie prosta:
na Morzu Czarnym wielkich okrętów nie było wcale. Turcja, zachowując
lojalność wobec Anglii i ZSRS, nie zezwoliła niemieckiej flocie przepłynąć
przez Bosfor i Dardanele, wskutek czego pod banderą z faszystowską
swastyką na Morzu Czarnym pływało jedynie to, co udało się przewieźć z
Niemiec do portów rumuńskich koleją lub ciężarówkami: małe okręty
podwodne, kutry torpedowe, składane barki desantowe, również składane
samobieżne promy itp. Na Bałtyku dużo było do zatapiania, ale nie miał kto
zatapiać. Odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru Flota Bałtycka od
pierwszych godzin wojny stała zablokowana przez niemieckie pola minowe w
Zatoce Fińskiej, a po nieszczęsnym przepłynięciu do Tallina i stracie
wszystkich baz, oprócz zablokowanego od lądu Leningradu (Kronsztadu),
Strona 8
szlak bojowy Floty Bałtyckiej, z grubsza biorąc, się zakończył. Co do
rzeczywistej liczby zniszczonych przez sowiecką marynarkę okrętów
przeciwnika, to ogólny obraz jest mniej więcej taki. W 1957 roku został
opracowany tajny raport o działaniach bojowych sowieckiej marynarki
wojennej, w którym stwierdza się, że w ciągu całej wojny na wszystkich
morzach zostało zatopionych 17 niemieckich niszczycieli i 6 dużych okrętów
(krążowników, pancerników obrony wybrzeża). Co prawda po
dokładniejszym przebadaniu tych danych, co stało się możliwe dopiero w
czasach posowieckich, okazało się, że większa część „zniszczonych okrętów
bojowych przeciwnika” albo została wysadzona w przeddzień kapitulacji
Niemiec i zatopiona przez własne załogi, albo zatopiona przez lotnictwo
alianckie, albo też szczęśliwie pływała do lat pięćdziesiątych, a nawet
sześćdziesiątych. Ostatecznie rzeczywiście zatopiono 7 niszczycieli, 1
krążownik i 1 fiński pancernik obrony wybrzeża.
Sowieckiej nauki historyczno wojskowej nie mogły oczywiście zadowolić
takie mizerne wyniki działań bojowych ogromnej sowieckiej marynarki
wojennej (liczącej w okresie działań: 4 pancerniki, 8 ciężkich i 5 lekkich
krążowników, 83 lidery i niszczyciele, 51 eskortowców, 212 okrętów
patrolowych, 6 stawiaczy min, 76 trałowców, 260 baterii artylerii brzegowej).
Sytuację poprawiono w sposób dla tej „nauki” tradycyjny, a mianowicie za
pomocą spójnika „oraz”. Metoda ta jest i uniwersalna, i skuteczna. „Podczas
ataków powietrznych na nieprzyjacielskie kolumny zostało zniszczonych 736
czołgów, transporterów opancerzonych oraz wozów konnych”. Na morzu
natomiast zatopiono mnóstwo „okrętów bojowych, transportowców oraz
jednostek pomocniczych”. Jeżeli do tej ostatniej kategorii zaliczymy wszystkie
statki spacerowe, kutry rybackie i szalupy ratunkowe, którymi setki tysięcy
uchodźców (2 miliony, jak twierdzą niemieccy historycy) na wiosnę 1945
roku usiłowały opuścić okrążone Prusy Wschodnie i Pomorze, to można by
otrzymać każdy wynik. Ale akademia towarzysza Gariejewa postanowiła
(albo tylko otrzymała wytyczne z góry) pozostać przy „skromnej” liczbie 2,5
tysiąca.
Całkowicie szczerze życząc Machmudowi Achmatowiczowi, by dożył
dziewięćdziesiątych urodzin w dobrym zdrowiu, pośród wnuków i
prawnuków, ja, szeregowy obywatel Rosji i rzetelny podatnik, nie mogę
pogodzić się z tym, żeby świątynia nauki, czym powinna być Akademia Nauk
Strona 9
Wojskowych, przekształciła się w zamknięty, elitarny przytułek dla
nomenklaturowych emerytów. Taki już jestem złośliwy Salieri. „Nie śmieszy
mnie, gdy malarz mamy kala madonnę Rafaela. Nie śmieszy mnie, gdy kuglarz
nędzny parodią bezcześci Alighieriego (...)”. Trochę mnie jedynie śmieszy,
gdy towarzysz Gariejew i spółka zaczynają głośno się oburzać. „Przestańcie
pisać historię od nowa!” Co pisać od nowa, jaką „historię”? Wasze jawnie
fałszywe wymysły o 507 niemieckich dywizjach i 70 tysiącach strąconych
samolotów, o „nagłej napaści” i „beznadziejnie przestarzałych” niemieckich
czołgach, o wybitnie pokojowym imperium stalinowskim i wielokrotnej
przewadze liczebnej przeciwnika? A jeżeli chodzi o skrupulatne, niestronnicze
badania wydarzeń Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, to jakże można pisać od
nowa to, co dopiero zaczyna się dziać.
I ostatnia uwaga, zanim wyłożę podstawowy materiał. Jest pewien
delikatny niuans, którego wiele osób szczerze nie rozumie, a niektóre osoby
świadomie na nim spekulują. Są dwa słowa: „beznamiętny” i „bezstronny”.
Mimo podobieństwa są to różne wyrazy.
Sens również mają odmienny.
Totalitarny reżym komunistyczny rzeczywiście był krwawy i antyludzki.
Wcześniej lub później jego niebywałe przestępstwa zostaną poznane i
potępione nawet w tym kraju, z którego ta śmiercionośna zaraza rozpełzła się
na cały świat. To, że reżym stalinowski rozpętał wojnę światową, że wplątał w
tę wojnę naród sowiecki, jest chyba najkrwawszym z jego przestępstw. Badać
te wydarzenia i pisać o nich ze spokojnym sercem, beznamiętnie, może tylko
maszyna elektroniczna. Człowiek tak nie potrafi. Wcale jednak przy tym nie
trzeba kłamać. Zresztą nie ma po co — rzeczywistość praktycznie zawsze
okazuje się straszliwsza i bardziej wyrazista niż jakikolwiek wymysł. Tak
więc nie ma żadnego bezpośredniego związku między namiętnością wykładu i
stronniczym wyborem samych tylko wygodnych dla autora faktów. Nie ma
tego związku w badaniach historycznych, nie ma go również w życiu
powszednim. Każdy z nas z własnego doświadczenia wie, że bywają
namiętne, emocjonalne natury, które jednak nie wezmą cudzego grosza. Są też
do gruntu flegmatyczni, opanowani krętacze i łotry. Nie udało się na razie
zauważyć żadnego związku między emocjami a złodziejstwem. Jest jednak
związek między przekonaniami politycznymi autora a wiarygodnością jego
dzieła. Związek bardzo zauważalny. Dziś jakoś zapomnieliśmy, że jeszcze
Strona 10
całkiem niedawno towarzysz Gariejew i jego koledzy bez cienia wstydu
nazywali siebie żołnierzami frontu ideologicznego. Nauczono nas — a my
potulnie się z tym pogodziliśmy — aby przypominać, że niektórzy (liczni?
wszyscy?) „historycy” komunistyczni byli zarazem współpracownikami
pewnej znanej firmy, która (czyżbyście i o tym zapomnieli?) znów bez cienia
wstydu nazywa siebie zbrojnym ramieniem partii. A na wojnie, szanowni
państwo, jak na wojnie. Powiedzenie prawdy to zdrada. Oszukanie — to czyn
bohaterski. Wcale nie wątpię, że towarzysz Gariejew, podpisując sporządzony
przez jego podwładnych tekst o 507 rozgromionych dywizjach Wehrmachtu i
70 tysiącach strąconych samolotów, czynił to z czystym sumieniem, ze
świadomością, że spełnia patriotyczny obowiązek. „Opiewa bohaterstwo
żołnierza Armii Czerwonej. Godnie przeciwstawił się burżuazyjnym
fałszerzom pomniejszającym rolę dziejową tego żołnierza. Dopomógł w
komunistycznym wychowaniu młodzieży”.
Będąc człowiekiem o demokratycznych, „zachodnich”, liberalnych
przekonaniach, czynię swoją powinność inaczej. Po prostu brak mi bodźców
moralnych i materialnych, żeby głosić ci kłamstwo, szanowny czytelniku. Nie
tylko nie ukrywam swoich poglądów, ale wprost i bez ogródek komunikuję to
już na pierwszych stronach tej książki. Tak, ja do tamtych nie należę. Jestem z
tych drugich. Na następnych stronach przedstawię wam nie tylko — i nie tyle
— wnioski, ile argumenty i fakty. Odnośniki do źródeł są przy każdej
znaczącej liczbie. Kto chce, może sprawdzić, chociaż uczciwie i szczerze
radzę: nie traćcie czasu na próżno.
Strona 11
CZĘŚĆ 1. SOWIECKI KOLOS
Strona 12
Strona 13
ROZDZIAŁ 1. GŁÓWNA PRZYCZYNA KLĘSKI
Zgodnie z przyjętym zwyczajem tak zatytułowany rozdział powinien się
pojawić na końcu pracy poświęconej wydarzeniom 1941 roku. Jednakże
nauczony doświadczeniem dwu poprzednich książek postanowiłem więcej nie
ryzykować. Nie wystawiać się na ciosy. Tak się jakoś dzieje, że najbardziej
hałaśliwa część czytelników, nie mając cierpliwości, żeby doczytać tekst do
końca (albo do połowy, albo dalej niż do dziesiątej strony), natychmiast
odkłada książkę i bierze pióro do ręki. Oto na przykład znany dziennikarz
Leonid Radzichowski już od dwóch lat terroryzuje mnie trzema tysiącami
czołgów. Wszystko zaczęło się od tego, że 22 czerwca 2005 roku pan
Radzichowski postanowił opowiedzieć wykształconej publiczności o mojej
skromnej pracy. Pokrótce scharakteryzował autora książki, która go poruszyła
(„jakiś historyk amator z Samary, którego nie znam i znać nie chcę”), po
czym ten rasowy mistrz pióra zakomunikował, że Sołonin przytoczył wiele
nowych i ciekawych faktów.
Między innymi o tym, że na początku wojny w Armii Czerwonej, jak się
okazuje, były trzy tysiące najnowszych czołgów T–34 i KW. To bardzo
ciekawe. Liczba czołgów w armii okazała się niemal dwa razy większa, niż
ich wyprodukowano w fabrykach. Minął rok. Wszelkie moje usiłowania
kontaktu z panem Radzichowskim i prośby, żeby otworzył książkę na stronie
499, spełzły na niczym. Nastał następny smutny jubileusz — 22 czerwca 2006
roku. Panu Radzichowskiemu zachciało się napisać kolejny „artykuł
okolicznościowy”. Uśmiejecie się, ale znowu wspomniał o „pewnym historyku
amatorze z Samary, jakimś nikomu nie znanym Marku Sołoninie”! I znów
ogłosił „miastu i światu”, że rzekomo znalazłem 3 tysiące najnowszych T–34
i KW. Cóż to było? We wszystkich wydaniach książki Beczka i obręcze
(dział marketingu wydawnictwa EKSMO zamienił autorski tytuł na bardziej,
jego zdaniem, zrozumiały dla czytelnika 22 czerwca), poczynając od 2003
roku, na ostatnich stronach widnieje przypis nr 2. Jest to tabela, w której
wymieniam wszystkie 20 korpusów zmechanizowanych Armii Czerwonej,
które uczestniczyły w działaniach bojowych pierwszych tygodni wojny. W
każdym korpusie wskazuję numery dywizji pancernych i zmotoryzowanych,
które wchodziły w jego skład, podaję liczbę czołgów, osobno starych typów i
Strona 14
osobno najnowszych T–34 i KW. Liczby zsumowałem według frontów i
kierunków. Wymieniam też ogólną liczbę: 12 379 czołgów, w tym 1600 T–34
i KW. Liczby te podałem tłustym drukiem. Prawdopodobnie panu
Radzichowskiemu nie chciało się przekartkować książki „amatora z Samary”
do przedostatniej strony. I, co najbardziej (dla mnie) zadziwiające, przez
półtora roku nikomu nie chciało się poprawić tej niedorzeczności, aczkolwiek
oba artykuły Radzichowskiego były burzliwie dyskutowane w Internecie.
Wrogów ma każdy, ale strzeż nas Boże od przyjaciół... Jakiś nie znany mi
Andriej Krotkow postanowił pochwalić mnie na łamach „Niezawisimoj
gaziety”. Albo zapracować na swoje srebrniki, fałszywie wykorzystując moje
nazwisko do nieuzasadnionej krytyki Wiktora Suworowa (którą bardzo lubi ta
tak zwana niezależna gazeta).
Jak się okazuje, „operując dokumentami resortów obronnych, Sołonin
dowodzi tego co najważniejsze: nie było żadnych planów «uderzenia
uprzedzającego» (na czym zostały skonstruowane wszystkie książki Wiktora
Suworowa). Istniał i był wykonywany (bardzo kiepsko) plan rozwinięcia
strategicznego i osłony mobilizacyjnej”. Takie perełki sprawiają, że
człowiekowi, który przeczytał moją książkę — albo przynajmniej jest
obeznany z terminologią wojskową — okulary i włosy stają dęba. Co
najmniej trzy rozdziały 22 czerwca poświęciłem planom Stalina ataku na
Europę. Jeden z tych rozdziałów zatytułowałem „Ostatnia twoja godzina
nastaje, burżuju”. Ażeby to lepiej uzmysłowić, załączyłem kolorową mapę
południowej Polski z czerwonymi strzałkami skierowanymi na zachód. Czego
więcej można chcieć? Ale pan Krotkow dalej mnie „wychwala”: „W książce
Sołonina liczb jest wiele i zasługują one na zaufanie (...). Wystarczy wczuć się
w liczbę: w okresie czterech lat kraj stracił 43,5 miliona obywateli —
poległych i zmarłych. Piątą część ludności”. W książce Sołonina jest
rzeczywiście wiele liczb. I oczywiście godne są one zaufania. Ale po co do
tych liczb dodaje się brednie?
Przyznam się, że zupełnie się nie spodziewałem, iż więcej niż
czytelników mamy pisarzy (pod tym określeniem rozumiem osobę, która
potrafi przeczytać i adekwatnie odebrać tekst napisany prostym językiem bez
najmniejszych pretensji do pseudonaukowości). Moja pierwsza książka miała
podtytuł: Kiedy zaczęła się Wielka Wojna Ojczyźniana? Znak zapytania to
Strona 15
nie błąd drukarski. Jest to główne pytanie, na które napisałem około 500 stron
odpowiedzi. Aby to, co najważniejsze, nie uszło uwagi czytelnika:
— zdublowałem pytanie w tytule ostatniej części książki,
— umieściłem konkretną odpowiedź dosłownie na ostatnich stronach
ostatniego rozdziału oraz — wytłuściłem: „jesień 1942 — wiosna 1943 roku”.
Kilka akapitów wyżej przytoczyłem również argumenty na rzecz takiej
odpowiedzi. Przypuszczałem, że zaproponowana przeze mnie metodyka
(analiza struktury strat składu osobowego, stosunku procentowego strat
sanitarnych i bezpowrotnych) wyda się komuś z czytelników dziwna, błędna,
niestosownie ekstrawagancka itp. Gotów byłem do dyskusji na ten temat, ale
się jej nie doczekałem. Widocznie mało który dzięcioł doleci do 490 strony,
natomiast zawsze gotów jest ten dzięcioł kukuryknąć (wbrew prawom
przyrody) coś niedorzecznego.
Oto na przykład docent katedry rodzimej historii czasów najnowszych
Rosyjskiego Państwowego Uniwersytetu Humanistycznego Aleksiej A.
Kiliczenkow opublikował („Nowyj istoriczeskij wiestnik” nr 15) ogromną,
miażdżącą recenzję, w której długo i z bólem oburzał się na „hipotezę
rozpoczęcia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 17 czerwca”, którą rzekomo
wysunął Sołonin. No, jeżeli chodzi o docenta katedry rodzimej historii,
wszystko można zrozumieć, o takich się mówi: „ranga pozbawiła go
rozumu”. Dziwi i smuci co innego: nawet pewna część normalnych ludzi,
którzy dyskutowali o mojej książce (w druku i w Internecie),
zakomunikowała, że „według Sołonina Wielka Wojna Ojczyźniana rozpoczęła
się 17 czerwca 1941 roku”. Rozumiem, skąd wzięła się ta data: pierwszy
rozdział książki był zatytułowany „Wtorek, 17 czerwca”. Sam jestem sobie
winien. Nie pomyślałem, że „pisarze” wiecznie się spierają i nie będą mieli
czasu przeczytać pierwszego rozdziału i następnych. Pewien towarzysz po
prostu zaszokował mnie stwierdzeniem, że wojna, jak twierdzi Sołonin,
rozpoczęła się po zawarciu paktu Ribbentrop–Mołotow. O ile pamiętam, to
wśród 138 tysięcy słów składających się na pełny tekst książki, wyraz „pakt”
(i wszystko z nim związane) ani razu nie został użyty. Współczesny historyk
Aleksiej Isajew przeczytał moją książkę, zobaczył... i wyraził oburzenie, że
„M. Sołonin za datę faktycznego rozpoczęcia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
uważa wydarzenia z okresu wojny domowej oraz kolektywizacji i represji,
które po niej nastąpiły”. Mocne słowa.
Strona 16
Z tych powodów postanowiłem na pierwszych stronach pierwszego
rozdziału zakomunikować wszystkim „pisarzom”, że znam najgłówniejszą
przyczynę klęski 1941 roku. Przyznaję bez zastrzeżeń. Proszę ze mną nie
dyskutować na ten temat. Bez wszelkich dodatkowych dowodów całkowicie
zgadzam się z tym, że „główną przyczyną klęski był uzbrojony nieprzyjaciel”.
Przyznaję się również do tego, że sam tego nie wymyśliłem.
Podpowiedzieli mi to pisarze krytycy. Ale nawet po wielokrotnej podpowiedzi
nie od razu pojąłem, co też oni mają na myśli. Na przykład wspomniany już
A. Isajew gniewnie pouczał mnie, że Armia Czerwona nie rozpadła się sama.
„Rozgromili ją żołnierze w mundurach feldgrau”. Co znaczy słowo
„feldgrau”, mogę się jeszcze domyślić („połowy szary” kolor bluz
Wehrmachtu, na rosyjski tłumaczono zazwyczaj „mysi”, ale pan Isajew lubi
demonstrować, że zna „zagraniczne źródła”). Natomiast trudniej mi było
zrozumieć tajemniczy sens uwagi krytycznej. Oczywiście, że nie rozpadła się
sama z siebie. Beczka też się nie rozpada sama przez się, ale dopiero wtedy,
gdy silnym uderzeniem strąci się z niej obręcze. Na polu walki (operacji,
wojny) ścierają się jednak dwie armie. W innym wypadku nie jest to walka
ani wojna. Obecności przeciwnika w mundurze „feldgrau” (albo
jakimkolwiek innym) nie należy, jak mi się wydawało, uważać za sytuację
nadzwyczajną na wojnie. Armia Czerwona także była tworzona, uzbrajana,
wyposażana nie tylko na defilady, ale przede wszystkim po to, żeby podczas
starcia z nią rozpadła się każda armia nieprzyjacielska. „Każdy wróg rozbije
swe miedziane czoło o sowiecki słup graniczny” (z przemówienia Mołotowa
na inauguracji XVIII Zjazdu WKP(b)).
Aleksiej Isajew wyraził się uprzejmie. Ale niezrozumiale. Bezimienny
krytyk na jednej ze stron internetowych wyraził się brutalnie, ale zrozumiale:
„Autor jest idiotą. Nie rozumie, że tych 66 900 dział i moździerzy, o których
pisze, nie zostało porzuconych, ale utraconych podczas wycofywania się”.
Tak właśnie napisał, dwukrotnie podkreślił. Od razu zrozumiałem, czego ode
mnie chcą. Chcą mi wytłumaczyć, że gdyby nie było wojny, to Armia
Czerwona nie utraciłaby ani jednej armaty. A gdyby w czas wojny
nieprzyjaciel nie przeszkadzał w natarciu, to nawet wówczas Armia Czerwona
nie straciłaby takiej masy sprzętu. Ale przeciwnik bezczelnie,
bezceremonialnie, a — co najważniejsze — zupełnie niespodziewanie
przeszkadzał. Nie pozwalał Armii Czerwonej walczyć spokojnie, z
Strona 17
wyczuciem, z sensem, z pauzami. To z powodu takiego właśnie wstrętnego
nieprzyjaciela trzeba się było cofać. A wypowiedzenie na głos tego
przeklętego słowa zdaniem mojego anonimowego bluźniercy i legionu jego
zwolenników jest zaklęciem, które za jednym zamachem zwalnia wszystkich
od przysięgi, od obowiązku stosowania się do rozkazów, regulaminów,
poleceń. Pytanie (które moim zdaniem samo się nasuwa), co było przyczyną,
a co skutkiem, nawet nie podlega dyskusji. Nieszczęsne „cofanie się” jest
traktowane jak jakaś klęska żywiołowa, jak nieuzasadniona, „obiektywna”
(czyli niezależna od działań albo zaniechań ludzkich) przyczyna, która
usprawiedliwia stratę astronomicznej ilości broni. Zresztą moi krytycy też nie
sami to wszystko wymyślili. Po prostu kontynuują dawną tradycję. Pierwszy
tekst (z tych, które znam, nie wykluczam, że są i wcześniejsze wzorce) o
podobnej treści został napisany 6 lipca 1941 roku. Jest to rozkaz nr 2 dla
wojsk 11. Armii (Front Północno–Zachodni). Rozkaz podpisali wszyscy trzej
członkowie rady wojennej tej armii (jej dowódca generał porucznik Wasilij
Iwanowicz Morozow, szef sztabu armii generał major Iwan Szlemin i członek
rady wojennej komisarz brygady Zujew). Zgodnie z przyjętym w Armii
Czerwonej trybem sporządzania rozkazów, po dacie (6 lipca 1941 roku)
zostało podane miejsce, gdzie znajduje się sztab 11. Armii. Miejscem tym
była Idrica, osada i stacja kolejowa na południu obwodu pskowskiego, około
80 km na północ od białoruskiego Połocka. Ściśle biorąc, to mówi już o
wszystkim. Piętnastego dnia wojny sztab 11. Armii znalazł się o 450
kilometrów w linii prostej od granicy państwa. Nie sposób odejść na taką
odległość w ciągu piętnastu dni. Można odbiec, ale i to jest skrajnie męczące,
jeżeli się nie porzuci wszystkich ciężkich przedmiotów, które przeszkadzają
maratończykowi (karabiny, granaty, karabiny maszynowe, moździerze,
armaty...).
Szczegółowa analiza okoliczności i chronologii rozgromienia Frontu
Północno–Zachodniego wykracza poza ramy tej książki, ograniczmy się więc
jedynie do bardzo krótkiego zacytowania monografii 1941 rok — nauki i
wnioski, wydanej w 1992 roku przez grono historyków wojskowości Sztabu
Generalnego wówczas jeszcze Zjednoczonych Sił Zbrojnych WNP: „26
czerwca sytuacja wycofujących się wojsk gwałtownie się pogorszyła (...). 11.
Armia straciła do 75 proc. sprzętu i do 69 proc. składu osobowego. Jej
dowódca generał porucznik W. I. Morozow zarzucał dowódcy frontu
Strona 18
generałowi pułkownikowi F. J. Kuzniecowowi brak działania (...). W Radzie
Wojennej frontu uważano, że Morozow nie mógł meldować w tak brutalnej
formie, a przy tym F. J. Kuzniecow wyciągnął błędny wniosek, że sztab armii
wraz z W. I. Morozowem dostał się do niewoli i działa pod dyktando wroga
(...). Wśród dowódców zapanował rozdźwięk”.
Tego samego dnia, 26 czerwca 1941 roku, w rejonie Dyneburga poddał
się do niewoli szef zarządu operacyjnego sztabu Frontu Północno–
Zachodniego generał major Fiodor Iwanowicz Truchin (później Truchin
aktywnie współdziałał z Niemcami, stanął na czele sztabu „armii Własowa”, i
zakończył życie na szubienicy 1 sierpnia 1946 roku). Resztek 11. Armii oraz
jej sztabu szukało lotnictwo zwiadowcze. Nie niemieckie, ale nasze. 30
czerwca poszukiwania zakończyły się pewnym sukcesem. Tego dnia z
Moskwy pod adresem dowódcy Frontu Południowo–Zachodniego wysłano
telegram podpisany przez Gieorgija Konstantinowicza Żukowa: „W rejonie
stacji Dowgiliszki, Kortyniany, lasów na zachód od Święcian została
odnaleziona 11. Armia Frontu Północno–Zachodniego, wycofująca się z
rejonu Kowna. Armii brak paliwa, amunicji, furażu. Armia nie zna sytuacji i
nie wie, co ma robić”. Inaczej mówiąc, resztki armii znajdowały się o 150–
200 kilometrów od granicy, ale jeszcze 100 kilometrów na zachód od Dźwiny.
Na wschód, do Połocka i Idricy, przez Dźwinę, mógł się przeprawić
praktycznie tylko sztab 11. Armii. Można dojść do takiego wniosku na
podstawie raportu, który 4 lipca 1941 roku wysłał do Moskwy nowy szef
sztabu Frontu Południowo–Zachodniego generał porucznik Nikołaj Watutin
(poprzedni szef sztabu, Klonow, został aresztowany i w październiku 1941
roku rozstrzelany). Watutin podał w nim Żukowowi pełną listę jednostek i
zgrupowań frontu, które udało mu się odnaleźć.
W tym wielostronicowym raporcie są wymienione nawet te dywizje, po
których pozostał tylko numer, sztandar i pół tysiąca żołnierzy z dwiema
armatami. W sprawie 11. Armii mowa dosłownie co następuje: „O 11. Armii
(XVI Korpus Strzelecki, XXIX Korpus Strzelecki, 179. i 184. Dywizja
Strzelecka, 84. Dywizja Zmotoryzowana, 2. Dywizja Pancerna, 5. Dywizja
Pancerna, 10. Brygada Artylerii Przeciwpancernej, 429. pułk artylerii haubic,
4. oraz 30. pułk pontonowy) brak jakichkolwiek wiadomości”.
Strona 19
Wszystko to można sprowadzić do dwóch krótkich słów: całkowita
klęska. I oto 6 lipca 1941 roku dowódca tej rozgromionej armii wydaje
następujący rozkaz:
„I. Wojska armii zakończyły wykonywanie wielkiego i odpowiedzialnego
zadania wyjścia z nieprzyjacielskiego okrążenia i koncentrują się za linią
naszych wojsk w nowych rejonach. Od pierwszego dnia wojny skład osobowy
armii wykazał się bezgranicznym oddaniem naszej wielkiej Sowieckiej
Ojczyźnie i Partii Komunistycznej. Wszystkie nasze formacje i jednostki
mężnie i niezłomnie odpierały zdradzieckie natarcie wroga, zadając mu
ogromne straty. Liczne nasze oddziały nie straciły zimnej krwi i z honorem
wykonywały swoje zadania, będąc okrążone przez przeważające siły
nieprzyjaciela. Oddziały armii w pierwszych walkach osiągnęły to, że wróg w
następnych dniach ostrożnie i bojaźliwie posuwał się w ślad za wycofującymi
się naszymi jednostkami.
II. ROZKAZUJĘ:
a) Wszystkim dowódcom i czerwonoarmistom obszernie przedstawić
sytuację i warunki wychodzenia wojska z okrążenia. Wszystkim żołnierzom i
dowódcom obszernie wytłumaczyć, że jednostki wojskowe przez okres działań
bojowych pod naciskiem nieprzyjaciela cofały się dopiero podczas
niespodziewanej napaści 22 czerwca br. W żadnej z walk, które następnie
jednostki armii prowadziły z przeważającymi siłami nieprzyjaciela, nie
potrafił on osiągnąć sukcesu. Cofaliśmy się z powodu powstałej ogólnej
sytuacji”. (Podkreślenia moje — M. S.)
Tak właśnie powiedziano. To nie chaotyczny odwrót w tempie
forsownego marszu (po 25 km dziennie), to nie straty w sprzęcie i masowa
dezercja (a czymże innym można wytłumaczyć stratę „60 procent składu
osobowego cofających się wojsk” po pięciu dniach odwrotu i niemal
całkowity brak żołnierzy w trzynastym dniu tego dziwnego „odwrotu”?)
stworzyły na froncie nad Bałtykiem całkiem określoną „sytuację”. „Ogólna
sytuacja” wytworzyła się sama przez się, i to ona stała się przyczyną
wszelkich nieszczęść. Można pojąć logikę generała Morozowa: wojna dopiero
się zaczęła, więc chciał on podnieść na duchu tych niewielu żołnierzy, którzy
pozostali w szeregach. Rozkaz nr 2 jest w istocie dokumentem propagandy
wojennej, która z definicji nie ma prawa być prawdomówna. Z tego punktu
widzenia wydaje się usprawiedliwione wręcz farsowe stwierdzenie o
Strona 20
nieprzyjacielu, który „ostrożnie i bojaźliwie” skradał się w ślad za Armią
Czerwoną uciekającą z powodu „powstałej sytuacji”.
Generała Morozowa można zrozumieć. O wiele trudniej zrozumieć
marszałka Georgija Konstantinowicza Żukowa, gdy w całkowicie pokojowej
sytuacji, po kilkudziesięciu latach od zakończenia wojny, rozważając w
swoich wspomnieniach przyczyny „chwilowych niepowodzeń”, postanowił
poskarżyć się na nieprzyjaciela:
„Ani ludowy komisarz obrony, ani ja, ani moi poprzednicy Borys
Michajłowicz Szaposznikow i Kirył Afanasjewicz Mierieckow, ani
kierownictwo Sztabu Generalnego nie liczyliśmy się z tym, że nieprzyjaciel
skoncentruje taką masę wojsk pancernych i zmotoryzowanych i rzuci je już w
pierwszym dniu zwartymi wielkimi ugrupowaniami na wszystkie strategiczne
kierunki w celu dokonania druzgocących uderzeń rozcinających”.
Proszę zwrócić uwagę, jak zbudowane jest powyższe zdanie. Marszałek
Żukow doskonale rozumie całą absurdalność i kłamliwość swoich słów, toteż
natychmiast bierze sobie za współautorów marszałków Timoszenkę,
Szaposznikowa, Mierieckowa, którzy dawno odeszli do lepszego świata, a
pod koniec również hurtem wymienia „kierownictwo Sztabu Generalnego”
(czyli Watutina, Wasilewskiego i innych). Co tak zdumiało Wielkiego
Marszałka Zwycięstwa? Nie spodziewał się pan, że nieprzyjaciel stworzy
potężne ugrupowanie uderzeniowe na korzystnych dla siebie — a nie dla nas
— kierunkach strategicznych? Nie spodziewał się pan, że nieprzyjaciel
postara się dokonać „miażdżących rozcinających uderzeń”? A czego się pan
spodziewał? Delikatnych klapsów po pupie? Tego, że Niemcy pozbierają parę
kompanii rekonwalescentów z każdego lazaretu i wyślą ich rzadziutką
tyralierą prosto na moczary Polesia? I skąd się wzięły takie błogie
oczekiwania?
Głównym aksjomatem sztuki wojennej jest koncentracja sił. Wie o tym
każdy absolwent szkoły podoficerskiej. Każdy rekrut przekonuje się o tym na
własnej skórze przy pierwszym wejściu na pole walki. Drobny komar ważący
mniej niż gram miażdżącym rozcinającym uderzeniem przebija grubą skórę
człowieka. Dlaczego mu się to udaje? Dlatego, że znikoma siła komara
koncentruje się na mikroskopijnym ostrzu komarzej kłujki. Do lata 1941 roku
każdy specjalista wojskowy wiedział, że dowództwo Wehrmachtu świetnie
rozumie i po mistrzowsku stosuje w praktyce podstawową zasadę koncentracji