Smith Wilbur - Gdy umilkną bębny

Szczegóły
Tytuł Smith Wilbur - Gdy umilkną bębny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Smith Wilbur - Gdy umilkną bębny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Smith Wilbur - Gdy umilkną bębny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Smith Wilbur - Gdy umilkną bębny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wilbur Smith Gdy umilkną bębny Przełożył JACEK BUKSIŃSKI AMBER H i Tytuł oryginału CRYWOLF Ilustracja na okładce LARRY ROSTANT Redakcja merytoryczna EUGENIUSZ MELECH Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JADWIGA PILLER Copyright © Wilbur Smith 1976 For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-955-4 Dla mojej żony Danielle r i ROZDZIAŁ I JL/la Jake'a Bartona maszyny te były zawsze rodzaju żeńskiego. Kiedy zobaczył je po raz pierwszy, stojące rzędem pod ciemnozielonymi gałęziami drzew mango, nazwał je w myślach żelaznymi damami: były piękne, przebiegłe i podłe. Pięć maszyn górowało nad stertami zużytego i zbędnego sprzętu, który rząd Jego Królewskiej Mości wystawił na sprzedaż. Pomimo że rozpoczął się maj, najchłodniejszy okres pomiędzy monsunami, w ten bezchmurny poranek powietrze w Dar es-Salam było rozpalone jak w piecu hutniczym. Jake z ulgą schronił się w cieniu drzew i z bliska przyjrzał się żelaznym matronom. Rozglądał się po placu. Odniósł wrażenie, że tylko on interesuje się pięcioma pojazdami. Wielobarwny tłum buszował wśród stosów połamanych łopat i kilofów, rzędów poobijanych taczek i stert innego, trudnego do zidentyfikowania śmiecia. Poświecił całą uwagę wehikułom. Zdjął lekką tropikalną kurtkę i powiesił ją na gałęzi drzewa. Wyglądały jak zdeklasowane arystokratki. Ich ciężkie, wyzywające linie łagodziła wyblakła i porysowana farba oraz plamy rdzy. Z podłużnych owoców mango kapał dojrzały sok, pokrywając maszyny, oblepiał je także smar, który wyciekł ze starych przewodów i zmieszał się z kurzem, tworząc brzydkie smugi na karoseriach. Jake znał historię tego sprzętu, i kiedy położył obok małą torbę podróżną z narzędziami, zaczął przypominać sobie poszczególne fakty. Pięć cudów techniki wojskowej rdzewiało na gorącym wybrzeżu Tanganiki. Kadłuby i podwozia zostały wyprodukowane w fabrykach Schreinera. Wysokie nadwozia z otwartymi wieżyczkami dla karabinów maszynowych maxim wyglądały teraz jak twarze z pustymi oczodołami. Prostokątna pokrywa silnika z nierdzewnej stali miała rząd stalowych otworów, które można było zamykać, by osłonić chłodnicę przed ogniem nieprzyjaciela. Maszyny stały dumnie na metalowych kołach z mocnymi gumowymi oponami. Jake żałował, że właśnie on wymontuje silniki i skaże na śmierć niepotrzebne już konstrukcje. I '1 I i 1 i: Owe waleczne, żelazne damy, które w młodości ścigały przebiegłego niemieckiego dowódcę, von Lettow-Vorbecka, przez rozległe równiny i dzikie góry wschodniej Afryki, nie zasługiwały na podobne traktowanie. Gemie buszu głęboko porysowały farbę pięciu wozów pancernych. W niektórych miejscach ogień karabinów maszynowych pozostawił w stali wyraźne zagłębienia. To były wielkie dni, kiedy maszyny wkraczały do walki, wzniecając tumany kurzu. Przebijały się przez zasieki i wilcze doły, a ogień karabinów rozpędzał oddziały przerażonych Niemców. Później oryginalne silniki zostały zastąpione przez bentleye o pojemności sześciu i pół litra. Maszyny rozpoczęły długą służbę na posterunkach granicznych, ścigając złodziei bydła. Powoli marniały w rękach afrykańskich kierowców, aż trafiły na rządowy plac handlowy w upalny majowy dzień tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Jake wiedział jednak, że nawet najbardziej brutalne traktowanie nie mogło całkowicie zniszczyć silników. Podwinął rękawy niczym chirurg przed rozpoczęciem operacji. — Czy jesteście gotowe, czy nie, dziewczynki — mruknął — oto nadchodzi stary Jake. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Z trudem mieścił się w ciasnym wnętrzu wozu pancernego. Pracował w skupieniu, zapominając o niewygodach. Z uśmiechem pogwizdywał początkowe dźwięki Tiger Rag. Powtarzając je w kółko, mrużył oczy w półmroku kadłuba. Sprawdzał przepustnice, ustawienie zapłonu, przewody paliwowe, wiodące od tylnego zbiornika. Ich kurki znajdowały się pod siedzeniem kierowcy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wspiął się na wieżyczkę i zsunął się na ziemię. Otarł dłonią strużkę potu, która spłynęła na policzki z gęstych, kręconych, czarnych włosów. Po chwili otworzył maskę. — Wspaniale — szepnął, dostrzegając pod grubą warstwą kurzu zarysy silnika bentleya. Silne, kwadratowe dłonie Jake'a o grubych, mocnych palcach dotykały go niemal z czułością. — Te gnojki wymęczyły cię, kochanie — wyszeptał — ale sprawimy, że znów będziesz śpiewała tak pięknie, jak kiedyś. Obiecuję ci to. Wyciągnął miernik z miski olejowej i roztarł w palcach kroplę oleju. — Cholera — mruknął rozczarowany, czując brudny osad. Wcisnął zatyczkę z powrotem do otworu. Podłączył przewody i, oferując szylinga, skusił wałęsającego się w pobliżu Murzyna, by zakręcił korbą. Szybko przeszedł wzdłuż linii wozów bojowych, sprawdzając je, a gdy dotarł do ostatniego, wiedział, że z pewnością będzie mógł uruchomić trzy, a być może nawet cztery z nich. Jeden przypadek był beznadziejny. Przez pęknięcie w bloku silnika mógłby wjechać koń, a tłoki tkwiły w cylindrach tak mocno, że Jake z pomocnikiem nie mogli ruszyć ich z miejsca. Dwa wozy miały niekompletne gaźniki. Brakujące części można było 8 wymontować z wraku, ale i tak brakowało jednego gaźnika. Perspektywa szukania go w Dar es-Salam nie uśmiechała się Bartonowi. Mógł liczyć na trzy wozy. Po sto dziesięć funtów za sztukę, w sumie trzysta trzydzieści. Na części wyda około stu funtów i na czysto zarobi dwieście trzydzieści. Jake był w doskonałym humorze, gdy wręczał swemu afrykańskiemu pomocnikowi obiecanego szylinga. Dwieście trzydzieści funtów to kupa forsy w tych chudych latach. Spojrzenie na kieszonkowy zegarek upewniło Jake'a, że do rozpoczęcia licytacji pozostały jeszcze dwie godziny. Z niecierpliwością czekał na chwilę, kiedy będzie mógł zająć się bentleyami. Nie tylko dla pieniędzy. Po prostu lubił naprawiać samochody. Najbardziej obiecująco wyglądał środkowy wehikuł. Barton położył torbę na opancerzonym błotniku i wybrał odpowiedni klucz. Po chwili był już całkowicie pochłonięty pracą. Za pół godziny podniósł głowę, wytarł ręce w szmatę i zajął się przodem pojazdu. Napiął potężne muskuły prawego ramienia i równym rytmem zakręcił korbą. Po minucie puścił ją i otarł pot skrawkiem szmaty, która pozostawiła na policzkach tłuste ślady. — Poznałem się na twoim wrednym charakterze natychmiast, kiedy cię zobaczyłem — mruknął. — Teraz będziesz robić to, co ci każę, kochanie. Jeszcze raz ramiona i głowa Bartona zniknęły pod osłoną silnika. Przez następne dziesięć minut słychać było metaliczny brzęk klucza i monotonnie powtarzaną melodię Tiger Rag. Następnie Jake powrócił do korby. — Będziesz mi powolna, dziecinko, a nawet polubisz to. — Zakręcił jeszcze raz i silnik zakrztusił się, strzelając jak karabin. Korba szarpnęła się z taką siłą, że mogłaby wyrwać mu kciuk, gdyby trzymał ją niewłaściwie. — Jezu! — szepnął. — Prawdziwy diabeł. — Wdrapał się na wieżyczkę i zsunął się w dół do deski rozdzielczej, by znów nacisnąć starter. Przy następnej próbie silnik zaskoczył na wysokich obrotach, a potem wyrównał rytm, drżąc lekko. Jake wydostał się z wozu zlany potem, ale jego ciemnozielone oczy jaśniały z zadowolenia. — Moja śliczna! — krzyknął. — Moja mała ślicznotko! — Brawo! — rozległ się głos za jego plecami. Barton odwrócił się szybko. Zaabsorbowany pracą, zapomniał o całym świecie. Teraz poczuł się zakłopotany, jak gdyby ktoś podglądał go w ustronnym miejscu. Spojrzał na postać opartą swobodnie o pień drzewa. — Doprawdy mistrzowski pokaz techniki — powiedział nieznajomy. Samo brzmienie jego głosu wystarczyło, by Jake najeżył się cały. Człowiek ten mówił w sposób dystyngowany, z brytyjskim akcentem. Ubrany był w kremowy garnitur z tropiku i biało-brązowe buty. Na głowie miał biały słomkowy kapelusz z szerokim rondem, rzucającym cień na twarz. Jake zauważył przyjazny uśmiech, który świadczył, że nieznajomy łatwo zawiera znajomości. Był przystojny, miał szlachetne, regularne rysy. Jego twarz pasowała do głosu. Musiał podobać się kobietom. Mógł być wysokim urzędnikiem rządowym lub oficerem z garnizonu stacjonującego w Dar es-Salam. Pochodził z wyższych sfer, czego symbolem był wąski krawat w ukośne paski, którym Brytyjczycy informują o swoim wykształceniu i miejscu w hierarchii społecznej. — Nie potrzebował pan wiele czasu, by uruchomić silnik. — Mężczyzna oparł się wygodniej o drzewo. Rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Znów się uśmiechnął i teraz Jake wyraźnie dostrzegł w jego oczach kpinę. Źle go ocenił. To nie był jeden z angielskich fircyków. Jego złe oczy szydziły, przypominając spojrzenie wilka lub błysk noża w ciemnościach. — Pozostałe są również naprawione? — spytał. — Mylisz się, przyjacielu. — Barton czuł się skonsternowany. To absurdalne, że ten elegant interesuje się samochodami pancernymi. Cóż, pokazał mu, co są warte. — Tylko ten jeden dało się uruchomić, chociaż jest strasznie zaniedbany. Posłuchaj, jak stuka silnik. Sięgnął pod pokrywę i odłączył cewkę indukcyjną. Silnik ucichł. — Szmelc! —Jake splunął na ziemię obok przedniego koła. Zebrał swoje narzędzia, przewiesił kurtkę przez ramię, podniósł torbę i, nie patrząc na Anglika, ruszył wolno w kierunku bramy. — Nie bierzesz udziału w licytacji, bracie? — Obcy opuścił swoje miejsce przy mangowcu, podążając za Bartonem. — Nie — Jake starał się, aby jego głos zabrzmiał lekceważąco. — A pan? — Co miałbym robić z pięcioma zdezelowanymi wozami pancernymi? — Mężczyzna roześmiał się cicho. — Amerykanin? Z Teksasu? — Widział pan moją korespondencję? — Inżynier? — Staram się dokształcać. — Postawić ci jednego? — Lepiej daj mi na drinka. Spieszę się na pociąg. Nieznajomy roześmiał się przyjaźnie. — Pędź zatem, bracie — powiedział. Jake wyszedł pospiesznie przez bramę wprost na zakurzone, duszne ulice Dar es-Salam. Nie oglądał się. Chciał dać do zrozumienia, że definitywnie odchodzi. Zaraz za pierwszym rogiem, pięć minut drogi od złomowiska, znalazł bar. Piwo, które zamówił, było obrzydliwie ciepłe. Wypił je ze wstrętem. Przeczuwał, że zainteresowanie Anglika nie wynika z czystej ciekawości. Może trzeba będzie licytować powyżej dwudziestu funtów za maszynę. Jake wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki zniszczony portfel ze świńskiej skóry, w którym nosił swój cały majątek, i ostrożnie rozłożył na stole banknoty. Pięćset siedemnaście funtów brytyjskich, trzysta dwadzieścia siedem 10 dolarów amerykańskich i czterysta dziewięćdziesiąt południowoafrykańskich szylingów nie stanowiło fortuny, z którą liczyłby się elegancki Anglik. Jake wysuszył szklankę, otarł usta i spojrzał na zegarek. Do południa brakowało jeszcze pięciu minut. Major Gareth Swales zaniepokoił się, ale tak naprawdę nie był zaskoczony tym, że ów wysoki Amerykanin ponownie wchodzi na teren składowiska. Ten człowiek chciał przemknąć się cichaczem. Przypominał Jacka Dempseya, który wybiera się właśnie na herbatkę do starszych pań. Swales siedział w cieniu mangowców na odwróconej taczce. Rozłożył na niej jedwabną chustkę, aby nie pobrudzić garnituru. Zdjął słomkowy kapelusz. Starannie uczesane włosy lśniły lekko. Miały rzadko spotykaną barwę, coś pośredniego między złotem i czerwienią. Na skroniach było widać ślady siwizny. Wąsy miały ten sam kolor. Błękit oczu tworzył zaskakujący kontrast z karnacją opalonej na orzechowy brąz twarzy. Major obserwował Jake'a Bartona, idącego przez plac w kierunku ludzi stojących pod drzewami mango. Westchnął z rezygnacją i znów zaczął coś pisać na złożonej kopercie. Był definitywnie spłukany. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy ponosił same straty. Przechwycenie ładunku przez japońską kanonierkę na rzece Liao, kiedy za kilka godzin miał dostarczyć go chińskiemu dowódcy w Mukdenie i otrzymać zapłatę, pochłonęło kapitał zgromadzony przez dziesięć poprzednich lat. Musiał starać się ze wszystkich sił, by uratować przesyłkę, która znajdowała się w magazynie przy głównym doku portu w Dar es-Salam. Klienci mieli odebrać towar w ciągu dwunastu dni, a pięć wozów pancernych uatrakcyjniłoby transakcję. Tylko samolot byłby cenniejszy od broni pancernej. Kiedy Gareth zobaczył tego ranka zaniedbane, rozpadające się ze starości wozy, zlekceważył je całkowicie i już miał się odwrócić, gdy dostrzegł parę długich, muskularnych nóg sterczących spod maski jednego z pojazdów. Usłyszał melodię Tiger Rag. Co najmniej jedna maszyna była na chodzie. Kilka litrów farby, nowe karabiny maszynowe vickersa w wieżyczkach i wozy wyglądałyby jak nowe. Ręczył za to całym swoim kupieckim doświadczeniem. Zapali silnik i wystrzeli z karabinu, a stary książę natychmiast sięgnie do sakiewki. Był tylko jeden szkopuł. Ten przeklęty Jankes! Jednakże Gareth nie martwił się zbytnio. Facet wyglądał tak, jakby najbardziej interesowały go ceny piwa w barze. Aukcję prowadził maleńki sikh z brodą, w wielkim białym turbanie i czarnym garniturze. Siedział na wieżyczce najbliższego pojazdu jak jakiś czarny ptak. Jego głos rozbrzmiewał żałośnie, gdy zwracał się do słuchaczy, którzy patrzyli na niego obojętnym wzrokiem. — Proszę, panowie, kto da dziesięć funtów za każdy z tych wspaniałych pojazdów? Sikh podniósł głowę i wsłuchiwał się w szum gorącego wiatru. Nikt nie poruszył się, nikt nie rzekł ani słowa. 11 — Pięć funtów, dobrze? Dwa funty, panowie, to mniej niż pięćdziesiąt szylingów za te królewskie maszyny, wspaniałe, piękne... —Przerwał, spuścił wzrok, uniósł delikatne, brązowe dłonie do zafrasowanego czoła. — Panowie, podajcie mi cenę. — Jeden funt! — rozległ się głos brzmiący echem teksaskich stepów. Przez moment sikh nie poruszył się, wreszcie wolno podniósł głowę i spojrzał na Jake'a, górującego nad tłumem. — Funt? — wyszeptał ochryple. — Dwadzieścia szylingów za tak wspaniałą, piękną... — Potrząsnął posępnie głową. Nagle jego spojrzenie stało się bystre i uważne. — Zaproponowano jednego funta. Kto da więcej? Nikt nie przebije tej stawki? Jeden funt po raz pierwszy! Gareth Swales przesunął się do przodu. Tłum rozstępował się przed nim z respektem. — Dwa funty — powiedział Anglik spokojnie, ale jego głos zabrzmiał wyraźnie w panującej wokół ciszy. Jake zesztywniał. Odwrócił głowę i spojrzał na konkurenta, który pojawił się właśnie w pierwszym rzędzie. Gareth uśmiechnął się promiennie i uniósł rondo panamy, by lepiej widzieć Bartona. Sikh natychmiast wyczuł ich rywalizację. — Dwa po raz... — zaświergotał. — Pięć — przerwał mu Jake. — Dziesięć — mruknął Gareth. Poczuł nagły^ nie kontrolowany gniew. Znał dobrze to uczucie. Zawsze bezskutecznie starał się je opanować. Nadchodziło szaloną falą i zaćmiewało rozsądek. Tłum poruszył się z zadowoleniem, a wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę wysokiego Amerykanina. — Piętnaście — powiedział Jake, a głowy odwróciły się w kierunku szczupłego Anglika. Gareth skłonił się z wdziękiem. — Dwadzieścia! — krzyknął zachwycony sikh. — Zaoferowano dwadzieścia funtów! — I pięć! — W tym szaleństwie Barton pamiętał tylko o jednym. Ten Anglik nie może zabrać jego dziewczynek! Sikh zamrugał oczami gazeli. — Trzydzieści? — zapytał. Gareth wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął cygarem. Zaniepokoił się, bo jego zdaniem już dawno przekroczyli sumę osiągalną dla Jankesa. — I jeszcze pięć — powiedział grobowym głosem Jake. One należały do niego! Nawet gdyby miał wydać ostatniego szylinga, musi je mieć. — Czterdzieści! — Uśmiech Garetha nieco stężał. Swales zbliżał się do granic swoich możliwości. Należność za maszyny należało uregulować gotówką lub czekiem gwarantowanym. Major już dawno wyczerpał wszystkie dostępne źródła gotówki, a żaden z pracowników banku, który gwarantował czeki, nie zamierzał narażać na szwank swojej kariery. 12 — Czterdzieści pięć! — Głos Jake'a był twardy i nieustępliwy. Za szelką cenę musiał powstrzymać przeciwnika. — Pięćdziesiąt. — I pięć. — Sześćdziesiąt. — I jeszcze pięć. Dla Jake'a był to moment przełomowy. Od tej chwili zaczynał wyrzucać śniące szylingi w błoto. — Siedemdziesiąt! — ciągnął Gareth. To była granica jego możliwości, żalem porzucił nadzieję łatwego zdobycia wozów. Trzysta pięćdziesiąt untów stanowiło całą jego rezerwę. Dalej nie mógł już licytować. Zgoda, ta Iroga nie wiedzie do celu. Jest jednak jeszcze tuzin innych sposobów, by :dobyć maszyny. Książę dałby po tysiąc funtów za każdy wóz pancerny Gareth nie zamierzał rezygnować z powodu braku kilku nędznych setek. — Siedemdziesiąt pięć — powiedział Jake. Tłum zamruczał i wszystkie iczy skierowały się na Swalesa. — Szanowni panowie, kto da osiemdziesiąt? — zapytał sikh. Jego udział wynosił pięć procent. Gareth z żalem potrząsnął głową. — Nie, bracie. To była tylko gra. — Uśmiechnął się do Jake'a. — Może tobie te zabawki sprawią więcej radości — powiedział i odszedł w kierunku bramy. Nie należało teraz podchodzić do tego Amerykanina, który wściekał się ze złości. Najwyraźniej należał do ludzi, którzy dają upust emocjom, wymachując pięściami. Swales dawno już doszedł do wniosku, że tylko głupcy biją się, a mądrzy ludzie zaopatrują ich w środki do prowadzenia walki. Oczywiście z zyskiem. \ ' >' I ROZDZIAŁ II wypo- leniem Minęły trzy dni, zanim Jake Barton znów spotkał Anglika. Przez ten czas odholował pięć żelaznych dam na przedmieścia, gdzie wśród mahonio wych drzew, na brzegu małego strumienia, założył obóz. Za pomocą bloku i lin, umocowanych do gałęzi mahoniowca, silniki i pracował nad nimi do późnej nocy przy zapalonej lampie sztormowej Czule przemawiał do maszyn, wymieniając i dopasowując brakującej i zużyte częśd: inne wykuwał nad koksownikiem. Pogwizdując bezustannie i przeklinając, podł się, kombinował, aż nareszde po południu trzedego dnia uruchomił trzy bentleye. Ustawione na drewnianych klockach, odzyskały swoją młodość. Gareth Swales przybył do obozu Jake'a w senne, leniwe popołudnie Przyjechał rikszą półnagiego, spoconego Murzyna, półleżąc niczym ożywający leopard na wyśdelanym siedzieniu. Wyglądał wytwornie w idealnie skrojonym ubraniu. Jake podniósł głowę znad silnika, który regulował. Był rozebrany do pasa, a ręce miał wybrudzone aż po łokde. Spocone ramiona i piersi błyszczały jak naoliwione. — Niech d nie przyjdzie na myśl zatrzymać się u mnie — powiedział miękko. — Po prostu jedź sobie dalej tą drogą, przyjadelu. Gareth uśmiechnął się ujmująco i pokazał blaszany kubełek, z którego wystawały butelki piwa tusker. — Proponuję pokój, brade — powiedział. Jake miał tak wyschnięte gardło, że przez moment nie mógł z siebie głosu. — Prezent. I żadnych numerów? W ostatnich trzech dniach niewiele pił, pracując dężko w klimade. I żaden z napojów nie był też jasnozłodsty, musujący i schłodzony Oczy Jake'a niemal wylazły z orbit na widok butelek. Intruz wysiadł z rikszy i zbliżył się z wiaderkiem pod pachą. — Major Gareth Swales. — Wydągnął rękę na powitanie. 14 — Jake Barton — odpowiedział Jake, wdąż wpatrując się w wiaderko. Dwadzieścia minut później siedział w żelaznej wannie, ustawionej pod aahoniowcami, z butelką tuskera w zasięgu ręki. Pogwizdywał z zadowole-liem, rozprowadzając spienione mydło po ramionach i mocno owłosionej datce piersiowej. — Problem w tym, że zaczęliśmy ten marsz niewłaściwą nogą — wyjaśnił jareth, podągąjąc z butelki. Robił to tak wdzięcznie, jakby sączył dom >erignon z kryształowego kieliszka. Siedział wygodnie na płódennym urzesełku pod rozwieszoną plandeką. — Przyjadelu, za chwilę poczujesz tę nogę na swoim tyłku. —W groźbie ake'a nie było złośd. — Rozumiem, co czułeś — dągnął Gareth — ale zapewniałeś mnie, że de bierzesz udziału w licytacji. Gdybyś powiedział prawdę, moglibyśmy ojść do porozumienia. Jake sięgnął namydloną ręką po butelkę. Po dwóch łykach westchnął czknął dcho. — Na zdrowie — powiedział uprzejmie Gareth i kontynuował: — Gdy wydągnąłylko zrozumiałem, że licytujesz na serio, wycofałem się. Pomyślałem, że aożemy później, dobić korzystnego targu. I dlatego tu jestem, piję z tobą iwo i dogadujemy się. > — Ty się dogadujesz. Ja tylko słucham — uśdślił Jake. — Mniej więcej — Gareth wyjął pudełko z cygarami, wybrał jedno wetknął je miedzy wargi Jake'a. — Masz kupca na te wozy, prawda? — Cały zamieniam się w słuch. — Amerykanin wydmuchnął z zadowo-kłąb dymu. — Z pewnośdą już uzgodniłeś cenę. Jestem przygotowany, żeby ją przebić. Jake wyjął z ust cygaro i po raz pierwszy spojrzał na Garetha z szacunkiem. — Chcesz wszystkie pięć maszyn w ich obecnym stanie? — Tak. — A jeżeli d powiem, że tylko trzy są na chodzie, a reszta to szmelc? — To nie wpłynie na moją ofertę. Barton wysuszył butelkę do dna. Gareth otworzył następną i włożył mu ą do ręki. Jake intensywnie rozmyślał nad propozycją. Miał umowę z pewną wydobyć angielsko-tanzańską kompanią cukrowniczą na dostawę wydskaczy do trzdny cukrowej o napędzie benzynowym po sto dziesięć funtów za sztukę. Z piędu wozów mógłby zmontować trzy maszyny, co dałoby mu w sumie trzysta tropikalnym trzydzieśd funtów. Mniej niż zapładł na licytacji... Oferta Anglika obejmowała wszystkie pięć pojazdów po cenie do uzgodnienia. — Miałem z nimi mnóstwo roboty. — Jake zaczął urabiać klienta^ — Widzę. 15 i f t ii'1 i \ — Sto pięćdziesiąt za każdy wóz. Razem siedemset pięćdziesiąt. — Mógłbyś wymienić silniki i doprowadzić je do porządku. — Jasne. — Załatwione—powiedział Gareth. — Wiedziałem, że się dogadamy. -Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. — Zaraz sporządzę ak sprzedaży — Swales wydągnął książeczkę czekową — i dam d czek na cał kwotę. . — Dasz mi... co? — Uśmiech zniknął z twarzy Jake'a. — Czek imienny banku „Coutts of Piccadilly". Gareth rzeczywiście posiadał rachunek bieżący w tym banku. Zgodni z ostatnim raportem przekroczył konto o osiemnaście funtów i dwadzieśd trzy pensy. Dyrektor przysłał kłopotliwemu klientowi ostry list napisan czerwonym atramentem. — Bezpieczny jak „Bank of England". — Gareth pomachał książeczki czekową. Miną tezy tygodnie, zanim czek trafi do Londynu. W tym czasi on sam będzie już w drodze do Madrytu. Zapowiadał się zyskowny interesik — Zabawna rzecz z tymi czekami. — Jake wyjął cygaro z ust. — Boję si ich. Jeśli nie stanowi to dla dębie różnicy, wolę gotówkę. Gareth umilkł. A jednak nie będzie to taka prosta sprawa. — Mój Boże! — powiedział. — Możemy wyjaśnić to w jednej chwili. — Nie ma pośpiechu. Poczekam do jutra w południe. To termin dostaw; uzgodniony z pierwszym klientem. Jeśli będziesz tu wcześniej z pieniędzmi wszystkie maszyny są twoje. — Jake gwałtownie wyszedł z wody, biorą ręcznik od czarnego służącego. — Gdzie zamierzasz jeść obiad? — spytał Gareth. — Chyba Adou ugotował jakąś zupę. — Może będziesz moim gośriem w „Royalu"? — Postawiłeś mi piwo, więc dlaczego nie miałbym również zjeść za twój pieniądze? — zapytał rozsądnie Jake. Sala restauracyjna hotelu „Royal" miała wysokie sklepienie i okni szczelnie zasłonięte przed insektami. Elektryczne wentylatory, umocowam pod sufitem, leniwie poruszały się w gorącym, wilgotnym powietrzu stwarzając pozory chłodu. Gareth Swales był znakomitym gospodarzem Miał nieodparty urok, a bogaty wybór dań i win wprowadził Jake'a w tal znakomity nastrój, że zaśmiewali się razem jak starzy przyjadele, z zachwyten odkrywając wspólnych znajomych — głównie barmanów i szefów burdel w różnych częśdach świata. Obaj mieli podobne doświadczenie żydowe. Gareth robił interesy z przywódcą rewolucji w Wenezueli w tym samyn czasie, gdy Jake pracował w tym kraju przy budowie kold. Barton by głównym inżynierem chińskiego towarzystwa żeglugowego „Blake liae" kiedy Gareth nawiązywał kontakty z chińskimi komunistami na Żółtej Rzece Obaj przebywali w tym samym czasie we Francji. Pewnego dnia po< 16 Amiens niemieckie karabiny maszynowe przyspieszyły. awans Swalesa. Z najmłodszego oficera w riągu zaledwie sześciu godzin awansował na majora. Jake znajdował się sześć kilometrów dalej. Oddelegowano go z amerykańskiej Trzedej Armii do Królewskiego Pułku Czołgów. Odkryli, że są prawie w tym samym wieku, tuż przed czterdziestką. Mieli wiele doświadczenia, nabytego podczas wieloletnich wędrówek. Odnaleźli w sobie ten sam niepokój, który wdąż popychał ich do nowych przygód, nie pozwalając pozostawać dłużej w jednynumiejscu ani oddawać się przez całe żyde temu samemu zajędu. Nie posiadali rodziny ani majątku, więc chętnie podejmowali nowe wyzwania, by następnie porzudć wszystko bez żalu. Zawsze parli naprzód, nie oglądając się. Gdy poznali swoje dzieje, poczuli do siebie wzajemny szacunek. W połowie obiadu całkiem się już zaprzyjaźnili, ale nie oznaczało to, że Jake był skłonny przyjąć czek, a Gareth zrezygnował ze zdobyda wozów. Wreszde Anglik wysączył ostatnie krople koniaku i spojrzał na zegarek. — Dziewiąta. Za wcześnie do łóżka. Co robimy? — Madame Cedle ma dwie nowe dziewczyny. Przypłynęły statkiem pocztowym — zasugerował Jake. Gareth szybko odrzudł ten pomysł. — Może później, nie od razu po obiedzie. Miałbym zgagę. Nie chdałbyś przypadkiem pograć w karty? Jest tu przyzwoity klub. — Nie wpuszczą mnie. Nie jestem członkiem. — Mam rekomendację klubu londyńskiego. Wprowadzę dę. Przez półtorej godziny Jake deszył się grą. Zazwyczaj grywał w mniej ekskluzywnych miejscach — w pokoju za barem, na odwróconej skrzynce po owocach w kotłowni albo w portowych magazynach. Teraz siedział w dchym pokoju z atłasowymi zasłonami i boazerią z demnego drzewa. Na ścianach wisiały obrazy i myśliwskie trofea — łby lwów z kosmatymi grzywami i głowy bawole, smętnie pochylające wielkie rogi. Zwierzęta zdawały się spoglądać na graczy szklanymi oczami. Od stołów bilardowych dobiegał dyskretny stukot kul z kośd słoniowej. Sześdu mężczyzn pochylało się kolejno nad zielonym suknem. Przy trzech stolikach do brydża słychać było licytację, prowadzoną kulturalnym językiem brytyjskich sfer. Gracze przypominali Bartonowi pingwiny, gdyż nosili białe koszule i czarne muchy. Pomiędzy stołami biegali dcho bosi kelnerzy, ubrani w fezy i sięgające kostek białe szaty, niczym kapłani jakiejś starożytnej religii. Roznosili tace z kryształowymi kieliszkami. Był tu tylko jeden stół do pokera — wielka konstrukcja z drzewa tekowego. Miedziane popielniczki zostały wtopione w drewno. Stół miał na szklanki. Leżały na nim kolorowe żetony z kośd słoniowej, graczy tyko Jake nie miał na sobie stroju wieczorowego. ^*.w\» 1 Obok Bartona siedział brytyjski par polujący w Afryce. Niedawm powrócił z interioru, gdzie zawodowy myśliwy, trzymając w pogotown karabin, czekał, aż gość położy pokotem stado bawołów, lwów lub nosoroż ców. Prawe oko arystokraty drgało nerwowo za każdym razem, gdy dostawa lepszą kartę. Pomimo to wygrywał. Bartonowi też wiodło się nieźle. Następnym graczem był plantator kawy o mocno opalonej pokryte zmarszczkami twarzy, który syczał mimowolnie, gdy otrzymywał kór kombinację. Po prawej stronie Jake'a siedział stary urzędnik. Miał rzadkie włosy, a jego twarz pokrywały ślady po ospie. Pocił się mocno, kiedy spodziewał się zgarnąć pulę. Nadzieja ta rzadko się spełniała. Przez godzinę ostrożnej gry Jake wzbogacił się o ponad sto funtów. i zadowolony z siebie obserwował nowego przyjaciela. Gareth Swales rozmawiał jak równy z równym z angielskim parem, by protekcjonalnie uprzejmy dla plantatora i współczuł urzędnikowi, że ni< dopisywało mu szczęście. Ani nie wygrywał, ani nie przegrywał znaczącycł kwot. Operował kartami z imponującą zręcznością. Długimi, smukłym palcami tasował je błyskawicznie. Jake obserwował dyskretnie, jak majoi ;orsy Swales rozdaje. Gdyby chciał oszukiwać, nawet mający niezwykle wyrobiony zmysł dotyku musiałby zerkać na karty. A Garefh nigdy nie patrzył na ręce Bawił się kartami i gawędził. Jake zaczął się rozluźniać. Plantator dał mu cztery damy i szóstkę kier. Urzędnik podwyższył stawkę alusiowi, do dwudziestu funtów, westchnął i mruknął coś ponuro, przesuwając żetony do puli. Jake zgarnął je i ustawił starannie przed sobą. — Weźmy nową talię. — Gareth uśmiechnął się, przywołując gestem obsługę. — Może to przełamie waszą złą passę. Major obejrzał pieczęć na nowej paczce, rozerwał ją i rozłożył karty z rysunkami rowerów na odwrocie, wyciągnął dżokery i zaczął tasować opowiadając jednocześnie zabawną, obsceniczną dykteryjkę o biskupie który omyłkowo wszedł do ustronnego pomieszczenia dla pań na stacji Charing Cross. Zajęło to minutę czy dwie i wśród głośnego śmiechu Gareth ° przystąpił do rozdawania kart, rzucając je na zielone sukno tak, że ułożyły się zgrabnie przed każdym z graczy. Tylko Jake spostrzegł, iż podczas tasowania Gareth przytrzymywał karty i błyskawicznie w nie zaglądał. Baron spojrzał na swój sekwens, śmiejąc się rubasznie. Śmiech zamarł mu )0 na ustach, a powieki zaczęły mrugać nerwowo. Po drugiej stronie stołu rozległ się głośny świst. Plantator złożył szybko karty i nakrył je dłońmi Twarz urzędnika błyszczała niczym wypolerowana kość słoniowa, a strużka potu spłynęła z jego włosów na nos, a potem na koszulę. Jake rozłożył karty. Miał trzy damy. Westchnął i zaczął opowiadać swoją historyjkę. — Kiedy byłem pierwszym mechanikiem na starej łajbie „Hervest Maid'*, w Kowloon kapitan przyprowadził na pokład jednego dupka i siedliśmy do gry. Stawki wciąż rosły i zaraz po północy ten przyjemniaczek rozdał cholerną kartę. 18 Wydawało się, że nikt nie słucha. Wszyscy byli zbyt zaabsorbowani łasnymi kartami. — Kapitan miał karetę króli, ja waletów, a lekarz okrętowy dziewiątek. Jake ułożył damy w ręku i przerwał opowieść, kiedy Gareth dawał rzędnikowi dwie karty. — Laluś dobrał jedną kartę i rozpoczęła się szaleńcza licytacja. Stawialiś-ly wszystko, co mieliśmy. Dzięki, przyjacielu, dla mnie też dwie. Gareth pchnął przez stół dwie karty. — Jak mówiłem, stawialiśmy wszystko do ostatniego pensa. Wszedłem a tysiąc dolców... Z trudem powstrzymał uśmiech. Wszystkie damy były razem. Z kart na niego cztery księżniczki. — Podpisaliśmy weksle, zastawiliśmy nasze pensje, a laluś wciąż do-rzymywał nam kroku. Gareth wręczył arystokracie kartę i sam dobrał jedną. Słuchali opowia-ania spoglądając to na Jake'a, to na własne karty. — Kiedy doszło do sprawdzania, na stole leżała sięgająca sufitu góra Dupek przebił nas prostym sekwensem. Miał trefle, od trójki do semki. Potrzebowaliśmy z kapitanem dwunastu godzin, żeby otrząsnąć się szoku. Doszliśmy do wniosku, że szansa na zwycięstwo w tym rozdaniu yła jak szesnaście milionów do jednego. Wszystko przemawiało przeciw więc zaczęliśmy go szukać. Znaleźliśmy go w hotelu, kiedy ivydawał wygrane od nas pieniądze. Przygotowywaliśmy się do wyjścia / morze, ale nasze kotły były jeszcze zimne. Posadziliśmy dupka na jednym nich i rozpaliliśmy ogień. Musieliśmy go, rzecz jasna, przywiązać. Po kilku odzinach jego tyłek przypiekł się jak kasztan. — O Boże! — powiedział par. — To okropne. — Rzeczywiście — zgodził się Jake. — Strasznie śmierdziało. Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy czuli, że zaraz coś się stanie. Izucono oskarżenie, ale większość uczestników gry nie była pewna, co chodzi. Trzymali karty niczym tarcze, spoglądając podejrzliwie. Atmosfera była tak napięta, że ogarnęła całą salę. Przy innych stołach także przerwano grę. — Panowie — Gareth przemówił chrapliwym głosem, który rozniósł się całej sali — pan Barton próbuje nam zasugerować, iż ktoś tu oszukuje. To słowo szokowało i groziło niebywałymi konsekwencjami. Oszukiwać klubie! Boże, lepiej już być posądzonym o zwyczajne morderstwo! — Jestem zmuszony zgodzić się z panem Bartonem. — Zimne jak lód oczy majora zapłonęły gniewem, gdy odwrócił się w stronę zdezorientowanego złonka Izby Lordów. — Byłby pan uprzejmy poinformować nas, ile pan wygrał? — Głos jaretha zabrzmiał niczym świst bata. Par spoglądał z niedowierzaniem, twarz mu purpurowiała, aż wreszcie zakrzykną), krztusząc się z wściekłości: — Jak pan śmie! — Podniósł się bez tchu, kipiąc gniewem. w 19 — Uważałem na niego! — zawołał Gareth i przewrócił ciężki stół jednyn pchnięciem. Blat przygniótł plantatora i urzędnika. Żetony i karty wymiesza się tak dokładnie, że już nikt nie mógłby sprawdzić, co rozdał Swales. Major pochylił się nad graczami i boleśnie uszczypnął para w lewe uch — Oszukiwałeś! Przyłapałem cię! Arystokrata ryknął jak rozjuszony byk i zamachnął się ciężką waząi Gareth zrobił unik i naczynie trafiło między oczy sekretarza klubu, którj spieszył z interwencją. Zapanował chaos. Inni gracze rzucili się mu na pomo Jake próbował dotrzeć do Swalesa przez tłum skłębionych ciał. — To ty! — krzyknął, gniewnie zaciskając pięści. W sali znajdowało się czterdzieści osób. Tylko jedna nie nosiła garnituru który dowodziłby jej przynależności społecznej. Gniew tłumu zwrócił się więc przeciw Bartonowi. — Uważaj na plecy, stary! — Gareth ostrzegł Jake'a przyjacielsko, kied ten złapał go za klapy marynarki. Barton stanął naprzeciw tłumu rozwścieczonych członków klubu. Dosięgłj ich ciosy przeznaczone dla Swalesa. Dwóch mężczyzn upadło, ale reszt tłoczyła się nadal. — Walcz! — Gareth wesoło zachęcił przyjaciela. — Niech będzi przeklęty, kto pierwszy krzyknie „dość!". —:' W jakiś magiczny sposót w rękach majora pojawił się kij bilardowy. Jake był już prawie niewidoczny pod falującą stertą czarnych garniturów. Trzech napastników siedziało mv| na plecach, dwóch uczepiło się jego nóg, a jeden trzymał go za ramiona. 1 — To nie ja, głupcy! — Próbował wskazać Garetha, ale obie ręce miaj unieruchomione. — Racja — przyznał Swales — ty oszuście! — Trzymając kij w ręku z niezwykłą wprawą zaczął uderzać nim boleśnie eleganckich dżentelmenów, Przewrócili się, a uwolniony Jake odwrócił się znów do Garetha. — Słuchaj! — wrzasnął, podchodząc bliżej. — Właśnie! — Major skinął głową. Dźwięk policyjnych syren rozlegał sii coraz wyraźniej, a za podwójnymi drzwiami zamajaczyły postacie w mun durach. — Na Jowisza, gliny! — zawołał major. — Powinniśmy się zmyć. Za mną, stary! — Kilkoma wprawnymi ruchami kija wybił szybę w okniej i wyskoczył do ciemnego ogrodu. ROZDZIAŁ III J ake kroczył szybko ciemną ścieżką w kierunku swojego obozowiska strumieniem. Groźne okrzyki i wycie syren policyjnych dawno ilkły. Jego oburzenie też już minęło. Zachichotał na wspomnienie rpurowej twarzy para i jego wybałuszonych z zaskoczenia oczu. Gdzieś ciemności rozległo się rytmiczne skrzypienie resorów rikszy i odgłos sych stóp. Nie odwracając głowy, Barton odgadł, kto nadjeżdża. — Myślałem, że cię zgubiłem — zauważył swobodnie Gareth, wyciągnięty miękkich poduszkach. Jego szlachetne rysy były widoczne w blasku zącego się cygara. - Pędziłeś niczym chart za suką. Fantastyczna szybkość! Jake nie odpowiedział. — Nie masz chyba zamiaru iść spać? — Riksza zrównała się z nim. — amy jeszcze całą noc przed sobą. Kto wie, jakie fascynujące przygody nas (fikają. Jake z trudem zachował powagę, ale nie zwolnił kroku. — Co sądzisz o madame Cecile? — spytał Gareth. — Tak bardzo zależy ci na tych wozach? — Sprawiasz mi przykrość, posądzając mnie o tak ohydny materializm. -- Kto płaci? — Jesteś moim gościem. — Dobrze. Postawiłeś mi obiad, więc dlaczego mam teraz odmówić? — idszedł do rikszy. - Przesuń się — powiedział. Rikszarz zawrócił i ruszył w stronę miasta. Gareth wetknął w usta Jake'a we cygaro. Jakie karty sobie dałeś — spytał Barton, wydmuchując aromatyczny m. — Cztery asy? Sekwens? — Jestem urażony tymi insynuacjami, sir. Zignoruję więc to pytanie. Jechali dalej w milczeniu, aż po jakimś czasie Gareth zapytał: — Chyba jednak nie upiekliście wtedy tego biedaka, prawda? — Nie — odparł Jake — ale to całkiem niezła historia, 21 Dojechali do lokalu madame Cecile, dyskretnie ukrytego w ogrodzony] parku. Gareth położył rękę na kołatce. / — Wiesz co? Niech mnie diabli, jeśli nie jestem ci winien przeprosin. Ź cię oceniłem. Była kupa śmiechu. — Chyba mogę być z tobą szczery... "¦— Nie wiem, czy zniosę ten szok. - klepnął Jake'a w ramię. — A więc to na mój koszt, zgoda, co? Uśmiechnęli się do siebie. Maje i Madame Cecile była wysoka i wiotka jak zapałka. Nosiła wielokrot łataną, długą suknię w nieokreślonym ciemnym kolorze, którą zamiatE podłogę. Włosy miała uczesane w wielki kok. Wyrażała się pedantyc i surowo. — Majorze Swales, to dla mnie wielka przyjemność — rzekła, wpuszczają gości. — Panie Barton, dawno pana nie widzieliśmy. Obawiałam się, wyjechał pan z miasta. — Proszę nam podać butelkę champers,./moja droga. Czy ma par jeszcze rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci? — Oczywiście, majorze. — Przed spotkaniem z panienkami chcielibyśmy porozmawiać na osot ności. Czy pani gabinet jest wolny? Gareth usadowił się wygodnie w dużym skórzanym fotelu, z kieliszkiei szampana w jednej ręce i cygarem w drugiej. — Duce wyciąga tu swoje szpony. Bóg jeden wie, co chce w ten sposó zyskać. Jest to najbardziej jałowy skrawek pustyni, jaki można sobi wyobrazić. A jednak Mussolini chce go mieć. Może dla chwały sweg imperium? Stara napoleońska śpiewka. — Skąd o tym wiesz? — Jake leżał wygodnie na kanapie. Nie p szampana. Nie lubił gazowanych win. — To moje zajęcie, bracie. Muszę wszystko wiedzieć. Potrafię wyczu pismo nosem, zanim chłopaki zorientują się, o co walczą. Duce łącz manifestacje pokojowe z przygotowaniami wojennymi. Inne potęgi — Francji ^Z^Lriewaika pojawia się Gareth Swales. ussolini nie musi kupować uzbrojenia, bo posiada karabiny, samoloty wszystko, czego trzeba, by wylądować w Erytrei. Jest już gotów, a stary tiopczyk ma kilka zabytkowych strzelb i mnóstwo mieczy. To powinien być ¦ótki pojedynek. Nie pijesz champers? — Wezmę sobie tuskera. Wracam za moment — Jake wstał i skierował g w stronę drzwi. Gareth potrząsnął głową ze smutkiem. — Masz podniebienie jak grzbiet krokodyla. Wolisz piwo od markowego ampana. Jake poszedł do baru, żeby zastanowić się nad swoją sytuacją i zaplanować sze działanie. Pochylony nad piwem szybko przemyślał to, co powiedział ,u Gareth. Próbował rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co fantazją. I jakich ów można się spodziewać. « Postanowił nie brać udziału w tym interesie. Zbyt wiele cierni rosło na tej ze. Chciał już wracać, by mimo wszystko sprzedać silniki na wyciskacze trzciny, kiedy nagle o jego decyzji zadecydował zwykły zbieg okoliczności. Obok Bartona stało przy barze dwóch młodych ludzi w garniturach, órzy wyglądali na urzędników bankowych. Każdy z wybraną dziewczyną, eścili je z roztargnieniem, rozmawiając podniesionymi głosami. Jake był >yt zajęty własnymi myślami, by śledzić tę konwersację, aż pewna nazwa zyciągnęła jego uwagę. — Słyszałeś, że „Anglo-Sugar" splajtował? — Nie wierzę. — Wiem to od przewodniczącego rady. Podobno mają pół miliona ugów. — To już trzecia wielka kompania, która padła w tym miesiącu. — Żyjemy w ciężkich czasach. Jake zgodził się z tym w duchu. Wlał piwo do szklanki, rzucił monetę na dę i skierował się z powrotem do gabinetu. „To rzeczywiście ciężkie asy" — pomyślał. Po raz drugi w ciągu kilku miesięcy dopadł go pech. Frachtowiec, którym przypłynął do Dar es-Salam jajco pierwszy mechanik, stał zajęty przez komornika prowadzącego postępowanie upadłościowe, laściciele statku narobili długów w Londynie i nie byli w stanie ich spłacić. Jake zszedł na ląd z całym swoim ziemskim dobytkiem w przewieszonym nuszony zrezygnować z sześciomiesięcznych Gh ldł k Śił kih ttkó Dlaczego muszą kupować broń u ciebie? Przecież mogą nabyć ta sprzęt bezpośrednio u producentów. *rw^l in i u t, ^ • o ,¦¦ • t~ •¦ mtynuując przerwaną rozmowę. — Liga Narodów ogłosiła embargo wobec Erytrei, Somalii i Etiopii ± jeżeK mam być szczery, Eti Gareth spoglądał przez okno na port. Światła zakotwiczonych statków igotały nisko nad ciemnymi wodami. Odwrócił się do Jake'a i mówił dalej, zredukowanie napięcia, ale oczywiście działa tylko na niekorzyść Afryki 22 ją pą ę Jeżeli mam być szczery, Etiopczycy są skłonni zapłacić około tysiąca ać nowy lakier, zamontować karabiny maszynowe na wieżyczkach. 23 10 — Słucham cię z wielką uwagą — Jake znów rozsiadł się na kanapie. — Mam kupca i karabiny vickers, bez których wozy nie przedstawi: żadnej wartości. Ty zaś masz same pojazdy i wiesz, jak je uruchomić. Jake dostrzegł w Swalesie innego człowieka. Gdzieś zniknęły wymuska maniery i arystokratyczny akcent. Teraz major mówił krótko i treściw a w jego oczach pojawiły się zbójeckie błyski. — Nigdy przedtem nie miałem partnera. Zawsze uważałem, że wszyst najlepiej zrobię sam. Miałem jednak okazję dobrze ci się przyjrzeć. Moglib; my spróbować. Co o tym sądzisz? — Jeżeli mnie zwodzisz, przypiekę ci jaja. Major roześmiał się ubawiony. — Wierzę, że naprawdę byś to zrobił! — zawołał. Przeszedł przez pok i wyciągnął rękę. — Proponuję, żebyśmy działali na równych prawa( Zadbasz o wozy i podzielimy się po połowie — powiedział. Jake uścisnął jego dłoń. — Po połowie — zgodził się. — Starczy na dziś. Zobaczmy, co porabiają panie. j Jake zasugerował Swalesowi, że jako równorzędny partner powinien uczestniczyć w naprawie silników i malowaniu pojazdów. Major pobli lekko i zapalił cygaro. — Posłuchaj, bracie. Nie traktujmy tego żartu o równym partnerstv iej współpracy zbyt dosłownie. Praca fizyczna nie jest w moim stylu. — Muszę więc wynająć robotników. — Bardzo proszę, nie żałuj sobie. Wynajmuj, co i kogo zechcesz. Gareth machnął cygarem we wspaniałomyślnym geście. — Muszę iść portu porozglądać się trochę. Kolację jem w budynku rządowym. CŁ nawiązać jakieś pożyteczne znajomości, rozumiesz? Następnego ranka Swales zjawił się w obozie pod drzewami mahoniów mi. Przyjechał rikszą, przytrzymując srebrne wiaderko wypełnione but karni tuskera. W obozowisku sześciu Murzynów pracowało pod nadzon Jake'a. Użyto farby szarej, charakterytycznej dla okrętów wojennych. Ti wehikuły zostały już pomalowane. Efekt był zdumiewający. Pojaz przeistoczyły się z niechlujnych wraków w groźnie wyglądające machi wojenne. — Na Jowisza! — krzyknął Gareth. — To nawet na mnie robi wrażeń Etiopczycy oszaleją z radości. — Przeszedł wzdłuż szeregu pojazd i zatrzymał się przy ostatnim. — Dlaczego nie wszystkie zostały pomalował — Wyjaśniałem ci. Tylko te trzy są na chodzie. — Posłuchaj, stary. Nie bądźmy tacy wymagający. Pochlap je troc farbą i zapakujemy wszystko razem. Nie udzielamy przecież gwarant 24 awda? — Uśmiechnął się promiennie i mrugnął do Jake'a. — Zanim dejdą reklamacje, nie będzie tu po nas śladu. Nie zdawał sobie sprawy, co to ambicja doskonałego rzemieślnika. Jake 'prężył pierś i poczerwieniał ze złości. Pół godziny później wciąż jeszcze dyskutowali. — Zdobyłem moją reputację na trzech oceanach i siedmiu morzach, więc ; oczekuj, że zaryzykuję ją dla kilku wraków! — wrzasnął Barton i kopnął iło jednego z krytykowanych pojazdów. — Nikt nigdy nie powie, że rzedaję złom. Gareth nauczył się już postępować z nowym przyjacielem. Wiedział, że ogłoby dojść do rękoczynów i niemal natychmiast zmienił postawę. — Słuchaj, bracie. Nie ma sensu tak krzyczeć. — Ja nie krzyczę! — wrzasnął Jake. — Oczywiście, że nie. Rozumiem twój punkt widzenia. W porządku, >kładnie tak samo myślałem. Udobruchany trochę Jake otworzył usta, by znów zaprotestować, ale nim ążył coś powiedzieć, Gareth wetknął mu między wargi długie, czarne garo. — Teraz zróbmy użytek z mózgów, dobrze? Powiedz mi, dlaczego te dwa zy nie pojadą, i co zrobić, żeby je do tego zmusić. Piętnaście minut później siedzieli pod markizą przy starym namiocie ke'a, pijąc zimnego tuskera. Swales zręcznie stworzył atmosferę przyjaciel- Gaźnik do bentleya? — Pokiwał w zamyśleniu głową. — Próbowałem u każdego możliwego dostawcy. Miejscowy agent tele-afował nawet do Kapsztadu i Nairobi. Będziemy musieli zamówić go Anglii. Potrwa to osiem tygodni, jeśli będziemy mieli szczęście. — Posłuchaj, stary. Nie zamierzam narażać się na los gorszy niż śmierć, e dla dobra wspólnej sprawy zrobimy tak... Ił ROZDZIAŁ IV Gubernator Tanganiki miał córkę, trzydziestodwuletnią starą Nie znalazła sobie męża mimo ogromnej fortuny ojca i tytułu rodowego. Gareth zerkał na nią z ukosa, starają się zrozumieć przyczynę tego s rzeczy. Pierwszy epitet, jaki przyszedł majorowi na myśl, brzmiał „kon wata", ale nie był on najtrafniejszym określeniem. Słowo „wielbłądowat . trafniej wyrażało typ jej urody. „Zamroczony dromader" — pomyśl chwytając pejfte uwielbienia spojrzenie, którym go obdarzyła. — To wspaniale, że pozwoliłaś mi wziąć samochód ojca — powiedzie Uśmiechnęła się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby pod ogromnym chalem. — Kupię taki sam po powrocie do domu. Gareth skręcił z utwardzonej drogi. Długa czarna limuzyna wjechała zakurzony i wyboisty szlak, prowadzący na północ wzdłuż wybrzeża, wśr palmowych gajów. Policjant rozpoznał chorągiewkę na przednim błotniku. Czerwono-niebi ko-złoty proporczyk z lwem i jednorożcem łopotał na wietrze. Policja stanął na baczność i zasalutował zamaszyście. Gareth dotknął niedbale ron kapelusza i odwrócił się do swej towarzyszki. Kobieta nie odrywała wzro od opalonej twarzy majora. Wpatrywała się w niego od chwili, gdy opuśł teren zabudowań rządowych. — Jest stąd wspaniały widok na kanał. Zatrzymajmy się na chwilę. Skinęła z zapałem głową. Zaniemówiła z wrażenia. Gareth był z te bardzo zadowolony, bo miała wysoki, piskliwy głos. Podstarzałe" dziewt spłonęło rumieńcem. „Ma ładne oczy" — wmawiał sobie Gareth. To znaczy, jeżeli kom podobają się gały wielbłąda. Wielkie, smutne, z długimi, bezbarwny rzęsami. Wolał jednak patrzeć jej w oczy, starając się unikać widoku zcb»ó „Mam nadzieję, że nie gryzie w tych momentach. Swoimi siekacza mogłaby zadać śmiertelne rany." Przez chwilę chciał zrezygnować, wyobraził sobie tysiąc funtów i odwaga powróciła. 26 Zahamował i rozejrzał się, w. którym miejscu zjechał z drogi. Cofnął mochód i ostrożnie wprowadził lśniącą limuzynę na małą polankę/ rośniętą paprociami i krzewami. Zewsząd otaczały ją majestatyczne palmy'' — Oto jesteśmy! — Zaciągnął ręczny hamulec i odwrócił się do swojej warzyszki. — Stąd też możesz zobaczyć kanał. Pochylił się lekko,