Wilbur Smith Gdy umilkną bębny Przełożył JACEK BUKSIŃSKI AMBER H i Tytuł oryginału CRYWOLF Ilustracja na okładce LARRY ROSTANT Redakcja merytoryczna EUGENIUSZ MELECH Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JADWIGA PILLER Copyright © Wilbur Smith 1976 For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-955-4 Dla mojej żony Danielle r i ROZDZIAŁ I JL/la Jake'a Bartona maszyny te były zawsze rodzaju żeńskiego. Kiedy zobaczył je po raz pierwszy, stojące rzędem pod ciemnozielonymi gałęziami drzew mango, nazwał je w myślach żelaznymi damami: były piękne, przebiegłe i podłe. Pięć maszyn górowało nad stertami zużytego i zbędnego sprzętu, który rząd Jego Królewskiej Mości wystawił na sprzedaż. Pomimo że rozpoczął się maj, najchłodniejszy okres pomiędzy monsunami, w ten bezchmurny poranek powietrze w Dar es-Salam było rozpalone jak w piecu hutniczym. Jake z ulgą schronił się w cieniu drzew i z bliska przyjrzał się żelaznym matronom. Rozglądał się po placu. Odniósł wrażenie, że tylko on interesuje się pięcioma pojazdami. Wielobarwny tłum buszował wśród stosów połamanych łopat i kilofów, rzędów poobijanych taczek i stert innego, trudnego do zidentyfikowania śmiecia. Poświecił całą uwagę wehikułom. Zdjął lekką tropikalną kurtkę i powiesił ją na gałęzi drzewa. Wyglądały jak zdeklasowane arystokratki. Ich ciężkie, wyzywające linie łagodziła wyblakła i porysowana farba oraz plamy rdzy. Z podłużnych owoców mango kapał dojrzały sok, pokrywając maszyny, oblepiał je także smar, który wyciekł ze starych przewodów i zmieszał się z kurzem, tworząc brzydkie smugi na karoseriach. Jake znał historię tego sprzętu, i kiedy położył obok małą torbę podróżną z narzędziami, zaczął przypominać sobie poszczególne fakty. Pięć cudów techniki wojskowej rdzewiało na gorącym wybrzeżu Tanganiki. Kadłuby i podwozia zostały wyprodukowane w fabrykach Schreinera. Wysokie nadwozia z otwartymi wieżyczkami dla karabinów maszynowych maxim wyglądały teraz jak twarze z pustymi oczodołami. Prostokątna pokrywa silnika z nierdzewnej stali miała rząd stalowych otworów, które można było zamykać, by osłonić chłodnicę przed ogniem nieprzyjaciela. Maszyny stały dumnie na metalowych kołach z mocnymi gumowymi oponami. Jake żałował, że właśnie on wymontuje silniki i skaże na śmierć niepotrzebne już konstrukcje. I '1 I i 1 i: Owe waleczne, żelazne damy, które w młodości ścigały przebiegłego niemieckiego dowódcę, von Lettow-Vorbecka, przez rozległe równiny i dzikie góry wschodniej Afryki, nie zasługiwały na podobne traktowanie. Gemie buszu głęboko porysowały farbę pięciu wozów pancernych. W niektórych miejscach ogień karabinów maszynowych pozostawił w stali wyraźne zagłębienia. To były wielkie dni, kiedy maszyny wkraczały do walki, wzniecając tumany kurzu. Przebijały się przez zasieki i wilcze doły, a ogień karabinów rozpędzał oddziały przerażonych Niemców. Później oryginalne silniki zostały zastąpione przez bentleye o pojemności sześciu i pół litra. Maszyny rozpoczęły długą służbę na posterunkach granicznych, ścigając złodziei bydła. Powoli marniały w rękach afrykańskich kierowców, aż trafiły na rządowy plac handlowy w upalny majowy dzień tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Jake wiedział jednak, że nawet najbardziej brutalne traktowanie nie mogło całkowicie zniszczyć silników. Podwinął rękawy niczym chirurg przed rozpoczęciem operacji. — Czy jesteście gotowe, czy nie, dziewczynki — mruknął — oto nadchodzi stary Jake. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Z trudem mieścił się w ciasnym wnętrzu wozu pancernego. Pracował w skupieniu, zapominając o niewygodach. Z uśmiechem pogwizdywał początkowe dźwięki Tiger Rag. Powtarzając je w kółko, mrużył oczy w półmroku kadłuba. Sprawdzał przepustnice, ustawienie zapłonu, przewody paliwowe, wiodące od tylnego zbiornika. Ich kurki znajdowały się pod siedzeniem kierowcy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wspiął się na wieżyczkę i zsunął się na ziemię. Otarł dłonią strużkę potu, która spłynęła na policzki z gęstych, kręconych, czarnych włosów. Po chwili otworzył maskę. — Wspaniale — szepnął, dostrzegając pod grubą warstwą kurzu zarysy silnika bentleya. Silne, kwadratowe dłonie Jake'a o grubych, mocnych palcach dotykały go niemal z czułością. — Te gnojki wymęczyły cię, kochanie — wyszeptał — ale sprawimy, że znów będziesz śpiewała tak pięknie, jak kiedyś. Obiecuję ci to. Wyciągnął miernik z miski olejowej i roztarł w palcach kroplę oleju. — Cholera — mruknął rozczarowany, czując brudny osad. Wcisnął zatyczkę z powrotem do otworu. Podłączył przewody i, oferując szylinga, skusił wałęsającego się w pobliżu Murzyna, by zakręcił korbą. Szybko przeszedł wzdłuż linii wozów bojowych, sprawdzając je, a gdy dotarł do ostatniego, wiedział, że z pewnością będzie mógł uruchomić trzy, a być może nawet cztery z nich. Jeden przypadek był beznadziejny. Przez pęknięcie w bloku silnika mógłby wjechać koń, a tłoki tkwiły w cylindrach tak mocno, że Jake z pomocnikiem nie mogli ruszyć ich z miejsca. Dwa wozy miały niekompletne gaźniki. Brakujące części można było 8 wymontować z wraku, ale i tak brakowało jednego gaźnika. Perspektywa szukania go w Dar es-Salam nie uśmiechała się Bartonowi. Mógł liczyć na trzy wozy. Po sto dziesięć funtów za sztukę, w sumie trzysta trzydzieści. Na części wyda około stu funtów i na czysto zarobi dwieście trzydzieści. Jake był w doskonałym humorze, gdy wręczał swemu afrykańskiemu pomocnikowi obiecanego szylinga. Dwieście trzydzieści funtów to kupa forsy w tych chudych latach. Spojrzenie na kieszonkowy zegarek upewniło Jake'a, że do rozpoczęcia licytacji pozostały jeszcze dwie godziny. Z niecierpliwością czekał na chwilę, kiedy będzie mógł zająć się bentleyami. Nie tylko dla pieniędzy. Po prostu lubił naprawiać samochody. Najbardziej obiecująco wyglądał środkowy wehikuł. Barton położył torbę na opancerzonym błotniku i wybrał odpowiedni klucz. Po chwili był już całkowicie pochłonięty pracą. Za pół godziny podniósł głowę, wytarł ręce w szmatę i zajął się przodem pojazdu. Napiął potężne muskuły prawego ramienia i równym rytmem zakręcił korbą. Po minucie puścił ją i otarł pot skrawkiem szmaty, która pozostawiła na policzkach tłuste ślady. — Poznałem się na twoim wrednym charakterze natychmiast, kiedy cię zobaczyłem — mruknął. — Teraz będziesz robić to, co ci każę, kochanie. Jeszcze raz ramiona i głowa Bartona zniknęły pod osłoną silnika. Przez następne dziesięć minut słychać było metaliczny brzęk klucza i monotonnie powtarzaną melodię Tiger Rag. Następnie Jake powrócił do korby. — Będziesz mi powolna, dziecinko, a nawet polubisz to. — Zakręcił jeszcze raz i silnik zakrztusił się, strzelając jak karabin. Korba szarpnęła się z taką siłą, że mogłaby wyrwać mu kciuk, gdyby trzymał ją niewłaściwie. — Jezu! — szepnął. — Prawdziwy diabeł. — Wdrapał się na wieżyczkę i zsunął się w dół do deski rozdzielczej, by znów nacisnąć starter. Przy następnej próbie silnik zaskoczył na wysokich obrotach, a potem wyrównał rytm, drżąc lekko. Jake wydostał się z wozu zlany potem, ale jego ciemnozielone oczy jaśniały z zadowolenia. — Moja śliczna! — krzyknął. — Moja mała ślicznotko! — Brawo! — rozległ się głos za jego plecami. Barton odwrócił się szybko. Zaabsorbowany pracą, zapomniał o całym świecie. Teraz poczuł się zakłopotany, jak gdyby ktoś podglądał go w ustronnym miejscu. Spojrzał na postać opartą swobodnie o pień drzewa. — Doprawdy mistrzowski pokaz techniki — powiedział nieznajomy. Samo brzmienie jego głosu wystarczyło, by Jake najeżył się cały. Człowiek ten mówił w sposób dystyngowany, z brytyjskim akcentem. Ubrany był w kremowy garnitur z tropiku i biało-brązowe buty. Na głowie miał biały słomkowy kapelusz z szerokim rondem, rzucającym cień na twarz. Jake zauważył przyjazny uśmiech, który świadczył, że nieznajomy łatwo zawiera znajomości. Był przystojny, miał szlachetne, regularne rysy. Jego twarz pasowała do głosu. Musiał podobać się kobietom. Mógł być wysokim urzędnikiem rządowym lub oficerem z garnizonu stacjonującego w Dar es-Salam. Pochodził z wyższych sfer, czego symbolem był wąski krawat w ukośne paski, którym Brytyjczycy informują o swoim wykształceniu i miejscu w hierarchii społecznej. — Nie potrzebował pan wiele czasu, by uruchomić silnik. — Mężczyzna oparł się wygodniej o drzewo. Rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Znów się uśmiechnął i teraz Jake wyraźnie dostrzegł w jego oczach kpinę. Źle go ocenił. To nie był jeden z angielskich fircyków. Jego złe oczy szydziły, przypominając spojrzenie wilka lub błysk noża w ciemnościach. — Pozostałe są również naprawione? — spytał. — Mylisz się, przyjacielu. — Barton czuł się skonsternowany. To absurdalne, że ten elegant interesuje się samochodami pancernymi. Cóż, pokazał mu, co są warte. — Tylko ten jeden dało się uruchomić, chociaż jest strasznie zaniedbany. Posłuchaj, jak stuka silnik. Sięgnął pod pokrywę i odłączył cewkę indukcyjną. Silnik ucichł. — Szmelc! —Jake splunął na ziemię obok przedniego koła. Zebrał swoje narzędzia, przewiesił kurtkę przez ramię, podniósł torbę i, nie patrząc na Anglika, ruszył wolno w kierunku bramy. — Nie bierzesz udziału w licytacji, bracie? — Obcy opuścił swoje miejsce przy mangowcu, podążając za Bartonem. — Nie — Jake starał się, aby jego głos zabrzmiał lekceważąco. — A pan? — Co miałbym robić z pięcioma zdezelowanymi wozami pancernymi? — Mężczyzna roześmiał się cicho. — Amerykanin? Z Teksasu? — Widział pan moją korespondencję? — Inżynier? — Staram się dokształcać. — Postawić ci jednego? — Lepiej daj mi na drinka. Spieszę się na pociąg. Nieznajomy roześmiał się przyjaźnie. — Pędź zatem, bracie — powiedział. Jake wyszedł pospiesznie przez bramę wprost na zakurzone, duszne ulice Dar es-Salam. Nie oglądał się. Chciał dać do zrozumienia, że definitywnie odchodzi. Zaraz za pierwszym rogiem, pięć minut drogi od złomowiska, znalazł bar. Piwo, które zamówił, było obrzydliwie ciepłe. Wypił je ze wstrętem. Przeczuwał, że zainteresowanie Anglika nie wynika z czystej ciekawości. Może trzeba będzie licytować powyżej dwudziestu funtów za maszynę. Jake wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki zniszczony portfel ze świńskiej skóry, w którym nosił swój cały majątek, i ostrożnie rozłożył na stole banknoty. Pięćset siedemnaście funtów brytyjskich, trzysta dwadzieścia siedem 10 dolarów amerykańskich i czterysta dziewięćdziesiąt południowoafrykańskich szylingów nie stanowiło fortuny, z którą liczyłby się elegancki Anglik. Jake wysuszył szklankę, otarł usta i spojrzał na zegarek. Do południa brakowało jeszcze pięciu minut. Major Gareth Swales zaniepokoił się, ale tak naprawdę nie był zaskoczony tym, że ów wysoki Amerykanin ponownie wchodzi na teren składowiska. Ten człowiek chciał przemknąć się cichaczem. Przypominał Jacka Dempseya, który wybiera się właśnie na herbatkę do starszych pań. Swales siedział w cieniu mangowców na odwróconej taczce. Rozłożył na niej jedwabną chustkę, aby nie pobrudzić garnituru. Zdjął słomkowy kapelusz. Starannie uczesane włosy lśniły lekko. Miały rzadko spotykaną barwę, coś pośredniego między złotem i czerwienią. Na skroniach było widać ślady siwizny. Wąsy miały ten sam kolor. Błękit oczu tworzył zaskakujący kontrast z karnacją opalonej na orzechowy brąz twarzy. Major obserwował Jake'a Bartona, idącego przez plac w kierunku ludzi stojących pod drzewami mango. Westchnął z rezygnacją i znów zaczął coś pisać na złożonej kopercie. Był definitywnie spłukany. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy ponosił same straty. Przechwycenie ładunku przez japońską kanonierkę na rzece Liao, kiedy za kilka godzin miał dostarczyć go chińskiemu dowódcy w Mukdenie i otrzymać zapłatę, pochłonęło kapitał zgromadzony przez dziesięć poprzednich lat. Musiał starać się ze wszystkich sił, by uratować przesyłkę, która znajdowała się w magazynie przy głównym doku portu w Dar es-Salam. Klienci mieli odebrać towar w ciągu dwunastu dni, a pięć wozów pancernych uatrakcyjniłoby transakcję. Tylko samolot byłby cenniejszy od broni pancernej. Kiedy Gareth zobaczył tego ranka zaniedbane, rozpadające się ze starości wozy, zlekceważył je całkowicie i już miał się odwrócić, gdy dostrzegł parę długich, muskularnych nóg sterczących spod maski jednego z pojazdów. Usłyszał melodię Tiger Rag. Co najmniej jedna maszyna była na chodzie. Kilka litrów farby, nowe karabiny maszynowe vickersa w wieżyczkach i wozy wyglądałyby jak nowe. Ręczył za to całym swoim kupieckim doświadczeniem. Zapali silnik i wystrzeli z karabinu, a stary książę natychmiast sięgnie do sakiewki. Był tylko jeden szkopuł. Ten przeklęty Jankes! Jednakże Gareth nie martwił się zbytnio. Facet wyglądał tak, jakby najbardziej interesowały go ceny piwa w barze. Aukcję prowadził maleńki sikh z brodą, w wielkim białym turbanie i czarnym garniturze. Siedział na wieżyczce najbliższego pojazdu jak jakiś czarny ptak. Jego głos rozbrzmiewał żałośnie, gdy zwracał się do słuchaczy, którzy patrzyli na niego obojętnym wzrokiem. — Proszę, panowie, kto da dziesięć funtów za każdy z tych wspaniałych pojazdów? Sikh podniósł głowę i wsłuchiwał się w szum gorącego wiatru. Nikt nie poruszył się, nikt nie rzekł ani słowa. 11 — Pięć funtów, dobrze? Dwa funty, panowie, to mniej niż pięćdziesiąt szylingów za te królewskie maszyny, wspaniałe, piękne... —Przerwał, spuścił wzrok, uniósł delikatne, brązowe dłonie do zafrasowanego czoła. — Panowie, podajcie mi cenę. — Jeden funt! — rozległ się głos brzmiący echem teksaskich stepów. Przez moment sikh nie poruszył się, wreszcie wolno podniósł głowę i spojrzał na Jake'a, górującego nad tłumem. — Funt? — wyszeptał ochryple. — Dwadzieścia szylingów za tak wspaniałą, piękną... — Potrząsnął posępnie głową. Nagle jego spojrzenie stało się bystre i uważne. — Zaproponowano jednego funta. Kto da więcej? Nikt nie przebije tej stawki? Jeden funt po raz pierwszy! Gareth Swales przesunął się do przodu. Tłum rozstępował się przed nim z respektem. — Dwa funty — powiedział Anglik spokojnie, ale jego głos zabrzmiał wyraźnie w panującej wokół ciszy. Jake zesztywniał. Odwrócił głowę i spojrzał na konkurenta, który pojawił się właśnie w pierwszym rzędzie. Gareth uśmiechnął się promiennie i uniósł rondo panamy, by lepiej widzieć Bartona. Sikh natychmiast wyczuł ich rywalizację. — Dwa po raz... — zaświergotał. — Pięć — przerwał mu Jake. — Dziesięć — mruknął Gareth. Poczuł nagły^ nie kontrolowany gniew. Znał dobrze to uczucie. Zawsze bezskutecznie starał się je opanować. Nadchodziło szaloną falą i zaćmiewało rozsądek. Tłum poruszył się z zadowoleniem, a wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę wysokiego Amerykanina. — Piętnaście — powiedział Jake, a głowy odwróciły się w kierunku szczupłego Anglika. Gareth skłonił się z wdziękiem. — Dwadzieścia! — krzyknął zachwycony sikh. — Zaoferowano dwadzieścia funtów! — I pięć! — W tym szaleństwie Barton pamiętał tylko o jednym. Ten Anglik nie może zabrać jego dziewczynek! Sikh zamrugał oczami gazeli. — Trzydzieści? — zapytał. Gareth wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął cygarem. Zaniepokoił się, bo jego zdaniem już dawno przekroczyli sumę osiągalną dla Jankesa. — I jeszcze pięć — powiedział grobowym głosem Jake. One należały do niego! Nawet gdyby miał wydać ostatniego szylinga, musi je mieć. — Czterdzieści! — Uśmiech Garetha nieco stężał. Swales zbliżał się do granic swoich możliwości. Należność za maszyny należało uregulować gotówką lub czekiem gwarantowanym. Major już dawno wyczerpał wszystkie dostępne źródła gotówki, a żaden z pracowników banku, który gwarantował czeki, nie zamierzał narażać na szwank swojej kariery. 12 — Czterdzieści pięć! — Głos Jake'a był twardy i nieustępliwy. Za szelką cenę musiał powstrzymać przeciwnika. — Pięćdziesiąt. — I pięć. — Sześćdziesiąt. — I jeszcze pięć. Dla Jake'a był to moment przełomowy. Od tej chwili zaczynał wyrzucać śniące szylingi w błoto. — Siedemdziesiąt! — ciągnął Gareth. To była granica jego możliwości, żalem porzucił nadzieję łatwego zdobycia wozów. Trzysta pięćdziesiąt untów stanowiło całą jego rezerwę. Dalej nie mógł już licytować. Zgoda, ta Iroga nie wiedzie do celu. Jest jednak jeszcze tuzin innych sposobów, by :dobyć maszyny. Książę dałby po tysiąc funtów za każdy wóz pancerny Gareth nie zamierzał rezygnować z powodu braku kilku nędznych setek. — Siedemdziesiąt pięć — powiedział Jake. Tłum zamruczał i wszystkie iczy skierowały się na Swalesa. — Szanowni panowie, kto da osiemdziesiąt? — zapytał sikh. Jego udział wynosił pięć procent. Gareth z żalem potrząsnął głową. — Nie, bracie. To była tylko gra. — Uśmiechnął się do Jake'a. — Może tobie te zabawki sprawią więcej radości — powiedział i odszedł w kierunku bramy. Nie należało teraz podchodzić do tego Amerykanina, który wściekał się ze złości. Najwyraźniej należał do ludzi, którzy dają upust emocjom, wymachując pięściami. Swales dawno już doszedł do wniosku, że tylko głupcy biją się, a mądrzy ludzie zaopatrują ich w środki do prowadzenia walki. Oczywiście z zyskiem. \ ' >' I ROZDZIAŁ II wypo- leniem Minęły trzy dni, zanim Jake Barton znów spotkał Anglika. Przez ten czas odholował pięć żelaznych dam na przedmieścia, gdzie wśród mahonio wych drzew, na brzegu małego strumienia, założył obóz. Za pomocą bloku i lin, umocowanych do gałęzi mahoniowca, silniki i pracował nad nimi do późnej nocy przy zapalonej lampie sztormowej Czule przemawiał do maszyn, wymieniając i dopasowując brakującej i zużyte częśd: inne wykuwał nad koksownikiem. Pogwizdując bezustannie i przeklinając, podł się, kombinował, aż nareszde po południu trzedego dnia uruchomił trzy bentleye. Ustawione na drewnianych klockach, odzyskały swoją młodość. Gareth Swales przybył do obozu Jake'a w senne, leniwe popołudnie Przyjechał rikszą półnagiego, spoconego Murzyna, półleżąc niczym ożywający leopard na wyśdelanym siedzieniu. Wyglądał wytwornie w idealnie skrojonym ubraniu. Jake podniósł głowę znad silnika, który regulował. Był rozebrany do pasa, a ręce miał wybrudzone aż po łokde. Spocone ramiona i piersi błyszczały jak naoliwione. — Niech d nie przyjdzie na myśl zatrzymać się u mnie — powiedział miękko. — Po prostu jedź sobie dalej tą drogą, przyjadelu. Gareth uśmiechnął się ujmująco i pokazał blaszany kubełek, z którego wystawały butelki piwa tusker. — Proponuję pokój, brade — powiedział. Jake miał tak wyschnięte gardło, że przez moment nie mógł z siebie głosu. — Prezent. I żadnych numerów? W ostatnich trzech dniach niewiele pił, pracując dężko w klimade. I żaden z napojów nie był też jasnozłodsty, musujący i schłodzony Oczy Jake'a niemal wylazły z orbit na widok butelek. Intruz wysiadł z rikszy i zbliżył się z wiaderkiem pod pachą. — Major Gareth Swales. — Wydągnął rękę na powitanie. 14 — Jake Barton — odpowiedział Jake, wdąż wpatrując się w wiaderko. Dwadzieścia minut później siedział w żelaznej wannie, ustawionej pod aahoniowcami, z butelką tuskera w zasięgu ręki. Pogwizdywał z zadowole-liem, rozprowadzając spienione mydło po ramionach i mocno owłosionej datce piersiowej. — Problem w tym, że zaczęliśmy ten marsz niewłaściwą nogą — wyjaśnił jareth, podągąjąc z butelki. Robił to tak wdzięcznie, jakby sączył dom >erignon z kryształowego kieliszka. Siedział wygodnie na płódennym urzesełku pod rozwieszoną plandeką. — Przyjadelu, za chwilę poczujesz tę nogę na swoim tyłku. —W groźbie ake'a nie było złośd. — Rozumiem, co czułeś — dągnął Gareth — ale zapewniałeś mnie, że de bierzesz udziału w licytacji. Gdybyś powiedział prawdę, moglibyśmy ojść do porozumienia. Jake sięgnął namydloną ręką po butelkę. Po dwóch łykach westchnął czknął dcho. — Na zdrowie — powiedział uprzejmie Gareth i kontynuował: — Gdy wydągnąłylko zrozumiałem, że licytujesz na serio, wycofałem się. Pomyślałem, że aożemy później, dobić korzystnego targu. I dlatego tu jestem, piję z tobą iwo i dogadujemy się. > — Ty się dogadujesz. Ja tylko słucham — uśdślił Jake. — Mniej więcej — Gareth wyjął pudełko z cygarami, wybrał jedno wetknął je miedzy wargi Jake'a. — Masz kupca na te wozy, prawda? — Cały zamieniam się w słuch. — Amerykanin wydmuchnął z zadowo-kłąb dymu. — Z pewnośdą już uzgodniłeś cenę. Jestem przygotowany, żeby ją przebić. Jake wyjął z ust cygaro i po raz pierwszy spojrzał na Garetha z szacunkiem. — Chcesz wszystkie pięć maszyn w ich obecnym stanie? — Tak. — A jeżeli d powiem, że tylko trzy są na chodzie, a reszta to szmelc? — To nie wpłynie na moją ofertę. Barton wysuszył butelkę do dna. Gareth otworzył następną i włożył mu ą do ręki. Jake intensywnie rozmyślał nad propozycją. Miał umowę z pewną wydobyć angielsko-tanzańską kompanią cukrowniczą na dostawę wydskaczy do trzdny cukrowej o napędzie benzynowym po sto dziesięć funtów za sztukę. Z piędu wozów mógłby zmontować trzy maszyny, co dałoby mu w sumie trzysta tropikalnym trzydzieśd funtów. Mniej niż zapładł na licytacji... Oferta Anglika obejmowała wszystkie pięć pojazdów po cenie do uzgodnienia. — Miałem z nimi mnóstwo roboty. — Jake zaczął urabiać klienta^ — Widzę. 15 i f t ii'1 i \ — Sto pięćdziesiąt za każdy wóz. Razem siedemset pięćdziesiąt. — Mógłbyś wymienić silniki i doprowadzić je do porządku. — Jasne. — Załatwione—powiedział Gareth. — Wiedziałem, że się dogadamy. -Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. — Zaraz sporządzę ak sprzedaży — Swales wydągnął książeczkę czekową — i dam d czek na cał kwotę. . — Dasz mi... co? — Uśmiech zniknął z twarzy Jake'a. — Czek imienny banku „Coutts of Piccadilly". Gareth rzeczywiście posiadał rachunek bieżący w tym banku. Zgodni z ostatnim raportem przekroczył konto o osiemnaście funtów i dwadzieśd trzy pensy. Dyrektor przysłał kłopotliwemu klientowi ostry list napisan czerwonym atramentem. — Bezpieczny jak „Bank of England". — Gareth pomachał książeczki czekową. Miną tezy tygodnie, zanim czek trafi do Londynu. W tym czasi on sam będzie już w drodze do Madrytu. Zapowiadał się zyskowny interesik — Zabawna rzecz z tymi czekami. — Jake wyjął cygaro z ust. — Boję si ich. Jeśli nie stanowi to dla dębie różnicy, wolę gotówkę. Gareth umilkł. A jednak nie będzie to taka prosta sprawa. — Mój Boże! — powiedział. — Możemy wyjaśnić to w jednej chwili. — Nie ma pośpiechu. Poczekam do jutra w południe. To termin dostaw; uzgodniony z pierwszym klientem. Jeśli będziesz tu wcześniej z pieniędzmi wszystkie maszyny są twoje. — Jake gwałtownie wyszedł z wody, biorą ręcznik od czarnego służącego. — Gdzie zamierzasz jeść obiad? — spytał Gareth. — Chyba Adou ugotował jakąś zupę. — Może będziesz moim gośriem w „Royalu"? — Postawiłeś mi piwo, więc dlaczego nie miałbym również zjeść za twój pieniądze? — zapytał rozsądnie Jake. Sala restauracyjna hotelu „Royal" miała wysokie sklepienie i okni szczelnie zasłonięte przed insektami. Elektryczne wentylatory, umocowam pod sufitem, leniwie poruszały się w gorącym, wilgotnym powietrzu stwarzając pozory chłodu. Gareth Swales był znakomitym gospodarzem Miał nieodparty urok, a bogaty wybór dań i win wprowadził Jake'a w tal znakomity nastrój, że zaśmiewali się razem jak starzy przyjadele, z zachwyten odkrywając wspólnych znajomych — głównie barmanów i szefów burdel w różnych częśdach świata. Obaj mieli podobne doświadczenie żydowe. Gareth robił interesy z przywódcą rewolucji w Wenezueli w tym samyn czasie, gdy Jake pracował w tym kraju przy budowie kold. Barton by głównym inżynierem chińskiego towarzystwa żeglugowego „Blake liae" kiedy Gareth nawiązywał kontakty z chińskimi komunistami na Żółtej Rzece Obaj przebywali w tym samym czasie we Francji. Pewnego dnia po< 16 Amiens niemieckie karabiny maszynowe przyspieszyły. awans Swalesa. Z najmłodszego oficera w riągu zaledwie sześciu godzin awansował na majora. Jake znajdował się sześć kilometrów dalej. Oddelegowano go z amerykańskiej Trzedej Armii do Królewskiego Pułku Czołgów. Odkryli, że są prawie w tym samym wieku, tuż przed czterdziestką. Mieli wiele doświadczenia, nabytego podczas wieloletnich wędrówek. Odnaleźli w sobie ten sam niepokój, który wdąż popychał ich do nowych przygód, nie pozwalając pozostawać dłużej w jednynumiejscu ani oddawać się przez całe żyde temu samemu zajędu. Nie posiadali rodziny ani majątku, więc chętnie podejmowali nowe wyzwania, by następnie porzudć wszystko bez żalu. Zawsze parli naprzód, nie oglądając się. Gdy poznali swoje dzieje, poczuli do siebie wzajemny szacunek. W połowie obiadu całkiem się już zaprzyjaźnili, ale nie oznaczało to, że Jake był skłonny przyjąć czek, a Gareth zrezygnował ze zdobyda wozów. Wreszde Anglik wysączył ostatnie krople koniaku i spojrzał na zegarek. — Dziewiąta. Za wcześnie do łóżka. Co robimy? — Madame Cedle ma dwie nowe dziewczyny. Przypłynęły statkiem pocztowym — zasugerował Jake. Gareth szybko odrzudł ten pomysł. — Może później, nie od razu po obiedzie. Miałbym zgagę. Nie chdałbyś przypadkiem pograć w karty? Jest tu przyzwoity klub. — Nie wpuszczą mnie. Nie jestem członkiem. — Mam rekomendację klubu londyńskiego. Wprowadzę dę. Przez półtorej godziny Jake deszył się grą. Zazwyczaj grywał w mniej ekskluzywnych miejscach — w pokoju za barem, na odwróconej skrzynce po owocach w kotłowni albo w portowych magazynach. Teraz siedział w dchym pokoju z atłasowymi zasłonami i boazerią z demnego drzewa. Na ścianach wisiały obrazy i myśliwskie trofea — łby lwów z kosmatymi grzywami i głowy bawole, smętnie pochylające wielkie rogi. Zwierzęta zdawały się spoglądać na graczy szklanymi oczami. Od stołów bilardowych dobiegał dyskretny stukot kul z kośd słoniowej. Sześdu mężczyzn pochylało się kolejno nad zielonym suknem. Przy trzech stolikach do brydża słychać było licytację, prowadzoną kulturalnym językiem brytyjskich sfer. Gracze przypominali Bartonowi pingwiny, gdyż nosili białe koszule i czarne muchy. Pomiędzy stołami biegali dcho bosi kelnerzy, ubrani w fezy i sięgające kostek białe szaty, niczym kapłani jakiejś starożytnej religii. Roznosili tace z kryształowymi kieliszkami. Był tu tylko jeden stół do pokera — wielka konstrukcja z drzewa tekowego. Miedziane popielniczki zostały wtopione w drewno. Stół miał na szklanki. Leżały na nim kolorowe żetony z kośd słoniowej, graczy tyko Jake nie miał na sobie stroju wieczorowego. ^*.w\» 1 Obok Bartona siedział brytyjski par polujący w Afryce. Niedawm powrócił z interioru, gdzie zawodowy myśliwy, trzymając w pogotown karabin, czekał, aż gość położy pokotem stado bawołów, lwów lub nosoroż ców. Prawe oko arystokraty drgało nerwowo za każdym razem, gdy dostawa lepszą kartę. Pomimo to wygrywał. Bartonowi też wiodło się nieźle. Następnym graczem był plantator kawy o mocno opalonej pokryte zmarszczkami twarzy, który syczał mimowolnie, gdy otrzymywał kór kombinację. Po prawej stronie Jake'a siedział stary urzędnik. Miał rzadkie włosy, a jego twarz pokrywały ślady po ospie. Pocił się mocno, kiedy spodziewał się zgarnąć pulę. Nadzieja ta rzadko się spełniała. Przez godzinę ostrożnej gry Jake wzbogacił się o ponad sto funtów. i zadowolony z siebie obserwował nowego przyjaciela. Gareth Swales rozmawiał jak równy z równym z angielskim parem, by protekcjonalnie uprzejmy dla plantatora i współczuł urzędnikowi, że ni< dopisywało mu szczęście. Ani nie wygrywał, ani nie przegrywał znaczącycł kwot. Operował kartami z imponującą zręcznością. Długimi, smukłym palcami tasował je błyskawicznie. Jake obserwował dyskretnie, jak majoi ;orsy Swales rozdaje. Gdyby chciał oszukiwać, nawet mający niezwykle wyrobiony zmysł dotyku musiałby zerkać na karty. A Garefh nigdy nie patrzył na ręce Bawił się kartami i gawędził. Jake zaczął się rozluźniać. Plantator dał mu cztery damy i szóstkę kier. Urzędnik podwyższył stawkę alusiowi, do dwudziestu funtów, westchnął i mruknął coś ponuro, przesuwając żetony do puli. Jake zgarnął je i ustawił starannie przed sobą. — Weźmy nową talię. — Gareth uśmiechnął się, przywołując gestem obsługę. — Może to przełamie waszą złą passę. Major obejrzał pieczęć na nowej paczce, rozerwał ją i rozłożył karty z rysunkami rowerów na odwrocie, wyciągnął dżokery i zaczął tasować opowiadając jednocześnie zabawną, obsceniczną dykteryjkę o biskupie który omyłkowo wszedł do ustronnego pomieszczenia dla pań na stacji Charing Cross. Zajęło to minutę czy dwie i wśród głośnego śmiechu Gareth ° przystąpił do rozdawania kart, rzucając je na zielone sukno tak, że ułożyły się zgrabnie przed każdym z graczy. Tylko Jake spostrzegł, iż podczas tasowania Gareth przytrzymywał karty i błyskawicznie w nie zaglądał. Baron spojrzał na swój sekwens, śmiejąc się rubasznie. Śmiech zamarł mu )0 na ustach, a powieki zaczęły mrugać nerwowo. Po drugiej stronie stołu rozległ się głośny świst. Plantator złożył szybko karty i nakrył je dłońmi Twarz urzędnika błyszczała niczym wypolerowana kość słoniowa, a strużka potu spłynęła z jego włosów na nos, a potem na koszulę. Jake rozłożył karty. Miał trzy damy. Westchnął i zaczął opowiadać swoją historyjkę. — Kiedy byłem pierwszym mechanikiem na starej łajbie „Hervest Maid'*, w Kowloon kapitan przyprowadził na pokład jednego dupka i siedliśmy do gry. Stawki wciąż rosły i zaraz po północy ten przyjemniaczek rozdał cholerną kartę. 18 Wydawało się, że nikt nie słucha. Wszyscy byli zbyt zaabsorbowani łasnymi kartami. — Kapitan miał karetę króli, ja waletów, a lekarz okrętowy dziewiątek. Jake ułożył damy w ręku i przerwał opowieść, kiedy Gareth dawał rzędnikowi dwie karty. — Laluś dobrał jedną kartę i rozpoczęła się szaleńcza licytacja. Stawialiś-ly wszystko, co mieliśmy. Dzięki, przyjacielu, dla mnie też dwie. Gareth pchnął przez stół dwie karty. — Jak mówiłem, stawialiśmy wszystko do ostatniego pensa. Wszedłem a tysiąc dolców... Z trudem powstrzymał uśmiech. Wszystkie damy były razem. Z kart na niego cztery księżniczki. — Podpisaliśmy weksle, zastawiliśmy nasze pensje, a laluś wciąż do-rzymywał nam kroku. Gareth wręczył arystokracie kartę i sam dobrał jedną. Słuchali opowia-ania spoglądając to na Jake'a, to na własne karty. — Kiedy doszło do sprawdzania, na stole leżała sięgająca sufitu góra Dupek przebił nas prostym sekwensem. Miał trefle, od trójki do semki. Potrzebowaliśmy z kapitanem dwunastu godzin, żeby otrząsnąć się szoku. Doszliśmy do wniosku, że szansa na zwycięstwo w tym rozdaniu yła jak szesnaście milionów do jednego. Wszystko przemawiało przeciw więc zaczęliśmy go szukać. Znaleźliśmy go w hotelu, kiedy ivydawał wygrane od nas pieniądze. Przygotowywaliśmy się do wyjścia / morze, ale nasze kotły były jeszcze zimne. Posadziliśmy dupka na jednym nich i rozpaliliśmy ogień. Musieliśmy go, rzecz jasna, przywiązać. Po kilku odzinach jego tyłek przypiekł się jak kasztan. — O Boże! — powiedział par. — To okropne. — Rzeczywiście — zgodził się Jake. — Strasznie śmierdziało. Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy czuli, że zaraz coś się stanie. Izucono oskarżenie, ale większość uczestników gry nie była pewna, co chodzi. Trzymali karty niczym tarcze, spoglądając podejrzliwie. Atmosfera była tak napięta, że ogarnęła całą salę. Przy innych stołach także przerwano grę. — Panowie — Gareth przemówił chrapliwym głosem, który rozniósł się całej sali — pan Barton próbuje nam zasugerować, iż ktoś tu oszukuje. To słowo szokowało i groziło niebywałymi konsekwencjami. Oszukiwać klubie! Boże, lepiej już być posądzonym o zwyczajne morderstwo! — Jestem zmuszony zgodzić się z panem Bartonem. — Zimne jak lód oczy majora zapłonęły gniewem, gdy odwrócił się w stronę zdezorientowanego złonka Izby Lordów. — Byłby pan uprzejmy poinformować nas, ile pan wygrał? — Głos jaretha zabrzmiał niczym świst bata. Par spoglądał z niedowierzaniem, twarz mu purpurowiała, aż wreszcie zakrzykną), krztusząc się z wściekłości: — Jak pan śmie! — Podniósł się bez tchu, kipiąc gniewem. w 19 — Uważałem na niego! — zawołał Gareth i przewrócił ciężki stół jednyn pchnięciem. Blat przygniótł plantatora i urzędnika. Żetony i karty wymiesza się tak dokładnie, że już nikt nie mógłby sprawdzić, co rozdał Swales. Major pochylił się nad graczami i boleśnie uszczypnął para w lewe uch — Oszukiwałeś! Przyłapałem cię! Arystokrata ryknął jak rozjuszony byk i zamachnął się ciężką waząi Gareth zrobił unik i naczynie trafiło między oczy sekretarza klubu, którj spieszył z interwencją. Zapanował chaos. Inni gracze rzucili się mu na pomo Jake próbował dotrzeć do Swalesa przez tłum skłębionych ciał. — To ty! — krzyknął, gniewnie zaciskając pięści. W sali znajdowało się czterdzieści osób. Tylko jedna nie nosiła garnituru który dowodziłby jej przynależności społecznej. Gniew tłumu zwrócił się więc przeciw Bartonowi. — Uważaj na plecy, stary! — Gareth ostrzegł Jake'a przyjacielsko, kied ten złapał go za klapy marynarki. Barton stanął naprzeciw tłumu rozwścieczonych członków klubu. Dosięgłj ich ciosy przeznaczone dla Swalesa. Dwóch mężczyzn upadło, ale reszt tłoczyła się nadal. — Walcz! — Gareth wesoło zachęcił przyjaciela. — Niech będzi przeklęty, kto pierwszy krzyknie „dość!". —:' W jakiś magiczny sposót w rękach majora pojawił się kij bilardowy. Jake był już prawie niewidoczny pod falującą stertą czarnych garniturów. Trzech napastników siedziało mv| na plecach, dwóch uczepiło się jego nóg, a jeden trzymał go za ramiona. 1 — To nie ja, głupcy! — Próbował wskazać Garetha, ale obie ręce miaj unieruchomione. — Racja — przyznał Swales — ty oszuście! — Trzymając kij w ręku z niezwykłą wprawą zaczął uderzać nim boleśnie eleganckich dżentelmenów, Przewrócili się, a uwolniony Jake odwrócił się znów do Garetha. — Słuchaj! — wrzasnął, podchodząc bliżej. — Właśnie! — Major skinął głową. Dźwięk policyjnych syren rozlegał sii coraz wyraźniej, a za podwójnymi drzwiami zamajaczyły postacie w mun durach. — Na Jowisza, gliny! — zawołał major. — Powinniśmy się zmyć. Za mną, stary! — Kilkoma wprawnymi ruchami kija wybił szybę w okniej i wyskoczył do ciemnego ogrodu. ROZDZIAŁ III J ake kroczył szybko ciemną ścieżką w kierunku swojego obozowiska strumieniem. Groźne okrzyki i wycie syren policyjnych dawno ilkły. Jego oburzenie też już minęło. Zachichotał na wspomnienie rpurowej twarzy para i jego wybałuszonych z zaskoczenia oczu. Gdzieś ciemności rozległo się rytmiczne skrzypienie resorów rikszy i odgłos sych stóp. Nie odwracając głowy, Barton odgadł, kto nadjeżdża. — Myślałem, że cię zgubiłem — zauważył swobodnie Gareth, wyciągnięty miękkich poduszkach. Jego szlachetne rysy były widoczne w blasku zącego się cygara. - Pędziłeś niczym chart za suką. Fantastyczna szybkość! Jake nie odpowiedział. — Nie masz chyba zamiaru iść spać? — Riksza zrównała się z nim. — amy jeszcze całą noc przed sobą. Kto wie, jakie fascynujące przygody nas (fikają. Jake z trudem zachował powagę, ale nie zwolnił kroku. — Co sądzisz o madame Cecile? — spytał Gareth. — Tak bardzo zależy ci na tych wozach? — Sprawiasz mi przykrość, posądzając mnie o tak ohydny materializm. -- Kto płaci? — Jesteś moim gościem. — Dobrze. Postawiłeś mi obiad, więc dlaczego mam teraz odmówić? — idszedł do rikszy. - Przesuń się — powiedział. Rikszarz zawrócił i ruszył w stronę miasta. Gareth wetknął w usta Jake'a we cygaro. Jakie karty sobie dałeś — spytał Barton, wydmuchując aromatyczny m. — Cztery asy? Sekwens? — Jestem urażony tymi insynuacjami, sir. Zignoruję więc to pytanie. Jechali dalej w milczeniu, aż po jakimś czasie Gareth zapytał: — Chyba jednak nie upiekliście wtedy tego biedaka, prawda? — Nie — odparł Jake — ale to całkiem niezła historia, 21 Dojechali do lokalu madame Cecile, dyskretnie ukrytego w ogrodzony] parku. Gareth położył rękę na kołatce. / — Wiesz co? Niech mnie diabli, jeśli nie jestem ci winien przeprosin. Ź cię oceniłem. Była kupa śmiechu. — Chyba mogę być z tobą szczery... "¦— Nie wiem, czy zniosę ten szok. - klepnął Jake'a w ramię. — A więc to na mój koszt, zgoda, co? Uśmiechnęli się do siebie. Maje i Madame Cecile była wysoka i wiotka jak zapałka. Nosiła wielokrot łataną, długą suknię w nieokreślonym ciemnym kolorze, którą zamiatE podłogę. Włosy miała uczesane w wielki kok. Wyrażała się pedantyc i surowo. — Majorze Swales, to dla mnie wielka przyjemność — rzekła, wpuszczają gości. — Panie Barton, dawno pana nie widzieliśmy. Obawiałam się, wyjechał pan z miasta. — Proszę nam podać butelkę champers,./moja droga. Czy ma par jeszcze rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci? — Oczywiście, majorze. — Przed spotkaniem z panienkami chcielibyśmy porozmawiać na osot ności. Czy pani gabinet jest wolny? Gareth usadowił się wygodnie w dużym skórzanym fotelu, z kieliszkiei szampana w jednej ręce i cygarem w drugiej. — Duce wyciąga tu swoje szpony. Bóg jeden wie, co chce w ten sposó zyskać. Jest to najbardziej jałowy skrawek pustyni, jaki można sobi wyobrazić. A jednak Mussolini chce go mieć. Może dla chwały sweg imperium? Stara napoleońska śpiewka. — Skąd o tym wiesz? — Jake leżał wygodnie na kanapie. Nie p szampana. Nie lubił gazowanych win. — To moje zajęcie, bracie. Muszę wszystko wiedzieć. Potrafię wyczu pismo nosem, zanim chłopaki zorientują się, o co walczą. Duce łącz manifestacje pokojowe z przygotowaniami wojennymi. Inne potęgi — Francji ^Z^Lriewaika pojawia się Gareth Swales. ussolini nie musi kupować uzbrojenia, bo posiada karabiny, samoloty wszystko, czego trzeba, by wylądować w Erytrei. Jest już gotów, a stary tiopczyk ma kilka zabytkowych strzelb i mnóstwo mieczy. To powinien być ¦ótki pojedynek. Nie pijesz champers? — Wezmę sobie tuskera. Wracam za moment — Jake wstał i skierował g w stronę drzwi. Gareth potrząsnął głową ze smutkiem. — Masz podniebienie jak grzbiet krokodyla. Wolisz piwo od markowego ampana. Jake poszedł do baru, żeby zastanowić się nad swoją sytuacją i zaplanować sze działanie. Pochylony nad piwem szybko przemyślał to, co powiedział ,u Gareth. Próbował rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co fantazją. I jakich ów można się spodziewać. « Postanowił nie brać udziału w tym interesie. Zbyt wiele cierni rosło na tej ze. Chciał już wracać, by mimo wszystko sprzedać silniki na wyciskacze trzciny, kiedy nagle o jego decyzji zadecydował zwykły zbieg okoliczności. Obok Bartona stało przy barze dwóch młodych ludzi w garniturach, órzy wyglądali na urzędników bankowych. Każdy z wybraną dziewczyną, eścili je z roztargnieniem, rozmawiając podniesionymi głosami. Jake był >yt zajęty własnymi myślami, by śledzić tę konwersację, aż pewna nazwa zyciągnęła jego uwagę. — Słyszałeś, że „Anglo-Sugar" splajtował? — Nie wierzę. — Wiem to od przewodniczącego rady. Podobno mają pół miliona ugów. — To już trzecia wielka kompania, która padła w tym miesiącu. — Żyjemy w ciężkich czasach. Jake zgodził się z tym w duchu. Wlał piwo do szklanki, rzucił monetę na dę i skierował się z powrotem do gabinetu. „To rzeczywiście ciężkie asy" — pomyślał. Po raz drugi w ciągu kilku miesięcy dopadł go pech. Frachtowiec, którym przypłynął do Dar es-Salam jajco pierwszy mechanik, stał zajęty przez komornika prowadzącego postępowanie upadłościowe, laściciele statku narobili długów w Londynie i nie byli w stanie ich spłacić. Jake zszedł na ląd z całym swoim ziemskim dobytkiem w przewieszonym nuszony zrezygnować z sześciomiesięcznych Gh ldł k Śił kih ttkó Dlaczego muszą kupować broń u ciebie? Przecież mogą nabyć ta sprzęt bezpośrednio u producentów. *rw^l in i u t, ^ • o ,¦¦ • t~ •¦ mtynuując przerwaną rozmowę. — Liga Narodów ogłosiła embargo wobec Erytrei, Somalii i Etiopii ± jeżeK mam być szczery, Eti Gareth spoglądał przez okno na port. Światła zakotwiczonych statków igotały nisko nad ciemnymi wodami. Odwrócił się do Jake'a i mówił dalej, zredukowanie napięcia, ale oczywiście działa tylko na niekorzyść Afryki 22 ją pą ę Jeżeli mam być szczery, Etiopczycy są skłonni zapłacić około tysiąca ać nowy lakier, zamontować karabiny maszynowe na wieżyczkach. 23 10 — Słucham cię z wielką uwagą — Jake znów rozsiadł się na kanapie. — Mam kupca i karabiny vickers, bez których wozy nie przedstawi: żadnej wartości. Ty zaś masz same pojazdy i wiesz, jak je uruchomić. Jake dostrzegł w Swalesie innego człowieka. Gdzieś zniknęły wymuska maniery i arystokratyczny akcent. Teraz major mówił krótko i treściw a w jego oczach pojawiły się zbójeckie błyski. — Nigdy przedtem nie miałem partnera. Zawsze uważałem, że wszyst najlepiej zrobię sam. Miałem jednak okazję dobrze ci się przyjrzeć. Moglib; my spróbować. Co o tym sądzisz? — Jeżeli mnie zwodzisz, przypiekę ci jaja. Major roześmiał się ubawiony. — Wierzę, że naprawdę byś to zrobił! — zawołał. Przeszedł przez pok i wyciągnął rękę. — Proponuję, żebyśmy działali na równych prawa( Zadbasz o wozy i podzielimy się po połowie — powiedział. Jake uścisnął jego dłoń. — Po połowie — zgodził się. — Starczy na dziś. Zobaczmy, co porabiają panie. j Jake zasugerował Swalesowi, że jako równorzędny partner powinien uczestniczyć w naprawie silników i malowaniu pojazdów. Major pobli lekko i zapalił cygaro. — Posłuchaj, bracie. Nie traktujmy tego żartu o równym partnerstv iej współpracy zbyt dosłownie. Praca fizyczna nie jest w moim stylu. — Muszę więc wynająć robotników. — Bardzo proszę, nie żałuj sobie. Wynajmuj, co i kogo zechcesz. Gareth machnął cygarem we wspaniałomyślnym geście. — Muszę iść portu porozglądać się trochę. Kolację jem w budynku rządowym. CŁ nawiązać jakieś pożyteczne znajomości, rozumiesz? Następnego ranka Swales zjawił się w obozie pod drzewami mahoniów mi. Przyjechał rikszą, przytrzymując srebrne wiaderko wypełnione but karni tuskera. W obozowisku sześciu Murzynów pracowało pod nadzon Jake'a. Użyto farby szarej, charakterytycznej dla okrętów wojennych. Ti wehikuły zostały już pomalowane. Efekt był zdumiewający. Pojaz przeistoczyły się z niechlujnych wraków w groźnie wyglądające machi wojenne. — Na Jowisza! — krzyknął Gareth. — To nawet na mnie robi wrażeń Etiopczycy oszaleją z radości. — Przeszedł wzdłuż szeregu pojazd i zatrzymał się przy ostatnim. — Dlaczego nie wszystkie zostały pomalował — Wyjaśniałem ci. Tylko te trzy są na chodzie. — Posłuchaj, stary. Nie bądźmy tacy wymagający. Pochlap je troc farbą i zapakujemy wszystko razem. Nie udzielamy przecież gwarant 24 awda? — Uśmiechnął się promiennie i mrugnął do Jake'a. — Zanim dejdą reklamacje, nie będzie tu po nas śladu. Nie zdawał sobie sprawy, co to ambicja doskonałego rzemieślnika. Jake 'prężył pierś i poczerwieniał ze złości. Pół godziny później wciąż jeszcze dyskutowali. — Zdobyłem moją reputację na trzech oceanach i siedmiu morzach, więc ; oczekuj, że zaryzykuję ją dla kilku wraków! — wrzasnął Barton i kopnął iło jednego z krytykowanych pojazdów. — Nikt nigdy nie powie, że rzedaję złom. Gareth nauczył się już postępować z nowym przyjacielem. Wiedział, że ogłoby dojść do rękoczynów i niemal natychmiast zmienił postawę. — Słuchaj, bracie. Nie ma sensu tak krzyczeć. — Ja nie krzyczę! — wrzasnął Jake. — Oczywiście, że nie. Rozumiem twój punkt widzenia. W porządku, >kładnie tak samo myślałem. Udobruchany trochę Jake otworzył usta, by znów zaprotestować, ale nim ążył coś powiedzieć, Gareth wetknął mu między wargi długie, czarne garo. — Teraz zróbmy użytek z mózgów, dobrze? Powiedz mi, dlaczego te dwa zy nie pojadą, i co zrobić, żeby je do tego zmusić. Piętnaście minut później siedzieli pod markizą przy starym namiocie ke'a, pijąc zimnego tuskera. Swales zręcznie stworzył atmosferę przyjaciel- Gaźnik do bentleya? — Pokiwał w zamyśleniu głową. — Próbowałem u każdego możliwego dostawcy. Miejscowy agent tele-afował nawet do Kapsztadu i Nairobi. Będziemy musieli zamówić go Anglii. Potrwa to osiem tygodni, jeśli będziemy mieli szczęście. — Posłuchaj, stary. Nie zamierzam narażać się na los gorszy niż śmierć, e dla dobra wspólnej sprawy zrobimy tak... Ił ROZDZIAŁ IV Gubernator Tanganiki miał córkę, trzydziestodwuletnią starą Nie znalazła sobie męża mimo ogromnej fortuny ojca i tytułu rodowego. Gareth zerkał na nią z ukosa, starają się zrozumieć przyczynę tego s rzeczy. Pierwszy epitet, jaki przyszedł majorowi na myśl, brzmiał „kon wata", ale nie był on najtrafniejszym określeniem. Słowo „wielbłądowat . trafniej wyrażało typ jej urody. „Zamroczony dromader" — pomyśl chwytając pejfte uwielbienia spojrzenie, którym go obdarzyła. — To wspaniale, że pozwoliłaś mi wziąć samochód ojca — powiedzie Uśmiechnęła się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby pod ogromnym chalem. — Kupię taki sam po powrocie do domu. Gareth skręcił z utwardzonej drogi. Długa czarna limuzyna wjechała zakurzony i wyboisty szlak, prowadzący na północ wzdłuż wybrzeża, wśr palmowych gajów. Policjant rozpoznał chorągiewkę na przednim błotniku. Czerwono-niebi ko-złoty proporczyk z lwem i jednorożcem łopotał na wietrze. Policja stanął na baczność i zasalutował zamaszyście. Gareth dotknął niedbale ron kapelusza i odwrócił się do swej towarzyszki. Kobieta nie odrywała wzro od opalonej twarzy majora. Wpatrywała się w niego od chwili, gdy opuśł teren zabudowań rządowych. — Jest stąd wspaniały widok na kanał. Zatrzymajmy się na chwilę. Skinęła z zapałem głową. Zaniemówiła z wrażenia. Gareth był z te bardzo zadowolony, bo miała wysoki, piskliwy głos. Podstarzałe" dziewt spłonęło rumieńcem. „Ma ładne oczy" — wmawiał sobie Gareth. To znaczy, jeżeli kom podobają się gały wielbłąda. Wielkie, smutne, z długimi, bezbarwny rzęsami. Wolał jednak patrzeć jej w oczy, starając się unikać widoku zcb»ó „Mam nadzieję, że nie gryzie w tych momentach. Swoimi siekacza mogłaby zadać śmiertelne rany." Przez chwilę chciał zrezygnować, wyobraził sobie tysiąc funtów i odwaga powróciła. 26 Zahamował i rozejrzał się, w. którym miejscu zjechał z drogi. Cofnął mochód i ostrożnie wprowadził lśniącą limuzynę na małą polankę/ rośniętą paprociami i krzewami. Zewsząd otaczały ją majestatyczne palmy'' — Oto jesteśmy! — Zaciągnął ręczny hamulec i odwrócił się do swojej warzyszki. — Stąd też możesz zobaczyć kanał. Pochylił się lekko, by go wskazać, kiedy nagle gubernatorska córka konwulsyjnym drżeniem rzuciła się na niego. Ostatnia świadoma myśl aretha dotyczyła jej zębów. Jake Barton zaczekał, aż wielki, połyskujący bentley zacznie kołysać się >odrygiwać na resorach, jak łódź ratunkowa na sztormowej fali, i dopiero tedy wyszedł ze swego ukrycia wśród paproci. Z torbą w ręku zbliżył się wozu ozdobionego charakterystyczną chorągiewką. Hałas, który powstał przy otwieraniu i podnoszeniu pokrywy silnika, fcstał skutecznie zagłuszony radosnymi okrzykami dobiegającymi z samo-Panl lodu. Jake zajrzał przez okno do środka i zobaczył białe kończyny córki ibernatora, długie, niekształtne i guzowate, zupełnie jak nogi wielbłąda, _ >piące w ekstazie dach kabiny. Odwrócił głowę w stronę silnika. Pracował szybko, pogwizdując bezgłośnie. Gaźnik drgnął właśnie w tym omencie, kiedy namiętne westchnienia i błagalne okrzyki osiągnęły apogeum. Jake nie miał już do Garetha pretensji o to, że odmówił on pomocy przy alowaniu żelaznych dam. Major także pracował ze wszystkich sił/jego trud Ą nawet bardziej wyczerpujący, tylko że zręczność rąk nie miała, .akurat 1 iększego znaczenia. Kiedy Barton dźwignął wymontowany karburator i umieścił go w torbie, degł się ostatni przenikliwy okrzyk i bentley znieruchomiał, a w palmowym igajniku zapanowała kojąca cisza. Jake skradał się cicho przez zarośla, pozostawiając swego przyjaciela objęciach chudych ramion, zaplątanego w kosztowną francuską bieliznę. — Była to niezmiernie długa droga powrotna. Ciągle musiałem przeko-ywać tę panią, że nie jesteśmy jeszcze zaręczeni. — Poświęcimy ci pochwalną wzmiankę w raporcie — obiecał Jake, amoląc się z komory silnika. — Lekceważąc osobiste bezpieczeństwo, ajor Swales obronił nasze pozycje i przeszedł do natarcia, wyłamując wrota... — Bardzo zabawne — burknął Gareth. — Podobnie jak ty, muszę dbać swoją reputację. Taka historia może mnie skompromitować w pewnych ręgach, więc trzymaj to w tajemnicy, dobrze? — Masz moje słowo — powiedział z powagą Jake i zgarbił się nad korbą, lnik zapalił od razu, łatwo wchodząc na obroty. Barton wsłuchiwał się weń uśmiechem. — Posłuchaj, jak chodzi ta ślicznotka! Czy rrie warto było zaryzykować? hociażby po to, żeby usłyszeć tę słodką pieśń? Gareth zamknął oczy, udręczony wspomnieniem. 27 — Mamy już cztery miłe, przyzwoite panienki — ciągnął Jake. — Cz< więcej możesz chcieć od życia? — Piątej — odparł Swales. Jake naburmuszył się. — - Podpiszę oświi czenie chroniące twoją reputację. — Wyraz twarzy Amerykanina wystarczającą odpowiedzią. Gareth westchnął ciężko. — Twój sentymental staroświecki stosunek do życia wpędzi nas kiedyś w kłopoty — rzekł. — Możemy rozstać się od razu. — Nawet o tym nie marz, chłopie. To byłby kiepski żart wol Etiopczyków. Mają wielkie miecze i nie tylko twoja gtowa mogłaby spa Dobrze, weźmiemy więc te cztery. Dwudziestego drugiego maja „Dunnottar Castle'" zakotwiczył na red Dar es-Salam i natychmiast został otoczony przez rój barek. Była to flago jednostka Union Castle Linę, łączącej Southampton z Kapsztadem, Di banem, Laurenco Marąuezem, Dar es-Salam i Dżibuti. Dwa apartamenty i dziesięć kabin pierwszej klasy zajmował Lij Mikhi Wasan Sagud wraz ze świtą. Był potomkiem rodu monarchów Etiopii, ktc wywodził się od króla Salomona i królowej §aby. Lij należał do zaufany ludzi cesarza i został gubernatorem kawałka górzystej i pustynnej krai wielkości Szkocji i Walii w północnej części kraju. Powracał do ojczyzny po sześciu miesiącach rozmów z premiera Wielkiej Brytanii i Francji, wędrowania po korytarzach Ligi Narod< m cię za palenie w ubikacji, pamiętasz? w Genewie, gdzie próbował uzyskać poparcie dla swego zagrożonego krą Wracał rozczarowany. Zszedł ze statku w otoczeniu czterech główny doradców i podpłynął barką do nabrzeża, gdzie stały dwie otwarte limu Samochody zostały wynajęte przez majora Swalesa, on też udzielił kierc odpowiednich instrukcji. — Przestań już gadać, stary — rzekł Gareth do Jake'a, kiedy ocz' z niepokojem w posępnej czeluści magazynu. — Teraz moja część stawienia. Ty masz tylko groźnie wyglądać i prezentować towar. Major ubrany był w jasnoniebieski strój tropikalny. Miał świeży bii źdik kli Włżł ż jd Dwie odkryte limuzyny zatrzymały się w pełnym słońcu przed bramą, asażerowie wysiedli. Czterech z nich miało na sobie długie do ziemi, falujące łammy, które przypominały rzymskie togi. Pod nimi murzyńscy dygnitarze osili czarne spodnie do konnej jazdy i sandały. Byli starzy, pasma siwizny rzednały ich gęste włosy. Z szacunkiem skupili się wokół wyższego, iłodszego mężczyzny w zwykłym garniturze i skierowali się do magazynu. Lij Mikhael miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i garbił ę lekko. Jego skóra była koloru ciemnego miodu, a włosy i broda tworzyły ąską, falującą aureolę wokół delikatnej twarzy o ciemnych, zamyślonych czach i wąskim semickim nosie. Choć przygarbiony, poruszał się z gracją szermierza, a gdy się uśmiechnął, ;go zęby rozjaśniły czarną twarz. — Na Jowisza! — powiedział po angielsku z zaskakująco poprawnym kcentem. — Czyż to nie Pierdzący Swales? Major zaniepokoił się, słysząc po raz pierwszy od dwudziestu lat swoje awne przezwisko. Został nim ochrzczony, kiedy głośno pozbył się nadmiaru azów w podziemiach College Chapel. Miał nadzieję nigdy więcej nie słyszeć tego przezwiska. Przypomniał sobie moment, kiedy stał w zimnej aplicy, a śmiech kolegów rozbrzmiewał wokół niczym uderzenia młota. Książę roześmiał się i dotknął swego krawata. Dopiero teraz Jake auważył ukośne paski, identyczne jak na krawacie Swalesa. — Eton, rok tysiąc dziewięćset piętnasty. Byłem starszym grupy. Ukara- Mój Boże! — szepnął Gareth. — Toffgg Sagud! Po prostu nie wiem, o powiedzieć. — Spróbuj — Zamknij goździk w klapie. Włożył też jedwabną koszulę i stary szkolny kraM asu. Jest znakomitym inżynierem i finansistą. Jake — oto Jego Ekscelencja w poprzeczne pasy. Jego wąsy były świeżo przystrzyżone, a starannie ułożo włosy skropione brylantyną. Surowym spojrzeniem ocenił wygląd swe partnera. Nie czuł się usatysfakcjonowany. Garnitur JakeJa nie pochodził krawców z Savile Row, ale był czysty i starannie wyprasowany. Bart ślady smaru z wielkich, kościstych dłoni i wyczyścił paznokcie. — Prawdopodobnie nie znają wcale angielskiego — zawyrokował C reth. — Musimy więc porozmawiać na migi. Szkoda, że nie pozwoliłeś Jigdy ze służbą. To była córka dyrektora. zabrać tego wraku. Moglibyśmy im go wcisnąć. Są bardzo łatwowier się samochody. — To oni. Pamiętaj, co ci powiedziałem. się na migi — mruknął Jake. ! — syknął Gareth i uśmiech?^ się z przymu-Wasza Eksceletk^o... TofFee... mój stary druhu! — Naszył do przodu otwartymi ramionami. -t?€3ó za spotkanie! __,_, ' ~ Witali się ze śmiechem, a starzy dworzanie spogB|3ali na nich z sympatią radością. — Pozwól mi przedstawić mojego partnera, pana Jake'a Bartpna z T«k- ij Mikhael Wasan Sagud, gubernator Shoa i mój stary przyjaciel. Dłoń księcia była wąska, chłodna i mocna. Zmierzył wzrokiem Bartona, o czym zwrócił się znów do Swalesa. — Kiedy cię wyrzucili? Latem tysiąc dziewięćset piętnastego roku, wyczyścił nawet buty, a niesforne loki starannie przygładził. Starł wszystl ieprawdaż? Przyłapany zostałeś na figlach z pokojówką, jeśli dobrze amiętam. — Dobry Boże, nie! — Gareth był wstrząśnięty. — Nic z tych rzeczy. — Prawda, teraz sobie przypominam. Wyjechałeś w blasku chwały. dorzucimy im garść paciorków czy worek soli... — Swales usłyszał zbliżają )ługo mówiono o twoim wyczynie. Podobno pojechałeś do Francji i nieźle ię tam' bawiłeś. 28 29 Gareth zrobił lekceważący gest, a książę zadał następne pytanie: — Co robiłeś-od tamtej pory, bracie? Major pomachał cygarem, by rozpędzić dym i zastanowić się, pominąć pewne wstydliwe sprawy. — To i owo. Wiesz, jak to jest, interesy. — W ten sposób dochodzimy do obecnej transakcji, prawda? — spy łagodnie Iij. — To prawda — rzekł Gareth, biorąc księcia pod ramię. — Teraz, wiem, kim jest klient, tym większą mam przyjemność. Drewniane skrzynie stały wzdłuż ścian magazynu. — Czternaście karabinów maszynowych vickers, większość prosto z fa ryki... Ruszyli wzdłuż szeregu skrzyń w stronę broni rozpakowanej i ustawioi na trójnogach. — Jak widzisz, pierwszorzędny towar. Etiopczycy wywodzili się ze starych rodów wojowników. Charakteryz wała ich żołnierska miłość do wszelkiego uzbrojenia. Zgromadzili się wok karabinów. Gareth mrugnął do Jake'a i kontynuował wywód: — Sto czterdzieści cztery karabiny lee enffeld, nigdy nie używane... Sześć wyczyszczonych ze smaru karabinów leżało obok skrzyń. Starzy dworzanie zapomnieli o etykiecie. Skupili się nad bronią jak sta< wron, paplając po amharsku i pieszcząc naoliwioną stal. Unosili fałdy swoi szat, by przykucnąć nad wyeksponowanymi karabinami, obmacywali uszczęśliwieni, wydając dźwięki naśladujące strzelaninę, niczym mali chłop powstrzymujący wyimaginowane hordy nieprzyjaciół. Nawet Lij Mikhael zapomniał o książęcych manierach. Odsunął siw brodego starca i zajął jego miejsce przy vickersie, uciszając jednocześi gwałtowną sprzeczkę dworzan. Gareth pospieszył z dyplomatyczną interwencją. — Mówiłem ci, Toffee. To nie wszystko, co mam dla ciebie. Rodzyr zostawiłem na koniec. Jake pomógł mu uspokoić grupę rozentuzjazmowanych starców i skiei wać ich z powrotem do samochodów. Orszak księcia zajechał przez mahoniowy las pod kolorową marki która zastąpiła wysłużony namiot Jake'a. Mimo protestów Bartona Hotel „Royal" dostarczył na tę okazje wii kosztownych artykułów. — Dasz każdemu Murzynowi po butelce piwa i otworzysz pusz fasoli — przekonywał Jake. Gareth pokręcił głową. — Nie możemy zachowywać się jak barbarzyńcy, bracie. Trzeba mi styl. To najbardziej liczy się w życiu. Styl i takt. Napoisz gości szampana a potem zabierzesz na spacerek po lesie, dobrze? 30 Teraz krzątali się tam biało ubrani kelnerzy z czerwonymi szarfami fezami na głowach. Długie stoły były zastawione rozmaitymi potrawami, leczone prosięta, stosy homarów, wędzony łosoś, jabłka i brzoskwinie rzywiezione z Przylądka Dobrej Nadziei, gdzieniegdzie wiaderka z butelkami ampana, aczkolwiek Gareth, namówiony przez Jake'a do oszczędności, unówił zamiast markowego wina veuve clicąuot. Książę i jego świta wysiedli z samochodów przy akompaniamencie Irig rzelających korków. Starzy dworzanie zatrzymali się oczarowani. Lubili iviętować i potrafili docenić gościnność gospodarzy. — To bardzo miłe z twojej strony, drogi Swales — powiedział książę. Nie źywał już szkolnego przezwiska. Gareth był mu za to głęboko wdzięczny kiedy kieliszki zostały napełnione, wygłosił pierwszy toast: - Za Jego Wysokość Negusa Nagast, Króla Królów, cesarza Hajle jllasje, Lwa Judy! Murzyni wypili do dna, a Gareth i Jake poszli w ich ślady. Goście rzucili ę na jedzenie, co dało majorowi okazję zamienić kilka słów z Bartonem. — Wymyśl jeszcze kilka toastów. Musimy ich spoić. Jake nie musiał się martwić o to. Głos zabrał książę. — Za Jego Wysokość, Jerzego V, króla Anglii i władcę Indii! Zaledwie kieliszki zostały opróżnione, książę znów wzniósł toast. — Za prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki pana Franklina oosevelta. Dworzanie na wyścigi wykrzykiwali niezrozumiałe zdania po amharsku. rzypuszczalnie wznosili toasty za księcia, jego ojca, matkę, ciotki i wujów, rzyjariół, a po każdym zdaniu na nowo napełniano kieliszki. Kelnerzy iegali tam i z powrotem w rytm strzelających korków. — Za gubernatora Tanganiki! — powiedział Gareth nieco plączącym się izykiem, wznosząc kielich. — I za jego córkę — mruknął sarkastycznie Jake. To spowodowało następny wybuch serdeczności ze strony wystrojonych lurzynów. Okazało się, że w piciu trudno dotrzymać kroku ludziom rodzonym i wychowanym w gorących stepach Etiopii. — Jak się czujesz?—mruknął Gareth, zezując ukradkiem na towarzysza. — Wspaniale! — Jake uśmiechnął się rozmarzony. — Na Boga, kto ich nauczył pić? — Pilnuj klientów, bo ci zwieją, Pierdziusiu!—Barton pustym kieliszkiem 'skazał roześmianą, ale wciąż trzeźwą grupę dworzan. — Byłbym zobowiązany, gdybyś nie używał tego przezwiska, bracie. Jest nie najlepszym guście. — Gareth poklepał Jake'a po ramieniu. Geń ^niepokojenia pojawił się na jego twarzy. — Jak się trzymam?— spytał. — Tak jak ja. Lepiej coś wymyślmy, zanim spiją nas do nieprzytomności. — O Boże, znowu! — mruknął przerażony Gareth, kiedy książę uniósł apełniony kieliszek i spojrzał wyczekująco. — Twoje zdrowie, Swales! — zawołał, gdy napotkał jego wzrok. 31 •*? — Jestem zaszczycony — Gareth nie miał wyboru. Odkłonił się i wyj zawartość kielicha. Powstrzymał kelnera, który spieszył nalać wino księci — Toffee, przyjacielu! Chcę, żebyś zobaczył moj% niespodziankę. Chwycił księcia za rękaw i wyjął mu z dłoni kieliszek. — Chodźcie wszysc Siwobrodzi dworzanie z wyraźną niechęcią przerwali popijawę. Ja zmuszony był wspomóc majora. Pokrzykując jak pasterze na stado owi< skierowali wreszcie Etiopczyków na leśną drogę. Po stu metrach wyszli i otwartą polanę o wymiarach boiska do gry w polo. Zapadła głucha cisza, kiedy Murzyni ujrzeli cztery żelazne matron ustawione rzędem i lśniące świeżą farbą. Lufy karabinów maszynowy wyzierały z otworów w wieżyczkach, ozdobionych tizema poprzeczny! pasami etiopskich barw narodowych — zielonym, żółtym i czerwonym. Etiopczycy jak zahipnotyzowani pozwolili doprowadzić się do stojący* pod parasolami foteli i nie odrywając oczu od maszyn, usiedli. Gareth chwi się lekko na nogach. — Panowie, mamy tu najbardziej uniwersalne wozy bojowe, jalri używają potęgi wojskowe Europy. — Zaczekał, aż książę przetłumaczy swoim ludziom i triumfalnie uśmiechnął się do Jake'a. — Ruszaj, stary — powiedział. Gdy odezwał się pierwszy silnik, starzy dworzanie zerwali się na bijąc brawo i wrzeszcząc jak na meczu bokserskim. — Piętnaście setek za każdy — wyszeptał Gareth z błyszczącymi oczan ROZDZIAŁ V ij Mikhael zaprosił ich obu na obiad do swojego apartamentu na okładzie „Dunnottar Castle". Pomimo sprzeciwów Jake'a naprędce spro--adzony krawiec uszył mu znośną marynarkę. — Czuję się jak przebieraniec — protestował Barton. — Wyglądasz jak książę — zaprzeczył Gareth. — Trzeba ci dodać trochę no sonu. Najważniejsze to styl, mój chłopcze. Zawsze o tym pamiętaj. Jeżeli yglądasz jak włóczęga, ludzie właśnie tak cię potraktują. lij Mikhael Sagud miał na sobie wyszywany złoto-szkarłatno-czerwony aszcz, spięty pod szyją ciemnoczerwonym rubinem wielkości dojrzałego łędzia, obcisłe bryczesy i pantofle haftowane złotą nicią. Obiad był oskonały, a książę przez cały czas pozostawał w doskonałym nastroju. — Mój drogi Swales! Ceny karabinów maszynowych i innego uzbrojenia ostały uzgodnione kilka miesięcy temu, ale nie było mowy o wozach ancernych. Czy mógłbyś zaproponować jakąś rozsądną cenę? — Wasza Ekscelenqo, liczyłem na pewną sumę, zanim zdałem sobie >rawę, z kim zawieram umowę. — Gareth zaciągnął się głęboko hawańskim agarem, szykując się do zadania decydującego ciosu. — Teraz pragnę dynie zwrotu poniesionych kosztów i skromnego profitu dla mnie i mojego artnera. Etiopczyk łaskawym gestem wyraził swoją aprobatę. — Dwa tysiące funtów za każdy wóz — powiedział szybko Gareth, żeby e zabrzmiało to zbyt szokująco, ale Jake i tak zakrztusił się whisky. Książę skinął spokojnie głową. — Rozumiem — powiedział. — To prawie pięć razy tyle, ile są warte. Gareth wyglądał na zaskoczonego. — Wasza Ekscelencjo... Książę uciszył go uniesioną ręką. — Przez ostatnie pół roku spędziłem mnóstwo czasu,, testując różne >dzaje sprzętu wojskowego. Mój drogi Swales, proszę, nie obrażaj nas obu, rotestując. — Gdy umilkną bębny 33 I li1' i Zapadła długa cisza. Atmosfera stawała się napięta. — Mogłem oglądać tę broń, lecz nie pozwolono mi jej kupić. Wielk mocarstwa świata odmówiły mi prawa obrony mojej ojczyzny przed najeźd cą. — W ciemnych oczach Lija pojawiło się znużenie, a gładkie czo zmarszczyło się. — Jak panowie wiecie, mój kraj nie ma dostępu do mórz Cały import musi przechodzić przez terytoria francuskiej i brytyjskiej Soma albo przez włoską Erytreę. Włoski agresor, popierany przez Francuzó i Anglików, nałożył na nas embargo. — Lij Mikhael łyknął ze szklaneczk Marszcząc brwi zajrzał w nią, jakby była to kryształowa kula, z której da s wyczytać przyszłość. — Wielkie mocarstwa są gotowe wydać nas faszystov skiemu tyranowi, bezbronnych i osaczonych z wszystkich stron. Książę ponownie westchnął ciężko i spojrzał na Garetha. Zmienił te głosu. — Majorze Swales, zaoferował mi pan broń i kilka zużytych, prz starzałych pojazdów za wielokrotność ich rzeczywistej wartości. Nie ma wyboru. Jestem zmuszony zaakceptować cenę, jakiej pan żąda. Gareth odprężył się i spojrzał na Jake'a. — Muszę również zapłacić w funtach brytyjskich. Gareth uśmiechnął się. — Mój drogi przyjacielu... — zaczął, lecz książę ponownie uciszył ruchem dłoni. — W zamian stawiam jeden warunek. Jeżeli mam przyjąć propozycj panowie będą odpowiedzialni za dostarczenie uzbrojenia na terytoriu Etiopii. Należność zostanie wypłacona dopiero wtedy, kiedy przekażecie n przesyłkę w granicach cesarstwa Jego Wysokości Hajle Sełlasje. — Dobry Boże, człowieku! — wybuchnął Gareth. — Mam szmuglowi broń przez setki kilometrów wrogiego terytorium? To śmieszne! — Śmieszne, majorze Swales? Nie wydaje mi się. Pański towarj&e a żadnej wartości w Dar es-Salam. Jestem pańskim jedynym klientem, bo ni nie będzie na tyle głupi, żeby kupić to od pana. Z drugiej strony, każda prót sprowadzenia broni z zagranicy z pewnością byłaby skazana na niepowodz nie. Jestem obserwowany przez agentów wielkich mocarstw. Wiem, odnajdą mnie, gdy tylko wyląduję w Dżibuti. — Spojrzał na swoic rozmówców. Barton w zamyśleniu pocierał brodę. — Rozumiem punkt widzenia Waszej Ekscelencji — powiedział. — Jest pan rozsądnym człowiekiem — rzekł książę i zwrócił się do Swales — Tu wasza broń nie ma żadnej wartości. W Etiopii otrzymacie piętnaśc tysięcy funtów. Wybór należy do was. Możecie porzucić te wozy alt dostarczyć je do mojego kraju. — Jestem przerażony — powiedział Gareth, chodząc tam i z powrote po pokoju. — Przecież on skończył Eton. Nie uwierzyłbym, że może n dotrzymać umowy. Zaufałem mu. 34 Jake leżał na kanapie w prywatnym gabinecie madame Cecile. Zrzucił zytową marynarkę i posadził sobie na kolanach pulchną blondynkę, brana była w cienką, żółtą sukienkę, którą podciągnęła wysoko, by (kazać niebieskie podwiązki. Jake ważył w dłoni jedną z obfitych piersi, czym gospodyni wybierająca pomidory w sklepie warzywnym. Dziewczyna ichotała i wierciła się prowokująco. — A niech to! Jake, posłuchaj mnie. — Słucham. — Facet po prostu nas obraził! — Gareth denerwował się, a towarzyszka ke'a rozpinała stanik przewiewnej sukienki. — Na Jowisza! Są wyborne! — Major zainteresował się biustem dziew-yny. — Masz swoją — mruknął Jake. — Racja — Gareth odwrócił się do pięknej kobiety, która czekała srpliwie na drugiej kanapie. Lśniące kręcone włosy miała wysoko upięte, uże jasne oczy i blada twarz ostro kontrastowały z jaskrawym makijażem, rzywiła się i tęsknie objęła partnera. — Jesteś pewien, że one nie mówią po angielsku? — spytał Gareth, zeciągając się w ramionach doświadczonej w miłości dziewczyny. — To Portugalia — zawahał się Jake — ale lepiej sprawdź. — Dobrze — rzekł Gareth i zamyślił się. — Panienki, muszę waś ostrzec, nie zapłacimy ani pensa za wasze towarzystwo. Robicie to wyłącznie miłości. — Wyraz twarzy kobiet nie zmienił się, a wężowe ruchy ramion e ustawały. — To załatwia sprawę — zawyrokował Gareth. — Możemy rozmawiać. — Teraz?! — Do rana musimy podjąć decyzję. Jake wybełkotał coś niewyraźnie. — Nie zrozumiałem ani słowa — mruknął Gareth. — Twój Etiopczyk wykiwał nas — powtórzył Barton szyderczo. Nim vales zdążył odpowiedzieć, jaskrawe wargi, okrągłe i czerwone jak dojrzały voc, zamknęły mu usta. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie Gareth yrwał się partnerce. Miał rozczochrane włosy, nastroszone wąsy i był ybrudzony szminką. — Co robić, do diabła? Jake odpowiedział mu jak marynarz, używając zwrotu nie pozostawiają-:go wątpliwości, czym zamierzał się zająć w najbliższym czasie. — Nie o to mi chodzi! Co powiemy jutro Toffee? Dostarczymy mu towar? Towarzyszka Swalesa wyciągnęła ramiona, by znów zacząć pieszczoty. — Jake, skup się! — Myślę, myślę! — zapewnił Barton, zezując na przyjaciela. Nie zestawał jednak zajmować się blondynką, — Jak, do diabła, dostarczyć wozy bojowe na wrogie wybrzeże? J«k zewieźć je trzysta kilometrów do granicy Etiopii? — pytał płaczliwie 35 I-1 Gareth, z trudem cedząc słowa wolnym kącikiem ust. Nagle uwolnił z objęć partnerki i oparł się na łokciu. — Twoja przyjaciółka nie wszęc jest blondynką. Niezwykłe. Jake odwrócił głowę i uśmiechnął się. — A twoja jest chyba Szkotką. Ma sporran *. — Jake, musimy podjąć decyzję. Robimy ten interes czy nie? — Najpierw zabierz się do roboty. — Dobrze — zgodził się Gareth, widząc daremność dyskusji. — Mec nik, cała naprzód! — Kanonier! Cel z prawej! Ładuj! — Ognia! — krzyknął Jake i przerwał rozmowę. Pół godziny późi usiedli roznegliżowani nad dużą mapą wschodniej Afryki. — Tam jest półtora tysiąca kilometrów nie strzeżonego wybrzeża. — P słabym świetle lampy Gareth wskazał wybrane miejsce i przesunął palec w lądu. — Droga wiedzie przez pustynię. Nie będziemy podróżowali w — Cholernie ciężka sprawa. — Więc jedziemy? — Major spojrzał na przyjaciela. — Przecież wieszcze tak. — Oczywiście! — Swales roześmiał się. — Piętnaście tysięcy funl podpowiada nam, że powinniśmy spróbować. Iij Mikhael przyjął ich decyzję skinieniem głowy i zapytał: — Czy wiecie już, jak tego dokonać? Może mógłbym pomóc, bo zn dobrze wybrzeże i większość dróg prowadzących do interioru. — Skinął jednego z doradców, by rozłożył mapę na stole nawigacyjnym. Jake, wod po niej palcem, wyjaśniał: — Mamy zamiar wynająć w Dar es-Salam statek o małym zanurzę i wylądować gdzieś tutaj. Potem załadujemy skrzynie na nasze Musimy wziąć zapas paliwa. Pojedziemy w głąb kraju, gdzie spotkamy z waszymi ludźmi. — Tak — zgodził się książę. — Podstawowe założenie jest słuss Unikałbym jednak terytorium brytyjskiego. Anglicy patrolują ten cały obs: walcząc z handlarzami niewolników. Trzymajcie się z dala od Son Brytyjskiej. Terytorium francuskie jest bardziej bezpieczne. Zaczęli planować ekspedycję. Jake i Gareth szybko zrozumieli, że ; lekko potraktowali oczekujące ich trudności. Rady księcia były bezcenni — Lądowanie nie będzie łatwe. Ogromne fale przyboju i ukształtowi dna nie sprzyja żeglarzom. Jednak sześćdziesiąt kilometrów na pomoc Dżibuti jest stary port Mondi, jeden z ośrodków handlu żywym towai przed zniesieniem niewolnictwa. Został zdobyty i splądrowany przez oddz brytyjskie w tysiąc osiemset czterdziestym drugim roku. Od tego czasu * Sporran — torba skórzana, stanowiąca część tradycyjnego stroju szkockiego. 36 niego nie korzysta. W porcie nie ma słodkiej wody. Głęboki kanał wciąż tadaje się do użytku. To odpowiednie miejsce na wyładowanie pojazdów, ale ak tego dokonać bez nabrzeży i odpowiednich dźwigów? Gareth notował na ozdobnych arkuszach papieru Union Castle, a Jake tał pochylony nad mapą. — Czy są tam patrole? — zapytał. Książę wzruszył ramionami. — W Dżibuti stacjonuje batalion Legii Cudzoziemskiej. Sporadycznie wysyłają patrole na wielbłądach. Szansę spotkania się z nimi są znikome. — Lubię taką zabawę — mruknął Gareth. — Jesteśmy na brzegu. Co dalej? Książę dotknął mapy. — Powinniście iść wzdłuż granicy włoskiej Erytrei w kierunku południo-g|vo-zachodnim, aż napotkacie bagnisty teren, gdzie rzeka Auasz ginie tłok v piaskach pustyni. Tam skręcicie na zachód i przejdziecie przez granicę do rainy Danakil w Etiopii. Spotkanie zorganizujemy tutaj. — Odwrócił się do tarszyzny i zapytał o coś. Natychmiast wybuchła ożywiona dyskusja, po tórej książę uśmiechnął się i rzekł: — Jesteśmy zgodni, że spotkanie powinno lastąpfć w oazie Chaldi. — Pokazał znowu punkt na mapie. — Jak widzicie, o miejsce znajduje się głębi terytorium Etiopii. Wozy zostaną użyte do obrony yąwozu Sardi i drogi do Desje, gdyby Włosi zaatakowali w tym kierunku. Jeden z doradców przerwał księciu, który wysłuchał go, a potem skinął łową i zwrócił się znów do białych: — Wasza wyprawa wiedzie przez bezdrożną pustynię. Niektóre tereny nogą być nieprzejezdne. Musimy dać wam przewodnika. — To mi się podoba — mruknął z ulgą Jake. — Wspaniały pomysł, Toffee — zgodził się Gareth. — Młodzieniec, którego wybrałem, jest ze mną spokrewniony. To mój pojaz iratanek. Dobrze mówi po angielsku, ponieważ spędził trzy lata w szkole v Anglii. Zna tereny, przez które będziecie podróżować. Często polował tam la lwy jako gość zarządcy terytorium francuskiego. — Książę rzekł kilka łów po amharsku do jednego z doradców, który skinął głową i opuścił abine. — Posłałem po niego. Nazywa się Gregorius Maryam. Chłopak miał około dwudziestu lat. Był prawie tak wysoki jak jego wuj. jemne oczy błyskały niespokojnie nad orlim nosem wojownika, za to skóra ułodzieńca była gładka, jakby dziewczęca, w kolorze jasnego miodu. On ównież ubierał się po europejsku. Wyrażał się w sposób inteligentny zdecydowany. Książę powiedział coś cicho po amharsku. Chłopak gorliwie skinął głową zwrócił się do białych mężczyzn: — Mój wuj wyjaśnił mi, czego ode mnie oczekuje. Jestem zaszczycony, nogąc mu służyć. — Potrafi pan prowadzić samochód? — spytał niespodziewanie Jake. iregorius uśmiechnął się i skinął głową. 37 i, > Oczywiście, proszę pana. W Addis Abebie jeżdżę sportowym mc ganem. - To wspaniale! - Jake również uśmiechnął się. -Jednak opancerzoi aw*ta'JeL° twarz pojaśniała, jakby padł na nią promyk porannego słońca wóz jest znacznie trudniej prowadzić. — Gregorius spakuje swoje rzeczy i natychmiast dołączy do was. M statek odpływa w południe — rzekł książę. Młody arystokrata skłonił się wujowi i opuścił kabinę. Jest mi pan winien przysługę, majorze. — Lij Mikhael spojrzał i — Broń, do której chciałby odwołać się mój kraj, to sumienie cywiliz wanego świata... — Nie dałbym za nie wiele — stwierdził Jake. — Oczywiście doceniam to... — Gareth chciał wyłożyć swoje argumenty, : przeszkodziło mu wejście dziennikarza. Wyprostował się i dotknął węzła Jake Barton opadł na jedno z krzeseł obok stołu nawigacyjnego. Zapałka, órą zamierzał zapalić cygaro, wypaliła się w dłoni. — Panowie — powiedział książę — mam zaszczyt przedstawić wam nnę Victorię Camberwell, wybitnego przedstawiciela prasy amerykańskiej kielką przyjaciółkę mojego kraju. Yicky nie miała jeszcze trzydziestu lat. Była niezwykle atrakcyjną kobietą. Swalesa, który zaniepokoił się nieco. Zdążył nabrać szacunku do je, v1CKy me miara jeszcze waaesmiat. pyta mez^yKieairaKcyjnąKODieią. umiejętności handlowych. P dawna wiedziała, ze młodość i uroda nie są zbyt przydatne w jej zawodzie Posłuchaj, bracie... — zaczął, ale książę natychmiast mu przerwał. iróbowała ukryć je, aczkolwiek z mizernym skutkiem. Nosiła niemal męski strój, wojskową koszulę z naramiennikami i zapina-mi kieszeniami na kształtnych piersiach. Spódnica, uszyta z tego samego emowego materiału, spięta była w talii skórzanym pasem z ciężką klamrą. — iNie aaiDym za me wiele — stwierdził Jake. -----~° .---------7' e:\----' — ,— - Niestety ma pan rację - zgodził się smutno książę. - Niezbyt f zgrabnych nogach miała sznurowane buty. • »,..,, skuteczny sposób obrony. Możemy jednak informować świat o agresji Jj**%"** d? ^ włosy <****& dia&> W&zią szyję. Były piękne nasze ziemie. Możemy zachęcić demokratyczne państwa do przyjścia na z pomocą. Potrzebujemy ich poparcia. Jeżeli zwykli ludzie dowiedzą s 0 naszym losie, zmuszą swoje rządy do działania. — To dobry pomysł — zgodził się Jake. / — Podróżuje ze mną jeden z najpopularniejszych i najbardziej wpływi wych dziennikarzy amerykańskich, mający setki tysięcy czytelników w Am ryce i w innych krajach anglojęzycznych. Liberał, obrońca uciemiężonyc Włosi zdali sobie sprawę, że zostaną zdemaskowani w oczach opii publicznej, jeżeli dziennikarz tej klasy opisze prawdę. Słyszeliśmy da w radiu, że nasz przyjaciel nie otrzyma zgody na przejazd przez terytoi angielskie, francuskie i włoskie. Nałożono nie tylko embargo na broń. N dopuszcza się tu także przyjaciół idących nam z pomocą. — Nie biorę tego faceta — powiedział Gareth. — Mam dość kłopotó 1 nie będę taksówkarzem dla dziennikarzy. Niech mnie diabli, jeżeli... — Czy on potrafi prowadzić samochód? — spytał Jake. — Brakuje na jeszcze jednego kierowcy. edwabiste, pojaśniałe od słońca, gdzieniegdzie prawie białe, a nad czołem iloru pszenicy i jesiennych liści. Gareth ocknął się pierwszy. — Panna Camberwell! Czytałem pani artykuły w „Observerze". Spojrzała na Swalesa obojętnie, wyraźnie nieczuła na jego uwodzicielski miech. Jej zielone oczy, poważne i spokojne, mieniły się plamkami złota. Jake zaklął, gdy zapałka przypaliła mu palce. Vicky odwróciła się ku emu, więc poderwał się szybko. — Nie spodziewałem się tu kobiety. — Nie lubi pan kobiet? Na brzmienie tego głosu Barton dostał gęsiej skórki. — Większość moich przyjaciół to kobiety. Była wysoka, sięgała mu prawie do ramienia. Trzymała się prosto, imnie unosząc głowę tak, by uwydatnić wdzięczną linię ust i podbródek. — Mimo to bardzo je lubię — dodał. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się ciepło. Jake zauważył, że jej przednie - Dziennikarze znają się tylko na whisky - mruknął ponuro Garethfey «* J«**c niwówne. Spoglądał na nią przez chwilę, urzeczony blaskiem — Jeśli poprowadzi wóz, nie będziemy musieli wynajmować dodatkowe#Iony„ ' bysr7cb ^^ L,JO ^t • • t • ' • u ...... - ' ' J a — Prowadzi pani samochód? — zapytał poważnie. Jej uśmiech wystar- yłby za odpowiedź. kierowcy — podkreślił Jake. Nastrój jego partnera poprawił się nieco. — To prawda. Czy jednak da sobie radę? — Przekonajmy się — zaproponował książę i powiedział coś cicho < jednego ze swoich ludzi, który zaraz wyszedł z kabiny. Gareth skorzyst z przerwy, by ująć rękę księcia i odprowadzić go na stronę. — Obliczyłem w przybliżeniu wydatki, jakie poniesiemy na wynajęcie stal i inne rzeczy. Suma ta przekracza poprzednie kalkulacje. Czy nie sprawiłby problemu drobny gest zaufania, jakaś mała zaliczka. Kilkaset gwinei. — Majorze Swales, uczyniłem już ten gest, oddając pod pańską opiel mego bratanka. — Owszem — powiedziała, śmiejąc się. — Jeżdżę również konno, na twerze, na nartach, pilotuję samolot, gram w bilard i brydża, tańczę i gram 1 pianinie. — To zupełnie wystarczy — Jake również się zaśmiał. Vicky odwróciła się do księcia. — Po co to wszystko? Co ci dwaj dżentelmeni mają wspólnego z naszymi i? 38 I MU iii.. 11. . ROZDZIAŁ VI .Kadłub „Dunnottar Castle" kołysał się leniwie za zasłoną drz< palmowych, pod wiszącymi wysoko cumulusami, rozzłoconymi przez Podniesiono kotwicę. Statek ruszył w kierunku wyjścia z portu. Przy relingu na górnym pokładzie stał książę otoczony przez biało ubra postacie. Kiedy statek zwiększył szybkość, burząc wodę, Lij podniósł rę w pożegnalnym geście. j „Dunnottar Castle" szybko rozpłynął się w nieskończonej przestrze oceanu, skręcając z powrotem na północ. Zniknął już, a cztery postacie stały jeszcze na nabrzeżu, wpatrując w horyzont, na którym gdzieniegdzie pojawiały się białe trójkąty żagli łoc rybackich, zmierzających do brzegu. Jake odezwał się pierwszy. — Najpierw musimy znaleźć pokój dla panny Camberwell. — Ol mężczyźni równocześnie sięgnęli po jej sfatygowaną walizkę i skórzaną tor z maszyną do pisania. — Losujmy — zaproponował Gareth. W jego dłoni pojawił się nioafrykański szyling. — Reszka — wybrał Jake. — Pech, stary — powiedział Swales i włożył monetę z powrotem < kieszeni. —Ja zajmę się panną Camberwell, a potem rozejrzę się za statkiei który nas stąd zabierze. Tymczasem ty jeszcze raz rzuć okiem na wozy. Major skinął na rikszę, czekającą przy końcu nabrzeża. — Pamiętaj, przewóz maszyn do portu to pestka. Przejechanie trzystu kilometrów prz pustynię to dopiero problem. Lepiej upewnij się, czy nie będziemy musi wracać na piechotę — doradził, pomagając Vicky wsiąść do rikszy. — N przód! — zawołał i pomachał wesoło ręką, gdy pojazd potoczył się w kierunl miasta. — A więc zostaliśmy sami, proszę pana — powiedział Gregorius. Ja chrząknął tylko, wciąż patrząc na oddalającą się rikszę. — Chyba powinienem znaleźć sobie jakieś lokum. 40 Jake podniósł się. — Chodźmy, młodzieńcze. Możesz spać w moim namiocie. — Uśmiechnął ę nagle. — Chyba nie będziesz miał mi za złe, jeśli powiem, że wolałbym iczej gościć pannę Camberwell. Chłopiec roześmiał się ubawiony. — Rozumiem pana, ale jeśli ona chrapie? — Dziewczyna o takiej prezencji nie może chrapać — stwierdził Jake. — jeszcze jedno. Nie mów do mnie „proszę pana". Mam na imię Jake. — odniósł jedną z toreb Grega. — Idziemy — powiedział. Ruszyli skrajem zakurzonej drogi. — Powiedziałeś, że masz morgana? — Tak, Jake. — A wiesz, co sprawia, że twój samochód jeździ? — Silnik spalinowy. — Bracie — powiedział z podziwem Jake — to początek twojej kariery, słoń^laśnie zostałeś mianowany drugim mechanikiem. Zawijaj rękawy! wscho owarzyst Swales miał własną teorię uwodzenia, która nie zawiodła go przez wadzieścia lat. Kobiety lubią arystokratów, wszystkie są bowiem snobkami. ego męskie ramiona doprowadzały najzimniejsze damy do omdlenia. Ledwie siedli na wyścielanych siedzeniach rikszy, Gareth zaczął czarować Vicky yvoim urokiem i wdziękiem. Po dziennikarce, która zdobyła międzynarodową sławę w wieku dwu-ziestu dziewięciu lat, nie można spodziewać się naiwności. Vicky dokonała wstępnej oceny Garetha w ciągu pierwszych dziesięciu minut. Znała innych awidamków, tak samo eleganckich, starannie wypielęgnowanych, skorych o żartów. Wiedziała, co znaczy stalowy błysk męskich oczu. „Cwaniak" — stwierdziła bez wahania. Każda sekunda spędzona w jego twie potwierdzała początkowy osąd. „Diabelnie przystojny cwaniak, bardzo zabawny. Przesadny akcent świadczy o tym, jak jest zarozumiały." ihichała z rozbawieniem jego opowieści, gdy próbował podkreślić swoje lochodzenie. — ... jak zwykł mówić pułkownik... zawsze nazywaliśmy mojego staruszka ułkownikiem. — Ojciec Garetha rzeczywiście dosłużył się tego stopnia, ale w żadnym sławnym regimencie. Awansował stopniowo z niskiego rangą tonstabla w policji indyjskiej. — ...posiadłości rodzinne odziedziczyłem po kądzieli... — Matka była orką piekarza, który miał tylko obciążony hipotecznie dom w Swansea. — ...pułkownik zawsze był trochę nieokrzesany i obracał się wśród >rostaków. Szybkie panie i wolne konie. Majątek rozszedł się na... —Matka ojciec, ofiary okrutnej niesprawiedliwości społecznej, poświęcili całe życie ia to, by ich jedyny syn przekroczył niewidzialną barierę, oddzielającą klasę rednią od wyższych sfer. 41 Jal ue ai »a — ...oczywiście uczyłem się w Eton, gdy staruszek zabijał czas w służ zagranicznej. Szkoda, że nie poznałem tego drania lepiej. Z pewnością m cudowny charakter... wejście do szkoły strzeżone było przez komisai policji, również wychowanka Eton. — Niewielki spadek matki i więks część pensji ojca szły na przekształcenie syna w dżentelmena. — ...zabity w pojedynku, uwierzyłaby pani? O brzasku. Był romantyki© miał zbyt wiele ognia w żyłach... — Matka zmarła na cholerę. Pensja oj przestała starczać na pokrycie rachunków, które Gareth musiał płac obcując z synami książąt. W Indiach łapownictwo jest sposobem na życ ale mimo to pułkownika oskarżono. O świcie ojciec pojechał do la z pistoletem, a godzinę później gniada klacz wróciła kłusem do staj z pustym siodłem, ciągnąc za sobą wodze. — ...oczywiście musiałem opuścić Eton... — Przez przypadek uwić córkę dyrektora w tym samym czasie, kiedy pułkownik udał się na swe ostatnią przejażdżkę. Pozwoliło to Swalesowi opuścić szkołę w blas] chwały, a nie dlatego, że nie uregulował swoich rachunków. Wyrusj w świat z akcentem, manierami i gustem dżentelmena, ale bez środków życia. — ...szczęśliwie mieliśmy wówczas wojnę... — Nawet w książęcj regimencie nie zwracano uwagi na stan majątkowy nowych oficerów. Et< było wystarczającą rekomendacją. Awans nastąpił szybko, przy wydatr pomocy niemieckich karabinów maszynowych. Po zawieszeniu broni wszystl wróciło do normy i od oficera znów wymagano trzech tysięcy rocznie utrzymanie, więc Gareth wyruszył w drogę. Od tamtej pory zawsze wędrow Vicky Camberwell słuchała go zafascynowana. Wiedziała, że ta opowie ma działać niczym taniec kobry przed kurczakiem. Znała życie dość dobn by zdawać sobie sprawę, że przystojny cwaniak czaruje. Znała tylu podobnych! Wykonując swój zawód bywała w różny niespokojnych rejonach świata, a mężczyźni tego typu wszędzie zachowywi się podobnie. Byli podniecający i niebezpieczni, sprawiali radość, a w koni nieuchronny ból. Nie odpowiadała, pragnąc, by ta jazda skończyła się wreszcie. Jedni słowa Swalesa tak ją bawiły, że kiedy riksza zatrzymała się przed hoteler Vicky nie mogła powstrzymać wesołości. Odrzuciła głowę do tyłu, potrząsaj jasnymi, błyszczącymi włosami, a jej śmiech zadźwięczał głośno. Gareth nauczył się rozpoznawać odcienie kobiecego chichotu. Vicl śmiała się szczerze. Naturalna reakcja uspokoiła uwodziciela. Ujął rę] Vicky, pomagając jej wysiąść z rikszy. Z władczą miną zaprezentował królewski apartament. — Jedyny godny pani pokój w tym hotelu. Balkon wychodzi na ogró a wieczorem poczuje pani morską bryzę. Apartament, jako jedyny w budynk posiada oddzielną ubikację i nawet francuskie cudo ze spłuczką. Łóżko je nadzwyczaj wygodne. Śpi się w nim jak na chmurce. ^ — Więc mam się do niego wprowadzić? — zapytała z miną niewiniątk 42 — Myślałem, że możemy coś razem wykombinować, moja droga. Ton głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości, jaki rodzaj kombinacji na myśli. — Jest pan bardzo uprzejmy, majorze — mruknęła i podeszła do stolika telefonem. — Tu panna Camberwell. Major Swales zwalnia dla mnie apartament, roszę przysłać służbę, żeby zabrała jego rzeczy do innego pokoju. — Ja tylko... — sapnął Gareth. Zakryła na chwilę słuchawkę i uśmiech-ęła się do niego. — To takie miłe z pańskiej strony. Mój Boże! — powiedziała, gdy słyszała odpowiedź dyrektora hotelu. — Dobrze, jeśli jest to jedyny wolny iokój, musi wystarczyć. Major zna pewnie już mniej wygodne kwatery. Kiedy Gareth zobaczył swój nowy pokój, doszedł do wniosku, że chyba nigdy v życiu nie mieszkał w takich warunkach. W chińskim więzieniu w Mukdenie tyło zimniej, ale jego cela nie znajdowała się nad gwarnym barem. Frontowa iemianka, w której Swales przebywał zimą tysiąc dziewięćset siedemnastego oku w Arras, wydawała się teraz przestronniejsza i lepiej umeblowana. Następne trzy dni major spędził w porcie. Pił herbatę i whisky w biurze capitana portu, wypływał z pilotem na spotkanie każdego nowego statku nijającego falochron, jeździł rikszą wzdłuż nabrzeża, aby porozmawiać szyprami arabskich jednomasztowych żaglowców, lugrów, przerdzewiałych tatków parowych i nowszych, napędzanych ropą frachtowców. Niekiedy >ływał wynajętą łodzią pomiędzy statkami zakotwiczonymi na redzie. Wieczorami czarował Victorię Camberwell swoim wdziękiem, pochlebst-vami i markowym szampanem. Dziennikarka miała niezły apetyt i wykazała :ałkowitą odporność na jego męski wdzięk. Słuchała dowcipów Swalesa, imiała się z nim i piła szampana, a o pomocy sprytnie umykała przed vysiłkami uwodziciela, gdy tylko próbował przytulić ją do gorsu śnieżnobiałej coszuli czy zastawić nogą drzwi apartamentu. Rankiem czwartego dnia zaczął się zniechęcać. Chciał już zabrać kubełek i tuskerem do obozu Jake'a, ale trudno było przyznać się przyjacielowi do orażM, więc zwalczył pokusę spędzenia czasu w jego miłym towarzystwie pojechał rikszą do portu. W nocy nowy statek zakotwiczył na redzie i Gareth przyjrzał mu się uważnie przez lornetkę. Stary odrapany kadłub był pokryty grubą warstwą soli i brudu. Po pokładzie kręciła się obdarta załoga. Szkuner miał maszty, na których można było postawić mnóstwo żagli, oraz wyposażony został w śrubę. Wyglądał bardzo obiecująco. Gareth zbiegł po schodach do łodzi i hojnie zapłacił wioślarzowi szylinga więcej niż wynosiła zwyczajowa taryfa. Z bliska statek wyglądał jeszcze gorzej. Pstrokata farba łuszczyła się obficie. Okazało się też, jakie warunki sanitarne panują na pokładzie. Burty nosiły ślady fekaliów. 43 czyst< isach założon wales : odpowiedział sorty Gareth zauważył, że pod ohydną farbą poszycie statku jest w doskonały! stanie. Jego dno, widoczne w przezroczystej wodzie, wykonano z miedzi. Nie czepiały się doń wodorosty. Jasnożółte, starannie olinowanie i żagle wzbudzały zaufanie. Na rufie widniała nazwa „Hirondelle' wypisana po francusku i arabsku. Macierzystym portem jachtu okazały si Seszele. Gareth zastanawiał się nad celem tej maskarady. Dlaczego ktoś przebier pełnokrwistego rumaka za zwierzę pociągowe? Ta wielka, miedziana śrub mogła nadać statkowi znaczną szybkość. Kiedy Swales płynął wzdłuż statku, poczuł jego odór. Wiedział już, z ku: ma do czynienia. Śmierdziało tu ludzkim cierpieniem. Mówiono, że teg zapachu nie da się zmyć z pokładu nawet owczym moczem ani wrzącą słoń wodą. W ciemną noc łodzie patrolowe wyczuwały smród „niewolnika' skoro tylko pojawił się na horyzoncie. Handlarz żywym towarem z pewnością nie odmówi takiej błahostki ja przemyt broni, więc Gareth krzyknął: — Ahoj, „Hirondelle"! Ciemne twarze obdartej załogi spoglądały z góry ponuro. Kolorów zbieranina Arabów, Hindusów, Chińczyków i Murzynów nie na powitanie. Stojąc na łodzi, Gareth zwinął dłonie w trąbkę i z arogancją Brytyjczyka przekonanego, że cały świat mówi po angielsku, zawołał ponownie: — Chcę mówić z waszym kapitanem! Przy rufie powstało jakieś zamieszanie i do relingu podszedł biał mężczyzna. Był smagły, mocno opalony i tak niski, że jego głowa ledw wystawała ponad krawędź nadburcia. — Czego? Policja? Gareth domyślił się, że to Grek albo Ormianin. Z teatralną przesadą nos na jednym oku ciemną przepaskę. Zdrowe oko błyszczało jasno i twardo ja czysty agat. — Nie jestem z policji — zapewnił Gareth. — Nie będzie żadnyc kłopotów. — Wyciągnął z kieszeni butelkę whisky i pomachał nią niedbale Kapitan wychylił się przez reling i przyjrzał się intruzowi uważnie. By może zauważył wesołe błyski w jego oczach i beztroski, zbójecki uśmiect Swój zawsze pozna swego. W każdym razie wydawało się, że Powiedział coś do Arabów. Sznurowa drabinka opadła wzdłuż burty. — Chodź! — zaprosił kapitan. Nie miał nic do ukrycia. Podczas teg< rejsu przewoził tylko ładunek bawełny z Bombaju. Chciał wyładować gi w Dar es-Salam przed dalszą podróżą na pomoc, gdzie nocą miał zabra przynoszący duży zysk żywy towar. Dopóki handlarze z Arabii i Dalekiego Wschodu oferują wielkie sumy z smukłe, czarne dziewczęta z plemion Danakil i Galia, zawsze znajdą a chętni, żeby ich zaopatrzyć. Ludzie, którzy nie boją się brytyjskich tods pajjalowych. 44 f podjął decyzją locny — Pomyślałem, że możemy napić się whisky i porozmawiać o inte-— powiedział Gareth do kapitana. — Nazywam się Swales. Major Kapitan zgodnie z tradycją piratów, miał zaplecione w warkocz czarne, loliwione włosy. — Nazywam się Papadopoulos — uśmiechnął się po raz pierwszy — rozmowa o pieniądzach jest słodka jak muzyka. — Wyciągnął rękę do walesa. Gareth i Vicky przyjechali do obozu Jake'a z prezentami. — Ale niespodzianka! — Barton przywitał gości ironicznie, trzymając dłoni palnik spawalniczy. — Myślałem, że uciekliście razem. — Najpierw interesy, potem przyjemności — Gareth podał rękę wysia-ającej z rikszy Vicky. — Nie, mój drogi, ciężko pracowaliśmy. — Widzę. Wyglądasz na wykończonego. — Jake zgasił palnik i wziął od lajora wiaderko z tuskerem. Otworzył dwie butelki. Podał jedną Gregoriu->wi, a drugą podniósł do własnych ust. Miał na sobie tylko zatłuszczone Pociągnął z butelki i uśmiechnął się. — Do diabła, umierałem z pragnienia, więc wam wszystko wybaczam. — Majorze Swales, panno Camberwell, uratowaliście nam życie. — Greg isalutował oszronioną butelką. — Cóż to jest, do licha? — Gareth odwrócił się, by obejrzeć masywną onstrukcję, nad którą pracowali. Jake poklepał ją z dumą. — To tratwa. — Obszedł w koło skomplikowaną platformę z pustych eczek. — Wozy pancerne nie pływają, a musimy dostarczyć je na plażę. Nie odejdziemy do brzegu bliżej niż na sto metrów. Vicky spoglądała na mocno umięśnione barki i ramiona Jake'a, podziwiała :go płaski brzuch i ciemną gęstwinę włosów porastających pierś. Gareth, afascynowany konstrukcją tratwy, nie zwrócił na to uwagi. <— Miałem podobny pomysł — powiedział. Jake nieufnie uniósł brwi. — Musimy wiedzieć, czy statek, który nas zabierze, ma wystarczająco dźwig, żeby wystawić wozy za burtę. — Ile ważą? — Pięć ton każdy. — Dobrze., „Hirondelle" da sobie radę. — „Hirondelle"? — Statek, którym popłyniemy. — Więc rzeczywiście pracowałeś! — Jake roześmiał się. — Nigdy bym ię tego po tobie nie spodziewał. Kiedy wypływamy? — Pojutrze o świcie. Załadunek odbędzie się w nocy, nie chcemy przecież fiszować się z tym towarem. O brzasku podnosimy kotwicę. +**ff 45 8'« kolegc yielbłąd — Nie zostawiłeś mi wiele czasu, by nauczyć pannę Camberwell, j prowadzić wóz pancerny. — Jake odwrócił się do Vicky i jeszcze raz pocj dreszcz, patrząc w zielone oczy. — Zamierzam zająć pani wolny czas. — Mam go teraz w nadmiarze. — Vicky chciała wykorzystać pob w Dar es-Salam, by odpocząć i uspokoić nerwy, stargane pracą w Genew Przez kilka ostatnich dni zwiedzała zabytkowy port i pisała długi artyk o jego historii. Bawiły ją zaloty Garetha i unikanie co śmielszych awansó Teraz zdała sobie sprawę z tego, że podoba się także Bartonowi. „Nic tak nie bawi dziewczyny, jak zaloty dwóch twardych silny mężczyzn" — pomyślała. Uśmiechnęła się do Jake'a, ale Gareth na na to zareagował. — Sam mogę udzielić Vicky kilka informacji o tych starych gratach. > chcę odrywać cię od pracy. Dziewczyna nie odwróciła głowy, wciąż uśmiechając się do Jake'a. — Myślę, że to raczej specjalność pana Bartona. — Jake'a. — Mów mi Vicky — powiedziała. Przygoda zapowiadała się interesująco. Świetny temat na reportaż. God poparcia idea i śmiała eskapada mogły rozsławić jej imię. Żaden z kolegc Vicky nie przeciwstawiłby się postanowieniom Ligi Narodów i nie pr; kroczyłby nielegalnie granicy z bandą przemytników broni tylko po to, ' napisać reportaż. Co więcej, poznała dwóch atrakcyjnych mężczyzn. Musi tylko zachow kontrolę nad wydarzeniami i nie pozwolić sobie na zbyt silne emocje. Szli przez mahoniowy las. Uśmiechnęła się ukradkiem, widząc manew obu mężczyzn, którzy starali się zająć miejsce u jej boku. Kiedy dotarli i polanę, Gareth stanął jak wryty. — Co to? — To pomysł Grega — wyjaśnił Jake. — Nasi przeciwnicy będą musi zastanowić się dwa razy, zanim zaczną do nas strzelać. Cztery wehikuły zostały pomalowane błyszczącą, śnieżnobiałą fart a wieżyczki udekorowano szkarłatnym krzyżem. — Jeżeli Francuzi lub Włosi będą próbowali nas zatrzymać, udajen uzbrojoną jednostkę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ty, Greg i jesteśmy lekarzami, a Vicky pielęgniarką. — Nie traciliście czasu — stwierdziła zdumiona Vicky. — Ponadto w białych pojazdach będzie chłodniej na pustyni — wyjaśi poważnie Greg. — Słusznie nazywają ją „Wielkim Płomieniem". — Obmyśliłem już, jak rozmieścimy ładunek — powiedział Jake. — dy pojazd musi udźwignąć dwie dwustulitrowe beczki z benzyną i j__ z wodą z tyłu wieżyczki. Skrzynie z bronią i amunicją przywiążemy wzdł osłon burtowych. Przyspawałem tam kołki do umocowania lin. — Skrzynie nas zdradzą — sprzeciwił się Gareth. — Wszystkie oznakowane. :tychmis ii przegub Ka :a jedi cr« 46 — Zamalujemy znaki i ocechujemy towar jako sprzęt medyczny — po-iedział Jake i ujął Vicky pod ramię. — Ten wóz wybrałem dla ciebie. Jest ajbardziej posłuszny z całej czwórki. — To one mają własną indywidualność? — zapytała żartobliwie Vicky. — Są jak kobiety. Moje żelazne kobietki — odpowiedział poważnie larton i poklepał najbliżej stojącą maszynę. — Ta jest najbardziej kochana, la trochę krzywe podwozie, więc trzęsie się przy szybszej jeździe. To nic oważnego. Nazwałem ją „Kaczuszką". Jest twoja. Spodoba ci się. —Jake uszedł dalej i kopnął koło następnego wozu. — Ta suka próbowała złamać , kiedy pierwszy raz chciałem uruchomić ją korbą. Znana jest jako Prisrilfa-Świnka". Tylko ja potrafię się z nią obchodzić. Nie kocha mnie, ale zanuje. — Ruszył dalej. — Greg wybrał tę i nazwał ją „Tenastelin", co iznacza: „Bóg jest z nami". Mam nadzieję, że to prawda. Greg mówi, że iedyś zostanie kapłanem. — Jake mrugnął do młodzieńca. — Gareth, ten wóz lależy do ciebie. Ma zupełnie nowy gaźnik, który zdobyłeś z narażeniem życia. — Ooo! — Oczy Vicky zabłysły ciekawie. Odezwał się w niej łowca ensacji. — Jak to było? — To długa historia. Nasz przyjaciel odbył niebezpieczną podróż na ńs. — Gareth zakrztusił się cygarem i zakaszlał, ale Jake kontynuował powieść. — Nazwiemy ten pojazd „Garbata Henrietta". „Garbuska". — Bardzo ładnie — powiedziała Vicky. Po pomocy cztery pojazdy ruszyły kolumną przez ciemne, uśpione ulice tarego miasta. Na reflektory opuszczono stalowe zasłony. Rzucały przed iebie tylko wąskie pasemka światła. Silniki pracowały na wolnych obrotach, dedy jechali spacerowym tempem w cieniu drzew. Gałęzie rozpościerały się lad drogą, przesłaniając gwiazdy. Sylwetki wozów zostały mocno zniekształcone przez ładunek, który cażdy z nich dźwigał — beczki i skrzynie, zwoje lin i sieci, narzędzia i sprzęt bozowy. Kolumnę prowadził Swales — świeżo ogolony, ubrany w szare flanelowe ipodnie z Oxfordu i biały sweter, ozdobiony symbolem uczelnianej drużyny crykietowej. Gareth zdawał sobie sprawę, że właściciel hotelu może niepokoić się nagłym wyjazdem gościa, który nie uregulował rachunku za trzytygod-liowe utrzymanie i pozostawił stos czeków bez pokrycia. Swales płacił nimi sa dostawy szampana i teraz jak najszybciej chciał znaleźć się na morzu. Gregorius Maryam trzymał się blisko majora. Dziedziczny tytuł młodzień- brzmiał Gerazmach — Dowódca Lewego Skrzydła. Płynąca w jego żyłach ew wojownika mieszała się ze starotestamentowymi naukami koptyjskiego cościoła chrześcijańskiego. Dlatego też oczy chłopca płonęły niemal mistycz-lym fanatyzmem, a jego serce przepojone było gorącym patriotyzmem. Mody i niedoświadczony Greg nie dostrzegał brudnego oblicza wojny. Uważał ją za rzecz wielce pociągającą, godną prawdziwego mężczyzny. 47 I I Za nim podążała panna Camberwell, fachowo prowadząc „Kaczuszki Jake był zachwycony, że tak umiejętnie operuje sprzęgłem i przerzuca bi Ona też odczuwała podniecenie przygodą. Tego popołudnia wysłała lotniczą wstępną relację, złożoną z pięciu tysięcy słów, która zost dostarczona na biurko nowojorskiego wydawcy w ciągu dziesięciu d Wyjaśniła podłoże konfliktu, plan zaanektowania niezależnego terytori Etiopii przez Mussoliniego, skrytykowała obojętność świata i embargo zakup broni przez Afrykańczyków. „Nie łudźcie się — napisała — że to tylko fałszywy alarm. Rzym wilczyca wyruszyła na łowy. To, co ma się wydarzyć w górach półno Afryki, zawstydzi cywilizowany świat." Następnie zaczęła wyjaśniać, jak wielkie mocarstwa przeszkadzały w dotarciu na terytorium szykującego się do wojny cesarstwa. Opowiedz! ła o jego położeniu. Zakończyła następująco: „Wasza korespondent; zrzuciła nałożone jej pęta. Porusza się swobodnie. Dziś wieczon dołączyła do grupy nieustraszonych ludzi, którzy ryzykują życie, ai przeciwstawić się embargu i dostarczyć na otoczone terytorium pewną ii broni i amunicji potrzebnej obleganemu narodowi. Czytajcie uważnie, może wasz korespondent leży już martwy na pustynnym wybrzeżu Afryl które tubylcy z lękiem nazywają „Wielkim Płomieniem". A jeśli zwycięż rolno i zniknął w cieniu. my? Nocą zejdziemy ze statku i będziemy brnąć setki kilometrów prz dzikie i wrogie terytorium na spotkanie z etiopskim księciem. Ma nadzieję, że w następnej depeszy opiszę wam naszą podróż, ale jeśli naw fareth powrócił z tajemniczych, negocjacji, trzymając w ręku dokumenty los zrządzi inaczej, możecie być pewni, że próbowaliśmy coś zrobić w t sprawie." Vicky miała satysfakcję z pierwszego artykułu. W kwiecistym sty podobało się jej zwłaszcza słowo „brnąć". Zawierało wszystko: dram: tajemnicę, obraz karła porywającego się na olbrzyma. Vicky czuła podekscytowana i płonęła z niecierpliwości. Za nią jechał Jake Barton. Wsłuchiwał się w rytm silnika „Świnki". B jakiegoś wyraźnego powodu, może tylko, by ostrzec, czego można się po ni spodziewać, nie chciała zapalić. Jake kręcił korbą, aż rozbolały go ramie: Przeczyścił układ paliwowy, sprawdził styki, zapłon, każdą część rucho; która mogła zawieść. Nagle, po godzinie majstrowania, silnik zasfo i pracował aż miło, jakby zawsze był w porządku. Barton wiedział, że to ostatnia szansa, by uzupełnić braki w wyi wipowaniu. Na piekielnie długim szlaku z Mondi do oazy Chaldi znajd się niewiele stacji benzynowych. Tratwa z beczek została po połud załadowana na „Hirondelle", a każdy wóz miał własne zapasy żywni Ładunek świetnie maskował kształty kadłubów. Uwaga Jake'a była całkowicie zaprzątnięta wyprawą, ale pamięć p< suwała mu niemiłe obrazy. Przeżył już taką noc, jadąc w kolumnie w ciemn ściach. Silnik dudnił w uszach, a na niebie widać było taki sam blask W oddali rozlegał się łoskot maxima, strzelającego przez wyrwę w zaśJ 48 :e czuł zapach śmierci i błota. W przeciwieństwie do Gregoriusa Maryama ,znał już wojnę i jej wspaniałości. papadopoulos czekał na nabrzeżu z lampą sztormową w dłoni, w długim aszczu, który upodobniał go do nędznie ubranego gnoma. Grek wskazywał lumnie kierunek, machając lampą, a jego łachmaniarska załoga szykowała ję do pracy. I Ludzie ci byli przyzwyczajeni do ładowania niezwykłych towarów, każdego podjeżdżającego kolejno pojazdu zdejmowano beczki i skrzynie, stawiano je osobno na sieciach ładunkowych. Marynarze wpychali pod wozia wehikułów mocne drewniane palety i mocowali konopne liny. Na gnał Papadopoulosa uruchomiono silniki wind pokładowych i liny zaczęły ruszać się w blokach. Masywne pojazdy unosiły się powoli i znikały za rtą. Operacja została przeprowadzona szybko, bez niepotrzebnego hałasu. chać było tylko ciche komendy, ciężki oddech ludzi, stłumiony warkot lników i stukot wozów, ustawianych na pokładzie. — Ci kolesie znają swój fach. — Gareth obserwował marynarzy z ap-ibatą. Po chwili odwrócił się do Jake'a. — Zejdę do kapitana portu podpiszę konosamenty. Będziemy gotowi w ciągu godziny. — Odszedł — Sprawdźmy naszą kajutę — zaproponował Jake, biorąc Vicky pod :kę. Wspięli się po trapie i natychmiast poczuli smród niewolników. Zanim rzewozowe czterech ambulansów i zaopatrzenia medycznego dla Między-arodowego Czerwonego Krzyża w Aleksandrii, pozostali pasażerowie okonali już pobieżnej inspekcji maleńkiej kabiny, którą Papadopoulos rzekazał im do dyspozycji. Zdecydowali się pozostawić ją stałym mieszkań-om — karaluchom i pluskwom. — To tylko kilkudniowy rejs. Myślę, że na pokładzie będzie nam 'ygodniej. Jeżeli zacznie padać, schronimy się w naszych samochodach ancernych — powiedział Jake, gdy stali przy relingu, patrząc na światła Dar -Salam. Silnik szkunera terkotał pod stopami, a chłodna bryza oczyściła iowietrze z odoru niewolników. Vicky przebudziła się pod wpływem blasku gwiazd. Otworzyła oczy zapatrzyła się na niebo lśniące wspaniałościami wszechświata. Niczym lieznane lądy i morza, perłowe światła migotały na niebie. Cicho zsunęła koc I podeszła do relingu. Morze lśniło połyskującą czernią. Fale wyglądały jak /rzeźbione z metalu. Odbijało się od nich światło gwiazd, dzięki któremu ad statku przypominał smugę zielonego ognia. Morski wiatr pieścił skórę i włosy jak ręka kochanka, a wielki żagiel >tał cicho nad głową morskie opowieści. Poczuła niemal fizyczny ból, fowodowany pięknem tej nocy. — Gdy umilkną bębny 49 Kiedy Gareth podszedł cicho do Vicky i objął ją w talii, nie odwraca głowy oparła się o niego. Nie chciała sporów. Jak sama napisała, wkró mogli już nie żyć, a noc była zbyt piękna, by pozwolić jej przeminąć. Żadne z nich nie odezwało się. Vicky westchnęła i zadrżała zmysłov kiedy poczuła, jak jego ręce, gładkie i zręczne, wślizgują się pod jej bawełnia bluzę. Oddech mężczyzny pieścił łagodnie jak wiatr. Przez cienkie ubranie czuła żar i sprężystość silnego ciała. Jego pi unosiła się i opadała w przyspieszonym oddechu. Vicky obróciła się wolno i podniosła głowę dotykając biodrami stojące obok mężczyzny. Smak jego ust i podniecający zapach otrzeźwiły ją. Z całą determinacją, na jaką było ją stać, oderwała usta od warg Swal< i wysunęła się z jego objęć. Szybko podeszła do swego posłania i drżący rękami poprawiła koce. Przydzielono jej miejsce między Bartonem i Gregoriusem. Kiedy otul się i położyła na plecach, próbując opanować nierówny oddech, zdała soi sprawę, że Jake nie śpi, choć ma zamknięte oczy. ROZDZIAŁ VII (jenerał Emilio De Bono stał przy oknie swojego biura i spoglądał >onad nędznymi dachami Asmary w stronę wielkiego, ponurego masywu tiopskich wyżyn. „Wyglądają jak kręgosłup smoka" — pomyślał. Generał miał siedemdziesiąt lat i żywo pamiętał ostatnią włoską wyprawę te góry. Adua była plamą na honorze włoskiego oręża i po czterdziestu atach ta klęska nowoczesnej europejskiej armii wciąż nie została pomszczona. Teraz los powierzył mu rolę mściciela. Nie miał pewności, czy ma się tego cieszyć. Był zwolennikiem bezkrwawej wojny. Unikał zadawania bólu udziom. Nie wydawał podwładnym rozkazów sprzecznych z ich zasadami. vtłodzi oficerowie dawno nauczyli się nie sugerować mu żadnych eks- rawagancji. Dowódca włoski czuł się dyplomatą i politykiem, a nie wojownikiem. .ubił oglądać pogodne twarze, więc sam chętnie rozdawał uśmiechy, 'rzypominał żwawego, pomarszczonego koziołka. Nosił spiczastą, białą >rodę, od której wzięło się jego przezwisko „Bródka". Do swoich oficerów wracał się carp, a do żołnierzy bambino. Chciał, żeby go lubiano, więc wciąż >ię uśmiechał. Teraz jednak miał ponurą minę. Właśnie otrzymał z Rzymu kolejną natarczywą, zakodowaną depeszę, podpisaną przez Mussoliniego. „Król Italii życzy sobie, a ja, Benito Mussolini, rozkazuję..." Generał uderzył się w pokrytą medalami pierś. — Oni nie rozumieją sytuacji! — zawołał do swego adiutanta, kapitana Urespi. — To wszystko jest bardzo proste, kiedy siedzi się w Rzymie ponagla do ataku. Nie widzą tego tłumu wrogów za rzeką Mareb. Kapitan podszedł do generała i również wyjrzał przez okno. Budynek iowództwa korpusu ekspedycyjnego w Asmarze był dwupiętrowy. Z biura generała na górnej kondygnacji rozciągał się rozległy widok aż do podnóża gór. Kapitan nie dostrzegł żadnych tłumów. Rozległa pustynia zdawała sie irzemać w blasku słońca. Rekonesans powietrzny w głąb lądu nie potwierdził oncentracji oddziałów etiopskich. Zaufany wywiadowca doniósł, że cesans 51 I, i . Hajle Sellasje zarządził, aby żadna z jednostek wojskowych nie podchodź do granicy bliżej niż na pięćdziesiąt kilometrów, by nie dać Włochc pretekstu do ataku. — W stolicy nie rozumieją, że muszę umocnić nasze pozycje w Erytr Mieć stałą bazę i dostawy — narzekał De Bono. Od ponad roku gromad zapasy. Port w Massawie, który niegdyś służył przypadkowym trampo i małym japońskim statkom przewożącym sól, został całkowicie przebud wany. Wspaniałe kamienne mola sięgały teraz daleko w morze, wysol nabrzeża roiły się od parowych dźwigów, a pracowite lokomotywy wozi tysiące ton sprzętu wojskowego. Strumień włoskich transportów płynął j południe przez Kanał Sueski. Rzym nie przestrzegał embarga na przyw broni do Afryki Wschodniej, które ogłosiła Liga Narodów. Do chwili obecnej wyładowano ponad trzy miliony ton ładunków, u licząc pięciu tysięcy pojazdów wojskowych — transporterów, samochodó pancernych, czołgów i samolotów. Aby dostarczyć do Afryki taką ma: sprzętu, zbudowano rozległy system dróg prowadzących do interioru, imponujący, że przywodził na myśl potęgę Rzymu cezarów. Generał znów uderzył się w pierś. — Chcą mnie zmusić do przedwczesnego działania. Nie zdają sob sprawy, że moje siły są niewystarczające. De Bono dowodził największą i najpotężniejszą armią, jaką kiedykolwu zgromadzono na kontynencie afrykańskim. Miał trzysta sześćdziesiąt tysięc ludzi, uzbrojonych w najbardziej wyrafinowane narzędzia do niszczeni i mordowania, jakie wymyślił świat: trzysilnikowe jednopłatowce caproj CA-133, mogące przenosić dwie tony materiałów wybuchowy i gazo trujących na odległość tysiąca czterystu kilometrów, najnowocześniejsi pojazdy opancerzone, ciężkie czołgi CV-3 z piećdaesięciomilimetro działami, wspomagające artylerię. To wielkie zbiorowisko ludzkie rozmieszczone zostało wokół Asmary i n stromych brzegach rzeki Mareb. Składało się z różnorodnych jednostel Żołnierze regularnych wojsk w zielonych,niunflurach i hełmach tropikalnyć z szerokimi rondami nieraz mijali faszystowskich milicjantów w wysokie butach i czarnych koszulach, na których widniały trupie czaszki, błyskawic i błyszczące sztylety. Obok stacjonowały regularne oddziały czarnyć Somalijczyków i Erytrejczyków w zdobionych pióropuszami czerwonyd fezach i luźnych koszulach z kolorowymi szarfami pułkowymi. Mieli oc tylko onuce na bosych stopach. Wreszcie byli i ochotnicy, rekrutujący się spośród pustynnych bandyto i złodziei bydła, skuszeni wojną jak rekiny, czujące zapach krwi. De Bono pamiętał, że przed siedemdziesięciu laty brytyjski genen Napier wyruszył do Magdali zaledwie z pięćdziesięcioma tysiącami ludzi gromiąc po drodze armię etiopską. Zdobywał górskie fortece i uwalnia trzymanych tam brytyjskich jeńców. Takie czyny nie mieściły się w wyobrazi] włoskiego dowódcy. 52 TaŁzywał caproaardi wynŁłą generalodu — Caro — generał położył rękę na złotych epoletach swojego adiutanta — usimy ułożyć jakąś odpowiedź dla Duce. Przekonać go, że mam trudno-i. — Poklepał kapitana czule po ramieniu. Twarz dowódcy przybrała wreszcie zwykły wyraz, gdy zaczął dyktować: — Drogi i szanowny Wodzu, proszę pamiętać o mojej lojalności wobec [ina i ukochanej Ojczyzny. — Kapitan pospiesznie złapał notatnik i pilnie pisywał. — Nigdy nie ustawałem w działaniach... Zabrało to niemal dwie godziny twórczego wysiłku, nim generał \)czx& się usatysfakcjonowany kwiecistą i zawiłą odmową wykonania izkazów. — A teraz — przestał chodzić i uśmiechnął się czule do kapitana — lociaż nie jesteśmy jeszcze gotowi do wymarszu, zjednamy sobie Duce. ozpoczniemy wstępną fazę południowej ofensywy. Generalski plan inwazji został opracowany z taką samą dbałością szczegóły, jak jego wcześniejsze przygotowania. Historyczna misja na-:a skierować główne uderzenie na Aduę. Przywieziony z Włoch armurowy monument z wyrytym napisem: „Polegli w Adui pomszczeni..." miejscem na datę czekał już w magazynie. Niemniej plan ten przewidywał również atak oskrzydlający od południa. Wojska miały przejść przez jedną z przełęczy, wiodących w głąb górzystej ainy. Wąwóz Sardi przecinał jak toporem strome pasma gór. Armia mogła ostać się tam na płaskowyż, rozciągający się dwa tysiące metrów ponad ustynią. Pierwsza faza operacji zakładała zajęcie dróg prowadzących do Szczególnie ważne zadanie na suchej i rozpalonej pustyni polegało na upewnieniu nacierającej armii wody do picia. Generał podszedł do szczegółowej mapy wschodniej Afryki, zakrywającej ścianę. Podniósł wskaźnik z kości słoniowej i dotknął samotnego punktu a górzystym pustkowiu. — Oaza Chaldi — odczytał głośno. — Kogo tam wyślemy? Kapitan podniósł głowę znad notesu i zapatrzył się w punkcik, otoczony osepną żółcią pustyni. Crespi przebywał w Afryce wystarczająco długo, by iedzieć, jak trudna będzie to misja. Tylko jednemu człowiekowi mógł czyć, żeby się tam znalazł. — Niech tam pojedzie Belli — powiedział. — Och — westchnął generał — hrabia Aldo Belli to niespokojny duch. — Pajac — odrzekł kapitan. — Spokojnie, caro — generał łagodnie upomniał adiutanta. — Jesteś byt surowy w ocenach. Hrabia to dystyngowany dyplomata. Przez trzy lata ył naszym ambasadorem w Londynie. Pochodzi ze starego szlacheckiego I bardzo, bardzo bogatego. — Nadęty fanfaron -^ twierdził uparcie Crespi. Generał westchnął. — Jest osobistym przyjacielem Benita Mussoliniego. Duce często gości jego zamku. 'I' '"I iv k — Będzie bezpieczny w tym odludnym miejscu — wtrącił kapita wywołując kolejne westchnienie generała. — Być może masz rację, caro. Racz posłać po hrabiego. Kapitan Crespi stał na schodach budynku dowództwa pod portyki, l N l fk — Bellissimo! — krzyknął Gino, naciskając migawkę. Hrabia wysiadł ollsa, wsłuchując się w skrzypienie wysokich butów. Włożył kciuk lewej d za pas, a prawą zasalutował po faszystowsku. — Generał oczekuje pana, pułkowniku — powiedział Crespi. — Przybyłem natychmiast, gdy otrzymałem wezwanie. z kolumnami Na imitacji marmuru niezręcznie namalowano freski, prz^ 1O> a teraz dochodziła ^dz po południu. Ubieranie hrabiego pochłonęło stawiające bohaterską grupę mocno umięśnionych Włochów, którzy gron}.....-......... pogan, uprawiają ziemię, sieją kukurydzę; ogólnie mówiąc — imperium. Kapitan obserwował, jak wielki roUs-royce z otwartym dachem kołys )0Święceń c j dorobił ń obecn^ szarż^ ^^ d ten człowiek się na wybojach zakurzonej ulicy Reflektory błyszczały jak monstrual, j ień pułkownika w zamian za to ^„J^j pieniędzmi i zapraszał przerażające oczy a jasny, błękitny lakier poszarzał od pyłu. Kupno takie ussolini m tygodniowe polowania i hulanki do swoich posiadłości pojazdu pochłonęłoby pięcioletni żołd kapitana, co częściowo tłumaczy s......._...... *- jego gorycz. Hrabia Aldo Belli, jeden z największych włoskich obszarników, a zarazj jeden z pięciu najbogatszych ludzi w kraju, nie miał zaufania do pojazd* y ^ ^ g ^ ajecy. Jeszcze sześć miesięcy temu dowodził zaledwie szwadronem księgo- rch> Odziałem ogrodników j piutOnem dziwek w łóżku. ^ajac„ _ m ^ k { j pę jgy j, p ^ajac _ m ^ k { ^^ z wojskowych. Rolls został przebudowany przez producenta według je, aWerz swoje fo/ogra|e> będzi4 mógł opędzaćP4 osobistych wskazówek i Dki osobistych wskazówek. Skoro tylko wóz zwalniał łagodnie przed portykiem, kapitan dostrz* herb hrabiego, błyszczący na przednich drzw&ch — złoty wilk trzymają tarczę w szkarłatno-srebrną szachownicę. Umieszczona poniżej dewiza głosi „Odwaga moją zbroją". Kiedy samochód zatrzymał się, mały człowieczek w mundurze sierżar wyskoczył przez drzwi obok kierowcy i przykląkł, unosząc ciężką kamerę, uchwycić moment, gdy hrabia wysiądzie z wozu. samochod, by otworzyć drzwi Hrabia uśmiechnął się. Miał ciemne, r tyczne oczy. Jego skora była lekko opalona na złoty kolor a wła wymykające się spod czarnego beretu, lśniły w słońcu. Chociaż miał trzydae yj y pięć lat, żadne awe pasmo me psuło wspaniałej fryzury. Jego majestatyczna postawa i wysoki wzrost sprawiały że zdawał ć k ł ld Wl górować niczym posąg nad kręcącymi się wokół ludźmi. Wypolerował Q. skrzyżowane pasy jaśniały na jego piersi, podobnie jak srebrzysta truj czaszka. Krótki kordzik wiszący na biodrze, ozdobiony małymi diamenta i perłami, został zaprojektowany osobiście przez hrabiego. Rewolwer z ręk jeścią wysadzaną kością słoniową także wykonano ręcznie specjalnie niego. Futerał przylegał ściśle do pasa podkreślając talię. Hrabia zatrzymał się i spojrzał na małego sierżanta. — Tak, Gino? — zapytał. — Dobrze, panie hrabio. Tylko podbródek trochę wyżej. Zajęli się uwiecznianiem profilu hrabiego. Pod pewnym kątem je] podbródek wykazywał niepokojącą tendencję do podwajania się, należs K itaQ się. Wiedział, że rozkaz został doręczony o dziesiątej dnia. Aldo Belli lśnił po kąpieli, goleniu i masażu, a pachniał jak ogród w pełnym „Pajac" — pomyślał kapitan. Przez dziesięć lat nienagannej służby y Apeninów Bel]i me strzeIał do niczeg0 dzików P tym uśmiechem. xl much na styni Danakil, gdy powąchasz wielbłądzie łajno wokół Chaldi." Kapitan otworzył szerokie drzwi stosunkowo chłodnego budynku ad- nistracyjnego. — Bardzo proszę tędy, panie pułkowniku. Generał De Bono opuścił lornetkę, przez którą z niepokojem lustrował ^ ^ z ^ , by powitać nowo przybyłego. — Caro — uśmiechnął się, idąc z otwartymi ramionami po ręcznie ibionych płytkach posadzki.—Mój drogi hrabio, jak miło, że pan przyszedł. Aldo Belli przystanął na progu i uniósł rękę w faszystowskim po- _ Ni d dość strapiony. w słuzbie ojczyzny! — Hrabia był ruszony własnymi słowami. Musi zapamiętać to zdanie. Może mu się JCZ& Drzvda^ _ Tak generał. — Jestem przeko- więc inaczej ustawić się do zdjęcia. Aldo Belli uniósł dumnie głowę. irnistych krzewów i barbarzyńców. się; y, ze wszyscy czujemy to samo. — Generale, jestem na pańskie rozkazy. — Dziękuję, caro mio. Może jednak najpierw kieliszeczek madery? Generał robił sobie wyrzuty, że posyła hrabiego na Danakil. W. to bardzo gorąco, a co musi się dziać na pustyni? Dlaczego wybrał owieka z takimi wpływami politycznymi? — Mam nadzieję, że zdążył pan obejrzeć nową inscenizację Traviatyl — W rzeczy samej, generale. Miałem szczęście towarzyszyć Duce na anierze. — Hrabia odprężył się nieco, uśmiechając się promiennie. Generał z westchnieniem nalał wina. — Ha! Cywilizowane życie... Jakże za nim tęsknię, siedząc wśród 54 55 Było już późne popoHinie, gdy De Bono odważył się poruszyć właści temat rozmowy. — Oaza Chaldi! — pwtórzył przerażony hrabia, Podniósł się, pr wracając kieliszek z mad«ą i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoji — Raczej śmierć niż kńba! — zawołał. — Mam nadzieję, że ie będzie tak źle — mruknął generał. — Oczek od pana tylko zajęcia poacji przy ujęciu wody. Hrabia zdawał się rai słyszeć słów dowódcy. Szlachetne oczy lśn ciemnym blaskiem. — Jestem wielce zobodązany za danie mi okazji wykazania się odwa Może pan na mnie liczyć ac do śmierci. — Hrabia zastanowił się i zapytał: Czy wesprze pan mój wyjid artylerią i lotnictwem? — To nie będzie k aloną słońcem wielu pól bitewnych. Poruszał się, kołysząc biodrami czym marynarz lub kawalerzysta, a jego głos niósł się na dwa kilometry. Dzięki majorowi batalion był gotów do drogi godzinę przed świtem, jeściuset dziewięćdziesięciu żołnierzy uformowało kolumnę na głównej ulicy smary. Ciężarówki wypełnione były milczącymi ludźmi, którzy, otuleni aszczami, drżeli w porannym chłodzie. Motocykliści otaczali świeżo ypucowany samochód z szarymi proporcami i szoferem siedzącym smętnie kierownicą. Niepewność i obawa opanowały zgromadzonych żołnierzy. W batalionie krążyła plotka, że został on wybrany do jakiejś desperackiej ryzykownej misji. Poprzedniego wieczora sierżant z kasyna był świadkiem, k pułkownik wznosił toasty z bojowym zawołaniem regimentu: „Raczej nierć niż hańba", co mogło brzmieć całkiem nieźle z żołądkiem pełnym lianti, ale nie o piątej rano, po śniadaniu złożonym z czarnego chleba słabej kawy. Batalion był w kiepskim nastroju, kiedy wzeszło słońce, zmuszając Dłnierzy do zrzucenia płaszczy. Słońce wspięło się na lśniący błękit nieba, a ludzie wciąż czekali cierpliwie ik woły w zaprzęgu. Ktoś zauważył, że wojna to dziewięćdziesiąt dziewięć rocent nudy i jeden procent strachu. Trzeci batalion poznawał właśnie tę iększą część. Luigi Castelani krótko przed południem posłał następnego gońca do watery pułkownika i dowiedział się, że hrabia już wstał i kończy toaletę. Wcrótce dołączy do batalionu. Major zaklął szpetnie i rozkołysanym krokiem rzeszedł wzdłuż kolumny, by uspokoić buntowniczy szmer, dobiegający długiego na kilometr szeregu ciężarówek prażących się w południowym ońcu. Aldo Belli pojawił się niczym wschodzące słońce, promienny i wspaniały, towarzystwie dwóch kapitanów, poprzedzany przez żołnierza niosącego roporzec wojenny, który hrabia osobiście zaprojektował. Widniały na nim rły rzymskich legionów. Dowódca pachniał wykwintną wodą kolońską. Gino wykonał kilka wietnych zdjęć hrabiego, który obejmował młodszych oficerów i poklepywał odoficerów. Dla zwykłych żołnierzy miał ojcowski uśmiech. Krocząc wzdłuż olumny mówił o obowiązku i poświęceniu. Cóż za wspaniali żołnierze! — rzekł do majora. — Jestem głęboko 'zruszony. Luigi Castelani skrzywił się. Pułkownik często się wzruszał. Pobierał u najsławniejszych włoskich nauczycieli śpiewu, a jako młody chłopak oważnie myślał o karierze solisty operowego. 57 Aldo Belli zatrzymał się, rozłożył szeroko ramiona, podniósł głowę i zaśpiewał głębokim, dźwięcznym barytonem. Oficerowie posłusznie podchwycili żwawy refren La Giovinezzy, faszystowskiej pieśni marszowej. Pułkownik szedł wzdłuż kolumny w blasku słońca, zatrzymując się gdy dobywał wyższych tonów. Unosił prawą rękę, koniuszkiem wskazującego palca lekko dotykając kciuka, podczas gdy druga ręka spoczywała na wysadzanym klejnotami sztylecie. Pieśń umilkła i pułkownik krzyknął: — Dość! Czas ruszać! Gdzie są mapy? — Jeden z młodszych oficerów podbiegł z mapnikiem. — Panie pułkowniku — interweniował taktownie Castelani — droga jest oznakowana i mam dwóch krajowców za przewodników. Hrabia zignorował go, czekając, aż mapy zostaną rozłożone na połyskującej masce rollsa. — No tak. — Studiował je ze znawstwem, a potem spojrzał na dwóch kapitanów. — Stańcie tu — rozkazał. — Majorze Vito, pan tutaj. Surowy wyraz twarzy i nie patrzeć w aparat! — Dostojnym gestem wyciągnął rękę w kierunku Johannesburga, odległego o sześć tysięcy kilometrów na południe, i stał w tej pozie tak długo, aż Gino ją upamiętnił. Następnie wskoczył na tylne siedzenie rollsa i, stojąc wyprostowany, wskazał drogę prowadzącą na pustynię Danakil. Luigi Castelani wziął ten gest za komendę do wymarszu. Ryknął i batalion ożywił się natychmiast. Żołnierze wdrapywali się do ciężarówek i zajmowali miejsca na długich ławach, każdy z setką nabojów w ładownicach i karabinem między kolanami. Gdy sześciuset dziewięćdziesięciu ludzi tłoczyło się już w ciężarówkach, pułkownik jeszcze raz wysiadł z rollsa. Niefortunnym zbiegiem okoliczności samochód został zaparkowany tuż przed kasynem. Była to instytucja utrzymywana przez rząd. Sprowadzano tu z Włoch młode damy na sześciomiesięczne kontrakty, by troszczyły się o cielesne potrzeby dziesiątków tysięcy lubieżnych młodzieńców. Tylko nieliczne z tych pań miały potem dość energii, by odnowić kontrakt, ale żadna nie uważała tego za konieczne. Wolały z pieniędzmi wrócić do Włoch, aby znaleźć tam mężów. Kasyno zostało pokryte srebrzystym dachem z galwanizowanej blachy. Okapy i balkony budynku ozdobiono wymyślnymi ornamentami z kutego żelaza. Dziewczęta, które zazwyczaj wstawały późnym popołudniem, zostały przedwcześnie obudzone krzykami i szczękiem broni. Pojawiły się na drugiej werandzie drugiego piętra, ubrane w jasne, delikatne koszulki. Zaraz też stanęły na wysokości zadania, chichocząc i posyłając całusy oficerom. Jedna z nich pomachała wesoło oszronioną butelką lacrima cristi, ulubionego napoju pułkownika. Hrabia nagle zdał sobie sprawę, że śpiew pobudził jego pragnienie i głód. 58 — Strzemiennego — zaproponował żartobliwie, poklepując po ramieniu jednego ze swych kapitanów. Większa część sztabu chytrze udała się do budynku. Krótko po piątej jeden z młodszych oficerów, lekko pijany, wyjrzał z kasyna, by przekazać majorowi wiadomość od pułkownika. — Wyruszamy jutro o świcie. Nieodwołalnie. Batalion opuścił Asmarc następnego dnia o dziesiątej. Hrabia był w kiepskim nastroju. Poprzedniej nocy zabawa wymknęła się mu spod kontroli. Śpiewał aż do ochrypnięcia i wypił olbrzymie ilości lacrima cristi, zanim udał się na górę z dwiema dziewczynami. Gino klęczał obok na siedzeniu rollsa, trzymając nad głową pułkownika parasol, a kierowca starał się unikać wybojów. Jednakże hrabia wciąż był blady, a na jego czole pojawiły się krople potu. Sierżant chciał rozweselić swego pana. Nie lubił oglądać go w takim stanie i usiłował na nowo rozbudzić w nim bojowego ducha. — Proszę pomyśleć, panie hrabio. Jako pierwsi z całej armii włoskiej zetrzemy się z wrogiem. Spotkamy spragnionych krwi barbarzyńców o rękach ociekających krwią. Hrabia zastanowił się nad tym i poczuł, że robi mu się niedobrze. Nagle uświadomił sobie, że spośród trzystu sześćdziesięciu tysięcy ludzi, z których składają się włoskie siły ekspedycyjne, właśnie on, Aldo Belli, jest ostrzem włóczni wycelowanej w Etiopię. Przypomniał sobie przerażające opowieści, które słyszał od pobitych pod Aduą. Podobno Etiopczycy kastrowali swych jeńców. Poczuł, że zawartość cennego woreczka pomiędzy udami napiera z nagłą siłą, a czoło pokrywa się świeżym potem. — Stop! — krzyknął do kierowcy. — Zatrzymaj się natychmiast. Trzy kilometry za miastem w kolumnie zapanował kompletny nieład. Samochód dowódcy zajął teraz pozycję pomiędzy ciężarówkami, otoczony przez sześciu motocyklistów. Minęło pół godziny, nim wojsko zostało ustawione w nowym szyku i jeszcze pół godziny, nim skierowało się na południowy zachód. Rozlegle pustkowie sięgało zamglonego horyzontu rozpalonego nieba. Hrabia Aldo Belli jechał wygodnie na skórzanym fotelu rollsa, zadowolony, ' że poprzedza go trzysta czterdzieści pięć par jąder, na których barbarzyńcy do woli mogą tępić swe noże. Tego wieczora kolumna zatrzymała się na biwak pięćdziesiąt trzy kilometry od Asmary. Nawet hrabia nie mógł udawać, że to zbyt forsowny marsz dla zmotoryzowanej piechoty. Najistotniejsze było jednak, że korzystając z okazji pułkownik wysłał dwóch motocyklistów z depeszą do generała De Bona, w której zapewniał go o patriotyzmie, lojalności i bitewnej gotowości trzeciego batalionu. Motocykliści przywieźli z kasyna bloki lodu, posolone i opakowane w słomę. ROZDZIAŁ VIII Następnego ranka hrabia odzyskał dobre samopoczucie. Wstał o dziewiątej i zjadł na świeżym powietrzu obfite śniadanie w towarzystwie swych oficerów. Potem z tylnego siedzenia rollsa dał ręką znak/do wymarszu. Wciąż jechał w środku kolumny. Nawet zgorzkniałemu majorowi wydawało się, że będzie to udany dzień. Prawie niepostrzeżenie ustępowały trawy falujące pod kołami, a sina mgiełka znad gór zanikała stopniowo w gorejącym błękicie nieba. Zanurzali się powoli w krajobraz pustynny. Odstępy pomiędzy akacjami o płaskich koronach były coraz większe, a drzewa coraz bardziej karłowate, aż wreszcie zniknęły, a ich miejsce zajęły krzaki — szare, niskie i potwornie kolczaste. Wyschnięta i spękana ziemia usłana była kępami wielbłądziej trawy. Monotonna kraina sprawiała wrażenie płaskiego talerza, a jej krańce jakby wznosiły się lekko na spotkanie nieba. Na tym pustkowiu droga była jak ślad pazura jakiegoś drapieżcy w miękkiej, czerwonej glebie. Rolls grzązł w głębokich koleinach, a chmura czerwonego pyłu unosiła się w powietrzu długo po przejeździe kolumny. Pułkownik nudził się. Nawet jemu wydawało się coraz bardziej oczywiste, że na pustyni nie czają się żadne wrogie hordy. Z tym większą siłą wracała mu odwaga. — Jedź na czoło kolumny — poinstruował kierowcę. Rolls popędził za prowadzącą konwój ciężarówką. Aldo Belli zasalutował radośnie, kiedy mijał nastroszonego i mruczącego coś pod nosem majora. Kiedy Castelani dogonił hrabiego dwie godziny później, stał on na błyszczącej masce rollsa, patrząc przez lornetkę w stronę horyzontu. Z podniecenia przestępował z nogi na nogę i popędzał Giną, który wyciągał sportowego mannlichera. Kolba i łożysko karabinu zostały wykonane z drzewa orzechowego, a stal była inkrustowana dwudaestoczterokaratowym złotem. Wyryto tam sceny myśliwskie — polowanie na dzika i jelenia. Myśliwych na koniu i psy ścigające zwierzynę. Prawdziwe arcydzieło sztuki' rusznikarskiej. 60 Nie opuszczając lornetki, Aldo Belli rozkazał Castelaniemu ustawić antenę i przesłać generałowi radosną i entuzjastyczną wiadomość o znacznych postępach w marszu. Batalion wkrótce opanuje wszystkie drogi prowadzące do wąwozu Sardi. Major ma tu rozłożyć obóz i zainstalować maszynę do lodu. W tym czasie pułkownik uda się na rekonesans w kierunku, gdzie właśnie czegoś intensywnie wypatrywał. Grupa dużych, ciemnobrązowych zwierząt znajdowała się półtora kilometra od konwoju i posuwała się powoli. Ich kształty rozpływały się w rozpalonym powietrzu, ale zgrabne proste rogi widać było wyraźnie na tle nieba. Gino ładował mannlichera, a hrabia zajął fotel obok kierowcy. Stanął, trzymając się przedniej szyby, oddał swoim oficerom faszystowski salut i rolls ruszył do przodu. Opuściwszy drogę, popędził pomiędzy ciernistymi zaroślami. Podskakiwał na wyboistym gruncie w pogoni za stadem. Beisa ryx jest piękną pustynną antylopą. Stado liczyło osiem sztuk. Rzuciły się do ucieczki, zanim rolls zbliżył się na pięćset metrów. Biegły lekko po nierównym terenie. Jasnobeżowa maść zlewała się z pastelowymi barwami pustyni. Długie czarne rogi sterczały dumnie jak sztandary wojskowe. Samochód zbliżał się do stada. Hrabia histerycznymi okrzykami ponaglał kierowcę, nie zważając na to, że cierniste gałęzie rysują boki błękitnej maszyny. Polowanie było jedną z namiętności hrabiego. W jego posiadłościach specjalnie hodowano dziki i jelenie, a od czasu przyjazdu do Afryki Aldo Belli jeszcze nie polował. Antylopy biegły prowadzone przez dwa stare byki. Podskakiwały i opadały na ziemię niczym konie na biegunach. Samice i dwa młode samce podążały z tyłu. Rycząca maszyna zrównała się z ostatnim zwierzęciem i pędziła równolegle w odległości dwudziestu metrów. — Stój! — krzyknął hrabia i kierowca zahamował. Samochód zarył się w ziemię, wznosząc tumany kurzu. Pułkownik wyskoczył przez otwarte drzwi i podrzucił mannlichera. Huknął strzał. Był nieco za wysoki. Drugi pocisk trafił zwierzę w grzbiet. Młoda antylopa przekoziołkowała i upadła. — Naprzód! — wrzasnął hrabia, wskakując do rollsa. Silnik znowu zaryczał. Stado było już daleko z przodu, ale wóz nieubłaganie zmniejszał odległość, aż wreszcie zrównał się ze zwierzętami. Znów rozległ się wystrzał, a zaraz potem odgłos upadku ciężkiego ciała. Jak w pogoni za lisem hrabia przemierzał pustynię, usłaną martwymi ciałami. Już tylko jeden samiec uciekał samotnie. Skręcał na zachód, w kierunku licznych rozpadlin. Po kilku godzinach, gdy samochód przebył już wiele kilometrów, hrabia stracił cierpliwość. Zatrzymał rollsa i rozkazał ordynansowi stanąć na baczność, by jego ramię posłużyło jako oparcie dla mannlichera. Wyczerpane zwierzę zwolniło. Biegło truchtem, ale nadal miało sześćset 61 metrów przewagi. Dodatkowym utrudnieniem dla strzelca był wysoki busz i rozedrgane od żaru powietrze. Huk wystrzału rozdarł ciszę, ale antylopa wciąż oddalała się truchtem. Hrabia zaklął głośno i wepchnął do magazynka nową łódkę z nabojami. Zwierzę zdawało się być już poza zasięgiem strzału, ale następny pocisk, wycelowany w górę, spadł po długiej, łukowatej trajektorii. Antylopa przewróciła się i znikła w gąszczu. Nim myśliwi znaleźli następny przejazd i sforsowali kolejny głęboki rów, uszkodzili tylny zderzak samochodu i wgnietli jedną z wielkich, srebrnych piast. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie leżała antylopa. Pozostawiając karabin na siedzeniu, podekscytowany hrabia wyskoczył w biegu. — Zrób mi zdjęcie, jak zadaję coup de grace — zawołał Aldo Belli do Giną, wyjmując zdobioną berettę. Podbiegł do powalonego zwierzęcia. Pocisk trafił antylopę w kręgosłup kilka centymetrów od miednicy, paraliżując zad. Krew wypływała z rany jasnym strumieniem. W dramatycznej pozie hrabia wycelował między piękne rogi zwierzęcia, w pokrytą czekoladowymi pasami głowę. Gino klęczał wj>obliżu, ustawiając aparat. W tym momencie zwierzę dźwignęło się i wbiło udręczone spojrzenie w twarz hrabiego. Beisa jest jedną z najbardziej agresywnych afrykańskich antylop, potrafi nawet zabić dorosłego lwa swoimi długimi, ostrymi rogami. Ten stary samiec ważył ponad dwieście kilo. Ranne zwierzę parsknęło. Hrabia, zapominając o pistolecie trzymanym w dłoni, odwrócił się i pomknął do rollsa. W ostatniej chwili wskoczył na tylne siedzenie i skulił się na podłodze, zakrywając głowę ramionami. Antylopa zaczęła demolować rogami boki samochodu. Gino, który pozostał na zewnątrz, próbował zapaść się pod ziemię, lamentując żałośnie. Kierowca zgasił silnik i siedział nieruchomo. Za każdym razem, gdy antylopa uderzała w rollsa, rzucało go gwałtownie do przodu. Uderzając czołem o szybę, błagał: — Niech go pan zastrzeli, panie pułkowniku. Niech pan zastrzeli tego potwora! Jednakże hrabia wypiął zadek w niebo. Tylko ten jeden szczegół anatomiczny był widoczny ponad tylnym siedzeniem rollsa. Aldo Belli nie próbował nawet sięgnąć po broń. Pocisk, który uszkodził kręgosłup zwierzęcia, wszedł głęboko, przebijając płuco. Gwałtowne wysiłki spowodowały rozerwanie głównej arterii. Strumień krwi trysnął z nozdrzy i antylopa upadła, jęcząc żałośnie. Kiedy nadeszła cisza, blady jak papier hrabia powoli uniósł głowę ponad poziom tylnych drzwi. Ujrzał martwą antylopę. Wtedy ostrożnie sięgnął po mannlichera, podniósł go powoli i posłał w nieruchome ciało serię kul. Ręce pułkownika trzęsły się tak mocno, że kilka kul chybiło i przeleciało niebezpiecznie blisko Giną, który jak kret wkopywał się pod ziemię. Hrabia, zadowolony, że zwierzę nareszcie jest martwe, wysiadł i podszedł 62 na uginających się nogach do pobliskiej kępy ciernistych krzewów, bo z lekka popuścił we wspaniałe jedwabne majtki z monogramem. Chłodnym wieczorem lekko poobijany rolls powrócił do batalionu. Na masce i szerokich błotnikach wisiały myśliwskie trofea. Hrabia stał wyprostowany w pozie tryumfującego Nemroda, oddając honory witającym go żołnierzom. Oczekiwała go radiowa wiadomość od De Bona. Nie była to reprymenda, generał nie posunąłby się tak daleko. Dowódca wyraził wdzięczność hrabiemu za jego wysiłki, pamięć i lojalne depesze, niemniej jednak byłby wielce zobowiązany, gdyby pułkownik znalazł jakiś sposób, żeby posuwać się szybciej. Hrabia wysłał odpowiedź złożoną z pięciuset słów, kończąc: „Zwyciężymy!" i rozpoczął w towarzystwie swoich oficerów ucztę przy chłodzonym chianti. Pieczona wątróbka antylopy była wyborna. ROZDZIAŁ IX Pozostawiając przy sterze swego pierwszego oficera, kapitan Papado-poulos spędził pięć ostatnich dni na grze w karty zę Swalesem. Gareth właśnie zasugerował, że warto zrobić przerwę, gdy kapitanowi przyszło do głowy, że w grze majora jest coś niecodziennego. Ciągle wygrywał, bo karta szła mu jak nikomu innemu. Za przewóz pojazdów oraz czterech pasażerów Gareth i Jake mieli zapłacić dwieście pięćdziesiąt funtów. Kapitan właśnie przegrał taką kwotę. Swales uśmiechnął się do niego, gładząc złociste wąsy. — Co byś powiedział, stary, gdybyśmy zrobili przerwę i wyszli na pokład rozprostować nogi? Odzyskawszy pieniądze za przejazd, Anglik zrealizował zamierzony plan, a teraz z niepokojem myślał o sytuacji na pokładzie, gdzie Yicky i Jake zbyt mocno ugruntowywali swą przyjaźń. Za każdym razem, kiedy Gareth, zmuszony przez naturę, robił krótkie wycieczki na rufę, widział ich razem. Śmiali się serdecznie, a to już zły znak. Vicky stale miała nowe pomysły, pozostawiając ich wykonanie Jake'owi. Oferowała mu swoją pomoc, gdy regulował silniki i czynił ostatnie przygotowania do wyprawy przez pustynię. Czasem oboje siadali z Gregoriusem, który z wielkim poczuciem humoru udzielał im lekcji języka amharskiego dla początkujących. Gareth zastanawiał się, do czego jeszcze są zdolni. Niemniej Swales był człowiekiem świadomym własnej wyższości i tego, co ma robić. Najpierw musiał odzyskać swoje pieniądze od Papadopoulosa. Uczyniwszy to, mógł znów zająć się Vicky. — Bardzo przyjemnie nam się grało, Papa. — Podniósł się, upychając w kieszeniach zwitki brudnych banknotów. Drugą ręką zgarniał kupki monet. Kapitan sięgnął między fałdy arabskiego stroju i wyciągnął nóż z ozdobnie rzeźbionym trzonkiem i groźnie zagiętym ostrzem. Zważył go lekko w dłoni i zimno spojrzał swym jedynym okiem na Swalesa. — Rozdawaj — powiedział. Gareth uśmiechnął się łagodnie i opadł z powrotem na krzesło. Podniósł 64 karty i tasował je głośno. Nóż powrócił w zakamarki szaty Papadopoulosa, który przypatrywał się uważnie ruchom Anglika. — Właściwie to bym jeszcze pograł — mruknął Swales. — Dopiero zacząłem się rozgrzewać. Statek zmienił kurs, obchodząc Przylądek Guardafui. Przed nim znajdowała się wąska gardziel Zatoki Adeńskiej i ośmiusetkilometrowy szlak do Somalii Francuskiej. Pierwszy oficer zszedł na dół i szepnął coś kapitanowi z widocznym lękiem. — Co on mówi? — zainteresował się Gareth. — Martwi się angielską blokadą. — To tak jak ja — odparł Swales. — Nie powinniśmy wyjść na pokład? Poczuli wibrację wału korbowego. Pierwszy oficer prowadził statek pod żaglami i z włączonym silnikiem. Szybkość szkunera natychmiast wzrosła. Pędzili w stronę różowego nieba. Za wypiętrzonymmi cumulusami zachodziło słońce. Oficer wytyczył kurs, który miał doprowadzić statek na wody zatoki, pozostawiając Afrykę poza zasięgiem wzroku po lewej burcie, a Półwysep Arabski po prawej. „Hirondelle" osiągała przy korzystnym wietrze prędkość dwudziestu pięciu węzłów, więc następnej nocy powinni dotrzeć do celu. Kapitan posłał jednego z ludzi z lunetą na maszt, zastanawiając się, czego Anglicy bardziej szukają — młodych czarnych dziewcząt w łańcuchach czy karabinów maszynowych vickers w drewnianych skrzyniach. Doszedł do wniosku, że każdy z tych ładunków był trefny, i krzyknął do człowieka na maszcie, by wytężał wzrok. Słońce zachodziło powoli, gasnąc przed dziobem, a wiatr wzmagał się, wprowadzając „Hirondelle" na wody zatoki. Jake wydostał się z luku „Kaczuszki" i uśmiechnął się do Vicky, która siedziała na masce wozu, machając długimi nogami. Wiatr rozwiewał włosy dziewczyny, a słońce różowiło ramiona i policzki. Ciemne kręgi pod oczami i bladość zniknęły. Vicky wyglądała jak młoda, beztroska uczennica. — To najlepsze dzieło mojego życia — powiedział Barton, ścierając z ramion czarny smar. — Chodzi tak wspaniale, że mógłbym na niej startować w Le Mans. Kolana dziewczyny znajdowały się na wysokości oczu Jake'a. Spódnica podwinęła się wysoko. Serce zamarło Jake'owi, gdy spojrzał na zgrabne uda. Vicky poczuła jego wzrok i zacisnęła kolana, ale na jej wargach pojawił się lekki uśmieszek. Swobodnie zeskoczyła na rozedrgany pokład. Jake podtrzymał ją muskularnym ramieniem, by nie upadła. Vicky zadowolona była z towarzystwa tak atrakcyjnego mężczyzny, jak również z tego, że Gareth spędził ostatnie pięć dni w kabinie kapitana. Z uśmiechem spojrzała w górę. Jake był wysoki. Gęstwina ciemnych włosów, zachodzących na uszy, nadawała mu chłopięcy wygląd. Złudzenie to pryskałOjjgdjL bystry obserwator zauważył mocny zarys szczęki i delikatną siatkę zmarszczek rozchodzącą się od zewnętrznych kącików oczu. 5 — Gdy umilkną bębny 65 Nagle Vicky zdała sobie sprawę, że Jake chce pochylić się i pocałować ją. Nie wiedziała, jak zareagować. Najmniejsza zachęta z jej strony doprowadzi do konfliktu między mężczyznami, co mogło poważnie zagrozić ekspedycji. Nie napisze wówczas reportażu, na którym tak bardzo jej zależało. W tym momencie po raz pierwszy spostrzegła, że usta Jake'a są duże i pełne, a wargi delikatnie ukształtowane. Jego policzki i podbródek pokryte były ciemnym, kilkudniowym zarostem. Ich dotyk byłby bardzo szorstki. Nagle zapragnęła to sprawdzić i lekko uniosła głowę, wiedząc, że Jake odczyta pożądanie w jej oczach. Człowiek na maszcie zaskrzeczał jak przestraszona mewa i załoga „Hirondelle" wyległa na pokład. Pierwszy oficer odpowiedział wysokim okrzykiem, a jego brudna szata zatrzepotała na wietrze. Otworzył tak szeroko bezzębne usta, że Jake mógł dostrzec różową krtań. — Co się dzieje? —v spytała Vicky, ciągle opierając rękę na ramieniu Jake'a. — Kłopoty — odpowiedział ponuro. Odwrócili się, gdy drzwi kabiny kapitana otworzyły się z hukiem. Papadopoułos wyszedł pośpiesznie. Warkocz miał nastroszony jak ogon lwicy, a jedyne oko mrugało gwałtownie. Wciąż ściskał w dłoni karty. — Jeszcze jedno rozdanie i wygrałbym! — krzyknął ze złością. Rzucił karty i chwycił oficera za szatę na piersi, wrzeszcząc prosto w jego otwarte usta. Zaraz jednak puścił go i krzyknął coś po arabsku do człowieka na maszcie. Jake przetłumaczył jego słowa. — Brytyjski niszczyciel „Dauntless". — Znasz arabski? — zdziwiła się Vicky. Barton uciszył ją ruchem ręki i tłumaczył dalej. — Zobaczyli nas. Zmieniają kurs, żeby zagrodzić nam drogę. — Jake spojrzał szybko na słońce. Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się, gdy słuchał gorączkowej dyskusji po arabsku, odbywającej się na rufie. — Dobrze się bawicie? — zapytał Gareth. Uśmiechnął się złośliwie, widząc rękę Vicky na ramieniu Jake'a. Wyszedł na pokład cicho jak pantera. Vicky cofnęła dłoń i natychmiast tego pożałowała. Nie była nic winna Swalesowi. Odpowiedziała wyzywająco na jego spojrzenie i odwróciła się w stronę Jake'a. Jednakże on gdzieś już znikł. — Co się dzieje, Papa? — zawołał Gareth w stronę rufy. — Twoja parszywa Royal Navy! — Kapitan pogroził pięścią w stronę pomocnego horyzontu. — To „Dauntless". Ma bazę w Adenie, tropi handlarzy niewolników. — Gdzie on jest? — zapytał major, a jego twarz natychmiast spoważniała. — Zbliża się cholernie szybko, człowiek na maszcie obserwuje go. — Papadopoulos wykrzyczał do załogi serię rozkazów. Wszyscy momentalnie zjawili się na głównym pokładzie. Stanęli wokół „Priscilli-Świnki", kołyszącej się lekko na resorach, kiedy szkuner zanurzał się w fale. 66 — Co zamierzacie zrobić?! — krzyknął Gareth. — Jeśli złapią mnie z bronią na pokładzie, będzie wielki kłopot—wyjaśnił Papadopoulos. — Nie ma broni, nie ma kłopotów. Obserwował swoich ludzi, zwalniających liny zabezpieczające wielki, pomalowany na biało pojazd. — To samo robimy z niewolnikami. Skuci łańcuchami, idą natychmiast na dno. — Dosyć tego! Zapłaciłem fortunę za przewóz tego ładunku. — I gdzie ta forsa, majorze?! — krzyknął szyderczo Papadopoulos. —Ja mam puste kieszenie, a pan? — Kapitan odwrócił się, by ponaglić swoich ludzi. Właz na wieżyczce „Priscilli-Świnki" otworzył się nagle i wyłonił się z niego Jake Barton. Stał na wieżyczce, trzymając w rękach karabin maszynowy. Na piersi krzyżowały mu się taśmy z amunicją. Wystrzelił serię pocisków smugowych tuż ponad głową kapitana. Grek rzucił się na pokład, wyjąc ze strachu, a jego załoga rozpierzchła się niczym stado przerażonych kur. Jake spoglądał na nich z uśmiechem ze swego stanowiska. — Myślę, że powinniśmy się porozumieć, kapitanie. Nikt nie ma prawa dotknąć tych maszyn. Może pan ocalić swój statek, jeśli uciekniemy Anglikowi. — Oni robią trzydzieści węzłów! — zaprotestował kapitan, wciąż leżąc twarzą w dół na deskach pokładu. — Im dłużej gadasz, tym mniej zostaje ci czasu. Za dwadzieścia minut ściemni się. Zawróć i zmykaj. Papadopoulos podniósł się niepewnie, mrugając szybko jedynym okiem i załamując ręce. — Bądź łaskaw ruszyć tyłek — zaproponował uprzejmie Jake i wystrzelił kolejną serię, która zaskowyczała nad głową Greka. Kapitan znów rozciągnął się na pokładzie i nakazał skierować „Hirondelle" na kurs umożliwiający ucieczkę brytyjskim okrętom. Kiedy szkuner wziął nowy kurs, Jake zawołał do siebie Swalesa i podał mu karabin. — Uważaj na tę bandę, kiedy będę pomagał Grekowi. Możecie też uszczelnić luki wozów. — Skąd masz broń? Myślałem, że wszystkie karabiny są w skrzyniach. — Lubię się zabezpieczyć — odpowiedział Jake. Gareth wyciągnął dwa cygara i podał jedno Bartonowi. — Moje pełne uznanie — powiedział. — Zaczynam rozumieć, dlaczego wybrałem cię na partnera. Jake wetknął cygaro do ust, wydmuchnął kłąb dymu i uśmiechnął się beztrosko. — Jeżeli masz jakieś znajomości w Royal Navy, przygotuj się, żeby ich użyć. Zajął miejsce w bocianim gnieździe na salingu głównego masztu. Kołysząc 67 I Nagle Vicky zdała sobie sprawę, że Jake chce pochylić się i pocałować ją. Nie wiedziała, jak zareagować. Najmniejsza zachęta z jej strony doprowadzi do konfliktu między mężczyznami, co mogło poważnie zagrozić ekspedycji. Nie napisze wówczas reportażu, na którym tak bardzo jej zależało. W tym momencie po raz pierwszy spostrzegła, że usta Jake'a są duże i pełne, a wargi delikatnie ukształtowane. Jego policzki i podbródek pokryte były ciemnym, kilkudniowym zarostem. Ich dotyk byłby bardzo szorstki. Nagle zapragnęła to sprawdzić i lekko uniosła głowę, wiedząc, że Jake odczyta pożądanie w jej oczach. Człowiek na maszcie zaskrzeczał jak przestraszona mewa i załoga „Hirondelle" wyległa na pokład. Pierwszy oficer odpowiedział wysokim okrzykiem, a jego brudna szata zatrzepotała na wietrze. Otworzył tak szeroko bezzębne usta, że Jake mógł dostrzec różową krtań. — Co się dzieje? —*. Spytała Vicky, ciągle opierając rękę na ramieniu Jake'a. — Kłopoty — odpowiedział ponuro. Odwrócili się, gdy drzwi kabiny kapitana otworzyły się z hukiem. Papadopoulos wyszedł pośpiesznie. Warkocz miał nastroszony jak ogon lwicy, a jedyne oko mrugało gwałtownie. Wciąż ściskał w dłoni karty. — Jeszcze jedno rozdanie i wygrałbym! — krzyknął ze złością. Rzucił karty i chwycił oficera za szatę na piersi, wrzeszcząc prosto w jego otwarte usta. Zaraz jednak puścił go i krzyknął coś po arabsku do człowieka na maszcie. Jake przetłumaczył jego słowa. — Brytyjski niszczyciel „Dauntless". — Znasz arabski? — zdziwiła się Vicky. Barton uciszył ją ruchem ręki i tłumaczył dalej. — Zobaczyli nas. Zmieniają kurs, żeby zagrodzić nam drogę. — Jake spojrzał szybko na słońce. Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się, gdy słuchał gorączkowej dyskusji po arabsku, odbywającej się na rufie. — Dobrze się bawicie? — zapytał Gareth. Uśmiechnął się złośliwie, widząc rękę Vicky na ramieniu Jake'a. Wyszedł na pokład cicho jak pantera. Vicky cofnęła dłoń i natychmiast tego pożałowała. Nie była nic winna Swalesowi. Odpowiedziała wyzywająco na jego spojrzenie i odwróciła się w stronę Jake'a. Jednakże on gdzieś już znikł. — Co się dzieje, Papa? — zawołał Gareth w stronę rufy. — Twoja parszywa Royal Navy! — Kapitan pogroził pięścią w stronę pomocnego horyzontu. — To „Dauntless". Ma bazę w Adenie, tropi handlarzy niewolników. — Gdzie on jest? — zapytał major, a jego twarz natychmiast spoważniała. — Zbliża się cholernie szybko, człowiek na maszcie obserwuje go. — Papadopoulos wykrzyczał do załogi serię rozkazów. Wszyscy momentalnie zjawili się na głównym pokładzie. Stanęli wokół „Priscilli-Świnki", kołyszącej się lekko na resorach, kiedy szkuner zanurzał się w fale. 66 — Co zamierzacie zrobić?! — krzyknął Gareth. — Jeśli złapią mnie z bronią na pokładzie, będzie wielki kłopot—wyjaśnił Papadopoulos. — Nie ma broni, nie ma kłopotów. Obserwował swoich ludzi, zwalniających liny zabezpieczające wielki, pomalowany na biało pojazd. — To samo robimy z niewolnikami. Skuci łańcuchami, idą natychmiast na dno. — Dosyć tego! Zapłaciłem fortunę za przewóz tego ładunku. — I gdzie ta forsa, majorze?! — krzyknął szyderczo Papadopoulos. — Ja mam puste kieszenie, a pan? — Kapitan odwrócił się, by ponaglić swoich ludzi. Właz na wieżyczce „Priscilli-Świnki" otworzył się nagle i wyłonił się z niego Jake Barton. Stał na wieżyczce, trzymając w rękach karabin maszynowy. Na piersi krzyżowały mu się taśmy z amunicją. Wystrzelił serię pocisków smugowych tuż ponad głową kapitana. Grek rzucił się na pokład, wyjąc ze strachu, a jego załoga rozpierzchła się niczym stado przerażonych kur. Jake spoglądał na nich z uśmiechem ze swego stanowiska. — Myślę, że powinniśmy się porozumieć, kapitanie. Nikt nie ma prawa dotknąć tych maszyn. Może pan ocalić swój statek, jeśli uciekniemy Anglikowi. — Oni robią trzydzieści węzłów! — zaprotestował kapitan, wciąż leżąc twarzą w dół na deskach pokładu. — Im dłużej gadasz, tym mniej zostaje ci czasu. Za dwadzieścia minut ściemni się. Zawróć i zmykaj. Papadopoulos podniósł się niepewnie, mrugając szybko jedynym okiem i załamując ręce. — Bądź łaskaw ruszyć tyłek — zaproponował uprzejmie Jake i wystrzelił kolejną serię, która zaskowyczała nad głową Greka. Kapitan znów rozciągnął się na pokładzie i nakazał skierować „Hirondelle" na kurs umożliwiający ucieczkę brytyjskim okrętom. Kiedy szkuner wziął nowy kurs, Jake zawołał do siebie Swalesa i podał mu karabin. — Uważaj na tę bandę, kiedy będę pomagał Grekowi. Możecie też uszczelnić luki wozów. — Skąd masz broń? Myślałem, że wszystkie karabiny są w skrzyniach. — Lubię się zabezpieczyć — odpowiedział Jake. Gareth wyciągnął dwa cygara i podał jedno Bartonowi. — Moje pełne uznanie — powiedział. — Zaczynam rozumieć, dlaczego wybrałem cię na partnera. Jake wetknął cygaro do ust, wydmuchnął kłąb dymu i uśmiechnął .się beztrosko. — Jeżeli masz jakieś znajomości w Royal Navy, przygotuj się, żeby ich użyć. Zajął miejsce w bocianim gnieździe na salingu głównego masztu. Kołysząc 67 się niebezpiecznie, próbował dojrzeć przez lornetkę zbliżającą się szarą sylwetkę niszczyciela. Chociaż okręt znajdował się zaledwie dziesięć mil od nich, jego kształt zaczął już ginąć w zapadającym zmierzchu. Morska bryza pokryła bezmiar wód drobnymi falami. Słońce za plecami Jake'a dotykało horyzontu, rzucając tajemniczy, niebieski cień. Na okręcie zamigotała latarnia sygnalizacyjna. — Pytają, co to za statek — uśmiechnął się Barton, próbując odgadnąć, dlaczego ich szkuner wydał się podejrzany załodze niszczyciela. Niszczyciel zasygnalizował: — Zbliżcie się, albo będziemy strzelać! — Przeklęci piraci! — mruknął z oburzeniem Jake. Podniósł dłonie do ust. — Spuścić żagle! — krzyknął. Widział pobladłą twarz Greka, który powtórzył rozkaz. Pstrokata załoga wspinała się szybko po wantach. Jake spojrzał na wrogi okręt. Ot taka drobina na bezbrzeżnym, ciemnym morzu. Dostrzegł złowrogi, czerwony błysk wystrzału jdziała dziobowego. Dobrze to znał. Skóra ścierpła mu ze strachu, gdy pocisk wzbił się wysoko w mroczne niebo. Barton słyszał, jak zbliża się i przelatuje nad ich głowami z narastającym turkotem. Wybuch nastąpił półtorej mili przed „Hirondelle". Powierzchnia morza pokryła się pianą, lśniąc w ostatnich promieniach słońca jak różowy marmur. Marynarze zastygli na rejach, sparaliżowani rykiem przelatującego pocisku. Po chwili znów zerwali się do szaleńczej pracy i żagle zniknęły tak szybko, jak dzika gęś składa skrzydła, siadając na powierzchni jeziora. Jake szukał wzrokiem niszczyciela. Zastanawiał się, jak wróg zareaguje na zniknięcie żagli. Może uwierzy, że „Hirondelle" usłuchała polecenia? Może nie domyśli się, że statek posiada jeszcze dodatkowy napęd? Z pewnością zniknęli Anglikom z oczu, bo niskiego, ciemnego kadłuba nie rozjaśniała już piramida białych żagli. Barton odczekał kilka minut, aż okręt wojenny przestał być widoczny, i rozkazał Grekowi skierować „Hirondelle" na dawny kurs tak, by uniknąć dziobowej baterii dział nieprzyjaciela. Tropikalna noc spowijała zatokę mrokiem jak gruby, ciepły koc, upstrzony zimnymi, białymi gwiazdami. Barton wytężał wzrok, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność. Drżał z obawy, że kapitan niszczyciela może ich przechytrzyć. W każdej chwili spodziewał się ujrzeć stalowy kadłub wynurzający z ciemności, by zalać szkuner jasnymi promieniami reflektorów. Może za moment usłyszy stanowcze wezwanie do poddania się? Z ulgą dostrzegł zimne snopy świateł daleko za nimi, tam gdzie opuścili żagle. A więc Anglicy nabrali się na tę sztuczkę. Uwierzyli, że „Hirondelle" stanęła czekając, aż się zbliżą. Jake podniósł głowę i roześmiał się z ulgą. Po chwili zaczął wykrzykiwać 68 na pokład nowe rozkazy. Zrobił jeszcze jeden zwrot, zmieniając kurs statku. „Hirondelle" płynęła teraz swoją drogą, podczas gdy okręt wojenny kręcił się tam i z powrotem po ciemnej zatoce, desperacko poszukując obcego statku długimi na milę wiązkami światła. Niekiedy wyłączał je i pędził przed siebie całą mocą maszyn, by zaskoczyć „Hirondelle". Kapitan niszczyciela był bliski sukcesu, ale Jake w porę spostrzegł falę odbitą od dziobu okrętu. Rozpaczliwie krzyknął do Greka, by maszynista zatrzymał silnik. Przyczaili się, cisi i niewidoczni, kiedy szary niszczyciel przemknął przed ich dziobem. Silnik angielskiego statku dudnił jak gigantyczny puls, aż wreszcie noc znowu pochłonęła wszystkie odgłosy. Jake spocił się z nerwów, ale osuszył go lodowaty, nocny wiatr, kiedy „Hirondelle" wróciła na kurs. Dwie godziny później zobaczył światła niszczyciela daleko za rufą. Pulsowały jak letnia błyskawica. Potem świeciły już tylko gwiazdy. O świcie przemarznięty do szpiku kości Jake przebiegł wzrokiem horyzont i kiedy upewnił się, że brak na nim śladów wrogiego okrętu, złożył lunetę, wydostał się z bocianiego gniazda i rozpoczął długą, powolną wędrówkę w dół. Na pokładzie Papadopoulos powitał go jak brata. Ściskał Jake'a, dmuchając mu w twarz oddechem cuchnącym czosnkiem. Vicky otworzyła skrzynię z zapasami i wyciągnęła prymus. Po chwili przyniosła emaliowany kubek pełen parującej czarnej kawy, spoglądając na Bartona z uznaniem i uwielbieniem. Gareth otworzył luk wieżyczki, z której przez całą noc komenderował załogą, mając pod ręką naładowanego vickersa, i upomniał się o swój przydział kawy. Wręczył Jake'owi cygaro i razem podeszli do relingu. — Nie doceniałem cię — stwierdził. Osłaniając dłonią zapałkę, podał Jake'owi ogień. — Myślałem, że każdy taki drągal musi być głupi. — Przeżyję to — odparł Jake. Obaj mimo woli spojrzeli na pokład, gdzie Vicky wbijała jajka na patelnię, i zrozumieli się bez słów. ROZDZIAŁ X Obudziła ich krótko przed południem. Leżeli na kocach w cieniu jednego z wozów, próbując odespać ostatnią noc. Bez protestów podążyli za Vicky na dziób i przyjrzeli się wąskiej, jasnej linii wybrzeża. Fale przyboju pieniły się lekko, a rozpalona, niebieska tarcza nieba boleśnie raziła oczy. Nie było wyraźnej granicy między ziemią a niebem. Mgiełka pyłu i żaru tworzyła rozmazaną linię, falując i drżąc jak lwia grzywa. Vicky stwierdziła, że chyba nigdy nie widziała równie niegościnnego krajobrazu. Zaczęła szukać słów, którymi opisze go dziesiątkom tysięcy swoich czytelników. Podszedł do nich Gregorius. Zdjął już zachodni ubiór i włożył tradycyjną shammę oraz lekkie spodnie. Znów stał się Afrykaninem, a jego gładką, czekoladową twarz, okoloną ciemnymi, gęstymi lokami, rozjaśniał zapał powracającego wygnańca. — Nie możecie dostrzec gór, bo mgła dziś zbyt gęsta — wyjaśnił — ale czasem o brzasku, kiedy powietrze jest zimne... — Spojrzał ku zachodowi z wyraźną tęsknotą. Szkuner zbliżał się do brzegu, prześlizgując się ponad mieliznami, gdzie woda była przezroczysta jak w górskim strumieniu. Mogli zobaczyć każdy szczegół rafy znajdującej się dziesięć metrów niżej i oglądać ławice ryb, które woda była przezroczysta jak w górskim str szczegół rafy znajdującej się dziesięć metrów poruszały się w kryształowej wodzie niczym Papadopoulos ustawił „Hirondelle" tak, żeby podpłynąć do brzegu pod ostrym kątem. Stopniowo ukazywały się szczegóły wybrzeża, aż nareszcie wszyscy zobaczyli ciemnozłotą plażę poprzecinaną cyplami i postrzępionymi ostrym kątem. Stopniowo ukazywały się szczegóły wybrzeża, aż nareszcie wszyscy zobaczyli ciemnozłotą plażę, poprzecinaną cyplami i postrzępionymi skałami. Ponad nimi rozciągała się pustynia, pokryta karłowatymi krzewami i wielbłądzią trawą. « Przez godzinę płynęli równolegle do brzegu, oddaleni od niego o pół mili morskiej. Stali przy relingu zafascynowani. Tylko Jake opuścił ich na moment, by przygotować wyładunek, ale i on powrócił, kiedy nagle otworzyła się przed nimi wielka zatoka. — Zatoka Łańcuchów — powiedział Gregorius. Nie mieli wątpliwości, skąd wzięła się ta nazwa. Pod skałami jednego z przylądków, osłonięte przed 70 wiatrem i falami długim cyplem, widniały ruiny dawnego Mondi — portu niewolników. Znajdowały się wystarczająco blisko, by przybysze mogli wyobrazić sobie geometryczny porządek wąskich ulic i pozbawionych dachów budynków. „Hirondelle" zarzuciła kotwicę i kołysała się lekko na fali. Jake zakończył przygotowania do wyładunku i podszedł do Swalesa, który wciąż stał przy burcie. — Jeden z nas musi popłynąć na brzeg z liną. — Losujmy — zaproponował Gareth i zanim Jake zdążył zaprotestować, trzymał już w dłoni srebrną monetę. — Reszka! — powiedział zrezygnowany Barton. — Masz pecha, stary. Kłaniaj się ode mnie rekinom. — Gareth uśmiechnął się, gładząc wąsy. Jake balansował na niezgrabnej tratwie, opuszczanej na mocnych linach dźwigu pokładowego. Osiadła wreszcie na powierzchni morza, kręcąc się z wdziękiem hipopotama. Barton uśmiechnął się do Vicky, która z zainteresowaniem przypatrywała się jego poczynaniom. — Jeżeli nie chcesz oślepnąć, olśniona moim bogactwem, lepiej zamknij oczy. — W pierwszej chwili nie zrozumiała, o co mu chodzi, ale gdy zaczął zdejmować koszulę i rozpinać spodnie, odwróciła się skromnie. Z liną owiniętą wokół pasa Jake zanurzył się nago w morzu i popłynął w stronę brzegu. Ciekawość przeważyła i Vicky zaczęła zerkać ukradkiem za burtę. „Jest coś dziecięcego i bezbronnego w nagim człowieku — pomyślała, widząc pod wodą białe pośladki Jake'a. — Mogłabym napisać o tym cały artykuł. — Nagle zdała sobie sprawę, że Gareth obserwuje ją z drwiąco uniesionymi brwiami. Trzymał w ręku koniec liny ubezpieczającej Jake'a. Vicky zarumieniła się pod opalenizną i pobiegła sprawdzić, czy torba podróżna i maszyna do pisania zostały zapakowane do „Kaczuszki". Barton dotarł na płyciznę i brnął mozolnie do brzegu, by przymocować linę do jednego z kamiennych bloków. Pierwszy wehikuł stał już na drewnianych belkach i unosił się nad burtę. Załoga z wprawą wykonywała swoje czynności. Pojazdy opuszczano kolejno na rozkołysaną tratwę. Ich koła pospiesznie zabezpieczano, a następnie ostrożnie holowano tratwę w kierunku brzegu. Gdy tylko osiadała na grząskim piasku, Jake zapalał silnik i po ułożonym przez Garetha pomoście zjeżdżał na plażę, parkując jak najdalej za linią przypływu. Wówczas tratwę odholowywano pod burtę szkunera po następny ładunek. Chociaż pracowali tak szybko, jak tylko pozwalały na to względy bezpieczeństwa, dopiero późnym popołudniem ostatni ładunek beczek z paliwem i drewnianych skrzyń powędrował na plażę. Na szczycie sterty siedziała Vicky. Gdy tratwa po raz ostatni oderwała się od burty statku, jego silniki zaczęły pracować. Papadopoulos wydał rozkaz podniesienia kotwicy. 71 Zanim Vicky zeskoczyła na piasek, „Hirondelle" manewrowała już w zatoce, stawiając żagle. Czwórka podróżnych stała na brzegu i obserwowała szkuner. Nikt nie pomachał na pożegnanie, ale wszyscy żałowali, że skończył się ten etap podróży. Śmierdzące więzienie z załogą piratów było ostatnią więzią z cywilizowanym światem. „Hirondelle" minęła skały przylądków, złapała wiatr w żagle, pochyliła się lekko i odpłynęła, pozostawiając za sobą długi ślad na powierzchni morza. Jake pierwszy przerwał ciszę. — W porządku, moje dzieci. Rozbijemy obóz. Wylądowali na otwartej plaży,.pomiędzy zrujnowanym miastem i przylądkiem. Wieczorny wiatr niósł tumany pyłu. Jake wybrał płytką kotlinkę zasłoniętą ruinami. Doprowadzili tam pojazdy, ustawiając je W czworobok wokół obozowiska. Wiekowe budynki były przysypane piaskiem i porośnięte ciernistymi krzewami. Gdy Jake i Gregorius sprawdzali poziom paliwa i oleju w wehikułach, a Gareth szykował ognisko pod osłoną kamiennej ściany, Vicky powędrowała w stronę mrocznych ruin. Nie zaszła daleko. Z rumowisk pozostałych po pożarze emanowała groza i ludzkie cierpienie. Od tamtego dnia minął prawie wiek. Skóra cierpła jej na plecach, gdy ostrożnie kroczyła wąską alejką prowadzącą na duży skwer. Pewnie tu znajdował się targ niewolników. Wyobraziła sobie długie szeregi skutych łańcuchami istot ludzkich. Przejmująca atmosfera ich niedoli wciąż była tu wyczuwalna. Vicky zastanawiała się, czy potrafi przelać ją na papier i sprawić, żeby czytelnicy zrozumieli, jak niewiele się zmieniło. Ludzka zachłanność znów miała zakuć Afrykańczyków w łańcuchy. Jeszcze raz setki tysięcy istnień ludzkich pozna tę samą niedolę, która zrodziła to miasto. „Muszę o tym napisać — postanowiła — muszę uchwycić gniew i rozpacz, które teraz czuję, i przekazać je cywilizowanym narodom świata." Zwrócił jej uwagę cichy szelest. Spojrzała w dół i odskoczyła jak najdalej od długiego skorpiona, który miał szczypce jak homar i wysoko wygiętym ogonem celował w czubek jej buta. Zawróciła do obozowiska. Zrobiło jej się zimno ze strachu, więc z ulgą usiadła przy ognisku z cierniowych gałęzi, płonącym pod zburzoną ścianą. Gareth podniósł wzrok, gdy klękała obok niego, wyciągając ręce do ognia. — Właśnie zamierzałem cię szukać. Lepiej nie wałęsaj się sama. — Potrafię zadbać o siebie — powiedziała szybko. — Oczywiście — uśmiechnął się pojednawczo. — Czasem jesteś aż za bardzo samodzielna. — Wsunął rękę do kieszeni. — Znalazłem to w piasku, kiedy przygotowywałem miejsce pod ognisko. W świetle ogniska błysnęła bransoletka w kształcie węża. — Och, Gary! — Zważyła bransoletkę w dłoni. — Jest taka piękna. Czy to złoto? — Myślę, że tak. Założyła ją na przegub i podziwiała, obracając, by uchwycić blask światła. 72 „Żadna z nich nie oprze się podarkowi" — pomyślał leniwie Gareth, obserwując twarz Vicky w roztańczonym blasku płomieni. — Należała do księżniczki znanej z urody i współczucia dla odrzuconych konkurentów — powiedział swobodnie — więc pomyślałem, że właśnie ty powinnaś ją mieć. — Och! — westchnęła. — To dla mnie! — Pochyliła się do przodu, by wargami musnąć go w policzek, ale Gareth szybko odwrócił i pocałował ją w usta. Przez moment próbowała go odepchnąć, ale po chwili zrezygnowała. Mimo wszystko była to cudowna bransoletka. Jake i Gregorius studiowali w świetle lampy sztormowej dużą mapę rozłożoną na masce „Priscilli-Świnki". Gregorius szkicował marszrutę do źródeł rzeki Auasz, załamując ręce nad licznymi niedokładnościami i przeoczeniami topografów. — Jeżeli spróbowałbyś kierować się tą mapą, mógłbyś mieć duże kłopoty. Jake podniósł głowę i zobaczył, że dwie sylwetki przy ognisku nachyliły się ku sobie. Poczuł, jak puls zaczyna bić mu szybciej, a krew uderza do głowy gorącym strumieniem. — Napijmy się kawy — mruknął. — Za chwileczkę — zaprotestował Gregorius. — Najpierw chciałbym pokazać ci, gdzie musimy przekroczyć piaski pustyni... — Pokazał na mapie trasę, nie zdając sobie sprawy z tego, że mówi sam do siebie. Jake odszedł, by przerwać scenę rozgrywającą się przy ognisku. Vicky obudziła się o świcie, uświadamiając sobie, że wiatr ucichł. Gwizdał posępnie przez całą noc, pokrywając koc grubym, złotym pyłem, którego miała pełno we włosach i w ustach. Jeden z mężczyzn chrapał głośno, ale nie wiedziała który, bo wszyscy wyglądali jak długie, owinięte kocami tobołki. Zabrała torbę z kosmetykami, ręcznik oraz bieliznę na zmianę i wymknęła się z obozu. Wspięła się po wydmie i zbiegła w dół, na plażę. Ranek był ciepły, a powierzchnia zatoki gładka jak płachta różowej satyny. Ciszy pustyni nie zakłócały ptaki ani zwierzęta, wiatr ani fale. Vicky poczuła, jak znikają lęki poprzedniego wieczoru. Rozebrała się i po wilgotnym piasku, wygładzonym przez fale, poszła w stronę różowej wody. Wciągnęła brzuch, zaskoczona chłodem. Z rozkoszą zanurzyła się po szyję i zaczęła się myć. Kiedy wyszła na brzeg, słońce wznosiło się już nad horyzontem. Pastelowe barwy brzasku ustąpiły miejsca surowemu blaskowi Afryki, do którego Vicky zaczynała się już przyzwyczajać. Ubrała się szybko, zawinęła brudną bieliznę w ręcznik i, rozczesując mokre włosy, wspięła się na wydmę. Na szczycie zatrzymała się gwałtownie, nie wyjmując grzebienia z gęstwiny włosów. Z westchnieniem spojrzała na zachód. Tak jak mówił Gregorius, chłodne powietrze i światło wschodzącego 73 słońca tworzyły niezwykły efekt, skracając o setki kilometrów płaską pustynię. Góry rysowały się na niebie blisko jak ręką sięgnąć. Gemny, sinoniebieski masyw zmienił nagle barwy jak gigantyczny kameleon, złocąc się w słońcu i jednocześnie cofając się szybko. Rozpłynął się w świetle pustynnego dnia. Wtedy Vicky poczuła na twarzy duszny /^podmuch budzącego się wiatru. Otrząsnęła się i pospieszyła do obozowiska. Jake uśmiechnął się do niej znad patelni pełnej fasoli i skwierczącego boczku. — Śniadanie! — Nałożył porcję na talerz i podał go dziewczynie. — Chciałem jechać nocą, żeby uniknąć upału, ale ryzyko uszkodzenia pojazdów jest zbyt duże. Vicky wzięła talerz i jadła śniadanie z wielkim apetytem, przerywając tylko na moment, żeby spojrzeć na Swalesa, który zbliżał się do ogniska świeżo ogolony, w czystej, rozpiętej pod szyją koszuli i tweedowych spodniach. Buty majora lśniły. Przygładził jasne wąsy i uniósł brwi, kiedy Jake wybuchnął śmiechem. — O Jezu! Czyżbyśmy szli grać w golfa? / — Mój drogi — upomniał go uprzejmie Gareth, patrząc na spłowiałe ubranie Bartona, zniszczone buty i kraciastą koszulę z rozerwanym rękawem — twoje zachowanie jest nietaktowne. Nie musimy przebierać się za krajowców tylko dlatego, że jesteśmy w Afryce. — Przypomniał sobie o obecności Grega i uśmiechnął się do niego. — Bez urazy, muszę powiedzieć, że wyglądasz naprawdę wspaniale w tym stroju. Gregorius, otulony w fałdy shammy, podniósł wzrok i odwzajemnił uśmiech. — Wschód to wschód, zachód to zachód — powiedział. — Stary Wordsworth z pewnością wiedział, co mówi — stwierdził Gareth i sięgnął łyżką do patelni. Cztery groteskowo obładowane pojazdy w dwustumetrowych odstępach spełzły z wydm na szeroką równinę, gdzie wiatr szumiał nieustannie, ale nie przynosił żadnej ulgi we wciąż rosnącym upale. Jake prowadził kolumnę na południe według kompasu. Próbowali ominąć rozległe, zdradzieckie solniska, przed którymi ostrzegał Gregorius. Przez pierwsze dwie godziny miałka, żółta ziemia nie stwarzała podróżnym poważniejszych przeszkód, choć koła wielkich pojazdów zapadały się, co ograniczało ich prędkość poniżej piętnastu kilometrów na godzinę. Stare silniki pracowały ciężko na wolnych obrotach. Potem grunt stwardniał, ale pojawiły się czarne kamienie leżące w naniesionym przez wiatr piasku. Najmniejsze były wielkości żołędzi, największe — strusich jaj. Tempo podróży spadło jeszcze bardziej, gdy wehikuły zaczęły podskakiwać na tej morderczej nawierzchni. Z czarnych skał emanował żar, więc jechali z szeroko otwartymi lukami. Wszyscy, nawet Vicky, rozebrali się 74 '..^¦?.t.- ...Łl.. do bielizny, ale ciągle spływali potem, który wysychał prawie natychmiast. Pancerz pojazdów, choć pokryty białą farbą, poparzyłby rękę, gdyby spróbować go dotknąć. Żar silników oraz smród rozgrzanego oleju i benzyny stał się nie do zniesienia, kiedy słońce doszło do zenitu. Godzinę przed południem w „Priscilli-Śwince" nie wytrzymał zawór bezpieczeństwa chłodnicy. Strumień pary strzelił wysoko w powietrze. Jake natychmiast wyłączył silnik. Rozebrany do pasa, błyszczący od potu, wspiął się na wieżyczkę. Osłaniając oczy dłonią, rozejrzał się po równinie. Nie widać było zamglonego horyzontu. Pozostałe pojazdy, pełznące daleko w tyle, wydawały się monstrualne i nierzeczywiste. Zaczekał, aż zbliżą się, i zawołał: — Stójcie! Nie możemy jechać dalej. Olej jest już rzadki jak woda i zatrzemy silniki. Musimy poczekać, aż trochę ostygną. Z ulgą wydostali się z wieżyczek i wpełzli w cień maszyn. Leżeli dysząc jak psy. Jake przeszedł wzdłuż kolumny z pojemnikiem pełnym gorącej wody, pozwalając ludziom pić tyle, ile zdołali. Następnie opadł na koc obok Vicky. — Za gorąco, żebym wracał do mojego wozu — wyjaśnił. Skinęła głową i zapięła jeden guzik rozchełstanej bluzy. Jake zmoczył chustkę w puszce z wodą i podał dziewczynie. Otarła twarz i szyję, wzdychając z zadowolenia. — Za gorąco, żeby spać — mruknęła. — Zabaw mnie, Jake. — Teraz?! — spytał. Vicky roześmiała się. — Powiedziałam, że za gorąco, by robić coś konkretnego. Porozmawiajmy. — O czym? — O tobie. Powiedz mi, z jakiej części Teksasu pochodzisz? — Ze wszystkich. Mieszkaliśmy tam, gdzie ojciec znalazł pracę. — Kim był? — Pędził bydło i występował w rodeo. — Zabawne zajęcia. Jake wzruszył ramionami. — Wolałem maszyny od koni. — A potem? — Zaczęła się wojna i armia potrzebowała mechaników do prowadzenia czołgów. — Dlaczego nie wróciłeś do domu po wojnie? — Ojciec umarł. Przygniótł go wół. Nie warto było wracać po stare siodło i koc. Przez chwilę milczeli. Ziemia dyszała gorącem. — Opowiedz mi o swoich marzeniach, Jake. — Marzeniach? — Każdy czegoś pragnie. 75 Uśmiechnął się smutno. — Miałem marzenie... pewną ideę. Silnik Bartona. Wszystko jest tutaj. — Klepnął się w czoło. — Potrzeba mi tylko pieniędzy, żeby go zbudować. Przez dziesięć lat próbowałem je uskładać. Kilka razy prawie mi się udało. Byłem już blisko celu. — Za tę podróż dostaniesz mnóstwo forsy. — Może. Zbyt wiele razy się zawiodłem, żeby teraz być czegokolwiek pewnym. — Opowiedz mi o tym silniku. — To model lekki i ekonomiczny. Mógłby napędzać wszystko: pompę wodną, tartak, motocykl i inne rzeczy. Potrzebny mi tylko mały warsztat, gdzieś na zachodzie, na przykład w Fort Worth. — Spojrzał na Vicky. — Czy cię nie zanudzam? — Nie — zaprzeczyła szybko. — Słucham z przyjemnością. Mam nadzieję, że uda ci się. — Dzięki. — Skinął głową. Znów leżeli w ciszy, skąpani w falach żaru. , — A ty o czym marzysz? — zapytał w końcu. Roześmiała się lekko. — Powiedz mi — nalegał. — Marzę o napisaniu książki. Powieści. Myślałam o niej całymi latami. Mam ją od dawna opracowaną w głowie. Muszę tylko znaleźć czas i miejsce, żeby przelać wszystko na papier... — Przerwała i roześmiała się znowu. — A poza tym, może zabrzmi to banalnie, myślę o dzieciach i domu. Podróżuję już zbyt długo. — Rozumiem. To dobre marzenia — powiedział zamyślony. — Lepsze od moich. Gareth usłyszał echo rozmowy i uniósł się na łokciu. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto pokonać kilkanaście metrów rozpalonych słońcem kamieni, by dotrzeć do miejsca, w którym leżeli Vicky i Jake. Wymagało to jednak zbyt wielkiego wysiłku, więc major znów się położył. Około piątej Jake pozwolił zapalić silniki. Napełniono zbiorniki z przytwierdzonych do maszyn beczek i wozy ponownie sformowały kolumnę. Trzęsąc się na wyboistej ziemi, posuwały się bardzo powoli. Dwie godziny później równina usiana głazami skończyła się nagle. Za nią widniały rozległe, niskie wzgórza czerwonego piasku. Jake zwiększył szybkość i kolumna popędziła w stronę zachodzącego słońca, które wypełniło niebo refleksami purpury, różu i płonącego szkarłatu. Pustynny wiatr ucichł, a powietrze znieruchomiało, jakby zmęczone spiekotą. Każdy z pojazdów rzucał długi cień, wzbijając w powietrze tumany czerwonego kurzu. Noc zapadła gwałtownie, niepokojąc tych, którzy znali tylko łagodne zmierzchy pomocnych krain. Jake oszacował, że pokonali w ciągu dnia niecałe trzydzieści kilometrów. Nie chciał zatrzymywać się teraz, kiedy osiągnęli niezłe tempo jazdy, a nocny chłód obniżał temperaturę silników 76 i poprawiał nastroje kierowcom. Barton kierował się według konstelacji Oriona. Włączył światła i sprawdził, czy inni poszli za jego przykładem. Dawały dobrą widoczność na odległość stu metrów, wiec Jake miał dość czasu na wyminięcie ciernistych krzaków. Raz oślepił dużego, szarego zająca pustynnego. Jego oczy zapłonęły diamentowym blaskiem, zanim odwrócił się, uciekając długimi susami przed wozem. Długo nie mógł zejść ze ścieżki światła. Kluczył, kuląc uszy, aż wreszcie uskoczył nagle spod kół i zniknął w ciemnościach. Barton chciał już zatrzymać się na kolację, gdy nagle piaszczyste wydmy zaczęły stopniowo znikać, a w świetle reflektorów ukazała się jasna przestrzeń idealnie gładkiego piachu, zachęcającego do jazdy jak tor wyścigowy. Po raz pierwszy tego dnia Jake wrzucił wyższy bieg i pojazd skoczył z ochotą do przodu, lecz po stu metrach gruba i twarda skorupa solniska załamała się. Ciężki pojazd zapadł się po podwozie. Jake poleciał do przodu i boleśnie uderzył się w ramię o stalowy wizjer. Silnik zawył na wysokich obrotach, nim Barton zdołał pozbierać się i wyłączyć zapłon. Wdrapał się na wieżyczkę i zasygnalizował podążającym za nim wozom, żeby się zatrzymały. W ponurym nastroju zeskoczył na ziemię, chcąc się przekonać, co się stało. Gareth przeszedł przez śnieżnobiałą powierzchnię i stanął obok, badając uszkodzenia. „Niech tylko pozwoli sobie na jakiś dowcip" — pomyślał Jake ogarnięty złością, zaciskając pięści. — Cygaro? — Gareth wyciągnął pudełko i gniew Jake'a natychmiast minął. — Dobre miejsce na obóz — kontynuował Swales. — Rano pomyślimy, jak wyciągnąć wóz. — Klepnął Bartona po ramieniu. — Chodź, postawię ci ciepłe piwo. — Myślałem, że powiesz coś innego... i będę musiał ci przyłożyć — odparł zaskoczony Jake. — Sądzisz, że nie wiedziałem, na co masz ochotę? Vicky obudziła się krótko po północy. Któryś z mężczyzn cicho pochrapywał. „Czy coś takiego może wpłynąć na wybór męża?" — pomyślała, wyobrażając sobie, jak spędzi wszystkie następne noce swego życia w zaciszu domowym. Jednak to nie chrapanie ją obudziło. Może chłód? Temperatura na pustyni zmieniała się bardzo szybko. Vicky otuliła się kocem i znów ułożyła się do snu, kiedy rozległ się nieznany dźwięk. Poderwała się i usiadła napięta. Był to przeciągły, wibrujący głos, zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co dotychczas słyszała. Osiągnął już swe apogeum i nagle urwał się, przechodząc w serię odrażających pomruków. Był tak dziki i groźny, że zmroził ją dreszcz przerażenia. Chciała obudzić mężczyzn, ale bała się 77 zwrócić na siebie uwagę. Siedziała więc nieruchomo z oczami rozszerzonymi ze strachu, czekając, aż głos rozlegnie się znowu. — Wszystko w porządku, panno Camberwell. Jest wiele kilometrów stąd. Nie ma się czym przejmować. Rozejrzała się i zobaczyła Gregoriusa otulonego w koc. — Mój Boże, Greg, co to jest? — Lew, panno Camberwell — wyjaśnił, wyraźnie zaskoczony, że nie rozpoznała tak pospolitego dźwięku. — Lew? Tak ryczy lew? — Nie myślała, że głos wielkiego kota może brzmieć w ten sposób. — Mój lud powiada, że nawet dzielny człowiek boi się lwa trzy razy. Pierwszy raz wtedy, gdy usłyszy jego ryk. — Wierzę — wyszeptała. — Naprawdę wierzę. — Podniosła koc i podeszła do miejsca, gdzie spokojnie spali Jake i Gareth. Położyła się ostrożnie między nimi i poczuła się troszkę pewniej. Lew będzie miał teraz większy wybór. Wciąż jednak nie mogła zasnąć. Hrabia Aldo Belli wrócił do namiotu z najszczerszym postanowieniem, że następnego ranka ruszy wprost do Chaldi. Wymówki generała dotknęły go. „Nic nie powstrzyma pochodu" — zdecydował, układając się do snu. Obudził się w kompletnej ciemności. Wypite przy obiedzie chianti domagało się ujścia. Prości ludzie po prostu wstają z łóżka i załatwiają tę potrzebę. Inaczej było w wypadku hrabiego. Leżąc na poduszkach, beknął głośno, wzbudzając gorączkową krzątaninę. Po chwili Gino przybiegł z latarką, owinięty w płaszcz z wielbłądziej sierści. Miał zmierzwione włosy i zaspane oczy. Za sierżantem biegł osobisty lokaj hrabiego oraz jego stajenny, wszyscy oszołomieni nagłym przebudzeniem pułkownika. Hrabia określił swoje potrzeby fizjologiczne i cała grupa zebrała się troskliwie wokół łoża. Gino pomagał pułkownikowi wstać niczym inwalidzie. Lokaj trzymał szlafrok z pikowanego chińskiego jedwabiu w ogniste, szkarłatne smoki, potem ukląkł, by włożyć na stopy pana pantofle z cielęcej skóry. Adiutant natomiast pospieszył zbudzić osobistą straż hrabiego i ustawić ją na zewnątrz namiotu. Aldo Belli wyszedł nareszcie i cała procesja, dobrze uzbrojona i oświetlona, pomaszerowała do latryny, wykopanej na osobisty użytek hrabiego. Gino wszedł pierwszy i sprawdził, czy w pokrytej strzechą chatce nie ma węży, skorpionów albo rozbójników. Gdy tylko zapewnił, że droga wolna, hrabia wkroczył do środka. Eskorta czekała w pogotowiu, z szacunkiem nasłuchując bogactwa dobiegających z latryny odgłosów. Nagle nieboskłonem wstrząsnął mrożący krew w żyłach ryk lwa. Przerażony hrabia wyskoczył z latryny. — Matko Boska! Cóż to jest?! — krzyknął. 78 Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Wszyscy wzięli nogi za pas, więc hrabia także pomknął do obozu. Tam, w jasno oświetlonym namiocie, otoczony przez pospiesznie zebranych ludzi, szybko doszedł do siebie. Jeden z oficerów zaproponował, by posłać po erytrejskiego przewodnika i zapytać o nocne hałasy, które postawiły na nogi cały batalion. — Lew? — zapytał hrabia i powtórzył: — Lew? — Bezkształtny nocny lęk rozwiał się. Gdy pierwsze światło brzasku zajaśniało na wschodzie, w pułkowniku odezwał się instynkt myśliwego. — Prawdopodobnie jakieś bestie żerują przy ciałach tych dwóch antylop, które zostawił pan na pustyni, panie hrabio — wyjaśnił tłumacz. — Przyciągnął je zapach krwi. — Gino — warknął Aldo Belli — wyciągnij mannlichera i powiedz szoferowi, żeby natychmiast przyprowadził wóz pod namiot. — Panie pułkowniku — zaprotestował major Castelani — batalion, zgodnie z pańskimi rozkazami, ma wyruszyć o świcie. — Odwołane — burknął dowódca. Już wyobrażał sobie wspaniałą skórę rozesłaną przed jego biurkiem w stylu Ludwika XIV w zamkowej bibliotece. Łeb będzie spreparowany z szeroko otwartą paszczą, błyszczącymi białymi kłami i wściekle żółtymi szklanymi oczami. Obraz paszczy i kłów natychmiast skojarzył mu się z wstrząsającą potyczką z antylopą. — Majorze — rozkazał hrabia — chcę, żeby towarzyszyło mi dwudziestu ludzi w ciężarówce, w pełnym rynsztunku bojowym, każdy ze stu nabojami w ładownicy. — Nie zamierzał ryzykować po raz drugi. Dorosły, sześcioletni samiec pustynny był większy od lwów z puszczy. Miał dziewięćdziesiąt centymetrów w kłębie i ważył ponad dwieście kilo. Wieczorne słońce podkreślało czerwonawy połysk jego skóry i zamieniało grzywę w błyszczącą, złotą aureolę. Była długa i gęsta. Otaczała płaską, szeroką głowę zwierzęcia, sięgając daleko za łopatki. Zwisała tak nisko, że niemal dotykała ziemi. Szedł sztywno z nisko opuszczoną głową, kołysząc nią ciężko przy każdym kroku. Sapaniu towarzyszył niski, groźny pomruk. Czasem lew zatrzymywał się i podnosił łeb, by warknąć z irytacją na brzęczącą chmarę much, wirującą wokół rany w jego boku. Potem lizał mały otwór, z którego ciekła nieustannie jasna, wodnista krew. Długi, szorstki język przesuwał się po miękkiej skórze. Ciągłe lizanie sprawiło, że skóra wokół rany wyglądała jak ogolona. Pocisk z mannlichera trafił lwa, kiedy zwierzę zrywało się do ucieczki. Kula utkwiła pięć centymetrów za ostatnim żebrem. Uderzyła z siłą dziewięciu ton, powalając lwa. Pokryty miedzią pocisk, zakończony miękkim, rozpryskującym się ołowiem, przebił jelita i naruszył cztery duże żyły brzuszne. Kula 79 przeszła blisko nerek, więc teraz, gdy lew zatrzymał się, by oddać zmieszany z krwią mocz, rozległ się ryk, który zabrzmiał jak werble w czasie egzekucji. Na koniec pocisk uderzył w kości miednicy i tam utkwił. Po pierwszym szoku lew dźwignął ciało i zerwał się do chwiejnego biegu, próbując unikać ostrych gałęzi. Jeszcze tuzin pocisków wzniecił niedaleko obłoczki kurzu, jeden tak blisko, że chmara pyłu zasypała zwierzęciu oczy. Żadna kula go nie drasnęła. W stadzie było siedem lwów. Stary, ciemnogrzywy samiec, dwie młode samice oraz trzy młode, niesforne kociaki. Młodszy samiec jako jedyny przeżył długą kanonadę, ale przy każdym kroku czuł ściekającą po jego brzuchu krew. Ból paraliżował ruchy lwa, jednak pragnienie gnało go wciąż do przodu. Od rzeki Auasz dzieliło go jeszcze dwadzieścia kilometrów. ROZDZIAŁ XI O brzasku „Priscilla-Świnka" wciąż tkwiła zaryta aż po ramę w bagnie jasnej soli. Barton rozebrał się do pasa i niestrudzenie machał długą, obosieczną siekierą, podczas kiedy inni zbierali gałęzie i przenosili je przez śnieżną powierzchnię solniska, przeklinając zadrapania. Jake pracował z furią, zły, że pojazd ugrzązł z jego winy. Zamierzał kopać choćby i cały dzień. Nie mógł się tłumaczyć, że to z powodu wyziewu spalin i skwaru nie dostrzegł zdradliwej, białej powierzchni, przed którą ostrzegał Gregorius. Barton zaczął godzinę przed świtem, dopóki żar nie był tak morderczy. Przy pojeździe leżał już wysoki stos pociętych gałęzi. Gareth pomógł przyjacielowi zbudować mocny fundament z płaskich kamieni i grubych konarów pod komorą silnika wozu. Musieli czołgać się w pyle, żeby umocować wielki lewar pod przednimi kołami. Gdy tylko koła uniosły się o parę centymetrów, Vicky i Gregorius zaczęli układać pod nimi twarde gałęzie. To samo należało zrobić z tyłu wozu. Po południu „Priscilla-Świnka" stanęła niepewnie na czterech stertach gałęzi, ale jej kadłub znajdował się już nad powierzchnią solniska. — Co teraz? — zapytał Gareth. — Cofamy? — Jeden obrót kół rozwali ten śmietnik i ugrzęźniemy znowu. — Jake chrząknął i wytarł pot zwiniętą koszulą. Spojrzał na Swalesa i poczuł złość, że po pięciogodzinnej harówce w pełnym słońcu ten człowiek ledwie trochę się spocił. Na jego ubraniu nie było śladów brudu, a fryzura wciąż prezentowała się nienagannie. Pracując pod kierunkiem Jake'a, ułożyli pomost z gałęzi na skraju solniska. Miało to zamortyzować ciężar pojazdu i zapobiec ponownemu załamaniu się skorupy. Wtedy Vicky, ostrożnie manewrując, podjechała „Kaczuszką". Ob* samochody pancerne połączono grubymi konopnymi linami. Gareth zasiadł za kierownicą „Priscilli", podczas gdy Jake i GregoflwC uzbrojeni w grube żerdzie, starali się podważyć koła. 6 — Gdy umilkną bębny I — Umiesz się modlić, Gary? — zapytał Jake. — To nie jest moja mocna strona, stary. — Dobrze, więc nie poddawaj się. Jake dał znak Vicky, która skinęła głową i zniknęła w luku pojazdu. Stukot silnika narastał, a lina naprężyła się, kiedy „Kaczuszka" toczyła się wolno naprzód. — Trzymaj koła prosto! — krzyknął Jake. Barton i Gregorius naparli całym ciężarem ciała na żerdzie, by przesunąć wehikuł na przygotowany pomost. Wolno, ociężale, niezgrabny pojazd przetoczył się przez solnisko, aż wreszcie osiągnął twardy grunt. Rozległy się tryumfalne okrzyki. Jake wyciągnął dwie butelki piwa ze schowka, ale ciepły płyn wystrzelił do góry syczącym strumieniem. Zaledwie zostało po łyku dla każdego. — Czy możemy dotrzeć przed zmrokiem do dolnego biegu rzeki Auasz? — zapytał Jake. Gregorius spojrzał na słońce. — Jeśli nie będziemy tracić więcej czasu. Według wskazań kompasu, omijając z daleka solnisko, kolumna ruszyła na zachód. Wczesnym południem dotarli do piaszczystej pustyni z wydmami jak wieloryby, rzucającymi łagodne cienie w tajemnicze zagłębienia. Kolor piasku mienił się od ciemnej purpury do najdelikatniejszego różu i bieli. Był tak czysty i miękki, że wiatr wzbijał ze szczytów wydm długie jak dym pióropusze. Zgodnie ze wskazówkami Gregoriusa skręcili na północ i w pół godziny znaleźli pasmo syderytu, tworzącego wąski trakt przez ruchome piaski pustyni. Tym skalnym mostem jechali wolno prawie dwadzieścia kilometrów. Vicky pomyślała, że ich wędrówka przypomina ucieczkę Izraelitów przez Morze Czerwone. Wydmy wyglądały jak zastygłe fale, mogące w każdej chwili przysypać ludzi. Traciła nadzieję, czy kiedykolwiek zdoła opisać dzikie piękno tego wielobarwnego morza piasku. Opuścili je w końcu i wjechali na suchą, rozległą sawannę etiopskich nizin. Prawdziwą pustynię mieli już za sobą i chociaż jechali przez jałową równinę, to jednak tu i ówdzie pojawiały się drzewa, a dywan wyschniętej trawy ścielił się w ciernistym gąszczu. Spłowiała na słońcu trawa błyszczała srebrem, jakby pokryta siwizną. Najbardziej podnosił na duchu kontur dalekich gór. Szczyty widoczne na horyzoncie wabiły ich do siebie. Cztery samochody pędziły po kruchej trawie, radośnie podskakując na nielicznych wybojach i rozjeżdżając kępy niskich krzaków. W ostatnim przebłysku dnia, gdy Jake postanowił zatrzymać się na nocleg, ujrzeli stromy, usiany głazami wąwóz rzeki Auasz, płynącej kilkanaście metrów niżej. Wysiedli z pojazdów i stanęli na krawędzi jaru. 82 — Dwieście metrów stąd jest już Etiopia. Minęły dwa lata, odkąd ostatni raz stałem na ojczystej ziemi — powiedział Gregorius, a w jego oczach zalśniły ostatnie promienie światła. Opanował wzruszenie i wyjaśnił: — Rzeka ma źródła na wyżynie w pobliżu Addis Abeby i płynie wąwozem w kierunku nizin. Niedaleko stąd uchodzi do płytkiego mokradła. Następnie jej wody znikają w piaskach pustyni. Stoimy na terytorium francuskim, przed nami jest Etiopia, a tam, daleko na pomocy, włoska Erytrea. — Jak daleko stąd do oazy Chaldi? — zapytał Gareth, myśląc o wyśnionym dzbanie złota. — Może z sześćdziesiąt kilometrów. — Jak przejedziemy przez rzekę?—mruknął Jake, patrząc w głębię wąwozu. — W górze rzeki jest stary szlak wielbłądzi do Dżibuti — powiedział Gregorius. — Może będziemy musieli trochę zniwelować brzegi, ale chyba przejedziemy. — Mam nadzieję, że się nie mylisz — odrzekł Gareth. — To byłaby długa droga do domu, gdybyśmy musieli teraz zawrócić. Obraz wody, którą Vicky widziała w głębi wąwozu, prześladował ją przez całą noc. Śniły jej się spienione górskie potoki i wodospady, pokryte mchem głazy, zielone paprocie, rosnące wokół głębokich, zimnych sadzawek. Obudziła się zmęczona, z włosami zlepionymi potem. Na niebie pojawiały się już pierwsze zwiastuny brzasku. Nie tylko ona nie spała. Cichutko weszła do swojego wozu po ręcznik i kosmetyczkę, ale gdy zeskoczyła na ziemię, usłyszała brzęk klucza i zobaczyła Jake'a zgarbionego nad silnikiem swego pojazdu. Spróbowała wymknąć się, zanim Jake ją zauważy, ale on wyprostował się nagle. — Dokąd się wybierasz? — zapytał. — Słuchaj, Vicky, nie powinnaś wychodzić sama z obozu. — Panie Barton, jestem tak brudna, że sama sobie śmierdzę. Nic i nikt nie powstrzyma mnie przed pójściem nad rzekę. Jake zawahał się. ; — Lepiej pójdę z tobą. — To nie ,,Folies Bergere", mój drogi — zaśmiała się Vicky. Znał ją już wystarczająco dobrze, żeby nie dyskutować. Patrzył, jak schodzi stromym zboczem. Czuł niepokój, którego nie potrafił sobie racjonalnie wytłumaczyć. Ziemia i luźne kamienie obsuwały się pod stopami Vicky. Ostrożnie szła w kierunku wody. Stanęła na wąskim skrawku lądu, obserwując świeże ślady zwierząt. Schodziła w dół ukośnie do zbocza po okrągłych, pięciopalczastych śladach, odciśniętych głęboko przez łapy jakiegoś zwierzęcia. Vicky nie patrzyła pod nogi, ale i tak nie potrafiłaby rozpoznać tropu. Nieśmiały odblask wody wabił ją jak latarnia. 83 Gdy doszła do dna wąwozu, spostrzegła, że rzeka prawie wyschła. Gorące sadzawki były bardzo płytkie i nieruchome. Vicky zdjęła przepocone ubranie i weszła do wody, wzdychając z rozkoszą. Usiadła w głębokiej po pas wodzie. Czerpiąc ją rękami, zmywała z twarzy i piersi kurz pustyni. Na brzegu wyciągnęła z torebki butelkę szamponu. Woda była tak miękka, że na jej głowie natychmiast utworzyła się gruba warstwa piany, spływając na szyję i nagie ramiona. Vicky spłukała mydło i owinęła ręcznik wokół głowy niczym turban. Następnie uklękła i zaczęła mydlić całe ciało, rozkoszując się zapachem piany. Robiło się coraz jaśniej. Niebawem wstaną również inni i zaczną przygotowywać się do drogi. Weszła na czarną płaską skałę, wznoszącą się obok sadzawki, i stała przez moment nieruchomo, rozkoszując się podmuchem porannego wiatru. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się szybko, zakrywając rękami piersi i łono. Obserwowały ją dzikie złote oczy z błyszczącymi czarnymi źrenicami. Wielka bestia spoczywała na skalnym występie/ w połowie drogi do drugiego brzegu wąwozu. Przednie łapy podwinęła pod siebie. Od groźnego zwierzęcia bił śmiertelny chłód. Vicky nie wierzyła własnym oczom. Nagle ciemna grzywa uniosła się powoli, ukazując imponujące kształty zwierzęcia. Ogon zaczął drgać z dokładnością metronomu. Vicky zrozumiała, co widzi. Usłyszała w wyobraźni echo przerażającego dźwięku, który rozległ się pośród nocy. Krzyknęła. Jake właśnie skończył regulację zapłonu swego wozu i zamknął pokrywę silnika. Wziął butelkę rozpuszczalnika, żeby usunąć z rąk ślady smaru. Gdy usłyszał krzyk, bez namysłu pobiegł po pomoc. Wysoki i przenikliwy głos wyrażał śmiertelny strach. Serce Jake'a zabiło mocniej, a kiedy krzyk rozległ się znowu, jeszcze bardziej przeraźliwy, przeskoczył krawędź wąwozu i na złamanie karku zbiegł po stromym stoku. W ciągu kilku sekund dotarł na miejsce. Zobaczył nagą Vicky skuloną na skale. Przyciskała dłonie do ust. Jej szczupłe ciało fascynowało małymi, krągłymi pośladkami i długimi, zgrabnymi nogami. — Vicky — krzyknął — co się stało? Odwróciła się ku niemu. Piersi zakołysały się ciężko, krągłe i białe. Duże różowe sutki sterczały na chłodzie. Nawet w tym krytycznym momencie Jake nie mógł nie spojrzeć w dół, na gładki jak atłas brzuch i puszysty, ciemny trójkąt u jego podstawy. Dziewczyna rzuciła się w stronę wybawiciela ze śmiertelnie pobladłą twarzą i szeroko otwartymi oczami. — Jake! — krzyczała. — O Boże, Jake! — Dopiero wówczas dostrzegł jakiś ruch za jej plecami. 84 Rana w ciągu nocy niemal sparaliżowała zad lwa. Nastąpił też wylew wewnętrzny do jamy brzusznej. Zwierzę poruszało się wolno. Nie miało siły we właściwy sobie sposób okazać gniewu na widok człowieka. Dźwięk ludzkiego głosu przywołał jednak wspomnienie łowców, którzy zadali zwierzęciu ból. Gniew rozpalił się na nbwo. Wtedy pojawiła się kolejna dwunożna postać. Tyle hałasu i ruchu wystarczyło, żeby lew przezwyciężył odrętwienie. Podniósł się i zaryczał. Jake podbiegł cztery kroki, by złapać Vicky. Próbowała zarzucić mu ramiona na szyję, ale uchylił się i chwycił dziewczynę za rękę, zaciskając mocno palce. Ból otrzeźwił Vicky całkowicie. Barton pchnął ją w stronę ścieżki na stoku. — Uciekaj! — krzyknął. — Uciekaj! — Odwrócił się ku rannemu zwierzęciu, które wchodziło właśnie do koryta rzeki. Jake zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma butelkę z rozpuszczalnikiem. Lew zbliżał się szybko, przepływając przez płytką stojącą wodę. Był tak blisko, że Jake mógł dostrzec wyraźnie sztywne, białe wąsy nad górną wargą zwierzęcia i usłyszeć jego oddech. Pozwolił mu się zbliżyć, gdyż ucieczka byłaby samobójstwem. W ostatnim momencie zamachnął się jak rzucający piłkę baseballista i rąbnął lwa butelką. Instyktownie posłużył się jedyną bronią, jaką miał pod ręką. Trafił lwa w środek szerokiego czoła, kiedy zwierzę szykowało się właśnie do skoku. Butelka eksplodowała błyszczącymi okruchami szkła. Strumień gryzącego płynu zalał lwu oczy, oślepiając go natychmiast. Zapach stężonego rozpuszczalnika osłabił węch, paraliżując cały system nerwowy lwa, który przewrócił się, rycząc z bólu. Leżał w płytkiej wodzie, przewracając się bezradnie na grzbiet. Jake odskoczył, wykorzystując uzyskane sekundy przewagi. Podniósł oburącz kamień wielkości piłki futbolowej. Gdy balansował na skalnym występie, oślepiony lew wstał i zaczął zbliżać się powoli. Jake rzucił kamieniem niczym kulą armatnią. Uderzył lwa w kark, tam gdzie mokra grzywa kryła połączenie czaszki i kręgosłupa. Śmiertelnie ranna bestia przewróciła się na bok. Wpadła do wody, opierając łapy na skalnym występie. Jake stał nad lwem, dysząc ciężko z wysiłku, potem pochylił się i dotknął palcem jasnych rzęs, które okalały otwarte złote oczy. Dotknięcie nie wywołało żadnej reakcji. Wiedział już, że zwierz jest martwy. Odwrócił się i spostrzegł, że Vicky nie posłuchała polecenia. Stała nieruchomo tam, gdzie Jake ją zostawił, naga i bezbronna. Podszedł do niej z szybko bijącym sercem. Szlochając rzuciła mu się w ramiona. Miał świadomość, że zrobiła to ze strachu, potem jednak pomyślał, że jeżeli mężczyzna ratuje dziewczynie życie, musi zostać potraktowany poważnie. Uśmiechnął się w duchu. W sytuacji zagrożenia jego zmysły wyostrzyły się. Smakował aromat perfumowanego mydła, zachwycony niepokojącą czystością szczupłego, silnego ciała. Skóra, której dotykał, była ciepła i gładka. 85 — Och, Jake — wyszeptała Vicky. Mogła należeć do niego teraz, na skalistym brzegu, obok stygnącego ciała lwa. To przekonanie było tak mocne, że ręce Jake'a zaczęły poruszać się po jej ciele, które zareagowało natychmiast. Twarz Vicky zwróciła się ku Bartonowi. Usta zadrżały i Jake poczuł na wargach gorący oddech. — Co się tam dzieje, do diabła? — usłyszeli głos Garetha, który stał wysoko nad nimi z karabinem lee enfield pod pachą. Jake zasłonił Vicky swym ciałem i, by ją okryć, zdjął kurtkę. Bluza okazała się za duża, sięgała aż do ud i wisiała na ramionach jak na wieszaku. Vicky wciąż drżała niczym kociak w czasie śnieżycy. — Nie martw się! — krzyknął Jake. — Nie zdążyłeś z pomocą, a teraz już nikogo nie potrzebujemy. — Sięgnął do kieszeni i wyciągnął dużą, lekko przybrudzoną chustkę. Vicky przyjęła ją z uśmiechem. — Ubierz się, zanim wszyscy zlecą się, żeby ci pomagać — powiedział. — Jake, nawet jeśli lew był ranny, to i tak dokonałeś największego czynu, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Często polowałem, ale jeszcze nigdy nie zabiłem króla pustyni. Barton roześmiał się i poklepał go po ramieniu. — Następnego zostawię tobie — obiecał. Gregorius był tak wstrząśnięty, że zaniemówił. W Etiopii za najwyższy akt męstwa uważano zabicie dorosłego lwa w pojedynkę. Wojownik, który tego dokonał, miał prawo nosić lwią grzywę, symbol powszechnego uznania. Człowiek, który zastrzeli lwa, jest poważany. Jeśli zabije go włócznią, będzie czczony. Gregorius nigdy jednak nie słyszał, by ktoś pokonał króla pustyni kamieniem i butelką z rozpuszczalnikiem. Gregorius własnoręcznie ściągnął skórę, a gdy skończył, czarne sępy szybowały już w górze. Porzucił padlinę w łożysku rzeki i przeniósł wilgotną skórę do obozowiska, gdzie Jake szykował się do dalszej wędrówki. Barton lekceważąco odniósł się do swojego trofeum. — Zyskasz wielki szacunek u mojego ludu, Jake. Gdziekolwiek się pojawisz, wszyscy będą cię podziwiać. — To dobrze, Greg, ale teraz bądź uprzejmy ruszyć tyłek. — Zrobię ci maskę wojenną z grzywy — nalegał młodzieniec, przywiązując zrolowaną skórę do wozu Jake'a. — Z rozczesanymi włosami będzie wyglądała bardzo okazale. — To był piękny miesiąc miodowy — zauważył sucho Gareth — ale trzeba się stąd zbierać. Gdy ruszyli w stronę pojazdów, Gregorius podszedł do Bartona i dyskretnie pokazał mu mosiężny pocisk, który wydobył z miednicy lwa. Jake zatrzymał się i obejrzał kulę dokładnie, obracając ją w dłoni. — Dziewięć milimetrów albo dziewięć i trzy dziesiąte — powiedział. — To broń sportowa, a nie karabin używany przez wojsko. — Wątpię, żeby Etiopczyk mógł mieć taką broń — powiedział z zadumą Gregorius. — To strzelba obcokrajowca. — Nie ma potrzeby podnosić alarmu — powiedział Jake, oddając kulę. — Miejmy to jednak na uwadze. Gregorius odezwał się nieśmiało: 86 ROZDZIAŁ XII Jechali przez trawiastą sawannę, wzdłuż krętego koryta rzeki Auasz, kierując się ku górom. Szczyty z każdą godziną rysowały się wyraźniej na tle nieba. Skaliste grzbiety i głębokie, porośnięte lasem wąwozy wyglądały jak tajemnicze śdany wznoszące się ku niebu. Wkrótce natrafili na stary szlak karawan. Tu brzegi rzeki Auasz nie były już tak strome. Koryto zostało głęboko poorane przez dężko objuczone zwierzęta. Liczne śdeżki po obu brzegach tworzyły w czerwonej ziemi głębokie bruzdy. Szlak omijał wielkie skalne rumowiska. Trzej mężczyźni pracowali w promieniach słońca, machając łopatami. Czerwony pył osiadał na włosach i dałach. Równali niepewny grunt, podważając głazy i pozwalając im toczyć się aż do łożyska rzeki. W nocy spali jak zabid, nie zwracając uwagi na ból mięśni. Następnego ranka Jake obudził wszystkich, zanim dobrze się rozwidniło, i zapędził ich do roboty. Kopali i ubijali piasek, aż w końcu wyrównali jakoś brzegi. Gareth miał prowadzić pierwszy pojazd. Stał w wieżyczce jak zawsze elegancki. Wyszczerzył zęby do Jake'a i zniknął w stalowym wnętrzu. Silnik ryknął i wóz ruszył, podskakując po świeżo naniesionej ziemi. Szarpał i trząsł się na skalistym dnie, a potem rozpoczął wspinaczkę na drugi brzeg. Gdy koła zabuksowały zdradliwie, Jake i Gregorius podparli pojazd własnymi dałami. Wehikuł ruszył wreszde. Mozolnie piął się w górę po prawie pionowej skarpie. Tylna część zarzucała, lecz w końcu dotarł na szczyt. Gareth zmniejszył obroty i wyskoczył roześmiany. — W porządku, teraz możemy wdągnąć pozostałe — rzekł i sięgnął po cygaro. Kolejno sprowadzali wozy na dno wąwozu i przymocowywali je do wehikułu stojącego na drugim brzegu. Vicky siedziała przy kierownicy, Gareth dągnął, a Jake i Gregorius równali grunt, by wywindować je na spaloną przez słońce ziemię Etiopii. Późnym popołudniem legli nareszde, z trudem chwytając powietrze, w deniu „Kaczuszki". Odpoczywali przy naprędce zaparzonej herbade. 88 1 — Na naszej drodze nie ma już żadnych przeszkód. Bez trudu dojedziemy do oazy — powiedział Gregorius. Uśmiechnął się, ukazując białe zęby. — Witajde w Etiopii. — Mówiąc między nami, drogi przyjadelu wolałbym siedzieć w barze Harry'ego na ulicy Daunou — odparł Gareth. — To właśnie zamierzam robić, gdy Toffee Sagud wręczy mi sakiewkę ze złotem. Jake poderwał się nagle. Zobaczył coś poprzez drgające z gorąca powietrze. Pobiegł szybko do swojego wozu i po kilku sekundach wynurzył się z niego, trzymając lornetkę. Inni powstali niepewnie, patrząc jak Barton podnosi lornetkę do oczu. — Jeździec — powiedział. — Ilu? — spytał Gareth. — Tylko jeden. Pędzi prosto na nas. — Gareth złapał lee enfielda i wpakował do kieszeni garść nabojów. Zobaczyli człowieka galopującego przez pustynię. W rozpalonym powietrzu jeździec zdawał się unosić nad ziemią, a potem znów opadał, osiągając niemal rozmiary słonia. Spoza tumanu kurzu zobaczyli jeźdźca wyraźnie dopiero wtedy, gdy pojawił się zupełnie blisko. Gregorius pognał mu na spotkanie. Przybysz w imponującym stylu zatrzymał wielkiego, białego rumaka. Koń przysiadł, bijąc powietrze przednimi kopytami. Jeździec w rozwianej białej szade zsunął się z konia w objęcia Gregoriusa. W ramionach młodzieńca wydawał się mały i delikatny. Okrzykom i śmiechom nie było końca. A potem, spoglądając sobie w oczy, oboje podeszli do czekającej przy pojazdach grupy. — Mój Boże, to dziewczyna! — powiedział Gareth, odkładając karabin. Patrzył zdumiony na szczupłą, demnooką nastolatkę. Jej skóra przypominała zakurzony jedwab. Dziewczyna uważnie przyglądała im się oczami o długich rzęsach. — Niech wolno mi będzie przedstawić Sarę Sagud — rzekł Gregorius. — Jest moją kuzynką, najmłodszą córką wujka i niewątpliwie najpiękniejszą kobietą w Etiopii. — Z całą pewnośdą — odezwał się Gareth. — Przepiękna. Gregorius przedstawiał każdego uczestnika wyprawy z osobna, a dziewczyna uśmiechała się wdzięcznie. Podągła, arystokratyczna twarz egipskiej księżniczki o delikatnych rysach Nefretete. — Wiedziałam, że tylko w tym miejscu możede przekroczyć Auasz, więc wyjechałam wam na spotkanie. — Mówi po angielsku — podkreślił z dumą Gregorius. — Mój dziadek nalegał, żeby wszystkie dzied i wnuki uczyły się tego języka. Jest wielkim miłośnikiem kultury angielskiej. — Mówisz bardzo dobrze. — Vicky pogratulowała Sarze, chodaż w rzeczywistośd jej angielski był zbyt przesadnie akcentowany. Dziewczyna odwródła się do dziennikarki z uśmiechem. 89 — Uczyły mnie siostry z Zakonu Świętego Serca w Berbera — wyjaśniła. Przyjrzała się Vicky ze szczerym podziwem. — Pani jest bardzo piękna, panno Camberwell. Pani włosy mają kolor zimowej trawy na wyżynach. — Zwykle opanowana Vicky zarumieniła się. Teraz Sara zwróciła uwagę na opancerzone pojazdy. — One też są śliczne. Nikt nie mówi o niczym innym, odkąd dowiedzieliśmy się, że nadjeżdżają. — Założyła poły szaty za pasek obcisłych bryczesów i wskoczyła zwinnie na maskę „Kaczuszki". — Zepchniemy Włochów z powrotem do morza! Nic nie powstrzyma naszych dzielnych wojowników i tych pięknych maszyn. — W teatralnym geście wymachując rękami, zwróciła się do Bartona i Swalesa. — Mam zaszczyt jako pierwsza w moim kraju złożyć wam podziękowania. — Nie ma za co, moja droga — mruknął Gareth. — Cała przyjemność po naszej stronie, zapewniam panią. — Powstrzymał się od zapytania, czy przypadkiem jej ojciec nie zapomniał zabrać pieniędzy. Spytał bardziej dyplomatycznie: — Czy wasi ludzie oczekują nas w oazie? — Dziadek przybył tam z moim ojcem i wujami. Jest z nim także straż przyboczna i wielu innych Harari wraz z kobietami i zwierzętami. — To dopiero komitet powitalny! — westchnął Jaki. Podróżni rozłożyli obóz na brzegu Auasz pod szerokimi konarami drzew. Siedzieli do późna, rozmawiając przy ognisku, bezpieczni wewnątrz czworoboku uformowanego przez ciężkie stalowe pojazdy. W końcu rozmowy ucichły. Vicky podniosła się. — Krótki spacerek i do łóżka. — Pójdę z panią. — Sara poderwała się. Jej fascynacja i podziw dla dziennikarki były coraz bardziej widoczne. Pobiegła za nią jak wierny psiak. Daleko od obozu przykucnęły obok siebie pod niebem jaśniejącym spadającymi gwiazdami. Sara powiedziała z powagą: — Jake i Gareth tak bardzo pożądają pani... Vicky roześmiała się, zażenowana bezpośredniością dziewczyny. — Och, daj spokój. — Ależ tak, kiedy przechodzi pani obok nich, zachowują się jak dwa psy. Sztywnieją, jak gdyby obwąchiwali konkurenta.— Sara zachichotała, więc Vicky również musiała się uśmiechnąć. — Którego pani wybierze, panno Camberwell? — Czy muszę wybierać? — Nie może się pani kochać z oboma? Ja bym tak zrobiła. — Ty? — Oczywiście. Jak inaczej można stwierdzić, którego bardziej się lubi? — To prawda — Vicky rozbawiona była logiką tej dziewczyny. „Całkiem niezły pomysł" — przyznała w duchu. — Będę kochać się z dwudziestoma mężczyznami, zanim poślubię Gregoriusa. W ten sposób niczego nie przeoczę i nie będę żałować, kiedy się zestarzeję — oświadczyła Sara. 90 r. — Dlaczego właśnie dwudziestu, Saro? — Vicky starała się, żeby jej głos zabrzmiał poważnie. — Czemu nie dwudziestu trzech albo dwudziestu sześciu? — To zbyt wielu — odparła skromnie dziewczyna. — Nie chciałabym, żeby ludzie uważali mnie za zepsutą kobietę. — Vicky nie mogła już powstrzymać śmiechu. — A pani z którym spróbuje najpierw? — Wybierz za mnie. — To trudne. Jeden jest bardzo silny i ma gorące serce, a drugi jest piękny i doświadczony. — Potrząsnęła głową i westchnęła. — To bardzo trudne. Nie, nie odważę się wybrać za panią. Mogę tylko życzyć wiele radości. Mimo zmęczenia całodzienną jazdą, poruszona tą rozmową Vicky nie mogła zasnąć. Leżała niespokojnie pod kocem na twardej, spalonej ziemi, rozważając pomysł murzyńskiej dziewczyny. Nie spała jeszcze, kiedy Sara podniosła się z posłania i cicho jak duch podeszła do miejsca, gdzie leżał Gregorius. Dziewczyna zrzuciła już wierzchnią szatę i miała na sobie tylko obcisłe atłasowe spodnie, ozdobione srebrnym haftem. W świetle gwiazd szczupłe ciało błyszczało jak heban. Miała małe, sterczące piersi i wąską, kształtną kibić. Stanęła nad Gregoriusem, który poderwał się natychmiast. Wzięli koce i wymknęli się z obozowiska. Vicky, coraz bardziej zakłopotana, leżała, słuchając odgłosów pustyni. W pewnej chwili usłyszała w ciemności jakby cichy jęk. Mogło to być jednak tylko żałosne skomlenie szakala. Zanim para młodych Etiopczyków wróciła, Vicky już spała. ROZDZIAŁ XIII Wiadomość radiowa, którą Aldo Belli otrzymał od generała De Bona siódmego dnia po opuszczeniu Asmary, spowodowała, że hrabia wpadł we wściekłość. — Ten człowiek zwraca się do mnie jak do podwodnego — powiedział swoim oficerom. Potrząsnął ze złością żółtym arkuszem i przeczytał zduszonym głosem: „Niniejszym rozkazuję panu..." — potrząsnął głową z szyderczym niedowierzaniem. — Żadnego „proszę", Jeśli byłby pan uprzejmy". — Zmiął depeszę i rzucił ją pod ścianę namiotu. Zaczął chodzić tam i z powrotem, jedną rękę opierając na kolbie pistoletu, a drugą na sztylecie. — Wydaje się nie rozumieć moich informacji. Będę musiał omówić moją taktykę osobiście. Myślał o tym z entuzjazmem. Trudy powrotu do Asmary byłoby łatwo znieść dzięki cudownej tapicerce i zawieszeniu samochodu skonstruowanego przez panów Rollsa i Royce'a. Hrabia tęsknił za urokami miasta. Marmurowa łazienka, chłodne pokoje z wysokimi sufitami i wentylatorami, najświeższe gazety z Rzymu, towarzystwo drogich i miłych dziewcząt z kasyna — wszystko to stało się nagle nadzwyczaj atrakcyjne. Co więcej, miałby sposobność nadzorować preparowanie i pakowanie trofeów myśliwskich, które zdobył podczas tej wyprawy. Niepokoił się, czy należycie obchodzono się ze skórami lwów i czy liczne dziury po kulach zostały właściwie załatane. Chętnie też przypomni generałowi o swoim pochodzeniu, wychowaniu i koneksjach. — Gino! — krzyknął nagle. Sierżant wpadł do namiotu, odruchowo ustawiając aparat fotograficzny. — Nie teraz! Wracamy do Asmary na naradę z generałem. Uprzedź mojego kierowcę. Dwadzieścia cztery godziny później Aldo Belli powrócił z Asmary w podłym nastroju. Rozmowa z generałem była najbardziej upokarzającym epizodem w życiu hrabiego. Nie wierzył w pogróżki generała, który chciał 92 odebrać mu dowództwo i odesłać w niesławie do Rzymu, dopóki nie zaczął on dyktować rozkazu swemu głupkowatemu adiutantowi, kapitanowi Crespiemu. Dymisja wciąż groziła hrabiemu. Miał tylko dwanaście godzin, żeby zająć oazę Chaldi. W przeciwnym razie wsiądzie na pokład wojskowego transportowca „Garibaldi", który wypływa za pięć dni z Massau do Neapolu. Zarezerwowano tam z polecenia generała kabinę drugiej klasy. Aldo Belli wysłał długą depeszę do Mussoliniego, opisując w kwiecisty sposób okropne zachowanie De Bona. Urażony powrócił do swojego batalionu, nieświadom tego, że generał, oczekując tej depeszy, przechwycił ją i zniszczył. Major Castelani nie potraktował rozkazu o wymarszu zbyt poważnie, oczekując w każdej chwili jego odwołania. Z niedowierzaniem wsiadł do prowadzącej konwój ciężarówki, by pokonać ostatnie kilometry drogi do oazy Chaldi. Ulewne deszcze spływały z wyżyn kaskadami strumieni na rozległy etiopski masyw, rozlewając się po równinach. Ta masa wody znalazła w końcu ujście w wielkich sudańskich bagnach, a stamtąd dostała się do rzeki Nil, płynącej na północ, przez Egipt, do Morza Śródziemnego. Część wód popłynęła ślepymi rzekami, takimi jak Auasz, albo wsiąkała bez śladu w piaski pustyni. Nieprzepuszczalny pokład łupków, ciągnący się od podnóża gór płytką warstwą pod czerwoną ziemią równin, sprawiał jednak, że woda gromadziła się tam jakby w wąskim podziemnym zbiorniku. Bliżej gór płynęła głęboko, setki metrów pod powierzchnią ziemi. Pokład łupku wypychał wodę w górę, na głębokość dziesięciu metrów. Przed tysiącami lat obszar ten był wielkim pastwiskiem dzikich zwierząt. Ci niestrudzeni poszukiwacze wody odkryli podziemne jezioro. Myśliwi już dawno wytępili stada słoni, ale ich studnie wciąż były czynne dzięki trudowi innych stworzeń — dzikich osłów, bawołów, wielbłądów i oczywiście, samych ludzi. Obecnie na obszarze kilku kilometrów kwadratowych znajdowało się kilkanaście takich zbiorników. Po ich zboczach biegły wąskie, poorane ścieżki, stromo schodzące w dół. Światło słoneczne rzadko docierało do tafli wody. Sama woda miała mlecznozielony kolor i przykry, metaliczny posmak. Pomimo to przez stulecia zapewniała egzystencję wszystkim stworzeniom. Również roślinność na tym obszarze, rozwijając sytem korzeni, czerpała życiodajną moc z głębokich wód i rosła tu bujniej niż gdziekolwiek na suchych, posępnych sawannach. Za oazą znajdowała się wadi — kręta dolina o stromych zboczach, będąca w istocie hałdami zwartego, czerwonego laterytu. Przez wieki pasterze i myśliwi, odwiedzający oazę, szukali schronienia w grotach wydrążonych w ścianach pagórków, które wyglądały jak pszczele plastry. 93 Wokół zbiorników wody ludzie i zwierzęta zachowywali się tak, jakby zawarli rozejm. Rzadko bywał on naruszany. Pomiędzy szarozielonymi, ciernistymi drzewami kozły i wielbłądy pasły się razem z gazdami i antylopami, bawołami i wielkimi kudu. Koło południa kolumna czterech pojazdów opancerzonych nadjechała od wschodu, a odgłos ich silników niósł się z daleka, sygnalizując oczekującemu tłumowi przybycie niezwykłych gości. Jake jak zwykle prowadził, za nim podążała Vicky, następnie Gregorius z Sarą siedzącą na wieżyczce jego wozu. Biały rumak biegł za nimi na długiej wodzy. Na końcu jechał Gareth. Nagle Sara wrzasnęła głośno, przekrzykując warkot silników. Wskazała przed siebie na małą kotlinę, pełną zielonych krzewów i wyższych niż gdzie indziej drzew. Jake zatrzymał kolumnę i wspiął się na wieżyczkę. Przyjrzał się okolicy przez lornetkę. Drgnął nagle, widząc mrowie pędzących na oślep postaci. — Mój Boże —mruknął —muszą ich być całe setki. — Zaniepokoił się. Ci ludzie nie wyglądają na przyjaciół. W tym momencie jego uwagę odwrócił tętent kopyt. To Sara przemknęła obok „Priscilli". Jechała na oklep na białym rumaku. Jej szatę rozwiewał wiatr. Krzyczała głośno pędząc na spotkanie nadciągających jeźdźców. Jej zachowanie uspokoiło Jake'a. Dał sygnał, żeby jechać dalej. Pierwsze szeregi pojawiły się szybko w obłokach kurzu. Jeźdźcy dosiadali wielbłądów i kudłatych koników. Dzicy mężczyźni o ciemnych twarzach, w luźnych, białych szatach, ponaglali swe wierzchowce niesamowitymi okrzykami, wywijając małymi tarczami z brązu i żelaza. Otoczyli zaniepokojonych kierowców zwartym kręgiem. Większość wojowników miała brody. Niektórzy nosili dumnie wielkie pióropusze z lwich grzyw, oznajmiając światu swoje męstwo. Powiewały one groźnie, kiedy jeźdźcy przejeżdżali obok. Ich broń zdumiała Garetha. Jako zawodowy handlarz rozpoznał dwadzieścia różnych typów i konstrukcji, z których każdy byłby kolekcjonerskim rarytasem. Zauważył długie, ładowane od lufy muszkiety tower z zabawnymi kurkami, pełny zestaw karabinów typu henry, które wyrzucają ciężkie, ołowiane pociski w obłokach czarnego dymu, oraz szeroki wybór mauzerów i schneiderów, lee-metfordów i innych przestarzałych modeli z fabryk połowy świata. Mijając wozy, Etiopczycy strzelali w powietrze. Na wieczornym niebie pojawiły się długie smugi czarnego dymu, a huk muszkietów zlewał się z powitalnym pomrukiem. Za pierwszą falą jeźdźców napłynęła następna, tym razem na mułach i osłach. Poruszała się znacznie wolniej, ale robiła tyle samo hałasu. Za nimi nadciągnął niezliczony tłum pieszych żołnierzy, kobiety i wrzeszczące dzieci, wreszcie tuziny żółtych kundli z nastroszonymi grzbietami. Pierwszy szereg jeźdźców zawrócił, ciągle strzelając w powietrze, i popędził 94 na oślep w stronę nadciągającego motłochu. Zakotłowało się od ludzi i zwierząt. Jake zobaczył matkę z dzieckiem, padającą pod kopyta biegnącego wielbłąda. Niemowlę potoczyło się po piasku. Sara pilnowała, by pojazdy miały wolny przejazd. Prowadziła kolumnę, jadąc tuż przed wozem Jake'a. Wymachiwała batem ze skóry hipopotama, by powstrzymać tłum. Wokół niej kręcili się dzicy jeźdźcy, wciąż strzelając w powietrze. Tuziny pieszych usiłowały wspiąć się na wozy. Tłok zwiększał się coraz bardziej, aż podążając za Sarą, samochody wjechały powoli przez otaczający oazę las do płytkiego wadi. Dalsza jazda wydawała się już niemożliwa. Łożysko rzeki zapchane było ludźmi, nawet na stromych brzegach panował taki tłok, że Etiopczycy, popychani przez napierających z tyłu rodaków, nie potrafiąc utrzymać równowagi, spadali na głowy stłoczonych na dole. Ich krzyki ginęły w ogólnym harmiderze. Kierowcy wychylali bojaźliwie głowy z wieżyczek jak świstaki z norek. Machali do siebie rękami, nie mogąc porozumieć się w tym zgiełku. Sara zeskoczyła z grzbietu rumaka na burtę „Priscilli" i zaczęła częstować kopniakami tych, którzy próbowali wdrapać się na pojazd. Bawiła się znakomicie. Jake zauważył w jej oczach żądzę walki, gdy, machając batem, wydawała zwycięskie okrzyki. Chciał ją powstrzymać, ale zaraz zrezygnował z tego pomysłu — było to zbyt niebezpieczne. Gorączkowo zastanawiał się, jak zakończyć to gorące powitanie. Dopiero wówczas zwrócił uwagę na liczne wejścia do jaskiń, wydrążonych w ścianach wadi. Z ciemnych otworów wyłaniali się ludzie ubrani w coś na kształt mundurów — bryczesy i workowate tuniki. Mężczyźni byli uzbrojeni. Na nogach mieli owijacze, a na głowach wąskie turbany. Kolb mauzerów używali zamiast kijów. Byli tak samo rozentuzjamowani jak Sara, ale bardziej skutecznie uspokajali tłum. — Gwardziści mojego dziadka — wyjaśniła Jake'owi zdyszana, ale szczęśliwa Sara. — Przepraszam, ale czasem moi ludzie zbytnio się podniecają. — Tak — powiedział Jake — zauważyłem. Kolbami karabinów strażnicy rozgonili zbiegowisko wokół czterech obładowanych pojazdów, a natężenie hałasu osiągnęło poziom niewielkiej lawiny. Czterej kierowcy zsunęli się ostrożnie na ziemię. Skupili w małej grupce na kawałku wolnego miejsca przed jaskiniami. Vicky Camberwell stanęła przezornie między Bartonem a Swalesem, za plecami Gregoriusa. Poczuła się jeszcze pewniej, kiedy Sara zjawiła się obok, chwytając ją za rękę. — Proszę się nie obawiać — szepnęła. — Wszyscy jesteśmy waszymi przyjaciółmi. — Wierzę ci, kochanie. — Vicky uśmiechnęła się, ściskając szczupłą, brązową dłoń. W tym momencie z jaskiń wyłoniła się niezwykła procesja, prowadzona przez czterech czarnych jak węgiel kapłanów koptyjskiego 95 kościoła chrześcijańskiego, ubranych w jaskrawe szaty. Monotonnie śpiewali po amharsku, kołysząc kadzielnicami. Inni nieśli wykute z brązu krzyże. Wtem pojawiła się postać tak wysoka i chuda, że wydawała się karykaturą ludzkich kształtów. Długa, rozwiana shamma w żółte i czerwone pasy luźno zwisała na wychudzonym ciele. Mężczyzna przypominał strusia o długich cienkich nogach, kiedy wolno kroczył przed siebie. Czarna głowa była zupełnie pozbawiona włosów, nawet brody i brwi. Jego oczy były otoczone siecią głębokich zmarszczek. Usta miał kompletnie bezzębne, szerokie od ucha do ucha. Prawdziwy Matuzalem, gdyby nie młodzieńcza sprężystość kroku i blask czarnych, ptasich oczu. Gareth pomyślał, że ten mężczyzna nie może mieć więcej niż osiemdziesiąt lat. Gregorius wyszedł naprzód i przyklęknął, by otrzymać od starca błogosławieństwo, podczas gdy Sara szeptem wyjaśniała pozostałym: — To mój dziadek, Ras Golam. Nie mówi po angielsku, ale pochodzi z wielkiego rodu i jest potężnym wojownikiem, najdzielniejszym w całej Etiopii. Ras ogarnął gości przyjaznym spojrzeniem. Zauważył Swalesa, który wyróżniał się czystym, schludnym ubiorem. Nim Gareth zdążył się uchylić, Murzyn uwięził go w uścisku. Cuchnął mocnym, krajowym tytoniem i dymem ogniska. — How do you do?! — zawołał. Były to jedyne znane mu angielskie słowa. — Mój dziadek jest wielkim miłośnikiem kultury angielskiej — wyjaśnił Gregorius, kiedy Gareth szamotał się w uścisku starca. — Wszystkich jego synów i wnuków posyłano do szkół angielskich. — Te dystynkcje czynią go angielskim lordem — powiedziała z dumą Sara, wskazując pierś dziadka, na której widniały błyszczące paciorki i emaliowana gwiazda. Zauważywszy ten gest, Ras uwolnił Swalesa i pozwolił gościom podziwiać pozostałe ozdoby na swojej piersi, między innymi rozetkę z trójbarwnego jedwabiu, pośrodku której widniała oprawiona miniaturka królowej Wiktorii. — Imponujący gość, niezwykle imponujący — powiedział Gareth, poprawiając klapy marynarki. — Kiedy mój dziadek był młody, oddał wielkie zasługi królowej i dlatego mianowano go angielskim lordem—wyjaśniała Sara. Przerwała, by wysłuchać słów dziadka i przełożyła je. — Wita was w Etiopii i mówi, że z dumą podejmuje tak dystyngowanego angielskiego dżentelmena. Słyszał od mojego ojca, że jesteście sławnymi wojownikami i nosicie medale za odwagę, przyznane przez królową... — Właściwie to medal Jerzego V — wtrącił skromnie Gareth. W tym momencie u wejścia do pieczar pojawił się Lij Mikhael Sagud. — Mój ojciec uznaje tylko jednego angielskiego monarchę, drogi Swales wyjaśnił cicho. — Nie ma sensu przypominać, że królowa już odeszła. Uścisnął wszystkim dłonie, krótko przywitał Jake'a i Yicky, a następni) odwrócił się znów, by wysłuchać Rasa. 96 — Mój ojciec pyta, czy macie medale. Chciałby, żebyście je nosili podczas bitwy. — Chwileczkę, przyjacielu! — sprzeciwił się Gareth, który nie miał zamiaru brać udziału w żadnej bitwie, ale Ras wydawał już rozkazy swojej straży. Etiopczycy wspięli się na maski samochodów i zaczęli wyładowywać skrzynie z bronią i amunicją. Składali je na ścieżkach przed jasknią, odpychając natrętną ciżbę. Następnie podeszli kapłani, aby pobłogosławić pojazdy i broń, a Sara skorzystała z okazji, by odciągnąć Vicky i odprowadzić ją dyskretnie do jednej z jaskiń. — Moje służące zaraz przyniosą wodę do kąpieli — szepnęła. — Musi być pani piękna w czasie uczty. Może wybierze pani któregoś z mężczyzn dzisiejszego wieczora? Gdy zapadła noc, ludzie Rasa Golama zebrali się w korycie rzeki. Najwyżsi stopniem i umiejący się dobrze rozpychać zajmowali miejsca w centralnej pieczarze, podczas gdy inni siadali rzędem w dolinie. Oświetlały ją wysokie płomienie ognisk. 7 — ROZDZIAŁ XIV Ognie odbijały się w nocnym niebie słabą, pomarańczową poświatą, którą major Castelani dostrzegł dwadzieścia kilometrów od oazy. Zatrzymał kolumnę i wspiął się na dach prowadzącej^ą ciężarówki, aby przyjrzeć się temu zjawisku. Z początku nie był pewny, czy nie jest to odblask zachodzącego słońca, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że nie ogląda zjawiska naturalnego. Zeskoczył z dachu. — Zaczekaj na mnie — warknął do kierowcy i szybkim krokiem ruszył na tyły kolumny wozów pokrytych plandekami, aż dotarł do samochodu hrabiego. — Panie pułkowniku! — Castelani zasalutował nadętemu dowódcy, który spoczywał na tylnym siedzeniu rollsa z jedną ręką wsuniętą za połę munduru, niczym pobity Napoleon wracający spod Moskwy. Aldo Belli nie otrząsnął się jeszcze po ciosie, jaki generał zadał jego samouwielbieniu. Chwilowo nieobecny dla prostaków, nawet nie spojrzał na Castelaniego, który składał meldunek. — Proszę robić to, co uważa pan za stosowne — mruknął bez zainteresowania. — Ważne jest tylko, abyśmy przejęli kontrolę nad oazą przed świtem. — Hrabia odwrócił głowę, zastanawiając się, czy Mussolini otrzymał już depeszę. Castelani uważał, że w tych okolicznościach trzeba natychmiast zaciemnić kolumnę i postawić batalion w stan gotowości. Żadne światło nie mogło być widoczne. Oficer nakazał też bezwzględną ciszę. Kolumna posuwała się w niemal spacerowym tempie, a każdy kierowca został osobiście ostrzeżony, że silniki mają pracować na niskich obrotach. Zdenerwowani żołnierze trzymali w pogotowiu załadowaną broń. Wreszcie erytrejscy przewodnicy wskazali Castelaniemu płytką, zalesioną kotlinę. Srebrny księżyc dawał dość światła, by Castelani mógł ogarnąć teren spojrzeniem doświadczonego żołnierza. W ciągu dziesięciu minut zaplanował, gdzie ustawić samochody i założyć główny obóz, jak rozmieścić karabiny 98 maszynowe i moździerze, gdzie wykopać rowy strzeleckie. Pułkownik chrząknął przyzwalająco, nie okazując żadnego zainteresowania, więc major zaczął spokojnie wydawać rozkazy, realizując własne plany. Zmusił batalion do całonocnej pracy. — A pierwszego, który upuści łopatę albo kichnie, uduszę jego własnymi flakami — ostrzegł, patrząc z niepokojem na niewyraźną poświatę wokół oazy. W głównej jaskini powietrze było tak gorące i wilgotne, że otulało zebranych jak mokry, wełniany koc. W niepewnym świetle ognisk nie sposób było ogarnąć wzrokiem całego pomieszczenia o surowych, glinianych ścianach. Niespokojne sylwetki gości i służby przemykały w półmroku jak duchy. Co chwila w pobliżu rozlegały się ryki wołów, które cichły gwałtownie, kiedy rzeźnik opuszczał obosieczny miecz na kark ofiary. Głuchy odgłos spadającego ciała odbijał się echem od sklepienia groty. Okrzyki aprobaty witały upadek zwierzęcia, a tuzin pomocników obdzierał woły ze skóry, rąbał je na krwawe ochłapy i rzucał na wielkie misy z wypalonej gliny. Służący chwiejnym krokiem wchodzili do jaskini, dźwigając naczynia wypełnione drgającym jeszcze mięsem. Goście, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, porywali krwawiące ochłapy. Chwytali je w zęby i odcinali kęsy nożami trzymanymi w ręce. Błyszczące ostrza migały tuż koło nosów, gorąca krew ściekała po brodach. Każdy kęs popijano rykiem ognistego etiopskiego tej, robionego z dzikiego miodu, o kolorze złotego bursztynu i sile szarżującego buhaja. Gareth Swales siedział pomiędzy starym Rasem i Lij Mikhaelem, na honorowym miejscu, podczas kiedy Jake i Vicky ucztowali o kilka miejsc dalej, wśród mniej znacznych osobistości. Obcokrajowcom zaproponowano, uwzględniając ich odmienny gust, zamiast surowego mięsa rozmaite potrawy z wołowiny, baraniny, kurczaków i dziczyzny, znane pod wspólną nazwą wat. Te pikantne, wyborne dania nakładane były na cienkie kroniki przaśnego chleba i zwijane na kształt cygar. lij Mikhael przestrzegł swych gości przed tej, proponując w zamian szampana bollinger, owiniętego w mokrą serwetkę, aby obniżyć jego temperaturę. Była tu również butelka haiga, london dry gin i duży wybór likierów — grand marnier, żółty i zielony chartreuse, dom benedictine i inne. Te trunki nie pasowały do pustyni. Przypominały jednak gościom, że gospodarz jest zamożniejszy od swych rodaków. W imieniu cesarza włada ogromnymi posiadłościami i decyduje o tysiącach istnień ludzkich. / Ras siedział na honorowym miejscu w masce wojennej z lwiej grzywy, zasłaniającej łysinę. Była to przerażająca, nadjedzona przez mole peruka. Minęło czterdzieści lat od dnia, w którym Ras uśmiercił lwa, więc skutki upływającego czasu musiały być widoczne. Nagłe starzec zaśmiał się głośno, zwijając na kształt hawańskiego cygara 99 kromkę chleba obłożonego parującym mięsem, a potem wepchnął ociekający tłuszczem kąsek w usta zaskoczonego Swalesa. — Musisz to przełknąć bez użycia rąk — wyjaśnił pospiesznie Lij Mikhael. — To ulubiona zabawa mojego ojca. Anglikowi oczy wyszły na wierzch, a twarz nabrała karmazynowej barwy z braku powietrza i pod wpływem solidnej dawki sosu chili. Ras, śliniąc się, pokrzykiwał radośnie i zachęcał gościa okrzykami: „How do you do?" W końcu, z trudem chwytając powietrze, Gareth przełknął podane mu w osobliwy sposób danie. Ras ponownie objął gościa serdecznie, a Lij Mikhael napełnił jego kielich szampanem. Gareth, który nie cierpiał być obiektem czyichkolwiek żartów, uwolnił się z objęć Rasa, odstawił kieliszek i skinieniem przywołał służącego. Z zakrwawionej tacy wybrał kawał surowej wołowiny, prawie tak gruby jak przegub i długi jak przedramię. Bez ostrzeżenia wepchnął jeden koniec w szeroko rozwarte bezzębne usta. — Udław się, stary draniu! — krzyknął. J Ras patrzył na gościa przerażonymi, nabiegłymi krwią oczami. Nie mógł wydać z siebie głosu, bo długi czerwony ochłap zwisał mu z ust jak wielki, nabrzmiały jęzor. Wtem oczy starca rozbłysły. Z szeroko rozwartymi szczękami wyglądał niczym pyton połykający kozła. Dwa centymetry zniknęło już w jego ustach, więc uczynił wysiłek, by przełknąć następny kawałek. Gareth przyglądał się, jak wraz z kolejnymi ruchami szczęk ochłap wciąż maleje. W ciągu kilku sekund usta Rasa były puste. Złąpa^eżarkę tej i wychylił ją. Połą shammy wytarł krew z brody, beknął jak eksplodujący gejzer, a potem piszcząc z radości, trzepnął Swalesa między łopatki, aż zadudniło. Zgodnie z tradycją etiopską byli teraz braćmi. Angielski arystokrata i sławny wojownik przyjęli nawzajem pokarm ze swoich rąk. Gregorius Maryam przewidział, jakie powitanie zgotuje dziadek białym gościom. Wiedział, że narodowość i arystokratyczne pochodzenie Anglika przyćmią wszystkie inne fakty. Ponieważ jednak darzył Jake'a Bartona uczuciem bliskim uwielbienia, nie zamierzał pozwolić, aby jego bohater pozostał w cieniu. Cicho wyśliznął się z zatłoczonej groty, a kiedy powrócił, dźwigał sztywną skórę lwa, wysuszoną przez gorący wiatr pustyni. Chociaż trzymał ją nad głową, ogon ciągnął się po ziemi z jednej strony, a nos z drugiej. Ras, wciąż obejmując Garetha, zasypał wnuka gradem pytań. Zerwał się na równe nogi, domagając się szczegółów. Gregorius odpowiadał z równym ożywieniem. Oczy mu błyszczały, kiedy gestami naśladował szarżę lwa, rzut butelką i zmiażdżenie czaszki zwierzęcia. W zadymionej, mrocznej jaskini zaległa względna cisza, a biesiadnicy nadstawili uszu, by poznać szczegóły łowów. Ras skierował się tam, gdzie siedział Jake. Nie patrząc pod nogi, deptał po misach różnorakiego jadła i kopał dzbanki z tej. Doszedł do wysokiego Amerykanina i pomógł mu wstać. — How do you do? — zapytał rozentuzjazmowany. Ze łzami w oczach 100 lodziwiał człowieka, który zabił lwa gołymi rękami. Czterdzieści lat temu las złamał cztery włócznie o szerokich grotach, zanim przebił serce lwa. — Nigdy nie miałem się lepiej, przyjacielu — odparł zakłopotany Jake. las objął go gwałtownie i poprowadził do szczytu stołu. Kopnął gniewnie w żebra jednego z młodszych synów, zmuszając go do wolnienia miejsca po prawej stronie, gdzie usadowił Jake'a. Barton spojrzał bezradnie w stronę Vicky, a Ras zaczął nakładać parujące oięso na pajdę białego chleba. Zrobił z tego cygaro wielkie niczym torpeda, :tórym mógłby odstraszyć wielki krążownik. Jake wziął głęboki wdech szeroko otworzył usta, kiedy Ras unosił smakowity kęs niczym kat topór. — How do you do? — powiedział i z okrzykiem radości wepchnął ake'owi jedzenie do gardła. ROZDZIAŁ XV Pułkownik i wszyscy oficerowie trzeciego batalionu byli wyczerpani forsownym marszem. Kiedy dotarli do oazy Chaldi, zaniepokoili się, widząc jedynie namioty i prymitywne chaty. Dobrze, że majorowi pozwolono wykazać się własną inicjatywą. Castelani ustawił wokół doliny dwanaście karabinów maszynowych, które obejmowały swoim zasięgiem całą oazę. Pod nimi wykopano rowy strzeleckie. Gniazda karabinów maszynowych umocniono workami z piaskiem. Kompanie moździerzy major umieścił z tyłu, skąd mogły bezkarnie miotać pociski po całej dolinie. Gdy ludzie pracowali, Castelani wytrwale krążył wokół umocnień, kontrolując rozmieszczanie metalowych znaków, dozorów, które pozwolą strzelać z odpowiednią precyzją. Poganiał roznoszących amunicję. W ciemnościach ludzie śUzgałrsię na piasku i klęli cicho, dźwigając wielkie drewniane skrzynie. Przez całą noc major pracował niestrudzenie, a każdy żołnierz, który odłożył łopatę, by chwilę odpocząć, ryzykował, że zostanie wściekle zbesztany. W końcu karabiny maszynowe o grubych lufach zostały spuszczone do wykopów i ustawione na trójnogach. Castelani poczuł się usatysfakcjonowany dopiero wtedy, gdy osobiście sprawdził ustawienie każdego z nich i spojrzał przez celownik na oświetloną blaskiem księżyca dolinę. Żołnierze usiedli na ziemi, by odpocząć, a major pozwolił obsłudze kuchni przynieść menażki z gorącą zupą i worki suchego, czarnego chleba. Gareth czuł się przejedzony i był trochę pijany. Iij Mikhael wmuszał w niego wielkie ilości ciepłego szampana. Po drugiej stronie Ras i Jake umacniali swą przyjaźń, pokonując dzielące ich bariery językowe. Starzec nabrał przekonania, że skoro Amerykanie mówią po angielsku, 102 z całą pewnością także są Anglikami, a zabójca lwów na pewno pochodzi z arystokracji. Za każdym razem, kiedy Ras wychylał kolejną czarkę miodu, Jake stawał mu się bardziej bliski. Atmosfera była tak serdeczna, że Gareth ośmielił się zadać pytanie, które miał na końcu języka od kilku godzin. — Toffee, chłopie, czy przygotowałeś dla nas pieniądze? Książę zdawał się nie słyszeć. Ponownie napełnił kielich Swalesa i odwrócił się, by przełożyć ojcu słowa Jake'a. Gareth ponowił pytanie: — Jeżeli nie sprawia ci to różnicy, weźmiemy naszą zapłatę i nie będziemy dłużej zawracać wam głowy. Przy dźwiękach skrzypiec odjedziemy w kierunku zachodzącego słońca. — Cieszę się, że poruszyłeś ten temat. — Toffee pokiwał głową. Nie wyglądał na ucieszonego. — Musimy przedyskutować kilka spraw. — Posłuchaj, stary. Nie ma o czym dyskutować. Wszystko już dawno ustaliliśmy. — Nie denerwuj się, przyjacielu. Niestety Gareth już taką miał naturę. Denerwował się, kiedy ktoś, kto był mu winien pieniądze, pragnął o tym dyskutować. Zazwyczaj tematem rozmów było uniknięcie płacenia. Gareth już chciał głośno zaprotestować, gdy wstał Ras i wygłosił przemówienie. Wywołało to pewną konsternację. Wypił tak dużo, że nogi miał jak z gumy i trzeba było dwóch gwardzistów, aby utrzymać go w pozycji stojącej. Gdy jednak powstał, mówił jasno i przekonywająco, a Iij Mikhael tłumaczył jego słowa białym gościom. Początkowo Ras zdawał się odbiegać od tematu. Mówił o pierwszych promieniach słońca dotykających szczytów gór, muśnięciach pustynnego wiatru na twarzy. Przypomniał o pierwszym krzyku noworodka i o zapachu oranej ziemi. Stopniowo wśród niesfornego audytorium zaległa cisza, gdyż ten starzec miał ogromny autorytet. Kontynuował przemówienie w aurze rosnącego dostojeństwa. Odepchnął pomocne dłonie strażników. Zdawało się, że postać mówcy rośnie. Głos nie brzmiał już jak zrzędzenie starca, nabrał dźwięczności. Jake nie potrzebował tłumaczenia, żeby zrozumieć wywód o ludzkiej dumie i prawach wolnego człowieka. O obowiązku obrony wolności za cenę własnego życia, by zachować niezależność dla synów i wnuków. — Nadciąga potężny wróg, aby zakwestionować nasze prawa. Potężny, uzbrojony w tak nowoczesną broń, że nawet serca wojowników Tigre i Shoa zamierają w piersiach jak chory owoc. Stary Ras oddychał z trudem, a strużka potu spływała spod lwiej grzywy po pomarszczonych, czarnych policzkach. — Jednak teraz, moje dzieci, przybyli potężni przyjaciele, by stanąć u naszego boku. Przynieśli nam niezwykłą broń, którą dysponują nasi wrogowie. Nie musimy się już bać. Jake zdał sobie sprawę, że tymi patetycznymi słowami Ras opisywał zniszczony i przestarzały sprzęt, który mu dostarczyli. Starzec wyobrażał 103 sobie, że stoczą równą walkę z armią włoską. Barton poczuł wyrzuty stanienia. Za tydzień cztery wozy pancerne będą tylko kupą złomu. Nikt z tych ludzi nie potrafi utrzymać na chodzie starych, kapryśnych silników. Nawet gdyby Etiopczycy zdążyli wprowadzić maszyny do akcji, zanim silniki ucichną na zawsze, i tak zagrożą najwyżej piechocie. Kiedy zmierzą się z włoską armią, wozy zostaną natychmiast zniszczone. Nawet lekkie włoskie czołgi CV-3 mogą drwić z ognia vickersów, zamontowanych w samochodach pancernych, a cienka stal kadłubów nie zapewni ochrony przed pięćdziesięciomilimetrowymi pociskami przeciwpancernymi. Nie było nikogo, kto wytłumaczyłby to wszystko etiopskiemu przywódcy i nauczyłby go, jak najlepiej wykorzystać posiadaną broń. Jake wyobraził sobie pierwszą i prawdopodobnie ostatnią bitwę, do której stanie Ras Golam. Lekceważąc strategię, z pewnością rzuci całą swoją siłę — pojazdy opancerzone, vickersy, przestarzałe karabiny i miecze — do jednego frontalnego ataku. W taki sposób prowadził wszystkie dotychczasowe bitwy. I tak przegra ostatnią. Poczuł sympatię do walecznego starca, który rzucił wyzwanie nowoczesnej potędze militarnej, gotów do śmierci bronić tego, co posiada. Jake był dziwnie podniecony. Tę swoją reakcję znał aż nadto dobrze. Prowadziła go zazwyczaj do trudów i niebezpieczeństw. „Zapomnij ó tym —- powiedział sobie stanowczo. — To ich wojna. Bierz pieniądze i zmykaj." Wtedy spojrzał tam, gdzie siedziała Vicky. Słuchała starego Rasa z zamglonym wzrokiem, oczarowana, pochylając złotą czuprynę ku kędzierzawej głowie Sary, by nie uronić słowa z jej tłumaczenia. Nagle uniosła wzrok i popatrzyła na Jake'a. Kiwnęła zdecydowanie głową, jak gdyby rozumiejąc jego wątpliwości. „Zostawić ją? — zapytał sam siebie. — Zostawić ich wszystkich i zwiewać ze złotem?" Wiedział, że nic nie skłoni Vicky do odejścia stąd. Całkowicie uwikłała się w tę historię. Mądry człowiekjjewinien stąd odejść. Głupio zostać i walczyć w wojnie obcych ludzi, Ićtórą już przegrali, zanim padły pierwsze strzały. Głupio zaryzykować dwadzieścia tysięcy dolarów, które były jego udziałem w zysku, zrezygnować z planów na przyszłość, z silnika Bartona i wymarzonej fabryki. Miał przecież zaledwie nikłą szansę zdobycia tej kobiety, która zresztą zgotuje swemu mężowi życie pełne trosk. „Nigdy nie byłem zbyt przezorny" —pomyślał smutno Jake, uśmiechając się do Vicky. Ras umilkł nagle, z trudem chwytając powietrze, wyczerpany żarliwą przemową. Jego słuchacze jak zahipnotyzowani wpatrywali się w szczupłą postać w peruce z lwiej grzywy. Na rozkazujący gest wodza jeden z dworzan podał mu szeroki, obosieczny miecz o długim ostrzu. Ras pochylił się i wydał kolejne polecenie. Wniesiono bębny wojenne, przekazane wojownikowi przez ojca, który także otrzymał je od swojego ojca. Bito w nie pod Magdalą, gdy stawali przeciw Napierowi, pod Aduą, gdy walczyli z Włochami, i w stu innych bitwach. 104 1 Sięgały wysokiemu wodzowi do ramion. Były kunsztownie wyrzeźbione w twardym drewnie i pokryte surową skórą. Dobosze trzymali je między kolanami. Bęben o najniższym tonie podawał rytm, a pozostałe tworzyły melodię, która podniecała i wprowadzała Etiopczyków w trans. Ras słuchał, pochylając głowę nad mieczem. Nagle jego ramiona zaczęły drgać. Uniósł się i skoczył na plac przed doboszy jak ptak zrywający się do lotu. Rozpoczął taniec, a wielki miecz wirował nad głową w lwiej peruce. Gareth pociągnął Mikhaela Saguda za rękaw i, próbując przekrzyczeć bębny, podjął przerwany wątek. — Toffee, mówiłeś o pieniądzach. Jake nachylił się, by usłyszeć odpowiedź księcia, ale Sagud milczał, obserwując akrobatyczny taniec ojca. — Przywieźliśmy wszystko, stary. Umowa to umowa. — Piętnaście tysięcy funtów — powiedział zamyślony książę. — Dokładnie tyle — zgodził się Gareth. — Niebezpiecznie wysoka suma — mruknął Lij Mikhael. — Ludzie zabijali dla znacznie mniejszych pieniędzy. — Zapadła cisza. — Myślę naturalnie o waszym bezpieczeństwie — ciągnął książę — i o szansach przetrwania mojego ludu. Bez inżyniera, który zadba o te pojazdy i żołnierza, który nauczy moich ludzi, jak obchodzić się z nową bronią, zmarnujemy te piętnaście tysięcy. — Bardzo mnie to martwi — zapewnił Gareth. — Będzie mi przykro z tego powodu, gdy będę jadł obiad w „Cafe Royal", ale mogłeś pomyśleć 0 tym znacznie wcześniej. — A jakże, pomyślałem, mój drogi Swales, zapewniam cię. — Książę uśmiechnął się do niego. — Doszedłem do wniosku, że nikt nie będzie na tyle głupi, żeby wziąć od nas piętnaście tysięcy funtów w samym sercu Etiopii 1 próbować opuścić kraj bez osobistej zgody i ochrony Rasa. Gareth i Jake spojrzeli na niego niespokojnie. — Czy możecie sobie wyobrazić zachwyt górskich bandytów, kiedy dowiedzą się, że takie bogactwo wędruje sobie bez żadnej ochrony przez ich terytorium? — A oczywiście dowiedzą się — mruknął Jake. — Boję się, że ktoś mógłby ich powiadomić. — Jeśli jednak spróbujemy wrócić tą samą drogą, którą tu przybyliśmy? — Pieszo przez pustynię? — Moglibyśmy kupić wielbłądy — podsunął Jake. — Trudno byłoby wam znaleźć odpowiednio silne zwierzęta. Poza tym ktoś mógłby donieść o was Włochom i Francuzom, nie wspominając ludzi z Danakil, którzy za funta poderżnęliby gardło własnej matce. Wszyscy obserwowali Rasa, który machał ze świstem wielkim mieczem nad głowami doboszy, kręcąc groteskowe piruety. — Boże — westchnął Gareth — uwierzyłem ci na słowo, Toffee. Szkolne słowo honoru... 1 — Moja kochana! — podziękował jej Jake i rzekł do Maryama, który wspiął się na wieżyczkę: — Uprzedzę cię za każdym razem przed nawiązaniem kontaktu z nieprzyjacielem. — Dobrze, Jake! — Oczy chłopca płonęły nienawiścią. — Wykapany dziadek! — Barton zwolnił sprzęgło. Rozpędzając się, szybko przeskoczyli ponad krawędzią wzniesienia. Za pojazdem unosiła się skłębiona chmura kurzu, zdradzając całemu światu jego pozycję. Rozciągniętą linią włoskie czołgi jechały wprost ku „Priscilli". Były oddalone o dwa kilometry. — Zaczynamy! — krzyknął Jake. — Gotów. — Gregorius skulił się nad vickersem, obracając maksymalnie karabin gotów do strzału, gdy tylko wróg znajdzie się w jego zasięgu. 238 X Jake mocno zakręcił kierownicą i wóz ruszył w stronę odległych, owadzich kształtów, zmierzając wprost pod lufy. Zadudnił vickers, puste haski zadźwięczały na stalowym kadłubie, a gryzący zapach spalonego prochu podrażnił oczy, napełniając je łzami. Zamazały one Jake'owi obraz białej smugi, która łukiem opadła koło prowadzącego czołgu. Nawet z tej odległości Barton zaobserwował fontanny kurzu i kamieni wznoszone przez pociski. — Dobry chłopak — mruknął. Z tak dużej odległości był to znakomity strzał. Oczywiście nie mógł wyrządzić krzywdy pancerzom CV-3, ale z pewnością wystraszył i rozzłościł jego załogę. Wieżyczka czołgu obróciła się, kiedy dowódca wskazywał cel. Pękata lufa patrzyła teraz prosto na Jake'a. Wolno policzył do trzech. Tyle właśnie czasu artylerzysta potrzebował na przygotowanie się do strzału. A potem mocno szarpnął kierownicą. Dwa koła „Priscilli" uniosły się w powietrze i nieznacznie zeszła z linii strzału. Kątem oka Jake dostrzegł błysk w wylocie lufy i niemal natychmiast usłyszał świst przelatującego pocisku. — Sukinsyn! Mało brakowało! — mruknął, uchylając właz. Nie było sensu zamykać go, gdyż spandau mógł w każdym miejscu przebić kadłub, a Jake potrzebował teraz dobrej widoczności. Pędząc równolegle do włoskiej linii spostrzegł, że strzelały już wszystkie cztery czołgi. Lufy zwrócone były ku niemu, gdy mknął przed ich frontem. Czołgi zapamiętale ostrzeliwały „Priscillę". — Prosimy bardzo! — mruknął Jake. — Trzy strzały za dolara, panowie, za każdą zrzutkę premia! — Wrogowie znajdowali się zbyt blisko, żeby z nich żartować, ale mimo to uśmiechnął się. — Słynne strzelanie do rzutków Jake'a Bartona! Kolejny pocisk eksplodował w pobliżu. Przez otwarty właz posypał się piach. Przeciwnicy wstrzeliwali się w cel, pora było znów popsuć im szyki. Barton wypluł piasek z ust i „Priscilla" pomknęła w stronę linii włoskich. Jej szpetna, przestarzała sylwetka miała srogi wygląd wiktoriańskiej matrony. Wrogowie byli blisko, przerażająco blisko. Jake słyszał pociski vickersa dudniące o czarną skorupę prowadzącego czołgu. Po wywieszonym proporcu Gregorius rozpoznał dowódcę formacji i na nim skupił cały ogień. — Dobrze pomyślane. Rozwściecz drania! Nagle grzmotnęło, jak gdyby na pancerz opadł gigantyczny młot. Pojazd zatoczył się od uderzenia. „Trafili nas" — pomyślał z rozpaczą Jake. Dzwoniło mu w uszach. Czuł gryzący zapach spalonej farby i rozgrzanego metalu. Zakręcił kierownicą. „Priscilla" zareagowała natychmiast, oddalając się od włoskiego szeregu. Barton uniósł się na siedzeniu, wystawiając głowę przez właz. Od razu spostrzegł, jakie miał szczęście. Pocisk uderzył w jeden z przyspawanych uchwytów, ale pancerz pozostał nie naruszony. 239 — W porządku, Greg? — krzyknął Jake, wskakując z powrotem na fotel. — Gonią nas! — zawołał chłopak. — Ratuj się, kto może! Zwiewamy. Jake zawrócił jeszcze raz, gwałtownie hamując. Udało mu się zmylić włoskich kanonierów. Pocisk rozerwał się bardzo blisko, ogłuszając załogę „Priscilli". — Cofnij się! — zawołał Gregorius. — Bez pośpiechu! — odrzekł Jake. Jeżeli uciekną Włochom zbyt raptownie, wróg może zrezygnować z pościgu. Następny pocisk okrył wóz welonem kurzu. Jake przymknął gaz. „Priscilla" straciła rozpęd, poruszając się jak ptak ze złamanym skrzydłem. — Ruszają za nami! — krzyknął rozradowany Maryam. — Nie ciesz się za bardzo — mruknął Jake. Jego głos utonął w jęku przelatujących pocisków. — Zbliżają się! — wrzasnął Greg. — Zauważyłem. Barton patrzył przed siebie, bezlitośnie szarpiąc wozem we wszystkie strony. Grzbiet pierwszej wydmy znajdował się osiemset metrów przed nimi, ale minęła cała wieczność, zanim do niej dotarli. „Priscilla" ześliznęła się bokiem jak narciarz. Jake zahamował ostro pod osłoną wydmy i cofnął się, ostrożnie manewrując, by tylko wieżyczka wynurzała się ponad piaszczyste wzniesienie. — Świetnie! — krzyknął ucieszony Greg. Zgarbił się nad vickersem i wystrzelił cztery krótkie serie w stronę czołgów jadących po równinie. Ze swego stanowiska za wydmą lokował celnie każdy pocisk, doprowadzając do wściekłości załogi czołgów. — Są już blisko! — zawołał Jake. Nieprzyjaciel znajdował się niespełna pięćset metrów od „Priscilli". Ostrzeliwał cel wskazywany przez wysuniętą wieżyczkę. — Wynośmy się stąd! Zakręcił ostro, prowadząc wóz w dół niecki. Gdy przebijał się przez gęste krzaki, rzucił okiem na nieruchome postacie leżące w ukryciu. Wojownicy, odziani tylko w przepaski na biodrach, tłoczyli się przy metalowych szynach. Dwaj z nich w ostatniej chwili odskoczyli w bok, by uniknąć zmiażdżenia wysokimi, grubymi kołami „Priscilli". Wóz z rozpędu wjechał na następną wydmę i ukrył się za jej zboczem. Jake zgasił silnik i obaj z Gregoriusem wyskoczyli z luków. Grzęznąc w piachu, wdrapali się na wydmy i spojrzeli w dół. W tym samym czasie na przeciwległej grani pojawiły się włoskie czołgi. Piach wrzał pod ich gąsienicami, gdy z łoskotem ruszyły w dół. Wryły się w zwarty gąszcz, który natychmiast ożył tłumem nagich, czarnych postaci. Zaroiły się one wokół monstrualnych kadłubów jak mrówki nad ciałem skarabeusza. 240 Dwudziestu ludzi używało szyn jako taranów, szarżując z obu stron każdego czołgu. Wbijali je pomiędzy koła, po których przesuwają się gąsienice. Koła natychmiast chwytały szynę, wyrywając ją z rąk wojowników. W uszach Jake'a dźwięk rozdzieranego na strzępy metalu brzmiał jak jęk żywego człowieka, straszliwy, przedśmiertny kwik konia. Stalowe szyny uszkodziły koła transmisyjne, zrywając gąsienice, które w tumanie kurzu pofrunęły w krzaki. Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Cztery maszyny umilkły, sparaliżowane. Wokół nich leżało dwudziestu kilku Etiopczyków, którzy nie umknęli przed gąsienicami. Ciała były zmasakrowane, jakby poszarpał je jakiś monstrualny drapieżca. Cudem ocaleni zaroili się wokół nieruchomych kadłubów, pokrzykując dziko i okładając stalowe wieżyczki gołymi rękami. Kanonierzy włoscy rozpoczęli rozpaczliwą kanonadę, ale coś unieruchomiło obrotowe wieżyczki. Nie mogli celować. Zostali też oślepieni, bo Jake uzbroił Etiopczyków w wiadra pełne oleju silnikowego zmieszanego z piaskiem. Etiopczycy pełnymi garściami rzucali tę maź w wizjery czołgów. Miotali się i wyli jak potępieńcy. Harmider był tak wielki, że Jake nie usłyszał silnika pojazdu, który zatrzymał się naprzeciw. Właz odskoczył, a z wnętrza wyłonili się Swales i Ras Golam. Stary wódz dzierżył miecz. Wywijał nim nad głową, zsuwając się ze stoku, by dołączyć do ludzi zgromadzonych wokół czołgów. Gareth zasalutował Jake'owi. Czuł wobec niego szczery respekt. Obaj zbiegli do niecki, spotykając się w miejscu, gdzie pod cienką warstwą piasku i ściętych gałęzi ukryto kanistry z benzyną. Swales znalazł jeszcze chwilę czasu, aby klepnąć Jake'a w ramię. — Dołożyliśmy makaroniarzom, co? Brawo! Pochylili się obaj, aby wyciągnąć pojemniki. Taszcząc je przez wysoki do pasa gąszcz, ruszyli w stronę unieruchomionych czołgów. Jake podał kanister Gregoriusowi, który usadowił się już na wieżyczce najbliższego pojazdu. Stary wódz próbował tymczasem podważyć właz ostrzem swego miecza. Oczy Rasa błyszczały dziko na pomarszczonej, czarnej twarzy. Wysoki okrzyk bojowy raz po raz wydobywał się z ust ozdobionych sztucznymi zębami. Wojownika ogarnął szał bitewny. Gregorius dźwignął kanister na czołg i wbił ostrze sztyletu w cienką blachę pokrywki. Jasny strumień trysnął z sykiem ze szczeliny. — Polej go dobrze! — krzyknął Jake. Gregorius wyszczerzył zęby i spryskał cały kadłub benzyną, która parowała z gorącego metalu, rozsiewając ostry zapach. Jake podbiegł do następnego czołgu, otwierając po drodze kanister. Wdrapał się po strzaskanych gąsienicach, unikając nieruchomej lufy karabinu maszynowego. Stanął wyprostowany na szczycie wieżyczki i ochlapał cały kadłub, który zalśnił wilgocią w promieniach słońca. Strumyczki benzyny szukały otworów w stalowych płytach, by wniknąć do wnętrza wozu. 18 — Gdy umilkną bębny 241 — Cofnąć się! — krzyknął Gareth. — Wszyscy do tyłu! — Oblał już paliwem pozostałe wraki i stał teraz na zboczu wydmy ze zgaszonym cygarem w ustach. Trzymał w ręku pudełko zapałek. Jake zeskoczył lekko z kadłuba i wycofując się do miejsca, gdzie stał Gareth, rozlewał benzyną. — Pospieszcie się! — zawołał znowu Swales. Gregorius również rozlewał za sobą paliwo. — Niech ktoś zabierze stąd tego durnia! — krzyknął zirytowany Gareth. Stary wódz miotał się z wyciem przy najbliższym czołgu. Jake i Gregorius rzucili puste pojemniki i pognali z powrotem. Nurkując pod rozkołysanym ostrzem miecza, Barton otoczył ramieniem kościstą klatkę piersiową Rasa, podniósł go lekko i podał wnukowi. Nieśli starca pomiędzy sobą, a on wciąż wył i szamotał się. Gareth zapalił starannie cygaro. Kiedy się już dobrze rozżarzyło, mruknął: — No to zaczynamy, koledzy. — I upuścił zapałkę na zroszoną benzyną ziemię. Przez chwilę nic się nie działo. Wtem powietrzem wstrząsnąływybuch. Pas zarośli natychmiast przemienił się w ryczące, czerwone piekło. Płomienie wrzały i wirowały, dudniły i skakały wysoko. Ogniste zasłony okryły cztery groźne, nieruchome sylwetki. Etiopczycy przyglądali się temu z wydm, poruszeni strasznym widokiem. Tylko Ras wciąż tańczył i wył na skraju ognia, który odbijał się czerwienią od ostrza miecza. Włazy najbliższego czołgu odskoczyły. Wydobyły się zeń trzy ciemne postacie, niewyraźnie widoczne za kurtyną ognia. Dusząc na sobie płomienie, Włosi ruszyli w stronę wydm. Ras skoczył ku nim, zataczając mieczem szerokie kręgi. Głowa dowódcy upadła na ziemię i potoczyła się po zboczu jak piłka. Z bezgłowego korpusu trysnęła w powietrze fontanna krwi. Wódz pognał za pozostałymi czołgistami, na czele krzyczącego gniewnie tłumu Harari. Jake zaklął głośno i ruszył, by ich powstrzymać. — Spokojnie, stary! — Gareth chwycił go za ramię. — Nie czas teraz na te twoje harcerskie numery. Nie opodal rozległ się potworny krzyk. Mściciele dopadli załogi innych czołgów. — Zostawmy im Włochów. To nie nasz interes, stary. Takie są reguły gry — stwierdził Swales. Oparli się o stalowy kadłub „Priscilli". Oburzony Jake oddychał ciężko. Gareth wygrzebał z wewnętrznej kieszeni marynarki zmiętoszone cygaro i wyprostował je pieczołowicie, zanim włożył Bartonowi do ust. Następnie podał mu ogień. — Mówiłem ci już, że twoje sentymentalne usposobienie wpędzi nas kiedyś w tarapaty. Rozerwaliby cię na strzępy, gdybyś tam poszedł. Tak, stary... — dyplomatycznie zmienił temat — to załatwia nasz największy 242 X ma kłopotów. To stara dewiza rodu Będziemy mogli przez tydzień zatrzymać problem. Nie ma czołgów, nie Swalesów. — Zaśmiał się lekko. -Włochów u wejścia do wąwozu. Nieoczekiwanie pociemniało i natychmiast ochłodziło się. W ciągu ostatniej godziny masy chmur przysłoniły zupełnie góry, sięgając aż do granic pustyni. Zaczął padać ulewny deszcz. Jake otarł mokre czoło wierzchem dłoni. — Chyba troszkę zmokniemy — mruknął Gareth. Jakby na potwierdzenie tych słów głęboki pomruk odbił się echem od otulonych chmurami gór. Błyskawica zajaśniała posępnie, uwięziona w spiętrzonych zwałach chmur, rozświetlając je od wewnątrz piekielnym blaskiem. — A to oznacza, że... — Urwał nagle i obaj unieśli głowy. — Co to takiego? Z daleka dobiegał nikły, stłumiony szumem nadciągającej burzy, odgłos strzałów z muszkietów i terkot karabinów maszynowych. Przypominało to dźwięk rozdzieranego jedwabiu. — Dziwne — stwierdził Gareth. — Tam nie powinno być żadnej strzelaniny. Za ich plecami, w głębi wąwozu, toczyła się bitwa. — Chodź — burknął Jake, wyciągając z luku „Priscilli" lornetkę. Wdrapał się na szczyt najwyższej wydmy. Chmury i strumienie deszczu zasłoniły gardziel wąwozu, ale strzelanina trwała dalej. — To nie jest zwykła utarczka — mruknął Gareth. — Bitwa na całego — zgodził się Jake, spoglądając przez lornetkę. — Co się dzieje? — Gregorius wdrapywał się na wydmę, ciągnąc za sobą dziadka. Starzec poruszał się wolno, wyczerpany przeżyciami. — Nie wiem, Greg — powiedział Barton, nie opuszczając lornetki. — Nie rozumiem. Żaden włoski patrol nie mógł minąć naszych pozycji na południu, a na pomocy nadziałby się na Galia. Ras Kullah zajmuje tam silne pozycje. Usłyszelibyśmy odgłosy walki. Nikt nie mógł przedostać się tamtędy... — A my pilnujemy środka — dodał Jake. — Tędy też Włosi nie przeszli. — To bez sensu. W tym momencie Ras dotarł do szczytu. Zatrzymał się znużony, wyjął sztuczną szczękę z ust, owinął ją starannie w chusteczkę i wetknął w tajemne zakamarki shammy. Usta zmieniły się w czarną, pustą otchłań, przypominając o wieku wodza. Gregorius szybko wyjaśnił mu nieoczekiwaną sytuację. Słuchając, starzec wbijał ostrze miecza w piasek, by usunąć czarne plamy krwi. Nagle Gregorius odezwał się drżącym głosem: — Dziadek mówi, że Ras Kullah to wyschnięte łajno sparszywiałej hieny. Mój wuj, Lij Mikhael zrobił źle, ufając mu, a wy także daliście się nabrać. — Co to znaczy, do diabła? — spytał zaniepokojony Jake, kierując lornetkę ku rozfalowanym, złocistym równinom. — Do Kcha, to ta wariatka! Dała mi słowo. Przysięgała, że będzie się trzymała z daleka. I znów się tu pcha! 243 Piaskowa sylwetka „Kaczuszki" wynurzyła się dostojnie z deszczu. Nawet z tej odległości łatwo było rozpoznać demną głowę Sary w luku staroświeckiej wieżyczki. Barton rzudł się biegiem w dół stoku na spotkanie zbliżającego się wozu. — Jake! — Głos Vicky przebił się przez łoskot silnika. Nim pojazd zatrzymał się, jej głowa wyłoniła się z luku. Dziewczyna miała włosy rozwiane przez wiatr, szeroko otwarte oczy i przejętą, pobladłą twarz. — Co ty tu robisz? — spytał ze złośdą Jake. — Galia! — wykrzyknęła. — Odeszli! Co do jednego! Zahamowała ostro i słaniając się, wyskoczyła na ziemię. Schwycił ją, by nie upadła. — Co to znaczy? —dopytywał się Gareth, podchodząc do „Kaczuszki". Sara odpowiedziała mu z wieżyczki: — Zniknęli jak dym, jak brudni górscy zbóje! — A lewa flanka? — wykrzyknął Gareth. — Nie ma tam nikogo. Włosi przeszli bez jednego strzału. Całe setki. Są w wąwozie, zdobyli obóz. — Jake, oni wydęliby wszystkich Harari. To byłaby masakra. Sara wydała w imieniu dziadka rozkaz, żeby wojownicy porzudli prawe skrzydło. — O Boże! — Próbują przebić się do wąwozu. Ale Włosi u wylotu ustawili karabiny maszynowe. To okropne, Jake, cała pustynia jest usłana zwłokami. — Przegraliśmy. Wszystko przepadło. Czołgi miały odwródć naszą uwagę. Główny atak poszedł lewym skrzydłem. — Skąd jednak Włosi wiedzieli, że Galia zdezerterują? — Jak mówi mój dziadek, nie wolno ufać wężowi ani Galia. — Jake, musimy się pospieszyć! — Vicky potrząsnęła go za ramię. — Odetną nas. — Racja — mruknął Gareth. — Wracajmy do wąwozu, na pierwszą linię obrony. Inaczej wróg ruszy wprost na Addis Abebę. — Odwródł się do Gregoriusa. —Jeśli spróbujemy zebrać tych ludzi — wskazał setki półnagich, bezbronnych Harari, którzy naddągali z wydm — i przeprowadzić ich przez gardziel wąwozu, włoskie działa rozniosą ich na strzępy. Czy potrafią przejść inną drogą, górskimi ścieżkami? — To ludzie gór — odparł krótko Gregorius. — Dobrze. Powiedz im, żeby zebrali się przy pierwszym wodospadzie w wąwozie. To punkt zborny. Musimy dostać się do wąwozu. To jedyny sposób, żeby ocalić wozy. Wedrzemy się w zwartym szyku modląc się, żeby Włosi nie użyli artylerii. Ruszajmy! — Złapał Rasa za ramię i podągnął go tam, gdzie zostawił swój wehikuł. — Wsiadaj do wozu! — powiedział Jake do Vicky. — Pędź pełnym gazem i nie zatrzymuj się z byle powodu, dopóki nie będziemy w wąwozie. Rozumiesz? 244 Skinęła posępnie głową. — Grzeczna dziewczynka—powiedział, odwracając się, ale Vicky złapała go za ramię i przytuliła się. Pocałowała go w usta rozchylonymi wargami. — Kocham dę — szepnęła ochryple. — Kochanie, ale wybrałaś porę, by mi to powiedzieć. — Właśnie teraz to zrozumiałam — wyjaśniła, przywierając gwałtownie do jego piersi. — Och, jaki piękny widok! — krzyknęła Sara z wieżyczki nad ich głowami i zaczęła klaskać. — Do zobaczenia — szepnął Jake. — Wynośmy się stąd! — Odwródł Vicky, pchnął ją w kierunku wozu, a sam pobiegł rozradowany między wydmy. — Panno Camberwell, tak się desze. — Sara wychyliła się, by pomóc Vicky. — Wiedziałam, że to będzie pan Barton. Wybrałam go dla pani już dawno, ale chdałam, żeby przekonała się pani sama. — Saro, nie mów nic więcej. — Vicky uśdsnęła ją szybko i zniknęła w luku. Ras Golam tak się zmęczył, że nie był w stanie iść szybdej niż spacerkiem, chodaż Gareth dągle go poganiał. Starzec wspinał się mozolnie na wydmę, wlokąc za sobą miecz. Nagle rozległ się dźwięk, jak gdyby niebo rozwarło się pod naporem piekielnych wichrów. Nad ich głowami zakłębił się piach i gryzący, żółty dym. Znajdowali się pięćdziesiąt kroków od zaparkowanego na grzbiede wydmy pojazdu. — Armaty! — powiedział Gareth. — Czas spływać stąd, dziadku. Chdał jeszcze raz szturchniędem popędzić Rasa, ale nie było takiej potrzeby. Odgłos dział odmłodził go w jednej chwili. Wódz podskoczył wysoko, wywrzaskując obelgi i wyzwania. Gorączkowo szukał sztucznej szczęki w fałdach swojej shammy. — O nie, nic z tego! — Swales chwydł go mocno i podągnął w stronę wozu. Ras, który posmakował już krwi, chdał ruszyć do ataku pieszo, z mieczem w dłoni, jak przystało prawdziwemu wojownikowi. Rozglądał się dzikim wzrokiem. Następna eksplozja nastąpiła w niedalekiej rozpadlinie. — Najpierw przed nami, potem za nami — mruknął Gareth, trzymając wyrywającego się Rasa. — Zgadnij, gdzie teraz trafią? Byli tuż przy wehikule, kiedy podsk nadledał łukiem znad żółtobrązowej równiny. Zanurkował w dół pod odpowiednim kątem, przebił denki pancerz wieżyczki i eksplodował na stalowej podłodze kabiny. Pojazd rozerwał się jak papierowa torba. Wieżyczka uniosła się wysoko, szybując w błyskach płomieni. Gareth przewródł Rasa na ziemię, trzymając go mocno, podczas gdy wokół szaleńczo fruwały odłamki stali. Trwało to kilka sekund. Ras znów próbował podnieść się, ale Gareth nie zwolnił uśdsku. Wtedy eksplodowała płonąca benzyna. Amunicja do vickersa rozrywała się niczym sztuczne ognie. 245 Wreszcie złowrogi dźwięk ucichł. Gareth ostrożnie uniósł głowę, ale kolejna detonacja przygwoździła ich ponownie do ziemi. — Dalej, Ras! — powiedział w końcu. — Może da się uprosić kogoś, żeby odwiósł nas do domu. — W tej samej chwili brzydka, ale jakże wytęskniona sylwetka „Priscilli-Świnki" wdarła się na szczyt wydmy. — Boże! — krzyknął Jake. — Myślałem, że byliście w środku, kiedy nastąpił wybuch. Przyjechaliśmy pozbierać to, co z was zostało. Wlokąc za sobą Rasa, Gareth wspiął się do luku. — To już stało się zwyczajem — zrzędził. — Znów mam u ciebie dług. — Przyślę ci rachunek — obiecał Jake. Instynktownie pochylił głowę, kiedy kolejny pocisk nadleciał z przeraźliwym gwizdem. Wybuchł blisko, sypiąc im w oczy pyłem. — Powinniśmy stąd zniknąć — zaproponował Gareth. — Oczywiście, jeżeli nie macie innych planów. Jake prowadził wóz w dół po zboczu wydmy. Skręcił ostro, gdy trafił na twardy grunt, a następnie ruszył prędko w kierunku gardzieli wąwozu, skrytej za chmurami. Gdy Vicky Camberwell ujrzała nadjeżdżający wehikuł, skierowała ku niemu „Kaczuszkę". Dwie muzealne maszyny popędziły przez płaskowyż w strumieniach deszczu. Piętnaście metrów przed nimi rozerwał się kolejny włoski pocisk. Musieli skręcić, by wyminąć dymiący krater. — Widzisz, gdzie jest bateria? — spytał Jake. — Na stanowiskach porzuconych przez Galia — odpowiedział Gareth, kurczowo trzymając się metalowych uchwytów wieżyczki. — Włosi zajęli okopy, które tak starannie przygotowałem. — Możemy się do nich dobrać? — Nie, stary! Sam wybrałem te pozycje. Są nie do zdobycia. Jedź w stronę wąwozu. Musimy przedostać się na drugą linię umocnień, które przygotowałem przy wodospadzie. — Ze smutkiem potrząsnął głową, mrużąc oczy przed deszczem. — Ty i ten stary wariat — skinął na siedzącego obok Rasa — wykończycie mnie. Wódz wyszczerzył radośnie zęby, przekonany, że wracają do walki. — How do you do? — rzekł, radośnie klepiąc Swalesa w ramię. — Bywało lepiej, stary. Dużo lepiej. — Obaj skulili się, kiedy następny pocisk śmignął nisko nad ich głowami. — Chłopcy robią postępy — zauważył Swales. — Bóg wie, ile mieli ostatnio okazji, żeby się podszkolić! — krzyknął Jake. Gareth wzniósł oczy ku sinym zwałom chmur. — Niech jeszcze spadnie deszcz — powiedział i natychmiast trzasnął piorun, a jaskrawa eksplozja rozświetliła chmury. Zaczęła się ulewa, a powietrze aż zgęstniało od deszczu. — Zdumiewające, majorze Swales. Nigdy bym w to nie uwierzył — powiedział Gregorius Maryam, pojawiając się w wieżyczce. 246 — To nic wielkiego, chłopcze — uśmiechnął się Gareth. — Mam bezpośrednią łączność z tymi na górze. Ulewa ograniczała widoczność jak gęsta mgła. Jake wpatrywał się zmrużonymi oczami w drogę przed sobą. Z włosów ściekała mu woda. Deszcz krył zarysy gór i skalnych nawisów wąwozu, zmuszając Bartona do kierowania się instynktem. Krople uderzały o pancerz, ograniczając widoczność do dwudziestu metrów. Ogień artyleryjski umilkł nagle, gdyż kanonierzy stracili wozy z oczu. Ulewa atakowała boleśnie każdy centymetr odsłoniętego ciała. Cięła po twarzach. Kulili się za osłoną, jaką dawał kadłub pojazdu. — Boże, jak to długo potrwa? — Gareth wypluł rozmiękły niedopałek cygara. — Cztery miesiące! — odkrzyknął Gregorius. — Będzie padać przez cztery miesiące. — Może każesz im przestać? — Jake skrzywił się i wyjrzał, szukając drugiej maszyny. Sara pomachała do niego z wieżyczki „Kaczuszki". Gęsta czupryna dziewczyny kleiła się do głowy i ramion. Lodowata ulewa przemoczyła jedwabną shammę, która przylgnęła do ciała, ukazując małe piersi, podskakujące przy każdym wstrząsie pojazdu. Nagle we wnęce pojawiły się liczne postaci. Harari odziani w długie, przemoknięte stroje, z bronią w ręku biegli w stronę wejścia do wąwozu. Gregorius dodawał im otuchy, gdy mijali pojazdy. — Powiedziałem, że zatrzymamy nieprzyjaciela przy pierwszym wodospadzie. Mają przekazać to dalej — poinformował Bartona. Znów odwrócił się w stronę biegnących, kiedy nagle Jake zaklął, skręcając gwałtownie, by ominąć stosy ludzkich ciał, leżących na ścieżce. — To tu dosięgły ich włoskie karabiny maszynowe! — zawołała Sara i jakby na potwierdzenie jej słów wśród deszczu znów rozległy się strzały. Jake przeprowadził ostrożnie swój pojazd obok sterty ciał i rozejrzał się w poszukiwaniu Vicky. — Co znowu, do diabła! — „Kaczuszka" gdzieś zniknęła. Zahamował, zawrócił rozkołysaną „Priscillę" i popędził w stronę mgły. Wreszcie ujrzał ciemny kształt „Kaczuszki". — Nie — powiedział Gareth. — Nie zniosę tego. Vicky i Sara biegały między stosami ciał. Gdy znalazły jakiegoś wojownika dającego znaki życia, wrzucały go do pojazdu przez otwarte tylne drzwi kabiny. Inni, lżej ranni, sami wpełzali na pancerz maszyny. — Vicky! — wrzasnął Jake. — Nie możemy zostawić rannych! — krzyknęła. — Musimy dostać się do wodospadu! Powstrzymać odwrót! Nie miał się po co wysilać. Kobiety powróciły do swoich zajęć. — Vicky! 247 — Jeżeli pomożecie, nie potrwa to długo! — zawołała. Jake bezsilnie wzruszył ramionami i zeskoczył na ziemię. Oba wozy wypełniły się ciężko rannymi i umierającymi Harari. Kadłuby pokryły się tymi, którzy mieli dosyć sił, by się na nich utrzymać. Wreszcie pozbierali wszystkich. — Straciliśmy piętnaście minut. — Gareth spojrzał na kieszonkowy zegarek. — Wystarczy, żeby nas wystrzelali w wąwozie. — Warto było — odpowiedziała Vicky i pobiegła do swego wozu. Ciężko wyładowane maszyny ruszyły w stronę przesmyku. Teraz nie zważali już na żałosne wezwania rannych. Ludzie leżeli na stertach szmat przesiąkniętych deszczem i rozcieńczoną, różową krwią, albo czołgali się w stronę gór, podnosząc umęczone twarze ku przejeżdżającym maszynom. W pewnej chwili deszczowa kurtyna rozsunęła się, a blady promień słońca oświetlił kadłuby jak reflektor na scenie. Natychmiast włoskie karabiny maszynowe otworzyły ogień z odległości niespełna dwustu metrów. Kule trafiały w leżących na pojazdach ludzi, zrzucając ich na ziemię. Potem całun mgły znów ich zakrył. Pojazdy wpadły do głównego obozu. Był w straszliwym^stanie. Został ostrzelany przez armaty i karabiny maszynowe. Ulewa dopełniła dzieła zniszczenia, zmieniając wszystko w głęboką, błotnistą kałużę, w której walały się strzępy namiotów i ekwipunku. Martwe konie i ludzkie zwłoki także leżały w błocie. Tu i ówdzie przestraszone psy i zagubione dzieci próbowały chronić się przed deszczem. Wokół obozu wciąż trwała chaotyczna strzelanina. Widać było mundury Włochów i błyskające ogniem lufy. Zawył kolejny pocisk i rozerwał się gdzieś poza zasięgiem wzroku. — Kieruj się w stronę wąwozu! — krzyknął Gareth. — Nie zatrzymuj się! Jake znalazł ścieżkę wiodącą wokół zagajnika cierniowych krzaków, z dala od pola walki. Sforsował rzekę Sardi i wpadł w rozwartą paszczę wąwozu. — Moi ludzie powstrzymują wrogów! — wykrzyknął z dumą Grego-rius. — Musimy iść im z pomocą. — Nasze miejsce jest przy pierwszym wodospadzie! — Gareth podniósł głos. — Nie możemy bronić się tutaj, bo makaroniarze przyprowadzą działa. Musimy zająć pozycje przy wodospadzie, aby mieć jakąś szansę. — Obejrzał się na drugi pojazd i jęknął: — O Boże! — Co się stało? — Głowa Jake'a wyłoniła się z luku. — Znów to zrobiły! „Kaczuszka" zjechała ze ścieżki i parła przez wilgotny, cierniowy gąszcz w stronę obozowiska, wpadając od czasu do czasu w wir walki. — Powstrzymaj ją! — krzyknął Gareth. „Priscilla" zawróciła i popędziła zygzakiem, wyrzucając spod tylnych kół czerwonawe błoto. Ale „Kaczuszka" była szybsza. Zniknęła pomiędzy drzewami w strugach deszczu. 248 ii Kiedy wpadli do obozu, stała na otwartej polanie. Wszystko tu było zdeptane i splądrowane. Skrzynie z aprowizacją i odzieżą rozrzucono wokół, a pokryte błotem czerwone płachty namiotów wisiały na drzewach lub leżały w kałużach. Sara strzelała z vickersa w kierunku zagajnika, wywołując gwałtowną reakcję wroga. Jake dostrzegł szybko poruszające się sylwetki Włochów i skręcił w ich stronę, aż pojawiły się w zasięgu strzału. — Bierz się do nich, Greg! — krzyknął. Maryam skulił się nad karabinem i wystrzelił długą salwę, która zdarła z drzew strzępy kory i dopadła wreszcie jednego z Włochów. Jake wyjrzał z luku i nagle zastygł, nie wierząc własnym oczom. Victoria Camberwell opuściła opancerzony pojazd. Brnęła przez czerwone grzęzawisko, nie bacząc na silny ogień karabinowy. — Vicky! — Barton krzyknął rozpaczliwie. Pochyliła się i z tryumfalnym okrzykiem wyciągnęła dłoń "z błota. Wreszcie odwróciła się i popędziła z powrotem do „Kaczuszki", przebiegając w odległości kilku kroków od Jake'a. — Co do diabła... — Moja kosmetyczka i maszyna do pisania — wyjaśniła poważnie, trzymając upaćkane trofea wysoko nad głową. Wyglądała jak przemoczony psiak. — Teraz możemy jechać — dodała z uśmiechem. Szlak wiodący w górę wąwozu zatłoczony był ludźmi i zwierzętami, pnącymi się mozolnie w strumieniach lodowatego deszczu. Juczne zwierzęta ślizgały się w błocie. Gareth z ulgą dostrzegł masywne kształty vickersów i skrzynie z amunicją, przywiązane do grzbietów wielbłądów. Jego ludzie ocalili broń. — Idź z nimi, Greg — polecił. — Upewnij się, czy dotarli bezpiecznie do pierwszego wodospadu. Chłopak zeskoczył na ziemię, by objąć dowództwo, podczas gdy dwa wozy zanurzyły się wolno w ludzkim mrowiu. — Nie ma już w nich ducha walki — stwierdził Jake, spoglądając na przygnębione, brązowe twarze. Harari drżeli z zimna. — Będą walczyć — odparł Gareth i trącił łokciem Rasa. — Co o tym myślisz, dziadku? Wódz uśmiechnął się słabym, bezzębnym grymasem, trzęsąc się w przemoczonym ubraniu, które przylegało do wymizerowanego ciała jak szmaty do stracha na wróble. Jake wprowadził pojazd na śliski występ poniżej pierwszego wodospadu. Gareth zsunął się na ziemię, ciągnąc za sobą Rasa. — Dzięki, stary. — Spojrzał w górę na Jake'a. — Zabierz wozy do Sardi i pozbądź się tego... — Wskazał ładunek rannych. — Spróbujcie znaleźć 249 budynek nadający się na szpital. Niech Vicky się tym zajmie. Nie będzie miała czasu na figle. Bo inaczej musielibyśmy ją związać. — Uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. — Spróbuj skontaktować się z księciem. Powiedz mu, jaką mamy tu sytuację, że Galia zdezerterowali i że spróbuję utrzymać wąwóz przez tydzień. Przekaż, iż potrzebujemy amunicji, dział, leków, koców, żywności, wszystkiego, co może zdobyć. Poproś, żeby wysłał do Sardi pociąg z zaopatrzeniem, który potem zabierze stąd rannych. Przerwał i zamyślił się. — To chyba wszystko. Zrób to i wracaj zjedzeniem. Weź tyle, ile zdołasz udźwignąć. Zostawiliśmy większość zapasów tam w dole. Ci ludzie nie będą bić się z pustymi brzuchami. Barton zawrócił z powrotem na szlak. — Jake! Postaraj się także o kilka cygar. Zgubiłem gdzieś cały zapas. Nie mogę walczyć bez paliwa. — Uśmiechnął się i machnął ręką. — Trzymaj się ciepło, stary — zawołał. Odwrócił się i zaczął zatrzymywać kolumnę strudzonych uchodźców, nawracając ich ze ścieżki w stronę rowów wykopanych w skalistych zboczach wąwozu. — Tędy, koledzy — krzyknął wesoło. — Kto następny w kolejce do chwały? ROZDZIAŁ XXXIII OD GENERAŁA BADOGLIA GŁÓWNODOWODZĄCEGO AFRYKAŃSKIM KORPUSEM EKSPEDYCYJNYM W AMBA ARADAM DO PUŁKOWNIKA HRABIEGO ALDO BELLIEGO OFICERA DOWODZĄCEGO KOLUMNĄ DANAKIL W OAZIE CHALDI. CHWILA NA KTÓRĄ CZEKALIŚMY JEST JUŻ BLISKA MAM PRZED SOBĄ GŁÓWNE SKUPISKO NIEPRZYJACIELA BOMBARDUJĘ JE NIEUSTANNIE OD PIĘCIU DNI JUTRO O ŚWICIE ZAATAKUJĘ WSZYSTKIMI SIŁAMI WRÓG WYCOFA SIĘ NA DROGĘ DO DESJE PROSZĘ RUSZYĆ DO NATARCIA Z NAJWYŻSZYM POŚPIECHEM ABY ZAJĄĆ POZYCJĘ WOKÓŁ TEJ DROGI A NASTĘPNIE POWSTRZYMAĆ ODWRÓT NIEPRZYJACIELA BYŚMY WZIĘLI GO W DWA OGNIE. Nie opodal Amba Aradam kryło się w okopach i jaskiniach czterdzieści tysięcy ludzi. Stanowili oni trzon etiopskiej armii, przewodził im Ras Muguletu, najzdolniejszy i najbardziej doświadczony z cesarskich dowódców. Wobec przewagi wroga czuł się jednak bezsilny. Nieświadomy włoskiej potęgi, trwał przy swoich ludziach, zachowując stoicki spokój. Nie było widać przeciwnika, z którym mógłby się zmierzyć, niczego, w co można by uderzyć. Wielkie bombowce caproni huczały wysoko nad głowami, a potężne działa, które zasypywały obrońców miasta pociskami, znajdowały się w dolinie wiele kilometrów poniżej. Etiopczycy mogli tylko zarzucić na głowy zakurzone shammy i znosić ogłuszające detonacje, usiłując oddychać zadymionym powietrzem. Dzień po dniu rozlegały się eksplozje. Ludzie jakby zobojętnieli na bombardowania. Pragnęli tylko wytrwać, nie myśląc i nie dbając o nic. Szóstej nocy zahuczały im nad głowami trzysilnikowe bombowce. Etiopczycy, wpatrzeni trwożliwie w niebo, dostrzegli ciemne, złowrogie kształty na tle mrugających gwiazd. Czekali, że znów spadną bomby, ale samoloty zataczały tylko kręgi nad 251 płaskim wierzchołkiem góry. Potem odleciały, a warkot silników ucichł w oddali. Wówczas z ciemnego nieba spłynęła zdradliwa mgła. Łagodnie, jak płatki śniegu, osiadała na zwróconych ku górze twarzach, wpadała do oczu, pokrywała ręce, które trzymały w pogotowiu stare strzelby. Zapłonęła na nagiej skórze ogromnymi pęcherzami. Wżerała się w żywą tkankę jak rak. Wypaliła oczy, zmieniając je w wiśniowoczarne, połyskujące kule, z których wypływał gęsty, żółty śluz. Porażonym zdawało się, że na ich skórze wrze stężony kwas i żarzy się płonący węgiel. O świcie, kiedy ludzie Rasa Muguletu łkali w straszliwej męce, a ich towarzysze, oszołomieni i zdezorientowani, daremnie próbowali przyjść im z pomocą, pojawiła się pierwsza fala włoskiej piechoty, wdzierając się do etiopskich okopów, zanim ich obrońcy zdali sobie sprawę z tego, co zaszło. Bagnety zapłonęły czerwienią w pierwszych promieniach słońca. Nad wyżynami zaległy chmury, zamazując zarysy wierzchołków, które kąpały się w potokach wody. Padało bez przerwy od dwócłr^dni i trzech nocy, od oklęski pod Amba Aradam. Deszcz ocalił trzydzieści tysięcy ludzi. Dziesięć tysięcy ofiar pozostało w górach. Wysoko ponad chmurami krążyły bombowce włoskie. Lij Mikhael słyszał je wyraźnie, chociaż gruba pokrywa chmur tłumiła dźwięk potężnych silników. Jakiż to wspaniały cel! Droga do Desje zatłoczona była uciekinierami, obdartymi i ociężałymi, kulącymi się przed deszczem pod shammami. Bose stopy ślizgały się w błocie. Głodni, zziębnięci, przygnębieni ludzie szli z trudem, dźwigając coraz cięższą broń. Deszcz powstrzymał włoski pościg. Wielkie ciężarówki grzęzły bezsilnie w błocie, a każdy strumień górski zamieniał się w potok brudnej deszczówki. Saperzy budowali prowizoryczne mosty, po których przepychano samochody. Generał Badoglio nie odniósł miażdżącego zwycięstwa. Trzydzieści tysięcy Etiopczyków uciekło spod Aradam. lij Mikhael dostał od Hajle Sellasje zadanie wyrwania trzydziestotysięcznej armii ze szponów generała Badoglia. Miał połączyć ją z armią południową na brzegach jeziora Tana. Książę siedział w ubłoconym fordzie, otulony grubym, szorstkim płaszczem. Chociaż we wnętrzu wozu było ciepło, ręce i nogi miał kompletnie zdrętwiałe, a oczy piekły jak zasypane piaskiem. Uparcie bronił się przed snem. Zbyt wiele ewentualności i szczegółów trzeba było rozważyć. lij Mikhael bał się. Łatwość, z jaką Włosi odnieśli zwycięstwo pod Aradam, napełniała obawą o przyszłość. Wydawało się, że nic nie sprosta potędze włoskiego uzbrojenia — wielkim działom, bombowcom, gazom bojowym. Książę bał się następnej straszliwej klęski, która mogła nastąpić nad jeziorem Tana. 252 Martwił się o trzydzieści tysięcy ludzi, których mu powierzono. Kolumna włoskiego korpusu ekspedycyjnego na pustyni Danakil przebiła się do wąwozu i z pewnością docierała już do miasta Sardi. Oddziały Rasa Golama doznały ciężkiej klęski na równinach, ponosząc następnie poważne straty podczas obrony wąwozu. W każdej chwili mogły zostać zmiecione przez włoską kolumnę, która odcinała drogę odwrotu do Desje. Lij potrzebował czasu, przynajmniej trzydziestu sześciu godzin. Bał się też Galia. W początkowej fazie ofensywy wrogie plemię nie wzięło udziału w walkach, znikając po prostu w górach. Całkowicie zawiodło zaufanie przywódców Harari. Teraz Włosi odnieśli pierwsze znaczące zwycięstwo, a Galia uaktywnili się, gromadząc się niczym sępy nad resztkami pozostawionymi przez lwy. Byli sojusznicy nękali armię etiopską przez cały czas odwrotu spod Aradam. Otaczali ją, kryjąc się w zaroślach i osypiskach wzdłuż drogi do Desje. Wyczekiwali sposobności, by zaatakować powolną kolumnę. Stosowali starą jak świat sztukę zasadzek i błyskawicznych uderzeń. Kilka podciętych gardeł, tuzin skradzionych karabinów nie opóźniało zbytnio odwrotu, ale przecież tuż za Etiopczykami podążała armia włoska, a drogę ich ucieczki przecinała rzeka Sardi. lij Mikhael uniósł się, by wyjrzeć przez przednią szybę. Wycieraczki ponuro uderzały w okno, pozostawiając na mokrym szkle dwa czyste wachlarze. Książę dostrzegł niewyraźne zarysy przejazdu kolejowego. Mruknął zadowolony, a kierowca ruszył szybciej wśród wolno poruszającej się masy wymizerowanych ludzi, która tarasowała drogę. Tłum rozstępował się niechętnie, gdy samochód napierał nań, trąbiąc głośno. lij Mikhael rozkazał kierowcy zatrzymać samochód na skraju drogi, gdzie czekała grupka oficerów. Kiedy wysiadł, deszcz natychmiast zrosił jego ciemne, kędzierzawe włosy. Oficerowie otoczyli księcia. Każdy niecierpliwił się, by opowiedzieć o swych losach, wyrecytować listę żądań, własnych obaw. Wciąż napływały wiadomości o nowych porażkach i zagrożeniach. Nic nie dodawało otuchy. Lij Mikhael słuchał meldunków z rosnącym rozgoryczeniem. Wreszcie gestem nakazał ciszę. — Czy linia telefoniczna do Sardi wciąż działa? — zapytał. — Galia jeszcze jej nie przecięli, bo nie biegnie ona wzdłuż torów. Musieli ją przeoczyć. — Połączcie mnie ze stacją w Sardi. Muszę z kimś porozmawiać. Chcę dokładnie wiedzieć, co dzieje się w wąwozie. Tam w dole, kilka kilometrów stąd, członkowie najbliższej rodziny księcia — ojciec, bracia i córka — ryzykowali życie, by zdobyć czas, którego tak potrzebował. Któż wie, jaką cenę zapłacą? Nagle w myślach zobaczył Sarę—młodą, zgrabną, roześmianą. Otrząsnął się i spojrzał na nieskończoną rzekę umęczonych postaci, wlokących się drogą do Desje. Ludzie nie byli w stanie się bronić, bezsilni jak stado bydła. Powinni zostać przegrupowani, nakarmieni i uzbrojeni. Jeżeli Włosi nadejdą teraz, zwyciężą. 253 — Ekscelencjo, linia do Sardi jest wolna. Będzie pan rozmawiał? Lij Mikhael podszedł do telefonu. Miedziane druty zwisały ze słupów. Książę wziął słuchawkę od oficera i rozpoczął cichą rozmowę. Obok biura zawiadowcy stacji kolejowej w Sardi znajdował się magazyn, w którym składowano zboże i inne towary. Jego blaszany dach i ściany pokryte były rdzą. Wewnątrz gwizdał zimny, górski wiatr, wdzierający się wszystkimi szczelinami. Dach przeciekał w wielu miejscach. Deszcz sączył się tworząc na betonowej podłodze lodowate kałuże. W szopie znajdowało się sześciuset rannych. Nie było łóżek ani koców, a ich rolę spełniały puste worki po ziarnie. Ludzie leżeli na twardym betonie. Nie było sanitariatów, kaczek ani basenów, bieżącej wody, a większość ludzi nie miała sił pokuśtykać na grząskie podwórze. Smród przesiąknął ich odzież i włosy. —» Brakowało środków opatrunkowych, medykamentów. Nie było nawet butelki lizolu czy opakowania aspiryny. Zapas leków w szpitalu misyjnym wyczerpał się już dawno. Niemiecki lekarz pracował bez środków znieczulających. Odór rozkładających się ran mieszał się ze smrodem brudnych ciał. Najohydniejsze rany spowodował gaz musztardowy. Można było tylko pokryć poparzone ciała smarem do maszyn, którego dwa pełne pojemniki znaleziono w parowozowni. Vicky Camberwell spała trzy godziny przed dwoma dniami. Od tego czasu pracowała bez wytchnienia przy najciężej rannych. Miała śmiertelnie bladą twarz i zapadnięte oczy. Nogi puchły od ciągłego stania, a ramiona i plecy przenikał nieustający ból. Sukienka pokryła się plamami zaschniętej krwi i innych, jeszcze mniej przyjemnych wydzielin, ale ona wciąż pracowała, zrozpaczona, że tak mało jest w stanie zrobić dla setek ofiar. Mogła przynosić wodę ludziom, którzy o nią wołali, myć tych, którzy leżeli we własnych nieczystościach, trzymać błagalnie wyciągnięte, czarne dłonie umierających, a potem przykrywać twarze jutowym workiem i sygnalizować jednemu z przepracowanych sanitariuszy, aby zabrał zwłoki i przyniósł następnego z rannych, leżących na nagiej podłodze. Nagle pielęgniarz pochylił się nad Vicky, potrząsając nią mocno. Minęło kilka sekund, zanim dotarły do niej jego słowa. Uklękła, a potem wstała, trzymając się obiema dłońmi za krzyż. Czekała, aż minie ból i przestanie się jej kręcić w głowie. Potem przez zabłocone podwórze poszła za sanitariuszem do biura stacji. Podniosła słuchawkę telefonu i ochrypłym, niewyraźnym głosem wypowiedziała swoje nazwisko. — Panno Camberwell, tu Lij Mikhael. — Jego głos brzmiał niewyraźnie. Z trudem wyławiała słowa zagłuszane bębniącym po żelaznym dachu deszczem. — Jestem na przejezdne kolejowym drogi do Desje. 254 Vicky natychmiast odzyskała siłę głosu. — Książę, gdzie jest pociąg, który obiecał pan przysłać? Musimy mieć lekarstwa, środki opatrunkowe i znieczulające. Czy pan nie rozumie? Tu jest sześciuset ludzi. Umierają jak zwierzęta! — Czuła, że wpada w histerię. — Panno Camberwell, wysłałem do pani pociąg. Z zapasami, lekarstwami i lekarzem. Opuścił Desje wczoraj rano i przejechał tędy wieczorem w stronę Sardi... — Więc gdzie jest? — spytała Vicky. — Musimy otrzymać pomoc. Nie zdaje pan sobie sprawy, co tu się dzieje. — Niestety, panno Camberwell, pociąg nie dotrze do pani. Wykoleił się w górach, dwadzieścia pięć kilometrów na pomoc od Sardi. Ludzie Kullaha zastawili pułapkę. Zniszczyli tory, zmasakrowali całą załogę i spalili wagony. Nastała długa cisza, przerywana tylko brzęczeniem na linii. — Panno Camberwell? Jest pani tam? — Tak. — Rozumie pani, co mówię? — Tak, rozumiem. — Nie będzie żadnego pociągu. — Żadnego... — Ras Kullah odciął nas od Sardi. — Tak. — Nikt do pani nie dotrze. Nie ma ucieczki z Sardi wzdłuż linii kolejowej. Kullah wysłał pięć tysięcy ludzi, by ją utrzymać. Jego pozycje w górach są nie do zdobycia. Może obronić się przed całą armią. — Zostaliśmy odcięci — powiedziała ochryple. — Włosi otaczają nas z jednej strony, a Galia z drugiej. Znów zapadła cisza. — Gdzie są teraz Włosi, panno Camberwell? — Docierają wąwozem do ostatniego wodospadu — powiedziała, nasłuchując. — Słyszy pan włoskie działa? Strzelają bez przerwy. Są już bardzo blisko. — Czy może pani przekazać wiadomości majorowi Swalesowi? — Tak. — Proszę mu powiedzieć, że potrzebuję jeszcze osiemnastu godzin. Jeżeli zatrzyma Włochów do jutrzejszego pohidnia, nie będą mogli dotrzeć do skrzyżowania dróg przed zmrokiem. W ten sposób zyskam jeszcze dzień i dwie noce. Major spełni wszystkie zobowiązania wobec mnie i zdobędziecie dozgonną wdzięczność cesarza oraz wszystkich Etiopczyków. — Tak — powiedziała Vicky. Każde słowo przychodziło jej z trudem. — Proszę przekazać, że uczynię wszystko, aby ewakuować was z Sardi. Niech spróbuje wytrzymać do pohidnia, a nie będę szczędził wysiłków, żeby was stamtąd wydostać. — Dobrze. — Jutro o dwunastej powinien wydać wszystkim oddziałom ełłopskkn 255 N ni i' bi W] cy po zn; cza bla ipl krv zro; leże dłoi nali ipr; ] kilki trzyj jejlc dob P wied Z tr desze 254 rozkaz rozproszenia się w górach. Zadzwonię jeszcze do pani i powiem, jak zamierzam was uratować. — A co z rannymi, którzy nie mogą uciec w góry? Znów zaległa cisza. Po chwili książę powiedział cichym, smutnym głosem: — Lepiej niech dostaną się w ręce Włochów niż Galia. — Tak — przyznała cicho. — Jest jeszcze jedna rzecz, panno Camberwell — książę zawahał się — pod żadnym pozorem nie może się pani poddać Włochom. Nawet w ostatecznej sytuacji. Wszystko inne jest lepsze. — Dlaczego? — Dowiedziałem się od moich zwiadowców, że został wydany wyrok śmierci na panią, pana Bartona i majora Swalesa. Nazwano was prowokatorami i terrorystami. Macie być przekazani Kullahowi, by wykonał na was wyrok. f*— Rozumiem — powiedziała cicho, wzdrygając się na myśl o grubych, różowych wargach i spasionych rękach Kullaha. — Jeżeli wszystko inne zawiedzie, poślę... — Głos urwał się nagle i nie było już żadnych gwizdów na linii. Panowała martwa cisza. Przez następną minutę Vicky starała się znów uzyskać połączenie. Bezskutecznie. Odłożyła słuchawkę na widełki i przymknęła oczy, by się uspokoić. Nigdy nie czuła się tak samotna, zmęczona i przerażona. Przechodząc przez podwórze przystanęła i spojrzała w niebo. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak późno. Do zachodu słońca pozostała tylko godzina, ale powłoka chmur zdawała się rozrzedzać. Modliła się, by nie wypogodziło się całkowicie. Dwukrotnie w ciągu ostatnich dni chmury unosiły się i za każdym razem włoskie bombowce atakowały wąwóz. Straszliwe zniszczenia zmuszały Swalesa do porzucenia okopów. Wycofywał się na następne pozycje, a fala rannych zalewała szpital. — Niech pada — modliła się Vicky. — Boże, ześlij deszcz! Z pochyloną głową poszła do szopy. Sara wciąż asystowała przy drewnianym stole, niezbyt dokładnie zasłoniętym brezentowymi płachtami i oświetlonym dwiema lampami naftowymi. Niemiecki doktor ucinał zmiażdżoną kończynę poniżej kolana, a młody wojownik Harari podrygiwał słabo w uścisku czterech pielęgniarzy. Vicky zaczekała, aż zabiorą pacjenta, i zawołała Sarę. Wyszły na zewnątrz, z ulgą wdychając orzeźwiające górskie powietrze. Dziennikarka opowiadała o rozmowie z księciem. — Zostaliśmy odcięci. Telefon nie działa. — Tak. — Sara skinęła głową. — Galia przecięli druty. Aż dziw, że zrobili to dopiero teraz. Linia ciągnie się szczytami gór. Może nie mogli tam dotrzeć? — Udasz się do wąwozu, Saro, i przekażesz wiadomości majorowi Swalesowi. Pojechałabym „Kaczuszką", ale kończy się paliwo, a przyrzekłam Jake'owi, że nie zmarnuję ani kropli... 256 — Konno zawsze szybciej! — uśmiechnęła się Sara. — Będę mogła zobaczyć się z Gregoriusem. — Nie zajmie ci to dużo czasu — odparła Vicky. — Są bardzo blisko. Zamilkły obie, by posłuchać włoskich dział. Detonacje odbijały się echem od gór, a ziemia drżała pod stopami. — Nie chce pani, żebym przekazała jakąś wiadomość Jake'owi? — zapytała figlarnie Sara. — Czy mam mu powiedzieć, że pani ciało stęsknione jest... — Nie! — krzyknęła zaniepokojona Vicky. — Nie wyskakuj przy nim z takimi lubieżnymi pomysłami. — Co to znaczy „lubieżny"? — zainteresowała się Sara. — Rozpustny, pożądliwy. — Lubieżny — powtórzyła Sara. — Bardzo ładne słówko. Na przykład można powiedzieć: moje ciało pożąda cię z wielką, lubieżną tęsknotą. — Saro, jeżeli tak to przedstawisz Jake'owi, zamorduję cię — ostrzegła Vicky, śmiejąc się po raz pierwszy od wielu dni. Nagle zamarła i krzyknęła z przerażeniem. Na placu zaroiło się od ludzi. Wybiegli z gęstwiny drzew cedrowych, które rosły wzdłuż linii kolejowej. Długimi susami przeskakiwali tory. Setki uzbrojonych mężczyzn niczym wilcza sfora rzuciły się na rannych. — Galia — szepnęła Sara. Przez moment obie zastygły, sparaliżowane grozą. Lekarz wybiegł na spotkanie Galia z rozpostartymi ramionami, próbując zapobiec rzezi. Otrzymał cios pałaszem w sam środek klatki piersiowej. Czubek ostrza wyłonił się pomiędzy łopatkami. Jakiś wojownik biegł z karabinem wzdłuż szeregu rannych, każdemu z bliska strzelając w głowę. Inny odrzucał szorstką jutę i wbijał długi sztylet w odsłonięte podbrzusza. Napastnicy cięli mieczami i strzelali do nieruchomych ciał. Skargi ofiar wznosiły się pod sklepienie dachu, mieszając się z dzikimi okrzykami Galia. Sara odciągnęła Vicky za ścianę szopy. — Wóz! — szepnęła Vicky. — Musimy dostać się do wozu! „Kaczuszka" stała pod wiatą parowozowni, ukryta przed deszczem. Kobiety skręciły za róg szopy, wprost w ramiona tuzina wrogów, nadbiegających z przeciwka. Ich ciemne twarze błyszczały od deszczu i potu. Otwarte usta jaśniały wilczymi zębami. Czuć było gorący, zwierzęcy smród potu. Vicky skoczyła w bok, niczym zając kluczący przed psem. Poczuła rękę zaciskającą się na jej ramieniu. Szarpnęła się, rozdzierając bluzkę i popędziła ile sił w nogach, słysząc za sobą tupot nóg i dzikie okrzyki. Sara biegła obok niej. Dopadły narożnika budynku stacji. Z lewej strony huknął strzał karabinowy i pocisk uderzył w ścianę obok nich. Kątem oka Vicky zauważyła innych Galia, pędzących od strony głównej drogi w rozwianych shammach. Sara wyprzedziła ją. Mknęła z wdziękiem, chyżo jak gazela. Vicky nie 17 — Gdy umilkną bębny 257 n i bi w PC zn czi bh ip kn zrc leżt dło nal ipi laik trzy jejŁ dol 1 wiec Z ti desa 254 mogła dotrzymać jej kroku. Okrążyła narożnik budynku stacji i stanęła jak wryta. Kanciasta sylwetka „Kaczuszki" pokryta była szalejącymi płomieniami, a z luków wydobywał się czarny, smolisty dym. Galia byli tu pierwsi! Chmara wrogów kręciła się wokół. Tłum rozpierzchnął się nagle, gdy zaczęły eksplodować skrzynie z amunicją. Sara zatrzymała się tylko na moment, ale to wystarczyło, aby Vicky dogoniła ją. — Biegnijmy do lasu! — zawołała Sara, łapiąc przyjaciółkę za ramię. Las cedrowy był oddalony o dwieście metrów. Gęsty i ciemny, pokrywał pocięte rozpadlinami tereny wzdłuż rzeki. Wybiegły na otwartą przestrzeń. Dwudziestu innych Galia przyłączyło się do pogoni, wyjąc wniebogłosy. Otwarte pole wydawało się nie mieć końca. Vicky mknęła po podmokłym terenie, zapadając się przy każdym kroku po kostki. Grząskie, czerwone błoto wessało jeden pantofel. Biegła pochylona, ślizgając się w tej mazi, a zmęczone nogi uginały się pod nią. Sara pędziła przodem, jednym susem przeskakując tory kolejowe. Jej stopy śmigały lekko po błotnistym gruncie. Do skraju lasu pozostało zaledwie piętnaście metrów. Vicky potknęła się o szynę i upadła jak długa. Uklękła z wysiłkiem. Sara obejrzała się na nią rozszerzonymi ze strachu oczami. — Biegnij! — krzyknęła rozpaczliwie Vicky. — Biegnij! Powiedz Jake'owi! Sara zniknęła w ciemnym lesie. Jej sylwetka przez chwilę jeszcze migała między drzewami. Kolba karabinu uderzyła Vicky w bok poniżej żeber. Z jękiem osunęła się w zimne, czerwone błoto. Jakieś ręce zaczęły zrywać z niej ubranie. Usiłowała walczyć, niemal sparaliżowana z bólu. Oślepiały ją mokre kosmyki włosów przylepione do twarzy. Gdy wrogowie dźwignęli Vicky na nogi, nagle nowy, stanowczy głos powstrzymał podnieconych mężczyzn. Podniosła głowę, kuląc się z bólu. Poprzez łzy rozpoznała pokiereszowaną twarz dowódcy Galia. Wciąż miał na sobie tę samą niebieską shammę, mokrą od deszczu. Szrama wykrzywiała twarz wojownika, jeszcze bardziej okrutną niż poprzednio. ROZDZIAŁ XXXIV Przedpiersie okopu zostało umocnione workami z piaskiem i zamaskowane gałęziami, a kwadratowa szczelina zapewniała widok na dno wąwozu. Gareth, wsparty ramieniem o worki, spoglądał w dół. Jake przykucnął na parapecie strzelniczym zerkając na Anglika. Zawsze zadbana twarz była teraz spocona i brudna, pokryta zaschniętym błotem. Szczękę pokrywał złoty zarost, gęsty jak futro wydry, wąsy były zmierzwione. Przez ostatni tydzień nie mieli żadnej sposobności, by się wykąpać czy zmienić odzież. W kącikach ust, na czole i wokół oczu pojawiły się nowe, głębokie zmarszczki. Kiedy jednak Swales podniósł wzrok, napotykając badawcze spojrzenie Jake'a, uśmiechnął się i uniósł brwi, a w jego oczach pojawił się znany szelmowski błysk. Chciał coś powiedzieć, ale z dołu dobiegło wycie pocisku. Obaj skulili się instynktownie. Pociski rozrywały się wokół nich każdego dnia. — Przejaśnia się — zauważył Gareth. Obaj spojrzeli w górę na pas jasnego nieba pomiędzy górami. — Faktycznie — przytaknął Jake. — Za dwadzieścia minut zrobi się jednak ciemno. Jeśli nawet chmury rozproszą się całkowicie, nie grożą im bombowce. Wiedzieli już, ile czasu potrzebuje samolot, aby dotrzeć z lądowiska w Chaldi. — Jutro znów będzie pogoda — odparł Gareth. — Zostawmy te zmartwienia na potem — powiedział Jake, ale nie mógł przestać myśleć o wielkich, czarnych samolotach. Włosi wystrzeliwali rakiety dymne w kierunku ich okopów, gdy tylko na bezchmurnym niebie rozlegał się odgłos silników. Caproni leciały tuż nad skałami wąwozu. Warkot silników przechodził w trudny do zniesienia, rozdzierający ryk. Maszyny zniżały się tak bardzo, że można było odróżnić hełmy na głowach lotników, którzy siedzieli w obłych, przeszklonych kokpitach. Gdy samoloty mknęły tuż nad głowami obrońców wąwozu, spod kadłubów odrywały się ciemne kształty. Stukilogramowe bomby opadały prosto, utrzymywane w tej pozycji przez stateczniki. W porównaniu z potęgą ieh eksplozji pociski artyleryjskie wydawały się tylko petardami. 259 s; bi trz 251 Pojemniki z gazem musztardowym spadały wirując i rozbijały się o skalne zbocza, rozbryzgując żółtą, galaretowatą ciecz na setki metrów dokoła. Po każdym nalocie obrona słabła i fala włoskiej piechoty posuwała się naprzód. Obrońcy cofali się ku następnej linii umocnień. Znajdowali się już na ostatniej linii. Trzy kilometry dalej wąwóz się kończył. Wdać stamtąd było miasto Sardi i prostą drogę do Desje. — Zdrzemnij się trochę — zaproponował Jake, mimowolnie zerkając na ramię Garetha. Było owinięte pasami podartej koszuli i umocowane na temblaku. Ropa i smar silnikowy przesiąkały przez bandaż. Przykry widok został zasłonięty, ale Jake pamiętał, jak rana wygląda bez opatrunku. Gaz musztardowy poparzył rękę od łopatki aż po przegub, jakby zanurzono ją w garnku wrzącej wody. Jake dziwił się, jak wiele może zdziałać okład ze smaru. Nie dopuszczał powietrza do okropnej rany. A innego lekarstwa nie mieli. — Poczekam do zmroku — mruknął Gareth, podnosząc zdrową ręką lornetkę. — Mam dziwne uczucie. Tam w dole jest stanowczo za cicho. Znów zapadła cisza. Jakby obie walczące strony znólazły się u kresu sił. — Za cicho — powtórzył i skrzywił się. — Przecież nie mają czasu, żeby tak siedzieć. Muszą nacierać, wciąż nacierać. — Nagle odezwał się bez związku: — Boże, oddałbym jedno jądro za cygaro. Romeo i Julia... Przerwał nagle i obaj wyprostowali się. — Słyszysz? — spytał. — Chyba tak. — A więc nadeszły. Dosyć późno, ale z Asmary jest kawał drogi. Więc na to czekali. Znany dobrze dźwięk naruszył ciszę zalegającą nad wąwozem, odbijając się echem od skalnych ścian. Usłyszeli klekot stalowych gąsienic. Z każdą sekundą zbliżał się też pomruk silników. — Najbardziej przeklęty dźwięk na świecie — powiedział Jake. — Czołgi — rzekł Garteh. — Cholerne czołgi. — Nie dotrą tutaj przed zmrokiem. Nie zaryzykują nocnego ataku. — Ruszą o świcie. — Czołgi i bombowce na śniadanie zamiast jajek i szynki? — Na to wygląda, stary — stwierdził Swales. Pułkownik hrabia Aldo Belli nie był całkowicie przekonany o słuszności swych poczynań, dlatego też uznał wyrzut malujący się w psich oczach Giną za usprawiedliwiony. Powinni w dalszym ciągu siedzieć ukryci za umocnieniami w oazie Chaldi, jednak istniały ważne przyczyny, które skłoniły ich do działania. Nie bez znaczenia były codzienne depesze radiowe, które z kwatery głównej słał generał Badoglio, ponaglając do przecięcia drogi do Desje, „zanim ryba wymknie się z sieci". Te depesze były coraz bardziej oschłe 260 groźne. Odpowiednio upiększone, przekazywane były majorowi Cas-elaniemu, dowodzącemu kolumną wrzynającą się w głąb wąwozu. Obecnie major zameldował hrabiemu, że stoi u szczytu wąwozu i po następnym uderzeniu wkroczy do miasta Sardi. Po długich i niezmiernie głębokich medytacjach hrabia zdecydował, że wjazd do twierdzy wroga wraz pierwszymi oddziałami włoskimi umocniłby jego reputację dowódcy tak ardzo, że warto podjąć ryzyko. Major Castelani zapewniał, że nieprzyjaciel został już pokonany, poniósł ciężkie straty i nie stanowi zwartej siły bojowej. To uspokoiło hrabiego. ^ Ostateczną okolicznością, która skłoniła go do opuszczenia obozu porzucenia nowej filozofii militarnej, było przybycie kolumny pancernej z Asmary. Te maszyny miały zastąpić poprzednie, tak perfidnie wciągnięte przez wroga w pułapkę i spalone. Pomimo błagań hrabiego minął tydzień, zanim zostały zawrócone spod Massauy, przewiezione pociągiem do Asmary odbyły powolną wędrówkę przez Danakil. Kiedy nareszcie dotarły na miejsce, hrabia zażądał przydzielenia sobie jednego z sześciu czołgów do osobistego użytku. Znalazłszy się za grubym pancerzem, doświadczył nowego przypływu odwagi. — Naprzód do Sardi, zapisać krwią pełne chwały stronice historii! — Te wzniosłe słowa w samą porę przyszły mu do głowy, a Gino znów spojrzał na niego jak zbity pies. Wieczorem, gdy czołg wspinał się po skalistej dróżce wśród stromych ścian, jakby na spotkanie posępnego nieba, pułkownik zaczął mieć poważne wątpliwości co do sensu tej szalonej wyprawy. Jego ciemne oczy rozszerzyły się i lekko zwilgotniały, gdy wyjrzał z wieżyczki czołgu. Czarny, stalowy hełm opadał hrabiemu na nos, a dłoń zaciskała się na rękojeści beretty tak kurczowo, że knykcie jaśniały jak hińska porcelana. U jego stóp Gino kulił się rozpaczliwie na stalowej podłodze. W tym momencie w oddali odezwał się karabin maszynowy. Kanonada odbiła' się zwielokrotnionym echem od stromych ścian wąwozu. — Stop! Zatrzymaj się natychmiast! — wrzasnął hrabia do kierowcy. Strzelanina przybliżała się coraz bliżej. — Musimy założyć tutaj centrum dowodzenia. — Gino ożywił się z lekka i skinął z uznaniem głową. — Posłać po majora Castelaniego i majora Vita. Mają zameldować się u mnie natychmiast. * Jake obudzić się, czując dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu. Światło latarni sztormowej raziło w oczy. Usiadł z ogromnym wysiłkiem i odrzucił koc, mrużąc je gwałtownie. Zesztywniał z zimna. Nie mógł uwierzyć, że już świta. — Kto to? — To ja, Jake. — W tej chwili dostrzegł zatroskaną twarz Gregoriusa. 261 z de 254| — Zabierz to draństwo sprzed moich oczu! Gareth usiadł obok niego. Spali całkowicie ubrani, leżąc na postrzępionej płachcie brezentu na błotnistym dnie wykopu. — Co się stało? — niezbyt przytomnie mruknął Swales. Gregorius odsunął latarnię i światło padło na stojącą obok szczupłą postać. Sara drżała z zimna. Jej ubranie było mokre i zabłocone. Ciernie i gałęzie pozostawiły krwawe pręgi na nogach i ramionach dziewczyny. Sukienkę miała rozerwaną na piersiach. Sara opadła na kolana obok Jake'a. Oczy miała oszalałe ze strachu, usta wciąż drżały, a dłoń, którą położyła na ramieniu Jake'a, była lodowata. — Oni schwytali pannę Camberwell. — Wybuchnęła gwałtownym płaczem. ROZDZIAŁ XXXV — .Powinieneś zostać tutaj — mruknął Jake, kiedy wspinali się na zbocze. „Priscilla-Świnka" stała ukryta osiemset metrów od linii okopów. — Zaatakują o świcie, będziesz tu potrzebny. — Jadę! — odparł Gareth stanowczo. — Nie możesz oczekiwać, że będę tu siedział, podczas gdy Vicky... Ktoś musi cię pilnować, stary. Niech Ras i jego chłopaki przez chwilę pomęczą się sami. Kiedy to mówił, dotarli do wozu pancernego. Jake zaczął ściągać z pojazdu brezentowe płachty, a Gareth odprowadził Gregoriusa na bok. — Tak czy siak, powinniśmy wrócić przed brzaskiem. Jeśli nam się nie uda, wiesz, co masz robić. Zdobyłeś ostatnio dużo doświadczenia. Gregorius skinął głową w milczeniu. — Trzymaj się tak długo, jak zdołasz. Potem wycofaj się w górę wąwozu. Dobrze? Wytrzymaj do jutrzejszego południa. Możemy powstrzymać ich do tej pory niezależnie od tego, czy mają te cholerne czołgi, czy nie, prawda? — Tak, Gareth. — Jeszcze jedno, Greg. Kocham twojego dziadka jak brata, ale uważaj na tego starego durnia. Nawet jeżeli miałbyś go związać. Gareth klepnął chłopaka w ramię, przełożył zdobyczny włoski karabin do zdrowej ręki i skierował się do wehikułu. Jake podsadził Sarę na maskę i pobiegł do korby. „Priscilla-Świnka" wspięła się na szczyt wąwozu, mijając ludzi Harari, którzy przy świetle pochodni budowali umocnienia. Wojownicy pracowali na zmianę od poprzedniego wieczora, kiedy Jake i Gareth usłyszeli włoskie czołgi. Chociaż myśleli teraz tylko o Vicky, Swales zdołał zauważyć, że robotnicy dobrze wykonali swoje zadanie. Zapory przeciwczołgowe sięgały im już ponad głowę. Zbudowane były z najmasywniejszych głazów, które zdołali przenieść przez urwiska. Wąską luką w barykadzie pojazd pancerny przedostał się na drugą stronę. — Powiedz ludziom, żeby zabudowali tę wyrwę, Saro. Nie wrócimy tu już naszym wozem — poinstruował ją cicho Gareth. 263 li i b wie Kiedy mijali ścianę Sara krzyknęła coś do dowódcy Harari, który skinął głową i odwrócił się, by nadzorować prace. Jake przeprowadził pojazd przez naturalne granitowe wrota, poza którymi rozciągała się dolina Sardi. W oddali coś płonęło. Stali na kadłubie swego pojazdu, zapatrzeni w różowawy blask płomieni, rozświetlający niebo i mroczne góry, zamykające dolinę. — Czy Vicky jeszcze żyje? — Jake wyraził obawy wszystkich. — Jeżeli Ras Kullah był tam, kiedy ją schwytali, to jest już martwa — odpowiedziała Sara. Znów zamilkli, wpatrując się w ciemność. — Jeżeli jednak jak zwykle ukrywa się na wzgórzach, czekając, czy atak się powiedzie, wówczas jego ludzie nie ośmielą się dokonać egzekucji. Dopiero kiedy zjawi się w towarzystwie swoich mlecznych krów, rozpoczną zabawę. Słyszałam, że potrafią zdzierać żywcem skórę, centymetr po centymetrze, od stóp do głowy, a człowiek taki żyje jeszcze potem przez wiele godzin/ J Jake wzdrygnął się ze zgrozy. — Jeśli jesteś gotów, stary, powinniśmy ruszyć — powiedział Gareth. Barton podniósł się z wysiłkiem i zajął miejsce za kierowcą. Zapowiedź jutrzenki rozświetliła wąską wstęgę nieba nad szczytami gór, kiedy Gregorius Maryam przedzierał się na pierwszą linię okopów. Ciemne postacie kręciły się gorączkowo w rowach, a jeden z członków gwardii Rasa, trzymając lampę naftową, z ulgą powitał Gregoriusa. — Ras pytał o ciebie. Chłopak zszedł do obozu. Ostrożnie omijał setki ludzi śpiących na błocie. Wódz siedział skulony na szarym kocu w głównym szańcu. Dół zadaszony był resztkami skórzanego namiotu, a na środku płonęło małe, kopcące ognisko. Wodza otaczało kilkunastu oficerów gwardii przybocznej. Starzec podniósł wzrok, gdy Gregorius klęknął cicho przed nim. — Biali ludzie odeszli? — zapytał Ras, zanosząc się suchym kaszlem. — Wrócą o brzasku przed atakiem nieprzyjaciela — uspokoił dziadka Gregorius i zaczął wyjaśniać powody zmiany planów. Ras kiwnął głową, wpatrzony w migoczący ogień, a kiedy Gregorius przerwał, odezwał się zgrzytliwym, zrzędliwym głosem: — To znak. Nie ma innej drogi. Zbyt długo słuchałem rad tego Anglika i studziłem płomień w moim sercu. Skradałem się jak pies. Znów zakaszlał z bólem. — Ciągle uciekaliśmy. Teraz nadszedł czas walki. — Dowódcy zamruczeli gniewnie i przysunęli się bliżej, by wysłuchać słów wodza. — Idź do swoich ludzi. Napełnij ich serca ogniem. Powiedz, że sygnał będzie taki sam jak przed setkami i tysiącami lat. Niech nasłuchują moich bębnów wojennych. — 264 uniesienia wydostał się z gardeł. — Zadudnią o świcie, a kiedy ią, nadejdzie ta chwila. — Ras podniósł się z trudem i stanął nagi nimi. Stara, pomarszczona pierś drżała z gniewu. — Ja, Ras Golam, w dół, aby przepędzić wroga przez pustynię do morza. Każdy, kto się wojownikiem Harari, ruszy ze mną... — Głos zginął, zagłuszony raźliwymi okrzykami dowódców. Wódz roześmiał się szaleńczo. jfeden z dowódców podał mu czarkę tej, a Ras wypił ją jednym haustem ucił puste naczynie. eg poderwał się i położył uspokajająco rękę na ramieniu starca. Dziadku... Las odwrócił się w jego stronę z płonącym wzrokiem. Jeżeli chcesz wypowiedzieć słowa, które przystoją kobietom, lepiej ełknij je i niech zdławią oddech w twoich płucach. — Spojrzał na swojego sa i Gregorius nagle wszystko zrozumiał. I Wiedział już, co zamierza zrobić stary wódz. Był on dość mądry, by iwać sobie sprawę, że jego świat giriie, a wróg jest zbyt silny. Bóg odwrócił od Etiopii i nie ma znaczenia, jak dzielne są serca wojowników i jak iekłą toczą oni walkę. Czekała ich klęska, hańba i niewola. Ras wybrał inną drogę. Oczy Rasa złagodniały. Pochylił się ku Gregoriusowi. Jeżeli jednak masz ogień w sercu i staniesz u mego boku, gdy ilkną bębny, uklęknij, a otrzymasz moje błogosławieństwo. Chłopak poczuł, że kończą się wszystkie troski, a serce, uskrzydlone astarą dumą wojownika, wzbija się tam, gdzie szybują orły. Opadł ntókolana. ław mnie, dziadku! — zawołał, a Ras złożył obie dłonie na wnuka i wymamrotał kilka biblijnych wersetów, ca kropla spadła na szyję chłopca, po ciemnych, pomarszczonych policzkach dziadka. Pob lylonej Gorąca, Łzy sp ell leżała twarzą do ziemi na brudnym klepisku jednej chat na obrzeżach płonącego miasta. Roiło się tu od wszy niej, a ich ukąszenia wywoływały palące swędzenie. na plecach kawałkami rzemienia, który krępował lobiegały odgłosy palącego się miasta, czasem słychać było ~ się dachu, towarzyszyły temu okrzyki i szaleńcze śmiechy ¦*»% i tej, oraz mrożący krew w żyłach krzyk pojmanych i z masakry, by dostarczyć rozrywki Kullahowi. fe, jak długo tu leży. Straciła czucie w rękach i nogach, tyh rzemieniem. Zebra bolały od uderzenia, które ją 'górskiej nocy przenikał ciało do szpiku kości. Co jakiś czas waM- Zęby jej szczękały, wargi zsiniały i ściągnęły się. Nie 265 mogła wykonać żadnego ruchu. Przy każdej próbie zmiany pozycji stojący obok strażnik częstował ją kopniakami. Nie spała, wciąż słysząc zgiełk na zewnątrz. Straciła poczucie czasu, a przeszywający ból zelżał. Nie odczuwała też zimna. Musiała spędzić godziny w stanie odrętwienia, nim poderwał ją kolejny kopniak w brzuch. Jęknęła i zaszlochała z bólu. Natychmiast uświadomiła sobie zmianę natężenia hałasu. Kilkaset podniesionych głosów wrzeszczało jak tłum widzów w cyrku. Strażnicy brutalnym szarpnięciem postawili Vicky na nogi. Jeden z nich pochylił się, by rozciąć więzy krępujące kostki, a następnie uczynił to samo z przegubami. Załkała, czując nową falę bólu, gdy wróciło jej czucie w nogach. Kolana ugięły się pod nią i byłaby upadła, ale silne ręce podtrzymały ją i wywlokły na zewnątrz. Przez zgromadzony tam tłum wiodło wąskie przejście. Ciemne, groźne postacie poruszyły się, gdy stanęła w drzwiach chaty. Zabrzmiały mrożące krew w żyłach okrzyki. Strażnicy powlekli dziewczynę poprzez rozstępującą się cjżbę. Wrzaski brzmiały jak ryk zimowego sztormu. Czyjeś ręce, odtrącane ze śmiechem przez strażników, próbowały dotknąć ciała Vicky. Ponaglano ją do szybszego marszu. Zatrzymali się na placu przy stacji, gdzie za stalowymi wrotami leżały całe sterty okaleczonych zwłok. Byli to pacjenci szpitala, którym starała się ulżyć. Plac oświetlono setkami kopcących pochodni i gdy tylko wepchnięto Vicky na rampę magazynu, natychmiast rozpoznała postać, spoczywającą niedbale na poduszkach. Kullah usadowił się tu jak w loży, by obserwować stąd egzekucję. Strach powrócił czarną, lodowatą falą. Vicky próbowała wyrwać się strażnikom, ale powlekli ją dalej. Trzy ciężkie lance wbito w miękką ziemię, tworząc z nich trójnóg, do którego za ręce i nogi przywiązano ofiarę. Galia cofnęli się, tworząc koło. Vicky zawisła na trójnogu niczym rozgwiazda. Rzemienie wpiły się mocno w jej skórę. Podniosła głowę. Naprzeciwko niej siedział Ras Kullah. Powiedział coś syczącym głosem. Nie zrozumiała jego słów i tylko wpatrywała się z przerażeniem w grube, miękkie wargi. Oblizał je końcem języka jak tłusty, głodny kot. Zachichotał nieoczekiwanie i skinął na dwie kobiety, siedzące przy nim na poduszkach. Ruszyły posłusznie ku ofierze, a ich srebrne noże zadźwięczały cicho. Kolorowe jedwabne szaty lśniły w świetle pochodni niczym pióra rajskich ptaków. Kobiety tanecznym krokiem zbliżały się do Vicky. Miały łagodne, obojętne i miłe twarze, jak dwa egzotyczne kwiaty na długich łodygach. Trzymały w rękach małe, srebrne noże. Widząc to, Vicky szarpnęła się bezsilnie, obracając głowę, by śledzić ich ostrza. 266 Nie spiesząc się, kobiety rozcięły bluzę Vicky od karczku w dół, a następnie w ten sam sposób spódnicę. Odzież opadła jak jesienny liść, tonąc w błocie. Ras zaklaskał z radości, a ciżba ciemnych ciał zafalowała, przysuwając się bliżej. Tymi samymi niespiesznymi ruchami kobiety rozcięły jedwabną bieliznę. Ofiara wisiała naga i bezbronna, nie mogąc okryć swego ciała. Spuściła głowę i włosy zasłoniły jej twarz. Jedna z kobiet Galia podeszła do Vicky i wyciągnęła przed siebie srebrny nożyk. Ostrzem dotknęła skóry tuż poniżej gardła dziewczyny, gdzie uderzenia pulsu były wyraźnie widoczne, jak gdyby uwięziono tam małe zwierzątko. Wolno przesuwała ostrze w dół. Ciało ofiary drgnęło konwulsyjnie, kończyny zesztywniały, a plecy wygięły się tak mocno, że napięte mięśnie zarysowały się wyraźnie pod skórą. Vicky odrzuciła głowę do tyłu i z szeroko otwartymi oczami krzyknęła. Kobieta przesuwała nóż w dół, pomiędzy mocno napiętymi piersiami. Biała skóra rozstępowała się pod płytko wbitym końcem noża. Jaskrawa, czerwona linia znaczyła ślad wolno sunącego ostrza, nieubłagalnie zmierzającego w dół. Gwar tłumu narastał niczym odgłos sztormowego wichru w oddali. Ras Kullah poprawił się na poduszkach. Jego oczy zalśniły, a wilgotne, różowe usta rozchyliły się. I wówczas wydarzyły się jednocześnie dwie rzeczy. Zza budynku stacji, wprost w krąg światła pochodni, wypadła „Priscilla-Świnka". Jake Barton z całej siły nacisnął pedał gazu, a huk silnika utonął w zwierzęcym ryku tłumu. Ciężki stalowy kadłub, niesiony pełną mocą starego bentleya, runął w tłum, przechodząc przezeń niczym kombajn przez pole pszenicy. Nie zmniejszając szybkości, torował sobie drogę ku wiszącej na trójnogu Vicky. W tej samej chwili Gareth Swales wyszedł z pogrążonego w mroku magazynu i stanął tuż za plecami Kullaha. Pod pachą zranionej ręki trzymał włoski karabin. Strzelił z biodra. Pocisk uderzył w łokieć kobiety uzbrojonej w nóż. Jej ramię złamało się jak gałązka, a nóż wyleciał z pozbawionych czucia palców. Krzyknęła przeraźliwie i upadła w błoto u stóp Vicky. Druga kobieta okręciła się na pięcie, unosząc prawą rękę jak żmija głowę. Skierowała nóż prosto w brzuch Vicky. Kiedy opuszczała już rękę, by wbić nóż aż po rękojeść, Gareth przesunął lekko lufę i wystrzelił znowu. Pocisk trafił kobietę w sam środek złotobrązowego czoła. Czarny otwór wykwitł na nim jak pusty oczodół, a głowa odskoczyła pod wpływem potężnego uderzenia. Gareth zarepetował karabin i opuścił nieco lufę. Ras Kullah miotał się rozpaczliwie po poduszkach z szeroko otwartymi ustami i krzyczał przejmująco. Wylot lufy podążał za nim, wycelowany wprost w gardło. Swales strzelił po raz trzeci. Pocisk zmiażdżył górną szczękę Rasa, zanurzył się w gardle i wyszedł przez kark. Kullah przewrócił się na plecy, drgając jak zdychająca ropucha. 267 r Gareth przeszedł nad nim i lekko zeskoczył z rampy na ziemię. Jakiś Galia rzucił się ku niemu z uniesionym wysoko mieczem. Swales strzelił jeszcze raz, nie podnosząc broni. Ominął ciało wroga i zbliżył się do Vicky w tej samej chwili, gdy Jake Barton zahamował obok i wypadł z luku ze sztyletem w dłoni. Ponad nimi Sara strzelała z vickersa długimi seriami. Rozproszony motłoch rzucił się do ucieczki. Jake przeciął rzemienie krępujące Vicky. Dziewczyna osunęła się w jego ramiona. Gareth pochylił się i pozbierał jej pociętą odzież. Zwinął ją i schował pod pachę. — Chyba możemy już iść, stary? — spytał dobrotliwie. — Zabawa skończona. Razem wciągnęli Vicky do pojazdu. i. ROZDZIAŁ XXXVI Bębny wyrwały hrabiego z niespokojnego snu. Usiadł gwałtownie na podłodze czołgu z szeroko otwartymi oczami, gorączkowo szukając pistoletu. — Gino! — zawołał. — Gino! Nikt mu nie odpowiedział. Wśród nocy rozlegał się straszliwy rytm, który drażnił nerwy i doprowadzał do szaleństwa. Aid o Belli bezskutecznie starał się zatkać uszy. Dźwięk ów był jak gigantyczny puls, jak rytm serca tego dzikiego kraju. Hrabia nie mógł tego dłużej znieść. Przeczołgał się po podłodze do tylnego włazu i wystawił głowę na zewnątrz. — Gino! Mały Włoch, leżący na kocu na skalistej ziemi, wysunął głowę spomiędzy stalowych gąsienic. Zęby mu szczękały jak czcionki maszyny do pisania. — Natychmiast poślij kierowcę, aby sprowadził tu majora Castelaniego. — Tak jest. Głowa ordynansa zniknęła, a po chwili pojawiła się znów tak nagle, że hrabia krzyknął przerażony i skierował lufę pistoletu między jego oczy. — Ekscelencjo! — zakwilił Gino. — Idiota! — burknął hrabia głosem ochrypłym ze strachu. — Mogłem cię zabić. Nie zdajesz sobie sprawy, że reaguję jak gepard? — Panie pułkowniku, czy mogę wejść do czołgu? Hrabia myślał przez chwilę. Zwykle znajdował perwersyjną satysfakcję w tym, gdy mógł komuś odmówić. — Przygotuj mi kawę — polecił. Nieustanny ryk bębnów denerwował go do tego stopnia, że nie mógł utrzymać kubka. — Ale siki! — warknął hrabia z nadzieją, że Gino nie dostrzegł drżenia jego rąk. — Chcesz mnie otruć! — I wylał parującą kawę na ziemię. W tym momencie z mroków wąwozu wyłonił się major. — Ludzie są gotowi, panie pułkowniku — mruknął. — Za piętnaście minut zrobi się wystarczająco jasno... 269 — Dobrze, dobrze — przerwał mu hrabia. — Zdecydowałem się powrócić natychmiast do sztabu. Generał Badoglio oczekuje... — Doskonale, pułkowniku! — odrzekł major. — Otrzymałem meldunek, że wielkie bandy wroga operują na naszym zapleczu. To dobra sposobność, żeby zrobić z nimi porządek. — Castelani dobrze już poznał swego przełożonego. — Oczywiście z niewielką eskortą, którą mogę panu przydzielić, nie będzie to proste... — Z drugiej jednak strony — zawahał się hrabia — czyż każdy dowódca nie chce być ze swymi żołnierzami? Nadchodzi czas, kiedy wojownik musi zawierzyć raczej uczuciom niż rozumowi. Ostrzegam pana, Castelani, moja krew zaczyna wrzeć. — Tak jest, panie pułkowniku, — Natychmiast ruszamy do ataku! — oznajmił Aldo Belli, spoglądając z niepokojem w mroczną czelujć wąwozu. Miał zamiar umieścić swój czołg w samym środku kolumny, żeby był strzeżony z przodu i z tyłu. Bębnienie nie ustawało i hrabiemu chciało się wyć. Jak gdyby dobiegało wprost z ziemi, z dzikich, mrocznych skał, odbijając się od ścian wąwozu potężnymi salwami dźwięków. Nagle ciemności zaczęły rzednąć. Hrabia mógł już odróżnić zarysy karłowatych cedrów na rumowisku ponad swoją pozycją, gdzie kilka chwil wcześniej widział tylko czarne cienie. Najbliższe drzewo wyglądało jak zniekształcony potwór. Aldo Belli szybko odwrócił od niego wzrok i spojrzał w górę. Pomiędzy górami wąskie pasmo nieba rysowało się coraz wyraźniej jaśniejszym, różowym odblaskiem. Hrabia spuścił wzrok i spojrzał przed siebie. Ciemności cofały się szybko. Rytm bębnów umilkł. Nastąpiła śmiertelna cisza. Było to tak nieoczekiwane, że hrabia stał bez ruchu jak sparaliżowany. Spojrzał, mrugając oczyma niczym sowa, w górę wąwozu. Wtem rozległ się nowy, wysoki dźwięk, który przypominał odgłos lecących ptaków, płaczliwy i niesamowity. Wycie wznosiło się i opadało. Minęło kilka chwil, nim hrabia rozpoznał ryk setek ludzi. Drgnął przerażony. — Matko Boska! — wyszeptał, spoglądając w górę wąwozu. Wydawało się, że skały toczą się w dół jak ciemna lawina. Dźwięk narastał, przechodząc w dziki ryk. Nagle hrabia spostrzegł, że ta lawina to tłum biegnących ludzi. — Módl się za nami grzesznymi — westchnął i przeżegnał się pospiesznie. W tej samej chwili usłyszał głos, który na zaciemnionych pozycjach włoskich zabrzmiał jak ryk rozwścieczonego byka. To Castelani wydawał rozkazy. Karabiny maszynowe odezwały się jednocześnie. Ich dudnienie pochłonęło wszystkie inne dźwięki. Ludzka fala załamała się, zawirowała i rozpadła, tworząc rafę nieruchomych ciał. Było już wystarczająco jasno, by hrabia mógł dostrzec spustoszenie dokonane przez karabiny maszynowe w tłumie szarżujących Harari. Jeden 270 za drugim padali na sterty ciał. Następni musieli deptać po poległych. Kiedy karabiny zwróciły się w ich stronę, padali także oni, tworząc jeszcze wyższą piramidę ciał. Hrabia przestał się bać, patrząc zafascynowany na to upiorne widowisko. Biegnący tłum zdawał się nie mieć końca. Wylewał się jak mrówki z poruszonego mrowiska. Karabiny maszynowe kładły go pokotem, tak jak kosa ścina łany falującej pszenicy. Tu i ówdzie któraś z biegnących postaci docierała do zasieków z drutu kolczastego, przecinała je mieczem i przedostawała się na drugą stronę. Większość wojowników, którzy przedarli się przez wyłom, ginęła na przedpiersiach włoskich szańców, przeszyta salwami oddawanymi z bliskiej odległości. Niewielu, bardzo niewielu przeszło dalej. Trzech przeskoczyło zasieki i zerwało druty, robiąc przejścia dla biegnących za nimi. Prowadził ich wysoki, chudy mężczyzna w rozwianej, białej szacie. Jego łysa czaszka lśniła jak czarna kula armatnia, a doskonałe białe zęby błyszczały na pokrytej potem twarzy. Wojownik dzierżył miecz długi jak rozpostarte ramiona mężczyzny i szeroki jak dłoń. Wywijał nim lekko nad głową, klucząc i odskakując ze zwinnością kozicy. Dwaj wojownicy, którzy za nim podążali, dźwigali zabytkowe rusznice typu henry, z których strzelali w biegu, opierając kolby na biodrach. Przy każdym strzale z lufy wylatywała długa wstęga sinego dymu. Przywódca atakujących kręcił mieczem nad głową, wydając dzikie okrzyki wojenne. Karabin maszynowy skierował lufę na tę biegnącą grupę. Długa seria ścięła dwóch ludzi, ale wysoki przywódca podążał dalej w ramiona śmierci. Hrabia, zerkając z wieżyczki czołgu, był tak zdumiony wytrwałością starca, że zapomniał o strachu. Z sąsiedniego wozu rozszczekał się karabin maszynowy i tym razem biało odziana postać zachwiała się lekko. Pociski, wzbijając z szaty wojownika małe obłoczki kurzu, pozostawiały na piersiach krwawe plamy. Ale ów człowiek wciąż biegł. Z wyciem przesadził pierwszą linię okopów, zmierzając w kierunku czołgów. Zdawało się, że to właśnie hrabia jest jego celem. Chcą go zabić. Człowiek z mieczem był już bardzo blisko. Stojąc jak wryty w wieżyczce, Aldo Belli widział wyraźnie wytrzeszczone oczy, pomarszczoną twarz i niedorzecznie białe zęby. Pierś starca zroszona była ciemnoczerwoną krwią, ale wirujący miecz z sykiem przecinał powietrze. Światło jutrzenki migotało na ostrzu jak letnia błyskawica. Karabin maszynowy odezwał się ponownie. Pociski szarpały ciało atakującego wojownika, który wciąż posuwał się do przodu, słaniając się i wlokąc za sobą miecz. Po następnej serii broń wysunęła się z dłoni Rasa. Wojownik opadł na kolana, lecz wciąż pełzł do przodu. Zobaczył hrabiego. Próbował krzyknąć, ale głos utonął w strumieniu jasnej krwi. Starzec dobrnął do czołgu i włoskie karabiny umilkły, jakby przerażone tą niezwykłą nieustępliwością. Umierający ciężko dźwignął się ku hrabiemu, patrząc na niego z gniewem. 271 Hrabia zaczął nerwowo szukać kosztownie zdobionej beretty, by wcisnąć do niej nowy magazynek. — Zatrzymajcie go, głupcy! — wrzasnął. — Zabijcie go! Nie pozwólcie mu tu wejść! Karabiny milczały. Trzęsącymi się dłońmi pułkownik podniósł pistolet. Z odległości dwóch metrów wycelował do pełznącego Etiopczyka. Błyskawicznie opróżnił magazynek. Strzały rozbrzmiewały raz za razem w ciszy, która zawisła nagle nad polem walki. Pocisk trafił wojownika w środek pokrytego potem czoła, pozostawiając w brązowej skórze idealnie okrągły, czarny otwór. Ras spadł z czołgu i znieruchomiał. Leżał na plecach, wpatrzony w jaśniejące niebo szeroko otwartymi, nie widzącymi oczami. Spomiędzy warg wysunął się garnitur sztucznych zębów, a starcze usta zapadły się do wewnątrz. Hrabia wciąż dygotał, lecz górę wzięło teraz inne uczucie. Poczuł emocjonalną więź z człowiekiem, którego zabił. Pragnął jakiejś jego cząstki, jakiegoś trofeum. Chciał zedrzeć skalp albo odciąć głowę i zakonserwować ją, aby móc zachować tę chwilę na zawsze. Zanim jednak zdołał się poruszyć, trąbki wezwały do ataku. Na zboczu spoczywały stosy zabitych. Ci, którzy ocaleli z szaleńczej, samobójczej szarży, rozpłynęli się między skałami jak smugi dymu. Droga do Sardi stała otworem. Jak przystało na prawdziwego zawodowca, Luigi Castelani wykorzystał tę szansę. Nim trąbka wyśpiewała swą mosiężną komendę, włoska piechota i czołgi ruszyły do ataku. Zwłoki sędziwego wojownika spoczywały przed czołgiem dowódcy. Stalowe gąsienice wdusiły je w skalisty grunt niczym truchło królika na autostradzie, niosąc tryumfalnie pułkownika ku Sardi. ROZDZIAŁ XXXVII Jvolumna pancerna została powstrzymana na samej krawędzi doliny, przy barykadzie wzniesionej w poprzek wąwozu. Kiedy włoska piechota, dotychczas ukryta w stalowych transporterach, wysypała się na zewnątrz, by zburzyć kamienną ścianę, napotkała kolejną falę etiopskich wojowników. Atakujący i obrońcy splątali się w jedną szamoczącą się masę, do której nie ośmieliły się strzelać karabiny maszynowe, by nie trafić własnych żołnierzy. Trzy razy tego ranka piechota była odrzucana od barykady, a ogień ciężkiej artylerii nie robił żadnego wrażenia na granitowych blokach. Kiedy czołgi ruszyły z wyciem jak wielkie, czarne żuki, szukając wyłomu, nie znalazły go, a stalowe gąsienice sypały snopami iskier, nie mogąc dźwignąć wielkiej masy stali w górę. Od pół godziny trwała cisza. Gareth i Jake siedzieli oparci o jeden z granitowych bloków, patrząc w górę. — Całkiem się rozpogodziło — powiedział Barton. Promień słońca pojawił się w dolinie, tworząc wielką tęczę między szczytami gór. — Jak pięknie — mruknął Gareth, spoglądając w górę. Jake wyciągnął z kieszeni zegarek. — Siedem po jedenastej. Właśnie meldują przez radio, że chmury się rozstąpiły. Lotnicy palą się do walki jak koguty. — Schował zegarek do kieszeni. — Za trzydzieści pięć minut będą tutaj. Gareth wyprostował się i odgarnął z czoła kosmyk jasnych włosów. — Znam dżentelmena, którego już tu nie będzie, kiedy przylecą — powiedział. — Znasz takich dwóch — uzupełnił Jake. — To wszystko, stary. Zrobiliśmy swoje. JJj Mikhael nie powinien mieć do nas pretensji o tych parę minut. Opuścimy wąwóz przed południem. — Ale co z tymi biedakami? — Jake wskazał kilkuset Harari, którzy siedzieli za barykadą. Tylu tylko pozostało z armii Rasa. — Kiedy usłyszą nadlatujące bombowce, mogą uciekać w góry. 18 — Gdy umilkną b«bny 273 — Ktoś będzie musiał im to wyjaśnić. — Pójdę po Sarę, niech im to wytłumaczy. — Poczołgał się za barykadą, kryjąc się przed włoskimi snajperami, którzy zajęli pozycje na nawisach skalnych. „Priscilla-Świnka" stała pięćset metrów dalej w trawiastej kotlince w pobliżu drogi, pod osłoną drzew cedrowych. Vicky doszła już do siebie, chociaż była wynędzniała i blada. Porwaną odzież poplamiła zaschła krew z podłużnej rany na piersi. Obie z Sarą pochylały się nad chłopcem, który leżał na podłodze w kabinie. — Jak on się czuje? — zapytał Gareth, zaglądając przez otwarty luk. Chłopak został trafiony dwukrotnie, lecz współplemieńcy wynieśli go z pola bitwy. — Wydobrzeje — powiedziała Vicky. Gregorius otworzył oczy i westchnął. — Tak... — Głupi mają szczęście — mruknął Gareth. — Zostawiłem cię tam, żebyś dowodził, a ty poprowadziłeś ludzi na rzeź. — Majorze Swales! — Sara spojrzała ostro, jak matka broniąca dziecka. — Spisał się nąjdzdelniej... — Boże, wybaw mnie od dzielnych i przyzwoitych mężczyzn — wycedził Gareth. — Są przyczyną wszelkich trosk tego świata. — Zanim Sara zdążyła zgromić go ponownie, dodał: — Chodź ze mną, moja droga. Jesteś mi potrzebna. Niechętnie zostawiła Gregoriusa i wygramoliła się z wozu. Vicky poszła w jej ślady i stanęła obok pojazdu. — Jak się czujesz? — zapytała. — Doskonale — zapewnił ją Gareth, ale Vicky spostrzegła nienaturalne rumieńce na jego policzkach i gorączkowy blask oczu. Szybko wyciągnęła rękę i, zanim zdołał temu zapobiec, dotknęła zranionego ramienia. Obrzmiałe jak balon, miało zielonkawopurpurowy kolor. Pochyliła się, żeby powąchać przesiąknięty brudem bandaż. Aż jej się mdło zrobiło, gdy poczuła odór rozkładu. Zaniepokojona dotknęła policzka Swalesa. — Jesteś rozpalony jak piec. — To znak, że kipi we mnie żądza. Dotyk białej jak lilia rączki... — Chciałabym rzucić okiem na twoją ranę. — Lepiej nie. — Uśmiechnął się, lecz wyczuła zdecydowanie w jego głosie. — Nie budźmy licha, dobrze? Nie możemy nic zrobić przed powrotem do cywilizacji. — Gareth... — A wtedy, moja droga, kupię ci butelkę szampana i poślę po pastora. — Bądź poważny. — Jestem poważny. — Dotknął jej policzka zdrową ręką. — To propozycja małżeństwa — powiedział. 274 I ł ¦¦Vii'": L Poczuła żar w czubkach muskających ją palców. — Och, Gareth! — Rozumiem, odmawiasz. Kiwnęła głową w milczeniu. — Jake? — zapytał. Skinęła po raz drugi. — No cóż, mogłaś wybrać lepiej. Na przykład mnie. — Uśmiechnął się, ale w rozgorączkowanych oczach pojawił się ból, głęboki i gorzki. — Z drugiej strony, mógł ci się trafić gorszy facet. — Nagle odwrócił się do Sary, ujmując ją za ramię. — Chodźmy, moja droga. — Odchodząc, rzucił jeszcze: — Wrócimy, gdy tylko pojawią się bombowce. Przygotuj się do odjazdu. — Dokąd? — zawołała. — Nie wiem. — Uśmiechnął się. — Coś wymyślimy. Jake usłyszał je pierwszy. Odległy dźwięk przypominał brzęczenie pszczół w senny, letni dzień. — Nadlatują — powiedział. Niemal jednocześnie, jakby na potwierdzenie jego słów, za skalnym murem eksplodował pocisk wystrzelony przez artylerię włoską. Żółty, gęsty dym wzbił się w powietrze. — Ruszać się! — krzyknął Gareth. Podniósł do ust srebrny gwizdek Rasa i seria ostrych świstów przecięła ciszę. Kiedy biegł wzdłuż barykady, upewniając się, czy wszyscy Harari zrozumieli sygnał i uciekli do cedrowych gajów, huk maszyn zaczął się wzmagać. — Szybciej — krzyknął Jake, łapiąc Swalesa za zdrowe ramię. Odwrócili się i pobiegli co sił w nogach ku krawędzi doliny. Kiedy tam dotarli, Jake obejrzał się. Pierwszy z gigantycznych bombowców pojawił się nad wąwozem, a jego skrzydła zasłoniły niebo. Dwie bomby spadły na ziemię. Jedna wybuchła daleko, ale druga uderzyła w barykadę. Podmuch eksplozji zbił z nóg obu mężczyzn. Kiedy Jake uniósł głowę, zobaczył poprzez dym ziejącą w ścianie wyrwę. — Tak, to już naprawdę koniec zabawy — powiedział, pomagając Swalesowi wstać. < — Dokąd jedziemy? — krzyknęła z kabiny Vicky, ale nikt jej nie odpowiedział. — Nie możemy po prostu udać się do Desje? — spytała Sara. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze kabiny, podtrzymując głowę Gregoriusa. — Bez trudu przebilibyśmy się przez tłum tchórzliwych Galia. — Paliwa starczy tylko na siedem kilometrów. 275 J — Najlepiej podjedźmy do podnóża Amba Sacal — Gareth wskazał masyw skalny, wznoszący się stromo ku niebu — ukryjmy tam wóz i spróbujmy przejść przez góry pieszo. Vicky wystawiła głowę przez luk. Oboje spojrzeli na strome szczyty. — Co z Gregoriusem? — zapytała. — Będziemy musieli go nieść. — Nigdy się nam to nie uda. Góry roją się od Galia. — Masz lepszy pomysł? — spytał Gareth. Vicky z rozpaczą rozejrzała się dookoła. Nigdzie żywego ducha. Harari zniknęli między skałami na stokach gór, a włoskie czołgi nie wkroczyły jeszcze do doliny. Znów uniosła wzrok ku niebu. Girlandy obłoków wieńczyły szczyty gór. Nagle wyprostowała się i rumieniec zabarwił jej policzki. Drżącą ręką wskazała miejsce między szczytami. — Tak! — zawołała, — Tak, mam lepszy pomysł. Patrz! Patrz! Niebieski samolocik zalśnił w promieniach słońca. Skręcił ostro, pozostawiając za sobą granitowe urwiska. Połyskiwał jak ważka w locie. — Włoski? — Gareth przyjrzał mu się uważnie. — Nie! Nie! — Vicky potrząsnęła głową. —-To samolot Lija Mikhaela. Poznaję go. Przyleciał po niego do Sardi. — Śmiała się histerycznie.— Książę próbował mi powiedzieć, że go po nas przyśle, kiedy przerwano połączenie. ¦ — Gdzie tu można wylądować? — zdziwił się Gareth. Vicky wślizgnęła się do kabiny kierowcy, by pokazać drogę na boisko poza granicami spalonego miasta. Stali na skraju pola obok „Priscilli", obserwując z niepokojem krążący nad nimi samolocik. — Co on wyprawia, do diabła? — mruknął Jake. — Zaraz tu będą makaroniarze. — Denerwuje się — domyślił się Gareth. — Nie ma pojęcia, co się tu dzieje. Z góry widzi tylko zniszczone miasto, czołgi i transportery, które nas ścigają. Vicky odwróciła się i podbiegła do wozu. Wspięła się na wieżyczkę i zaczęła machać rękami nad głową. Robiąc kolejną rundę mały puss moth opadł niżej i głowa pilota wychyliła się z kokpitu. Skręcił ostro ponad dymiącymi ruinami miasta i poleciał w kierunku grupki ludzi zaledwie trzy metry ponad polem. Vicky z drżącym sercem rozpoznała młodego pilota, który przyleciał do Sardi po lija Mikhaela. Dostrzegła uśmiech na jego twarzy i uniesioną w pozdrowieniu rękę. Samolot zrobił jeszcze jeden skręt, wyrównał lot i wylądował, zarzucając wzniesionym ogonem. Kiedy zatrzymał się, ruszyli do niego całą grupą, nie zważając na silny 276 podmuch powietrza wokół śmigła. Pilot opuścił szybę i zawołał, przekrzykując hałas silnika: — Mogę zabrać trzy lekkie osoby, albo dwie ciężkie. Jake i Gareth wymienili szybkie spojrzenia. Barton szarpnął drzwi samolotu i wepchnął do środka obie dziewczyny. — Czekaj! — krzyknął Swales prosto w ucho pilota. — Mamy jeszcze jednego lekkiego. Ostrożnie przenieśli Gregoriusa. Pilot ustawiał już maszynę pod wiatr. Zmagali się z drzwiami poruszającego się samolotu, próbując umieścić w nim rannego chłopca. — Jake! — krzyknęła Vicky z rozpaczą. — Nie martw się! — odpowiedział, przekazując Gregoriusa w wyciągnięte ręce dziewcząt. — Wydostaniemy się stąd. Kocham cię. — Ja też cię kocham! — zawołała przez łzy. — Och, Jake... Biegnąc obok rozpędzającego się samolotu, mocował się z drzwiami, które blokowała noga Gregoriusa. Wtedy rozległ się świst i kula karabinowa uderzyła w kadłub maszyny. Następny pocisk roztrzaskał szybę kokpitu, trafiając w skroń młodego pilota, który zginął na miejscu. Pozbawiony kontroli samolot zawirował wokół własnej osi. Jake zobaczył, że Vicky pochyla się nad ciałem pilota i zamyka przepustnicę. Odwrócił się i pognał z powrotem do „Priscilli-Świnki". — Gdzie są Włosi? — krzyknął do Garetha. — Z lewej! — Jake odwrócił głowę. W zaroślach i trawie na skraju boiska, dwieście metrów od nich, mignęły sylwetki Włochów. Nie opodal znajdował się też transporter, szybszy od ciężko poruszającej się kolumny. Silnik „Priscilli" wciąż pracował. Barton zwrócił ją w stronę ukrytych w trawie strzelców, a Gareth pochylił się nad vickersem. Wrogowie wyskoczyli z zarośli i rozpierzchli się jak króliki. Wystarczyło jednej serii, by rozpędzić ich i zmienić transporter w słup ognia. Jake zawrócił w kierunku lądowiska, gdzie stał bezradnie niebieski samolocik. Zatrzymał „Priscillę" tuż przy nim, zasłaniając go przed strzałami snajperów. Sara i Vicky wytaszczyły z kokpitu ciało pilota. Był to postawny mężczyzna o szerokich barach. Krew tryskała mu z rany na skroni, kiedy składały go na trawie pod skrzydłem. Vicky odwróciła się i wskoczyła do kokpitu, sprawdzając przyrządy. — Jezu! — powiedział z ulgą Jake. — Przecież mówiła, że potrafi latać. Pocisk karabinowy odbił się rykoszetem od „Priscilli" i zajęczał nad ich głowami. Gareth spojrzał na zwłoki pilota. — Dzielny facet. Szkoda go — rzekł. — Jest tylko jedno miejsce! — zawołała Vicky. — Nie wzbijemy się tt*l góry z wami oboma na pokładzie. 277 .i: i I i Widzieli ból malujący się na jej twarzy. Następny pocisk zadźwięczał o stal. — Losujmy! — Gareth trzymał już w palcach srebrną monetę, uśmiechając się do Jake'a. — Reszka — powiedział Barton. Podrzucony pieniążek błysnął w słońcu. Gareth nakrył go zdrową dłonią, a potem podniósł ją, i spojrzał. — Kiedyś musiało się to stać. — Uśmiechnął się. — Dobra robota, stary. Wsiadaj. Jake chwycił go za przegub. — Orzeł — warknął. — Zawsze wiedziałem, że oszukujesz, draniu. — Odwrócił się do Vicky. — Będę was osłaniał. Utrzymam „Priscillę" między wami a makaroniarzami tak długo, jak tylko się da. Za jego plecami Gareth pochylił się i podniósł z trawy okrągły kamień. — Przepraszam cię, stary — wycedził — ale i tak jestem ci dłużny. — Delikatnie puknął Jake'a kamieniem w głowę nad lewym uchem. Pomagając sobie kolanem, wcisnął bezwładne ciało głową naprzód do samolotu. — Powiedz Jake'owi, że jeżeli nie będę mógł zrealizować czeku Lija, niech kupi ci ode mnie butelkę szampana. A kied^ będziesz go piła, pamiętaj, że naprawdę cię kochałem... — Nim zdążyła odpowiedzieć, odwrócił się i popędził w stronę wozu pancernego. Równym rytmem, jak konie biegnące w jednym zaprzęgu, pojazd pancerny i niebieski samolot ruszyły naprzód, ścigane ogniem włoskich strzelców. Wreszcie samolot wydostał się poza zasięg nieprzyjacielskiego ognia. Vicky poczuła, że puss moth ożywia się i podskakuje na nierównej darni. Szybko rzuciła okiem przez ramię. Gareth stał w luku wehikułu. Widziała poruszające się wargi i obandażowane ramię wzniesione w pożegnalnym geście. Nie słyszała słów. Dostrzegła jedynie szelmowski, piracki uśmiech. Samolot odrywał się już od ziemi i skupiła uwagę na przyrządach. Gareth zatrzymał „Priscillę" na skraju lądowiska i podniósł się w luku. Osłaniając oczy zdrową ręką, obserwował niebieski samolocik, wspinający się ociężale w rozrzedzonym górskim powietrzu. Słońce odbiło się od skrzydeł, gdy puss moth przelatywał niepewnie nad przełęczą. Wpatrując się w malejącą niebieską plamkę, Gareth nie zauważył trzech czołgów, które wypełzły z głównej ulicy miasta sto pięćdziesiąt metrów od niego. Wciąż spoglądał do góry, kiedy maszyny zatrzymały się, kołysząc się na gąsienicach, i skierowały długie lufy w jego stronę. Nie słyszał wystrzału. Ziemia zakołysała się, a podmuch eksplozji wyrzucił go z luku. Leżąc na ziemi, Gareth wyciągnął rękę w dół ciała. Coś niedobrego stało się z jego brzuchem. W jego miejscu ziała wielka dziura. Dłoń zanurzyła się w niej jak w miękkim, ciepłym miąższu przegniłego owocu. Chciał ją cofnąć, ale nie potrafił. Nie panował nad ruchami. 278 Wokół robiło się coraz ciemniej. Próbował otworzyć oczy, nie zdając sobie sprawy z tego, że są szeroko rozwarte i wpatrzone w jasne niebo. W głowie czaiła się ciemność, a ciało paraliżował chłód. Nagle w tym mroku rozległy się włoskie słowa: — Emorto. .»..¦¦ Pomyślał zdziwiony: „Tak, jestem martwy. Tym razem naprawdę." — Spróbował się uśmiechnąć, ale usta mu nie drgnęły, więc leżał tylk% patrząc bladoniebieskimi oczami na błękitne niebo. — Nie żyje — powtórzył Gino. — Naprawdę? — dopytywał się Aldo Belli, nie opuszczając wieżyczki czołgu. — Si, jestem pewny. Hrabia ostrożnie zsunął się po kadłubie. — Rzeczywiście. — Wyprostował się i wypiął pierś. — Gino — rozkazał — zrób mi zdjęcie przy trupie angielskiego bandyty. Ordynans cofnął się o krok i spojrzał w celownik aparatu. — Podbródek troszkę wyżej, panie pułkowniku — poinstruował. Vicky przeleciała zaledwie siedemdziesiąt metrów nad ostatnim szczytem, ponieważ z małego, przeciążonego samolotu nie dało się wykrzesać więcej energii. Teraz miała przed sobą płaskowyż. Na jego południowym skraju leżała Addis Abeba. Poniżej widać było cienką, błotnistą wstęgę drogi do Desje. Szlak był pusty. Armia etiopska wycofała się. Ryba wymknęła się z sieci, ale ta świadomość nie dawała Vicky satysfakcji. Spojrzała w dół na mroczny wąwóz Sardi. Ze stromych ścian spływały srebrzystobiałe wodospady. Wydawało się, że góry płaczą. Wyprostowała się na fotelu i uniosła rękę do twarzy. Nie zdziwiła się, że policzki ma mokre od łez.