Smith Wilbur - 07 - Drapieżne ptaki
Szczegóły |
Tytuł |
Smith Wilbur - 07 - Drapieżne ptaki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Smith Wilbur - 07 - Drapieżne ptaki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Smith Wilbur - 07 - Drapieżne ptaki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Smith Wilbur - 07 - Drapieżne ptaki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Wilbur Smith
Drapieżne ptaki
Strona 2
WlLBUR SMITH urodził się w 1933 roku w Zambii. Ukończył Rhodes University w
Rodezji (obecnie Zimbabwe). Jako pisarz debiutował w 1964 roku powieścią „Gdy poluje
lew”, która odniosła znaczny sukces w wielu krajach. Była to pierwsza pozycja z najbardziej
znanego cyklu Smitha - historyczno-przygodowej sagi rodziny Courteneyów, w której skład
weszły m.in. „Odgłos gromu” (1966), „Płonący brzeg” (1985), „Prawo miecza” (1986) i
„Złoty lis” (1990). Smith napisał blisko 30 powieści. Do najbardziej znanych należą, oprócz
wymienionych wyżej: „Zakrzyczeć diabła” (1968), „Oko tygrysa” (1975), czterotomowa saga
rodziny Ballantyne’ów oraz dwa najnowsze utwory - „Bóg Nilu” (1993) i „Siódmy papirus”
(1995). „Bóg Nilu”, porywająca opowieść przygodowa, której akcja rozgrywa się w
starożytnym Egipcie, to jak dotąd najbardziej popularny tytuł Smitha; w samej Wielkiej
Brytanii sprzedano ponad milion egzemplarzy książki. W 1997 roku na rynku pojawił się
pierwszy tom nowej sagi historycznej zatytułowany „Drapieżne ptaki” (Birds of Prey).
Powieści Wilbura Smitha ukazują się w blisko 20 językach, a ich łączny nakład
przekroczył 70 milionów. Kilka z nich zostało sfilmowanych, m.in. Gold Minę, „Zakrzyczeć
diabła” (w obu filmach główną rolę zagrał Roger Moore), „Ciemność w słońcu” (The Dark of
the Sun). Na podstawie „Płonącego brzegu” i „Prawa miecza” powstał miniserial telewizyjny,
wyświetlany kilka lat temu przez Telewizję Polską.
Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co
znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie
zimowym - zarówno po kontynencie afrykańskim, jak po Australii i Europie; odwiedził nawet
Alaskę. Mieszka w Kapsztadzie w Republice Południowej Afryki z żoną Danielle, której
dedykował większość swoich książek.
WILBUR SMITH W WYDAWNICTWIE „PRIMA”
WILBUR SMITH - BÓG NILU
WILBUR SMITH - PAPIRUS
WILBUR SMITH - DRAPIEŻNE PTAKI
WILBUK SMITH - OKO TYGRYSA
Wkrótce
PTAK SŁOŃCA
ŁOWCY DIAMENTÓW
CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU
Przełożył ANDRZEJ SZULC PRIMA WARSZAWA 1998
Strona 3
Książkę tę poświęcam Danielle Antoinette.
Przez trzydzieści lat twoja miłość była mają tarczą;
twoja siła i odwaga była moim mieczem.
Strona 4
OD AUTORA
Chociaż akcja powieści osadzona jest w połowie siedemnastego wieku, galeony i
karawele, na których pokładzie żeglują jej bohaterowie, kojarzą się na ogół z szesnastym
wiekiem. Siedemnastowieczne statki często przypominają do złudzenia te, którymi żeglowano
w szesnastym stuleciu, ponieważ jednak przeciętny czytelnik może nie znać ich nazw, użyłem
bardziej znanych, choć może nieco anachronicznych określeń, aby można było sobie lepiej
wyobrazić ich wygląd. Ze względu na jasność stylu uprościłem również terminologię
dotyczącą broni palnej i posługiwałem się czasami słowem „działo” w znaczeniu ogólnym,
występuje ono bowiem jako takie w języku potocznym.
Chłopak zacisnął palce na skraju obszytego płótnem bocianiego gniazda, w którym
kulił się sześćdziesiąt stóp nad pokładem. Maszt zaśpiewał cienko, gdy zawrócili dziobem
pod wiatr. Karawela nosiła nazwę Lady Edwina, na cześć matki, której chłopiec prawie nie
pamiętał.
Słyszał, jak na dole wielkie odlane z brązu kolubryny szarpią się w blokach i uderzają
o mocujące je talie. Z dygotem i drżeniem kadłuba Lady Edwina wykonała pełny zwrot i
ruszyła z powrotem na zachód. Gnana południowo-wschodnim wiatrem zza rufy wydawała
się lżejsza i bardziej zwinna nawet ze zrefowanymi żaglami i trzema stopami wody w zęzach.
Hal Courteney znał to wszystko na pamięć. Od sześćdziesięciu pięciu dni witał świt z
tego samego miejsca na szczycie masztu. Jego młode oczy, najbystrzejsze na całym statku,
miały dostrzec w pierwszych promieniach wschodzącego słońca dalekie żagle obcego okrętu.
Znajomy był nawet chłód. Hal naciągnął na uszy grubą wełnianą czapkę. Wiatr
przewiewał go na wskroś, choć miał na sobie skórzany kubrak, lecz chłopak przywykł do tak
drobnych niedogodności. Nie zwracając uwagi na zimno, natężał wzrok, wpatrując się w
ciemność.
- Holender na pewno się dziś pokaże - powiedział na głos, czując, jak jego sercem
targa jednocześnie lęk i podniecenie.
Wysoko nad jego głową zaczynały blednąc i gasnąć gwiazdy. Niebieski firmament
wypełniała obietnica nowego dnia. Na dole Hal dostrzegał teraz niewyraźne sylwetki
marynarzy. Widział stojącego za sterem Neda Tylera i swego ojca, który pochylał się nad
kompasem, by odczytać nowy kurs. W świetle latarni widać było jego pociągłą ciemną twarz
i długie pukle włosów, które porywał i plątał wiatr.
Hala ogarnęło poczucie winy i utkwił z powrotem wzrok w ciemnościach; nie wolno
mu było gapić się na pokład w ciągu tych kilku kluczowych minut, gdy w każdym momencie
na horyzoncie mógł pojawić się nieprzyjaciel.
Strona 5
Było dość jasno, by mógł zobaczyć powierzchnię wody, która połyskiwała niczym
świeżo rozłupany węgiel. Zdążył już dobrze poznać południowe morza; szeroką wstęgę
oceanu, która omywała od wieków wschodnie wybrzeża Afryki - niebieską, ciepłą i pełną
życia. Pod kierunkiem ojca studiował te wody dostatecznie długo, by znać ich kolor, smak i
prądy, każdy przypływ i odpływ.
Któregoś dnia on także zostanie pasowany na Rycerza Zakonu Świątyni Świętego
Jerzego i Świętego Graala. Któregoś dnia stanie się, podobnie jak ojciec, Nawigatorem
Zakonu. Sir Francis pragnął tego równie gorąco jak Hal i obecnie, gdy chłopak skończył
siedemnaście lat, ów zamiar nie wydawał się tylko czczym marzeniem.
Tym szlakiem musiał żeglować Holender, jeśli podążał na zachód i chciał dobić do
brzegu tajemniczego kontynentu, który wciąż krył się za nimi w mroku. Tę bramę musiał
pokonać każdy, kto pragnął okrążyć burzliwy przylądek, oddzielający Ocean Indyjski od
południowego Atlantyku.
Dlatego właśnie sir Francis Courteney, ojciec Hala, Nawigator Zakonu, postanowił
zaczaić się na trzydziestym czwartym stopniu i dwudziestej piątej minucie szerokości
południowej. Czekali tu przez sześćdziesiąt pięć długich dni, pływając monotonnie w tę i z
powrotem, lecz dzisiaj Holender naprawdę mógł się pojawić i Hal przygryzał wargi i
wypatrywał zielone oczy, obserwując rodzący się na wschodzie dzień.
W odległości jednego kabla po prawej stronie dziobu, wysoko na niebie zobaczył
lśniące w pierwszych promieniach słońca skrzydła głuptaków, które sunęły ze śnieżnobiałymi
piersiami i żółtoczarnymi łbami od strony kontynentu. Prowadzący ptak zszedł trochę niżej,
łamiąc klucz i celując dziobem w ciemne fale. Na dole zakipiała woda i zamigotały łuski
ławicy ryb, przepływającej tuż pod powierzchnią. Hal patrzył, jak pierwszy ptak zwija
skrzydła i pikuje, a potem, dokładnie w tym samym miejscu, nurkują za nim jego towarzysze.
Morze pobielało wkrótce od nurkujących ptaków i srebrzystych sardeli, które
stanowiły ich pożywienie. Hal odwrócił od nich wzrok i kiedy omiótł oczyma wyłaniający się
z mroku horyzont, zabiło mu szybciej serce.
W odległości zaledwie jednej mili zobaczył na wschodzie prostokątne żagle
wysokiego statku. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął w dół, nim jeszcze go rozpoznał. Nie
był to jednak Holender z Indii Wschodnich, lecz fregata Guli of Moray. Najwyraźniej zeszła
ze swojej pozycji, co bardzo go poruszyło.
Guli of Moray wspólnie z Lady Edwiną zasadziły się na Holendra. Kapitan fregaty,
Myszołów, powinien pływać daleko za wschodnim horyzontem. Hal przechylił się przez skraj
Strona 6
bocianiego gniazda i spojrzał na pokład. Jego ojciec wpatrywał się w niego, zadzierając
głowę.
- Guli po nawietrznej! - zawołał Hal.
Ojciec skierował wzrok na wschód. Po chwili dostrzegł na granatowym niebie czarny
zarys statku Myszołowa i podniósł do oka wąską miedzianą tubę teleskopu. Po sposobie, w
jaki złożył instrument i odrzucił do tyłu grzywę czarnych włosów, Hal poznał, że ojciec jest
wściekły. Zanim ten dzień dobiegnie końca, dwaj kapitanowie zamienią ze sobą kilka
mocnych słów. Hal uśmiechnął się pod wąsem. Ze swą żelazną wolą i niewyparzonym
językiem, mocnymi pięściami i ostrą szpadą, sir Francis siał popłoch wśród tych, przeciw
którym obrócił się jego gniew - bali się go nawet bracia w zakonie. Hal dziękował Bogu, że
tym razem ojciec wyładuje złość na kimś innym.
Jego wzrok pobiegł ponad Guli of Moray, ku horyzontowi wyłaniającemu się z
nadejściem dnia. Nie potrzebował żadnych instrumentów, żeby pomóc swoim bystrym
młodym oczom - poza tym na pokładzie był tylko jeden, kosztujący krocie, teleskop.
Dostrzegł kolejne żagle dokładnie w tych miejscach, w których powinny się znajdować: dwie
drobne blade plamki na tle ciemnego morza. Dwie barki szły wyznaczonym kursem
piętnaście mil po prawej i lewej stronie Lady Edwiny, tworząc oka sieci, w którą jego ojciec
chciał złowić Holendra.
W każdej z odkrytych łodzi płynęło dwunastu uzbrojonych po zęby marynarzy. Kiedy
były niepotrzebne, rozmontowywano je i składano w ładowni Lady Edwiny. Sir Francis
zmieniał regularnie ich obsadę, bo nawet twardzi Walijczycy i jeszcze bardziej od nich
zahartowani dawni niewolnicy, z których w większości składała się jego załoga, nie nadawali
się do walki po dłuższym czasie spędzonym na łodziach.
Słońce wynurzyło się wreszcie ze wschodniego oceanu i niebo wypełniło stalowe
światło poranka. Hal przyjrzał się biegnącej przez fale ognistej smudze i nie widząc żadnego
obcego żagla, upadł na duchu. Ten świt, podobnie jak sześćdziesiąt pięć poprzednich, również
nie przyniósł upragnionego widoku.
A potem spojrzał na północ, ku masie lądu, który wznosił się na horyzoncie niczym
wielki kamienny sfinks, mroczny i nieodgadniony. Przed oczyma miał przylądek Agulhas,
najdalej na południe wysunięty skrawek Afryki.
Afryka! Na sam dźwięk tej tajemniczej nazwy ramiona pokrywała mu gęsia skórka i
gęste ciemne włosy jeżyły się na karku.
Strona 7
Afryka! Niezbadana kraina zamieszkana przez smoki i inne straszne stworzenia
pożerające ludzi, a także ciemnoskórych dzikich, którzy również żywili się ludzkim mięsem i
nosili naszyjniki z ludzkich kości.
Afryka! Kraj złota, kości słoniowej, niewolników i innych skarbów, czekających tylko
na śmiałka, który je odszuka bądź zginie podczas wyprawy.
Zawarte w tej nazwie: obietnica, groźba i wyzwanie napełniały go jednocześnie
lękiem i fascynacją.
W kabinie swego ojca spędził nad mapami długie godziny zamiast wykuwać na
pamięć tablice ekliptyk albo odmieniać łacińskie czasowniki. Studiował wnętrze kontynentu,
ozdobione rysunkami słoni, lwów i potworów, śledził zarysy Gór Księżycowych, a także
potężnych rzek, jezior i krain, oznaczonych nazwami tak egzotycznymi, jak: Kłioikoi,
Cambedoo, Sofala czy Królestwo Księdza Jana. Wiedział od ojca, że żaden cywilizowany
człowiek nie zapuścił się dotąd w te dzikie ostępy, i zastanawiał się, czy nie będzie
pierwszym, który to zrobi. Szczególnie fascynował go Ksiądz Jan, legendarny władca
rozległego i potężnego chrześcijańskiego mocarstwa, od wielu wieków obecny w europejskiej
mitologii. Zastanawiał się, czy to imię oznacza jednego panującego, czy też całą dynastię.
Z zadumy wyrwały go wydawane z rufy rozkazy. Poczuł, że statek zmienia kurs, i
spoglądając w dół zorientował się, że ojciec zamierza podejść do Guli of Moray. Idąc
wyłącznie pod topslami, oba statki zbliżały się do siebie, płynąc w stronę Przylądka Dobrej
Nadziei i Atlantyku. Ich szybkość nie była zbyt imponująca - spędziły za dużo czasu na
południowych wodach i ich kadłuby przeżarły świdraki. Żaden statek nie mógł się tu długo
ostać. Straszliwe robaki potrafiły osiągnąć grubość ludzkiego palca i długość ręki, i borowały
drewno tak blisko siebie, że przypominało plaster miodu. Ze swego miejsca na szczycie
masztu Hal słyszał pracujące na obu statkach pompy. Ich łoskot nigdy nie ustawał; był
niczym bicie serca, dzięki któremu żaglowiec utrzymywał się na wodzie. To stanowiło
kolejny powód, dla którego nie mogli pozwolić uciec Holendrowi; musieli zmienić statek.
Lady Edwinę zżerały robaki.
Gdy oba żaglowce zbliżyły się na odległość krzyku, marynarze wylegli na pokład i
wspięli się na liny, żeby obrzucić się wzajemnie docinkami.
Liczba ludzi, którzy mieścili się na statku, nigdy nie przestawała dziwić Hala. Lady
Edwina miała sto siedemdziesiąt ton wyporności, jej długość zaś nie przekraczała
siedemdziesięciu stóp, a mimo to załoga liczyła stu trzydziestu mężczyzn po dodaniu tych,
którzy płynęli na barkach. Niewiele od niej większa Guli miała na pokładzie prawie dwustu
ludzi.
Strona 8
Potrzebny był im każdy członek załogi, jeśli mieli zamiar zaatakować jeden z wielkich
galeonów Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Sir Francis zebrał skrupulatnie
informacje od innych żeglujących w tym rejonie kawalerów zakonu i wiedział, że co najmniej
pięć tych wielkich statków wciąż znajduje się na Oceanie Indyjskim. Do tej pory do
niewielkiej bazy zaopatrzeniowej położonej na południowym krańcu kontynentu, u podnóża
Góry Stołowej, czyli, jak nazywali ją Holendrzy, Tafelbergu, dotarło dwadzieścia jeden
galeonów Kompanii. Skręciły one następnie na północ, biorąc kurs na Amsterdam.
Pięć spóźnionych statków, wciąż prujących fale Oceanu Indyjskiego, musiało okrążyć
Przylądek, nim wiatry zmienią się z południowo-wschodnich na północno-zachodnie. Miało
to nastąpić całkiem niedługo.
Zanim Guli of Moray wzięła udział w guerre de course, który to eufemizm oznaczał
kaperstwo, jej kapitan Angus Cochran, lord Cumbrae, napełniał trzos, kupując niewolników
na targach Zanzibaru. Po przykuciu nieszczęśników do łańcucha, biegnącego przez całą
długość ciasnej ładowni, wypuszczano ich na pokład dopiero wtedy, gdy statek dobijał do
któregoś ze wschodnich portów. Oznaczało to, że ci, którzy zmarli podczas długiej skwarnej
podróży, leżeli i gnili wśród żywych. Wyziewy rozkładających się zwłok zmieszane z odorem
ekskrementów przesycały statki niewolnicze niepowtarzalnym smrodem, po którym można je
było poznać z odległości wielu mil. Nawet ciągłe szorowanie i najsilniejszy ług nie były w
stanie zabić charakterystycznego fetoru, który bił od takiego statku.
Gdy Guli of Muray znalazła się po nawietrznej, wśród załogi Lady Edwiny rozległy
się przesadzone mocno jęki obrzydzenia.
- Na Boga, ona śmierdzi jak krowi placek!
- Nie podcieracie sobie tyłków, zasyfione szczury? Czuć was aż tutaj! - krzyknął jeden
z marynarzy w stronę małej eleganckiej fregaty.
Obelgi, jakie posypały się w odpowiedzi, wywołały uśmiech na twarzy Hala. Choć
ludzkie wnętrzności nie miały dla niego tajemnic, nie wszystko rozumiał, nigdy w życiu nie
widział bowiem tych części ciała kobiety, do których odwoływali się często marynarze obu
statków, i nie miał pojęcia, do czego mogą służyć. Plastyczne opisy rozpaliły jego wyobraźnię
i uśmiechnął się, wyobrażając sobie gniew, jaki budzą w ojcu.
Sir Francis był gorliwym chrześcijaninem i wierzył, że losy wojny mogą zostać
odwrócone przez bezbożne zachowanie nawet jednego członka załogi.
Zabraniał hazardu, przekleństw i pijaństwa. Odmawiał dwa razy dziennie modlitwę i
upominał swoich ludzi, by zachowywali się godnie i przyzwoicie, gdy zawijali do portu. Hal
wiedział, że mało kto brał to sobie do serca. Słuchając teraz, jak marynarze obrzucają się
Strona 9
wzajemnie obelgami, kapitan pociemniał na twarzy; ponieważ jednak nie mógł kazać
wychłostać połowy załogi, by dać wyraz swej dezaprobacie, więc wolał milczeć, dopóki
znajdowali się blisko fregaty.
Tymczasem zaś wysłał stewarda do kabiny po swój płaszcz. To, co miał do
powiedzenia Cochranowi, nosiło oficjalny charakter i powinien wystąpić w paradnym
ubiorze. Kiedy steward wrócił, sir Francis narzucił wspaniały aksamitny płaszcz na ramiona i
dopiero wtedy podniósł do ust tubę.
- Dzień dobry, mój panie.
Cochran podszedł do relingu i pozdrowił go uniesioną ręką. Na szkocką kratę włożył
półpancerz, który lśnił w promieniach porannego słońca, ale głowę miał gołą. Ruda czupryna
i broda splątane były w jeden wielki kołtun, a włosy tańczyły na wietrze, jakby ktoś podpalił
mu głowę.
- Jezus niech będzie z tobą, Franky! - ryknął w odpowiedzi, bez trudu przekrzykując
wiatr.
- Twoja pozycja jest na wschodnim skrzydle! - Gniew i wiatr sprawiły, że sir Francis
nie bawił się w dyplomację. - Dlaczego z niej zszedłeś?
Cochran rozłożył ręce w przepraszającym geście.
- Mam mało wody i skończyła się moja cierpliwość. Sześćdziesiąt pięć dni to dosyć
dla mnie i dla moich dzielnych chwatów. Na wybrzeżu Sofali jest do zdobycia złoto i są
niewolnicy - zawołał. Jego akcent przypominał szkocki huragan.
- Twój list kaperski nie pozwala na atakowanie portugalskich statków.
- Złoto portugalskie i hiszpańskie błyszczy tak samo pięknie jak holenderskie! -
odkrzyknął Cochran. - Nie ma pokoju za Linią, wiesz o tym dobrze.
- Nie bez racji nadali ci przezwisko Myszołów - zawołał zawiedziony sir Francis. -
Masz taki sam apetyt jak ten padlinożerca.
A jednak Cochran nie mijał się z prawdą. Nie było pokoju za Linią. Przed niespełna
dwoma stuleciami, 25 września 1493 roku, na mocy ogłoszonej przez papieża Aleksandra VI
bulli Mer Caetera, przez środek Atlantyku wytyczona została z północy na południe linia
podziału świata między Portugalię i Hiszpanię. Czy można było mieć jakąkolwiek nadzieję,
że pominięte chrześcijańskie narody będą przestrzegać takiej deklaracji? Spontanicznie
powstała nowa doktryna: „Nie ma pokoju za Linią!”. Według powołujących się na nią kaprów
i korsarzy, rozciągała się na wszelkie niezbadane połacie oceanów.
Akty piractwa i grabieży, które byłyby ścigane przez połączone floty chrześcijańskiej
Europy i których sprawcę powieszono by na rei własnego okrętu, gdyby doszło do nich na
Strona 10
wodach półkuli północnej, były dozwolone i nawet podziwiane, gdy dochodziło do nich za
Linią. Każdy wojujący monarcha podpisywał listy kaperskie, które jednym pociągnięciem
pióra zmieniały statki handlowe w okręty wojenne, posyłając je na łowy na nowo odkrytych
oceanach poszerzającego się globu.
List sir Francisa Courteneya podpisał w imieniu Jego Królewskiej Mości Karola II
Edward Hyde, książę Clarendon, lord kanclerz Anglii. Dokument pozwalał kapitanowi
napadać i łupić statki Republiki Holandii, z którą Anglia była w stanie wojny.
- Opuszczając pozycję, pozbawiasz się prawa do udziału w łupach - zawołał sir
Francis przez wąski pas wody, dzielący oba statki, lecz Myszołów odwrócił się już, żeby
wydać rozkazy sternikowi.
- Zagraj sir Francisowi skoczną melodię, żeby nas zapamiętał - polecił po chwili
dudziarzowi, który stał w gotowości.
W powietrzu zabrzmiały wibrujące tony „Farewell of Isles”, a ludzie Cochrana wspięli
się niczym małpy po linach i poluzowali refy. Topsle Guli of Moray wydęły się lekko, a
grotżagle rozwinęły z hukiem przypominającym armatnią salwę. Statek ugiął się pod
uderzeniem południowo-wschodniego wiatru i oparł na następnej nadbiegającej fali, łamiąc
ją.
Cochran podszedł z powrotem do relingu. Jego głos przebijał się wyraźnie przez pisk
dud i szum wiatru.
- Niech ma cię w opiece nasz Pan, Jezus Chrystus, mój czcigodny bracie w zakonie! -
ryknął. W jego ustach zabrzmiało to jak bluźnierstwo.
Sir Francis odprowadził go wzrokiem, stojąc nieruchomo w ozdobionym szkarłatnym
krzyżem płaszczu, który powiewał i trzepotał na wietrze.
Powoli cichły docinki i wulgarne przekleństwa żeglarzy. Pogodny nastrój prysł, gdy
załoga zdała sobie sprawę, że ich już przedtem niezbyt liczne siły skurczyły się za jednym
zamachem do mniej niż połowy. Mieli teraz sami stawić czoło znacznie silniejszemu od nich
Holendrowi. Stłoczeni na pokładzie Lady Edwiny i wiszący na wantach marynarze umilkli,
nie mając odwagi spojrzeć sobie w oczy.
Sir Francis odrzucił nagle do tyłu głowę i głośno się roześmiał.
- Więcej zostanie dla nas do podziału - oznajmił, a oni roześmieli się razem z nim i
wznieśli wiwat na jego cześć, kiedy zniknął w swojej kabinie pod pokładem rufowym.
Hal spędził na szczycie masztu jeszcze całą godzinę. Zastanawiał się, jak długo na
statku utrzyma się wysokie morale. Dzienne racje wody ograniczone były do dwóch kubków.
Chociaż ląd i słodka woda były oddalone zaledwie o pół dnia żeglugi, sir Francis nie odważył
Strona 11
się zwolnić choćby jednej barki, żeby napełnili baryłki. Holender mógł pojawić się w każdej
chwili, a wtedy będą potrzebowali każdego marynarza.
W końcu na górę wspiął się zmiennik Hala.
- Zobaczyłeś coś ciekawego? - zapytał, wślizgując się do bocianiego gniazda.
- Nic - przyznał Hal. - Nie wywiesili żadnego sygnału - dodał, wskazując bielejące na
horyzoncie żagle obu barek. - Uważaj na czerwoną flagę. Będzie znaczyła, że wypatrzyli
galeon.
- Niedługo zaczniesz mnie uczyć pierdzieć - mruknął marynarz, ale w kącikach jego
ust błąkał się uśmiech. Chłopak był ulubieńcem całej załogi.
Hal wyszczerzył do niego zęby.
- To prawda, w tej dziedzinie nie trzeba was uczyć, mistrzu Simonie. Słyszałem was,
kiedy natężaliście się nad wiadrem w latrynie. Wolałbym chyba wystawić się na salwę
Holendra. O mało nie rozwaliliście kadłuba.
Simon parsknął głośnym śmiechem i trącił Hala w ramię.
- Złaź na dół, chłopcze, nim nauczę cię fruwać jak albatros.
Hal posłuchał jego rady. Z początku poruszał się sztywno - mięśnie zdrętwiały mu i
zziębły po długiej wachcie - lecz wkrótce rozgrzał się i zwinnie zsunął na dół po linach.
Część ludzi przerwała pracę przy pompach i przy zszywaniu żagli porwanych przez
wiatr i bacznie go obserwowała. Hal był krzepki i barczysty niczym dwudziestolatek i
wzrostem dorównywał ojcu. Miał jednak gładką młodzieńczą twarz, nie pooraną przez wiatr
cerę i pogodne chłopięce rysy. Spod czapki wystawały, połyskując granatowo w świetle
poranka, związane rzemykiem włosy. W wieku siedemnastu lat miał prawie kobiecą urodę i
po z górą czterech miesiącach spędzonych na morzu - sześciu, odkąd po raz ostatni widzieli
kobietę - ci z załogi, których upodobania biegły w odmiennym kierunku, spoglądali na niego
łapczywym okiem.
Hal stanął na grotrei i opuściwszy bezpieczne pobliże masztu, przebiegł po niej,
balansując niczym akrobata czterdzieści stóp ponad grzywą dziobowej fali i deskami pokładu.
Teraz utkwione były w nim oczy wszystkich - w tej sztuczce mało kto mógł się z nim równać.
- Tylko kogoś młodego i głupiego stać na takie rzeczy - burknął Ned Tyler,
potrząsając głową, lecz ani na chwilę nie odrywał wzroku od Hala. - Lepiej, żeby nie
zobaczył go teraz ojciec.
Hal dotarł do końca rei i natychmiast zjechał w dół po brasach. Znalazłszy się dziesięć
stóp nad pokładem, skoczył w dół, uginając kolana, żeby zamortyzować siłę uderzenia.
Wylądował bosymi stopami na wyszorowanych białych deskach.
Strona 12
Wyprostował się, obrócił w stronę rufy... i zastygł w bezruchu na dźwięk, który
przypominał pierwotny ryk, mrożące krew w żyłach wycie jakiegoś wielkiego drapieżnego
zwierzęcia.
Przez mgnienie oka stał jak wryty w miejscu, a potem instynktownie uskoczył przed
nacierającym przeciwnikiem. Usłyszał świst ostrza tnącego powietrze i uchylił się, nim
jeszcze je zobaczył. Srebrzysta stal błysnęła nad jego głową; atakujący ponownie wydał z
siebie wściekły ryk.
Przed oczyma Hala mignęła czarna lśniąca twarz, wyszczerzone białe kwadratowe
zęby i wywieszony jak u leoparda różowy język.
Klinga śmignęła ponownie w powietrzu i poczuł, jak kord rozdziera rękaw jego
kubraka.
- Daj broń, Ned! - wrzasnął do stojącego za nim bosmana, cofając się o krok do tyłu i
przez cały czas obserwując twarz napastnika. Jego źrenice były czarne i błyszczące jak
obsydian, tęczówki zmętniały z wściekłości, białka podeszły krwią.
Uskakując przed następnym szaleńczym atakiem, poczuł na policzku podmuch
uderzenia. Usłyszał, jak bosman wysuwa z pochwy kord i ciska go w jego stronę po
pokładzie. Pochylił się, chwycił gracko broń, której rękojeść sama wsunęła mu się do ręki, i
stanął w pozycji obronnej, trzymając koniec klingi na wysokości oczu przeciwnika.
Widząc zagrażające mu ostrze, wysoki czarny mężczyzna ochłonął trochę, a kiedy Hal
wysunął zza pasa swój dziesięciocalowy sztylet, szaleństwo w oczach napastnika ustąpiło
zimnemu wyrachowaniu. Krążąc po pokładzie, obaj parowali lekkie uderzenia i szukali luki w
obronie przeciwnika.
Marynarze porzucili swoje stanowiska - nawet te przy pompach - i otoczyli kołem
szermierzy, jakby oglądali walkę kogutów. Spragnieni krwi, pomrukiwali i pohukiwali przy
każdym pchnięciu i paradzie, dopingując swoich faworytów.
- Oderżnij mu te czarne jaja, Hal!
- Pokaż temu chwatowi, gdzie raki zimują, Aboli!
Aboli przewyższał o pięć cali Hala i na jego zwinnym szczupłym ciele nie było ani
jednej uncji tłuszczu. Pochodził ze wschodniego wybrzeża Afryki, z wojowniczego
plemienia, wysoko cenionego przez handlarzy niewolników. Pozbawiona włosów czaszka
lśniła niczym wypolerowany czarny marmur, a policzki zdobiły rytualne tatuaże i spiralne
blizny, które nadawały jego twarzy przerażający wygląd. Poruszał się z niezwykłą gracją na
długich muskularnych nogach, kołysząc się w pasie niczym olbrzymia czarna kobra. Jedyny
Strona 13
jego ubiór stanowiły bryczesy z postrzępionego płótna. Każdy mięsień obnażonej piersi i
ramion wydawał się żyć własnym życiem, tak jakby pod naoliwioną skórą kłębił się rój węży.
Hal sparował z najwyższym trudem nagłe pchnięcie, lecz w tej samej chwili Aboli
zmienił kierunek sztychu, celując po raz kolejny w jego głowę. Uderzenie było tak silne, że
Hal zdał sobie sprawę, iż nie odeprze go samym kordem. Podniósł w górę dwa ostrza,
skrzyżował je i zablokował broń Murzyna wysoko nad głową. Stal zadzwoniła o stal, a tłum
nagrodził głośnymi okrzykami udaną paradę.
Ustępując przed gwałtownym atakiem, chłopak zrobił jeden, a potem drugi i trzeci
krok do tyłu. Aboli nacierał dalej, nie dając mu chwili wytchnienia, wykorzystując swój
wyższy wzrost i siłę przeciw talentowi Hala.
Na twarzy chłopaka ukazała się desperacja. Ustępował coraz szybciej i jego ruchom
brakowało koordynacji: paraliżowały go zmęczenie i strach. Okrutni widzowie obrócili się
teraz przeciw niemu, domagając się krwi, zagrzewając do boju nieubłaganego przeciwnika.
- Pokiereszuj mu ten śliczny buziak, Aboli!
- Pokaż nam jego flaki!
Aboli zagonił go z powrotem pod maszt; pot wystąpił na czoło Hala. Nagle wydał się
o wiele młodszy. W oczach zalśniły łzy, wargi drżały mu z przerażenia i zmęczenia. Przestał
już kontratakować. Teraz wyłącznie się bronił. Walczył o życie.
Aboli zadał następne pchnięcie, celując w korpus, a potem zmienił kąt, żeby trafić go
w nogi. Hal gonił ostatkiem sił, z trudem blokując każdy sztych.
Murzyn zaatakował po raz kolejny - zmusił Hala do nagłego uniku, markując
uderzenie w lewe biodro, i przeniósł ciężar na drugą nogę, zadając szybkie proste pchnięcie.
Błyszczące ostrze przedarło się przez obronę Hala i widzowie ryknęli radośnie, kiedy w
końcu polała się krew.
Hal zatoczył się do tyłu i stanął, ciężko dysząc w słońcu, oślepiony spływającym z
czoła potem. Na jego kubrak kapała powoli krew - lecz rana, jaką odniósł, była zaledwie
draśnięciem, choć zadanym z chirurgiczną precyzją.
- Kolejna blizna za to, że walczyłeś jak baba! - upomniał go Aboli.
Hal podniósł z niedowierzaniem lewą rękę, w której tkwił sztylet, i starł wierzchem
zaciśniętej dłoni krew z policzka. Z przeciętego płatka ucha lała się krew jak z poważnej rany.
Widzowie zataczali się ze śmiechu.
- Na zęby szatana! - ryknął jeden z nich. - Ten piękniś ma w sobie więcej juchy niż
odwagi!
Strona 14
Pod wpływem szyderstwa w Halu nastąpiła zmiana. Nie zwracając uwagi na wciąż
płynącą krew, opuścił rękę i przybrał pozycję obronną. Na jego twarzy nie odbijały się żadne
uczucia, lecz zaciśnięte usta pobladły, a z gardła wydobył się niski pomruk.
Zaatakował z taką szybkością, że zaskoczony Aboli cofnął się o kilka kroków. Kiedy
skrzyżowali ostrza, poczuł, że w chłopaka wstąpiły nowe siły, i zmrużył oczy. A wtedy Hal
rzucił się na niego niczym ranny kot.
Uskrzydlały go ból i wściekłość. W jego oczach nie było litości, a zaciśnięte szczęki
zmieniły twarz w maskę pozbawioną wszelkich śladów chłopięctwa. Wściekłość wcale go
jednak nie zaślepiała, nie pozbawiała rozsądku. Nagle scaliła się w jedno cała wiedza, którą
zdobywał w trakcie długich godzin ćwiczeń na pokładzie.
Widzowie patrzyli na dokonujący się na ich oczach cud. Wyglądało na to, że właśnie
w tej chwili chłopak przeobraża się w młodzieńca, mężnieje, stając oko w oko, twarzą w
twarz z przeciwnikiem.
To nie potrwa długo, powtarzał sobie Aboli, parując kolejne sztychy. Wkrótce straci
siły. Miał jednak przed sobą kogoś nowego, kogoś, kogo nie znał.
Wtem zorientował się, że ustępuje pola. Chłopak zaraz się zmęczy, pomyślał, ale
tańczące przed jego oczyma dwa ostrza były nieuchwytne i eteryczne niczym duchy
ciemnych lasów, które kiedyś stanowiły jego dom.
Spojrzał w płonące w pobladłej twarzy oczy i w ogóle ich nie poznał. Zabobonny lęk
osłabił szybkość jego ramienia. Miał przed sobą demona obdarzonego nadprzyrodzoną siłą.
Jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie.
Następny sztych, wymierzony w pierś, przedarł się przez jego obronę niczym promień
słońca. Aboli odwrócił się bokiem, ale kord przeorał mu tułów tuż pod podniesionym lewym
ramieniem. Nie poczuł bólu, usłyszał tylko chrobot stali sunącej po żebrach. Ciepła fala krwi
spłynęła po jego boku.
Oszołomiony zlekceważył broń w lewej ręce Hala i dopiero w ostatniej chwili
dostrzegł kątem oka celujące w jego serce krótsze, sztywniejsze ostrze sztyletu. Cofając się
przed nim, zahaczył piętą o zwinięte brasy, runął jak długi na pokład i wyrżnął łokciem
prawej ręki o burtę. Kord wypadł z pozbawionych czucia palców.
Leżąc bezradnie na plecach, spojrzał w zielone oczy przeciwnika i zobaczył w nich
śmierć. To nie była twarz chłopca, który przez ostatnie dziesięć lat był jego podopiecznym i
pupilem, chłopca, którego uczył, trenował i kochał. To była twarz zabójcy. W jego szyję
mierzyło lśniące ostrze kordu, wspomagane siłą młodego zwinnego ciała.
Strona 15
- Henry! - rozległ się nagle gromki stanowczy głos, zagłuszając okrzyki marynarzy
spragnionych krwi.
Hal wzdrygnął się i znieruchomiał, opierając ostrze o gardło Murzyna. Przez chwilę
wyglądał tak, jakby właśnie obudził się ze snu. Spojrzał na ojca stojącego na kasztelu.
- Dosyć tych wygłupów! Chcę cię zaraz widzieć w mojej kabinie - rozkazał sir
Francis.
Hal powiódł wzrokiem po spoconych podekscytowanych twarzach. A potem,
potrząsając ze zdziwieniem głową, popatrzył na swój kord i wypuścił go z dłoni. Ugięły się
pod mm kolana i klękając przy Abolim, objął go, tak jak dziecko obejmuje ojca.
- Aboli! Boleśnie cię zraniłem - szepnął w języku lasów, którego nauczył go Murzyn i
którego nie znał poza nimi nikt z załogi. - Ty krwawisz! Na Boga, mogłem cię zabić.
Aboli zachichotał cicho.
- Było, minęło - odparł w tym samym języku. - Nareszcie utoczyłeś trochę krwi z
prawdziwego wojownika. Myślałem, że tego nigdy nie zrobisz. Musiałem cię długo
prowokować. - Usiadł i odepchnął od siebie Hala, ale gdy spoglądał na tego chłopca, który
właśnie przestał być chłopcem, w jego oczach zapaliło się nowe światło. - Idź już, nie każ
ojcu czekać na siebie.
Hal wstał na drżących nogach i ponownie przyjrzał się otaczającym go twarzom.
Dostrzegł na nich coś, czego wcześniej nie widział: szacunek zmieszany z wcale
niebagatelnym lękiem.
- Na co się tak gapicie?! - wrzasnął Ned Tyler. - Zabawa skończona. Nie macie nic do
roboty? Żwawo do pomp. Te topsle zbliżają się do wiatru. Zaraz wyślę na wanty każdego, kto
nie ma do czego przyłożyć ręki.
Bose stopy zabębniły po pokładzie. Ludzie rozbiegli się posłusznie na swoje
stanowiska, a Hal pochylił się, podniósł kord i podał go bosmanowi rękojeścią do przodu.
- Dziękuję, Ned. Był mi naprawdę potrzebny.
- I zrobiłeś z niego dobry użytek. Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś, z wyjątkiem
twego ojca, pokonał tego poganina.
Hal oddarł kawałek materiału ze swoich postrzępionych płóciennych bryczesów,
przyłożył go do ucha, żeby powstrzymać krwawienie, i ruszył do kabiny na rufie.
Sir Francis podniósł wzrok znad dziennika okrętowego, w którym zapisywał coś
gęsim piórem.
- Nie bądź taki zadowolony z siebie, szczeniaku - mruknął do Hala. - Aboli bawił się z
tobą, jak zawsze. Mógł cię trafić z tuzin razy, zanim zdołałeś w końcu zadać to pchnięcie.
Strona 16
Kiedy ojciec Hala wstał z fotela, ledwie starczyło dla nich obu miejsca w małej
kabinie. Ściany od góry do dołu zastawione były książkami, kolejne leżały na podłodze.
Oprawne w skórę tomy piętrzyły się w niszy, która służyła sir Francisowi za koję. Hal
zastanawiał się, gdzie znajduje miejsce do spania.
Ojciec zwracał się do niego po łacinie. Kiedy byli sami, chciał, żeby rozmawiali w
języku kulturalnych wykształconych ludzi.
- Jeśli nie odnajdziesz stali w sercu i w ręku, zginiesz, nim staniesz się dobrym
szermierzem. Każdy Holender poszatkuje cię przy pierwszym spotkaniu. - Sir Francis spojrzał
ostro na syna. - Wyrecytuj prawo miecza.
- Miej oko na jego oczy - wymamrotał Hal po łacinie.
- Głośniej, chłopcze!
Słuch sir Francisa osłabił huk kolubryn - przez wszystkie te lata oddano przy nim
ponad tysiąc salw. Pod koniec bitwy krew ciekła z uszu kanonierów i nawet oficerowie
słyszeli potem przez wiele dni dźwięk niebiańskich dzwonów.
- Miej oko na jego oczy - Hal powtórzył głośniej i ojciec pokiwał głową.
- Oczy są oknem umysłu. Naucz się czytać w nich zamiary przeciwnika, nim
wprowadzi je w życie. Zobacz sztych, zanim zostanie zadany. Co dalej?
- Miej oko na jego stopy - wyrecytował Hal.
- Zgadza się. - Sir Francis pokiwał głową. - Stopy poruszają się, nim poruszy się ręka.
Co dalej?
- Trzymaj wysoko klingę.
- Podstawowa zasada. Nigdy nie opuszczaj broni. Mierz w jego oczy.
Sir Francis kazał Halowi powtórzyć cały katechizm, tak jak to robił setki razy
przedtem.
- Zapamiętaj jeszcze jedną zasadę - oznajmił na koniec. - Walcz od samego początku,
nie od momentu, gdy zostaniesz ranny albo wpadniesz w gniew. W przeciwnym razie możesz
nie przeżyć pierwszego cięcia. - Ojciec zerknął na zwisającą z sufitu klepsydrę. - Przed
poranną modlitwą masz jeszcze czas na lekturę. - Wciąż mówił po łacinie. - Weź swojego
Liwiusza i zacznij tłumaczyć od strony dwudziestej szóstej.
Przez całą godzinę Hal czytał na głos w oryginale historię Rzymu, a potem tłumaczył
każdą linijkę na angielski. Sir Francis zatrzasnął w końcu grubą księgę.
- Coraz lepiej - pochwalił go. - A teraz odmień czasownik durare.
Fakt, że ojciec wybrał właśnie to słowo, świadczył o jego aprobacie. Hal wyrecytował,
wstrzymując oddech, kolejne formy i zwolnił, dochodząc do czasu przyszłego.
Strona 17
- Durabo. Wytrwam.
To słowo stanowiło dewizę rodu Courteneyów i słysząc je w ustach Hala, sir Francis
chłodno się uśmiechnął.
- Niechaj Bóg ześle na ciebie tę łaskę - powiedział wstając. - Możesz teraz odejść, ale
nie spóźnij się na modlitwę.
Szczęśliwy, że podarowano mu chwilę wolności, Hal wymknął się z kabiny i wspiął
po schodkach na pokład. Aboli kucał w cieniu jednej ze stojących na dziobie odlanych z
brązu kolubryn.
- Zraniłem cię - oświadczył Hal, klękając przy nim. Aboli machnął lekceważąco ręką.
- Kurczak zadaje większe rany ziemi, skrobiąc ją pazurem.
Hal ściągnął brezentową kurtkę z ramion Murzyna, podniósł do góry jego muskularną
rękę i przyjrzał się głębokiemu cięciu przez żebra.
- Tak czy inaczej, ten kurczak nieźle cię dziabnął - stwierdził oschle i uśmiechnął się,
gdy Aboli otworzył dłoń i pokazał mu szydło z nanizaną już żeglarską nicią. Sięgnął po nią,
ale Murzyn powstrzymał go.
- Najpierw obmyj ranę, tak jak cię uczyłem.
- Sam możesz jej dosięgnąć tym swoim czarnym pytonem - mruknął Hal i Aboli
gruchnął śmiechem, niskim i cichym niczym daleki grzmot.
- Będziemy musieli zadowolić się twoim małym białym robaczkiem.
Hal podniósł się i rozwiązał sznur, który ściągał w pasie jego bryczesy. Pozwolił
opaść im do kolan i ściągnął prawą ręką napletek.
- Chrzczę cię, Aboli, władco kurczaków! - oznajmił, imitując wiernie kaznodziejski
ton własnego ojca i kierując strumień uryny w otwartą ranę.
Zdawał sobie świetnie sprawę, jak to boli, ponieważ Aboli robił to nieraz jemu.
Czarne rysy pozostały jednak nieporuszone. Chłopak spłukał ranę do ostatniej kropli i
podciągnął z powrotem bryczesy. Wiedział, jak skuteczna jest ta plemienna metoda Abolego.
Gdy ją po raz pierwszy wobec niego zastosowano, skręcał się z obrzydzenia, ale nigdy nie
widział, by obmyta w ten sposób rana jątrzyła się.
Aboli ściągnął lewą ręką jej brzegi, a Hal wziął do ręki szydło z nicią i zszył ją
żeglarskim ściegiem, przebijając igłą elastyczną skórę i zaciągając mocno szwy.
Skończywszy, zanurzył rękę w przygotowanym przez Murzyna kociołku z gorącą smołą,
posmarował nią gęsto zszytą ranę i pokiwał głową, przyglądając się z satysfakcją swemu
dziełu.
Aboli wstał i podciągnął nogawkę płóciennych bryczesów.
Strona 18
- A teraz zajmiemy się twoim uchem - stwierdził, wystawiając na zewnątrz gruby
członek, który tylko w połowie mieścił się w jego dłoni.
Hal odchylił się szybko do tyłu.
- To małe draśnięcie - zaprotestował, lecz nieubłagany Aboli złapał go za włosy i
obrócił twarzą do góry.
Na dźwięk dzwonu wszyscy marynarze zebrali się na środkowym pokładzie i stanęli z
odkrytymi głowami na słońcu - wśród nich także ci o czarnym kolorze skóry, którzy prócz
Ukrzyżowanego czcili innych bogów zamieszkujących ciemne lasy.
- Prosimy cię, wszechmocny Boże - zaintonował sir Francis, trzymając w dłoni
wielką, oprawną w skórę Biblię - spraw, byśmy dopadli nieprzyjaciela i mogli odnieść nad
nim zwycięstwo.
W tym momencie tylko on podnosił oczy do nieba; wzrok całej załogi zwrócony był
na wschód, skąd miał nadpłynąć nieprzyjaciel, wyładowany srebrem, pieprzem i
kardamonem.
W połowie długiego nabożeństwa od wschodu nadleciał szkwał. Nad ich głowami
przeciągnął gnany wiatrem ciemny wał chmur i pokład zalały srebrzyste potoki deszczu.
Żywioły nie były jednak w stanie zakłócić rozmowy sir Francisa z Wszechmogącym i chociaż
załoga kuliła się w swych smołowanych płóciennych kurtach i zawiązanych pod brodą
czapkach, ociekając wodą niczym stado leżących na plaży morsów, kapitan nie skrócił ani o
jedno słowo swego kazania.
- Miej nas w swej opiece, Panie burz i wiatrów - modlił się. - Panie bitewnego szyku,
bądź nam tarczą i pawężem.
Szkwał szybko minął i znowu zaświeciło słońce, połyskując na grzywach fal i susząc
deski pokładu.
Sir Francis strzepnął wodę ze swego kapelusza z szerokim rondem i zmoczone białe
pióra pokiwały z aprobatą lotkami.
- Każ wytoczyć działa, mistrzu Nedzie!
Tak właśnie należało postąpić, pomyślał Hal. Szkwał zmoczył lonty i proch i zamiast
kazać ludziom przeładowywać kolubryny, ojciec postanowił urządzić ćwiczenia w strzelaniu.
- Proszę dać sygnał: „Na stanowiska”!
Ponaglani dźwiękiem werbla marynarze, śmiejąc się i żartując, zajęli swoje pozycje.
Hal wsunął koniec lontu do stojącego przy grotmaszcie kosza z palącymi się węglami i kiedy
zaczął się równo tlić, wspiął się, trzymając go w zębach, na swoje stanowisko bojowe u
szczytu masztu.
Strona 19
Czterej mężczyźni wyciągnęli z ładowni pustą beczkę, dotoczyli ją do burty i na
rozkaz z mostka wrzucili do wody. W tym czasie puszkarze wybili kliny spod lawet i
wytoczyli działa. Na dolnym pokładzie stało po osiem kolubryn z każdej strony, na górnym
pokładzie po pięć kartaun. Długie lufy na górze załadowane były kartaczami, na dole
pojedynczymi kulami.
Po dwuletnim rejsie zapas żelaznych kuł bardzo się wyczerpywał i kilka dział
załadowano otoczakami wybranymi z dna rzek, u których ujścia zaopatrywali się w słodką
wodę. Lady Edwina obróciła się majestatycznie o sto osiemdziesiąt stopni i stanęła rufą do
wiatru. Pusta beczka unosiła się teraz dwa kable przed jej dziobem, lecz odległość szybko się
zmniejszała. Kanonierzy przechodzili od działa do działa, regulując klinami kąt nachylenia luf
i wydając rozkazy marynarzom przy taliach. Wymagało to fachowej wiedzy; tylko pięciu
ludzi na pokładzie potrafiło załadować i ustawić działa.
Siedząc w bocianim gnieździe, Hal przekręcił zamontowany na obrotowej podstawie
długi falkonet i wycelował go w mijającą ich, niesioną prądem beczkę. A potem zdrapał
ostrzem sztyletu mokry skawalony proch z panewki i podsypał świeżego. Po dziesięciu latach
terminowania u ojca był równie biegły w tej ezoterycznej sztuce jak Ned Tyler, starszy
ogniomistrz na statku. Powinien być w tej chwili na dole, na pokładzie działowym, i błagał
ojca, by mu na to pozwolił, w odpowiedzi usłyszał jednak stanowcze: „Masz iść tam, gdzie
cię posyłam”. Teraz tkwił w gnieździe, nie mogąc brać udziału w zabawie, do której
wyrywało się jego młode gorące serce.
Wzdrygnął się, słysząc dobiegający z pokładu huk działa. W górę buchnęły gęste
kłęby dymu i statek przechylił się lekko pod ciężarem salwy. Chwilę później, pięćdziesiąt
jardów na prawo od pustej beczki i dwadzieścia jardów za nią z powierzchni morza trysnęła
wysoka fontanna piany. Z tej odległości nie był to wcale zły strzał, ale na pokładzie rozległy
się gwizdy i urągania.
Ned Tyler podbiegł do drugiej kolubryny, sprawdził szybko jej ustawienie, po czym
dał znak ludziom przy linach, żeby przesunęli ją o jeden rumb w lewo, i przytknął lont do
panewki. Do tyłu buchnął z głośnym skwierczeniem kłąb dymu, z lufy wyleciał snop iskier,
niedopalony proch i mokre czarne grudy, a po nich kula, która wpadła do morza, nie
pokonawszy nawet pół odległości do celu. Z ust marynarzy sypnęły się kolejne docinki.
Następne dwa działa w ogóle nie wypaliły. Klnąc wściekle, Ned kazał wydobyć
pociski długimi żelaznymi wyciorami i ruszył dalej- Wielkie marnotrawstwo prochu i kuł -
mruknął Hal, cytując słowa wielkiego sir Francisa Drake’a - na którego cześć nadano imię
jego ojcu - wypowiedziane po pierwszym dniu bitwy stoczonej z armadą króla Hiszpanii
Strona 20
Filipa II, dowodzoną przez księcia Medina Sidonię. Przez cały boży dzień dwie wielkie floty
posyłały ku sobie w gęstych oparach dymu salwę za salwą, kanonada nie zatopiła jednak ani
jednego okrętu.
- Postrasz ich armatnim ogniem, ale pokłady zdobywaj białą bronią - uczył Hala
ojciec, wyrażając swój niezbyt pochlebny stosunek do trudnej, lecz mało skutecznej sztuki
morskiej artylerii. Z kołyszącego się pokładu jednego statku nie sposób było dokładnie
wycelować w kadłub drugiego; celność zależała w większym stopniu od Wszechmocnego niż
od ogniomistrza.
Jakby na potwierdzenie tej opinii sześć dział w ogóle nie wypaliło, a najlepszy strzał
padł w odległości dwudziestu jardów od beczki. Hal potrząsnął ze smutkiem głową
-pamiętając, że każde działo zostało starannie ustawione i wycelowane. W ogniu bitwy, gdy
widoczność jest ograniczona przez kłęby dymu, proch i kule ładowane w pośpiechu, lufy
nierównomiernie nagrzane, a lont przystawiają do panewki podnieceni i przerażeni puszkarze,
rezultaty byłyby jeszcze gorsze.
Ojciec spojrzał w końcu na Hala.
- Hej tam, na bocianim gnieździe! - ryknął.
Hal bał się już, że o nim zapomniano. Teraz, drżąc z podniecenia, dmuchnął na lont,
który rozjarzył się w jego dłoni.
Sir Francis mierzył go z pokładu surowym i groźnym wzrokiem. Nie wolno mu było
nigdy zdradzić się, jak bardzo kocha tego chłopca. Musi być przez cały czas twardy,
krytyczny i wymagający. Dla dobra Hala - po to, żeby przeżył - powinien go pędzić do nauki i
wytężonej pracy, do dawania z siebie wszystkiego i pokonywania kolejnych leżących przed
nim przeszkód. Jednocześnie zaś, nie okazując tego, musi mu również pomagać, zachęcać i
stać przy jego boku. Musi prowadzić go mądrze i umiejętnie, aby spełniło się jego
przeznaczenie. Zwlekał z wywołaniem go aż do tej chwili, kiedy beczka zbliżyła się do burty.
Jeśli chłopiec trafi ze swej broni w cel, którego nie udało się zniszczyć z wielkich
dział Nedowi, jego mir wśród załogi niepomiernie wzrośnie. Marynarze byli w większości
hałaśliwymi gburami, prostymi analfabetami, ale któregoś dnia Hal będzie dowodził nimi
albo podobnymi im ludźmi. Zrobił dziś wielki krok naprzód, pokonując na ich oczach
Abolego. Teraz wyłaniała się przed nim kolejna szansa. Boże, prowadź jego rękę i pocisk,
modlił się w duchu sir Francis, kiedy załoga zadarła szyje, obserwując chłopaka kołyszącego
się wysoko na maszcie.
Hal mruczał cicho, koncentrując się na czekającym go zadaniu. Czuł wlepione w
niego oczy, nie zdawał sobie jednak sprawy ze znaczenia tej próby i nic nie wiedział o