Slepa plama - Wiktor Noczkin
Szczegóły |
Tytuł |
Slepa plama - Wiktor Noczkin |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Slepa plama - Wiktor Noczkin PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Slepa plama - Wiktor Noczkin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Slepa plama - Wiktor Noczkin - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Счётчик снова поднимает трезвон;
Ветер злится, листья обрывает.
И у ходит мой дру г за Кордон.
За Кордон дру г мой близкий шагает.
Strona 4
Не зайти нам вдвоём в ресторан,
Дру г мой в Зоне, стал мой дру г дру гим,
Я сижу один, без водки пьян,
К потолку пу скаю горький дым...
За Кордон, за Кордон, далеко за Кордон,
Где ни бу рь, ни зимы не бывает.
Далеко, за Кордон, с перебитым крылом,
у летает мой дру г, у летает.
За Периметром он навсегда,
Старый дру г не вернётся из Зоны,
Я ж не смог, мне ещё не пора,
Не пора у ходить за Кордоны...
Ты помнишь, как шли мы и шли,
Стараясь сдержать злые стороны,
И Припять лежала в дали,
Столица отравленной Зоны...
За Кордон, за Кордон, далеко за Кордон,
Где ни бу рь, ни зимы не бывает.
Далеко, за Кордон, с перебитым крылом,
у летает мой дру г, у летает.
Strona 5
Więcej na: www.ebook4all.pl
B y dlę z pana, van de Meer!
Star ałem się włoży ć w tę wy powiedź maksim um uczuć, żeby do ry żego dotarło, jaką głupotę
wy winął, ale Dietrich ty lko suszy ł zęby, w pełni zadowolony z siebie. No, w sum ie to miał po
Strona 6
temu powody, w końc u kabana powaliła właśnie jego kula... Ogromne cielsko, pokry te ciemną
szczec iną, rzuc ało się ter az cor az słabiej i słabiej, sierść na karku powoli opadała. Nawet leżąc na
boku, zwierz wy glądał przer ażaj ąc o.
– By dlę z pana, van de Meer! Nie zaprzec zy pan chy ba, że włąc zy ł to swoj e debilne urządze-
nie?
Zac zy nało mi powoli przec hodzić, więc spieszy łem się, żeby wy lać żółć, póki choler a mi nie
minęła. Ry ży zwinął z twar zy uśmieszek i dem onstrac y jnie podniósł ustrojstwo z przy c iskam i –
popatrz pan sam, wy łąc zone.
– Sły szałem, jak przty kał pan włącznikiem.
– No niech panu będzie, Ślepy. Po prostu sprawdzałem...
Aha, jasne – sprawdzał. Tak po prostu. W Zonie nie ma, że coś się dziej e „po prostu”. Oczy wi-
ście, kabana widziałem już z daleka – wielki ody niec rzuc ał się w zar oślach tak, że nie dało się go
nie zauważy ć. Przec ież właśnie po to zszedłem ze ścieżki, żeby solidny m łukiem obejść krzaki, w
któr y ch usadowił się stwór. Pry peć-kaban nie jest groźny, o ile się do niego nie zbliżać, zwier zak
sam z siebie rac zej nie polec i patrzeć, kto tam przec hodzi w oddali, no ale jeżeli zwróc i się jego
uwagę – to zaa takuj e na sto proc ent. Durne by dlę. No więc, zszedłem ze ścieżki i zac ząłem robić
koło, rozglądaj ąc się i w ogóle, z testową śrubką w ręku... ale pstry knięc ie przełącznika sły szałem
wy r aźnie, van de Meer włąc zy ł swój idioty czny agregat – i skutecznie tę uwagę na nas ściągnął.
Dzik ruszy ł ku nam jak przec inak, ty lko trzask się rozc hodził, gdy zwierz zac zął przedzier ać się
przez zagajnik. A ja w takich sy tua cjach zawsze wpadam w nerwówkę. Właśnie dlatego zanim
zdąży łem pom y śleć, mac hinalnie odr zuc iłem śrubę, wy r wałem z kabur y PMM – i wtedy w krza-
kach na poboc zu drogi jakby granat wy buchł. Polec iały na wszy stkie strony gałęzie, w powietrze
podniosły się brązowe zeszłor oczne liście – poj awił się potężny łeb z nabiegły m i krwią ślepiam i,
rac ic e z łom otem miażdży ły suc he kije... A ja, szczer ze mówiąc, zac ząłem walić, nawet nie celu-
jąc, na chy bc ika. Takty ka nie najlepsza. Kulki z makar owa ty lko podniosły kabanowi ciśnienie.
Zwierz z ry kiem rzuc ił się, ale nie ku mnie, ty lko na van de Mee ra. Dietrich odskoc zy ł i właśnie
ten bły sk jego odblaskowo pom ar ańc zowego kombinezonu najwy r aźniej zwier zaka przy c iągnął.
Skulony, rzuc iłem się w bok, desper acko próbuj ąc sięgnąć do magazy nka w kieszeni, więc też
nie od razu zor ientowałem się, że celem jestem nie ja, a van de Meer. Jak to zwy kle by wa, ma-
gazy nek nij ak nie chciał traf ić tam, gdzie trzeba, ry k zwier za i trzask gałęzi rozlegały się tuż obok –
a ja czułem, że nie nadążam, więc jeszc ze gor zej zac ząłem się denerwować... i wtedy zobac zy -
łem przedziwny obr azek. Chuda, pom ar ańc zowa sy lwetka przy gięła się, uchy liła tuż przed sam y -
mi szablam i kabana, zwierz przelec iał, nie traf iwszy Dietric ha, zasapał. Rac ic e zac zęły ry ć głębo-
kie bruzdy w ściółc e, na wszy stkie strony posy pało się błoto i kawałki próchna... Bach-bach-
bach...! Bach!
Zdaj e mi się, że dzika położy ły pierwsze wy strzały, czwarty by ł chy ba ty lko kontrolny czy
co... Zwierz runął łbem w krzaki, z rozpędu wlatuj ąc w zar ośla, za któr y m i, tak jak przy puszc za-
łem, schowała się „trampolina” – zupełnie maluśka taka. I śrubkę przec ież w ręku miałem, żeby
sprawdzić...
Cielska takiego jak nasz kabanik anom alia nie dała rady podnieść – podr zuc iła je ty lko, zakręc i-
ła i odr zuc iła z powrotem. Truc hło w loc ie wy konało obr ót, plasnęło dokładnie przede mną, roz-
rzuc aj ąc na wszy stkie strony kawałki spróchniałej ściółki i bry zgi błota. Właśnie tutaj zwy m y śla-
łem Dietric ha od by dlaków; dopier o potem dotarło do mnie, że ry ży więc ej ode mnie ry zy kował,
a i kabana przec ież on wy końc zy ł. Dwie dziurki, z któr y ch pulsuj ąc y m i strużkam i try ska krew...
Nie, trzy – trzec ia dokładnie w uchu. Zuch ry ży. I kto by się spodziewał, że nasz niezgrabny uczo-
ny ma w sobie ty le ikry ? No, ja na pewno nie. A, jest i czwarty otwor ek – na boku kabana, za ło-
patką. Aj-waj, pan prof esor, po mistrzowsku go położy liście! Trzy kule w łeb, a czwarta – w ser-
Strona 7
ce? Ale niem niej uważałem, że powinienem raz na zawsze wy bić Dietric howi ze łba durną bra-
wur ę. Tego akur at Zona nie toler uj e.
– Co to ma niby znac zy ć, „sprawdzałem”? Van de Meer, umówiliśmy się przec ież, że naj-
pierw zabier am szpej, a reszta potem.
– Szpee j? – Mój podopieczny jakby obr ac ał słowo na języ ku, zabawnie przec iągaj ąc głoski.
– No, wy posażenie. Inac zej się mówi „szpej”. Pora przy wy knąć do zawodowego żargonu... A
z ty m tutaj to się czuj ę jakoś tak nie do końc a...
Mówiąc „z ty m”, miałem na my śli pistolet, i dopier o ter az uświadom iłem sobie, że PMM-a w
końc u nie załadowałem – magazy nek nadal ściskałem w lewej dłoni. Szy bc iutko wsunąłem go na
miejsce, spuściłem suwadło, znalazłem w trawie pusty, schowałem do kieszeni. Dietrich nie mó-
wił nic.
Pistolety Makar owa wy dał nam chor ąży z ukraińskim i naszy wkam i w Wijskowoj Uprawie,
gdzie z Dietric hem wy pełnialiśmy papier y. Nie lubię broni przy działowej, ale taki by ł jeden z
war unków gry. Ponadto chor ąży dogadał się ze swoimi, żeby podr zuc ili nas łazikiem do poster un-
ku. Po pierwsze, dzięki temu nie trzeba by ło aż z miasteczka leźć piec hotą, po drugie, wojskowi na
poster unku spojr zeli na nas łaskawszy m okiem: o, swoj aki pewnie, skor o ofic jalny m transportem
zaj ec hali. Nie jest to rzecz bez znac zenia – łatwiej będzie z chłopc am i się dogadać w drodze po-
wrotnej. Zdar zaj ą im się napady melanc holii, z któr y m i radzą sobie, waląc z grubej rury do
wszy stkiego, co podc hodzi ku Pogranic zu od wewnętrznej strony – w szczególności jak sobie urzą-
dzą „wiec zor ek liter acki”. Oj tak, niewiadom ego poc hodzenia liter atur a bardzo mocno wpły wa na
chwiejność nastroj ów.
Od poster unku ruszy liśmy ścieżką, wszy stko by ło pięknie, nawet słoneczko wy szło... No
wszy stko by ło po prostu świetnie, dopóki nie nadzialiśmy się na tego przeklętego kabana. Ter az
obejr załem sobie Dietric howe trof eum uważniej. Chy ba młoda jakaś sztuka, niedawno od stada
się odłąc zy ł, żeby założy ć własną rodzinkę... Czy jak tam to u dzików się fac howo nazy wa. Diabli
zresztą wiedzą, jak to jest z mutantam i. Tak czy inac zej, inny ch mutasów w pobliżu by ć nie po-
winno – za to ślepe psy na bank przy lec ą, żeby nażreć się padliną. A ja mam ty lko PMM z jed-
ny m magazy nkiem. Oj, trzeba nam jak najszy bc iej ruszać do skry tki.
– No dobra. – Machnąłem ręką. – Założy m y, że udzieliłem panu nagany, pan się przy znaj e do
winy, wy r aża skruc hę i obiec uj e poprawę. A ter az zbier ajm y się stąd.
– Ależ czem u odc hodzić?
– Niedługo psy się tu zjawią.
– Te same ślepe psy, o któr y ch ty le sły szałem w Gwieździe?
– Te same.
– Ależ to wspaniale! A jakby tak jeszc ze czarnoby lec z nimi by ł... – Ry ży złapał za PDA, za-
czął stukać po klawiszach. PDA miał wy pasiony, z większy m ekranem, pękaty taki, z gniazdem na
doc zepianą klawiaturkę.
– Panie Dietrich... – Ot, nie słuc ha, zar aza. – Van de Meer!
– Tak, Herr Ślepy ? – Nie oder wał się nawet od ekranu. Westchnąłem ciężko, zac ząłem wy j a-
śniać:
– Panie Dietrich, psy przy jdą tutaj na zapach zdoby c zy. Najpierw sprawdzą ter en dokoła ciel-
ska, potem odkry j ą nas i postar aj ą się rozwiązać problem. Rozum ie pan? Czy szc zą ter y tor ium
wokół padliny, a potem ucztuj ą przez kilka dni. I nas też wy c zy szc zą.
Van de Meer dostukał na PDA ostatnie zdanie, dopier o potem popatrzy ł na mnie.
– Tak, to się doskonale składa. Obserwac ja stada w natur alny m habitac ie przy zdoby c zy – na
poc zątek dokładnie o to mi chodzi. Ślepy, usadowię się o tam, widzi pan?
Widzę, a jakże – drzewa. No, niby dość daleko od martwego kabana. Westchnąłem znowu –
Strona 8
py tanie ty lko, czy psy zgodzą się z moją oceną, że to dość daleko?
– Zbuduj ę... ee... – Ry ży szukał słów po naszem u. Gadał całkiem nieźle, póki nie uży wał spe-
cjalisty cznego słownictwa. – Eeee, ambonę, kazalnic ę... gniazdo. Spec jalne miejsce. Pan niech
idzie do swoj ej skry tki, bier ze, co potrzeba, a potem przy c hodzi do mnie. Ty lko niech podc hodzi
pan z zawietrznej, wtedy psy pana nie wy c zuj ą.
Tropic iel od siedm iu boleści, przy r odnik jeden. I jeszc ze poucza...
– Jeżeli będzie z nimi czarnoby lec, to i bez wiatru wy c zuj e.
– Ależ pan przec ież będzie miał już broń. – Van de Meer by ł ostoj ą spokoj u. – Choc iaż lepiej
by by ło, gdy by dał pan radę przekraść się niezauważenie, aby nie zakłóc ać moich obserwac ji.
– By dlę z pana, van de Meer...
To powiedziałem już bez emoc ji, bo w zasadzie się zgodziłem.
– Niechże pan idzie, Ślepy... – powtór zy ł Dietrich. – Ja zar az wezmę się do roboty... Odpocznę
ty lko chwilkę.
Spojr załem na ry żego uważniej – zbladł coś, czoło zroszone ma potem. Tak się spruł po godzin-
ny m marszu? Czy przy goda z kabanem tak na niego podziałała? Uczony schował klawiaturkę
PDA do futer alika na pasku, wy c iągnął z kieszeni napierśnej chusteczkę higieniczną i dokładnie
wy tarł całą twarz, potem ręce. Chusteczkę tak w ogóle później schował do drugiej kieszonki, któr ą
pedanty cznie zapiął. Ot, Eur opa... ale wy gląda ry ży słabiutko.
– Van de Meer, nie ruszę się ani na krok, dopóki nie zobac zę pana na drzewie.
No i na ty m stanęło – po kwadransie zrobiłem Dietric howi „stopkę” pod drzewem, potem od-
dałem mu część towar u ze swoj ego plec aka, żeby lżej się szło. Jeszc ze poprosił, żeby m mu po-
mógł się umościć i podał kilka star y ch, sczerniały ch od wilgoc i gałęzi, któr e wy patrzy ł gdzieś nie-
daleko. Potem jeszc ze sprawdziłem, jak się ry ży czuj e na drzewie – no, małpa z niego by ła słaba,
ale trzy m ał się całkiem pewnie. Wtedy też zdec y dowałem się go zostawić i ruszy ć ku skry tc e;
wreszc ie mogłem wróc ić na ścieżkę, więc pom aszer owałem szy bc iej.
Skry tkę sobie urządziłem w niedalekich ruinach. Trudno orzec, co by ło tam wcześniej, ale po-
rzuc ony dom ek stał chy ba jeszc ze od czasów Pierwszej Awar ii. Ścieży nka biegła sobie akur at koło
gruzowiska, często gęsto stawali tam na popas stalker zy, więc pom y ślałem sobie tak: no w takim
miejscu to już nikt nie będzie szukać. Nasi zawsze rozkładali się w kąc ie dalej od ścieżki, pod reszt-
kam i dac hu, a ja swoj e skromne rzec zy trzy m ałem na zewnątrz – tam, gdzie przegniłe belki i po-
zostałości azbestowego dac hu utwor zy ły malownic zą hałdę, zasłoniętą od strony ścieży nki resztka-
mi ścian. Pagór ek zar ósł trawką i wy glądał na zupełnie dziewic zy, więc jeśli ktoś nie znał jego ta-
jemnic y, to w ży c iu nie przy szłoby mu do głowy, że cokolwiek tam może by ć.
Takie skry tki to absolutna konieczność, bo przez Pogranic ze lepiej przekradać się bez obc iąże-
nia, a zapasy trzy m ać już w Zonie. No, oczy wiście, jak ktoś jest pro i űber, to ma to wszy stko ina-
czej zorganizowane – w sensie ci, co z Zony nie wy c hodzą. Jak ktoś ma stałe zam eldowanie, to
nie musi buj ać się przez Kordon, bo ma już dojścia u handlar zy, a każdy stalker ma swoj e stałe
kontakty. A ja jeszc ze nie na ty le w Zonie ugrzązłem, ja tu nie gospodarz, a taki sobie rezy dent.
Mieszkam, rzec by można, na walizkach. I akur at pod tą star ą, zar ośniętą trawą dac hówką trzy -
mam największą ze swoich waliz.
Natur alnie najpierw sprawdziłem, czy aby ktoś się nie kręc i w pobliżu, dopier o potem posze-
dłem za dom ek. Już sobie przem y ślałem wcześniej, co będzie mi potrzebne. Jeśli nam obu z van
de Mee rem chodziło o mutanty, to ciężki sprzęt – zasadnic zo – nie powinien by ć potrzebny. „Cięż-
ki” to może lekka przesada, w końc u na wojnę się nie wy bier am.
Odc iągnąłem na bok płat eternitu – ostrożnie, żeby nie nar uszy ć darni – i przejr załem zawar-
tość skry tki. Śladów włam ania niby nie widać... no i gites. Wy j ąłem MP5 – ładna rzecz, lec iutka,
dobrze w ręku leży. Nie wiem, co to za jedni by li, Heckler i ten drugi, Koch, ale nieźle się przy ło-
Strona 9
ży li do roboty. Złapałem kilka magazy nków, chwilę pom y ślawszy, wziąłem jeszc ze jeden – ze
wzmocnioną amunic ją.
Coś łatwo van de Mee rowi z ty m kabanem poszło... Tak sobie pom y ślałem: a kto wie, w co
można się przy takim gościu władować? Na wszelki wy padek zapasik nie zawadzi. Złapałem jesz-
cze pudełeczko naboj ów do Makar owa i mój „szczęśliwy ” RGD-5. Każdy ma jakieś swoj e drob-
ne dziwactwa, osobiste przesądziki i takie tam – no a ja noszę ze sobą granac ik. Ani razu nie uży -
wałem, to chy ba zrozum iałe, ale za każdy m razem bior ę; ot, taki sobie talizmanik wy m y śliłem.
Dla równowagi dołoży łem do skry tki kontraktowe konserwy, któr e wy dali nam w Uprawie – dzia-
dostwo, ale darm o przy szło. Na czarną godzinę będzie jak znalazł.
Skry tkę równiutko owinąłem plastikową folią, popry skałem śmierdząc ą chem ią z buteleczki i w
końc u ostrożnie przec iągnąłem na miejsce arkusz azbestu z sadzonkam i. Na wszelki wy padek jesz-
cze troc hę podlałem odstraszac zem; po minuc ie zapach ulotni się na ty le, że człowiek nic nie po-
czuj e. Aer ozol jest na szczur y i ślepe psy, bo te nienażarte mutanty mogą się połakom ić i na smar
do broni. Teor ety cznie diabelstwo z buteleczki powinno je odstraszy ć – no, przy najm niej wcze-
śniej działało.
PDA podał sy gnał, że zbliżaj ą się dwa obiekty. I jeden, i drugi z własny m i urządzonkam i zresz-
tą, więc szy bc iutko wróc iłem do ruin, żeby wy glądało na to, że sobie tu odpoc zy wam.
Parę minut później na ścieżc e poj awiły się dwie postac ie. Jednego znałem – Pasza Węglarz.
Zazwy c zaj chadzał w par ze z burkliwy m gościem, któr ego ksy wę zapom niałem, ter az by ł z nim
nieznany mi stalker. Wstałem, żeby się przy witać.
– О, gwiezdne kom ando! Też na nocleg tutaj? – ucieszy ł się Węglarz. – Dobrze, po kolei się
wy śpim y.
– Nie, ruszam zar az.
– Daj spokój, Ślepy, gdzie się po nocy włóc zy ć będziesz? – zac zął przekony wać Paszka. – Zo-
stań z nami, razem raźniej!
– Nie da rady, partner na mnie czeka. – Wszy scy wiedzieli, że partner a nie mam, więc nie
czekaj ąc na py tania, od razu wy j aśniłem: – Ty mc zasowy. Uczony, doświadc zenia prowadzi, a ja
mu za przewodnika robię.
Paszka westchnął.
– Z uczony m to dobrze. Ale uważaj, ter az na poster unkach rozkaz dostali: naukowc ów też
sprawdzać, jeśli druku szesnaście nie mają.
Druk szesnaście to zaświadc zenie, że dany uczony prac uj e na zlec enie insty tuc ji wojskowej, o
ty m już sły szałem. Van de Meer natur alnie takowego nie posiadał.
– Przy j ąłem, dla wojskowy ch już coś wy m y śliłem. No dobra, trzy m ajc ie się ciepło, ja już
odpoc ząłem, muszę za dnia zdąży ć do moj ego prof esorka.
Nie by łem wcale taki pewien, czy van de Meer szczy c i się takim ty tułem, ale jakoś tak się
przy j ęło, że wszy stkich uczony ch nazy wam y „prof esor am i”.
– А, Ślepy ! Kawał sły szałeś? Przy c hodzi stalker Pietrow do lombardu, pom ar ańc zowy kombi-
nezon przy nosi. Patrzc ie, mówi, nowy mutant się w Zonie poj awił. Mocny, zar aza, ruc hliwy taki!
Ledwo go ustrzeliłem! Dobrze, że choc iaż skór ę zdjąć łatwo...
Tutaj po raz pierwszy głos dał towar zy sz Paszki:
– А najlepiej psor a bierz i ruszajc ie do nas. Sły szałem psy, gdzieś tu niedaleko sfor a się kręc i.
– Tja... – Skrzy wiłem się i kiwnąłem głową. – Mój uczony akur at piesków właśnie szuka. Do
eksper y m entów, jak doktor Pawłow norm alnie. Paszka, a gdzie Buc ior?
Buc ior em zwali tego milczka, z któr y m Węglarz wcześniej chadzał; w końc u sobie przy po-
mniałem.
– Buc ior na Wy sy pisko poszedł, nową ber ettę chciał przestrzelać. Obiec ał, że za kilka dni wró-
Strona 10
ci, ale go nie ma. No i z Kolianem pom y śleliśmy, że pójdziem y, sprawdzim y, bo to mało mogło
się stać...
Rzec zony Kolian kiwnął głową. Chy ba Węglarz celowo dobier a sobie wy bitnie nier ozm ow-
ny ch towar zy szy. Ma swój autor y tet, do chodzenia z nim chętny ch nie brak, to sobie przebier a.
Ży c zy liśmy sobie dobrej Zony, przer zuc iłem pas nośny przez ram ię, żeby mieć empepiątkę
pod ręką, i ruszy łem ścieży nką z powrotem. Zerknąwszy przez ram ię, zobac zy łem ty lko, że Ko-
lian zaj ął się rozpalaniem ognia, a Węglarz zbier a chrust. Znac zy się fakty cznie na noc zostaj ą,
inac zej na co by im by ło ognisko? Za godzinę już ciemno będzie... Po drodze zszedłem ty lko na
boc zek sprawdzić „elektry ”, czy aby coś nie wy skoc zy ło z anom alii, „bły skot” albo „bengal” ja-
kiś... W okolic y skry tki znałem na pam ięć wszy stkie anom alie, a stąd do Elektrowni tak daleko, że
nawet przy emisji nie zawsze zmieniaj ą położenie. Artef aktów nie by ło – może Paszka z Kolia-
nem już pozbier ali, a może po prostu nie by ło co.
Gdy sobie tak szedłem ścieżką, kilkukrotnie z daleka doc hodziło wy c ie ślepy ch psów. Głosy
wcale nie takie przy kre, ich ujadanie bardziej przy pom ina sarkasty czny chic hot kom ika klasy B w
tanim spektaklu: hou-hou-hou-u-u-u... Póki co stado by ło daleko, ale twardo trzy m ało kurs:
„śmiech” rozlegał się cor az bliżej, a ostatnim razem zupełnie już blisko. Ale do tego czasu i ja zdą-
ży łem dotrzeć na miejsce.
Niebo zac iągnęło się chmur am i, zac zął kropić deszc zy k, ale w lasku krople nie dolaty wały do
ziem i, gałęzie nad głową póki co chroniły od wody. Mimo to z powodu chmur ściemniło się wcze-
śniej, więc niezby t dobrze widziałem gniazdo, któr e uwił sobie na drzewie Dietrich. Dopier o
wdrapawszy się do niego, mogłem w pełnej krasie ocenić robotę uczonego. Van de Meer dał radę
ułoży ć trzy spor e gałęzie w rozwidleniu konar ów tak spry tnie, że powstała dość wy godna platf or-
ma, na któr ej w ścisku, ale nie tak znów straszny m, spokojnie mieściły się dwie osoby. Van de
Meer by ł dość szczupłej budowy, ja sam też nie należę do olbrzy m ów, więc mogliśmy się wy -
godnie usadowić i oprzeć plec am i o pień drzewa; znalazło się nawet miejsce na nogi.
– Ile za nockę w pańskim hoteliku, van de Meer?
– Nie więc ej niż w Gwieździe – uśmiechnął się ry ży, montuj ąc pośród listowia nad głową ma-
luśką antenkę.
Zauważy łem, że gałęzie nad nami Dietrich zostawił, nie obłam y wał, żeby zam oc ować na nich
poszy c ie, a nawet nar zuc ił na górę jakąś lekką płachtę, więc okazało się, że mieliśmy daszek.
Oczy wiście marniutki, ale na taki deszc zy k zupełnie wy starc zy. Naukowiec skońc zy ł grzebać się z
apar atur ą i przy siadł obok mnie, czułem jego ram ię przez kilka warstw mater iału.
– Przekąsiłem co niec o, nie czekaj ąc na pana, Ślepy – przy znał się Dietrich. – Nie szkodzi?
– W por ządku. Na razie mi się nie chce jeść.
Psy zac hic hotały zupełnie już blisko – znac zy się zakońc zy ły obc hód ter y tor ium, pognały kon-
kur entów, jeżeli jac y ś by li, a ter az zac zną żreć kabana. Najwy r aźniej urządzenie Dietric ha działa-
ło, bo nas nie wy c zuły – w sum ie nie dziwota.
– Van de Meer, ładnie pan tego zwier za położy ł, widać, że ręka ćwic zona. Gdzie pan trenował?
– Wszy stko w ty m sam y m miejscu – poza Afry ką nigdzie dłużej nie mieszkałem. Niech pan
wy obrazi sobie, nosor ożec jest kilkukrotnie większy od lokalnego ody ńc a...
– Polowania na nosor ożc e są nielegalne! – Nie wiedziałem, czy ry ży drze ze mnie łac ha, czy
łże w ży we oczy. A może to fakty cznie przestępc a-kłusownik? By łem przekonany, że dla Eur opej-
czy ka prawo to rzecz święta...
– Zakazane jest również stalkerstwo – rzuc ił van de Meer.
– Mhmm...
Też sobie znalazł por ównanie! Przec ież my, jakkolwiek na to patrzeć, też tu jesteśmy nielegal-
nie.
Strona 11
– Nosor ożc ów nie zabij aliśmy – konty nuował ry ży. – Spec jalny poc isk, w nim kapsułka z mik-
stur ą par aliżuj ąc ą ośrodki nerwowe. Zdar zało się, że środek nie działał od razu, trzeba by ło robić
dwa albo i trzy podejścia, ale po pierwszy m traf ieniu zwier zę stawało się ospałe i powolne. Wte-
dy trzeba by ło robić akrobac je, jak dziś z kabanem.
Zrobiło się zupełnie ciemno, pod osłoną zac iągniętego chmur am i nieba noc przy szła niepo-
strzeżenie. Szar y dzień jakoś tak stopniowo przeszedł w szar y zmrok... a potem okolic a pogrąży ła
się w zupełnej ciemności.
Nie mówiliśmy nic. Zrobiło mi się troc hę głupio, że tak na uczonego naskoc zy łem; wy c hodziło
na to, że fac et wiedział, co robi. Pewnie też zakładał, że bestia ruszy na jego jaskrawy kombine-
zon, więc zagrożenie dla mnie by ło minim alne. Przepraszać nie miałem zam iar u, w sum ie dla
van de Mee ra taka lekc ja to same kor zy ści... ale odc zułem potrzebę zadem onstrowania sy mpatii.
Załadowałem dwa magazy nki, resztkę naboj ów zdec y dowałem się zaproponować Dietric howi.
– Panie van de Meer...
– Hm?
– Weźm ie pan naboj ów do makar owa, mogą się przy dać.
– Dziękuj ę panu, Ślepy.
Podzielić się amunic ją – cóż może by ć lepszego, gdy chce się człowiekowi pokazać, że mu się
ufa, że się go doc enia... w ogóle, żeby okazać sy mpatię właśnie?
Potem chic hot psów rozległ się całkiem już blisko, w rękach van de Mee ra coś zapiszc zało, nad
głowam i zaszeleściła nam antena.
– Pan wy bac zy, Ślepy, ale poświęc ę się prac y – powiedział Dietrich. – Wedle uznania, pan
może odpoc ząć.
Fakty cznie, zebrało mi się na drzemkę, więc umościłem się ty lko wy godniej i stwierdziłem:
– Tak, zdrzemnę się... A pan, van de Meer, niech zlic za swoj e anioły.
Strona 12
Dietric ha van de Mee ra poznałem kilka dni wcześniej, niż przy szło mi zawrzeć znaj om ość z kaba-
nem (niech mu futro lekkim będzie) – w hotelu Gwiazda. Siedziałem sobie, jak zwy kle, w bar ze na
parter ze, siorbałem zimną kawę i zajm owałem się ulubioną rozr y wką, czy li star ałem się zgadnąć,
jaki kolor mogą mieć sprzęty w nieszczególnie wy stawny m wnętrzu naszego hoteliku. Bar – to
dość szumne określenie. Ciemnawa salka, skąpo oświetlana przez żar ówki w zakur zony ch kloszach.
Połowa kinkietów i tak nie działała, więc pom ieszc zenie tonęło w półm roku. Cic hutko, spokojniut-
ko... i wszy stko szar e – jak w Zonie.
Za kontua rem drzem ał sobie Kieszon. Wcześniej czy tał gazetę – a przy najm niej udawał, bo
szeleścił stronic am i – ale ter az oparł się czołem o złożone ręce i przestał dawać oznaki ży c ia.
Kontua r obc iągnięty by ł plastikiem, co do któr ego wiadom o mi prawie na pewno, że by ł zie-
lonkawy. Powierzchnię pokry wał skomplikowany wzór ry s, zadrapań i plam – ciekawe, jakiego
kolor u będzie ten kleks po lewo od łokc ia Kieszona? Oczy wiście sam ego Kieszona budzić dla takiej
głupoty nie będę. Niech sobie chłopina odpocznie, w sum ie, co mi tam za różnic a z kolor em...
Czopk i! Sprawa rozbij a się o czopki. Siatkówka ludzkiego oka zawier a trzy rodzaj e światłoc zu-
ły ch rec eptor ów, któr e kiedy ś nazy wały się słupkam i, a ter az przem ianowano je na niezby t mą-
drze brzmiąc e czopki. I każdy taki czopek odpowiada za konkretny kolor. U nas, czy li u daltonistów,
funkc je czopków są zabur zone, w związku z czy m nie zawsze potraf im y odr óżnić kolor zielony od
czerwonego. Taki szczególik! Ale z powodu takiej malusiej pierdoły nie mogę norm alnie ży ć.
Problem y z prawem jazdy – no, to oczy wiste. Ale ile z tego się bier ze paskudny ch niepor ozu-
mień... nawet przy dobor ze stroj u! Już nie mówię nawet o ty m, żeby pójść do muzeum, popa-
trzeć sobie na obr azy. Cóż za ciekawa wizja arty sty – różowa mgła! Przepraszam, ta mgiełka to
różowa jest? Aaa, szar a...
Ten świat zaproj ektowano dla ludzi z norm alny m widzeniem trójc hrom aty czny m – wszy stko
jest przy gotowane, wszy stko przewidziane, wszy stko oczy wiste. Sy gnalizac ja świetlna, przy c iski
na urządzeniach mec haniczny ch... Zielony – start, czerwony – stop. Ale weź i spróbuj się w ty m
rozeznać, jeżeli nie wiesz, któr y przy c isk jest czerwony, a któr y zielony ! No i dlac zego niby tak
jest? Przec ież daltonistów nie jest tak znowu mało – osiem proc ent mężc zy zn i jakieś pół proc enta
kobiet na całej Ziem i cierpi na zabur zenia postrzegania kolor ów. Tak, daltonizm to chor oba praw-
dziwy ch mężc zy zn – tak sobie żartuj ę, kiedy rozm ówc a zac zy na nade mną biadolić. Mnie wasze-
go współc zuc ia nie trzeba, lepiej przestańc ie oznac zać przy c iski czerwony m i zielony m!
Ale co komu po lam entach? Ter az wszędzie zac zy naj ą budować przy schodach podj azdy dla
inwalidów na wózkach, spec jalnie dla nich windy robią z guzikam i niżej i takie tam... a ile ich niby
jest? No w żadny m razie nie osiem proc ent wśród mężc zy zn. O nie – do naszy ch potrzeb jakoś
świat się nie chce przy stosować, on jest stwor zony dla ludzi z widzeniem trójc hrom aty czny m.
Może dlatego właśnie w Zonie czuj ę się spokojniejszy ? Tu wszy stko jest szar e, przy gaszone, przy -
bladłe – wieczna jesień. Nie ma tu świateł uliczny ch i paneli ster owania z kolor owy m i przy c iska-
mi. No i o prawo jazdy nikt nie py ta. Może wszechdobry Stwórc a celowo właśnie dla nas, daltoni-
stów, przy gotował Zonę? Hłe, hłe, hłe...
Jakkolwiek by by ło, w Zonie mi moja dolegliwość nie przeszkadza. I wcale się nie czuj ę po-
krzy wdzony, wszy stko jest norm alnie. Nikt się nie podśmiewa, nikt sobie żartów nie robi, a co naj-
ważniejsze, nikt nie próbuj e współc zuj ąc o wzdy c hać... Tfu, obrzy dliwość! Tu, w Zonie, jest zu-
pełnie inac zej! Nawet ksy wka Ślepy mnie nie denerwuj e, a nawet wręcz przec iwnie, podoba mi
się, ma swój sty l.
A plam a przy łokc iu Kieszona jest oczy wiście czerwona. Niby skąd tutaj, na kontua rze, wziął-
by się zielony ? Większość sosów robiona jest na czerwony ch pom idor ach, to już swoista trady c ja
u ty ch, co nie mają daltonizmu. A dla nas, „kolor owy ch inac zej”, jedzenie powinno mieć smak, a
Strona 13
nie kolor, na nas taka przy nętka nie działa! My akur at świat postrzegam y takim, jaki jest napraw-
dę, nas barwnikiem chem iczny m nie omam isz.
Hotel Gwiazda nie jest żadny m luksusowy m przy by tkiem, ale za to jest tu spokojnie. W sum ie
Gwiazda podobna jest do mnie, też na pierwszy rzut oka niepozorna, ale bogata piękny m światem
wewnętrzny m. I o ile nasz bar nij ak temu wy sokiem u statusowi nie odpowiada, to Gwiazda jest
przec ież hotelem z prawdziwego zdar zenia; wszy stko ofic jalnie, jak trzeba, nawet neonowy napis
jest, rozj ar zaj ąc y się nocą fioletowy m i (podobno) liter am i: HOTEL GWIAZDA.
Drugi rok tu mieszkam, więc jestem już swoisty m weter anem, strażnikiem trady c ji. Niby
okres nie taki znów długi, ale u nas rzadko kto nawet na ty le się utrzy m uj e. A ja się zadom owiłem.
Właścic iel, niej aki Gosza Kary, czasam i prosi mnie o eskortowanie jego współprac owników.
Układ bardzo wy godny – jestem nikim, nikogo nie znam. Ot, siedzę sobie w wagonie elektriczk i,
dwa albo trzy miejsca od kur ier a Goszy, i patrzę. Form alnie jestem ekspedy tor em przesy łek – je-
śli jakaś kontrola albo co, to papier y pokazać mogę, więc pełna swoboda ruc hów. W sum ie to każ-
dy u nas w Gwieździe ma takie czy inne papier y, doskonale wy j aśniaj ąc e obecność ich okazic iela
w stref ie spec jalnej – jedni w delegac ji, inni w różny ch urzędach prac uj ą w miasteczku, a najle-
piej to się ustawił Mońka – ma Ausweis z gazety powiatowej. Reporter, znac zy się ma prawo wci-
skać się, gdzie ty lko mu się zac hce. Przez Kordon go na takich papier ach nie puszc zą, jasna spra-
wa, ale poza ty m – bajka. Nawet postraszy ć można: o, już ja wasze brudne mac hlojki opiszę w
gazec ie, oby watelu sierżanc ie! Czy też towar zy szu sierżanc ie, to już zależy, na czy j patrol się
człowiek właduj e. Jeżeli szczęście dopisze i oby watel-towar zy sz okaże się nie nazby t doc iekliwy,
to legity m ac ja działa świetnie. No i jeszc ze Gosza pilnuj e, żeby rezy denc i papier y mieli w po-
rządku. Meneli, mówi, nie przy jm uj em y. Jeżeli już kom uś się mocno grunt pali pod nogam i, to i
od patrolu może przy kry ć, gońc em dla Gwiazdy kogoś zrobić albo odźwierny m... ale za takie
„plec y ” lic zy sobie Gosza słono, są opcje kilkukrotnie tańsze. Zresztą w miasteczku by le fir emka
ma na liście płac tuzin prac owników, albo i ze dwa. Dogadać się zawsze idzie.
Ale to ty lko za „plec y ” tak drogo Gosza kasuj e, a wy naj ąć pokój w Gwieździe można za
śmieszne grosze, do tego jeszc ze Kary przy m y ka oko na nieobecność klientów po kilka dni, albo i
parę ty godni nawet. Oczy wiście mało kto ty godniam i w Zonie siedzi, ludek nasz z Gwiazdy nie
taki znów wy r y wny – ot, szmy rgnął sobie przez Kordon, okolic ę sprawdził, złapał, co się pod rękę
nawinie, i rura z powrotem. Niektór zy po prostu towar handlar zom noszą – konserwy, akum ulator-
ki, zapalniczki, amunic ję i inną temu podobną drobnic ę.
Traf iaj ą się oczy wiście magic y, co próbuj ą sami handel obnośny rozkręc ać, ale takim szy bko
i dobitnie się wy j aśnia, że ter y tor ia są podzielone, a handel z pom inięc iem miejscowego handla-
rza to zwy kłe złam anie zasad. Ty m bardziej, że jeżeli handlar zowi po dobroc i zaproponować to-
war z Dużej Ziem i, to weźm ie zawsze, sobie ty lko niewielką marżę doda. Da się ży ć. No, oczy wi-
ście, do tego jeszc ze doc hodzą pam iąteczki z Zony... Ale o pam iątkach oddzielna rozm owa, bo to
tem at rzeka.
Zasady te rzecz jasna działaj ą nie tak znów daleko od Kordonu, a w głębokiej Zonie wszy stko
wy gląda inac zej. Ale ja się do centrum rzadko pcham, podobnie zresztą jak inni by walc y Gwiaz-
dy – cic ha woda brzegi rwie, a my, ludzie z gwiezdnego kom ando, właśnie cisi tacy, solidni jeste-
śmy. A już ja najc ichszy ze wszy stkich – mi tam, szczer ze mówiąc, od Zony nic zego nie potrze-
ba. Pójdę sobie tam, posłuc ham ciszy, na szar e pejzaże popatrzę i hy c z powrotem. Rzadko kiedy
dwie noce z rzędu nie wrac am do Gwiazdy, więc dlatego zasiedziałem się jako weter an. Możec ie
to rozum ieć, jak wam się podoba: można rzec, że dużo czasu spędzam w bar ze, więc mnie uważa-
ją za tutejszego. Można też powiedzieć, że mało czasu spędzam w Zonie, więc jeszc ze jestem
cały i zdrowy, a zatem tutejszy.
Rozległy się głosy, skrzy pnęły rozeschnięte deski podłogi, Kieszon podniósł głowę, ziewnął...
Strona 14
Wy piłem kawę, przec iągnąłem się – zac zy na się wiec zór w bar ze hotelowy m Gwiazda. Zjawił
się Kostik, pstry knął włącznikiem, rea nim uj ąc jeszc ze kilka lamp pod suf item; chwilę posłuc hał w
zadum ie, jak trzaskaj ą świetlówki, podrapał się, popatrzy ł na salę, skinął mi głową. Za nim wszedł
Nikolka, od razu skier ował się do baru, wy c iągnął rękę – Kieszon odc hrząknął, jakby sam chciał
zaśpiewać, wy c iągnął gitar ę. Nasz trubadur oddalił się do swego kątka, gdzie zac zął skrzy pieć ko-
łeczkam i nac iągów, od czasu do czasu wprawiaj ąc struny w dy sharm oniczne wibrac je. Czasam i
mam wrażenie, że prof esjonaliści przy stroj eniu gitar y celowo nar ażaj ą publiczność na te jało-
we, pozor anckie zabiegi, żeby postronny m wy dawało się, że niby wiedzą więc ej od inny ch.
Potem zac zęli zbier ać się tutejsi – Kutiak, Daniłow, Buza. Kutiak dopier o co wróc ił z rajdu. To
widać od razu: jak człowiek świeżo z Zony wrac a, wy gląda zupełnie inac zej. Skupiony taki, ale
troc hę nieobecny. Dokładnie jak Kutiak ter az... Ale na twar zy zadowolony – od razu widać, że
wy m arsz się udał. No proszę – stalker od razu zagadał do Kostika:
– Do Goszy sprawę by m miał.
Znac zy się towar ma przy sobie, Kar em u go chce puścić od razu, nawet kolac ja mu nie w
głowie. Cała reszta najpierw do Kieszona uder zy ła po żarc ie.
– Pac zak aj. – Kostik kiwnął głową, odwróc ił się i wy szedł na kor y tarz, po drodze wy c iągaj ąc
kom órkę.
Za to jak wszedł Dem ian, od razu zrozum iałem – temu się akur at nie fartnęło. Gęba skrzy wio-
na, oczy wbite w podłogę, na Kostika star a się nie patrzeć, w drzwiach się odsunął, przepuścił. De-
mian – koleżka doświadc zony, gość do rzec zy, wie, co trzeba, potraf i, co trzeba... ty lko chy ba pe-
chowiec. A może za duży ry zy kant – nie raz i nie dwa widziałem, jak mu się oczy bły szc zą, kiedy
widzi cudzy towar. Szczęście z hazardzistam i lubi się podrażnić, ale do łóżka ich nie wpuszc za.
Spokojniej trzeba się trzy m ać, na zimno.
– Kieszon, słuc haj, ja... – zaskomlał Dem ian.
– Siadaj – rzuc ił barm an. – Się zrobi.
Bez słów tu jasne, że gotówką stalker nie śmierdzi, ale par ówki i chińską zupkę z makar onem w
plastiku dostanie. No i prom ieniowanie z organizmu pom ogą mu wy gonić; wódka u Goszy w
Gwieździe zawsze dobra, on sam jest niezgorszy sommelier. Dem ian skinął ty lko głową, ponur o
klapnął przy stoliku.
Nikolka ogarnął już gitar ę, na próbę zanuc ił:
Na bagnach gdzieś w Ciemnej Dolinie,
Gdzie licznik wciąż wyje aż strach,
Włóc zęga, swój los przek linając,
Przez most pusty ciągnie plec ak.
Kostik zajr zał do sali, gestem przy wołał Kutiaka, ten szy bc iutko kiwnął, złapał plec ak i potuptał
do wy jścia – znac zy się Gosza już przy jm uj e.
Niebawem poj awili się też Dżordżu i Szpulecki. Kieszon poszedł do kuchni, gdzie już na całego
bulgotało i sy c zało.
Na grzbiec ie kamuflaż podarty,
Psy ślepe wciąż idą ślad w ślad,
Pustk ami świec i magazynek
I artefaktów też brak...
Strona 15
Gitar a załkała żałośnie nad ciężkim losem stalker a.
– Ślepy, a jak to dalej szło?
Dalej jeszc ze nie zdąży łem wy m y ślić, ale w tej sam ej chwili wpadł mi do głowy pom y sł.
Wstałem, wy c iągnąłem rękę:
– Dawaj!
Nikolka od razu podał instrum ent, a ja na fali ekspromptu wy dałem z siebie:
Włóc zęga już z Zony wyc hodzi,
Uśmiec ha się mama, on w płacz:
Podzięk uj kontrolerowi,
Mamusię zobac zyć ci dał!
– No nie, nie no! – zaprotestował Nikolka, odbier aj ąc mi gitar ę. – Tak nie wolno! Owszem,
podm iot lir y czny powinien mieć przesrane, ale matki ruszać nie wolno – na świętości ręki nie
podnoś! Wy m y śl coś innego.
– A kogo mu niby kontroler pokaże? Handlar za czy co? – zaoponował wchodząc y Świtek. –
Średnia radość... Powitać, panowie urzędnic y w delegac jach!
Dem ian westchnął rozdzier aj ąc o – już jakiś czas chy ba jec hał na opar ach i zdaj e się, że zdą-
ży ł popsuć sobie stosunki z handlar zam i, przy najm niej z ty mi, któr zy mają punkty w naszy m sek-
tor ze. Dla niego ter az czy kontroler, czy handlarz – bez różnic y. Ot, sam sobie winien, duszę ha-
zardzisty krótko trzeba trzy m ać przy mordzie.
Wróc ił Kutiak – oj, zadowolony aż miło, widać szy bko się z Kar y m dogadali. Stalker złapał
py taj ąc e spojr zenie Kieszona, puścił do niego oczko:
– Dziś baluj em y !
Barm an kiwnął zdawkowo głową – on już zna gusta i guściki każdego z by walc ów, a i wy bór
niezby t szer oki, więc Kieszon najlepiej wie, co komu do domu.
– A tak przy okazji, à propos kontroler ów – odezwał się Szpulecki. – Kawał sły szeliście? Spoty -
kaj ą się dwa kontroler y, star y i młody. Młody opowiada: Siedzę ja sobie na ścieży nie stalkerskiej,
kto się nawinie, to ja mu się do głowy ładuj ę od razu, nikt przejść nie daje rady, aż tu nagle idzie
jakiś taki jeden stalker, ja go i tak, i owak próbuj ę, i straszę, i zwodzę, i na mózg mu cisnę, a on ty l-
ko mały m palc em w uchu podłubał i mówi: Oj, kom ar ów się nam noży ło, piszc zą ty lko i piszc zą. I
poszedł dalej, a ja mu nij ak mózgu nie mogłem wy prać! A na to ten starszy kontroler: Taki stalker
w wac iaku? W czapc e uszanc e? – Aha! – Uuu, to stalker Pietrow by ł, on dla nas, kontroler ów, nie
do ruszenia. Młody na to: A dlac zego? A star y : Jak to dlac zego, przec ież stalker Pietrow mózgu nie
ma!!
No, pośmialiśmy się. Skrzy pnęły drzwi, my ślałem już, że Kostik znowu kogoś zaprosi na osobi-
stą audienc ję, a tu sam Kary zagląda. Gosza niec zęsto tak nas zaszczy c a, przeważnie do baru nie
wy c hodzi, siedzi u siebie na pokoj ach, a ochroniar ze do niego naszą brać stalkerską poj edy nc zo
wołaj ą.
Dem ian od razu podskoc zy ł:
– Gosza, ja, ja...!
Jasna sprawa, że na widzenie go bez towar u nie wpuszc zą, a tutaj stalker zy na zdec y dował sko-
rzy stać z okazji i wy błagać coś na kredy t. Dać jeść mu przec ież Kieszon da, złego słowa nie po-
wie, ale za postój płac ić trzeba, a i szpej na kolejny rejs potrzebny – o takim kredy c ie trzeba po-
ważnie por ozm awiać, więc i Dem ian się ruszy ł.
– Bez eksc y tac ji. – Gosza podniósł dłoń, a Dem ian zam arł, jakby wpadł na niewidzialną ścia-
Strona 16
nę, cofnął się o krok. – Poc zekaj, zar az się rozm ówim y... Ślepy !
Nie powiem, zdziwiłem się – zali dla mej skromnej osoby opuścił Kary swój Olimp i bruka się
kontaktem ze śmiertelnikam i?
– Ślepy, mam tu klienta, jest sprawa, poważnie potraktuj. Potem do mnie przy jdziesz.
Gosza odsunął się na bok i do sali wkroc zy ł szczupły, paty kowaty mężc zy zna. Rudy. Ubrany
jakoś tak dziwnie – ni to biednie, ni to bogato, a dziwnie właśnie. Kurtka i spodnie z solidnego, gru-
bego płótna, na nich masa podoszy wany ch kieszeni i kieszonek. Na naszy m wy gwizdówku takich
się nie nosi. Gość rozejr zał się, rzuc ił głośno: „Dobhy viec zóh!” – i ruszy ł do mnie. Pokazałem mu
gestem wolne miejsce, ry ży siadł, wy c iągnął do mnie szczupłą rękę:
– Dietrich van de Meer.
Mówił z lec iusieńkim akc entem, ale to zauważy łem, przy znaj ę, nie od razu; w ogóle jego ro-
sy jski by ł całkiem, całkiem.
– Ślepy. Słuc ham szanownego pana.
– Ślepy ? – Dietrich wy m ówił to jak Szszle-phy. – Przedziwne imię, ale do rzec zy. Reprezentu-
ję pewną organizac ję publiczną, zainter esowaną badaniam i na ter y tor ium Zony. Jestem naukow-
cem, zatem...
– Legalny dostęp?
– Dokładnie. Potrzebny mi przewodnik.
W sum ie sprawa, jakich niem ało. Od czasu do czasu poj awiaj ą się podobne ty py – sęk w ty m,
że przeważnie naukowc y działaj ą ofic jalny m i kanałam i, wtedy mają pełne wsparc ie, ochronę
wojskowy ch stalker ów itepe, itede. Z rzadka traf iaj ą się tacy, co unikaj ą kontaktów z kolegam i po
fac hu. Możliwe, że ten cały van de Meer to właśnie taki zawodnik... Dziwne, że przy c hodzi do
mnie; dziwne, że w ogóle poj awił się w Gwieździe – miejsce by najm niej nie jest cool ani trendy,
legendarni űberbohater owie zazwy c zaj siedzą na tokowisku w lepszy ch stajniach. A ten z jakiegoś
powodu chce wy naj ąć kogoś z gwiezdnego kom ando... Ze wszech miar zadziwiaj ąc e. Dlatego
właśnie Gosza zajr zał osobiście, żeby podeprzeć go swoim autor y tetem. No bardzo, bardzo dziw-
nie wy gląda mi poj awienie się tego van de Mee ra.
– Przewodnik... Jak rozum iem, Gosza omówił już z panem kwestie natur y zasadnic zej?
– Gosza?
– Właścic iel hotelu, któr y pana tu przy prowadził.
– Аch, Herr Karc zalin! – Taaa, Kary tak naprawdę ma na nazwisko Karc zalin, ale mało kto o
ty m wie. Żadna z tego taj emnic a, po prostu rzadko kiedy uży wa się tu nazwisk, chy ba że ktoś pa-
pier y podpisuj e albo przy jm uj e się do prac y. – Tak, wprowadził mnie w arkana sprawy. Powie-
dział, że rekom enduj e najlepszego przewodnika, zapewni niezbędne wy posażenie et ceter a...
Van de Meer wy konał w powietrzu jakiś taki nieokreślony gest, zapewne maj ąc y dać mi wy -
obrażenie o kontur ach tej etc eter y. Miałem się zar um ienić na równie klakierskie, co zaszczy tne
określenie „najlepszego przewodnika”? No dobra, zobac zy m y, co dalej.
– Panie Ślepy... ee... w zasadzie powinienem ter az zakom unikować panu pewną sprawę, ale
pan Karc zalin chciał opowiedzieć o ty m panu osobiście.
– A dlac zego nie kor zy sta pan z kanałów ofic jalny ch?
– Tak jak mówiłem, reprezentuj ę organizac ję publiczną. Pozar ządową.
– Aha... – Troc hę to niety powe.
– Jest to organizac ja natur y... no, powiedzm y, że najprędzej religijnej. Nie musi się pan o nic
niepokoić, moje pełnom ocnictwa zac howuj ą tu pełną moc urzędową. Otrzy m a pan legalny do-
stęp do ter enów za Kordonem – w char akter ze moj ego asy stenta. Może kor zy stać pan z wy nika-
jąc y ch ze stanowiska pełnom ocnictw wedle swego uznania. Ofic jalnie wy płac one honor ar ium
nie będzie oszałam iaj ąc e, lecz...
Strona 17
Poprosiłem o uszczegółowienie, rudy wy m ienił sumę. Nie za dużo, ale legalne przejście przez
poster unki to niezła wy płata sama przez się. Pom y ślałem chwilkę i odpowiedziałem:
– Panie van de Meer, por ozm awiajm y otwarc ie. Pańska propozy c ja brzmi kusząc o, lecz do-
świadc zenie podpowiada mi, że takie sprawy przeważnie zawier aj ą w sobie pewne subtelności
natur y, hm...
– Negaty wnej?
– Dokładnie.
– Cóż, jestem poważnie chor y. Nieulec zalnie chor y.
– Аha! – Diabełek, chowaj ąc y się do tej pory pod moim języ kiem, nie mógł odpuścić sobie
takiej szansy. – Rozum iem, rozum iem. Ciężkie dziec iństwo, twarde narkoty ki...
Van de Meer żachnął się, a ja poniewczasie zrozum iałem, że palnąłem głupotę, więc szy bc iut-
ko dodałem:
– Przepraszam.
– Nie szkodzi, wiem, jaki jest stosunek do osób z moją chor obą.
– Van de Meer, jeszc ze raz przepraszam – powtór zy łem ty lko. – Ale nie wiem, na co konkret-
nie pan chor uj e.
– Zespół naby tego upośledzenia odporności. AIDS... Niech pan nie my śli o mnie źle, prac o-
wałem w Afry c e. Sześć lat... Po powroc ie robiłem testy, a wtedy... Sam nie wiem, nie mam po-
jęc ia, kiedy do tego doszło. Rozum ie pan, musieliśmy prac ować w dość spartańskich war unkach,
czasem przeprowadzać zabiegi chir urgiczne bez zac howania niezbędny ch środków ostrożności.
Gdy stawką jest ludzkie ży c ie, a człowiek ściga się z czasem, każda sekunda jest na wagę złota...
jedny m słowem, jestem nosic ielem HIV. Wiem, że stosunek jest wy bitnie negaty wny, krążą
wszelakie uprzedzenia, ale prawda jest taka, że moja krew może okazać się dla pana truc izną.
Oczy wiście mówię tu, uży waj ąc przenośni, ale jeżeli dojdzie do jakiejś sy tua cji, oby dwaj bę-
dziem y ranni, zac zniem y sobie nawzaj em pom agać przy zakładaniu opatrunków... Musi pan zro-
zum ieć, najm niejsze zadrapanie... jedna kropla moj ej krwi, i pan...
– Rozum iem.
Van de Meer odwróc ił się ode mnie, dodał:
– Jeżeli pan odm óvi, to zhozum iem. To fakty cznie povażne... zaghożenie.
Najwy r aźniej ze zdenerwowania wzmocnił mu się akc ent, więc zmieniłem tem at:
– Świetnie mówi pan po rosy jsku.
– Przec ież phac ovałem w Afhy c e... Som alia, Hepublika Śhodkovoa fhy kańska...
– Ee...? Chy ba nie nadążam. Jaki jest związek pom iędzy...
– By ło tam spoho vaszy ch. Konsultanc i wojskowi, naj emnic y – nie wiedział pan? Mnóstwo tu-
tejszy ch ludzi. Trzeba by ło kontaktować się z nimi, a na uniwersy tec ie miałem rosy jski jako drugi
języ k obcy. – Van de Meer uśmiechnął się. – Rozum ie pan oczy wiście, że nasza edukac ja uniwer-
sy tecka nie daje wiedzy o fakty czny m rosy jskim, bo języ k codzienny to zupełnie co innego... ale
zac ząłem mówić.
W ty m mom enc ie Kieszon zabrzękał taler zam i, wszy scy się ruszy li, krzesła zazgrzy tały po
podłodze.
– Van de Meer, wódkę pan pija?
Ry ży uśmiechnął się jeszc ze szer zej.
– Herr Ślepy, naprawdę dużo miałem do czy nienia z pana rodakam i!
Kieszon wy stawił na kontua r tackę z lufkam i.
– Szanowni tuby lc y ! – Uśmiechnął się. – Dziś jego wy sokość pan Kutiak proponuj e wszy stkim
toa st za jego szczęście!
Zakręc iliśmy się wokół lady, rozc hwy tuj ąc szklaneczki.
Strona 18
– Za Fortunę! – wzniósł szklankę nasz sponsor. – Za nią wy pić warto.
Potem barm an wy dał mu zam ówienie spec jalne: szaszły c zek, opiekane kartof elki, groszek i sa-
łatkę... któr ej kolor u ni choler y nie mogłem rozgry źć. Ale Kieszon umie tak podać, że chciał nie
chciał, nawet daltonista potraf i doc enić! Co prawda za to się dodatkowo płac i. Cała reszta dostała
standardowy zestaw: par ówki, rosołek po chińsku i wrzutka war zy wna. Mówią ludzie, że chińskie
zupki są szkodliwe, ale ja tam je lubię. Albo może zwy c zajnie przy wy kłem? Złapałem też porc ję
dla moj ego obc okraj owc a i wziąłem od Kieszona połówkę.
Od razu jak ty lko obc iągnęliśmy po jedny m, zajr zał do nas Kostik, wezwał Dem iana do szef a,
a do mnie rzuc ił:
– Slipy, tebe duże pity ne treba. Tebe jeszc zo zaraz z Hoszeju razmauljaty.
Kostik to ciekawy ty pek, on i jego wróble pod strzec hą. Szczer ze mówiąc, to wszy scy jeste-
śmy tu z lekka pogięc i... Kostik odsłuży ł swego czasu kilka lat w pewny ch spec y f iczny ch rodza-
jach wojsk. Gdzie, jak, w jakim char akter ze – nie wiem, sam Kostik nigdy nic nie mówi, ale mi
się widzi, że by ła to rosy jska arm ia feder ac y jna. Nie wiem, dlac zego tak akur at zdec y dowałem...
Pewnie dlatego, że nasz ochroniarz jest zaj adły m rusof ilem, uważa sam siebie za Rosjanina i nie
cierpi „chac hłaków” – przy czy m posługuj e się wy łącznie łam any m, gwar owy m języ kiem ukra-
ińskim.
Tak w ogóle, Kostik to ksy wa – na nazwisko ma Kostikow, na imię Tar as, ale woli pseudonim,
bo, jak sam otwarc ie twierdzi, imię ma chac hłackie. Zjawił się jakiś rok temu, zwróc ił do Goszy o
prac ę, ale nie papier ową, ty lko taką naprawdę. „Co umiesz?” – spy tał go wtedy Kary, zaj ęty aku-
rat degustac ją najnowszej partii dostarc zonej świeżo anty r adiac y jnej wódeczki, więc będąc y w
zdec y dowanie dobry m nastroj u. Każdoho mohu pobyty – odpowiedział mu na to Kostikow; Gosza
na to: „Sprawdzim y ?”, a Kostikow: Da i zaraz możemo! „Poc zekam y do wiec zor a” – zdec y dował
Gosza.
Włom otali wtedy Kostikowi ostro – w ośmiu. Znac zy się w ośmiu zac zy nali, ale końc zy li już
ty lko we trzech. Miał wtedy Kary swoich ośmiu żołnier zy, czekał do wiec zor a, żeby przy szła noc-
na zmiana, i zaży c zy ł sobie, żeby oby dwa składy razem przetestowały nowego. Pięc iu Kostik dał
radę położy ć, zanim go w końc u zmogli... Przy kro mi by ło na to patrzeć, ale Kar em u się spodoba-
ło. Kostika przy j ął do roboty, a czter em z ty ch pięc iu, co nie ustali, dał wy m ówienia. Oczy wiście
odprawę też im nielic hą wy płac ił: chłopc y, bez urazy, ale sami widzic ie, za ilu ten nowy stanąć
może. Kasy im nie pożałował na odc hodne, żeby doszli do siebie i szukali nowej prac y na spokoj-
nie. A Kostik ter az u nas za ochroniar za robi. Pełna powaga, prac ownik ochrony pry watnej agen-
cji, ma na to papier y -baj er y, nawet pistolet mu się należy. Gazowy. Kostik go przezwał gównem z
bazar u i przy mnie ani razu nawet nie wy j ął.
Z Dietric hem nieźle się zasiedzieliśmy, ale pić to on nie potraf ił, jak się okazało. Nie wiem,
czego go tam w dzikiej Afry c e nasi uczy li, ale ja dopier o zac ząłem, a ry żego już rozebrało, za-
czął mi łzawy m głosem opisy wać, jakie ma fatalne stosunki z rodziną, zdjęc ia pokazy wał – suc ha,
ży lasta baba i smutny chłopac zek. Taki mały rudzielec, piegowaty, w ojca się wdał.
– Uvielbia mnie ten mały, koc ha sthasznie! Ale żona uvaża, że nie povinienem się u nich w
domu poj aviać!...
– „U nich”?
– U nas – poprawił się ry ży, wzdy c haj ąc. – Dom kupiony za moje zahobki, płac ę za vszy stko,
ubezpiec zenia, podatki... Nie chcą mnie vidzieć! Pieniądze moje – v to im ghaj, a ja niepotrzeb-
ny ! Zły przy kład sy novi daję! Ja, hodzony ojc iec, zły vzóh! Ta chohoba zhobiła ze mnie pahia-
sa...!
Ot, tak coś mi zaświtało wtedy, że jesteśmy z Dietric hem podobni do siebie: dwaj upośledzeni
ludzie, wy gnańc y z norm alnego świata zdrowy ch. Tak w ogóle to sam nad sobą lubię się pouża-
Strona 19
lać, więc wy wnętrzenia doktorka, co tu dużo mówić, traf iły na podatny grunt i szy bko wy dały
owoc e.
Zam ówiłem drugie zero pół i jeszc ze zanim Kostik poprosił mnie do Kar ego, podj ąłem dec y -
zję.
Zostawiłem Dietric ha, roniąc ego pij ackie łzy nad fotograf iam i rodziny, i ruszy łem za Kosti-
kiem na negoc jac je. Po drodze widziałem Dem iana – chy ba mu Gosza zwiększy ł lim it zadłuże-
nia, ale i zaostrzy ł war unki – tak czy inac zej, nie zauważy łem, żeby stalker by ł szczególnie zado-
wolony. A, zresztą co mi tam, nie moja sprawa.
Gospodarz, bóg i car naszego hotelowego biznesu ter az też nie trac ił czasu po próżnic y i zaj-
mował się dość skutecznie trady c y jną już degustac ją. Kostik zapukał, rzuc ił:
– Slipyj tut.
– ...aawaj go! – rac zy ł rozkazać Gosza.
Kostik odsunął się, kiwnął. Kary akur at prowadził testy degustac y jne pod szaszły c zek – najwy -
raźniej Kieszon skor zy stał z zam ówienia Kutiaka i skołował też porc y jkę dla szef a.
– No, i jak tam prof esor ek? – Gosza od razu przeszedł do inter esów.
– Zwrac a się do mnie per „panie Ślepy ”, to naprawdę uroc ze.
– To znac zy tak czy to znac zy nie?
– To znac zy tak, jeżeli...
– No i co za „jeżeli”? A dlac zego ja cię za języ k mam ciągnąć? No mów no, co nie tak? Robo-
ta nie jest lewa, klient uprzejm y, wy c howany... no?
– A co z ty m dodatkowy m war unkiem? Van de Meer mi powiedział, że jest jakiś dodatkowy
war unek.
– А! – Gosza się uspokoił. – Ty m się denerwuj esz. Nie bój nic, mordo ty moja! Sprawa tak
naprawdę prościutka jest.
Bogiem a prawdą nie lubię takich „prościutkich spraw”. Jak ktoś tak mówi, to najpierw jest ciu-
ciu-ruc iu, a potem na końc u zawsze wy łazi jakiś hac zy k. Ale ter az czekała na mnie ledwo co na-
poc zęta połóweczka i dobrze wy c howany obc okraj owiec-bratnia dusza. Słowem, odr zekłem:
– Jeśli fakty cznie prosta sprawa, to wezmę.
– Zam ówiłem u Chem ika wiązkę, trzeba spotkać się z nim u Chwasta, wziąć towar i przy nieść
mi. Ty nawet mu nie musisz płac ić, ja się swoimi kanałam i rozlic zę z Chwastem, a on odda Che-
mikowi... niech cię o to głowa nie boli, mordo ty moja, ty mi ty lko wiązkę przy nieś. Łatwo się z
prof esorkiem przez Kordon przeprawic ie, a dla mnie jedno zmartwienie z głowy.
„Wiązka” to nazwa zwy c zaj owa mezom ody f ikatu – połąc zenia artef aktów, posiadaj ąc ego licz-
ne unikatowe właściwości. Wy twar zanie wiązek to niełatwa sprawa, wy m agaj ąc a spor ej prakty ki
oraz, nazwijm y rzecz po imieniu, niem ałego talentu. Chem ika akur at troc hę znałem – stalker
świetnie radząc y sobie z wiązkam i i inny m i takim i hokus-pokusam i, za co zresztą chy ba dostał
swoj ą ksy wkę. Por ządny koleżka, choc iaż ponad miar ę ostrożny i strasznie poukładany, ale jak
najbardziej kontaktowy.
– To na cito jakoś?
– Ślepy, no przec ież ci mówię, nie ma żadny ch hac zy ków! Niech będzie i ty dzień, jeśli chcesz.
A jak prof esor planuj e na dłużej w Zonie się zac zepić, to i nawet dwa ty godnie. Mi się nie spieszy.
Ale pewnie dłużej to i ty sam nie będziesz chciał tam siedzieć, co? Chem ik zdąży na czas, to już ja
z Chwastem załatwię. No, może by ć? – Gosza wy c iągnął z szuf lady drugą szklaneczkę, polał. – No
to chlup, za Fortunę!
Akur at za Fortunę nigdy nie odm awiam, taka zasada... Kiedy wróc iłem do sali, van de Meer
już się kiwał i robił dzięc ioła – zobac zy wszy mnie, wstrząsnął się i dziko popatrzy ł na swoj ą szklan-
kę.
Strona 20
– Konty nuujm y dalej – oświadc zy łem. – Pan Karc zalin łaskaw by ł wy a rty kułować dodatko-
we war unki. Będzie pan musiał odżałować dzień albo dwa.
– Thoo-o-o niszszsznie...szkodzi! – Poza akc entem pij anego Dietric ha złapało też jąkanie. – Ja
v... vvv... v ty m czaśś vniozee eę por zrzr ządek... v moj... j...je bhadania!
– A właśnie, co za eksper y m enty pan zam ier za prowadzić?
– Th-hoo bahhhdzo thuu-uudno vy t...vy tuu... vy...
Wy tłum ac zy ć zawsze trudno, jak się pić nie umie.
– To lepiej w górę serc a, za Fortunę! Dobrej nam Zony !
Efekt finalny by ł taki, że Kostik pom ógł mi odtransportować van de Mee ra do jego pokoj u ho-
telowego. Dietrich znajdował się w jakiejś cudownej krainie duc howego szczęścia, cieszy ł się ze
wszy stkiego, co ty lko przewinęło mu się przed oczam i, nie mógł dość się nasłuc hać kupletów Ni-
kolki, ale z chodzeniem o własny ch siłach już miał problem y. Kostik nawet ofuknął go kilka razy :
Tak czewo do meny pryk lejiłsa, jak homoseksuał jaki? A nu jidy sam! – ale mam nadziej ę, że van
de Meer go zwy c zajnie nie zrozum iał.
O kwestii prac y moj ego przy szłego partner a pom ówiliśmy dopier o rano. Na wszelki wy padek
po drodze do baru zawinąłem po van de Mee ra – biedac zy na wy glądał tak marnie, że zac ząłem
mieć poważne wątpliwości, czy to na pewno z Ruskim i się spoty kał w tej swoj ej Afry c e, czy też
by li to jac y ś bezwsty dni sam ozwańc y, któr zy naszy ch ty lko udawali – prawdziwi wschodni Sło-
wianie by go nauczy li pić... Ale niezależnie od tego, jak tam by ło, woda miner alna, któr ą zapobie-
gliwie przy niosłem, okazała się zdec y dowanie przy datna – van de Meer wy gulgotał od razu pół
butelki, dopier o potem dał radę oder wać się od szy jki i wy sapać jakieś słowa podziękowania.
Zaproponowałem mu, aby się ubrał i zszedł ze mną do baru – ot, na kawusię. Większość na-
szy ch woli napoj e energety czne, że niby też w nich jest kof eina, a ja mimo to wolę się z rana na-
pić kawy. Ano, taka moja trady c ja.
Zaspany Kieszon zapar zy ł mi kawę, a van de Meer zam ówił sobie energety ka Non Stop. Nasz
barm an tutaj też nie dał plam y, zadem onstrowawszy szanownem u gościowi wy soką klasę – wy -
taszc zy ł skądś spod kontua ru wy soką szklankę na nóżc e, obr óc ił puszką, prof esjonalny m ruc hem
przelał zawartość, z grac ją zawodowego prestidigitator a skroił cy try nkę i wy szukany m gestem
podsunął sprepar owany napitek uczonem u. Nie wiem, czy pokaz Kieszona zrobił na van de Me-
erze zam ier zone wrażenie, bo Dietric ha strasznie suszy ło, więc od razu złapał się za szklankę i wlał
w siebie połowę drinka... ale mi się ten show bardzo spodobał, więc kilkukrotnie por uszy łem dłoń-
mi, udaj ąc oklaski, wziąłem swoj ą kawkę i ruszy liśmy w kąt – do moj ego ulubionego stolika.
Kiedy Dietrich jako tako doszedł do siebie, przy pom niałem mu, że wczor aj usiłował opowie-
dzieć mi o swoim zlec eniodawc y.
– W jakiej dziedzinie pan prowadzi te badania? Czy m będziem y się zajm ować?
– No... e-ee... zlic zaniem aniołów – wy m amr otał van de Meer i z niepokoj em popatrzy ł na
moją minę, czy łapię, o co chodzi.
– Na czubku igły ? – Nie pozwoliłem sobie wy jść na idiotę, zadem onstrowawszy tak wy bitną
znaj om ość edukac ji klasy cznej.
– Coś tak jakby... – Trzeźwy van de Meer gadał czy ściutko, prawie bez akc entu, ale strasznie
ponur o, jak gdy by rozm owa o nadc hodząc y m zadaniu w ogóle nie sprawiała mu przy j emności. –
Organizac ja, któr a wy naj ęła moje usługi, zwie się Poszukuj ąc y m i Słowa. To związek wy znanio-
wy...
– Coś jak jehowic i?
– Nie, świadkowie Jehowy to zwy kła kom erc ha. – Jak Bóg miły, tak powiedział: kom erc ha. –
Poszukuj ąc y zac howuj ą się z niec o większą godnością, jakoś bardziej solidne to wszy stko, nie sta-
raj ą się działać na... hm... ry nku masowy m. Nie żeby by ła to jakaś taj emna loża, ale... Krótko