Slepa plama - Wiktor Noczkin

Szczegóły
Tytuł Slepa plama - Wiktor Noczkin
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Slepa plama - Wiktor Noczkin PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Slepa plama - Wiktor Noczkin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Slepa plama - Wiktor Noczkin - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Счётчик снова поднимает трезвон; Ветер злится, листья обрывает. И у ходит мой дру г за Кордон. За Кордон дру г мой близкий шагает. Strona 4 Не зайти нам вдвоём в ресторан, Дру г мой в Зоне, стал мой дру г дру гим, Я сижу один, без водки пьян, К потолку пу скаю горький дым... За Кордон, за Кордон, далеко за Кордон, Где ни бу рь, ни зимы не бывает. Далеко, за Кордон, с перебитым крылом, у летает мой дру г, у летает. За Периметром он навсегда, Старый дру г не вернётся из Зоны, Я ж не смог, мне ещё не пора, Не пора у ходить за Кордоны... Ты помнишь, как шли мы и шли, Стараясь сдержать злые стороны, И Припять лежала в дали, Столица отравленной Зоны... За Кордон, за Кордон, далеко за Кордон, Где ни бу рь, ни зимы не бывает. Далеко, за Кордон, с перебитым крылом, у летает мой дру г, у летает. Strona 5 Więcej na: www.ebook4all.pl B y dlę z pana, van de Meer! Sta​r a​łem się wło​ży ć w tę wy ​po​wiedź mak​si​m um uczuć, żeby do ry ​że​go do​tar​ło, jaką głu​po​tę wy ​wi​nął, ale Die​trich ty l​ko su​szy ł zęby, w peł​ni za​do​wo​lo​ny z sie​bie. No, w su​m ie to miał po Strona 6 temu po​wo​dy, w koń​c u ka​ba​na po​wa​li​ła wła​śnie jego kula... Ogrom​ne ciel​sko, po​kry ​te ciem​ną szcze​c i​ną, rzu​c a​ło się te​r az co​r az sła​biej i sła​biej, sierść na kar​ku po​wo​li opa​da​ła. Na​wet le​żąc na boku, zwierz wy ​glą​dał prze​r a​ża​j ą​c o. – By ​dlę z pana, van de Meer! Nie za​prze​c zy pan chy ​ba, że włą​c zy ł to swo​j e de​bil​ne urzą​dze​- nie? Za​c zy ​na​ło mi po​wo​li prze​c ho​dzić, więc spie​szy ​łem się, żeby wy ​lać żółć, póki cho​le​r a mi nie mi​nę​ła. Ry ży zwi​nął z twa​r zy uśmie​szek i de​m on​stra​c y j​nie pod​niósł ustroj​stwo z przy ​c i​ska​m i – po​patrz pan sam, wy ​łą​c zo​ne. – Sły ​sza​łem, jak przty ​kał pan włącz​ni​kiem. – No niech panu bę​dzie, Śle​py. Po pro​stu spraw​dza​łem... Aha, ja​sne – spraw​dzał. Tak po pro​stu. W Zo​nie nie ma, że coś się dzie​j e „po pro​stu”. Oczy ​wi​- ście, ka​ba​na wi​dzia​łem już z da​le​ka – wiel​ki ody ​niec rzu​c ał się w za​r o​ślach tak, że nie dało się go nie za​uwa​ży ć. Prze​c ież wła​śnie po to zsze​dłem ze ścież​ki, żeby so​lid​ny m łu​kiem obejść krza​ki, w któ​r y ch usa​do​wił się stwór. Pry ​peć-ka​ban nie jest groź​ny, o ile się do nie​go nie zbli​żać, zwie​r zak sam z sie​bie ra​c zej nie po​le​c i pa​trzeć, kto tam prze​c ho​dzi w od​da​li, no ale je​że​li zwró​c i się jego uwa​gę – to za​a ta​ku​j e na sto pro​c ent. Dur​ne by ​dlę. No więc, zsze​dłem ze ścież​ki i za​c zą​łem ro​bić koło, roz​glą​da​j ąc się i w ogó​le, z te​sto​wą śrub​ką w ręku... ale pstry k​nię​c ie prze​łącz​ni​ka sły ​sza​łem wy ​r aź​nie, van de Meer włą​c zy ł swój idio​ty cz​ny agre​gat – i sku​tecz​nie tę uwa​gę na nas ścią​gnął. Dzik ru​szy ł ku nam jak prze​c i​nak, ty l​ko trzask się roz​c ho​dził, gdy zwierz za​c zął prze​dzie​r ać się przez za​gaj​nik. A ja w ta​kich sy ​tu​a cjach za​wsze wpa​dam w ner​wów​kę. Wła​śnie dla​te​go za​nim zdą​ży ​łem po​m y ​śleć, ma​c hi​nal​nie od​r zu​c i​łem śru​bę, wy ​r wa​łem z ka​bu​r y PMM – i wte​dy w krza​- kach na po​bo​c zu dro​gi jak​by gra​nat wy ​buchł. Po​le​c ia​ły na wszy st​kie stro​ny ga​łę​zie, w po​wie​trze pod​nio​sły się brą​zo​we ze​szło​r ocz​ne li​ście – po​j a​wił się po​tęż​ny łeb z na​bie​gły ​m i krwią śle​pia​m i, ra​c i​c e z ło​m o​tem miaż​dży ​ły su​c he kije... A ja, szcze​r ze mó​wiąc, za​c zą​łem wa​lić, na​wet nie ce​lu​- jąc, na chy b​c i​ka. Tak​ty ​ka nie naj​lep​sza. Kul​ki z ma​ka​r o​wa ty l​ko pod​nio​sły ka​ba​no​wi ci​śnie​nie. Zwierz z ry ​kiem rzu​c ił się, ale nie ku mnie, ty l​ko na van de Me​e ra. Die​trich od​sko​c zy ł i wła​śnie ten bły sk jego od​bla​sko​wo po​m a​r ań​c zo​we​go kom​bi​ne​zo​nu naj​wy ​r aź​niej zwie​r za​ka przy ​c ią​gnął. Sku​lo​ny, rzu​c i​łem się w bok, de​spe​r ac​ko pró​bu​j ąc się​gnąć do ma​ga​zy n​ka w kie​sze​ni, więc też nie od razu zo​r ien​to​wa​łem się, że ce​lem je​stem nie ja, a van de Meer. Jak to zwy ​kle by wa, ma​- ga​zy ​nek ni​j ak nie chciał tra​f ić tam, gdzie trze​ba, ry k zwie​r za i trzask ga​łę​zi roz​le​ga​ły się tuż obok – a ja czu​łem, że nie na​dą​żam, więc jesz​c ze go​r zej za​c zą​łem się de​ner​wo​wać... i wte​dy zo​ba​c zy ​- łem prze​dziw​ny ob​r a​zek. Chu​da, po​m a​r ań​c zo​wa sy l​wet​ka przy ​gię​ła się, uchy ​li​ła tuż przed sa​m y ​- mi sza​bla​m i ka​ba​na, zwierz prze​le​c iał, nie tra​f iw​szy Die​tri​c ha, za​sa​pał. Ra​c i​c e za​c zę​ły ry ć głę​bo​- kie bruz​dy w ściół​c e, na wszy st​kie stro​ny po​sy ​pa​ło się bło​to i ka​wał​ki próch​na... Bach-bach- bach...! Bach! Zda​j e mi się, że dzi​ka po​ło​ży ​ły pierw​sze wy ​strza​ły, czwar​ty by ł chy ​ba ty l​ko kon​tro​l​ny czy co... Zwierz ru​nął łbem w krza​ki, z roz​pę​du wla​tu​j ąc w za​r o​śla, za któ​r y ​m i, tak jak przy ​pusz​c za​- łem, scho​wa​ła się „tram​po​li​na” – zu​peł​nie ma​luś​ka taka. I śrub​kę prze​c ież w ręku mia​łem, żeby spraw​dzić... Ciel​ska ta​kie​go jak nasz ka​ba​nik ano​m a​lia nie dała rady pod​nieść – pod​r zu​c i​ła je ty l​ko, za​krę​c i​- ła i od​r zu​c i​ła z po​wro​tem. Tru​c hło w lo​c ie wy ​ko​na​ło ob​r ót, pla​snę​ło do​kład​nie przede mną, roz​- rzu​c a​j ąc na wszy st​kie stro​ny ka​wał​ki spróch​nia​łej ściół​ki i bry ​zgi bło​ta. Wła​śnie tu​taj zwy ​m y ​śla​- łem Die​tri​c ha od by ​dla​ków; do​pie​r o po​tem do​tar​ło do mnie, że ry ży wię​c ej ode mnie ry ​zy ​ko​wał, a i ka​ba​na prze​c ież on wy ​koń​c zy ł. Dwie dziur​ki, z któ​r y ch pul​su​j ą​c y ​m i struż​ka​m i try ​ska krew... Nie, trzy – trze​c ia do​kład​nie w uchu. Zuch ry ży. I kto by się spo​dzie​wał, że nasz nie​zgrab​ny uczo​- ny ma w so​bie ty le ikry ? No, ja na pew​no nie. A, jest i czwar​ty otwo​r ek – na boku ka​ba​na, za ło​- pat​ką. Aj-waj, pan pro​f e​sor, po mi​strzow​sku go po​ło​ży ​li​ście! Trzy kule w łeb, a czwar​ta – w ser​- Strona 7 ce? Ale nie​m niej uwa​ża​łem, że po​wi​nie​nem raz na za​wsze wy ​bić Die​tri​c ho​wi ze łba dur​ną bra​- wu​r ę. Tego aku​r at Zona nie to​le​r u​j e. – Co to ma niby zna​c zy ć, „spraw​dza​łem”? Van de Meer, umó​wi​li​śmy się prze​c ież, że naj​- pierw za​bie​r am szpej, a resz​ta po​tem. – Szpe​e j? – Mój pod​opiecz​ny jak​by ob​r a​c ał sło​wo na ję​zy ​ku, za​baw​nie prze​c ią​ga​j ąc gło​ski. – No, wy ​po​sa​że​nie. Ina​c zej się mówi „szpej”. Pora przy ​wy k​nąć do za​wo​do​we​go żar​go​nu... A z ty m tu​taj to się czu​j ę ja​koś tak nie do koń​c a... Mó​wiąc „z ty m”, mia​łem na my ​śli pi​sto​let, i do​pie​r o te​r az uświa​do​m i​łem so​bie, że PMM-a w koń​c u nie za​ła​do​wa​łem – ma​ga​zy ​nek na​dal ści​ska​łem w le​wej dło​ni. Szy b​c iut​ko wsu​ną​łem go na miej​sce, spu​ści​łem su​wa​dło, zna​la​złem w tra​wie pu​sty, scho​wa​łem do kie​sze​ni. Die​trich nie mó​- wił nic. Pi​sto​le​ty Ma​ka​r o​wa wy ​dał nam cho​r ą​ży z ukra​iń​ski​m i na​szy w​ka​m i w Wij​sko​woj Upra​wie, gdzie z Die​tri​c hem wy ​peł​nia​li​śmy pa​pie​r y. Nie lu​bię bro​ni przy ​dzia​ło​wej, ale taki by ł je​den z wa​r un​ków gry. Po​nad​to cho​r ą​ży do​ga​dał się ze swo​imi, żeby pod​r zu​c i​li nas ła​zi​kiem do po​ste​r un​- ku. Po pierw​sze, dzię​ki temu nie trze​ba by ło aż z mia​stecz​ka leźć pie​c ho​tą, po dru​gie, woj​sko​wi na po​ste​r un​ku spoj​r ze​li na nas ła​skaw​szy m okiem: o, swo​j a​ki pew​nie, sko​r o ofi​c jal​ny m trans​por​tem za​j e​c ha​li. Nie jest to rzecz bez zna​c ze​nia – ła​twiej bę​dzie z chłop​c a​m i się do​ga​dać w dro​dze po​- wrot​nej. Zda​r za​j ą im się na​pa​dy me​lan​c ho​lii, z któ​r y ​m i ra​dzą so​bie, wa​ląc z gru​bej rury do wszy st​kie​go, co pod​c ho​dzi ku Po​gra​ni​c zu od we​wnętrz​nej stro​ny – w szcze​gól​no​ści jak so​bie urzą​- dzą „wie​c zo​r ek li​te​r ac​ki”. Oj tak, nie​wia​do​m e​go po​c ho​dze​nia li​te​r a​tu​r a bar​dzo moc​no wpły ​wa na chwiej​ność na​stro​j ów. Od po​ste​r un​ku ru​szy ​li​śmy ścież​ką, wszy st​ko by ło pięk​nie, na​wet sło​necz​ko wy ​szło... No wszy st​ko by ło po pro​stu świet​nie, do​pó​ki nie na​dzia​li​śmy się na tego prze​klę​te​go ka​ba​na. Te​r az obej​r za​łem so​bie Die​tri​c ho​we tro​f eum uważ​niej. Chy ​ba mło​da ja​kaś sztu​ka, nie​daw​no od sta​da się odłą​c zy ł, żeby za​ło​ży ć wła​sną ro​dzin​kę... Czy jak tam to u dzi​ków się fa​c ho​wo na​zy ​wa. Dia​bli zresz​tą wie​dzą, jak to jest z mu​tan​ta​m i. Tak czy ina​c zej, in​ny ch mu​ta​sów w po​bli​żu by ć nie po​- win​no – za to śle​pe psy na bank przy ​le​c ą, żeby na​żreć się pa​dli​ną. A ja mam ty l​ko PMM z jed​- ny m ma​ga​zy n​kiem. Oj, trze​ba nam jak naj​szy b​c iej ru​szać do skry t​ki. – No do​bra. – Mach​ną​łem ręką. – Za​ło​ży ​m y, że udzie​li​łem panu na​ga​ny, pan się przy ​zna​j e do winy, wy ​r a​ża skru​c hę i obie​c u​j e po​pra​wę. A te​r az zbie​r aj​m y się stąd. – Ależ cze​m u od​c ho​dzić? – Nie​dłu​go psy się tu zja​wią. – Te same śle​pe psy, o któ​r y ch ty le sły ​sza​łem w Gwieź​dzie? – Te same. – Ależ to wspa​nia​le! A jak​by tak jesz​c ze czar​no​by ​lec z nimi by ł... – Ry ży zła​pał za PDA, za​- czął stu​kać po kla​wi​szach. PDA miał wy ​pa​sio​ny, z więk​szy m ekra​nem, pę​ka​ty taki, z gniaz​dem na do​c ze​pia​ną kla​wia​tur​kę. – Pa​nie Die​trich... – Ot, nie słu​c ha, za​r a​za. – Van de Meer! – Tak, Herr Śle​py ? – Nie ode​r wał się na​wet od ekra​nu. Wes​tchną​łem cięż​ko, za​c zą​łem wy ​j a​- śniać: – Pa​nie Die​trich, psy przy j​dą tu​taj na za​pach zdo​by ​c zy. Naj​pierw spraw​dzą te​r en do​ko​ła ciel​- ska, po​tem od​kry ​j ą nas i po​sta​r a​j ą się roz​wią​zać pro​blem. Ro​zu​m ie pan? Czy sz​c zą te​r y ​to​r ium wo​kół pa​dli​ny, a po​tem ucztu​j ą przez kil​ka dni. I nas też wy ​c zy sz​c zą. Van de Meer do​stu​kał na PDA ostat​nie zda​nie, do​pie​r o po​tem po​pa​trzy ł na mnie. – Tak, to się do​sko​na​le skła​da. Ob​ser​wa​c ja sta​da w na​tu​r al​ny m ha​bi​ta​c ie przy zdo​by ​c zy – na po​c zą​tek do​kład​nie o to mi cho​dzi. Śle​py, usa​do​wię się o tam, wi​dzi pan? Wi​dzę, a jak​że – drze​wa. No, niby dość da​le​ko od mar​twe​go ka​ba​na. Wes​tchną​łem zno​wu – Strona 8 py ​ta​nie ty l​ko, czy psy zgo​dzą się z moją oce​ną, że to dość da​le​ko? – Zbu​du​j ę... ee... – Ry ży szu​kał słów po na​sze​m u. Ga​dał cał​kiem nie​źle, póki nie uży ​wał spe​- cja​li​sty cz​ne​go słow​nic​twa. – Eeee, am​bo​nę, ka​zal​ni​c ę... gniaz​do. Spe​c jal​ne miej​sce. Pan niech idzie do swo​j ej skry t​ki, bie​r ze, co po​trze​ba, a po​tem przy ​c ho​dzi do mnie. Ty l​ko niech pod​c ho​dzi pan z za​wietrz​nej, wte​dy psy pana nie wy ​c zu​j ą. Tro​pi​c iel od sied​m iu bo​le​ści, przy ​r od​nik je​den. I jesz​c ze po​ucza... – Je​że​li bę​dzie z nimi czar​no​by ​lec, to i bez wia​tru wy ​c zu​j e. – Ależ pan prze​c ież bę​dzie miał już broń. – Van de Meer by ł osto​j ą spo​ko​j u. – Cho​c iaż le​piej by by ło, gdy ​by dał pan radę prze​kraść się nie​zau​wa​że​nie, aby nie za​kłó​c ać mo​ich ob​ser​wa​c ji. – By ​dlę z pana, van de Meer... To po​wie​dzia​łem już bez emo​c ji, bo w za​sa​dzie się zgo​dzi​łem. – Niech​że pan idzie, Śle​py... – po​wtó​r zy ł Die​trich. – Ja za​r az we​zmę się do ro​bo​ty... Od​pocz​nę ty l​ko chwil​kę. Spoj​r za​łem na ry ​że​go uważ​niej – zbladł coś, czo​ło zro​szo​ne ma po​tem. Tak się spruł po go​dzin​- ny m mar​szu? Czy przy ​go​da z ka​ba​nem tak na nie​go po​dzia​ła​ła? Uczo​ny scho​wał kla​wia​tur​kę PDA do fu​te​r a​li​ka na pa​sku, wy ​c ią​gnął z kie​sze​ni na​pier​śnej chu​s​tecz​kę hi​gie​nicz​ną i do​kład​nie wy ​tarł całą twarz, po​tem ręce. Chu​s​tecz​kę tak w ogó​le póź​niej scho​wał do dru​giej kie​szon​ki, któ​r ą pe​dan​ty cz​nie za​piął. Ot, Eu​r o​pa... ale wy ​glą​da ry ży sła​biut​ko. – Van de Meer, nie ru​szę się ani na krok, do​pó​ki nie zo​ba​c zę pana na drze​wie. No i na ty m sta​nę​ło – po kwa​dran​sie zro​bi​łem Die​tri​c ho​wi „stop​kę” pod drze​wem, po​tem od​- da​łem mu część to​wa​r u ze swo​j e​go ple​c a​ka, żeby lżej się szło. Jesz​c ze po​pro​sił, że​by m mu po​- mógł się umo​ścić i po​dał kil​ka sta​r y ch, sczer​nia​ły ch od wil​go​c i ga​łę​zi, któ​r e wy ​pa​trzy ł gdzieś nie​- da​le​ko. Po​tem jesz​c ze spraw​dzi​łem, jak się ry ży czu​j e na drze​wie – no, mał​pa z nie​go by ła sła​ba, ale trzy ​m ał się cał​kiem pew​nie. Wte​dy też zde​c y ​do​wa​łem się go zo​sta​wić i ru​szy ć ku skry t​c e; wresz​c ie mo​głem wró​c ić na ścież​kę, więc po​m a​sze​r o​wa​łem szy b​c iej. Skry t​kę so​bie urzą​dzi​łem w nie​da​le​kich ru​inach. Trud​no orzec, co by ło tam wcze​śniej, ale po​- rzu​c o​ny do​m ek stał chy ​ba jesz​c ze od cza​sów Pierw​szej Awa​r ii. Ście​ży n​ka bie​gła so​bie aku​r at koło gru​zo​wi​ska, czę​sto gę​sto sta​wa​li tam na po​pas stal​ke​r zy, więc po​m y ​śla​łem so​bie tak: no w ta​kim miej​scu to już nikt nie bę​dzie szu​kać. Nasi za​wsze roz​kła​da​li się w ką​c ie da​lej od ścież​ki, pod reszt​- ka​m i da​c hu, a ja swo​j e skrom​ne rze​c zy trzy ​m a​łem na ze​wnątrz – tam, gdzie prze​gni​łe bel​ki i po​- zo​sta​ło​ści azbe​sto​we​go da​c hu utwo​r zy ​ły ma​low​ni​c zą hał​dę, za​sło​nię​tą od stro​ny ście​ży n​ki reszt​ka​- mi ścian. Pa​gó​r ek za​r ósł traw​ką i wy ​glą​dał na zu​peł​nie dzie​wi​c zy, więc je​śli ktoś nie znał jego ta​- jem​ni​c y, to w ży ​c iu nie przy ​szło​by mu do gło​wy, że co​kol​wiek tam może by ć. Ta​kie skry t​ki to ab​so​lut​na ko​niecz​ność, bo przez Po​gra​ni​c ze le​piej prze​kra​dać się bez ob​c ią​że​- nia, a za​pa​sy trzy ​m ać już w Zo​nie. No, oczy ​wi​ście, jak ktoś jest pro i űber, to ma to wszy st​ko ina​- czej zor​ga​ni​zo​wa​ne – w sen​sie ci, co z Zony nie wy ​c ho​dzą. Jak ktoś ma sta​łe za​m el​do​wa​nie, to nie musi bu​j ać się przez Kor​don, bo ma już doj​ścia u han​dla​r zy, a każ​dy stal​ker ma swo​j e sta​łe kon​tak​ty. A ja jesz​c ze nie na ty le w Zo​nie ugrzą​złem, ja tu nie go​spo​darz, a taki so​bie re​zy ​dent. Miesz​kam, rzec by moż​na, na wa​liz​kach. I aku​r at pod tą sta​r ą, za​r o​śnię​tą tra​wą da​c hów​ką trzy ​- mam naj​więk​szą ze swo​ich wa​liz. Na​tu​r al​nie naj​pierw spraw​dzi​łem, czy aby ktoś się nie krę​c i w po​bli​żu, do​pie​r o po​tem po​sze​- dłem za do​m ek. Już so​bie prze​m y ​śla​łem wcze​śniej, co bę​dzie mi po​trzeb​ne. Je​śli nam obu z van de Me​e rem cho​dzi​ło o mu​tan​ty, to cięż​ki sprzęt – za​sad​ni​c zo – nie po​wi​nien by ć po​trzeb​ny. „Cięż​- ki” to może lek​ka prze​sa​da, w koń​c u na woj​nę się nie wy ​bie​r am. Od​c ią​gną​łem na bok płat eter​ni​tu – ostroż​nie, żeby nie na​r u​szy ć dar​ni – i przej​r za​łem za​war​- tość skry t​ki. Śla​dów wła​m a​nia niby nie wi​dać... no i gi​tes. Wy ​j ą​łem MP5 – ład​na rzecz, le​c iut​ka, do​brze w ręku leży. Nie wiem, co to za jed​ni by li, Hec​kler i ten dru​gi, Koch, ale nie​źle się przy ​ło​- Strona 9 ży ​li do ro​bo​ty. Zła​pa​łem kil​ka ma​ga​zy n​ków, chwi​lę po​m y ​ślaw​szy, wzią​łem jesz​c ze je​den – ze wzmoc​nio​ną amu​ni​c ją. Coś ła​two van de Me​e ro​wi z ty m ka​ba​nem po​szło... Tak so​bie po​m y ​śla​łem: a kto wie, w co moż​na się przy ta​kim go​ściu wła​do​wać? Na wszel​ki wy ​pa​dek za​pa​sik nie za​wa​dzi. Zła​pa​łem jesz​- cze pu​de​łecz​ko na​bo​j ów do Ma​ka​r o​wa i mój „szczę​śli​wy ” RGD-5. Każ​dy ma ja​kieś swo​j e drob​- ne dzi​wac​twa, oso​bi​ste prze​są​dzi​ki i ta​kie tam – no a ja no​szę ze sobą gra​na​c ik. Ani razu nie uży ​- wa​łem, to chy ​ba zro​zu​m ia​łe, ale za każ​dy m ra​zem bio​r ę; ot, taki so​bie ta​li​zma​nik wy ​m y ​śli​łem. Dla rów​no​wa​gi do​ło​ży ​łem do skry t​ki kon​trak​to​we kon​ser​wy, któ​r e wy ​da​li nam w Upra​wie – dzia​- do​stwo, ale dar​m o przy ​szło. Na czar​ną go​dzi​nę bę​dzie jak zna​lazł. Skry t​kę rów​niut​ko owi​ną​łem pla​sti​ko​wą fo​lią, po​pry ​ska​łem śmier​dzą​c ą che​m ią z bu​te​lecz​ki i w koń​c u ostroż​nie prze​c ią​gną​łem na miej​sce ar​kusz azbe​stu z sa​dzon​ka​m i. Na wszel​ki wy ​pa​dek jesz​- cze tro​c hę pod​la​łem od​stra​sza​c zem; po mi​nu​c ie za​pach ulot​ni się na ty le, że czło​wiek nic nie po​- czu​j e. Ae​r o​zol jest na szczu​r y i śle​pe psy, bo te nie​na​żar​te mu​tan​ty mogą się po​ła​ko​m ić i na smar do bro​ni. Teo​r e​ty cz​nie dia​bel​stwo z bu​te​lecz​ki po​win​no je od​stra​szy ć – no, przy ​naj​m niej wcze​- śniej dzia​ła​ło. PDA po​dał sy ​gnał, że zbli​ża​j ą się dwa obiek​ty. I je​den, i dru​gi z wła​sny ​m i urzą​dzon​ka​m i zresz​- tą, więc szy b​c iut​ko wró​c i​łem do ruin, żeby wy ​glą​da​ło na to, że so​bie tu od​po​c zy ​wam. Parę mi​nut póź​niej na ścież​c e po​j a​wi​ły się dwie po​sta​c ie. Jed​ne​go zna​łem – Pa​sza Wę​glarz. Za​zwy ​c zaj cha​dzał w pa​r ze z bur​kli​wy m go​ściem, któ​r e​go ksy ​wę za​po​m nia​łem, te​r az by ł z nim nie​zna​ny mi stal​ker. Wsta​łem, żeby się przy ​wi​tać. – О, gwiezd​ne ko​m an​do! Też na noc​leg tu​taj? – ucie​szy ł się Wę​glarz. – Do​brze, po ko​lei się wy ​śpi​m y. – Nie, ru​szam za​r az. – Daj spo​kój, Śle​py, gdzie się po nocy włó​c zy ć bę​dziesz? – za​c zął prze​ko​ny ​wać Pasz​ka. – Zo​- stań z nami, ra​zem raź​niej! – Nie da rady, part​ner na mnie cze​ka. – Wszy ​scy wie​dzie​li, że part​ne​r a nie mam, więc nie cze​ka​j ąc na py ​ta​nia, od razu wy ​j a​śni​łem: – Ty m​c za​so​wy. Uczo​ny, do​świad​c ze​nia pro​wa​dzi, a ja mu za prze​wod​ni​ka ro​bię. Pasz​ka wes​tchnął. – Z uczo​ny m to do​brze. Ale uwa​żaj, te​r az na po​ste​r un​kach roz​kaz do​sta​li: na​ukow​c ów też spraw​dzać, je​śli dru​ku szes​na​ście nie mają. Druk szes​na​ście to za​świad​c ze​nie, że dany uczo​ny pra​c u​j e na zle​c e​nie in​sty ​tu​c ji woj​sko​wej, o ty m już sły ​sza​łem. Van de Meer na​tu​r al​nie ta​ko​we​go nie po​sia​dał. – Przy ​j ą​łem, dla woj​sko​wy ch już coś wy ​m y ​śli​łem. No do​bra, trzy ​m aj​c ie się cie​pło, ja już od​po​c zą​łem, mu​szę za dnia zdą​ży ć do mo​j e​go pro​f e​sor​ka. Nie by ​łem wca​le taki pe​wien, czy van de Meer szczy ​c i się ta​kim ty ​tu​łem, ale ja​koś tak się przy ​j ę​ło, że wszy st​kich uczo​ny ch na​zy ​wa​m y „pro​f e​so​r a​m i”. – А, Śle​py ! Ka​wał sły ​sza​łeś? Przy ​c ho​dzi stal​ker Pie​trow do lom​bar​du, po​m a​r ań​c zo​wy kom​bi​- ne​zon przy ​no​si. Pa​trz​c ie, mówi, nowy mu​tant się w Zo​nie po​j a​wił. Moc​ny, za​r a​za, ru​c hli​wy taki! Le​d​wo go ustrze​li​łem! Do​brze, że cho​c iaż skó​r ę zdjąć ła​two... Tu​taj po raz pierw​szy głos dał to​wa​r zy sz Pasz​ki: – А naj​le​piej pso​r a bierz i ru​szaj​c ie do nas. Sły ​sza​łem psy, gdzieś tu nie​da​le​ko sfo​r a się krę​c i. – Tja... – Skrzy ​wi​łem się i kiw​ną​łem gło​wą. – Mój uczo​ny aku​r at pie​sków wła​śnie szu​ka. Do eks​pe​r y ​m en​tów, jak dok​tor Paw​łow nor​m al​nie. Pasz​ka, a gdzie Bu​c ior? Bu​c io​r em zwa​li tego milcz​ka, z któ​r y m Wę​glarz wcze​śniej cha​dzał; w koń​c u so​bie przy ​po​- mnia​łem. – Bu​c ior na Wy ​sy ​pi​sko po​szedł, nową be​r et​tę chciał prze​strze​lać. Obie​c ał, że za kil​ka dni wró​- Strona 10 ci, ale go nie ma. No i z Ko​lia​nem po​m y ​śle​li​śmy, że pój​dzie​m y, spraw​dzi​m y, bo to mało mo​gło się stać... Rze​c zo​ny Ko​lian kiw​nął gło​wą. Chy ​ba Wę​glarz ce​lo​wo do​bie​r a so​bie wy ​bit​nie nie​r oz​m ow​- ny ch to​wa​r zy ​szy. Ma swój au​to​r y ​tet, do cho​dze​nia z nim chęt​ny ch nie brak, to so​bie prze​bie​r a. Ży ​c zy ​li​śmy so​bie do​brej Zony, prze​r zu​c i​łem pas no​śny przez ra​m ię, żeby mieć em​pe​piąt​kę pod ręką, i ru​szy ​łem ście​ży n​ką z po​wro​tem. Zer​k​nąw​szy przez ra​m ię, zo​ba​c zy ​łem ty l​ko, że Ko​- lian za​j ął się roz​pa​la​niem ognia, a Wę​glarz zbie​r a chrust. Zna​c zy się fak​ty cz​nie na noc zo​sta​j ą, ina​c zej na co by im by ło ogni​sko? Za go​dzi​nę już ciem​no bę​dzie... Po dro​dze zsze​dłem ty l​ko na bo​c zek spraw​dzić „elek​try ”, czy aby coś nie wy ​sko​c zy ​ło z ano​m a​lii, „bły ​skot” albo „ben​gal” ja​- kiś... W oko​li​c y skry t​ki zna​łem na pa​m ięć wszy st​kie ano​m a​lie, a stąd do Elek​trow​ni tak da​le​ko, że na​wet przy emi​sji nie za​wsze zmie​nia​j ą po​ło​że​nie. Ar​te​f ak​tów nie by ło – może Pasz​ka z Ko​lia​- nem już po​zbie​r a​li, a może po pro​stu nie by ło co. Gdy so​bie tak sze​dłem ścież​ką, kil​ku​krot​nie z da​le​ka do​c ho​dzi​ło wy ​c ie śle​py ch psów. Gło​sy wca​le nie ta​kie przy ​kre, ich uja​da​nie bar​dziej przy ​po​m i​na sar​ka​sty cz​ny chi​c hot ko​m i​ka kla​sy B w ta​nim spek​ta​klu: hou-hou-hou-u-u-u... Póki co sta​do by ło da​le​ko, ale twar​do trzy ​m a​ło kurs: „śmiech” roz​le​gał się co​r az bli​żej, a ostat​nim ra​zem zu​peł​nie już bli​sko. Ale do tego cza​su i ja zdą​- ży ​łem do​trzeć na miej​sce. Nie​bo za​c ią​gnę​ło się chmu​r a​m i, za​c zął kro​pić desz​c zy k, ale w la​sku kro​ple nie do​la​ty ​wa​ły do zie​m i, ga​łę​zie nad gło​wą póki co chro​ni​ły od wody. Mimo to z po​wo​du chmur ściem​ni​ło się wcze​- śniej, więc nie​zby t do​brze wi​dzia​łem gniaz​do, któ​r e uwił so​bie na drze​wie Die​trich. Do​pie​r o wdra​paw​szy się do nie​go, mo​głem w peł​nej kra​sie oce​nić ro​bo​tę uczo​ne​go. Van de Meer dał radę uło​ży ć trzy spo​r e ga​łę​zie w roz​wi​dle​niu ko​na​r ów tak spry t​nie, że po​wsta​ła dość wy ​god​na plat​f or​- ma, na któ​r ej w ści​sku, ale nie tak znów strasz​ny m, spo​koj​nie mie​ści​ły się dwie oso​by. Van de Meer by ł dość szczu​płej bu​do​wy, ja sam też nie na​le​żę do ol​brzy ​m ów, więc mo​gli​śmy się wy ​- god​nie usa​do​wić i oprzeć ple​c a​m i o pień drze​wa; zna​la​zło się na​wet miej​sce na nogi. – Ile za noc​kę w pań​skim ho​te​li​ku, van de Meer? – Nie wię​c ej niż w Gwieź​dzie – uśmiech​nął się ry ży, mon​tu​j ąc po​śród li​sto​wia nad gło​wą ma​- luś​ką an​ten​kę. Za​uwa​ży ​łem, że ga​łę​zie nad nami Die​trich zo​sta​wił, nie ob​ła​m y ​wał, żeby za​m o​c o​wać na nich po​szy ​c ie, a na​wet na​r zu​c ił na górę ja​kąś lek​ką płach​tę, więc oka​za​ło się, że mie​li​śmy da​szek. Oczy ​wi​ście mar​niut​ki, ale na taki desz​c zy k zu​peł​nie wy ​star​c zy. Na​uko​wiec skoń​c zy ł grze​bać się z apa​r a​tu​r ą i przy ​siadł obok mnie, czu​łem jego ra​m ię przez kil​ka warstw ma​te​r ia​łu. – Prze​ką​si​łem co nie​c o, nie cze​ka​j ąc na pana, Śle​py – przy ​znał się Die​trich. – Nie szko​dzi? – W po​r ząd​ku. Na ra​zie mi się nie chce jeść. Psy za​c hi​c ho​ta​ły zu​peł​nie już bli​sko – zna​c zy się za​koń​c zy ​ły ob​c hód te​r y ​to​r ium, po​gna​ły kon​- ku​r en​tów, je​że​li ja​c y ś by li, a te​r az za​c zną żreć ka​ba​na. Naj​wy ​r aź​niej urzą​dze​nie Die​tri​c ha dzia​ła​- ło, bo nas nie wy ​c zu​ły – w su​m ie nie dzi​wo​ta. – Van de Meer, ład​nie pan tego zwie​r za po​ło​ży ł, wi​dać, że ręka ćwi​c zo​na. Gdzie pan tre​no​wał? – Wszy st​ko w ty m sa​m y m miej​scu – poza Afry ​ką ni​g​dzie dłu​żej nie miesz​ka​łem. Niech pan wy ​obra​zi so​bie, no​so​r o​żec jest kil​ku​krot​nie więk​szy od lo​kal​ne​go ody ń​c a... – Po​lo​wa​nia na no​so​r oż​c e są nie​le​gal​ne! – Nie wie​dzia​łem, czy ry ży drze ze mnie ła​c ha, czy łże w ży we oczy. A może to fak​ty cz​nie prze​stęp​c a-kłu​sow​nik? By ​łem prze​ko​na​ny, że dla Eu​r o​pej​- czy ​ka pra​wo to rzecz świę​ta... – Za​ka​za​ne jest rów​nież stal​ker​stwo – rzu​c ił van de Meer. – Mhmm... Też so​bie zna​lazł po​r ów​na​nie! Prze​c ież my, jak​kol​wiek na to pa​trzeć, też tu je​ste​śmy nie​le​gal​- nie. Strona 11 – No​so​r oż​c ów nie za​bi​j a​li​śmy – kon​ty ​nu​ował ry ży. – Spe​c jal​ny po​c isk, w nim kap​suł​ka z mik​- stu​r ą pa​r a​li​żu​j ą​c ą ośrod​ki ner​wo​we. Zda​r za​ło się, że śro​dek nie dzia​łał od razu, trze​ba by ło ro​bić dwa albo i trzy po​dej​ścia, ale po pierw​szy m tra​f ie​niu zwie​r zę sta​wa​ło się ospa​łe i po​wol​ne. Wte​- dy trze​ba by ło ro​bić akro​ba​c je, jak dziś z ka​ba​nem. Zro​bi​ło się zu​peł​nie ciem​no, pod osło​ną za​c ią​gnię​te​go chmu​r a​m i nie​ba noc przy ​szła nie​po​- strze​że​nie. Sza​r y dzień ja​koś tak stop​nio​wo prze​szedł w sza​r y zmrok... a po​tem oko​li​c a po​grą​ży ​ła się w zu​peł​nej ciem​no​ści. Nie mó​wi​li​śmy nic. Zro​bi​ło mi się tro​c hę głu​pio, że tak na uczo​ne​go na​sko​c zy ​łem; wy ​c ho​dzi​ło na to, że fa​c et wie​dział, co robi. Pew​nie też za​kła​dał, że be​stia ru​szy na jego ja​skra​wy kom​bi​ne​- zon, więc za​gro​że​nie dla mnie by ło mi​ni​m al​ne. Prze​pra​szać nie mia​łem za​m ia​r u, w su​m ie dla van de Me​e ra taka lek​c ja to same ko​r zy ​ści... ale od​c zu​łem po​trze​bę za​de​m on​stro​wa​nia sy m​pa​tii. Za​ła​do​wa​łem dwa ma​ga​zy n​ki, reszt​kę na​bo​j ów zde​c y ​do​wa​łem się za​pro​po​no​wać Die​tri​c ho​wi. – Pa​nie van de Meer... – Hm? – Weź​m ie pan na​bo​j ów do ma​ka​r o​wa, mogą się przy ​dać. – Dzię​ku​j ę panu, Śle​py. Po​dzie​lić się amu​ni​c ją – cóż może by ć lep​sze​go, gdy chce się czło​wie​ko​wi po​ka​zać, że mu się ufa, że się go do​c e​nia... w ogó​le, żeby oka​zać sy m​pa​tię wła​śnie? Po​tem chi​c hot psów roz​legł się cał​kiem już bli​sko, w rę​kach van de Me​e ra coś za​pisz​c za​ło, nad gło​wa​m i za​sze​le​ści​ła nam an​te​na. – Pan wy ​ba​c zy, Śle​py, ale po​świę​c ę się pra​c y – po​wie​dział Die​trich. – We​dle uzna​nia, pan może od​po​c ząć. Fak​ty cz​nie, ze​bra​ło mi się na drzem​kę, więc umo​ści​łem się ty l​ko wy ​god​niej i stwier​dzi​łem: – Tak, zdrzem​nę się... A pan, van de Meer, niech zli​c za swo​j e anio​ły. Strona 12 Die​tri​c ha van de Me​e ra po​zna​łem kil​ka dni wcze​śniej, niż przy ​szło mi za​wrzeć zna​j o​m ość z ka​ba​- nem (niech mu fu​tro lek​kim bę​dzie) – w ho​te​lu Gwiaz​da. Sie​dzia​łem so​bie, jak zwy ​kle, w ba​r ze na par​te​r ze, sior​ba​łem zim​ną kawę i zaj​m o​wa​łem się ulu​bio​ną roz​r y w​ką, czy ​li sta​r a​łem się zgad​nąć, jaki ko​lor mogą mieć sprzę​ty w nie​szcze​gól​nie wy ​staw​ny m wnę​trzu na​sze​go ho​te​li​ku. Bar – to dość szum​ne okre​śle​nie. Ciem​na​wa sal​ka, ską​po oświe​tla​na przez ża​r ów​ki w za​ku​r zo​ny ch klo​szach. Po​ło​wa kin​kie​tów i tak nie dzia​ła​ła, więc po​m iesz​c ze​nie to​nę​ło w pół​m ro​ku. Ci​c hut​ko, spo​koj​niut​- ko... i wszy st​ko sza​r e – jak w Zo​nie. Za kon​tu​a rem drze​m ał so​bie Kie​szon. Wcze​śniej czy ​tał ga​ze​tę – a przy ​naj​m niej uda​wał, bo sze​le​ścił stro​ni​c a​m i – ale te​r az oparł się czo​łem o zło​żo​ne ręce i prze​stał da​wać ozna​ki ży ​c ia. Kon​tu​a r ob​c ią​gnię​ty by ł pla​sti​kiem, co do któ​r e​go wia​do​m o mi pra​wie na pew​no, że by ł zie​- lon​ka​wy. Po​wierzch​nię po​kry ​wał skom​pli​ko​wa​ny wzór ry s, za​dra​pań i plam – cie​ka​we, ja​kie​go ko​lo​r u bę​dzie ten kleks po lewo od łok​c ia Kie​szo​na? Oczy ​wi​ście sa​m e​go Kie​szo​na bu​dzić dla ta​kiej głu​po​ty nie będę. Niech so​bie chło​pi​na od​pocz​nie, w su​m ie, co mi tam za róż​ni​c a z ko​lo​r em... Czop​k i! Spra​wa roz​bi​j a się o czop​ki. Siat​ków​ka ludz​kie​go oka za​wie​r a trzy ro​dza​j e świa​tło​c zu​- ły ch re​c ep​to​r ów, któ​r e kie​dy ś na​zy ​wa​ły się słup​ka​m i, a te​r az prze​m ia​no​wa​no je na nie​zby t mą​- drze brzmią​c e czop​ki. I każ​dy taki czo​pek od​po​wia​da za kon​kret​ny ko​lor. U nas, czy ​li u dal​to​ni​stów, funk​c je czop​ków są za​bu​r zo​ne, w związ​ku z czy m nie za​wsze po​tra​f i​m y od​r óż​nić ko​lor zie​lo​ny od czer​wo​ne​go. Taki szcze​gó​lik! Ale z po​wo​du ta​kiej ma​lu​siej pier​do​ły nie mogę nor​m al​nie ży ć. Pro​ble​m y z pra​wem jaz​dy – no, to oczy ​wi​ste. Ale ile z tego się bie​r ze pa​skud​ny ch nie​po​r o​zu​- mień... na​wet przy do​bo​r ze stro​j u! Już nie mó​wię na​wet o ty m, żeby pójść do mu​zeum, po​pa​- trzeć so​bie na ob​r a​zy. Cóż za cie​ka​wa wi​zja ar​ty ​sty – ró​żo​wa mgła! Prze​pra​szam, ta mgieł​ka to ró​żo​wa jest? Aaa, sza​r a... Ten świat za​pro​j ek​to​wa​no dla lu​dzi z nor​m al​ny m wi​dze​niem trój​c hro​m a​ty cz​ny m – wszy st​ko jest przy ​go​to​wa​ne, wszy st​ko prze​wi​dzia​ne, wszy st​ko oczy ​wi​ste. Sy ​gna​li​za​c ja świetl​na, przy ​c i​ski na urzą​dze​niach me​c ha​nicz​ny ch... Zie​lo​ny – start, czer​wo​ny – stop. Ale weź i spró​buj się w ty m ro​ze​znać, je​że​li nie wiesz, któ​r y przy ​c isk jest czer​wo​ny, a któ​r y zie​lo​ny ! No i dla​c ze​go niby tak jest? Prze​c ież dal​to​ni​stów nie jest tak zno​wu mało – osiem pro​c ent męż​c zy zn i ja​kieś pół pro​c en​ta ko​biet na ca​łej Zie​m i cier​pi na za​bu​r ze​nia po​strze​ga​nia ko​lo​r ów. Tak, dal​to​nizm to cho​r o​ba praw​- dzi​wy ch męż​c zy zn – tak so​bie żar​tu​j ę, kie​dy roz​m ów​c a za​c zy ​na nade mną bia​do​lić. Mnie wa​sze​- go współ​c zu​c ia nie trze​ba, le​piej prze​stań​c ie ozna​c zać przy ​c i​ski czer​wo​ny m i zie​lo​ny m! Ale co komu po la​m en​tach? Te​r az wszę​dzie za​c zy ​na​j ą bu​do​wać przy scho​dach pod​j az​dy dla in​wa​li​dów na wóz​kach, spe​c jal​nie dla nich win​dy ro​bią z gu​zi​ka​m i ni​żej i ta​kie tam... a ile ich niby jest? No w żad​ny m ra​zie nie osiem pro​c ent wśród męż​c zy zn. O nie – do na​szy ch po​trzeb ja​koś świat się nie chce przy ​sto​so​wać, on jest stwo​r zo​ny dla lu​dzi z wi​dze​niem trój​c hro​m a​ty cz​ny m. Może dla​te​go wła​śnie w Zo​nie czu​j ę się spo​koj​niej​szy ? Tu wszy st​ko jest sza​r e, przy ​ga​szo​ne, przy ​- bla​dłe – wiecz​na je​sień. Nie ma tu świa​teł ulicz​ny ch i pa​ne​li ste​r o​wa​nia z ko​lo​r o​wy ​m i przy ​c i​ska​- mi. No i o pra​wo jaz​dy nikt nie py ta. Może wszech​do​bry Stwór​c a ce​lo​wo wła​śnie dla nas, dal​to​ni​- stów, przy ​go​to​wał Zonę? Hłe, hłe, hłe... Jak​kol​wiek by by ło, w Zo​nie mi moja do​le​gli​wość nie prze​szka​dza. I wca​le się nie czu​j ę po​- krzy w​dzo​ny, wszy st​ko jest nor​m al​nie. Nikt się nie pod​śmie​wa, nikt so​bie żar​tów nie robi, a co naj​- waż​niej​sze, nikt nie pró​bu​j e współ​c zu​j ą​c o wzdy ​c hać... Tfu, obrzy ​dli​wość! Tu, w Zo​nie, jest zu​- peł​nie ina​c zej! Na​wet ksy w​ka Śle​py mnie nie de​ner​wu​j e, a na​wet wręcz prze​c iw​nie, po​do​ba mi się, ma swój sty l. A pla​m a przy łok​c iu Kie​szo​na jest oczy ​wi​ście czer​wo​na. Niby skąd tu​taj, na kon​tu​a rze, wziął​- by się zie​lo​ny ? Więk​szość so​sów ro​bio​na jest na czer​wo​ny ch po​m i​do​r ach, to już swo​ista tra​dy ​c ja u ty ch, co nie mają dal​to​ni​zmu. A dla nas, „ko​lo​r o​wy ch ina​c zej”, je​dze​nie po​win​no mieć smak, a Strona 13 nie ko​lor, na nas taka przy ​nęt​ka nie dzia​ła! My aku​r at świat po​strze​ga​m y ta​kim, jaki jest na​praw​- dę, nas barw​ni​kiem che​m icz​ny m nie oma​m isz. Ho​tel Gwiaz​da nie jest żad​ny m luk​su​so​wy m przy ​by t​kiem, ale za to jest tu spo​koj​nie. W su​m ie Gwiaz​da po​dob​na jest do mnie, też na pierw​szy rzut oka nie​po​zor​na, ale bo​ga​ta pięk​ny m świa​tem we​wnętrz​ny m. I o ile nasz bar ni​j ak temu wy ​so​kie​m u sta​tu​so​wi nie od​po​wia​da, to Gwiaz​da jest prze​c ież ho​te​lem z praw​dzi​we​go zda​r ze​nia; wszy st​ko ofi​c jal​nie, jak trze​ba, na​wet neo​no​wy na​pis jest, roz​j a​r za​j ą​c y się nocą fio​le​to​wy ​m i (po​dob​no) li​te​r a​m i: HO​TEL GWIAZ​DA. Dru​gi rok tu miesz​kam, więc je​stem już swo​isty m we​te​r a​nem, straż​ni​kiem tra​dy ​c ji. Niby okres nie taki znów dłu​gi, ale u nas rzad​ko kto na​wet na ty le się utrzy ​m u​j e. A ja się za​do​m o​wi​łem. Wła​ści​c iel, nie​j a​ki Go​sza Kary, cza​sa​m i pro​si mnie o eskor​to​wa​nie jego współ​pra​c ow​ni​ków. Układ bar​dzo wy ​god​ny – je​stem ni​kim, ni​ko​go nie znam. Ot, sie​dzę so​bie w wa​go​nie elek​tricz​k i, dwa albo trzy miej​sca od ku​r ie​r a Go​szy, i pa​trzę. For​m al​nie je​stem eks​pe​dy ​to​r em prze​sy ​łek – je​- śli ja​kaś kon​tro​la albo co, to pa​pie​r y po​ka​zać mogę, więc peł​na swo​bo​da ru​c hów. W su​m ie to każ​- dy u nas w Gwieź​dzie ma ta​kie czy inne pa​pie​r y, do​sko​na​le wy ​j a​śnia​j ą​c e obec​ność ich oka​zi​c ie​la w stre​f ie spe​c jal​nej – jed​ni w de​le​ga​c ji, inni w róż​ny ch urzę​dach pra​c u​j ą w mia​stecz​ku, a naj​le​- piej to się usta​wił Moń​ka – ma Au​swe​is z ga​ze​ty po​wia​to​wej. Re​por​ter, zna​c zy się ma pra​wo wci​- skać się, gdzie ty l​ko mu się za​c hce. Przez Kor​don go na ta​kich pa​pie​r ach nie pusz​c zą, ja​sna spra​- wa, ale poza ty m – baj​ka. Na​wet po​stra​szy ć moż​na: o, już ja wa​sze brud​ne ma​c hloj​ki opi​szę w ga​ze​c ie, oby ​wa​te​lu sier​żan​c ie! Czy też to​wa​r zy ​szu sier​żan​c ie, to już za​le​ży, na czy j pa​trol się czło​wiek wła​du​j e. Je​że​li szczę​ście do​pi​sze i oby ​wa​tel-to​wa​r zy sz oka​że się nie na​zby t do​c ie​kli​wy, to le​gi​ty ​m a​c ja dzia​ła świet​nie. No i jesz​c ze Go​sza pil​nu​j e, żeby re​zy ​den​c i pa​pie​r y mie​li w po​- rząd​ku. Me​ne​li, mówi, nie przy j​m u​j e​m y. Je​że​li już ko​m uś się moc​no grunt pali pod no​ga​m i, to i od pa​tro​lu może przy ​kry ć, goń​c em dla Gwiaz​dy ko​goś zro​bić albo odźwier​ny m... ale za ta​kie „ple​c y ” li​c zy so​bie Go​sza sło​no, są opcje kil​ku​krot​nie tań​sze. Zresz​tą w mia​stecz​ku by le fi​r em​ka ma na li​ście płac tu​zin pra​c ow​ni​ków, albo i ze dwa. Do​ga​dać się za​wsze idzie. Ale to ty l​ko za „ple​c y ” tak dro​go Go​sza ka​su​j e, a wy ​na​j ąć po​kój w Gwieź​dzie moż​na za śmiesz​ne gro​sze, do tego jesz​c ze Kary przy ​m y ​ka oko na nie​obec​ność klien​tów po kil​ka dni, albo i parę ty ​go​dni na​wet. Oczy ​wi​ście mało kto ty ​go​dnia​m i w Zo​nie sie​dzi, lu​dek nasz z Gwiaz​dy nie taki znów wy ​r y w​ny – ot, szmy r​gnął so​bie przez Kor​don, oko​li​c ę spraw​dził, zła​pał, co się pod rękę na​wi​nie, i rura z po​wro​tem. Nie​któ​r zy po pro​stu to​war han​dla​r zom no​szą – kon​ser​wy, aku​m u​la​tor​- ki, za​pal​nicz​ki, amu​ni​c ję i inną temu po​dob​ną drob​ni​c ę. Tra​f ia​j ą się oczy ​wi​ście ma​gi​c y, co pró​bu​j ą sami han​del ob​no​śny roz​krę​c ać, ale ta​kim szy b​ko i do​bit​nie się wy ​j a​śnia, że te​r y ​to​r ia są po​dzie​lo​ne, a han​del z po​m i​nię​c iem miej​sco​we​go han​dla​- rza to zwy ​kłe zła​m a​nie za​sad. Ty m bar​dziej, że je​że​li han​dla​r zo​wi po do​bro​c i za​pro​po​no​wać to​- war z Du​żej Zie​m i, to weź​m ie za​wsze, so​bie ty l​ko nie​wiel​ką mar​żę doda. Da się ży ć. No, oczy ​wi​- ście, do tego jesz​c ze do​c ho​dzą pa​m ią​tecz​ki z Zony... Ale o pa​m iąt​kach od​dziel​na roz​m o​wa, bo to te​m at rze​ka. Za​sa​dy te rzecz ja​sna dzia​ła​j ą nie tak znów da​le​ko od Kor​do​nu, a w głę​bo​kiej Zo​nie wszy st​ko wy ​glą​da ina​c zej. Ale ja się do cen​trum rzad​ko pcham, po​dob​nie zresz​tą jak inni by ​wal​c y Gwiaz​- dy – ci​c ha woda brze​gi rwie, a my, lu​dzie z gwiezd​ne​go ko​m an​do, wła​śnie cisi tacy, so​lid​ni je​ste​- śmy. A już ja naj​c ich​szy ze wszy st​kich – mi tam, szcze​r ze mó​wiąc, od Zony ni​c ze​go nie po​trze​- ba. Pój​dę so​bie tam, po​słu​c ham ci​szy, na sza​r e pej​za​że po​pa​trzę i hy c z po​wro​tem. Rzad​ko kie​dy dwie noce z rzę​du nie wra​c am do Gwiaz​dy, więc dla​te​go za​sie​dzia​łem się jako we​te​r an. Mo​że​c ie to ro​zu​m ieć, jak wam się po​do​ba: moż​na rzec, że dużo cza​su spę​dzam w ba​r ze, więc mnie uwa​ża​- ją za tu​tej​sze​go. Moż​na też po​wie​dzieć, że mało cza​su spę​dzam w Zo​nie, więc jesz​c ze je​stem cały i zdro​wy, a za​tem tu​tej​szy. Roz​le​gły się gło​sy, skrzy p​nę​ły ro​ze​schnię​te de​ski pod​ło​gi, Kie​szon pod​niósł gło​wę, ziew​nął... Strona 14 Wy ​pi​łem kawę, prze​c ią​gną​łem się – za​c zy ​na się wie​c zór w ba​r ze ho​te​lo​wy m Gwiaz​da. Zja​wił się Ko​stik, pstry k​nął włącz​ni​kiem, re​a ni​m u​j ąc jesz​c ze kil​ka lamp pod su​f i​tem; chwi​lę po​słu​c hał w za​du​m ie, jak trza​ska​j ą świe​tlów​ki, po​dra​pał się, po​pa​trzy ł na salę, ski​nął mi gło​wą. Za nim wszedł Ni​kol​ka, od razu skie​r o​wał się do baru, wy ​c ią​gnął rękę – Kie​szon od​c hrząk​nął, jak​by sam chciał za​śpie​wać, wy ​c ią​gnął gi​ta​r ę. Nasz tru​ba​dur od​da​lił się do swe​go kąt​ka, gdzie za​c zął skrzy ​pieć ko​- łecz​ka​m i na​c ią​gów, od cza​su do cza​su wpra​wia​j ąc stru​ny w dy s​har​m o​nicz​ne wi​bra​c je. Cza​sa​m i mam wra​że​nie, że pro​f e​sjo​na​li​ści przy stro​j e​niu gi​ta​r y ce​lo​wo na​r a​ża​j ą pu​blicz​ność na te ja​ło​- we, po​zo​r anc​kie za​bie​gi, żeby po​stron​ny m wy ​da​wa​ło się, że niby wie​dzą wię​c ej od in​ny ch. Po​tem za​c zę​li zbie​r ać się tu​tej​si – Ku​tiak, Da​ni​łow, Buza. Ku​tiak do​pie​r o co wró​c ił z raj​du. To wi​dać od razu: jak czło​wiek świe​żo z Zony wra​c a, wy ​glą​da zu​peł​nie ina​c zej. Sku​pio​ny taki, ale tro​c hę nie​obec​ny. Do​kład​nie jak Ku​tiak te​r az... Ale na twa​r zy za​do​wo​lo​ny – od razu wi​dać, że wy ​m arsz się udał. No pro​szę – stal​ker od razu za​ga​dał do Ko​sti​ka: – Do Go​szy spra​wę by m miał. Zna​c zy się to​war ma przy so​bie, Ka​r e​m u go chce pu​ścić od razu, na​wet ko​la​c ja mu nie w gło​wie. Cała resz​ta naj​pierw do Kie​szo​na ude​r zy ​ła po żar​c ie. – Pa​c za​k aj. – Ko​stik kiw​nął gło​wą, od​wró​c ił się i wy ​szedł na ko​r y ​tarz, po dro​dze wy ​c ią​ga​j ąc ko​m ór​kę. Za to jak wszedł De​m ian, od razu zro​zu​m ia​łem – temu się aku​r at nie fart​nę​ło. Gęba skrzy ​wio​- na, oczy wbi​te w pod​ło​gę, na Ko​sti​ka sta​r a się nie pa​trzeć, w drzwiach się od​su​nął, prze​pu​ścił. De​- mian – ko​leż​ka do​świad​c zo​ny, gość do rze​c zy, wie, co trze​ba, po​tra​f i, co trze​ba... ty l​ko chy ​ba pe​- cho​wiec. A może za duży ry ​zy ​kant – nie raz i nie dwa wi​dzia​łem, jak mu się oczy bły sz​c zą, kie​dy wi​dzi cu​dzy to​war. Szczę​ście z ha​zar​dzi​sta​m i lubi się po​draż​nić, ale do łóż​ka ich nie wpusz​c za. Spo​koj​niej trze​ba się trzy ​m ać, na zim​no. – Kie​szon, słu​c haj, ja... – za​skom​lał De​m ian. – Sia​daj – rzu​c ił bar​m an. – Się zro​bi. Bez słów tu ja​sne, że go​tów​ką stal​ker nie śmier​dzi, ale pa​r ów​ki i chiń​ską zup​kę z ma​ka​r o​nem w pla​sti​ku do​sta​nie. No i pro​m ie​nio​wa​nie z or​ga​ni​zmu po​m o​gą mu wy ​go​nić; wód​ka u Go​szy w Gwieź​dzie za​wsze do​bra, on sam jest nie​zgor​szy som​me​lier. De​m ian ski​nął ty l​ko gło​wą, po​nu​r o klap​nął przy sto​li​ku. Ni​kol​ka ogar​nął już gi​ta​r ę, na pró​bę za​nu​c ił: Na ba​gnach gdzieś w Ciem​nej Do​li​nie, Gdzie licz​nik wciąż wyje aż strach, Włó​c zę​ga, swój los prze​k li​na​jąc, Przez most pu​sty cią​gnie ple​c ak. Ko​stik zaj​r zał do sali, ge​stem przy ​wo​łał Ku​tia​ka, ten szy b​c iut​ko kiw​nął, zła​pał ple​c ak i po​tup​tał do wy j​ścia – zna​c zy się Go​sza już przy j​m u​j e. Nie​ba​wem po​j a​wi​li się też Dżor​dżu i Szpu​lec​ki. Kie​szon po​szedł do kuch​ni, gdzie już na ca​łe​go bul​go​ta​ło i sy ​c za​ło. Na grzbie​c ie ka​mu​flaż po​dar​ty, Psy śle​pe wciąż idą ślad w ślad, Pust​k a​mi świe​c i ma​ga​zy​nek I ar​te​fak​tów też brak... Strona 15 Gi​ta​r a za​łka​ła ża​ło​śnie nad cięż​kim lo​sem stal​ke​r a. – Śle​py, a jak to da​lej szło? Da​lej jesz​c ze nie zdą​ży ​łem wy ​m y ​ślić, ale w tej sa​m ej chwi​li wpadł mi do gło​wy po​m y sł. Wsta​łem, wy ​c ią​gną​łem rękę: – Da​waj! Ni​kol​ka od razu po​dał in​stru​m ent, a ja na fali eks​promp​tu wy ​da​łem z sie​bie: Włó​c zę​ga już z Zony wy​c ho​dzi, Uśmie​c ha się mama, on w płacz: Po​dzię​k uj kon​tro​le​ro​wi, Ma​mu​się zo​ba​c zyć ci dał! – No nie, nie no! – za​pro​te​sto​wał Ni​kol​ka, od​bie​r a​j ąc mi gi​ta​r ę. – Tak nie wol​no! Ow​szem, pod​m iot li​r y cz​ny po​wi​nien mieć prze​sra​ne, ale mat​ki ru​szać nie wol​no – na świę​to​ści ręki nie pod​noś! Wy ​m y śl coś in​ne​go. – A kogo mu niby kon​tro​ler po​ka​że? Han​dla​r za czy co? – za​opo​no​wał wcho​dzą​c y Świ​tek. – Śred​nia ra​dość... Po​wi​tać, pa​no​wie urzęd​ni​c y w de​le​ga​c jach! De​m ian wes​tchnął roz​dzie​r a​j ą​c o – już ja​kiś czas chy ​ba je​c hał na opa​r ach i zda​j e się, że zdą​- ży ł po​psuć so​bie sto​sun​ki z han​dla​r za​m i, przy ​naj​m niej z ty mi, któ​r zy mają punk​ty w na​szy m sek​- to​r ze. Dla nie​go te​r az czy kon​tro​ler, czy han​dlarz – bez róż​ni​c y. Ot, sam so​bie wi​nien, du​szę ha​- zar​dzi​sty krót​ko trze​ba trzy ​m ać przy mor​dzie. Wró​c ił Ku​tiak – oj, za​do​wo​lo​ny aż miło, wi​dać szy b​ko się z Ka​r y m do​ga​da​li. Stal​ker zła​pał py ​ta​j ą​c e spoj​r ze​nie Kie​szo​na, pu​ścił do nie​go oczko: – Dziś ba​lu​j e​m y ! Bar​m an kiw​nął zdaw​ko​wo gło​wą – on już zna gu​sta i gu​ści​ki każ​de​go z by ​wal​c ów, a i wy ​bór nie​zby t sze​r o​ki, więc Kie​szon naj​le​piej wie, co komu do domu. – A tak przy oka​zji, à pro​pos kon​tro​le​r ów – ode​zwał się Szpu​lec​ki. – Ka​wał sły ​sze​li​ście? Spo​ty ​- ka​j ą się dwa kon​tro​le​r y, sta​r y i mło​dy. Mło​dy opo​wia​da: Sie​dzę ja so​bie na ście​ży ​nie stal​ker​skiej, kto się na​wi​nie, to ja mu się do gło​wy ła​du​j ę od razu, nikt przejść nie daje rady, aż tu na​gle idzie ja​kiś taki je​den stal​ker, ja go i tak, i owak pró​bu​j ę, i stra​szę, i zwo​dzę, i na mózg mu ci​snę, a on ty l​- ko ma​ły m pal​c em w uchu po​dłu​bał i mówi: Oj, ko​m a​r ów się na​m no​ży ​ło, pisz​c zą ty l​ko i pisz​c zą. I po​szedł da​lej, a ja mu ni​j ak mó​zgu nie mo​głem wy ​prać! A na to ten star​szy kon​tro​ler: Taki stal​ker w wa​c ia​ku? W czap​c e uszan​c e? – Aha! – Uuu, to stal​ker Pie​trow by ł, on dla nas, kon​tro​le​r ów, nie do ru​sze​nia. Mło​dy na to: A dla​c ze​go? A sta​r y : Jak to dla​c ze​go, prze​c ież stal​ker Pie​trow mó​zgu nie ma!! No, po​śmia​li​śmy się. Skrzy p​nę​ły drzwi, my ​śla​łem już, że Ko​stik zno​wu ko​goś za​pro​si na oso​bi​- stą au​dien​c ję, a tu sam Kary za​glą​da. Go​sza nie​c zę​sto tak nas za​szczy ​c a, prze​waż​nie do baru nie wy ​c ho​dzi, sie​dzi u sie​bie na po​ko​j ach, a ochro​nia​r ze do nie​go na​szą brać stal​ker​ską po​j e​dy n​c zo wo​ła​j ą. De​m ian od razu pod​sko​c zy ł: – Go​sza, ja, ja...! Ja​sna spra​wa, że na wi​dze​nie go bez to​wa​r u nie wpusz​c zą, a tu​taj stal​ke​r zy ​na zde​c y ​do​wał sko​- rzy ​stać z oka​zji i wy ​bła​gać coś na kre​dy t. Dać jeść mu prze​c ież Kie​szon da, złe​go sło​wa nie po​- wie, ale za po​stój pła​c ić trze​ba, a i szpej na ko​lej​ny rejs po​trzeb​ny – o ta​kim kre​dy ​c ie trze​ba po​- waż​nie po​r oz​m a​wiać, więc i De​m ian się ru​szy ł. – Bez eks​c y ​ta​c ji. – Go​sza pod​niósł dłoń, a De​m ian za​m arł, jak​by wpadł na nie​wi​dzial​ną ścia​- Strona 16 nę, cof​nął się o krok. – Po​c ze​kaj, za​r az się roz​m ó​wi​m y... Śle​py ! Nie po​wiem, zdzi​wi​łem się – zali dla mej skrom​nej oso​by opu​ścił Kary swój Olimp i bru​ka się kon​tak​tem ze śmier​tel​ni​ka​m i? – Śle​py, mam tu klien​ta, jest spra​wa, po​waż​nie po​trak​tuj. Po​tem do mnie przy j​dziesz. Go​sza od​su​nął się na bok i do sali wkro​c zy ł szczu​pły, pa​ty ​ko​wa​ty męż​c zy ​zna. Rudy. Ubra​ny ja​koś tak dziw​nie – ni to bied​nie, ni to bo​ga​to, a dziw​nie wła​śnie. Kurt​ka i spodnie z so​lid​ne​go, gru​- be​go płót​na, na nich masa po​do​szy ​wa​ny ch kie​sze​ni i kie​szo​nek. Na na​szy m wy ​gwiz​dów​ku ta​kich się nie nosi. Gość ro​zej​r zał się, rzu​c ił gło​śno: „Do​bhy vie​c zóh!” – i ru​szy ł do mnie. Po​ka​za​łem mu ge​stem wol​ne miej​sce, ry ży siadł, wy ​c ią​gnął do mnie szczu​płą rękę: – Die​trich van de Meer. Mó​wił z le​c iu​sień​kim ak​c en​tem, ale to za​uwa​ży ​łem, przy ​zna​j ę, nie od razu; w ogó​le jego ro​- sy j​ski by ł cał​kiem, cał​kiem. – Śle​py. Słu​c ham sza​now​ne​go pana. – Śle​py ? – Die​trich wy ​m ó​wił to jak Szsz​le-phy. – Prze​dziw​ne imię, ale do rze​c zy. Re​pre​zen​tu​- ję pew​ną or​ga​ni​za​c ję pu​blicz​ną, za​in​te​r e​so​wa​ną ba​da​nia​m i na te​r y ​to​r ium Zony. Je​stem na​ukow​- cem, za​tem... – Le​gal​ny do​stęp? – Do​kład​nie. Po​trzeb​ny mi prze​wod​nik. W su​m ie spra​wa, ja​kich nie​m a​ło. Od cza​su do cza​su po​j a​wia​j ą się po​dob​ne ty py – sęk w ty m, że prze​waż​nie na​ukow​c y dzia​ła​j ą ofi​c jal​ny ​m i ka​na​ła​m i, wte​dy mają peł​ne wspar​c ie, ochro​nę woj​sko​wy ch stal​ke​r ów ite​pe, ite​de. Z rzad​ka tra​f ia​j ą się tacy, co uni​ka​j ą kon​tak​tów z ko​le​ga​m i po fa​c hu. Moż​li​we, że ten cały van de Meer to wła​śnie taki za​wod​nik... Dziw​ne, że przy ​c ho​dzi do mnie; dziw​ne, że w ogó​le po​j a​wił się w Gwieź​dzie – miej​sce by ​naj​m niej nie jest cool ani tren​dy, le​gen​dar​ni űber​bo​ha​te​r o​wie za​zwy ​c zaj sie​dzą na to​ko​wi​sku w lep​szy ch staj​niach. A ten z ja​kie​goś po​wo​du chce wy ​na​j ąć ko​goś z gwiezd​ne​go ko​m an​do... Ze wszech miar za​dzi​wia​j ą​c e. Dla​te​go wła​śnie Go​sza zaj​r zał oso​bi​ście, żeby po​de​przeć go swo​im au​to​r y ​te​tem. No bar​dzo, bar​dzo dziw​- nie wy ​glą​da mi po​j a​wie​nie się tego van de Me​e ra. – Prze​wod​nik... Jak ro​zu​m iem, Go​sza omó​wił już z pa​nem kwe​stie na​tu​r y za​sad​ni​c zej? – Go​sza? – Wła​ści​c iel ho​te​lu, któ​r y pana tu przy ​pro​wa​dził. – Аch, Herr Kar​c za​lin! – Taaa, Kary tak na​praw​dę ma na na​zwi​sko Kar​c za​lin, ale mało kto o ty m wie. Żad​na z tego ta​j em​ni​c a, po pro​stu rzad​ko kie​dy uży ​wa się tu na​zwisk, chy ​ba że ktoś pa​- pie​r y pod​pi​su​j e albo przy j​m u​j e się do pra​c y. – Tak, wpro​wa​dził mnie w ar​ka​na spra​wy. Po​wie​- dział, że re​ko​m en​du​j e naj​lep​sze​go prze​wod​ni​ka, za​pew​ni nie​zbęd​ne wy ​po​sa​że​nie et ce​te​r a... Van de Meer wy ​ko​nał w po​wie​trzu ja​kiś taki nie​okre​ślo​ny gest, za​pew​ne ma​j ą​c y dać mi wy ​- obra​że​nie o kon​tu​r ach tej et​c e​te​r y. Mia​łem się za​r u​m ie​nić na rów​nie kla​kier​skie, co za​szczy t​ne okre​śle​nie „naj​lep​sze​go prze​wod​ni​ka”? No do​bra, zo​ba​c zy ​m y, co da​lej. – Pa​nie Śle​py... ee... w za​sa​dzie po​wi​nie​nem te​r az za​ko​m u​ni​ko​wać panu pew​ną spra​wę, ale pan Kar​c za​lin chciał opo​wie​dzieć o ty m panu oso​bi​ście. – A dla​c ze​go nie ko​r zy ​sta pan z ka​na​łów ofi​c jal​ny ch? – Tak jak mó​wi​łem, re​pre​zen​tu​j ę or​ga​ni​za​c ję pu​blicz​ną. Po​za​r zą​do​wą. – Aha... – Tro​c hę to nie​ty ​po​we. – Jest to or​ga​ni​za​c ja na​tu​r y... no, po​wiedz​m y, że naj​prę​dzej re​li​gij​nej. Nie musi się pan o nic nie​po​ko​ić, moje peł​no​m oc​nic​twa za​c ho​wu​j ą tu peł​ną moc urzę​do​wą. Otrzy ​m a pan le​gal​ny do​- stęp do te​r e​nów za Kor​do​nem – w cha​r ak​te​r ze mo​j e​go asy ​sten​ta. Może ko​r zy ​stać pan z wy ​ni​ka​- ją​c y ch ze sta​no​wi​ska peł​no​m oc​nictw we​dle swe​go uzna​nia. Ofi​c jal​nie wy ​pła​c o​ne ho​no​r a​r ium nie bę​dzie osza​ła​m ia​j ą​c e, lecz... Strona 17 Po​pro​si​łem o uszcze​gó​ło​wie​nie, rudy wy ​m ie​nił sumę. Nie za dużo, ale le​gal​ne przej​ście przez po​ste​r un​ki to nie​zła wy ​pła​ta sama przez się. Po​m y ​śla​łem chwil​kę i od​po​wie​dzia​łem: – Pa​nie van de Meer, po​r oz​m a​wiaj​m y otwar​c ie. Pań​ska pro​po​zy ​c ja brzmi ku​szą​c o, lecz do​- świad​c ze​nie pod​po​wia​da mi, że ta​kie spra​wy prze​waż​nie za​wie​r a​j ą w so​bie pew​ne sub​tel​no​ści na​tu​r y, hm... – Ne​ga​ty w​nej? – Do​kład​nie. – Cóż, je​stem po​waż​nie cho​r y. Nie​ule​c zal​nie cho​r y. – Аha! – Dia​be​łek, cho​wa​j ą​c y się do tej pory pod moim ję​zy ​kiem, nie mógł od​pu​ścić so​bie ta​kiej szan​sy. – Ro​zu​m iem, ro​zu​m iem. Cięż​kie dzie​c iń​stwo, twar​de nar​ko​ty ​ki... Van de Meer żach​nął się, a ja po​nie​wcza​sie zro​zu​m ia​łem, że pal​ną​łem głu​po​tę, więc szy b​c iut​- ko do​da​łem: – Prze​pra​szam. – Nie szko​dzi, wiem, jaki jest sto​su​nek do osób z moją cho​r o​bą. – Van de Meer, jesz​c ze raz prze​pra​szam – po​wtó​r zy ​łem ty l​ko. – Ale nie wiem, na co kon​kret​- nie pan cho​r u​j e. – Ze​spół na​by ​te​go upo​śle​dze​nia od​por​no​ści. AIDS... Niech pan nie my ​śli o mnie źle, pra​c o​- wa​łem w Afry ​c e. Sześć lat... Po po​wro​c ie ro​bi​łem te​sty, a wte​dy... Sam nie wiem, nie mam po​- ję​c ia, kie​dy do tego do​szło. Ro​zu​m ie pan, mu​sie​li​śmy pra​c o​wać w dość spar​tań​skich wa​r un​kach, cza​sem prze​pro​wa​dzać za​bie​gi chi​r ur​gicz​ne bez za​c ho​wa​nia nie​zbęd​ny ch środ​ków ostroż​no​ści. Gdy staw​ką jest ludz​kie ży ​c ie, a czło​wiek ści​ga się z cza​sem, każ​da se​kun​da jest na wagę zło​ta... jed​ny m sło​wem, je​stem no​si​c ie​lem HIV. Wiem, że sto​su​nek jest wy ​bit​nie ne​ga​ty w​ny, krą​żą wsze​la​kie uprze​dze​nia, ale praw​da jest taka, że moja krew może oka​zać się dla pana tru​c i​zną. Oczy ​wi​ście mó​wię tu, uży ​wa​j ąc prze​no​śni, ale je​że​li doj​dzie do ja​kiejś sy ​tu​a cji, oby ​dwaj bę​- dzie​m y ran​ni, za​c znie​m y so​bie na​wza​j em po​m a​gać przy za​kła​da​niu opa​trun​ków... Musi pan zro​- zu​m ieć, naj​m niej​sze za​dra​pa​nie... jed​na kro​pla mo​j ej krwi, i pan... – Ro​zu​m iem. Van de Meer od​wró​c ił się ode mnie, do​dał: – Je​że​li pan od​m ó​vi, to zho​zu​m iem. To fak​ty cz​nie po​vaż​ne... za​gho​że​nie. Naj​wy ​r aź​niej ze zde​ner​wo​wa​nia wzmoc​nił mu się ak​c ent, więc zmie​ni​łem te​m at: – Świet​nie mówi pan po ro​sy j​sku. – Prze​c ież pha​c o​va​łem w Afhy ​c e... So​m a​lia, He​pu​bli​ka Śhod​ko​vo​a fhy ​kań​ska... – Ee...? Chy ​ba nie na​dą​żam. Jaki jest zwią​zek po​m ię​dzy... – By ło tam spo​ho va​szy ch. Kon​sul​tan​c i woj​sko​wi, na​j em​ni​c y – nie wie​dział pan? Mnó​stwo tu​- tej​szy ch lu​dzi. Trze​ba by ło kon​tak​to​wać się z nimi, a na uni​wer​sy ​te​c ie mia​łem ro​sy j​ski jako dru​gi ję​zy k obcy. – Van de Meer uśmiech​nął się. – Ro​zu​m ie pan oczy ​wi​ście, że na​sza edu​ka​c ja uni​wer​- sy ​tec​ka nie daje wie​dzy o fak​ty cz​ny m ro​sy j​skim, bo ję​zy k co​dzien​ny to zu​peł​nie co in​ne​go... ale za​c zą​łem mó​wić. W ty m mo​m en​c ie Kie​szon za​brzę​kał ta​le​r za​m i, wszy ​scy się ru​szy ​li, krze​sła za​zgrzy ​ta​ły po pod​ło​dze. – Van de Meer, wód​kę pan pija? Ry ży uśmiech​nął się jesz​c ze sze​r zej. – Herr Śle​py, na​praw​dę dużo mia​łem do czy ​nie​nia z pana ro​da​ka​m i! Kie​szon wy ​sta​wił na kon​tu​a r tac​kę z luf​ka​m i. – Sza​now​ni tu​by l​c y ! – Uśmiech​nął się. – Dziś jego wy ​so​kość pan Ku​tiak pro​po​nu​j e wszy st​kim to​a st za jego szczę​ście! Za​krę​c i​li​śmy się wo​kół lady, roz​c hwy ​tu​j ąc szkla​necz​ki. Strona 18 – Za For​tu​nę! – wzniósł szklan​kę nasz spon​sor. – Za nią wy ​pić war​to. Po​tem bar​m an wy ​dał mu za​m ó​wie​nie spe​c jal​ne: szasz​ły ​c zek, opie​ka​ne kar​to​f el​ki, gro​szek i sa​- łat​kę... któ​r ej ko​lo​r u ni cho​le​r y nie mo​głem roz​gry źć. Ale Kie​szon umie tak po​dać, że chciał nie chciał, na​wet dal​to​ni​sta po​tra​f i do​c e​nić! Co praw​da za to się do​dat​ko​wo pła​c i. Cała resz​ta do​sta​ła stan​dar​do​wy ze​staw: pa​r ów​ki, ro​so​łek po chiń​sku i wrzut​ka wa​r zy w​na. Mó​wią lu​dzie, że chiń​skie zup​ki są szko​dli​we, ale ja tam je lu​bię. Albo może zwy ​c zaj​nie przy ​wy ​kłem? Zła​pa​łem też por​c ję dla mo​j e​go ob​c o​kra​j ow​c a i wzią​łem od Kie​szo​na po​łów​kę. Od razu jak ty l​ko ob​c ią​gnę​li​śmy po jed​ny m, zaj​r zał do nas Ko​stik, we​zwał De​m ia​na do sze​f a, a do mnie rzu​c ił: – Sli​py, tebe duże pity ne tre​ba. Tebe jesz​c zo za​raz z Ho​sze​ju ra​zmaul​ja​ty. Ko​stik to cie​ka​wy ty ​pek, on i jego wró​ble pod strze​c hą. Szcze​r ze mó​wiąc, to wszy ​scy je​ste​- śmy tu z lek​ka po​gię​c i... Ko​stik od​słu​ży ł swe​go cza​su kil​ka lat w pew​ny ch spe​c y ​f icz​ny ch ro​dza​- jach wojsk. Gdzie, jak, w ja​kim cha​r ak​te​r ze – nie wiem, sam Ko​stik ni​g​dy nic nie mówi, ale mi się wi​dzi, że by ła to ro​sy j​ska ar​m ia fe​de​r a​c y j​na. Nie wiem, dla​c ze​go tak aku​r at zde​c y ​do​wa​łem... Pew​nie dla​te​go, że nasz ochro​niarz jest za​j a​dły m ru​so​f i​lem, uwa​ża sam sie​bie za Ro​sja​ni​na i nie cier​pi „cha​c hła​ków” – przy czy m po​słu​gu​j e się wy ​łącz​nie ła​m a​ny m, gwa​r o​wy m ję​zy ​kiem ukra​- iń​skim. Tak w ogó​le, Ko​stik to ksy ​wa – na na​zwi​sko ma Ko​sti​kow, na imię Ta​r as, ale woli pseu​do​nim, bo, jak sam otwar​c ie twier​dzi, imię ma cha​c hłac​kie. Zja​wił się ja​kiś rok temu, zwró​c ił do Go​szy o pra​c ę, ale nie pa​pie​r o​wą, ty l​ko taką na​praw​dę. „Co umiesz?” – spy ​tał go wte​dy Kary, za​j ę​ty aku​- rat de​gu​sta​c ją naj​now​szej par​tii do​star​c zo​nej świe​żo an​ty ​r a​dia​c y j​nej wó​decz​ki, więc bę​dą​c y w zde​c y ​do​wa​nie do​bry m na​stro​j u. Każ​do​ho mohu po​by​ty – od​po​wie​dział mu na to Ko​sti​kow; Go​sza na to: „Spraw​dzi​m y ?”, a Ko​sti​kow: Da i za​raz mo​że​mo! „Po​c ze​ka​m y do wie​c zo​r a” – zde​c y ​do​wał Go​sza. Wło​m o​ta​li wte​dy Ko​sti​ko​wi ostro – w ośmiu. Zna​c zy się w ośmiu za​c zy ​na​li, ale koń​c zy ​li już ty l​ko we trzech. Miał wte​dy Kary swo​ich ośmiu żoł​nie​r zy, cze​kał do wie​c zo​r a, żeby przy ​szła noc​- na zmia​na, i za​ży ​c zy ł so​bie, żeby oby ​dwa skła​dy ra​zem prze​te​sto​wa​ły no​we​go. Pię​c iu Ko​stik dał radę po​ło​ży ć, za​nim go w koń​c u zmo​gli... Przy ​kro mi by ło na to pa​trzeć, ale Ka​r e​m u się spodo​ba​- ło. Ko​sti​ka przy ​j ął do ro​bo​ty, a czte​r em z ty ch pię​c iu, co nie usta​li, dał wy ​m ó​wie​nia. Oczy ​wi​ście od​pra​wę też im nie​li​c hą wy ​pła​c ił: chłop​c y, bez ura​zy, ale sami wi​dzi​c ie, za ilu ten nowy sta​nąć może. Kasy im nie po​ża​ło​wał na od​c hod​ne, żeby do​szli do sie​bie i szu​ka​li no​wej pra​c y na spo​koj​- nie. A Ko​stik te​r az u nas za ochro​nia​r za robi. Peł​na po​wa​ga, pra​c ow​nik ochro​ny pry ​wat​nej agen​- cji, ma na to pa​pie​r y -ba​j e​r y, na​wet pi​sto​let mu się na​le​ży. Ga​zo​wy. Ko​stik go prze​zwał gów​nem z ba​za​r u i przy mnie ani razu na​wet nie wy ​j ął. Z Die​tri​c hem nie​źle się za​sie​dzie​li​śmy, ale pić to on nie po​tra​f ił, jak się oka​za​ło. Nie wiem, cze​go go tam w dzi​kiej Afry ​c e nasi uczy ​li, ale ja do​pie​r o za​c zą​łem, a ry ​że​go już ro​ze​bra​ło, za​- czął mi łza​wy m gło​sem opi​sy ​wać, ja​kie ma fa​tal​ne sto​sun​ki z ro​dzi​ną, zdję​c ia po​ka​zy ​wał – su​c ha, ży ​la​sta baba i smut​ny chło​pa​c zek. Taki mały ru​dzie​lec, pie​go​wa​ty, w ojca się wdał. – Uviel​bia mnie ten mały, ko​c ha sthasz​nie! Ale żona uva​ża, że nie po​vi​nie​nem się u nich w domu po​j a​viać!... – „U nich”? – U nas – po​pra​wił się ry ży, wzdy ​c ha​j ąc. – Dom ku​pio​ny za moje za​hob​ki, pła​c ę za vszy st​ko, ubez​pie​c ze​nia, po​dat​ki... Nie chcą mnie vi​dzieć! Pie​nią​dze moje – v to im ghaj, a ja nie​po​trzeb​- ny ! Zły przy ​kład sy ​no​vi daję! Ja, ho​dzo​ny oj​c iec, zły vzóh! Ta cho​ho​ba zho​bi​ła ze mnie pa​hia​- sa...! Ot, tak coś mi za​świ​ta​ło wte​dy, że je​ste​śmy z Die​tri​c hem po​dob​ni do sie​bie: dwaj upo​śle​dze​ni lu​dzie, wy ​gnań​c y z nor​m al​ne​go świa​ta zdro​wy ch. Tak w ogó​le to sam nad sobą lu​bię się po​uża​- Strona 19 lać, więc wy ​wnę​trze​nia dok​tor​ka, co tu dużo mó​wić, tra​f i​ły na po​dat​ny grunt i szy b​ko wy ​da​ły owo​c e. Za​m ó​wi​łem dru​gie zero pół i jesz​c ze za​nim Ko​stik po​pro​sił mnie do Ka​r e​go, pod​j ą​łem de​c y ​- zję. Zo​sta​wi​łem Die​tri​c ha, ro​nią​c e​go pi​j ac​kie łzy nad fo​to​gra​f ia​m i ro​dzi​ny, i ru​szy ​łem za Ko​sti​- kiem na ne​go​c ja​c je. Po dro​dze wi​dzia​łem De​m ia​na – chy ​ba mu Go​sza zwięk​szy ł li​m it za​dłu​że​- nia, ale i za​ostrzy ł wa​r un​ki – tak czy ina​c zej, nie za​uwa​ży ​łem, żeby stal​ker by ł szcze​gól​nie za​do​- wo​lo​ny. A, zresz​tą co mi tam, nie moja spra​wa. Go​spo​darz, bóg i car na​sze​go ho​te​lo​we​go biz​ne​su te​r az też nie tra​c ił cza​su po próż​ni​c y i zaj​- mo​wał się dość sku​tecz​nie tra​dy ​c y j​ną już de​gu​sta​c ją. Ko​stik za​pu​kał, rzu​c ił: – Sli​pyj tut. – ...aawaj go! – ra​c zy ł roz​ka​zać Go​sza. Ko​stik od​su​nął się, kiw​nął. Kary aku​r at pro​wa​dził te​sty de​gu​sta​c y j​ne pod szasz​ły ​c zek – naj​wy ​- raź​niej Kie​szon sko​r zy ​stał z za​m ó​wie​nia Ku​tia​ka i sko​ło​wał też por​c y j​kę dla sze​f a. – No, i jak tam pro​f e​so​r ek? – Go​sza od razu prze​szedł do in​te​r e​sów. – Zwra​c a się do mnie per „pa​nie Śle​py ”, to na​praw​dę uro​c ze. – To zna​c zy tak czy to zna​c zy nie? – To zna​c zy tak, je​że​li... – No i co za „je​że​li”? A dla​c ze​go ja cię za ję​zy k mam cią​gnąć? No mów no, co nie tak? Ro​bo​- ta nie jest lewa, klient uprzej​m y, wy ​c ho​wa​ny... no? – A co z ty m do​dat​ko​wy m wa​r un​kiem? Van de Meer mi po​wie​dział, że jest ja​kiś do​dat​ko​wy wa​r u​nek. – А! – Go​sza się uspo​ko​ił. – Ty m się de​ner​wu​j esz. Nie bój nic, mor​do ty moja! Spra​wa tak na​praw​dę pro​ściut​ka jest. Bo​giem a praw​dą nie lu​bię ta​kich „pro​ściut​kich spraw”. Jak ktoś tak mówi, to naj​pierw jest ciu​- ciu-ru​c iu, a po​tem na koń​c u za​wsze wy ​ła​zi ja​kiś ha​c zy k. Ale te​r az cze​ka​ła na mnie le​d​wo co na​- po​c zę​ta po​łó​wecz​ka i do​brze wy ​c ho​wa​ny ob​c o​kra​j o​wiec-brat​nia du​sza. Sło​wem, od​r ze​kłem: – Je​śli fak​ty cz​nie pro​sta spra​wa, to we​zmę. – Za​m ó​wi​łem u Che​m i​ka wiąz​kę, trze​ba spo​tkać się z nim u Chwa​sta, wziąć to​war i przy ​nieść mi. Ty na​wet mu nie mu​sisz pła​c ić, ja się swo​imi ka​na​ła​m i roz​li​c zę z Chwa​stem, a on odda Che​- mi​ko​wi... niech cię o to gło​wa nie boli, mor​do ty moja, ty mi ty l​ko wiąz​kę przy ​nieś. Ła​two się z pro​f e​sor​kiem przez Kor​don prze​pra​wi​c ie, a dla mnie jed​no zmar​twie​nie z gło​wy. „Wiąz​ka” to na​zwa zwy ​c za​j o​wa me​zo​m o​dy ​f i​ka​tu – po​łą​c ze​nia ar​te​f ak​tów, po​sia​da​j ą​c e​go licz​- ne uni​ka​to​we wła​ści​wo​ści. Wy ​twa​r za​nie wią​zek to nie​ła​twa spra​wa, wy ​m a​ga​j ą​c a spo​r ej prak​ty ​ki oraz, na​zwij​m y rzecz po imie​niu, nie​m a​łe​go ta​len​tu. Che​m i​ka aku​r at tro​c hę zna​łem – stal​ker świet​nie ra​dzą​c y so​bie z wiąz​ka​m i i in​ny ​m i ta​ki​m i ho​kus-po​ku​sa​m i, za co zresz​tą chy ​ba do​stał swo​j ą ksy w​kę. Po​r ząd​ny ko​leż​ka, cho​c iaż po​nad mia​r ę ostroż​ny i strasz​nie po​ukła​da​ny, ale jak naj​bar​dziej kon​tak​to​wy. – To na cito ja​koś? – Śle​py, no prze​c ież ci mó​wię, nie ma żad​ny ch ha​c zy ​ków! Niech bę​dzie i ty ​dzień, je​śli chcesz. A jak pro​f e​sor pla​nu​j e na dłu​żej w Zo​nie się za​c ze​pić, to i na​wet dwa ty ​go​dnie. Mi się nie spie​szy. Ale pew​nie dłu​żej to i ty sam nie bę​dziesz chciał tam sie​dzieć, co? Che​m ik zdą​ży na czas, to już ja z Chwa​stem za​ła​twię. No, może by ć? – Go​sza wy ​c ią​gnął z szu​f la​dy dru​gą szkla​necz​kę, po​lał. – No to chlup, za For​tu​nę! Aku​r at za For​tu​nę ni​g​dy nie od​m a​wiam, taka za​sa​da... Kie​dy wró​c i​łem do sali, van de Meer już się ki​wał i ro​bił dzię​c io​ła – zo​ba​c zy w​szy mnie, wstrzą​snął się i dzi​ko po​pa​trzy ł na swo​j ą szklan​- kę. Strona 20 – Kon​ty ​nu​uj​m y da​lej – oświad​c zy ​łem. – Pan Kar​c za​lin ła​skaw by ł wy ​a r​ty ​ku​ło​wać do​dat​ko​- we wa​r un​ki. Bę​dzie pan mu​siał od​ża​ło​wać dzień albo dwa. – Thoo-o-o niszszsz​nie...szko​dzi! – Poza ak​c en​tem pi​j a​ne​go Die​tri​c ha zła​pa​ło też ją​ka​nie. – Ja v... vvv... v ty m czaśś vnio​ze​e eę po​r zrz​r zą​dek... v moj... j...je bha​da​nia! – A wła​śnie, co za eks​pe​r y ​m en​ty pan za​m ie​r za pro​wa​dzić? – Th-hoo bahh​h​dzo thuu-uud​no vy t...vy ​tuu... vy... Wy ​tłu​m a​c zy ć za​wsze trud​no, jak się pić nie umie. – To le​piej w górę ser​c a, za For​tu​nę! Do​brej nam Zony ! Efekt fi​nal​ny by ł taki, że Ko​stik po​m ógł mi od​tran​spor​to​wać van de Me​e ra do jego po​ko​j u ho​- te​lo​we​go. Die​trich znaj​do​wał się w ja​kiejś cu​dow​nej kra​inie du​c ho​we​go szczę​ścia, cie​szy ł się ze wszy st​kie​go, co ty l​ko prze​wi​nę​ło mu się przed ocza​m i, nie mógł dość się na​słu​c hać ku​ple​tów Ni​- kol​ki, ale z cho​dze​niem o wła​sny ch si​łach już miał pro​ble​m y. Ko​stik na​wet ofuk​nął go kil​ka razy : Tak cze​wo do meny pry​k le​jił​sa, jak ho​mo​sek​su​ał jaki? A nu jidy sam! – ale mam na​dzie​j ę, że van de Meer go zwy ​c zaj​nie nie zro​zu​m iał. O kwe​stii pra​c y mo​j e​go przy ​szłe​go part​ne​r a po​m ó​wi​li​śmy do​pie​r o rano. Na wszel​ki wy ​pa​dek po dro​dze do baru za​wi​ną​łem po van de Me​e ra – bie​da​c zy ​na wy ​glą​dał tak mar​nie, że za​c zą​łem mieć po​waż​ne wąt​pli​wo​ści, czy to na pew​no z Ru​ski​m i się spo​ty ​kał w tej swo​j ej Afry ​c e, czy też by li to ja​c y ś bez​wsty d​ni sa​m o​zwań​c y, któ​r zy na​szy ch ty l​ko uda​wa​li – praw​dzi​wi wschod​ni Sło​- wia​nie by go na​uczy ​li pić... Ale nie​za​leż​nie od tego, jak tam by ło, woda mi​ne​r al​na, któ​r ą za​po​bie​- gli​wie przy ​nio​słem, oka​za​ła się zde​c y ​do​wa​nie przy ​dat​na – van de Meer wy ​gul​go​tał od razu pół bu​tel​ki, do​pie​r o po​tem dał radę ode​r wać się od szy j​ki i wy ​sa​pać ja​kieś sło​wa po​dzię​ko​wa​nia. Za​pro​po​no​wa​łem mu, aby się ubrał i zszedł ze mną do baru – ot, na ka​wu​się. Więk​szość na​- szy ch woli na​po​j e ener​ge​ty cz​ne, że niby też w nich jest ko​f e​ina, a ja mimo to wolę się z rana na​- pić kawy. Ano, taka moja tra​dy ​c ja. Za​spa​ny Kie​szon za​pa​r zy ł mi kawę, a van de Meer za​m ó​wił so​bie ener​ge​ty ​ka Non Stop. Nasz bar​m an tu​taj też nie dał pla​m y, za​de​m on​stro​waw​szy sza​now​ne​m u go​ścio​wi wy ​so​ką kla​sę – wy ​- tasz​c zy ł skądś spod kon​tu​a ru wy ​so​ką szklan​kę na nóż​c e, ob​r ó​c ił pusz​ką, pro​f e​sjo​nal​ny m ru​c hem prze​lał za​war​tość, z gra​c ją za​wo​do​we​go pre​sti​di​gi​ta​to​r a skro​ił cy ​try n​kę i wy ​szu​ka​ny m ge​stem pod​su​nął spre​pa​r o​wa​ny na​pi​tek uczo​ne​m u. Nie wiem, czy po​kaz Kie​szo​na zro​bił na van de Me​- erze za​m ie​r zo​ne wra​że​nie, bo Die​tri​c ha strasz​nie su​szy ​ło, więc od razu zła​pał się za szklan​kę i wlał w sie​bie po​ło​wę drin​ka... ale mi się ten show bar​dzo spodo​bał, więc kil​ku​krot​nie po​r u​szy ​łem dłoń​- mi, uda​j ąc okla​ski, wzią​łem swo​j ą kaw​kę i ru​szy ​li​śmy w kąt – do mo​j e​go ulu​bio​ne​go sto​li​ka. Kie​dy Die​trich jako tako do​szedł do sie​bie, przy ​po​m nia​łem mu, że wczo​r aj usi​ło​wał opo​wie​- dzieć mi o swo​im zle​c e​nio​daw​c y. – W ja​kiej dzie​dzi​nie pan pro​wa​dzi te ba​da​nia? Czy m bę​dzie​m y się zaj​m o​wać? – No... e-ee... zli​c za​niem anio​łów – wy ​m am​r o​tał van de Meer i z nie​po​ko​j em po​pa​trzy ł na moją minę, czy ła​pię, o co cho​dzi. – Na czub​ku igły ? – Nie po​zwo​li​łem so​bie wy jść na idio​tę, za​de​m on​stro​waw​szy tak wy ​bit​ną zna​j o​m ość edu​ka​c ji kla​sy cz​nej. – Coś tak jak​by... – Trzeź​wy van de Meer ga​dał czy ​ściut​ko, pra​wie bez ak​c en​tu, ale strasz​nie po​nu​r o, jak gdy ​by roz​m o​wa o nad​c ho​dzą​c y m za​da​niu w ogó​le nie spra​wia​ła mu przy ​j em​no​ści. – Or​ga​ni​za​c ja, któ​r a wy ​na​j ę​ła moje usłu​gi, zwie się Po​szu​ku​j ą​c y ​m i Sło​wa. To zwią​zek wy ​zna​nio​- wy... – Coś jak je​ho​wi​c i? – Nie, świad​ko​wie Je​ho​wy to zwy ​kła ko​m er​c ha. – Jak Bóg miły, tak po​wie​dział: ko​m er​c ha. – Po​szu​ku​j ą​c y za​c ho​wu​j ą się z nie​c o więk​szą god​no​ścią, ja​koś bar​dziej so​lid​ne to wszy st​ko, nie sta​- ra​j ą się dzia​łać na... hm... ry n​ku ma​so​wy m. Nie żeby by ła to ja​kaś ta​j em​na loża, ale... Krót​ko