Skrytobojcy II Krolewski Skrytobojca - HOBB ROBIN
Szczegóły |
Tytuł |
Skrytobojcy II Krolewski Skrytobojca - HOBB ROBIN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Skrytobojcy II Krolewski Skrytobojca - HOBB ROBIN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Skrytobojcy II Krolewski Skrytobojca - HOBB ROBIN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Skrytobojcy II Krolewski Skrytobojca - HOBB ROBIN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBIN HOBB
Skrytobojcy II KrolewskiSkrytobojca
(Przelozyla Agnieszka Cieplowska)
SCAN-dal
PROLOG
SNY I RZECZYWISTOSC
Dlaczego zabraniamy przelewania na papier tej specyficznej wiedzy, jaka jest znajomosc mechanizmow dzialania magii? Czyzby powodowal nami strach, by sie nie dostala w niepowolane rece? Przeciez od wiekow przestrzegamy zwyczaju terminowania, zapewniajacego przekazywanie sekretnej wiedzy wylacznie osobom odpowiednio wyszkolonym i godnym wtajemniczenia. Sama wiedza nigdy nie jest zrodlem magii. Sklonnosci ku poszczegolnym rodzajom magicznych talentow wystepuja jako wrodzone - lub wcale. Na przyklad zdolnosc do korzystania z magii znanej jako Moc jest scisle zwiazana z potomkami krolewskiego rodu Przezornych, choc niekiedy objawia sie jako "boczna odnoga" pomiedzy prostym ludem. Czlowiek wyuczony w korzystaniu z Mocy potrafi poznac cudze mysli. Niektorzy, obdarzeni tym talentem w wiekszym stopniu, moga wplywac na uczynki innych lub rozmawiac w myslach z wybrana osoba. Przy dowodzeniu bitwa albo gromadzeniu informacji jest to umiejetnosc nieoceniona.Podania ludowe prawia o innej, starszej magii, bedacej teraz w pogardzie, znanej jako Rozumienie. Niewielu przyznaje sie do zdolnosci w tym kierunku, przeto wspominajac o niej mowi sie zazwyczaj o blizej nie okreslonym mieszkancu sasiedniej doliny albo o kims zyjacym po drugiej stronie odleglego pasma gorskiego. W moim przekonaniu byla to niegdys naturalna zdolnosc mysliwych z glebi kontynentu. Pozwala ona rozumiec jezyk zwierzat. Legendy przestrzegaja, iz czlowiek, ktory znajduje sie pod jej wplywem zbyt dlugo lub nazbyt sie z nia zzywa, przeistacza sie w koncu w zwierze - takie samo jak to, z ktorym polaczyla go owa specyficzna wiez. Moze to byc jednak tylko ludzkie bajanie.
Istnieja takze magie Skraju. Nigdy nie potrafilem dociec zrodla tej nazwy. Zalicza sie do nich wiedze tajemne udokumentowane oraz takie, ktorych istnienie pozostaje przedmiotem dyskusji - wrozenie z dloni, czytanie z wody, przepowiadanie ze swietlnych refleksow w krysztale - a takze wiele innych, stawiajacych sobie za cel przewidywanie przyszlosci. W oddzielnej, nie nazwanej kategorii, uszeregowano talenty magiczne wywolujace skutki fizyczne: czynienie niewidzialnym, lewitacje, poruszanie lub ozywianie przedmiotow - wszystkie magie z dawnych legend, poczawszy od Latajacego Krzesla Syna Wdowy, po Magiczny Obrus Polnocnego Wiatru. Nie znam nikogo dysponujacego ktoras z tych magii. Wydaja sie one jedynie wytworem wyobrazni; przypisywane sa ludziom zyjacym w dawnych czasach lub odleglych krainach, a niekiedy istotom mitycznym lub nieomal mitycznego pochodzenia: smokom, olbrzymom, Najstarszym, Innym, dzioboludkom.
* * *
Przerywam pisanie, by oczyscic pioro. Slady atramentu znacza posledni arkusz cienka pajeczynka, wybuchajac niekiedy kleksami. Nie poswiece dla tych stow dobrego papieru - jeszcze nie teraz. Nie mam pewnosci, czy w ogole powinienem je zapisywac. Zapytuje siebie, po co przelewac je na papier. Czy nie trzeba raczej przekazywac tej wiedzy wylacznie z ust do ust tym, ktorzy sa jej godni? Moze tak. Moze nie. Znajomosc roznych sekretow, teraz zupelnie naturalna, moze pewnego dnia okazac sie dla potomnych niezglebiona tajemnica.Niewiele na temat magii znajduje sie w bibliotekach. Szukalem pracowicie, tropilem najmniejszy slad posrod kalejdoskopu najrozniejszych informacji. Znajdowalem szczatkowe wzmianki, niejasne aluzje - i nic wiecej. Zbieralem je przez minione lata i gromadzilem w pamieci, zamierzajac powierzyc zdobyta wiedze papierowi. Zapisze skrzetnie wlasne doswiadczenia i wszystko, co udalo mi sie wyszperac w zbiorach bibliotecznych. Moze kiedys w przyszlosci inny biedak, rozdarty pomiedzy walczacymi w nim, skloconymi magiami, odnajdzie w moich zapiskach odpowiedz na swoje pytania.
Niestety, usiadlszy do spelnienia zamyslu, zaczynam sie chwiac w postanowieniu. Kimze jestem, by swoja wole przeciwstawiac madrosci tych, ktorzy odeszli juz z tego swiata? Czy powinienem przelewac na papier znane mi sposoby, dzieki ktorym osoba obdarzona Rozumieniem moze powiekszac swa Moc lub przywiazac do siebie zwierze? Czy powinienem wyszczegolniac cwiczenia, przez jakie trzeba przejsc, nim sie pojmie metody korzystania z Mocy? Magie Skraju i magie legendarne nigdy nie byly mi bezposrednio znane. Czy mam prawo obdzierac je z tajemniczosci i przypinac do papieru, jak to czynie z motylami i liscmi zebranymi dla studiow?
Probuje rozwazyc, co mozna by uczynic z nieprawnie uzyskana wiedza tajemna. Prowadzi mnie to ku rozwazaniom, co ja dzieki niej zyskalem. Wladze? Bogactwo? Milosc? Drwie z siebie. Moc ani Rozumienie nigdy mi nic podobnego nie daly. Lub moze raczej - jesli mi oferowaly takie pozytki, nie mialem dosc rozumu ani ambicji, by skorzystac z okazji.
Wladza. Nigdy jej nie pozadalem przez wzglad na nia sama. Pragnalem jej niekiedy, gdy bylem dreczony lub jesli osoba mi bliska cierpiala z powodu kogos, kto wladzy naduzywal.
Bogactwo. Nigdy o nie naprawde nie dbalem. Od chwili gdy jako nieprawy wnuk krolowi Roztropnemu zlozylem przysiege na wiernosc, wladca zawsze zaspokajal wszystkie moje potrzeby. Mialem w brod jedzenia, nauki niekiedy nawet wiecej niz pragnalem, dostatek ubran - prostych oraz irytujaco modnych, a czesto takze pare miedziakow na wlasne potrzeby. W Koziej Twierdzy, gdzie dorastalem, takie warunki oznaczaly, iz bylem dobrze sytuowany. Bogatszy niz wiekszosc chlopcow z miasta.
Uczucia... Sadza, moja klacz, darzyla mnie na swoj sposob szczera sympatia. Zyskalem prawdziwe, serdeczne uwielbienie ogara imieniem Gagatek i dla nas obu zle sie to skonczylo. Zostalem obdarzony goracym uczuciem przez mlodego teriera - przyplacil je smiercia. Drze na mysl, jaka cene trzeba placic za prawo do ofiarowania mi milosci.
Zawsze bylem samotny - wyrastalem posrod intryg i knowan, przed nikim nie moglem w pelni otworzyc swego serca. Krzewicielowi, nadwornemu skrybie, ktory chwalil mnie za lekka reke do stawiania liter i zmyslnie barwione ilustracje, nie moglem wyznac, ze jestem uczniem krolewskiego skrytobojcy i dlatego nie bede sie doskonalil w jego fachu. Ciernia, mojego mistrza dyplomacji noza, nigdy nie wtajemniczylem w brutalne metody, jakie stosowal Konsyliarz, daremnie uczac mnie korzystania z Mocy. Z nikim nie smialem mowic o moich sklonnosciach do Rozumienia - pradawnej zwierzecej magii, uwazanej obecnie za skaze i zboczenie.
Nawet z Sikorka.
Sikorka, najdrozsza rai na swiecie. Byla ucieczka od zamkowej rzeczywistosci. Nie miala nic wspolnego z moim codziennym zyciem. Wyrastalem w otoczeniu mezczyzn, na dodatek pozbawiony nie tylko rodzicow, lecz w ogole jakichkolwiek krewnych, ktorzy by sie do mnie otwarcie przyznawali. Jako dziecko zostalem oddany pod opieke Brusowi, koniuszemu, czlowiekowi szorstkiemu i wymagajacemu, niegdys prawej rece mego ojca. Codziennymi towarzyszami byli mi chlopcy stajenni i zolnierze. W tamtych czasach, podobnie jak teraz, kobiety sluzyly w wojsku, lecz bylo ich znacznie mniej. Przy tym podobnie jak mezczyzni mialy swoje obowiazki, rodziny i wlasne zycie. Nie moglem zabierac im czasu. Nie mialem matki, siostr ani ciotek. Nie znalem zadnej kobiety, ktora by mi mogla ofiarowac wlasciwa niewiesciej plci czulosc.
Zadnej, oprocz Sikorki.
Byla ode mnie dwa lata starsza. Rosla niczym zdzblo pomiedzy kostkami bruku. Nie dalo jej rady ani pijanstwo ojca, ani brutalne traktowanie, ani trudne zadanie utrzymania domu. Gdy spotkalem ja po raz pierwszy, byla dzika i nieufna niczym mlody lisek. Dzieci ulicy przezwaly ja Sikorka Krew z Nosa. Czesto nosila na ciele slady pobicia. Nigdy nie pojalem, dlaczego troszczyla sie o swego okrutnego ojca. Wygrazal jej i obrzucal przeklenstwami nawet wowczas, gdy prowadzila go pijanego do domu i ukladala do lozka. Po przebudzeniu nie mial najmniejszych wyrzutow sumienia. Mial za to wciaz nowe pretensje: dlaczego sklep nie zamieciony i podloga nie posypana swiezymi ziolami, dlaczego w ulach prawie nie ma miodu, dlaczego wygasl ogien pod kociolkiem. Nie zlicze, ile razy bylem niemym swiadkiem podobnych scen.
Raptem, jednego lata, Sikorka rozkwitla w mloda kobiete, olsnila mnie kobiecym wdziekiem. Zdawala sie calkowicie nieswiadoma, ze w jej towarzystwie zapominam jezyka w gebie. Ani Moc, ani Rozumienie nie chronily mnie przed piorunujacym efektem przypadkowego dotyku jej dloni ani przed zaklopotaniem, paralizujacym mnie na widok jej usmiechu.
Czy mam naukowo opisac wlosy Sikorki unoszone wiatrem, czy wyszczegolnic, jak zmienial sie kolor jej oczu - od ciemnego bursztynu po gleboki braz, w zaleznosci od nastroju i od koloru sukienki? Pochwyciwszy katem oka purpure spodnicy i blysk czerwonego szala w tlumie na targu, nagle nie dostrzegalem juz tlumu, nie slyszalem gwaru - byla tylko ta jedna dziewczyna na calym swiecie. Oto jest potezna magia. Choc moge ja przelac na papier, nikogo innego nie porazi z podobna moca.
Jak adorowalem Sikorke? Z niezdarna chlopieca galanteria. Gapilem sie na nia niczym pies na kielbase. Wiedziala, ze ja kocham, jeszcze zanim ja sobie to uswiadomilem. I pozwalala sie uwielbiac, choc bylem od niej mlodszy, nie mieszkalem w miescie i mialem przed soba nieszczegolne - w jej przekonaniu - perspektywy. Uwazala mnie za gonca nadwornego skryby, pomagajacego niekiedy krolewskiemu koniuszemu. Nie podejrzewala we mnie Bastarda, nieprawego potomka rodu krolewskiego, przez ktorego ksiaze Rycerski zrezygnowal z praw do tronu. Nigdy jej tego nie zdradzilem. O moich magiach, o moim rzeczywistym fachu nie wiedziala nic.
Moze dlatego moglem ja kochac.
Na pewno dlatego ja utracilem.
Pochloniety zglebianiem dworskich tajemnic, przygnebiony porazkami, zajety lizaniem ran - zapomnialem o Sikorce. Uczylem sie korzystania z Mocy, odkrywalem sekrety, zabijalem ludzi, udaremnialem intrygi. Nie pomyslalem nigdy, ze moglbym sie do ukochanej zwrocic po odrobine nadziei i zrozumienia, ktorego odmawiano mi gdzie indziej. Ona byla nie skazona pietnem mego codziennego zycia. Skrupulatnie odsuwalem ja od tego wszystkiego jak najdalej. Nigdy nie probowalem jej wciagnac do wlasnego swiata. Sam za to bez wahania wszedlem w jej zycie. Dobrze poznalem portowa czesc miasta, gdzie Sikorka sprzedawala swiece i miod - w sklepiku albo na targu. Czasami spacerowala ze mna po plazy. Wystarczalo mi, ze istniala, ze moglem ja kochac. Nie osmielilem sie marzyc, by odwzajemnila moje uczucie.
Nadszedl czas, gdy nauka korzystania z Mocy pograzyla mnie w mizerii tak glebokiej, iz nieledwie doprowadzila do smierci. Nie moglem sobie wybaczyc, ze okazalem sie niezdolny do korzystania z tej magii. Nie rozumialem, ze moja porazka moze dla innych znaczyc niewiele. Ubralem swoja rozpacz w grubianstwo. Przez dlugie tygodnie nie widzialem Sikorki ani nawet nie poslalem jej znaku pamieci. Wreszcie - gdy nie mialem sie juz do kogo zwrocic - zatesknilem za nia. Zbyt pozno. Pewnego popoludnia zjawilem sie pod "Pszczelim Woskiem" z upominkiem w dloni - w sama pore, by zobaczyc, jak Sikorka wychodzi ze sklepu. Nie sama. Z Nefrytem - dorodnym marynarzem, ktory nosil w uchu masywny kolczyk i promieniowal pewnoscia siebie, wyplywajaca z przewagi lat. Nie zauwazony, pokonany, umknalem chylkiem i patrzylem na nich, idacych ramie w ramie. Przygladalem sie, jak Sikorka odchodzi, i pozwolilem jej odejsc, a przez nastepne miesiace przekonywalem samego siebie, ze moje serce takze z niej zrezygnowalo. Co by sie wydarzylo, gdybym tamtego popoludnia pobiegl za nia i blagal o ostatnia rozmowe? Zadziwiajace, jak wiele pozniejszych wypadkow zalezalo od falszywie pojetej chlopiecej dumy i nawyku bezwolnego godzenia sie z niepowodzeniami. Usunalem Sikorke ze swych mysli i nikomu o niej nie wspominalem. Wrocilem do wlasnego zycia.
Krol Roztropny wyslal mnie w gory z orszakiem moznych, majacych swiadczyc przysiedze malzenskiej, jaka cudzoziemska ksiezniczka Ketriken przyrzekla zlozyc ksieciu Szczeremu. Obarczono mnie zadaniem dyskretnego usmiercenia jej starszego brata, Ruriska. Narzeczona miala zostac jedyna dziedziczka Krolestwa Gorskiego. Na miejscu odkrylem pajeczyne klamstw i zdrady, uknuta przez mojego mlodszego stryja, ksiecia Wladczego. Zamierzal on odebrac ksieciu Szczeremu prawa do tronu i sam pojac ksiezniczke za zone. Bylem w jego grze tylko pionkiem. Bylem pionkiem, ktory pobil figury. Pionkiem, ktory sciagnal na siebie gniew i zemste ksiecia Wladczego, ale ocalil korone i ksiezniczke dla prawego nastepcy tronu. Nie bylem bohaterem. Nie probowalem tez odplacic pieknym za nadobne czlowiekowi, ktory zawsze przesladowal mnie i obrazal. Uczynilem to, gdyz wiele lat wczesniej, jeszcze jako dziecko, nie rozumiejac znaczenia przysiegi, zobowiazalem sie do lojalnosci wobec krola. Zaplacilem wlasnym zdrowiem. Wlasnie wkraczalem w wiek meski.
Dlugi czas po udaremnieniu intrygi ksiecia Wladczego lezalem zlozony bolescia, niezdolny opuscic Krolestwo Gorskie. Wreszcie jednak nadszedl dzien, gdy uwierzylem, iz choroba dobiegla konca, a i Brus zdecydowal, ze moj stan pozwala wyruszyc w droge powrotna do Krolestwa Szesciu Ksiestw. Ksiezniczka Ketriken wraz ze swita wyjechala do Koziej Twierdzy znacznie wczesniej, jeszcze w czasie sprzyjajacej pogody. Teraz wyzsze partie gor pokryly zimowe sniegi. Gdybysmy nie wyruszyli ze Stromego wkrotce, musielibysmy zimowac w stolicy Krolestwa Gorskiego.
Tamtego ranka wstalem wczesnie i wlasnie konczylem pakowanie, gdy zaczelo sie lekkie drzenie calego ciala. Zignorowalem je. Bylem jeszcze oslabiony, podekscytowany perspektywa podrozy, a na dodatek bez sniadania. Wlozylem przygotowane przez Jonki ubranie przystosowane do zimowej przeprawy przez gory i mrozne rowniny. Czerwona koszula ocieplana welniana podszewka. Zielone pikowane spodnie, w pasie i na mankietach ozdobione czerwonym haftem. Buty miekkie i prawie bezksztaltne, dopoki nie naciagnelo sie ich na nogi. Jak mieszki z delikatnej skorki. Wymoszczone owcza welna i wykonczone futrem. Do wiazania sluzyly dlugie rzemienie. Nielatwe zadanie dla moich drzacych palcow. Zdaniem Jonki buty wspaniale sie spisywaly na suchym gorskim sniegu, ale nie wolno ich bylo zmoczyc.
Mialem w pokoju lustro. W pierwszym momencie usmiechnalem sie do swego odbicia. Nawet blazen krola Roztropnego nie ubieral sie rownie wesolo. Niestety, moja twarz nad barwnymi ubraniami wygladala mizernie i blado. Ciemne oczy wydawaly sie zbyt duze, a zniszczone przez chorobe wlosy, sztywne i matowe, sterczaly na podobienstwo psiej siersci. Choroba wyniszczyla moje cialo. Nareszcie jednak ruszalem do domu. Odwrocilem sie od lustra. Kilka ostatnich drobiazgow, ktore zamierzalem zabrac dla przyjaciol, zapakowalem roztrzesionymi dlonmi.
Zasiedlismy z Brusem i Pomocnikiem do ostatniego sniadania w towarzystwie Jonki. Podziekowalem jej raz jeszcze za wszystko, co dla mnie uczynila. Podnioslem lyzke, by nabrac owsianki, a wtedy dlon wykrecil mi skurcz. Upuscilem lyzke i osunalem sie w slad za nia na podloge.
Nastepnie zobaczylem ciemne katy sypialni. Dlugo lezalem bez ruchu i bez slowa. Przyszedlem do swiadomosci ze stanu kompletnej pustki. Mialem kolejny atak choroby. Minal, lecz nadal bylem panem wlasnego ciala i umyslu. W pietnastym roku zycia, w okresie gdy wiekszosc ludzi wkracza w pelnie fizycznej sprawnosci, ja nie moglem powierzyc swemu cialu najprostszego zadania. Bylo wadliwe, nie chcialem miec z nim wiecej do czynienia. Czulem wscieklosc na zawodne miesnie i kosci. Szukalem drogi ujscia dla gniewnego rozczarowania. Dlaczego moj stan sie nie poprawial? Dlaczego nie zdrowialem?
-Powrot do zdrowia musi potrwac - uslyszalem Jonki, moja uzdrowicielke. - Niech minie pol roku, dopiero potem ocenisz rezultaty. - Siedziala nieopodal kominka, lecz w mroku. Nie zauwazylem jej, dopoki sie nie odezwala. Podniosla sie wolno, jakby zimowe chlody usztywnily ja bolem, i podeszla do mojego lozka.
-Nie chce zyc jak starzec - oznajmilem. Wydela wargi.
-Kiedys bedziesz musial. W kazdym razie zycze ci, bys doczekal poznego wieku. Sama jestem stara, stary jest moj brat, krol Eyod. Starosc nie wydaje nam sie ciezarem nie do udzwigniecia.
-Nie mialbym nic przeciwko cialu starego czlowieka, gdybym zarobil na nie dlugimi latami zycia. Ale tego nie zniose.
Potrzasnela glowa, zdziwiona.
-Oczywiscie, ze zniesiesz. Powrot do zdrowia bywa niekiedy uciazliwy, ale zeby nie moc go zniesc... Nie rozumiem. Moze zle pojelam slowa w twoim jezyku?
Nabralem powietrza i juz otwieralem usta, gdy wszedl Brus.
-Nie spi? Czuje sie lepiej?
-Nie spi - burknalem. - Nie czuje sie lepiej. - Sam uslyszalem, ze mowie glosem naburmuszonego dziecka.
Brus i Jonki wymienili znaczace spojrzenia. Ona poklepala mnie po ramieniu i w milczeniu opuscila sypialnie. Ich poblazliwosc byla niemozliwie irytujaca. Bezsilny gniew narastal we mnie niepohamowany niczym przyplyw morza.
-Dlaczego nie potrafisz mnie wyleczyc? - zaatakowalem Brusa. Zdumiala go moja pretensja.
-To nie takie proste... - zaczal.
-Jak to? - Usiadlem w poscieli. - Leczysz kazda chorobe u zwierzat. Slabosc, polamane kosci, robaki, parchy... jestes krolewskim koniuszym. Dlaczego nie potrafisz wyleczyc mnie?
-Nie jestes psem, Bastardzie - rzekl Brus spokojnie. - Latwiej leczyc zwierze, chocby powaznie chore, niz czlowieka. Czasami stosowalem drastyczne srodki, a jesli stworzenie nie przezylo kuracji, przynajmniej kladlem kres jego cierpieniom. Z toba nie moge postapic w ten sposob.
-Uchylasz sie od odpowiedzi! Co drugi wojak przychodzi do ciebie zamiast do medyka. Gruntowi wyjales grot strzaly, chociaz musiales mu rozciac ramie! A Szarowce uratowales zakazona stope, chociaz medyk chcial amputowac noge i ciagle powtarzal, ze infekcja sie rozszerzy i chora umrze przez ciebie.
Brus zacisnal wargi, powsciagnal gniew. Gdybym byl zdrow, obawialbym sie jego wybuchu, ale ze przez cala moja rekonwalescencje pozwalal mi na wszystko, osmielalem sie stawiac hardo.
-Ryzykowalem - odezwal sie spokojnym tonem - ale nie ja decydowalem o podjeciu ryzyka. A jeszcze - podniosl glos zagluszajac moje protesty - wszystko to byly proste przypadki. Wydobyc strzale, oczyscic rane, przykladac kataplazmy, powstrzymac infekcje. Zawsze znalem przyczyne choroby. W twoim wypadku sprawa nie jest taka prosta. Ani Jonki, ani ja nie wiemy naprawde, co ci wlasciwie jest. Moze cierpisz wskutek dzialania trucizny, ktora podala ci Ketriken, przekonana, ze chcesz zabic jej brata? Moze to efekty dzialania zatrutego wina, ktore przygotowal dla ciebie ksiaze Wladczy? A moze skutki pozniejszego pobicia? Albo goracej kapieli w lazni, gdy omal sie nie utopiles? A moze wszystkie te czynniki nalozyly sie na siebie i oto mamy efekty? Nie wiemy. I dlatego nie wiemy, jak cie leczyc. Po prostu nie wiemy. - Zajaknal sie przy ostatnich slowach. Sympatia do mnie wyraznie byla silniejsza niz zawod, jaki mu sprawilem.
Przeszedl kilka krokow, zatrzymal sie przed kominkiem, zapatrzyl w ogien.
-Dlugo o tym rozmawialismy. Jonki zna leki, o jakich nigdy nie slyszalem, ja opowiedzialem jej, co sam umiem. Razem doszlismy do wniosku, ze potrzeba ci przede wszystkim czasu. Oboje uwazamy, ze nie grozi ci nagla smierc. Prawdopodobnie twoje cialo z uplywem czasu samo pozbedzie sie pozostalosci trucizny i naprawi szkody, jakie zostaly mu wyrzadzone.
-Albo tez - dokonczylem spokojnie - pozostane w tym stanie do konca zycia. Trucizna czy pobicie okaleczyly moje cialo nieodwracalnie. Ksiaze Wladczy kopal mnie zwiazanego!
Brus stal nieruchomy niczym kamien. Po dluzszej chwili opadl na krzeslo ukryte w polmroku.
-Rzeczywiscie - przyznal pokonany. - Tak rowniez moze sie zdarzyc. Musisz jednak zrozumiec, ze nie mamy wyboru. Moglbym probowac cwiczeniami fizycznymi zneutralizowac skutki trucizny, lecz jesli powodem obecnej choroby sa obrazenia wewnetrzne, a nie trucizna, w ten sposob jedynie cie oslabie i bedziesz wracal do zdrowia znacznie dluzej. - Utkwil wzrok w plomieniach. Uniosl dlon i musnal palcami siwe pasmo wlosow na skroni.
Nie ja jeden padlem ofiara zdradzieckiego ksiecia Wladczego. Brus dopiero co ozdrowial po silnym ciosie w czaszke, ktory dla czlowieka o cienszych kosciach bylby zabojczy. Krolewski koniuszy dlugo cierpial na zawroty glowy i zaburzenia wzroku. I nikomu sie nie skarzyl. Mialem w sobie dosc przyzwoitosci, by poczuc odrobine wstydu.
-Co wiec powinienem zrobic?
Brus drgnal, jakby zbudzony z drzemki.
-To samo co my. Czekac. Jesc, odpoczywac. Dac sobie troche czasu. I oceniac rezultaty. Czy to takie straszne?
Zignorowalem pytanie.
-A jesli mi sie nie polepszy? Jesli juz zawsze bedzie tak jak teraz? Nie znam dnia ani godziny, nie wiem, kiedy opanuja mnie drgawki, w kazdej chwili moze nastapic kolejny atak.
Nie spieszyl sie z odpowiedzia.
-Bedziesz musial z tym zyc. Znam wielu ludzi w gorszej sytuacji. Przeciez wlasciwie jestes zdrowy. Ani slepy, ani sparalizowany, pozostales przy zdrowych zmyslach. Przestan rozpamietywac swe slabosci. Moze raczej sie zastanow, czego nie utraciles.
-Czego nie utracilem? No, czego? - Gniew narastal we mnie jak podrywajace sie do lotu stado ptakow, tak samo jak one popychany panika. - Brus, ja jestem bezradny. Nie moge w takim stanie wrocic do Koziej Twierdzy! Jestem bezuzyteczny. Gorzej. Jestem potencjalna ofiara. Gdybym mogl stluc ksiecia Wladczego na miazge, bylbym cos wart. A ja przeciez bede musial zasiadac z nim do stolu, odnosic sie uprzejmie i z szacunkiem do czlowieka, ktory spiskowal przeciwko nastepcy tronu, a przy okazji probowal mnie zabic. Nie chce, by mnie widzial drzacego ze slabosci albo padajacego w naglym ataku choroby. Nie chce widziec jego rozradowanego usmiechu. Nie chce patrzec, jak bedzie smakowal swoj triumf. Bedzie znowu probowal mnie zabic. Obaj o tym wiemy. Moze nauczyl sie, ze nie jest rownym przeciwnikiem dla ksiecia Szczerego, moze bedzie respektowal wladze starszego brata i pozycje jego malzonki. Watpie jednak, by zostawil w spokoju mnie. Bede dla niego stanowil jeszcze jedna mozliwosc uderzenia w ksiecia Szczerego. A kiedy przyjdzie do mnie, co zrobie? Nic! Bede siedzial przy kominku jak bezradny starzec i nie zrobie nic! Wszystkie lata nauki stracone! Treningi z Czernidlem, cwiczenia w pismie u Krzewiciela, nawet twoje wskazowki, opieka nad zwierzetami - wszystko stracone! Nic nie moge robic. Brus, jestem znowu tylko bekartem. Ktos mi kiedys powiedzial, ze krolewskie bekarty zyja tak dlugo, jak dlugo sa potrzebne! - Wykrzyczalem ostatnie slowa, a przeciez nawet w tym wscieklym wybuchu furii i rozpaczy nie wspomnialem slowem o Cierniu, o nauce fachu skrytobojcy. W tej dziedzinie takze bylem teraz bezuzyteczny. Zawodowe tajemnice, sprawnosc dloni, precyzyjne sposoby zabijania dotykiem, pracowite mieszanie trucizn - wszystko leglo w gruzach z winy mojego wlasnego, drgajacego ciala.
Brus sluchal w milczeniu.
Wreszcie stracilem oddech, moj gniew sie wypalil. Siedzialem na lozku dyszac ciezko i zaciskajac drzace zdradziecko dlonie.
-Czyli - odezwal sie spokojnie - nie wracamy do Koziej Twierdzy?
Zbil mnie z pantalyku. - My?
-Moje zycie nalezy do czlowieka, ktory nosi ten kolczyk. Wiaze sie z tym dluga historia, moze ktoregos dnia ci ja opowiem. Powinien byl sie znalezc w grobie razem z ksieciem Rycerskim. Ksiezna Cierpliwa nie miala prawa ci go dac, lecz o tym nie wie. Potraktowala go jak zwykly klejnocik i uznala, ze do niej nalezy decyzja, czy go zatrzymac, czy ofiarowac... Tak czy inaczej, teraz jest twoj. Gdzie ty pojdziesz, tam ja podaze za toba.
Unioslem dlon do ucha. Zaczalem rozpinac kolczyk - drobny niebieski kamyk zlapany w pajeczyne srebrnej siatki.
-Nie rob tego - rzekl Brus cicho, lecz groznie.
Opuscilem reke, niezdolny zaprotestowac. Dziwne mi sie zdalo, ze czlowiek, ktory wychowywal mnie, porzucone dziecko, teraz skladal swoja przyszlosc w moje rece. Siedzial przed kominkiem, skapany w tanczacym blasku ognia. Niegdys wydawal mi sie prawdziwym olbrzymem - mrocznym i przerazajacym, choc jednoczesnie zapamietalym moim obronca. Teraz chyba po raz pierwszy patrzylem na niego jak na zwyklego czlowieka. Ciemne wlosy i oczy - powszechne u ludzi, w ktorych zylach plynela krew Zawyspiarzy. W tym bylismy do siebie podobni. On jednak mial oczy brazowe, nie czarne, a nad kedzierzawa broda na policzkach wykwitl mu od wiatru rumieniec - zdarzyli sie wiec w jego rodzie przodkowie o jasniejszej karnacji. Utykal na jedna noge, w zimne dni nieco mocniej. Taka mu zostala pamiatka po dniu, kiedy sciagnal na siebie atak odynca, szarzujacego na ksiecia Rycerskiego. I nie byl tak wysoki, jak mi sie zawsze wydawalo. Jesli mimo choroby mialbym nadal rosnac, za rok, najdalej dwa bede od niego wyzszy. Nie byl poteznie zbudowany, chociaz czulo sie w nim sile, a dotyczylo to zarowno ciala, jak i umyslu. Strach i respekt w Koziej Twierdzy budzil nie powierzchownoscia, ale wyjatkowo hardym usposobieniem. Kiedys, gdy bylem jeszcze maly, zapytalem go, czy przegral w zyciu jakas walke. Akurat kielznal narowistego mlodego ogiera. Jego twarz lsnila od potu, ktory splywal w ciemna brode.
-Czy przegralem walke? - powtorzyl, spogladajac na mnie ponad scianka boksu. Wyszczerzyl zeby, lsniace jak u wilka. - Walka nie jest skonczona, dopoki nie wygrasz. Wystarczy, jesli zapamietasz tyle. I niewazne, co o tym sadzi przeciwnik. Albo kon.
Czy przypadkiem nie traktowal wychowywania mnie jak walki, ktora musial wygrac? Czesto mi powtarzal, ze bylem ostatnim zadaniem, jakim obarczyl go ksiaze Rycerski. Moj ojciec, okryty hanba mojego istnienia, zrezygnowal z praw do korony, ale oddal mnie pod opieke zaufanemu sludze i nakazal wyprowadzic na ludzi. Moze Brus uwazal, ze nie wykonal jeszcze tego polecenia.
-Co powinienem zrobic twoim zdaniem? - zapytalem pokornie. Ani pytanie, ani pokora nie przyszly mi latwo.
-Zdrowiec - odparl po jakims czasie. - Dac sobie czas na wyzdrowienie. Nie mozna sie do tego zmusic. - Opuscil wzrok na wlasna noge wyciagnieta w strone ognia. Jakis grymas, ale nie usmiech, wykrzywil mu usta.
-Uwazasz, ze powinnismy wrocic? - naciskalem. Dlugo milczal.
-Jesli nie wrocimy - odezwal sie wreszcie z ociaganiem - ksiaze Wladczy bedzie mial prawo sadzic, ze wygral. Sprobuje zabic ksiecia Szczerego. Zrobi wszystko, by zagarnac korone. Przysiegalem wierna sluzbe krolowi i ty, Bastardzie, takze. Dzis monarcha jest krol Roztropny, ale ksiaze Szczery oczekuje wstapienia na tron. Moim zdaniem nie powinien czekac na prozno.
-Ma innych zolnierzy, bardziej przydatnych niz ja.
-Czy to cie zwalnia z przysiegi?
-Wyklocasz sie jak przekupka.
-W ogole sie nie kloce. Zadalem ci tylko pytanie. I mam jeszcze jedno. Co stracisz, jesli nie wrocisz do Koziej Twierdzy?
Teraz przyszla moja kolej zamilknac na dluzsza chwile. Wczesniej rozwazalem skutki przysiegi zlozonej krolowi. Teraz pomyslalem o ksieciu Szczerym i o nieklamanej serdecznosci, jaka mnie zawsze obdarzal. Przywolalem na pamiec starego Ciernia, ktory usmiechal sie z zadowoleniem, kiedy w koncu zdolalem sobie przyswoic kolejna lekcje jego tajemnej wiedzy. Ksiezne Cierpliwa i jej sluzaca, Lamowke; Krzewiciela i Czernidlo, nawet kucharke i mistrzynie Sciegu. Niewielu chodzilo po swiecie ludzi, ktorych obchodzilem, i przez to byli dla mnie tym cenniejsi. Jesli nie wroce juz do Koziej Twierdzy, bede za nimi tesknil. Najbardziej jednak niepokoilo mnie wspomnienie Sikorki. I tak, sam nie wiedzac dlaczego, zaczalem o niej opowiadac Brusowi. On tylko przytakiwal z rzadka. Spokojnie wysluchal calej historii.
Potem powiedzial mi, ze sklepik "Pszczeli Wosk" zamknieto po smierci wlasciciela, ktory zostawil po sobie tylko dlugi. Corka starego pijaka wyjechala do dalekich krewnych. Brus nie wiedzial dokad, ale byl pewien, ze bede mogl sie tego bez trudu dowiedziec, jesli tylko zechce.
-Zanim podejmiesz te decyzje, Bastardzie - rzekl jeszcze - rozwaz wszystko dokladnie w swoim sercu. Skoro nie masz dziewczynie nic do ofiarowania, niech lepiej zniknie z twojego zycia. Jesli uwazasz sie za kaleke, moze nie masz prawa jej szukac. Bo chyba nie pragniesz litosci. Litosc to marna namiastka milosci.
Podniosl sie i wyszedl, zostawiajac mnie zamyslonego, ze wzrokiem utkwionym w plomieniach.
Czy bylem kaleka? Czy przegralem? Moje cialo drzalo zdradziecko, niczym zle nastrojone struny harfy. Taka byla prawda. Z drugiej strony - przeciez to moja, a nie ksiecia Wladczego wola zwyciezyla. Moj ukochany wladca, ksiaze Szczery, pozostal nastepca tronu Krolestwa Szesciu Ksiestw i pojal za zone ksiezniczke Krolestwa Gorskiego. Czy obawialem sie drwiacego usmiechu mlodszego ksiecia na widok moich drzacych dloni? Czy nie moglem odpowiedziec takim samym grymasem czlowiekowi, ktory nigdy nie bedzie krolem? Wezbrala we mnie prawdziwa satysfakcja. Brus mial racje. Nie przegralem. W dodatku moglem dopilnowac, by ksiaze Wladczy mial swiadomosc mojego zwyciestwa.
Jesli wygralem z ksieciem Wladczym, moglem takze zdobyc Sikorke. Ktoz stal pomiedzy nami? Nefryt? Sikorka opuscila Kozia Twierdze, bez grosza przy duszy pojechala zyc u dalekiej rodziny. Nefryt okryl sie hanba, skoro do tego dopuscil. Odszukam ja. Sikorke o falujacych na wietrze wlosach, Sikorke w jaskrawej spodnicy, smiala jak barwny ptaszek, Sikorke o blyszczacych oczach.
Skurcz. Drgawki. Uderzylem potylica w drewniany zaglowek. Krzyknalem bezwolnie. Ochryply wrzask bez slow.
W mgnieniu oka zjawila sie Jonki. Zawolala Brusa. Oboje chwycili moje drgajace konczyny. Brus przygniotl mnie calym cialem, probowal zlagodzic konwulsje. Stracilem przytomnosc.
Wynurzylem sie z ciemnosci w swiatlo, jakbym powracal po dlugim nurkowaniu. Glebokie cieplo piernata kolysalo mnie mile, koce otulaly miekko. Czulem sie bezpieczny. Przez chwile wszystko tchnelo spokojem. Lezalem cicho i czulem sie prawie dobrze.
-Bastardzie? - Brus pochylil sie nade mna.
Wrocila rzeczywistosc. Znowu bylem zepsutym, rozstrojonym mechanizmem, marionetka z poplatanymi sznurkami, koniem z zerwanym sciegnem. Nigdy juz nie odzyskam sil. Nie bylo dla mnie miejsca w swiecie, w ktorym dotad zylem. Brus powiedzial, ze litosc to marna namiastka milosci. Nie chcialem niczyjej litosci.
-Brus... Pochylil sie nizej.
-Nie bylo tak zle - sklamal. - Odpoczywaj. Jutro...
-Jutro wyjezdzasz do Koziej Twierdzy - oznajmilem. Zmarszczyl brwi.
-Nie tak szybko. Trzeba ci kilku dni, zebys doszedl do siebie, potem mozemy...
-Nie. - Usiadlem z trudem. Cala sile, jaka mi pozostala, wlozylem w slowa. - Powzialem decyzje. Jutro ruszasz do Koziej Twierdzy. Czekaja tam na ciebie. Ludzie i zwierzeta. Jestes potrzebny. Tam jest twoj dom i twoj swiat. Moj nie. Juz nie. Dlugi czas milczal.
-A ty co zrobisz? Pokrecilem glowa.
-To nie twoje zmartwienie. Wylacznie moje.
-A dziewczyna?
Tym razem pokrecilem glowa gwaltowniej.
-Przez cale zycie opiekowala sie ojcem, a on w podziece zostawil ja w dlugach. Mam ja odszukac, zabiegac o jej milosc? Przeciez bede dla dziewczyny takim samym ciezarem, jakim byl tamten! Nie. Samotna czy poslubiona innemu, lepiej niech zniknie z mojego zycia.
Dlugo trwala cisza. Jonki przygotowywala w rogu pokoju nastepny ziolowy wywar, ktory mial sie zdac na nic. Brus stal nade mna, wielki i grozny niczym chmura gradowa. Wiedzialem, ze chcialby chwycic mnie za koszule i mocno potrzasnac: wybic mi upor z glowy. Nie zrobil tego. Brus nie skrzywdzilby kaleki.
-Zostaje wiec tylko sprawa krola - odezwal sie wreszcie. - Czy moze zapomniales, ze przysiegales byc na jego rozkazy?
-Nie zapomnialem - odrzeklem spokojnie. - I gdybym siebie nadal uwazal za zdolnego do wykonywania rozkazow, na pewno bym wrocil. Ale pozostal ze mnie tylko strzep czlowieka, Brusie. Jestem zagrozeniem. Pionkiem do obrony. Zakladnikiem do wziecia. Bezsilny, bezbronny, nieprzydatny. Nie. Po raz ostatni przysluze sie memu panu i usune sie sam, zanim zrobi to ktos inny raniac przy tym krola.
Brus odwrocil sie ode mnie. Jeszcze jeden cien w mrocznym pokoju. W migotliwym swietle plomieni nie sposob bylo nic wyczytac z jego twarzy.
-Jutro przyjde...
-Pozegnac sie ze mna - wpadlem mu w slowo. - Nie zmienie zdania. - Dotknalem kolczyka.
-Jesli ty zostajesz, ja musze zostac takze - oznajmil zawziecie.
-Kiedys moj ojciec kazal ci zostac w Koziej Twierdzy i wychowywac swojego bekarta. Teraz ja kaze ci jechac i dalej sluzyc krolowi.
-Bastardzie Rycerski, nie...
-Prosze. - Nie wiem, co uslyszal w moim glosie, ale nagle zesztywnial. - Jestem taki zmeczony - wymamrotalem. - Tak bardzo zmeczony. Jedno wiem na pewno: jesli zdecyduje inaczej, nie przezyje. Po prostu nie mam sily. - Zaskrzeczalem jak starzec. - Niewazne, co powinienem. Niewazne, co przysiegalem. Nie zostalo we mnie tyle zycia, bym mogl dotrzymac slowa. Moze zawiodlem ciebie lub krola... Cudze plany, cudze cele. Nigdy moje. Probowalem, ale... - Pokoj sie zakolysal. Moj glos odplynal ode mnie, mialem wrazenie, ze slucham kogos innego i bylem wstrzasniety slowami, lecz nie moglem zaprzeczyc zawartej w nich prawdzie. - Chce teraz zostac sam - powiedzialem po prostu. - Musze odpoczac.
Opuscili pokoj wolno, jak gdyby mieli nadzieje, ze zmienie zdanie, ze ich przywolam.
Kiedy zostawili mnie samego, pozwolilem sobie odetchnac. Bylem oszolomiony. Powzialem decyzje! Nie wracalem do Koziej Twierdzy. Nie mialem pojecia, co bedzie dalej. Zmiotlem rozbite szczatki swojego zycia z planszy gry. Teraz powstalo miejsce na ponowne ustawienie kamieni, na ulozenie nowego planu. Powoli zaczynalem sobie uswiadamiac, ze nie mam watpliwosci. Czulem zal zmieszany z ulga, ale nie mialem watpliwosci. Jakos znosniej mi bylo myslec o ponownym rozpoczeciu zycia tu, gdzie nikt nie wiedzial, kim niegdys bylem. Zycia nie podporzadkowanego cudzej woli. Nawet woli mego krola. Stalo sie.
Lezalem w wygodnym lozku i po raz pierwszy od wielu tygodni czulem sie naprawde spokojny.
Chcialbym sie z nimi wszystkimi pozegnac. Stanac ostatni raz przed krolem i ujrzec jego skiniecie glowa, swiadczace, ze dobrze uczynilem. Moze moglbym mu wyjasnic, dlaczego nie chcialem wracac... Nie. To juz koniec, wszystko skonczone.
-Wybacz mi, wasza wysokosc - mruknalem.
Patrzylem na tanczace w kominku plomienie, dopoki nie zapadlem w sen.
1. WODNA OSADA
Rola nastepcy - lub nastepczyni - tronu wymaga kroczenia po cienkiej linii rozgraniczajacej odpowiedzialnosc i autorytet. Funkcja ta zostala stworzona w celu zaspokojenia zadzy wladzy krolewskich dziedzicow, a jednoczesnie miala ich doskonalic w sztuce rzadzenia. Najstarsze dziecie krolewskiego rodu podejmuje nowe obowiazki w szesnaste urodziny. Poczawszy od tego dnia, ma udzial w odpowiedzialnosci za wladanie Krolestwem Szesciu Ksiestw. Zazwyczaj otrzymuje zadania, ktorych najchetniej zrzeka sie panujacy monarcha, tak wiec, zaleznie od wladcy, bywaja one bardzo rozne.Za panowania krola Roztropnego jako pierwszy zostal nastepca tronu ksiaze Rycerski. Krol scedowal na niego wszelkie powinnosci zwiazane z ustalaniem i obrona granic: sztuke wojenna, negocjacje i dyplomacje, niewygody dlugich podrozy oraz fatalne warunki obozowisk. Gdy ksiaze Rycerski zrzekl sie praw do korony, ksiaze Szczery zostal nastepca tronu i odziedziczyl spuscizne po starszym bracie: prowadzenie wojny z Zawyspiarzami. wewnetrzne niepokoje w krolestwie oraz napiete stosunki pomiedzy ksiestwami srodladowymi a nadbrzeznymi. Nielatwo mu bylo panowac nad sytuacja, tym bardziej ze krol czesto ignorowal decyzje syna. Bywalo, ze nastepca tronu stawal przed faktami dokonanymi i niewiele juz mogl zdzialac.
W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazla sie malzonka nastepcy tronu, ksiezna Ketriken. Pochodzila z dalekich gor, byla obca na dworze Krolestwa Szesciu Ksiestw. W czasach pokoju moze przyjeto by ja z wieksza tolerancja. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzalo. Szkarlatne okrety z Wysp Zewnetrznych, nekajace nas od pokolen, bezlitosnie pustoszyly nasze ziemie. Pierwsza zima ksieznej Ketriken jako malzonki nastepcy tronu byla takze pierwsza zima atakow wroga, czego dotad nigdy nie doswiadczylismy. Ciagle zagrozenie napascia i pozniejszy strach przed ofiarami zakazonymi kuznica podkopywaly fundamenty Krolestwa Szesciu Ksiestw. Poddani tracili zaufanie do monarchii, a ksiezna nieuchronnie znalazla sie na pozycji nielubianej malzonki nastepcy tronu.
Niespokojne czasy podzielily moznych. Ksiestwa srodladowe burzyly sie przeciw ponoszeniu kosztow obrony linii wybrzeza, do ktorego przeciez nie mialy bezposredniego dostepu. Ze swej strony ksiestwa nadbrzezne wolaly o okrety wojenne, nowych zolnierzy oraz skuteczna ochrone przed najezdzcami, uderzajacymi zawsze w najmniej spodziewanym miejscu i czasie.
Ksiaze Wladczy, syn krolowej pochodzacej ze srodladzia, umacnial swoja pozycje w ksiestwach Rolnym i Trzody rozdajac hojnie szczegolne laski i szczodre dary.
Nastepca tronu, ksiaze Szczery, dostrzegajac, iz jego Moc nie wystarcza do utrzymania najezdzcow w bezpiecznej odleglosci od naszych morskich granic, skupil cala uwage na budowaniu okretow wojennych, ktore mialy strzec ksiestw nadbrzeznych. Niewiele czasu poswiecal nowo poslubionej polowicy.
Ponad tym wszystkim krol Roztropny trwal niczym wielki pajak, dzierzac wladze podzielona miedzy niego a synow, probujac utrzymac wszystko w rownowadze i nie dopuscic do rozpadu Krolestwa Szesciu Ksiestw.
* * *
Obudzilem sie, gdyz ktos dotknal mojego czola. Z gniewnym pomrukiem odwrocilem glowe w przeciwna strone. Posciel byla zmieta i posciagana; z trudem sie z niej wyswobodzilem, usiadlem. Kto smial przerwac mi sen? Krolewski blazen przysiadl niespokojnie na krzesle obok loza. Obrzucilem go wscieklym spojrzeniem, az sie skulil pod moim wzrokiem. Stracilem pewnosc siebie.Blazen powinien byc w Koziej Twierdzy, u boku monarchy - daleko stad. Nigdy nie slyszalem, by opuszczal wladce na dluzej niz kilka godzin, chyba ze w czas nocnego odpoczynku. Jego obecnosc tutaj nie wrozyla nic dobrego. Byl moim przyjacielem, na ile jego odmiennosc w ogole pozwalala mu sie z kimkolwiek zaprzyjaznic, jednak jego wizyty zawsze mialy jakis wazki cel. Wygladal na bardzo zmeczonego. Nigdy go takiego nie widzialem. Mial na sobie nie znany mi, pstrokaty stroj w zielone i czerwone geometryczne wzory, w reku trzymal kaduceusz zwienczony czaszka szczura. Wesole ubranie zbyt mocno kontrastowalo z bezbarwna skora. Blazen wydawal sie przejrzysty, jak plomien swiecy zwienczony kulista poswiata. Jego ubior wygladal na bardziej rzeczywisty niz on sam. Delikatne jasne wlosy wystawaly spod czapki i unosily sie w powietrzu, podobnie jak dryfuja w wodzie wlosy topielca. W bladych zrenicach tanczylo odbicie plomieni z kominka. Przetarlem sklejone ropa oczy i odsunalem z twarzy kosmyk wlosow. Byl wilgotny. Spocilem sie we snie.
-Witaj - udalo mi sie powiedziec. - Nie spodziewalem sie ciebie tutaj. - W ustach mialem sucho, jezyk sztywny i odretwialy. Przypomnialem sobie, ze bylem chory, lecz szczegoly pozostaly okryte mgla zapomnienia.
-Gdziez mialbym byc? - Obrzucil mnie bolesnym spojrzeniem. - Z kazda godzina snu zdajesz sie, panie moj, mniej wypoczety. Poloz sie, pozwol, ze poprawie posciel.
Chcial sie zajac moimi poduszkami, ale odprawilem go gestem dloni. Cos bylo nie tak. Blazen nigdy nie odzywal sie do mnie w ten sposob. Choc bylismy przyjaciolmi, zawsze kierowal do mnie slowa uszczypliwe, a przy tym pelne podskornej goryczy, jak nadpsuty owoc. Jego nagla uprzejmosc musiala byc wyrazem litosci, a tego nie chcialem.
Przesunalem wzrokiem po wlasnej haftowanej koszuli nocnej, po bogatych kapach na lozu. Cos mnie zastanowilo. Bylem zmeczony i slaby, nie mialem sily na glos wyrazic zdziwienia.
-Co tu robisz? - spytalem wreszcie karla. Westchnal gleboko.
-Dbam o ciebie, panie. Czuwam przy tobie, gdy spisz. Wiem, uwazasz to za smieszne, lecz w koncu jestem przeciez blaznem. Musze byc smieszny. Pytasz mnie o to za kazdym razem, kiedy sie przebudzisz. Pozwol wiec, ze zaproponuje ci cos madrzejszego. Blagam cie, zechciej, panie moj, kazac poslac po innego medyka.
Oparlem sie o poduszki. Byly wilgotne od potu i wydzielaly kwasna won. Moglbym poprosic blazna, by je zmienil, i on by mnie posluchal. Nie chcialem prosic. Scisnalem brzeg przykrycia powykrecanymi palcami.
-Po co tu przyszedles? - zapytalem hardo. Ujal moja dlon w obie rece i poklepal ja lekko.
-Panie moj, martwi mnie ten nagly przejaw slabosci. Moim zdaniem nic ci sie nie polepsza mimo staran tego uzdrowiciela od siedmiu bolesci. Obawiam sie, ze ma znacznie mniejsza wiedze medyczna niz wlasna opinie o niej.
-Mowisz o Brusie? - zapytalem z niedowierzaniem.
-Brus... Gdyby on byl tutaj, panie moj... Moze jest tylko koniuszym, ale z pewnoscia lepszym medykiem niz Osilek, ktory cie karmi lekami i zadaje na poty.
-Osilek? Brusa tu nie ma?
-Nie, krolu moj, panie. - Blaznowi wydluzyla sie mina. - Jak wiesz, zostal w gorach.
-Krolu panie! - powtorzylem i sprobowalem sie rozesmiac. - Coz za kpina!
-Nigdy bym nie smial kpic, wasza krolewska mosc - rzekl cicho i smutno. - Nigdy.
Troska w jego glosie wprawila mnie w zaklopotanie. Nie znalem takiego blazna. Zazwyczaj usta pelne mial zagadek i kalamburow, szczwanych przytykow i uszczypliwych uwag. Niespodziewanie poczulem sie slaby jak stara, rozciagnieta i postrzepiona lina. Sprobowalem ogarnac sytuacje.
-Wiec jestem w Koziej Twierdzy? Wolno pokiwal glowa.
-Rzecz jasna, panie moj. - Zmartwiony sciagnal usta. Milczalem, badajac cala glebie zdrady. Przedziwnym sposobem wrocilem do Koziej Twierdzy. Wbrew wlasnej woli. Brus nawet nie uznal za stosowne dotrzymac mi towarzystwa.
-Pozwol, panie, ze podam ci cos do jedzenia - odezwal sie trefnis. - Odzyskasz sily. - Wstal. - Przynioslem posilek juz dawno. Postawilem w cieple przy ogniu.
Kucnal obok wielkiego kominka i przysunal do siebie spora waze. Gdy podniosl wieko, dosiegla mnie won wolowego rosolu. Nalozyl jedzenie do misy. Od miesiecy nie jadlem wolowiny. W gorach spozywano dziczyzne, baranine i mieso kozie. Powiodlem wzrokiem po komnacie. Ciezkie gobeliny, masywne drewniane krzesla. Ogromny kominek, bogato zdobiony zaglowek loza. Znalem to miejsce. To byla krolewska sypialnia w Koziej Twierdzy. Dlaczego znajdowalem sie w lozu monarchy? Chcialem zapytac o to karla, lecz kto inny przemowil moimi ustami.
-Zbyt wiele jest mi wiadome, blaznie. Nie potrafie sie juz obronic przed naplywem wiedzy. Czasem kto inny ma we wladaniu moja wole i popycha moj umysl na sciezki, ktorymi lepiej nie podazac. Nie potrafie sie obronic. Zalewaja mnie te wiesci jak przyplyw. - Zaczerpnalem gleboko powietrza, ale nie moglem odepchnac natretnych majakow. A jeszcze poczulem dojmujacy chlod, jak gdybym sie zanurzyl w wartki nurt zimnej wody. - Przyplyw - szepnalem. - Niesie ze soba okrety... Okrety o szkarlatnych kadlubach.
Przestraszony blazen patrzyl na mnie szeroko otwartymi oczyma.
-Wasza wysokosc! O tej porze roku? Musisz sie mylic! Przeciez jest zima!
Oddychalem z trudem.
-Przyszla zbyt pozno. Poskapila nam blogoslawienstwa sztormow. Patrz. Patrz tam, na wode. Widzisz? Przybywaja. Zblizaja sie we mgle.
Unioslem reke. Karzel spiesznie stanal przy mym boku. Wiedzialem, ze nie mogl nic dostrzec. Mimo to lojalnie, choc niechetnie polozyl dlon na moim chudym ramieniu i patrzyl, gdzie wskazywalem, jakby mogl obrocic wniwecz mury i przestrzen dzielace go od mojej wizji. Zazdroscilem blaznowi slepoty. Chwycilem jego waska dlon o dlugich palcach. Zobaczylem wlasna wychudla reke, krolewski sygnet na koscistym palcu tuz za spuchnietym stawem. Po chwili, kierowany wewnetrznym przymusem, spojrzalem w gore i widzenie zabralo mnie w dal.
Oto cicha przystan. Wyprostowalem sie, teraz widzialem lepiej. Ciemna osada przypominala szachownice. W zaglebieniach lezala lekka mgielka; nad zatoka zaczynal gestniec mleczny tuman.
"Pogoda sie zmieni" - pomyslalem.
Cos poruszylo sie w powietrzu, cos, co mnie zmrozilo, schlodzilo pot na skorze, az zadrzalem. Pomimo mgly i ciemnosci nocy widzialem wszystko jak na dloni.
"To dar Mocy" - powiedzialem sobie w myslach, a potem sie zdumialem. Przeciez nie mialem talentu do korzystania z Mocy, nie potrafilem nia kierowac, nie moglem jej uzywac.
Dwa statki wylonily sie z mgly i wplynely do pograzonej we snie przystani. Zapomnialem, co moge, a czego nie. Ksztaltem radowaly oczy - wdzieczne, smukle cuda, a choc w swietle ksiezyca byly czarne, wiedzialem, ze kadluby ich lsnia czerwienia. Szkarlatne okrety z Wysp Zewnetrznych. Weszly miedzy falochrony gladko, jak ostry noz rzeznicki wchodzi w swinski brzuch. Wiosla poruszaly sie doskonale rownym rytmem, dulki wygluszono szmatami. Statki sunely obok dokow smialo, jakby na nich przybywali zwykli uczciwi kupcy. Z pierwszego lekko zeskoczyl marynarz. Przywiazal line do drewnianego pacholka. Wioslarz odpychal burte od nadbrzeza, dopoki cuma na rufie nie zostala zawiazana rownie sprawnie. Wszystko tak spokojnie, tak pewnie. Drugi statek poszedl za przykladem pierwszego. Przerazajacy najezdzcy ze szkarlatnych okretow przybyli do osady zuchwale jak mewy, zakotwiczyli w porcie swoich ofiar.
Zadna straz nie wszczela alarmu. Nikt nie zadal w rog, nie rzucil pochodni na stos zywicznych szczap, by wzniecic sygnalny ogien. Poszukalem wartownikow i natychmiast znalazlem. Z glowami opuszczonymi na piersi drzemali na posterunkach. Ich cieple kurty, utkane z dobrej welny, zmienily kolor szary na czerwony, nasiakajac krwia z podcietych gardel. Mordercy przyszli ladem, znali miejsce kazdego posterunku. Nikt nie ostrzeze spiacych ludzi.
Wartownikow nie bylo wielu. Bo i niewiele skarbow miala ta osada - ledwie tyle, by ja zaznaczyc kropka na mapie. Mieszkancy liczyli, iz skromnosc stanu posiadania ochroni ich przed napascia. Mieli dobra welne i przedli cienka przedze, to prawda. Odlawiali i wedzili lososie plynace w gore rzeki. Hodowali jabluszka - male, lecz slodkie - i robili z nich smaczne wino. Na zachod od osady rozciagala sie piaszczysta plaza. Ot i wszystkie bogactwa Wodnej Osady. Nic wielkiego, lecz zycie mialo swoja wartosc dla ludzi, ktorzy tu mieszkali. Jaki byl sens przybywac do nich z ogniem i mieczem? Kto przy zdrowych zmyslach uznalby, ze beczulka jablecznika albo wedzony losos warte sa zachodu najezdzcow?
Ale grozne szkarlatne okrety przybyly. I nie pojawily sie tutaj po bogactwa czy skarby. Nie szukaly ani plodnego bydla, ani kobiet na zony, ani mlodych chlopcow, by uczynic z nich niewolnikow na swoje galery. Welniste owce beda okaleczane i zarzynane, wedzony losos zostanie zmiazdzony butami, runa spichlerze, splona zapasy win. Najezdzcy wezma zakladnikow, o tak, lecz tylko by ich zarazic kuznica. Ta przedziwna magia pozbawi ofiary wszelkich cech ludzkich, odbierze im wszystkie uczucia. Rozbojnicy nie zatrzymaja zakladnikow - porzuca nieszczesnych, by zadawali cierpienia swoim niegdys ukochanym krewnym. Biedne ofiary zwroca sie przeciwko najblizszym i beda pustoszyc rodzinna ziemie rownie bezlitosnie jak wilcza wataha. To bylo najokrutniejsze dzielo Zawyspiarzy. Z rozpacza patrzylem na sceny rozgrywajace sie przed moimi oczyma. Widywalem juz wczesniej skutki podobnych napasci.
Fala smierci zagarnela osade. Bandyci z Wysp Zewnetrznych zeskoczyli ze statkow i rozbiegli sie po miescie, znikali wsrod mroku ulic, podstepni niczym smiertelna trucizna domieszana do wina. Kilku zostalo w przystani; mieli przeszukac inne statki przycumowane do nadbrzeza. Oprocz czolen staly tam dwie lodzie rybackie i jeden statek handlowy. Wszystkie zalogi spotkala szybka smierc. Ich walka o zycie byla rownie patetyczna jak trzepot i lament drobiu, kiedy do kurnika dostaje sie lasica. Wolali ku mnie glosami ociekajacymi krwia. Gesta mgla chciwie lykala ich krzyki. W sinym tumanie smierc zeglarza znaczyla niewiele wiecej niz zawodzenie morskiego ptaka. Potem lodzie zostaly podpalone; nikogo nie obchodzila ich wartosc. Najezdzcy nie brali lupow. Czasem garsc monet, ktore nawinely sie pod reke, naszyjnik z ciala zniewolonej i zamordowanej kobiety - niewiele wiecej.
Nie moglem zrobic nic, jedynie patrzec. Zakaslalem ciezko, udalo mi sie pochwycic haust powietrza.
-Gdybym tylko potrafil ich zrozumiec - wykrztusilem. - Gdybym tylko wiedzial, czego chca. Ich czyny uragaja rozsadkowi. Jak mamy walczyc z wrogiem, ktory nie wyjawia przyczyn wojny? Gdybym tylko mogl ich zrozumiec...
Blazen w zamysleniu wydal blade wargi.
-Sluza szalenstwu, ktore im przewodzi. Zrozumiec ich moze jedynie ten, kto takze da sie opetac. Ja nie zyczylbym sobie ich rozumiec. Samo zrozumienie ich nie zatrzyma.
-To prawda.
Nie chcialem patrzec na osade. Ogladalem podobny koszmar zbyt czesto. Jednak tylko czlowiek bez serca moglby sie odwrocic od tych wydarzen jak od miernego przedstawienia teatru marionetek. Moglem przynajmniej byc swiadkiem smierci mojego ludu, skoro nie moglem zrobic dla niego nic wiecej. Bylem chory, kaleki, stary i ogromna dal dzielila mnie od tamtego miejsca. Na nic wiecej nie bylo mnie stac, wiec patrzylem.
Osada budzila sie gnieciona zelazna dlonia wroga. Dlon ta dlawila gardlo lub uciskala piers, trzymala noz nad kolyska, dusila nagly krzyk dziecka wyrwanego ze snu. Zaczely migotac swiatla; tu swiece zapalane na odglos krzykow u sasiadow, tam pochodnie, jeszcze gdzie indziej - podpalone domy. Choc najezdzcy ze szkarlatnych okretow terroryzowali Krolestwo Szesciu Ksiestw juz od ponad roku, dla tych ludzi stali sie rzeczywistoscia wlasnie tej nocy. Mieszkancy osady sadzili, ze sa przygotowani do odparcia ataku. Slyszeli przerazajace opowiesci i postanowili, ze u nich nie sprawdza sie one nigdy. A jednak domy plonely, a ludzkie krzyki, zrodzone z czarnego dymu, szybowaly w nocne niebo.
-Mow, blaznie - rozkazalem ochryple. - Otworz przede mna przyszlosc. Co ludzie mowia o zimowym napadzie na Wodna Osade?
Z drzeniem zaczerpnal tchu.
-To nielatwe. Nie widze wyraznie... - przerwal. - Wszystko jest zamazane, wszystko sie zmienia... wszystko jest zbyt niestale, wasza krolewska mosc. Przyszlosc sie rozplywa...
-Mow, co widzisz!
-Ulozono piesn o tej osadzie - rzekl blaze