ROBIN HOBB Skrytobojcy II KrolewskiSkrytobojca (Przelozyla Agnieszka Cieplowska) SCAN-dal PROLOG SNY I RZECZYWISTOSC Dlaczego zabraniamy przelewania na papier tej specyficznej wiedzy, jaka jest znajomosc mechanizmow dzialania magii? Czyzby powodowal nami strach, by sie nie dostala w niepowolane rece? Przeciez od wiekow przestrzegamy zwyczaju terminowania, zapewniajacego przekazywanie sekretnej wiedzy wylacznie osobom odpowiednio wyszkolonym i godnym wtajemniczenia. Sama wiedza nigdy nie jest zrodlem magii. Sklonnosci ku poszczegolnym rodzajom magicznych talentow wystepuja jako wrodzone - lub wcale. Na przyklad zdolnosc do korzystania z magii znanej jako Moc jest scisle zwiazana z potomkami krolewskiego rodu Przezornych, choc niekiedy objawia sie jako "boczna odnoga" pomiedzy prostym ludem. Czlowiek wyuczony w korzystaniu z Mocy potrafi poznac cudze mysli. Niektorzy, obdarzeni tym talentem w wiekszym stopniu, moga wplywac na uczynki innych lub rozmawiac w myslach z wybrana osoba. Przy dowodzeniu bitwa albo gromadzeniu informacji jest to umiejetnosc nieoceniona.Podania ludowe prawia o innej, starszej magii, bedacej teraz w pogardzie, znanej jako Rozumienie. Niewielu przyznaje sie do zdolnosci w tym kierunku, przeto wspominajac o niej mowi sie zazwyczaj o blizej nie okreslonym mieszkancu sasiedniej doliny albo o kims zyjacym po drugiej stronie odleglego pasma gorskiego. W moim przekonaniu byla to niegdys naturalna zdolnosc mysliwych z glebi kontynentu. Pozwala ona rozumiec jezyk zwierzat. Legendy przestrzegaja, iz czlowiek, ktory znajduje sie pod jej wplywem zbyt dlugo lub nazbyt sie z nia zzywa, przeistacza sie w koncu w zwierze - takie samo jak to, z ktorym polaczyla go owa specyficzna wiez. Moze to byc jednak tylko ludzkie bajanie. Istnieja takze magie Skraju. Nigdy nie potrafilem dociec zrodla tej nazwy. Zalicza sie do nich wiedze tajemne udokumentowane oraz takie, ktorych istnienie pozostaje przedmiotem dyskusji - wrozenie z dloni, czytanie z wody, przepowiadanie ze swietlnych refleksow w krysztale - a takze wiele innych, stawiajacych sobie za cel przewidywanie przyszlosci. W oddzielnej, nie nazwanej kategorii, uszeregowano talenty magiczne wywolujace skutki fizyczne: czynienie niewidzialnym, lewitacje, poruszanie lub ozywianie przedmiotow - wszystkie magie z dawnych legend, poczawszy od Latajacego Krzesla Syna Wdowy, po Magiczny Obrus Polnocnego Wiatru. Nie znam nikogo dysponujacego ktoras z tych magii. Wydaja sie one jedynie wytworem wyobrazni; przypisywane sa ludziom zyjacym w dawnych czasach lub odleglych krainach, a niekiedy istotom mitycznym lub nieomal mitycznego pochodzenia: smokom, olbrzymom, Najstarszym, Innym, dzioboludkom. * * * Przerywam pisanie, by oczyscic pioro. Slady atramentu znacza posledni arkusz cienka pajeczynka, wybuchajac niekiedy kleksami. Nie poswiece dla tych stow dobrego papieru - jeszcze nie teraz. Nie mam pewnosci, czy w ogole powinienem je zapisywac. Zapytuje siebie, po co przelewac je na papier. Czy nie trzeba raczej przekazywac tej wiedzy wylacznie z ust do ust tym, ktorzy sa jej godni? Moze tak. Moze nie. Znajomosc roznych sekretow, teraz zupelnie naturalna, moze pewnego dnia okazac sie dla potomnych niezglebiona tajemnica.Niewiele na temat magii znajduje sie w bibliotekach. Szukalem pracowicie, tropilem najmniejszy slad posrod kalejdoskopu najrozniejszych informacji. Znajdowalem szczatkowe wzmianki, niejasne aluzje - i nic wiecej. Zbieralem je przez minione lata i gromadzilem w pamieci, zamierzajac powierzyc zdobyta wiedze papierowi. Zapisze skrzetnie wlasne doswiadczenia i wszystko, co udalo mi sie wyszperac w zbiorach bibliotecznych. Moze kiedys w przyszlosci inny biedak, rozdarty pomiedzy walczacymi w nim, skloconymi magiami, odnajdzie w moich zapiskach odpowiedz na swoje pytania. Niestety, usiadlszy do spelnienia zamyslu, zaczynam sie chwiac w postanowieniu. Kimze jestem, by swoja wole przeciwstawiac madrosci tych, ktorzy odeszli juz z tego swiata? Czy powinienem przelewac na papier znane mi sposoby, dzieki ktorym osoba obdarzona Rozumieniem moze powiekszac swa Moc lub przywiazac do siebie zwierze? Czy powinienem wyszczegolniac cwiczenia, przez jakie trzeba przejsc, nim sie pojmie metody korzystania z Mocy? Magie Skraju i magie legendarne nigdy nie byly mi bezposrednio znane. Czy mam prawo obdzierac je z tajemniczosci i przypinac do papieru, jak to czynie z motylami i liscmi zebranymi dla studiow? Probuje rozwazyc, co mozna by uczynic z nieprawnie uzyskana wiedza tajemna. Prowadzi mnie to ku rozwazaniom, co ja dzieki niej zyskalem. Wladze? Bogactwo? Milosc? Drwie z siebie. Moc ani Rozumienie nigdy mi nic podobnego nie daly. Lub moze raczej - jesli mi oferowaly takie pozytki, nie mialem dosc rozumu ani ambicji, by skorzystac z okazji. Wladza. Nigdy jej nie pozadalem przez wzglad na nia sama. Pragnalem jej niekiedy, gdy bylem dreczony lub jesli osoba mi bliska cierpiala z powodu kogos, kto wladzy naduzywal. Bogactwo. Nigdy o nie naprawde nie dbalem. Od chwili gdy jako nieprawy wnuk krolowi Roztropnemu zlozylem przysiege na wiernosc, wladca zawsze zaspokajal wszystkie moje potrzeby. Mialem w brod jedzenia, nauki niekiedy nawet wiecej niz pragnalem, dostatek ubran - prostych oraz irytujaco modnych, a czesto takze pare miedziakow na wlasne potrzeby. W Koziej Twierdzy, gdzie dorastalem, takie warunki oznaczaly, iz bylem dobrze sytuowany. Bogatszy niz wiekszosc chlopcow z miasta. Uczucia... Sadza, moja klacz, darzyla mnie na swoj sposob szczera sympatia. Zyskalem prawdziwe, serdeczne uwielbienie ogara imieniem Gagatek i dla nas obu zle sie to skonczylo. Zostalem obdarzony goracym uczuciem przez mlodego teriera - przyplacil je smiercia. Drze na mysl, jaka cene trzeba placic za prawo do ofiarowania mi milosci. Zawsze bylem samotny - wyrastalem posrod intryg i knowan, przed nikim nie moglem w pelni otworzyc swego serca. Krzewicielowi, nadwornemu skrybie, ktory chwalil mnie za lekka reke do stawiania liter i zmyslnie barwione ilustracje, nie moglem wyznac, ze jestem uczniem krolewskiego skrytobojcy i dlatego nie bede sie doskonalil w jego fachu. Ciernia, mojego mistrza dyplomacji noza, nigdy nie wtajemniczylem w brutalne metody, jakie stosowal Konsyliarz, daremnie uczac mnie korzystania z Mocy. Z nikim nie smialem mowic o moich sklonnosciach do Rozumienia - pradawnej zwierzecej magii, uwazanej obecnie za skaze i zboczenie. Nawet z Sikorka. Sikorka, najdrozsza rai na swiecie. Byla ucieczka od zamkowej rzeczywistosci. Nie miala nic wspolnego z moim codziennym zyciem. Wyrastalem w otoczeniu mezczyzn, na dodatek pozbawiony nie tylko rodzicow, lecz w ogole jakichkolwiek krewnych, ktorzy by sie do mnie otwarcie przyznawali. Jako dziecko zostalem oddany pod opieke Brusowi, koniuszemu, czlowiekowi szorstkiemu i wymagajacemu, niegdys prawej rece mego ojca. Codziennymi towarzyszami byli mi chlopcy stajenni i zolnierze. W tamtych czasach, podobnie jak teraz, kobiety sluzyly w wojsku, lecz bylo ich znacznie mniej. Przy tym podobnie jak mezczyzni mialy swoje obowiazki, rodziny i wlasne zycie. Nie moglem zabierac im czasu. Nie mialem matki, siostr ani ciotek. Nie znalem zadnej kobiety, ktora by mi mogla ofiarowac wlasciwa niewiesciej plci czulosc. Zadnej, oprocz Sikorki. Byla ode mnie dwa lata starsza. Rosla niczym zdzblo pomiedzy kostkami bruku. Nie dalo jej rady ani pijanstwo ojca, ani brutalne traktowanie, ani trudne zadanie utrzymania domu. Gdy spotkalem ja po raz pierwszy, byla dzika i nieufna niczym mlody lisek. Dzieci ulicy przezwaly ja Sikorka Krew z Nosa. Czesto nosila na ciele slady pobicia. Nigdy nie pojalem, dlaczego troszczyla sie o swego okrutnego ojca. Wygrazal jej i obrzucal przeklenstwami nawet wowczas, gdy prowadzila go pijanego do domu i ukladala do lozka. Po przebudzeniu nie mial najmniejszych wyrzutow sumienia. Mial za to wciaz nowe pretensje: dlaczego sklep nie zamieciony i podloga nie posypana swiezymi ziolami, dlaczego w ulach prawie nie ma miodu, dlaczego wygasl ogien pod kociolkiem. Nie zlicze, ile razy bylem niemym swiadkiem podobnych scen. Raptem, jednego lata, Sikorka rozkwitla w mloda kobiete, olsnila mnie kobiecym wdziekiem. Zdawala sie calkowicie nieswiadoma, ze w jej towarzystwie zapominam jezyka w gebie. Ani Moc, ani Rozumienie nie chronily mnie przed piorunujacym efektem przypadkowego dotyku jej dloni ani przed zaklopotaniem, paralizujacym mnie na widok jej usmiechu. Czy mam naukowo opisac wlosy Sikorki unoszone wiatrem, czy wyszczegolnic, jak zmienial sie kolor jej oczu - od ciemnego bursztynu po gleboki braz, w zaleznosci od nastroju i od koloru sukienki? Pochwyciwszy katem oka purpure spodnicy i blysk czerwonego szala w tlumie na targu, nagle nie dostrzegalem juz tlumu, nie slyszalem gwaru - byla tylko ta jedna dziewczyna na calym swiecie. Oto jest potezna magia. Choc moge ja przelac na papier, nikogo innego nie porazi z podobna moca. Jak adorowalem Sikorke? Z niezdarna chlopieca galanteria. Gapilem sie na nia niczym pies na kielbase. Wiedziala, ze ja kocham, jeszcze zanim ja sobie to uswiadomilem. I pozwalala sie uwielbiac, choc bylem od niej mlodszy, nie mieszkalem w miescie i mialem przed soba nieszczegolne - w jej przekonaniu - perspektywy. Uwazala mnie za gonca nadwornego skryby, pomagajacego niekiedy krolewskiemu koniuszemu. Nie podejrzewala we mnie Bastarda, nieprawego potomka rodu krolewskiego, przez ktorego ksiaze Rycerski zrezygnowal z praw do tronu. Nigdy jej tego nie zdradzilem. O moich magiach, o moim rzeczywistym fachu nie wiedziala nic. Moze dlatego moglem ja kochac. Na pewno dlatego ja utracilem. Pochloniety zglebianiem dworskich tajemnic, przygnebiony porazkami, zajety lizaniem ran - zapomnialem o Sikorce. Uczylem sie korzystania z Mocy, odkrywalem sekrety, zabijalem ludzi, udaremnialem intrygi. Nie pomyslalem nigdy, ze moglbym sie do ukochanej zwrocic po odrobine nadziei i zrozumienia, ktorego odmawiano mi gdzie indziej. Ona byla nie skazona pietnem mego codziennego zycia. Skrupulatnie odsuwalem ja od tego wszystkiego jak najdalej. Nigdy nie probowalem jej wciagnac do wlasnego swiata. Sam za to bez wahania wszedlem w jej zycie. Dobrze poznalem portowa czesc miasta, gdzie Sikorka sprzedawala swiece i miod - w sklepiku albo na targu. Czasami spacerowala ze mna po plazy. Wystarczalo mi, ze istniala, ze moglem ja kochac. Nie osmielilem sie marzyc, by odwzajemnila moje uczucie. Nadszedl czas, gdy nauka korzystania z Mocy pograzyla mnie w mizerii tak glebokiej, iz nieledwie doprowadzila do smierci. Nie moglem sobie wybaczyc, ze okazalem sie niezdolny do korzystania z tej magii. Nie rozumialem, ze moja porazka moze dla innych znaczyc niewiele. Ubralem swoja rozpacz w grubianstwo. Przez dlugie tygodnie nie widzialem Sikorki ani nawet nie poslalem jej znaku pamieci. Wreszcie - gdy nie mialem sie juz do kogo zwrocic - zatesknilem za nia. Zbyt pozno. Pewnego popoludnia zjawilem sie pod "Pszczelim Woskiem" z upominkiem w dloni - w sama pore, by zobaczyc, jak Sikorka wychodzi ze sklepu. Nie sama. Z Nefrytem - dorodnym marynarzem, ktory nosil w uchu masywny kolczyk i promieniowal pewnoscia siebie, wyplywajaca z przewagi lat. Nie zauwazony, pokonany, umknalem chylkiem i patrzylem na nich, idacych ramie w ramie. Przygladalem sie, jak Sikorka odchodzi, i pozwolilem jej odejsc, a przez nastepne miesiace przekonywalem samego siebie, ze moje serce takze z niej zrezygnowalo. Co by sie wydarzylo, gdybym tamtego popoludnia pobiegl za nia i blagal o ostatnia rozmowe? Zadziwiajace, jak wiele pozniejszych wypadkow zalezalo od falszywie pojetej chlopiecej dumy i nawyku bezwolnego godzenia sie z niepowodzeniami. Usunalem Sikorke ze swych mysli i nikomu o niej nie wspominalem. Wrocilem do wlasnego zycia. Krol Roztropny wyslal mnie w gory z orszakiem moznych, majacych swiadczyc przysiedze malzenskiej, jaka cudzoziemska ksiezniczka Ketriken przyrzekla zlozyc ksieciu Szczeremu. Obarczono mnie zadaniem dyskretnego usmiercenia jej starszego brata, Ruriska. Narzeczona miala zostac jedyna dziedziczka Krolestwa Gorskiego. Na miejscu odkrylem pajeczyne klamstw i zdrady, uknuta przez mojego mlodszego stryja, ksiecia Wladczego. Zamierzal on odebrac ksieciu Szczeremu prawa do tronu i sam pojac ksiezniczke za zone. Bylem w jego grze tylko pionkiem. Bylem pionkiem, ktory pobil figury. Pionkiem, ktory sciagnal na siebie gniew i zemste ksiecia Wladczego, ale ocalil korone i ksiezniczke dla prawego nastepcy tronu. Nie bylem bohaterem. Nie probowalem tez odplacic pieknym za nadobne czlowiekowi, ktory zawsze przesladowal mnie i obrazal. Uczynilem to, gdyz wiele lat wczesniej, jeszcze jako dziecko, nie rozumiejac znaczenia przysiegi, zobowiazalem sie do lojalnosci wobec krola. Zaplacilem wlasnym zdrowiem. Wlasnie wkraczalem w wiek meski. Dlugi czas po udaremnieniu intrygi ksiecia Wladczego lezalem zlozony bolescia, niezdolny opuscic Krolestwo Gorskie. Wreszcie jednak nadszedl dzien, gdy uwierzylem, iz choroba dobiegla konca, a i Brus zdecydowal, ze moj stan pozwala wyruszyc w droge powrotna do Krolestwa Szesciu Ksiestw. Ksiezniczka Ketriken wraz ze swita wyjechala do Koziej Twierdzy znacznie wczesniej, jeszcze w czasie sprzyjajacej pogody. Teraz wyzsze partie gor pokryly zimowe sniegi. Gdybysmy nie wyruszyli ze Stromego wkrotce, musielibysmy zimowac w stolicy Krolestwa Gorskiego. Tamtego ranka wstalem wczesnie i wlasnie konczylem pakowanie, gdy zaczelo sie lekkie drzenie calego ciala. Zignorowalem je. Bylem jeszcze oslabiony, podekscytowany perspektywa podrozy, a na dodatek bez sniadania. Wlozylem przygotowane przez Jonki ubranie przystosowane do zimowej przeprawy przez gory i mrozne rowniny. Czerwona koszula ocieplana welniana podszewka. Zielone pikowane spodnie, w pasie i na mankietach ozdobione czerwonym haftem. Buty miekkie i prawie bezksztaltne, dopoki nie naciagnelo sie ich na nogi. Jak mieszki z delikatnej skorki. Wymoszczone owcza welna i wykonczone futrem. Do wiazania sluzyly dlugie rzemienie. Nielatwe zadanie dla moich drzacych palcow. Zdaniem Jonki buty wspaniale sie spisywaly na suchym gorskim sniegu, ale nie wolno ich bylo zmoczyc. Mialem w pokoju lustro. W pierwszym momencie usmiechnalem sie do swego odbicia. Nawet blazen krola Roztropnego nie ubieral sie rownie wesolo. Niestety, moja twarz nad barwnymi ubraniami wygladala mizernie i blado. Ciemne oczy wydawaly sie zbyt duze, a zniszczone przez chorobe wlosy, sztywne i matowe, sterczaly na podobienstwo psiej siersci. Choroba wyniszczyla moje cialo. Nareszcie jednak ruszalem do domu. Odwrocilem sie od lustra. Kilka ostatnich drobiazgow, ktore zamierzalem zabrac dla przyjaciol, zapakowalem roztrzesionymi dlonmi. Zasiedlismy z Brusem i Pomocnikiem do ostatniego sniadania w towarzystwie Jonki. Podziekowalem jej raz jeszcze za wszystko, co dla mnie uczynila. Podnioslem lyzke, by nabrac owsianki, a wtedy dlon wykrecil mi skurcz. Upuscilem lyzke i osunalem sie w slad za nia na podloge. Nastepnie zobaczylem ciemne katy sypialni. Dlugo lezalem bez ruchu i bez slowa. Przyszedlem do swiadomosci ze stanu kompletnej pustki. Mialem kolejny atak choroby. Minal, lecz nadal bylem panem wlasnego ciala i umyslu. W pietnastym roku zycia, w okresie gdy wiekszosc ludzi wkracza w pelnie fizycznej sprawnosci, ja nie moglem powierzyc swemu cialu najprostszego zadania. Bylo wadliwe, nie chcialem miec z nim wiecej do czynienia. Czulem wscieklosc na zawodne miesnie i kosci. Szukalem drogi ujscia dla gniewnego rozczarowania. Dlaczego moj stan sie nie poprawial? Dlaczego nie zdrowialem? -Powrot do zdrowia musi potrwac - uslyszalem Jonki, moja uzdrowicielke. - Niech minie pol roku, dopiero potem ocenisz rezultaty. - Siedziala nieopodal kominka, lecz w mroku. Nie zauwazylem jej, dopoki sie nie odezwala. Podniosla sie wolno, jakby zimowe chlody usztywnily ja bolem, i podeszla do mojego lozka. -Nie chce zyc jak starzec - oznajmilem. Wydela wargi. -Kiedys bedziesz musial. W kazdym razie zycze ci, bys doczekal poznego wieku. Sama jestem stara, stary jest moj brat, krol Eyod. Starosc nie wydaje nam sie ciezarem nie do udzwigniecia. -Nie mialbym nic przeciwko cialu starego czlowieka, gdybym zarobil na nie dlugimi latami zycia. Ale tego nie zniose. Potrzasnela glowa, zdziwiona. -Oczywiscie, ze zniesiesz. Powrot do zdrowia bywa niekiedy uciazliwy, ale zeby nie moc go zniesc... Nie rozumiem. Moze zle pojelam slowa w twoim jezyku? Nabralem powietrza i juz otwieralem usta, gdy wszedl Brus. -Nie spi? Czuje sie lepiej? -Nie spi - burknalem. - Nie czuje sie lepiej. - Sam uslyszalem, ze mowie glosem naburmuszonego dziecka. Brus i Jonki wymienili znaczace spojrzenia. Ona poklepala mnie po ramieniu i w milczeniu opuscila sypialnie. Ich poblazliwosc byla niemozliwie irytujaca. Bezsilny gniew narastal we mnie niepohamowany niczym przyplyw morza. -Dlaczego nie potrafisz mnie wyleczyc? - zaatakowalem Brusa. Zdumiala go moja pretensja. -To nie takie proste... - zaczal. -Jak to? - Usiadlem w poscieli. - Leczysz kazda chorobe u zwierzat. Slabosc, polamane kosci, robaki, parchy... jestes krolewskim koniuszym. Dlaczego nie potrafisz wyleczyc mnie? -Nie jestes psem, Bastardzie - rzekl Brus spokojnie. - Latwiej leczyc zwierze, chocby powaznie chore, niz czlowieka. Czasami stosowalem drastyczne srodki, a jesli stworzenie nie przezylo kuracji, przynajmniej kladlem kres jego cierpieniom. Z toba nie moge postapic w ten sposob. -Uchylasz sie od odpowiedzi! Co drugi wojak przychodzi do ciebie zamiast do medyka. Gruntowi wyjales grot strzaly, chociaz musiales mu rozciac ramie! A Szarowce uratowales zakazona stope, chociaz medyk chcial amputowac noge i ciagle powtarzal, ze infekcja sie rozszerzy i chora umrze przez ciebie. Brus zacisnal wargi, powsciagnal gniew. Gdybym byl zdrow, obawialbym sie jego wybuchu, ale ze przez cala moja rekonwalescencje pozwalal mi na wszystko, osmielalem sie stawiac hardo. -Ryzykowalem - odezwal sie spokojnym tonem - ale nie ja decydowalem o podjeciu ryzyka. A jeszcze - podniosl glos zagluszajac moje protesty - wszystko to byly proste przypadki. Wydobyc strzale, oczyscic rane, przykladac kataplazmy, powstrzymac infekcje. Zawsze znalem przyczyne choroby. W twoim wypadku sprawa nie jest taka prosta. Ani Jonki, ani ja nie wiemy naprawde, co ci wlasciwie jest. Moze cierpisz wskutek dzialania trucizny, ktora podala ci Ketriken, przekonana, ze chcesz zabic jej brata? Moze to efekty dzialania zatrutego wina, ktore przygotowal dla ciebie ksiaze Wladczy? A moze skutki pozniejszego pobicia? Albo goracej kapieli w lazni, gdy omal sie nie utopiles? A moze wszystkie te czynniki nalozyly sie na siebie i oto mamy efekty? Nie wiemy. I dlatego nie wiemy, jak cie leczyc. Po prostu nie wiemy. - Zajaknal sie przy ostatnich slowach. Sympatia do mnie wyraznie byla silniejsza niz zawod, jaki mu sprawilem. Przeszedl kilka krokow, zatrzymal sie przed kominkiem, zapatrzyl w ogien. -Dlugo o tym rozmawialismy. Jonki zna leki, o jakich nigdy nie slyszalem, ja opowiedzialem jej, co sam umiem. Razem doszlismy do wniosku, ze potrzeba ci przede wszystkim czasu. Oboje uwazamy, ze nie grozi ci nagla smierc. Prawdopodobnie twoje cialo z uplywem czasu samo pozbedzie sie pozostalosci trucizny i naprawi szkody, jakie zostaly mu wyrzadzone. -Albo tez - dokonczylem spokojnie - pozostane w tym stanie do konca zycia. Trucizna czy pobicie okaleczyly moje cialo nieodwracalnie. Ksiaze Wladczy kopal mnie zwiazanego! Brus stal nieruchomy niczym kamien. Po dluzszej chwili opadl na krzeslo ukryte w polmroku. -Rzeczywiscie - przyznal pokonany. - Tak rowniez moze sie zdarzyc. Musisz jednak zrozumiec, ze nie mamy wyboru. Moglbym probowac cwiczeniami fizycznymi zneutralizowac skutki trucizny, lecz jesli powodem obecnej choroby sa obrazenia wewnetrzne, a nie trucizna, w ten sposob jedynie cie oslabie i bedziesz wracal do zdrowia znacznie dluzej. - Utkwil wzrok w plomieniach. Uniosl dlon i musnal palcami siwe pasmo wlosow na skroni. Nie ja jeden padlem ofiara zdradzieckiego ksiecia Wladczego. Brus dopiero co ozdrowial po silnym ciosie w czaszke, ktory dla czlowieka o cienszych kosciach bylby zabojczy. Krolewski koniuszy dlugo cierpial na zawroty glowy i zaburzenia wzroku. I nikomu sie nie skarzyl. Mialem w sobie dosc przyzwoitosci, by poczuc odrobine wstydu. -Co wiec powinienem zrobic? Brus drgnal, jakby zbudzony z drzemki. -To samo co my. Czekac. Jesc, odpoczywac. Dac sobie troche czasu. I oceniac rezultaty. Czy to takie straszne? Zignorowalem pytanie. -A jesli mi sie nie polepszy? Jesli juz zawsze bedzie tak jak teraz? Nie znam dnia ani godziny, nie wiem, kiedy opanuja mnie drgawki, w kazdej chwili moze nastapic kolejny atak. Nie spieszyl sie z odpowiedzia. -Bedziesz musial z tym zyc. Znam wielu ludzi w gorszej sytuacji. Przeciez wlasciwie jestes zdrowy. Ani slepy, ani sparalizowany, pozostales przy zdrowych zmyslach. Przestan rozpamietywac swe slabosci. Moze raczej sie zastanow, czego nie utraciles. -Czego nie utracilem? No, czego? - Gniew narastal we mnie jak podrywajace sie do lotu stado ptakow, tak samo jak one popychany panika. - Brus, ja jestem bezradny. Nie moge w takim stanie wrocic do Koziej Twierdzy! Jestem bezuzyteczny. Gorzej. Jestem potencjalna ofiara. Gdybym mogl stluc ksiecia Wladczego na miazge, bylbym cos wart. A ja przeciez bede musial zasiadac z nim do stolu, odnosic sie uprzejmie i z szacunkiem do czlowieka, ktory spiskowal przeciwko nastepcy tronu, a przy okazji probowal mnie zabic. Nie chce, by mnie widzial drzacego ze slabosci albo padajacego w naglym ataku choroby. Nie chce widziec jego rozradowanego usmiechu. Nie chce patrzec, jak bedzie smakowal swoj triumf. Bedzie znowu probowal mnie zabic. Obaj o tym wiemy. Moze nauczyl sie, ze nie jest rownym przeciwnikiem dla ksiecia Szczerego, moze bedzie respektowal wladze starszego brata i pozycje jego malzonki. Watpie jednak, by zostawil w spokoju mnie. Bede dla niego stanowil jeszcze jedna mozliwosc uderzenia w ksiecia Szczerego. A kiedy przyjdzie do mnie, co zrobie? Nic! Bede siedzial przy kominku jak bezradny starzec i nie zrobie nic! Wszystkie lata nauki stracone! Treningi z Czernidlem, cwiczenia w pismie u Krzewiciela, nawet twoje wskazowki, opieka nad zwierzetami - wszystko stracone! Nic nie moge robic. Brus, jestem znowu tylko bekartem. Ktos mi kiedys powiedzial, ze krolewskie bekarty zyja tak dlugo, jak dlugo sa potrzebne! - Wykrzyczalem ostatnie slowa, a przeciez nawet w tym wscieklym wybuchu furii i rozpaczy nie wspomnialem slowem o Cierniu, o nauce fachu skrytobojcy. W tej dziedzinie takze bylem teraz bezuzyteczny. Zawodowe tajemnice, sprawnosc dloni, precyzyjne sposoby zabijania dotykiem, pracowite mieszanie trucizn - wszystko leglo w gruzach z winy mojego wlasnego, drgajacego ciala. Brus sluchal w milczeniu. Wreszcie stracilem oddech, moj gniew sie wypalil. Siedzialem na lozku dyszac ciezko i zaciskajac drzace zdradziecko dlonie. -Czyli - odezwal sie spokojnie - nie wracamy do Koziej Twierdzy? Zbil mnie z pantalyku. - My? -Moje zycie nalezy do czlowieka, ktory nosi ten kolczyk. Wiaze sie z tym dluga historia, moze ktoregos dnia ci ja opowiem. Powinien byl sie znalezc w grobie razem z ksieciem Rycerskim. Ksiezna Cierpliwa nie miala prawa ci go dac, lecz o tym nie wie. Potraktowala go jak zwykly klejnocik i uznala, ze do niej nalezy decyzja, czy go zatrzymac, czy ofiarowac... Tak czy inaczej, teraz jest twoj. Gdzie ty pojdziesz, tam ja podaze za toba. Unioslem dlon do ucha. Zaczalem rozpinac kolczyk - drobny niebieski kamyk zlapany w pajeczyne srebrnej siatki. -Nie rob tego - rzekl Brus cicho, lecz groznie. Opuscilem reke, niezdolny zaprotestowac. Dziwne mi sie zdalo, ze czlowiek, ktory wychowywal mnie, porzucone dziecko, teraz skladal swoja przyszlosc w moje rece. Siedzial przed kominkiem, skapany w tanczacym blasku ognia. Niegdys wydawal mi sie prawdziwym olbrzymem - mrocznym i przerazajacym, choc jednoczesnie zapamietalym moim obronca. Teraz chyba po raz pierwszy patrzylem na niego jak na zwyklego czlowieka. Ciemne wlosy i oczy - powszechne u ludzi, w ktorych zylach plynela krew Zawyspiarzy. W tym bylismy do siebie podobni. On jednak mial oczy brazowe, nie czarne, a nad kedzierzawa broda na policzkach wykwitl mu od wiatru rumieniec - zdarzyli sie wiec w jego rodzie przodkowie o jasniejszej karnacji. Utykal na jedna noge, w zimne dni nieco mocniej. Taka mu zostala pamiatka po dniu, kiedy sciagnal na siebie atak odynca, szarzujacego na ksiecia Rycerskiego. I nie byl tak wysoki, jak mi sie zawsze wydawalo. Jesli mimo choroby mialbym nadal rosnac, za rok, najdalej dwa bede od niego wyzszy. Nie byl poteznie zbudowany, chociaz czulo sie w nim sile, a dotyczylo to zarowno ciala, jak i umyslu. Strach i respekt w Koziej Twierdzy budzil nie powierzchownoscia, ale wyjatkowo hardym usposobieniem. Kiedys, gdy bylem jeszcze maly, zapytalem go, czy przegral w zyciu jakas walke. Akurat kielznal narowistego mlodego ogiera. Jego twarz lsnila od potu, ktory splywal w ciemna brode. -Czy przegralem walke? - powtorzyl, spogladajac na mnie ponad scianka boksu. Wyszczerzyl zeby, lsniace jak u wilka. - Walka nie jest skonczona, dopoki nie wygrasz. Wystarczy, jesli zapamietasz tyle. I niewazne, co o tym sadzi przeciwnik. Albo kon. Czy przypadkiem nie traktowal wychowywania mnie jak walki, ktora musial wygrac? Czesto mi powtarzal, ze bylem ostatnim zadaniem, jakim obarczyl go ksiaze Rycerski. Moj ojciec, okryty hanba mojego istnienia, zrezygnowal z praw do korony, ale oddal mnie pod opieke zaufanemu sludze i nakazal wyprowadzic na ludzi. Moze Brus uwazal, ze nie wykonal jeszcze tego polecenia. -Co powinienem zrobic twoim zdaniem? - zapytalem pokornie. Ani pytanie, ani pokora nie przyszly mi latwo. -Zdrowiec - odparl po jakims czasie. - Dac sobie czas na wyzdrowienie. Nie mozna sie do tego zmusic. - Opuscil wzrok na wlasna noge wyciagnieta w strone ognia. Jakis grymas, ale nie usmiech, wykrzywil mu usta. -Uwazasz, ze powinnismy wrocic? - naciskalem. Dlugo milczal. -Jesli nie wrocimy - odezwal sie wreszcie z ociaganiem - ksiaze Wladczy bedzie mial prawo sadzic, ze wygral. Sprobuje zabic ksiecia Szczerego. Zrobi wszystko, by zagarnac korone. Przysiegalem wierna sluzbe krolowi i ty, Bastardzie, takze. Dzis monarcha jest krol Roztropny, ale ksiaze Szczery oczekuje wstapienia na tron. Moim zdaniem nie powinien czekac na prozno. -Ma innych zolnierzy, bardziej przydatnych niz ja. -Czy to cie zwalnia z przysiegi? -Wyklocasz sie jak przekupka. -W ogole sie nie kloce. Zadalem ci tylko pytanie. I mam jeszcze jedno. Co stracisz, jesli nie wrocisz do Koziej Twierdzy? Teraz przyszla moja kolej zamilknac na dluzsza chwile. Wczesniej rozwazalem skutki przysiegi zlozonej krolowi. Teraz pomyslalem o ksieciu Szczerym i o nieklamanej serdecznosci, jaka mnie zawsze obdarzal. Przywolalem na pamiec starego Ciernia, ktory usmiechal sie z zadowoleniem, kiedy w koncu zdolalem sobie przyswoic kolejna lekcje jego tajemnej wiedzy. Ksiezne Cierpliwa i jej sluzaca, Lamowke; Krzewiciela i Czernidlo, nawet kucharke i mistrzynie Sciegu. Niewielu chodzilo po swiecie ludzi, ktorych obchodzilem, i przez to byli dla mnie tym cenniejsi. Jesli nie wroce juz do Koziej Twierdzy, bede za nimi tesknil. Najbardziej jednak niepokoilo mnie wspomnienie Sikorki. I tak, sam nie wiedzac dlaczego, zaczalem o niej opowiadac Brusowi. On tylko przytakiwal z rzadka. Spokojnie wysluchal calej historii. Potem powiedzial mi, ze sklepik "Pszczeli Wosk" zamknieto po smierci wlasciciela, ktory zostawil po sobie tylko dlugi. Corka starego pijaka wyjechala do dalekich krewnych. Brus nie wiedzial dokad, ale byl pewien, ze bede mogl sie tego bez trudu dowiedziec, jesli tylko zechce. -Zanim podejmiesz te decyzje, Bastardzie - rzekl jeszcze - rozwaz wszystko dokladnie w swoim sercu. Skoro nie masz dziewczynie nic do ofiarowania, niech lepiej zniknie z twojego zycia. Jesli uwazasz sie za kaleke, moze nie masz prawa jej szukac. Bo chyba nie pragniesz litosci. Litosc to marna namiastka milosci. Podniosl sie i wyszedl, zostawiajac mnie zamyslonego, ze wzrokiem utkwionym w plomieniach. Czy bylem kaleka? Czy przegralem? Moje cialo drzalo zdradziecko, niczym zle nastrojone struny harfy. Taka byla prawda. Z drugiej strony - przeciez to moja, a nie ksiecia Wladczego wola zwyciezyla. Moj ukochany wladca, ksiaze Szczery, pozostal nastepca tronu Krolestwa Szesciu Ksiestw i pojal za zone ksiezniczke Krolestwa Gorskiego. Czy obawialem sie drwiacego usmiechu mlodszego ksiecia na widok moich drzacych dloni? Czy nie moglem odpowiedziec takim samym grymasem czlowiekowi, ktory nigdy nie bedzie krolem? Wezbrala we mnie prawdziwa satysfakcja. Brus mial racje. Nie przegralem. W dodatku moglem dopilnowac, by ksiaze Wladczy mial swiadomosc mojego zwyciestwa. Jesli wygralem z ksieciem Wladczym, moglem takze zdobyc Sikorke. Ktoz stal pomiedzy nami? Nefryt? Sikorka opuscila Kozia Twierdze, bez grosza przy duszy pojechala zyc u dalekiej rodziny. Nefryt okryl sie hanba, skoro do tego dopuscil. Odszukam ja. Sikorke o falujacych na wietrze wlosach, Sikorke w jaskrawej spodnicy, smiala jak barwny ptaszek, Sikorke o blyszczacych oczach. Skurcz. Drgawki. Uderzylem potylica w drewniany zaglowek. Krzyknalem bezwolnie. Ochryply wrzask bez slow. W mgnieniu oka zjawila sie Jonki. Zawolala Brusa. Oboje chwycili moje drgajace konczyny. Brus przygniotl mnie calym cialem, probowal zlagodzic konwulsje. Stracilem przytomnosc. Wynurzylem sie z ciemnosci w swiatlo, jakbym powracal po dlugim nurkowaniu. Glebokie cieplo piernata kolysalo mnie mile, koce otulaly miekko. Czulem sie bezpieczny. Przez chwile wszystko tchnelo spokojem. Lezalem cicho i czulem sie prawie dobrze. -Bastardzie? - Brus pochylil sie nade mna. Wrocila rzeczywistosc. Znowu bylem zepsutym, rozstrojonym mechanizmem, marionetka z poplatanymi sznurkami, koniem z zerwanym sciegnem. Nigdy juz nie odzyskam sil. Nie bylo dla mnie miejsca w swiecie, w ktorym dotad zylem. Brus powiedzial, ze litosc to marna namiastka milosci. Nie chcialem niczyjej litosci. -Brus... Pochylil sie nizej. -Nie bylo tak zle - sklamal. - Odpoczywaj. Jutro... -Jutro wyjezdzasz do Koziej Twierdzy - oznajmilem. Zmarszczyl brwi. -Nie tak szybko. Trzeba ci kilku dni, zebys doszedl do siebie, potem mozemy... -Nie. - Usiadlem z trudem. Cala sile, jaka mi pozostala, wlozylem w slowa. - Powzialem decyzje. Jutro ruszasz do Koziej Twierdzy. Czekaja tam na ciebie. Ludzie i zwierzeta. Jestes potrzebny. Tam jest twoj dom i twoj swiat. Moj nie. Juz nie. Dlugi czas milczal. -A ty co zrobisz? Pokrecilem glowa. -To nie twoje zmartwienie. Wylacznie moje. -A dziewczyna? Tym razem pokrecilem glowa gwaltowniej. -Przez cale zycie opiekowala sie ojcem, a on w podziece zostawil ja w dlugach. Mam ja odszukac, zabiegac o jej milosc? Przeciez bede dla dziewczyny takim samym ciezarem, jakim byl tamten! Nie. Samotna czy poslubiona innemu, lepiej niech zniknie z mojego zycia. Dlugo trwala cisza. Jonki przygotowywala w rogu pokoju nastepny ziolowy wywar, ktory mial sie zdac na nic. Brus stal nade mna, wielki i grozny niczym chmura gradowa. Wiedzialem, ze chcialby chwycic mnie za koszule i mocno potrzasnac: wybic mi upor z glowy. Nie zrobil tego. Brus nie skrzywdzilby kaleki. -Zostaje wiec tylko sprawa krola - odezwal sie wreszcie. - Czy moze zapomniales, ze przysiegales byc na jego rozkazy? -Nie zapomnialem - odrzeklem spokojnie. - I gdybym siebie nadal uwazal za zdolnego do wykonywania rozkazow, na pewno bym wrocil. Ale pozostal ze mnie tylko strzep czlowieka, Brusie. Jestem zagrozeniem. Pionkiem do obrony. Zakladnikiem do wziecia. Bezsilny, bezbronny, nieprzydatny. Nie. Po raz ostatni przysluze sie memu panu i usune sie sam, zanim zrobi to ktos inny raniac przy tym krola. Brus odwrocil sie ode mnie. Jeszcze jeden cien w mrocznym pokoju. W migotliwym swietle plomieni nie sposob bylo nic wyczytac z jego twarzy. -Jutro przyjde... -Pozegnac sie ze mna - wpadlem mu w slowo. - Nie zmienie zdania. - Dotknalem kolczyka. -Jesli ty zostajesz, ja musze zostac takze - oznajmil zawziecie. -Kiedys moj ojciec kazal ci zostac w Koziej Twierdzy i wychowywac swojego bekarta. Teraz ja kaze ci jechac i dalej sluzyc krolowi. -Bastardzie Rycerski, nie... -Prosze. - Nie wiem, co uslyszal w moim glosie, ale nagle zesztywnial. - Jestem taki zmeczony - wymamrotalem. - Tak bardzo zmeczony. Jedno wiem na pewno: jesli zdecyduje inaczej, nie przezyje. Po prostu nie mam sily. - Zaskrzeczalem jak starzec. - Niewazne, co powinienem. Niewazne, co przysiegalem. Nie zostalo we mnie tyle zycia, bym mogl dotrzymac slowa. Moze zawiodlem ciebie lub krola... Cudze plany, cudze cele. Nigdy moje. Probowalem, ale... - Pokoj sie zakolysal. Moj glos odplynal ode mnie, mialem wrazenie, ze slucham kogos innego i bylem wstrzasniety slowami, lecz nie moglem zaprzeczyc zawartej w nich prawdzie. - Chce teraz zostac sam - powiedzialem po prostu. - Musze odpoczac. Opuscili pokoj wolno, jak gdyby mieli nadzieje, ze zmienie zdanie, ze ich przywolam. Kiedy zostawili mnie samego, pozwolilem sobie odetchnac. Bylem oszolomiony. Powzialem decyzje! Nie wracalem do Koziej Twierdzy. Nie mialem pojecia, co bedzie dalej. Zmiotlem rozbite szczatki swojego zycia z planszy gry. Teraz powstalo miejsce na ponowne ustawienie kamieni, na ulozenie nowego planu. Powoli zaczynalem sobie uswiadamiac, ze nie mam watpliwosci. Czulem zal zmieszany z ulga, ale nie mialem watpliwosci. Jakos znosniej mi bylo myslec o ponownym rozpoczeciu zycia tu, gdzie nikt nie wiedzial, kim niegdys bylem. Zycia nie podporzadkowanego cudzej woli. Nawet woli mego krola. Stalo sie. Lezalem w wygodnym lozku i po raz pierwszy od wielu tygodni czulem sie naprawde spokojny. Chcialbym sie z nimi wszystkimi pozegnac. Stanac ostatni raz przed krolem i ujrzec jego skiniecie glowa, swiadczace, ze dobrze uczynilem. Moze moglbym mu wyjasnic, dlaczego nie chcialem wracac... Nie. To juz koniec, wszystko skonczone. -Wybacz mi, wasza wysokosc - mruknalem. Patrzylem na tanczace w kominku plomienie, dopoki nie zapadlem w sen. 1. WODNA OSADA Rola nastepcy - lub nastepczyni - tronu wymaga kroczenia po cienkiej linii rozgraniczajacej odpowiedzialnosc i autorytet. Funkcja ta zostala stworzona w celu zaspokojenia zadzy wladzy krolewskich dziedzicow, a jednoczesnie miala ich doskonalic w sztuce rzadzenia. Najstarsze dziecie krolewskiego rodu podejmuje nowe obowiazki w szesnaste urodziny. Poczawszy od tego dnia, ma udzial w odpowiedzialnosci za wladanie Krolestwem Szesciu Ksiestw. Zazwyczaj otrzymuje zadania, ktorych najchetniej zrzeka sie panujacy monarcha, tak wiec, zaleznie od wladcy, bywaja one bardzo rozne.Za panowania krola Roztropnego jako pierwszy zostal nastepca tronu ksiaze Rycerski. Krol scedowal na niego wszelkie powinnosci zwiazane z ustalaniem i obrona granic: sztuke wojenna, negocjacje i dyplomacje, niewygody dlugich podrozy oraz fatalne warunki obozowisk. Gdy ksiaze Rycerski zrzekl sie praw do korony, ksiaze Szczery zostal nastepca tronu i odziedziczyl spuscizne po starszym bracie: prowadzenie wojny z Zawyspiarzami. wewnetrzne niepokoje w krolestwie oraz napiete stosunki pomiedzy ksiestwami srodladowymi a nadbrzeznymi. Nielatwo mu bylo panowac nad sytuacja, tym bardziej ze krol czesto ignorowal decyzje syna. Bywalo, ze nastepca tronu stawal przed faktami dokonanymi i niewiele juz mogl zdzialac. W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazla sie malzonka nastepcy tronu, ksiezna Ketriken. Pochodzila z dalekich gor, byla obca na dworze Krolestwa Szesciu Ksiestw. W czasach pokoju moze przyjeto by ja z wieksza tolerancja. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzalo. Szkarlatne okrety z Wysp Zewnetrznych, nekajace nas od pokolen, bezlitosnie pustoszyly nasze ziemie. Pierwsza zima ksieznej Ketriken jako malzonki nastepcy tronu byla takze pierwsza zima atakow wroga, czego dotad nigdy nie doswiadczylismy. Ciagle zagrozenie napascia i pozniejszy strach przed ofiarami zakazonymi kuznica podkopywaly fundamenty Krolestwa Szesciu Ksiestw. Poddani tracili zaufanie do monarchii, a ksiezna nieuchronnie znalazla sie na pozycji nielubianej malzonki nastepcy tronu. Niespokojne czasy podzielily moznych. Ksiestwa srodladowe burzyly sie przeciw ponoszeniu kosztow obrony linii wybrzeza, do ktorego przeciez nie mialy bezposredniego dostepu. Ze swej strony ksiestwa nadbrzezne wolaly o okrety wojenne, nowych zolnierzy oraz skuteczna ochrone przed najezdzcami, uderzajacymi zawsze w najmniej spodziewanym miejscu i czasie. Ksiaze Wladczy, syn krolowej pochodzacej ze srodladzia, umacnial swoja pozycje w ksiestwach Rolnym i Trzody rozdajac hojnie szczegolne laski i szczodre dary. Nastepca tronu, ksiaze Szczery, dostrzegajac, iz jego Moc nie wystarcza do utrzymania najezdzcow w bezpiecznej odleglosci od naszych morskich granic, skupil cala uwage na budowaniu okretow wojennych, ktore mialy strzec ksiestw nadbrzeznych. Niewiele czasu poswiecal nowo poslubionej polowicy. Ponad tym wszystkim krol Roztropny trwal niczym wielki pajak, dzierzac wladze podzielona miedzy niego a synow, probujac utrzymac wszystko w rownowadze i nie dopuscic do rozpadu Krolestwa Szesciu Ksiestw. * * * Obudzilem sie, gdyz ktos dotknal mojego czola. Z gniewnym pomrukiem odwrocilem glowe w przeciwna strone. Posciel byla zmieta i posciagana; z trudem sie z niej wyswobodzilem, usiadlem. Kto smial przerwac mi sen? Krolewski blazen przysiadl niespokojnie na krzesle obok loza. Obrzucilem go wscieklym spojrzeniem, az sie skulil pod moim wzrokiem. Stracilem pewnosc siebie.Blazen powinien byc w Koziej Twierdzy, u boku monarchy - daleko stad. Nigdy nie slyszalem, by opuszczal wladce na dluzej niz kilka godzin, chyba ze w czas nocnego odpoczynku. Jego obecnosc tutaj nie wrozyla nic dobrego. Byl moim przyjacielem, na ile jego odmiennosc w ogole pozwalala mu sie z kimkolwiek zaprzyjaznic, jednak jego wizyty zawsze mialy jakis wazki cel. Wygladal na bardzo zmeczonego. Nigdy go takiego nie widzialem. Mial na sobie nie znany mi, pstrokaty stroj w zielone i czerwone geometryczne wzory, w reku trzymal kaduceusz zwienczony czaszka szczura. Wesole ubranie zbyt mocno kontrastowalo z bezbarwna skora. Blazen wydawal sie przejrzysty, jak plomien swiecy zwienczony kulista poswiata. Jego ubior wygladal na bardziej rzeczywisty niz on sam. Delikatne jasne wlosy wystawaly spod czapki i unosily sie w powietrzu, podobnie jak dryfuja w wodzie wlosy topielca. W bladych zrenicach tanczylo odbicie plomieni z kominka. Przetarlem sklejone ropa oczy i odsunalem z twarzy kosmyk wlosow. Byl wilgotny. Spocilem sie we snie. -Witaj - udalo mi sie powiedziec. - Nie spodziewalem sie ciebie tutaj. - W ustach mialem sucho, jezyk sztywny i odretwialy. Przypomnialem sobie, ze bylem chory, lecz szczegoly pozostaly okryte mgla zapomnienia. -Gdziez mialbym byc? - Obrzucil mnie bolesnym spojrzeniem. - Z kazda godzina snu zdajesz sie, panie moj, mniej wypoczety. Poloz sie, pozwol, ze poprawie posciel. Chcial sie zajac moimi poduszkami, ale odprawilem go gestem dloni. Cos bylo nie tak. Blazen nigdy nie odzywal sie do mnie w ten sposob. Choc bylismy przyjaciolmi, zawsze kierowal do mnie slowa uszczypliwe, a przy tym pelne podskornej goryczy, jak nadpsuty owoc. Jego nagla uprzejmosc musiala byc wyrazem litosci, a tego nie chcialem. Przesunalem wzrokiem po wlasnej haftowanej koszuli nocnej, po bogatych kapach na lozu. Cos mnie zastanowilo. Bylem zmeczony i slaby, nie mialem sily na glos wyrazic zdziwienia. -Co tu robisz? - spytalem wreszcie karla. Westchnal gleboko. -Dbam o ciebie, panie. Czuwam przy tobie, gdy spisz. Wiem, uwazasz to za smieszne, lecz w koncu jestem przeciez blaznem. Musze byc smieszny. Pytasz mnie o to za kazdym razem, kiedy sie przebudzisz. Pozwol wiec, ze zaproponuje ci cos madrzejszego. Blagam cie, zechciej, panie moj, kazac poslac po innego medyka. Oparlem sie o poduszki. Byly wilgotne od potu i wydzielaly kwasna won. Moglbym poprosic blazna, by je zmienil, i on by mnie posluchal. Nie chcialem prosic. Scisnalem brzeg przykrycia powykrecanymi palcami. -Po co tu przyszedles? - zapytalem hardo. Ujal moja dlon w obie rece i poklepal ja lekko. -Panie moj, martwi mnie ten nagly przejaw slabosci. Moim zdaniem nic ci sie nie polepsza mimo staran tego uzdrowiciela od siedmiu bolesci. Obawiam sie, ze ma znacznie mniejsza wiedze medyczna niz wlasna opinie o niej. -Mowisz o Brusie? - zapytalem z niedowierzaniem. -Brus... Gdyby on byl tutaj, panie moj... Moze jest tylko koniuszym, ale z pewnoscia lepszym medykiem niz Osilek, ktory cie karmi lekami i zadaje na poty. -Osilek? Brusa tu nie ma? -Nie, krolu moj, panie. - Blaznowi wydluzyla sie mina. - Jak wiesz, zostal w gorach. -Krolu panie! - powtorzylem i sprobowalem sie rozesmiac. - Coz za kpina! -Nigdy bym nie smial kpic, wasza krolewska mosc - rzekl cicho i smutno. - Nigdy. Troska w jego glosie wprawila mnie w zaklopotanie. Nie znalem takiego blazna. Zazwyczaj usta pelne mial zagadek i kalamburow, szczwanych przytykow i uszczypliwych uwag. Niespodziewanie poczulem sie slaby jak stara, rozciagnieta i postrzepiona lina. Sprobowalem ogarnac sytuacje. -Wiec jestem w Koziej Twierdzy? Wolno pokiwal glowa. -Rzecz jasna, panie moj. - Zmartwiony sciagnal usta. Milczalem, badajac cala glebie zdrady. Przedziwnym sposobem wrocilem do Koziej Twierdzy. Wbrew wlasnej woli. Brus nawet nie uznal za stosowne dotrzymac mi towarzystwa. -Pozwol, panie, ze podam ci cos do jedzenia - odezwal sie trefnis. - Odzyskasz sily. - Wstal. - Przynioslem posilek juz dawno. Postawilem w cieple przy ogniu. Kucnal obok wielkiego kominka i przysunal do siebie spora waze. Gdy podniosl wieko, dosiegla mnie won wolowego rosolu. Nalozyl jedzenie do misy. Od miesiecy nie jadlem wolowiny. W gorach spozywano dziczyzne, baranine i mieso kozie. Powiodlem wzrokiem po komnacie. Ciezkie gobeliny, masywne drewniane krzesla. Ogromny kominek, bogato zdobiony zaglowek loza. Znalem to miejsce. To byla krolewska sypialnia w Koziej Twierdzy. Dlaczego znajdowalem sie w lozu monarchy? Chcialem zapytac o to karla, lecz kto inny przemowil moimi ustami. -Zbyt wiele jest mi wiadome, blaznie. Nie potrafie sie juz obronic przed naplywem wiedzy. Czasem kto inny ma we wladaniu moja wole i popycha moj umysl na sciezki, ktorymi lepiej nie podazac. Nie potrafie sie obronic. Zalewaja mnie te wiesci jak przyplyw. - Zaczerpnalem gleboko powietrza, ale nie moglem odepchnac natretnych majakow. A jeszcze poczulem dojmujacy chlod, jak gdybym sie zanurzyl w wartki nurt zimnej wody. - Przyplyw - szepnalem. - Niesie ze soba okrety... Okrety o szkarlatnych kadlubach. Przestraszony blazen patrzyl na mnie szeroko otwartymi oczyma. -Wasza wysokosc! O tej porze roku? Musisz sie mylic! Przeciez jest zima! Oddychalem z trudem. -Przyszla zbyt pozno. Poskapila nam blogoslawienstwa sztormow. Patrz. Patrz tam, na wode. Widzisz? Przybywaja. Zblizaja sie we mgle. Unioslem reke. Karzel spiesznie stanal przy mym boku. Wiedzialem, ze nie mogl nic dostrzec. Mimo to lojalnie, choc niechetnie polozyl dlon na moim chudym ramieniu i patrzyl, gdzie wskazywalem, jakby mogl obrocic wniwecz mury i przestrzen dzielace go od mojej wizji. Zazdroscilem blaznowi slepoty. Chwycilem jego waska dlon o dlugich palcach. Zobaczylem wlasna wychudla reke, krolewski sygnet na koscistym palcu tuz za spuchnietym stawem. Po chwili, kierowany wewnetrznym przymusem, spojrzalem w gore i widzenie zabralo mnie w dal. Oto cicha przystan. Wyprostowalem sie, teraz widzialem lepiej. Ciemna osada przypominala szachownice. W zaglebieniach lezala lekka mgielka; nad zatoka zaczynal gestniec mleczny tuman. "Pogoda sie zmieni" - pomyslalem. Cos poruszylo sie w powietrzu, cos, co mnie zmrozilo, schlodzilo pot na skorze, az zadrzalem. Pomimo mgly i ciemnosci nocy widzialem wszystko jak na dloni. "To dar Mocy" - powiedzialem sobie w myslach, a potem sie zdumialem. Przeciez nie mialem talentu do korzystania z Mocy, nie potrafilem nia kierowac, nie moglem jej uzywac. Dwa statki wylonily sie z mgly i wplynely do pograzonej we snie przystani. Zapomnialem, co moge, a czego nie. Ksztaltem radowaly oczy - wdzieczne, smukle cuda, a choc w swietle ksiezyca byly czarne, wiedzialem, ze kadluby ich lsnia czerwienia. Szkarlatne okrety z Wysp Zewnetrznych. Weszly miedzy falochrony gladko, jak ostry noz rzeznicki wchodzi w swinski brzuch. Wiosla poruszaly sie doskonale rownym rytmem, dulki wygluszono szmatami. Statki sunely obok dokow smialo, jakby na nich przybywali zwykli uczciwi kupcy. Z pierwszego lekko zeskoczyl marynarz. Przywiazal line do drewnianego pacholka. Wioslarz odpychal burte od nadbrzeza, dopoki cuma na rufie nie zostala zawiazana rownie sprawnie. Wszystko tak spokojnie, tak pewnie. Drugi statek poszedl za przykladem pierwszego. Przerazajacy najezdzcy ze szkarlatnych okretow przybyli do osady zuchwale jak mewy, zakotwiczyli w porcie swoich ofiar. Zadna straz nie wszczela alarmu. Nikt nie zadal w rog, nie rzucil pochodni na stos zywicznych szczap, by wzniecic sygnalny ogien. Poszukalem wartownikow i natychmiast znalazlem. Z glowami opuszczonymi na piersi drzemali na posterunkach. Ich cieple kurty, utkane z dobrej welny, zmienily kolor szary na czerwony, nasiakajac krwia z podcietych gardel. Mordercy przyszli ladem, znali miejsce kazdego posterunku. Nikt nie ostrzeze spiacych ludzi. Wartownikow nie bylo wielu. Bo i niewiele skarbow miala ta osada - ledwie tyle, by ja zaznaczyc kropka na mapie. Mieszkancy liczyli, iz skromnosc stanu posiadania ochroni ich przed napascia. Mieli dobra welne i przedli cienka przedze, to prawda. Odlawiali i wedzili lososie plynace w gore rzeki. Hodowali jabluszka - male, lecz slodkie - i robili z nich smaczne wino. Na zachod od osady rozciagala sie piaszczysta plaza. Ot i wszystkie bogactwa Wodnej Osady. Nic wielkiego, lecz zycie mialo swoja wartosc dla ludzi, ktorzy tu mieszkali. Jaki byl sens przybywac do nich z ogniem i mieczem? Kto przy zdrowych zmyslach uznalby, ze beczulka jablecznika albo wedzony losos warte sa zachodu najezdzcow? Ale grozne szkarlatne okrety przybyly. I nie pojawily sie tutaj po bogactwa czy skarby. Nie szukaly ani plodnego bydla, ani kobiet na zony, ani mlodych chlopcow, by uczynic z nich niewolnikow na swoje galery. Welniste owce beda okaleczane i zarzynane, wedzony losos zostanie zmiazdzony butami, runa spichlerze, splona zapasy win. Najezdzcy wezma zakladnikow, o tak, lecz tylko by ich zarazic kuznica. Ta przedziwna magia pozbawi ofiary wszelkich cech ludzkich, odbierze im wszystkie uczucia. Rozbojnicy nie zatrzymaja zakladnikow - porzuca nieszczesnych, by zadawali cierpienia swoim niegdys ukochanym krewnym. Biedne ofiary zwroca sie przeciwko najblizszym i beda pustoszyc rodzinna ziemie rownie bezlitosnie jak wilcza wataha. To bylo najokrutniejsze dzielo Zawyspiarzy. Z rozpacza patrzylem na sceny rozgrywajace sie przed moimi oczyma. Widywalem juz wczesniej skutki podobnych napasci. Fala smierci zagarnela osade. Bandyci z Wysp Zewnetrznych zeskoczyli ze statkow i rozbiegli sie po miescie, znikali wsrod mroku ulic, podstepni niczym smiertelna trucizna domieszana do wina. Kilku zostalo w przystani; mieli przeszukac inne statki przycumowane do nadbrzeza. Oprocz czolen staly tam dwie lodzie rybackie i jeden statek handlowy. Wszystkie zalogi spotkala szybka smierc. Ich walka o zycie byla rownie patetyczna jak trzepot i lament drobiu, kiedy do kurnika dostaje sie lasica. Wolali ku mnie glosami ociekajacymi krwia. Gesta mgla chciwie lykala ich krzyki. W sinym tumanie smierc zeglarza znaczyla niewiele wiecej niz zawodzenie morskiego ptaka. Potem lodzie zostaly podpalone; nikogo nie obchodzila ich wartosc. Najezdzcy nie brali lupow. Czasem garsc monet, ktore nawinely sie pod reke, naszyjnik z ciala zniewolonej i zamordowanej kobiety - niewiele wiecej. Nie moglem zrobic nic, jedynie patrzec. Zakaslalem ciezko, udalo mi sie pochwycic haust powietrza. -Gdybym tylko potrafil ich zrozumiec - wykrztusilem. - Gdybym tylko wiedzial, czego chca. Ich czyny uragaja rozsadkowi. Jak mamy walczyc z wrogiem, ktory nie wyjawia przyczyn wojny? Gdybym tylko mogl ich zrozumiec... Blazen w zamysleniu wydal blade wargi. -Sluza szalenstwu, ktore im przewodzi. Zrozumiec ich moze jedynie ten, kto takze da sie opetac. Ja nie zyczylbym sobie ich rozumiec. Samo zrozumienie ich nie zatrzyma. -To prawda. Nie chcialem patrzec na osade. Ogladalem podobny koszmar zbyt czesto. Jednak tylko czlowiek bez serca moglby sie odwrocic od tych wydarzen jak od miernego przedstawienia teatru marionetek. Moglem przynajmniej byc swiadkiem smierci mojego ludu, skoro nie moglem zrobic dla niego nic wiecej. Bylem chory, kaleki, stary i ogromna dal dzielila mnie od tamtego miejsca. Na nic wiecej nie bylo mnie stac, wiec patrzylem. Osada budzila sie gnieciona zelazna dlonia wroga. Dlon ta dlawila gardlo lub uciskala piers, trzymala noz nad kolyska, dusila nagly krzyk dziecka wyrwanego ze snu. Zaczely migotac swiatla; tu swiece zapalane na odglos krzykow u sasiadow, tam pochodnie, jeszcze gdzie indziej - podpalone domy. Choc najezdzcy ze szkarlatnych okretow terroryzowali Krolestwo Szesciu Ksiestw juz od ponad roku, dla tych ludzi stali sie rzeczywistoscia wlasnie tej nocy. Mieszkancy osady sadzili, ze sa przygotowani do odparcia ataku. Slyszeli przerazajace opowiesci i postanowili, ze u nich nie sprawdza sie one nigdy. A jednak domy plonely, a ludzkie krzyki, zrodzone z czarnego dymu, szybowaly w nocne niebo. -Mow, blaznie - rozkazalem ochryple. - Otworz przede mna przyszlosc. Co ludzie mowia o zimowym napadzie na Wodna Osade? Z drzeniem zaczerpnal tchu. -To nielatwe. Nie widze wyraznie... - przerwal. - Wszystko jest zamazane, wszystko sie zmienia... wszystko jest zbyt niestale, wasza krolewska mosc. Przyszlosc sie rozplywa... -Mow, co widzisz! -Ulozono piesn o tej osadzie - rzekl blazen beznamietnie. Ciagle trzymal mnie za ramie; przez nocna koszule uscisk jego dlugich, mocnych palcow przenikal mnie chlodem. Zadrzelismy wspolnie i poczulem, ile go kosztowalo trwanie u mego boku. - Spiewana w tawernie nie wydaje sie taka straszna, szczegolnie gdy refren biesiadnicy wybijaja kuflami piwa o blat stolu. Mozna sobie wyobrazic, jak dzielny odpor dali napastnikom mieszkancy osady. Walczyli do ostatniego tchu, nikt sie nie poddal. Nikt nie zostal pojmany zywcem i zarazony kuznica. Nikt. - Blazen zamilkl. - Oczywiscie, kiedy sie pije i spiewa, nie widac krwi. - Histeryczna nuta wmieszala sie w wymuszona lekkosc tonu. - Ani nie czuc swadu palonych cial. Nie slychac krzykow. To zrozumiale. Czy probowales kiedys, panie, znalezc rym do "rozczlonkowane dziecko"? Ktos probowal "pomszczone ucieczka", ale ciagle nie najlepiej sie rymuje. - Prozno by szukac wesolosci w tym zarcie. Dowcipy zaprawione gorycza nie pomagaly ani jemu, ani mnie. Umilkl raz jeszcze, moj niewolnik, skazany na dzielenie ze mna bolesnej swiadomosci. Ja takze bylem milczacym swiadkiem. Zadna piesn nie opowie o rodzicach wtykajacych dziecku do buzi trujacy cukierek. Ani o dzieciach krzyczacych w meczarniach, rzucanych drgawkami po przyjeciu silnej trucizny, ani o kobiecie niewolonej w agonii. Zaden rym ani melodia nie zniosa ciezaru opowiesci o lucznikach, ktorzy najlepszymi strzalami zabijaja wlasnych krewnych, by nie zostali uprowadzeni na wraze statki. Zajrzalem do piekla plonacego domu. Przez jezory ognia ujrzalem dziesiecioletniego chlopca odslaniajacego gardlo przed nozem w reku matki. W ramionach trzymal cialo malenkiej siostrzyczki, zaduszonej, bo przybyli najezdzcy na szkarlatnych okretach, a kochajacy brat nie odda malej istotki ani im, ani zarlocznym plomieniom. Widzialem oczy matki, gdy wkladala ciala dzieci w plomienie, a potem weszla pomiedzy nie sama. O takich rzeczach lepiej nie wiedziec. Jednak nie oszczedzono mi tej wiedzy. Moim obowiazkiem bylo ja poznac i zawsze o niej pamietac. Nie wszyscy zgineli. Niektorzy uciekli na pobliskie pola i w lasy. Widzialem mlodego mezczyzne, ktory z czworka dzieci przylgnal w lodowatej wodzie do pali oblepionych przez pijawki i doczekal tam, az najezdzcy odplyneli. Inni probowali uciekac i gineli w biegu. Zobaczylem kobiete w nocnym stroju, ktora wymknela sie z ktoregos domu. Plomienie wspinaly sie juz po scianie. Jedno dziecko trzymala na reku, drugie, uczepione jej koszuli, szlo samo. Pozar zapalal we wlosach kobiety ogniste blaski. Rozejrzala sie bojazliwie, lecz dlugi noz, ktory trzymala w wolnej rece, dzierzyla pewnie. Pochwycilem obraz drobnych, mocno zacisnietych ust, zmruzonych oczu. Nagle, w jednej chwili poznalem ten dumny profil rysujacy sie na tle plomieni. -Sikorka! Siegnalem ku niej szponiasta dlonia. Otworzyla ziemianke, ukryla w niej dzieci, weszla sama i ostroznie opuscila za soba drzwi. Bezpieczni? Nie. Nadeszli zza rogu. Dwie postacie. Jedna z toporem. Wolny, rozkolysany krok, glosny smiech. Sadza powalala im twarze, nieludzko blyszczaly zeby, bialka oczu lsnily. Mezczyzna i kobieta. Ona, piekna, smiala sie w glos. Nieustraszona. Wlosy miala z tylu zwiazane srebrnym drutem. Plomienie budzily w metalu krwawe refleksy. Zblizyli sie do ziemianki, mezczyzna blyszczacym lukiem wzniosl nad glowe ciezki topor. Ostrze gleboko wgryzlo sie w drewno. Uslyszalem przerazony krzyk dziecka. -Sikorka! - wychrypialem. Zwloklem sie z lozka, ale nie mialem sily stanac na nogach. Czolgalem sie do niej. Drzwi ustapily, napastnicy rozesmiali sie glosno. Mezczyzna umarl ze smiechem na ustach, gdy Sikorka wyskoczyla przez resztki strzaskanych desek i wrazila dlugi noz w jego gardlo. Ale piekna kobieta z blyszczacym srebrem we wlosach miala miecz. I kiedy Sikorka probowala wydobyc noz z ciala umierajacego mezczyzny, ten miecz... Drewniany dom poddal sie z ostrym trzaskiem. Konstrukcja zachwiala sie i runela w deszczu iskier, w grzmocie ryczacych plomieni. Ognista kurtyna zapadla pomiedzy mna a ziemianka. Nie widzialem nic przez piekielne morze ognia. Czy dom zawalil sie na wejscie do piwnicy i na pare najezdzcow? Nie widzialem. Rzucilem sie naprzod, siegalem ku Sikorce. W jednej chwili wszystko Zniknelo. Nie bylo plonacego domu, lupionego miasta, najezdzcow. Tylko ja, skulony przy kominku. Wsadzilem reke w plomienie, trzymalem w dloni rozzarzona bryle wegla. Blazen krzyknal, chwycil mnie za nadgarstek, wyszarpnal moja dlon z ognia. Odsunalem go i przyjrzalem sie tepo wlasnym palcom pokrytym pecherzami. -Krolu moj - jeknal bolesnie. Kleknal, ostroznie odsunal mise z zupa. Zmoczyl serwetke w winie, owinal mi palce. Nie czulem pieczenia, gdyz we wnetrzu mialem inna, o wiele gorsza rane. Karzel zajrzal mi w oczy. Prawie go nie dostrzegalem. Wydawal sie niematerialny; w jego bezbarwnych zrenicach odbijaly sie plomienie. Cien, jak wszystkie inne - przyszedl mnie dreczyc. W palcach nagle zapulsowal bol. Scisnalem je druga dlonia. Co robilem? O czym myslalem? Moc spadla na mnie niczym czarny welon, a potem odeszla, pozostawiajac proznego niczym pusty kielich. Pojawilo sie znuzenie, cierpienie nadchodzilo wielkimi krokami. Probowalem odtworzyc, co widzialem. -Co to za kobieta? Czy jest kims waznym? -Ta z Wodnej Osady? - Blazen zamilkl, szukajac w myslach. Zdawal sie jeszcze bardziej znuzony niz ja, ale probowal zebrac sily. - Nic o niej nie wiem. Wszystko niewyrazne, panie moj. Trudno cos odczytac. -Sikorka nie ma dzieci - powiedzialem. - To nie mogla byc ona. -Sikorka? -Czy miala na imie Sikorka? - spytalem. W glowie narastal mi bolesny ucisk. Nagle poczulem gniew. - Dlaczego mnie dreczysz? -Panie moj, nie znam zadnej Sikorki. Chodz. Wroc do loza, podam ci jedzenie. Pomogl mi wstac. Plynalem w powietrzu, macil mi sie wzrok. W jednej chwili czulem dlon blazna na ramieniu, w nastepnej wydawalo mi sie, jakbym wysnil te komnate i dwoch rozmawiajacych mezczyzn. -Musze wiedziec, czy to byla Sikorka - zdolalem wykrztusic. - Musze wiedziec, czy umiera. Blaznie, musze to wiedziec. Westchnal ciezko. -Nie potrafie rozkazywac swemu talentowi, panie. Wiesz o tym przeciez. Tak jak twoje wizje rzadza toba, tak i moje mna, nie na odwrot. Nie potrafie wyciagnac jednego sciegu z gobelinu; musze patrzec na to, co widza moje oczy. Przyszlosc, panie moj, jest niczym prad w korycie rzeki. Nie potrafie powiedziec, dokad plynie jedna kropelka, lecz moge wskazac, gdzie nurt jest najsilniejszy, -Kobieta z Wodnej Osady - naciskalem. Bylo mi go zal, lecz musialem sie dowiedziec. - Nie widzialbym jej tak wyraznie, gdyby nie byla wazna. Sprobuj. Kto to taki? -Jest wazna? -Tak, na pewno. O tak. Karzel usiadl ze skrzyzowanymi nogami na podlodze. Przylozyl dlugie palce do skroni, nacisnal, jakby probowal otworzyc drzwi. -Nic nie widze. Nie rozumiem... Wszystko zamazane, wszystko sie zmienia. Sciezki poplatane, smrod nie do zniesienia... - podniosl na mnie wzrok. Ja, cudem jakims, wstalem, on siedzial u moich stop. Przewrocil wytrzeszczonymi oczyma, zachwial sie z wysilku, usmiechnal glupkowato. Ujal szczurze berlo, przytknal nos do nosa czaszki. - Znales niejaka Sikorke, szczurku? Nie? Raczej nie. Moze powinienem spytac kogos lepiej zorientowanego. Na przyklad robakow. - Zatrzasl nim glupawy chichot. Bezuzyteczne stworzenie. Glupi wieszcz prawiacy kalambury. Coz, nie jego wina, ze byl, jaki byl. Powoli wrocilem do loza. Usiadlem na brzegu. Zorientowalem sie, ze drze jak w febrze. "Nadchodzi atak" - pomyslalem. Musialem sie uspokoic. Nie dlatego ze wstydzilem sie blazna. A niechby mnie widzial wstrzasanego spazmami, dyszacego jak wyrzucona na brzeg ryba. Nic mnie to nie obchodzilo. Wszystko jedno. Nic sie nie liczylo. Musialem sie jedynie dowiedziec, czy to byla Sikorka, a jesli tak, czy zginela. Musialem wiedziec. Musialem wiedziec, czy zginela, a jesli tak, jak umarla. Nigdy zadna inna wiadomosc nie byla dla mnie tak wazna. Trefnis, podobny do bladej ropuchy, przykucnal na dywaniku. Zwilzyl wargi koncem jezyka i usmiechnal sie do mnie. Czasem bol potrafi wykrzywic usta w takim usmiechu. -Piesn o Wodnej Osadzie jest naprawde radosna - zauwazyl. - Wlasciwie to hymn triumfalny. Bo przeciez mieszkancy wygrali. Nie ocalili zycia, ale umarli z honorem. No, moze i nie z honorem, ale umarli. Umarli, a nie zostali zakazeni kuznica. To jednak cos. Cos, o czym mozna ukladac piesni, czym sie mozna pokrzepiac w dzisiejszych czasach. Tak to teraz jest w Krolestwie Szesciu Ksiestw. Zabijamy sie sami, zeby nie zginac z reki wroga, a potem ukladamy o tym piesni jak zwyciezcy. Zdumiewajace, w czym lud znajduje pokrzepienie, jesli juz nic mu nie pozostalo. Wizja zbladla. Nagle zdalem sobie sprawe, ze snilem. -Nawet nie jestem w Koziej Twierdzy - tchnalem slabo. - To sen. Snie, ze jestem krolem Roztropnym. Blazen wyciagnal blada dlon do ognia, przyjrzal sie kosciom wyraznie przeswitujacym przez cialo. -Jesli tak mowisz, panie moj, musi tak byc. Wobec tego ja takze snie, iz jestes krolem Roztropnym. Czy jesli uszczypne ciebie, to sam sie obudze? Opuscilem wzrok na wlasne rece. Byly stare i poznaczone bliznami. Zacisnalem dlonie, przyjrzalem sie zylom, wybrzuszonym sciegnom pod papierowa skora, czulem zgrzytliwy opor opuchnietych stawow. "Jestem teraz starym czlowiekiem" - pomyslalem. Wiec tak wlasnie wygladala starosc. Nie choroba, ktora najpewniej przeminie, lecz starosc. Kazdy nastepny dzien moze byc tylko trudniejszy, kazdy miesiac jest kolejnym ciezarem dla ciala. Zaczelo mi sie krecic w glowie. Przelotnie uswiadomilem sobie, ze mam pietnascie lat. Skads doszedl mnie smrod palonych cial i plonacych wlosow. Nie, to byl mocny aromat rosolu na wolowinie. A moze raczej won leczniczego naparu przyrzadzonego przez Jonki. Zmieszane zapachy przyprawily mnie o mdlosci. Stracilem rozeznanie, kim jestem i co jest wazne. Uchwycilem sie resztek swiadomosci. Beznadziejnie. -Nie wiem - szepnalem. - Nic nie rozumiem. -Aha! Dokladnie tak jak ci mowilem, moj krolu - odezwal sie blazen. - Zrozumiec moze jedynie ten, kto takze da sie opetac. -Wiec to tak jest byc krolem Roztropnym? - zapytalem. Nowo nabyta wiedza wstrzasnela mna do glebi. Nigdy nie widzialem krola w takim stanie: nie dosc, ze odretwialego od starczych bolow, to jeszcze obarczonego cierpieniami poddanych. - Czy to wlasnie krol musi znosic bez chwili wytchnienia? -Tak, panie moj - odparl blazen cicho. - Pozwol, pomoge ci sie polozyc. Jutro na pewno poczujesz sie lepiej. -Nie. Obaj wiemy, ze jutro moze byc tylko gorzej. Nie ja wypowiedzialem te slowa. Wyszly one z ust krola Roztropnego, a ja je uslyszalem i wiedzialem, ze byla to okrutna prawda, z ktora wladca musial zyc dzien po dniu. Bylem tak strasznie zmeczony. Wszystko mnie bolalo. Nie mialem dotad pojecia, ze cialo moze byc takie ciezkie, ze zwykle zgiecie palca wymaga rozpaczliwego wysilku. Chcialem odpoczac. Zasnac. Ja czy krol Roztropny? Niech blazen mi pomoze polozyc sie w poscieli, pozwoli krolowi odpoczac. Niestety, tylko on mial klucz do najwazniejszego strzepka wiesci. Odmawial mi jedynej wiadomosci, bez ktorej nie moglem zyc. -Czy ona tam zginela? - zapytalem. Popatrzyl na mnie smutno. Wstal raptownie, znowu podniosl szczurze berlo ku twarzy. Malenka perelka lzy potoczyla sie po policzku szczurka. Karzel skupil na niej wzrok. Po chwili jego spojrzenie odplynelo w dal poprzez morze bolu. -Kobieta z Wodnej Osady - odezwal sie szeptem. - Kropelka wody w strumieniu wszystkich kobiet z Wodnej Osady. Coz moglo sie jej przydarzyc? Czy zginela? Tak. Nie. Ciezko poparzona, lecz przezyta. Odrabano jej reke przy samym ramieniu. Zostala zagnana w slepy zaulek i brutalnie zniewolona, podczas gdy mordowano jej dzieci, ale przezyla. Przezyla. - Oczy trefnisia staly sie jeszcze bardziej puste. Mowil takim tonem, jakby czytal rozklad sluzby wartowniczej. - Splonela zywcem razem z dziecmi, gdy zwalila sie na nich plonaca sciana. Polknela trucizne, gdy tylko maz ja obudzil. Udusila sie w dymie. I umarla z zakazenia rany od miecza kilka dni pozniej. Zginela od ciosu nozem. Niewolona udusila sie wlasna krwia. Poderznela sobie gardlo, zabiwszy najpierw dzieci, akurat gdy najezdzcy wyrabywali drzwi. Przezyla i nastepnego lata powila dziecie wrogow. Po dlugim czasie znaleziono ja blakajaca sie bez celu, mocno poparzona; niczego nie pamietala. Miala spalona twarz i obcieto jej rece, ale zyla jeszcze... -Nie! Przestan! - rozkazalem. - Prosze cie, przestan. Zamilkl, by nabrac oddechu. Przeniosl na mnie nieprzytomny wzrok. -Nie? - Westchnal. Ukryl twarz w dloniach. Jego glos dobiegal mnie niewyrazny, zduszony. - Przestan? Tak krzyczaly kobiety w Wodnej Osadzie. Ale to juz przeszlosc, panie moj. Nie mozna cofnac czasu. Co sie stalo, to sie nie odstanie. - Opuscil rece. Wygladal na bardzo zmeczonego. -Prosze cie, powiedz mi cos o tej jednej. - Nagle nie moglem sobie przypomniec jej imienia, wiedzialem jedynie, ze byla dla mnie kims waznym. Potrzasnal glowa, drobne srebrne dzwoneczki na czapce zabrzeczaly niechetnie. -Zeby sie czegos o niej dowiedziec, trzeba tam pojechac. - Podniosl na mnie wzrok. - Jesli kazesz, ja to zrobie, panie. -Wezwij Szczerego - polecilem. - Wydam mu rozkazy. -Nasi zolnierze nie zdaza juz powstrzymac ataku - przypomnial mi karzel. - Moga tylko ugasic ogien i pomoc mieszkancom wynosic z ruin resztki mienia. -Wiec beda to robic - westchnalem ciezko. -Najpierw pozwol, krolu, ze pomoge ci polozyc sie w poscieli. Zanim sie nabawisz zapalenia pluc. I pozwol podac sobie jedzenie. -Nie, blaznie. Czy powinienem sie wygrzewac, gdy ciala pomordowanych dzieci stygna w blocie? Przynies mi tunike i buty. A potem idz po Szczerego. -Sadzisz, panie, ze niewygody, na ktore sie skazujesz, zwroca martwemu dziecku choc jeden oddech? Nie mozesz cofnac zdarzen. Dlaczego masz cierpiec? -Dlaczego mam cierpiec? - zdolalem sie usmiechnac. - Na pewno to samo pytanie rzucal dzisiaj na wiatr kazdy mieszkaniec Wodnej Osady. Cierpie, blaznie, dlatego ze cierpia oni. Dlatego ze jestem krolem. Wiecej jeszcze: jestem czlowiekiem i widzialem, co sie tam stalo. Pomysl o tym, blaznie. A gdyby kazdy mieszkaniec Krolestwa Szesciu Ksiestw powiedzial sobie: "Najgorsze, co sie moglo stac, juz im sie przydarzylo. Nie ma powodu, zebym sie wyrzekal cieplej poscieli czy smacznego posilku i klopotal tamtymi" - co by sie wtedy dzialo? Blaznie, to jest moj lud. Czy cierpie teraz bardziej niz ktorykolwiek z mieszkancow Wodnej Osady? Czym wobec tylu nieszczesc jest bol i niewygoda jednego czlowieka? Jakim prawem mialbym chronic siebie, podczas gdy moj lud ginie zarzynany niczym bydlo? -Ale przeciez wystarczy, bym przekazal ksieciu Szczeremu trzy slowa - blazen nie dawal za wygrana. - Trzy slowa: "Najezdzcy" i "Wodna Osada", a bedzie wiedzial wszystko, co wiedziec powinien. Pozwol sie polozyc w poscieli, panie moj, a natychmiast pobiegne do ksiecia z tymi slowami. -Nie. - Nowa fala bolu zaatakowala mnie gdzies z tylu czaszki. Trudno bylo myslec rozsadnie, ale jeszcze udalo mi sie oprzec pokusie. Ledwie dotarlem do fotela przy kominku. Udalo mi sie usiasc. - Mlode lata uplynely mi na obronie granic Krolestwa Szesciu Ksiestw przed agresorami. Czyzby moje zycie nagle stalo sie zbyt cenne, by je ryzykowac? Teraz, kiedy tak niewiele go zostalo, a i ta reszta naznaczona jest bolem? Nie, blaznie. Przyprowadz natychmiast mego syna. Bedzie dla mnie uzywal Mocy, gdyz ja dzis nie mam juz na to sily. Razem zadecydujemy, co czynic. Idz juz. Idz! Stopy biegnacego blazna zaklaskaly na kamiennej posadzce. Zostalem sam ze soba. Sami ze soba. Podnioslem dlonie do skroni. Czulem, jak bolesny usmiech rozciaga mi usta, gdy odnalazlem siebie. "Chlopcze? A, tu jestes". - Moj krol. Byl zmeczony, a mimo to siegal ku mnie Moca i muskal nia moje mysli leciutenko jak nitka pajeczyny. Niezdarnie siegnalem ku niemu, chcac dopelnic polaczenia, ale wszystko poszlo na opak. Nasz kontakt zaczal sie strzepic, rozpadac niczym nadpalona materia. W koncu sie zerwal. Lezalem na podlodze w moim pokoju w Krolestwie Gorskim, niebezpiecznie blisko kominka. Mialem pietnascie lat, ubrany bylem w miekka i czysta nocna koszule. Ogien przygasl. Moje pokryte pecherzami palce pulsowaly wsciekle. Poczatek bolu po uzywaniu Mocy zaczynal rozsadzac mi skronie. Wolno i bardzo ostroznie podnioslem sie na nogi. Jak starzec? Nie. Jak mlody czlowiek w okresie rekonwalescencji. Teraz znalem roznice. Czyste miekkie lozko necilo mnie rownie mocno jak latwe jutro. Oparlem sie obu pokusom. Usiadlem na krzesle przy kominku, zapatrzylem w plomienie i pograzylem w rozwazaniach. Kiedy o bladym swicie Brus przyszedl mnie pozegnac, bylem gotow do drogi. 2. POWROT DO DOMU Kozia Twierdza jest polozona nad najwspanialszym portem w Krolestwie Szesciu Ksiestw. Dalej na polnoc Rzeka Kozia toczy swe wody do morza, dzwigajac dobra pochodzace z ksiestw srodladowych - Rolnego i Trzody. Stromy czarny klif dal miejsce zamczysku, ktore spoglada na ujscie rzeki, port i morska dal. U stop warowni wyroslo miasto; przywarlo do klifu, rozwaznie odsuniete poza zasieg wylewow ogromnej rzeki. Wielu mieszkancow miasta pobudowalo swoje siedziby na wychodzacych w morze molach. Zamek, wzniesiony przez najwczesniejszych mieszkancow tych ziem w obronie przed napadami Zawyspiarzy, byl pierwotnie konstrukcja drewniana. W dawnych czasach zajal go najezdzca imieniem Zdobywca, ktory zostal w forcie po kres swych dni, dajac poczatek rodowi dzisiejszych wladcow. Zastapil drewniany zamek murami i wiezami z czarnego kamienia wyrabywanego z klifu, wtopil fundamenty twierdzy gleboko w gorskie zbocze. Z kazdym pokoleniem rodu Przezornych mury fortyfikowano, a tegie wieze rosly coraz wyzej. Od czasow Zdobywcy, zalozyciela rodu Przezornych, Kozia Twierdza nigdy nie wpadla w rece wroga. * * * Snieg osiadal mi na twarzy wilgotnymi pocalunkami, wiatr zgarnial wlosy z czola. Z jednego koszmaru zapadlem w drugi - zimowa podroz przez dziki kraj. Marzlem, bo jedyne cieplo docieralo do mnie od konskiego grzbietu. Sadza wlokla sie ciezko przez sniezne zaspy. Mialem wrazenie, ze podroz trwa nieskonczenie dlugo. Przede mna jechal Pomocnik, chlopak stajenny. Odwrocil sie w siodle i cos krzyknal.Sadza sie zatrzymala, a choc uczynila to lagodnie, omal nie spadlem, bo nie przewidzialem postoju. Uchwycilem sie grzywy i tylko dzieki temu zostalem w siodle. Gesta zaslona sniegu kryla las. Swierki dzwigaly biale czapy, a brzozy ciemnymi galeziami znaczyly poswiate ksiezyca. Ani sladu szlaku. Drzewa otaczaly nas zwartym kregiem. Pomocnik jadacy na przodzie sciagnal wodze karego walacha. Dlatego tez Sadza stanela. Za mna Brus siedzial na bulanej klaczy ze swoboda znamionujaca wysmienitego jezdzca. Bylo mi zimno, drzalem z oslabienia. Rozejrzalem sie tepo dookola, zdziwiony przerwa w podrozy. Gwaltowne podmuchy wiatru szarpaly moim wilgotnym plaszczem i klaskaly nim o boki Sadzy. -Tam! - krzyknal nagle Pomocnik, wskazujac cos przed nami. Obejrzal sie na mnie. - Widziales? Usilowalem przebic wzrokiem snieg opadajacy na ksztalt gestej koronkowej firany. -Chyba tak - wychrypialem. Wiatr porwal moje slowa, snieg je zdusil i polknal. Wydawalo mi sie, ze dostrzegam ledwie widoczne swiatelka. Byly zolte i nieruchome, w przeciwienstwie do bladoblekitnych blednych ognikow, ktore ciagle jeszcze od czasu do czasu macily mi wzrok. -Czy to Kozia Twierdza?! - Pomocnik przekrzykiwal wyjacy wiatr. -Tak - stwierdzil Brus spokojnie. Jego mocny glos brzmial donosnie mimo wichru. - Wiem dokladnie, gdzie jestesmy. Tutaj ksiaze Szczery trafil dorodna lanie jakies szesc lat temu. Pamietam dobrze, bo kiedy dostala strzala, skoczyla do parowu. Caly dzien strawilismy, zeby sie tam dostac po mieso. Parow, o ktorym mowil, przypominal lekkie pociagniecie pedzlem ledwie widoczne przez padajacy snieg. Ale rozpoznalem to miejsce. Z tej strony wzgorze, tu charakterystyczna grupa drzew, parow tam, a wiec Kozia Twierdza w tamta strone. Juz niedlugo, a ujrzymy fortece wzniesiona na klifie, ponad zatoka i miastem rozpostartym u jej stop. Po raz pierwszy od wielu dni wiedzialem, gdzie sie znajdujemy. Geste chmury nie pozwalaly nam ustalac drogi wedlug polozenia gwiazd, a gleboki snieg zmienil uksztaltowanie terenu tak bardzo, ze niekiedy nawet Brus tracil rozeznanie. Teraz jednak wiedzialem, ze droga do domu nie byla daleka. W kazdym razie - latem. Zebralem resztki sil. -Jestesmy blisko - rzeklem do Brusa. Pomocnik ruszyl. Jego nieduzy, zgrabny walach wyprysnal dzielnie do przodu, torujac droge poprzez sniezne zaspy. Tracilem Sadze pietami i wysoka klacz niechetnie podazyla w jego slady. Szarpnela na zboczu, a ja wtedy zsunalem sie na bok. Prozno usilowalem wrocic na siodlo. Na szczescie Brus chwycil mnie za kolnierz i posadzil prosto. -Jestesmy blisko - przytaknal. - Dasz rade. Zdolalem skinac glowa. W ciagu ostatniej godziny poprawial mnie w siodle dopiero drugi raz. "Jeden z lepszych wieczorow" - pomyslalem gorzko. Wyprostowalem ramiona. Prawie w domu. Droga byla dluga i mozolna. Pogoda nam nie sprzyjala, a ciagly wysilek nie wplynal dobrze na moje zdrowie. Podroz te pamietalem niczym niedawny sen: dni trzesienia w siodle, ledwie rozpoznawalne sciezki, noce, gdy lezalem pomiedzy Brusem a Pomocnikiem w malenkim namiocie, wycienczony tak bardzo, ze nie moglem nawet spac. Wreszcie zblizylismy sie do Ksiestwa Koziego, a wowczas nabralem nadziei, ze wkrotce bedzie latwiej. Nie docenilem ostroznosci Brusa. Nad Jeziorem Smolnym zanocowalismy w gospodzie. Sadzilem, ze nastepnego dnia wsiadziemy na barke rzeczna. W srodkowej czesci koryta nurt byl silny i woda nigdy nie zamarzala, nawet jesli gruby lod skuwal rzeke przy brzegach. Bylem wyczerpany, wiec poszedlem prosto do izby. Brus z Pomocnikiem nie mogli sie doczekac swiezego jadla i kompanii przy stole, nie mowiac juz o piwie, wiec nie spodziewalem sie szybko zobaczyc ich z powrotem. Minely jednak zaledwie dwie godziny, gdy zjawili sie obaj, gotowi do spania. Brus byl milczacy i ponury. Kiedy zasnal, Pomocnik szeptem opowiedzial, co sie dzialo. -Gdyby ci ludzie wiedzieli, ze jestesmy z Koziej Twierdzy, pewnie by tak zle nie mowili o krolu. W tym gorskim odzieniu wzieli nas za kupcow. Z dziesiec razy myslalem, ze Brus wyzwie jednego do walki. Tak naprawde to nie wiem, jak sie powstrzymal. Wszyscy Przeklinaja podatki na obrone wybrzeza. Szydza, ze najezdzcy i tak przemykaja nie zauwazeni. Podobno jesienia, jeszcze w czasie ladnej pogody, zmietli z powierzchni ziemi nastepne dwie osady. - Pomocnik zamilkl niepewnie, dopiero po jakims czasie dodal: - Wyjatkowo dobrze ludzie gadaja o ksieciu Wladczym. Przejezdzal tedy, wracajac z ksiezna Ketriken do Koziej Twierdzy. Jeden z biesiadnikow nazwal ja wielka blada ryba, w sam raz dla krola nadbrzeza. A inny oznajmil, ze jeden tylko ksiaze Wladczy pomimo trudow wyglada, jak na monarche przystalo. Potem pili za jego zdrowie i dlugie zycie. Scial mnie chlod. -Dwie osady. Slyszales ich nazwy? - szepnalem. -Wielorybia Gardziel w Ksiestwie Niedzwiedzim. I Wodna Osada w samym Ksiestwie Kozim. Smoliste ciemnosci wokol mnie zgestnialy. Wpatrywalem sie w nie przez cala noc. Nastepnego ranka opuscilismy gospode na brzegu Jeziora Smolnego. Wyruszylismy w dalsza droge ladem. Na konskich grzbietach. Brus nie chcial nawet trzymac sie drogi. Protestowalem na prozno. Wysluchal moich skarg, a potem wzial mnie na strone. -Chcesz przezyc te podroz? - spytal. Patrzylem na niego bezmyslnie. Prychnal z rozdraznieniem. -Bastardzie, nic sie nie zmienilo. Nadal jestes krolewskim bekartem, a ksiaze Wladczy uwaza cie za przeszkode na drodze do tronu. Juz probowal sie ciebie pozbyc i to nie raz, ale trzy razy. Czy sadzisz, ze bedzie cie wital w Koziej Twierdzy z otwartymi ramionami? Nie. Dla niego byloby najlepiej, gdybysmy w ogole nie wrocili. Starajmy sie wiec nie stanowic zbyt latwego celu. Bedziemy dalej podrozowac ladem. Jezeli najemnicy ksiecia sprobuja nas dostac, beda musieli polowac w lesie. A on nigdy nie byl dobrym mysliwym. -Czy ksiaze Szczery nas nie ochroni? - zapytalem slabo. -Bastardzie, przeciez ksiaze Szczery jest nastepca tronu. To ty masz sluzyc wladcom, nie odwrotnie. Ksiaze Szczery na pewno ma dobre zdanie o tobie i w stosownym czasie zrobi wszystko co w jego mocy, zeby cie chronic. Teraz ma jednak wazniejsze sprawy na glowie. Szkarlatne okrety. Dopiero co zawarte malzenstwo. I mlodszego brata, ktory uwaza, ze korona lepiej pasowalaby na jego glowe. Nie. Nie oczekuj, ze nastepca tronu bedzie sie toba opiekowal. Zadbaj o siebie sam. A ja potrafilem myslec tylko o dodatkowych dniach, jakie podobna decyzja kladla pomiedzy mna a moimi poszukiwaniami Sikorki. Nie wysunalem jednak tego argumentu. Nie powiedzialem Brusowi o swoim snie. -Ksiaze Wladczy musialby byc szalony, zeby raz jeszcze probowac nas zabic - powiedzialem. - Kazdy by wiedzial, kto jest morderca. -Nie szalony, Bastardzie, jedynie bezwzgledny. Nigdy nie oczekuj, ze ksiaze Wladczy bedzie przestrzegal tych samych regul co my, ani nawet ze podobnie mysli. Jesli dostrzeze okazje, by sie nas pozbyc, na pewno z niej skorzysta. Nie bedzie sie przejmowal cudzymi podejrzeniami tak dlugo, jak dlugo nikt nie zdola mu nic udowodnic. Ksiaze Szczery jest nastepca tronu. Nie krolem. Jeszcze nie. Dopoki krol Roztropny zyje i panuje, ksiaze Wladczy bedzie zabiegal o laski ojca, lecz nie przeszkodzi mu to w morderstwie. Brus sprowadzil konia ze szlaku, skierowal go na bezdroze, ku szczytowi nie skalanego zadnym sladem wzgorza, wyznaczajac prosta droge do Koziej Twierdzy. Pomocnik spojrzal na mnie zalosnym wzrokiem, ale obaj poslusznie ruszylismy za krolewskim koniuszym. I kazdej nocy, gdy spalismy stloczeni w jednym namiocie, ogrzewajac sie wzajemnie, zamiast nocowac w wygodnych lozkach w przytulnej gospodzie - myslalem o ksieciu Wladczym. Z kazdym trudnym krokiem ku szczytowi kolejnego wzgorza, przy kazdym ostroznym zejsciu - myslalem o najmlodszym ksieciu. Karbowalem sobie w pamieci kazda dodatkowa godzine dzielaca mnie od Sikorki. Jedyne momenty, gdy czulem przyplyw sil, to chwile marzen, snu na jawie, w ktorym katowalem ksiecia Wladczego bez litosci. Nie moglem poprzysiac, ze sie z nim rozprawie. Zemsta byla przywilejem glow koronowanych. Moglem sobie natomiast przyrzec, ze skoro mi nie miala byc dana slodycz odwetu, ksiaze Wladczy nie bedzie mial satysfakcji. Chcialem wrocic do Koziej Twierdzy i stanac przed nim dumnie wyprostowany, a kiedy padnie na mnie wzrok jego czarnych oczu, nie zadrze. Postanowilem tez sobie, ze ksiaze Wladczy nie zobaczy mnie wstrzasanego drgawkami, szukajacego oparcia w najblizszej scianie, czy przecierajacego zwodnicze oczy. Nigdy sie nie dowie, jak bliski byl zwyciestwa. Nareszcie dotarlismy do Koziej Twierdzy. Nie droga wijaca sie wzdluz wybrzeza, lecz od strony porosnietych lasem wzgorz. Snieg padal coraz rzadszy, wreszcie ustal. Wiatr przegnal chmury, pelnia ksiezyca rozjasnila sciany twierdzy, budzac w nich blyski niczym w dzecie rzuconym na morze. W wiezyczkach na murach oraz w kordegardach po obu stronach bramy lsnily zlote swiatelka. -Jestesmy w domu - oznajmil Brus spokojnie. Zjechalismy z ostatniego wzgorza, znalezlismy sie na drodze i podjechalismy pod glowna brame. Warte trzymal mlody zolnierz. Opuscil groznie pike i blokujac nam droge zazadal, bysmy mu sie przedstawili. Brus odrzucil kaptur z twarzy, lecz chlopak ani drgnal. -Jestem Brus, krolewski koniuszy! - oznajmil z niedowierzaniem. - Jestem koniuszym dluzej, niz ty chodzisz po swiecie. Powinienem zapytac, co ty robisz u bram mojego domu! Nim podenerwowany mlodzik zdazyl odpowiedziec, dalo sie slyszec poruszenie i z kordegardy wybieglo kilku zbrojnych. -To Brus! - wykrzyknal sierzant, dowodca strazy. Brus zostal natychmiast otoczony kregiem zolnierzy, przekrzykujacych sie w serdecznych powitaniach. Pomocnik i ja siedzielismy na znuzonych koniach poza ta cizba. Krzepki sierzant, niejaki Brzeszczot, uciszyl wreszcie tumult, glownie po to by jego samego bylo dobrze slychac. -Nie spodziewalismy sie ciebie przed wiosna - rzekl donosnie. - I powiedziano nam, ze mozesz juz nie byc tym samym czlowiekiem, ktory stad wyjechal. Ale wygladasz dobrze, naprawde dobrze. Troche zmarzniety i z cudzoziemska ubrany, przybylo ci tez blizn, ale u ciebie to nie dziwota. Ludzie mowili, ze byles powaznie ranny, a Bastard najpewniej umarl. Od zarazy albo trucizny, tak ludzie gadali. Brus rozesmial sie glosno i rozlozyl ramiona, zeby wszyscy mogli podziwiac jego gorski stroj. W tamtej chwili patrzylem na niego ich oczyma: widzialem go w fioletowo-zoltych pikowanych spodniach, kurcie o tych samych kolorach i w miekkich skorzanych butach. Przestalem sie dziwic zatrzymaniu przy bramie. Ale dziwily mnie plotki. -Kto mowil, ze Bastard nie zyje? - zapytalem. -A kto pyta? - zainteresowal sie Brzeszczot. Obrzucil uwaznym spojrzeniem moja postac, potem twarz - i nic. Kiedy jednak wyprostowalem sie w siodle, drgnal. Do dzis dnia wierze, ze rozpoznal mnie tylko dzieki Sadzy. -Bastard?! - Nie kryl zaskoczenia. - Ledwie cien z ciebie zostal! Zaraza ci krew strawila?! Po raz pierwszy uswiadomilem sobie, jak bardzo zle wygladam w oczach ludzi, ktorzy znali mnie wczesniej. -Kto powiedzial, ze zostalem otruty albo padlem ofiara zarazy? - zapytalem spokojnie. Brzeszczot wzdrygnal sie, rzucil niespokojne spojrzenie przez ramie. -Nikt w szczegolnosci. Sam wiesz, jak to jest. Skoro nie wrociles z innymi, ludzie zaczeli snuc domysly i w niedlugim czasie wszyscy mieli juz pewnosc. Ot, glupie gadanie. Dziwilismy sie, ze nie wrociles, i tyle. Nikt z nas nie wierzyl w te bzdury. Sami rozsiewamy za duzo plotek, zeby dawac im wiare. Dziwilo nas tylko, dlaczego ty, Brus i Pomocnik nie wrociliscie z innymi. Wreszcie zdal sobie sprawe, ze sie powtarza, i ucichl zgaszony moim spojrzeniem. Milczalem, az sie zorientowal, iz nie zamierzam wyjasniac jego watpliwosci. Potem odsunalem je na bok, zupelnie niewazne. -Wszystko w porzadku, Brzeszczot. Mozesz mowic ludziom, ze Bastard wrocil. Brus potrafi wyleczyc z kazdej zarazy i trucizny. Jestem zdrow i caly. -Bastardzie, chlopcze, nie o to mi chodzilo. Myslalem tylko... -Nie ma o czym mowic. - Tak jest. Skinalem glowa i spojrzalem na Brusa, ktory przygladal mi sie bardzo dziwnym wzrokiem. Odwrocilem sie do Pomocnika, a on mial ten sam wyraz zdumienia na twarzy. Nie pojmowalem przyczyny. -Dobrej nocy, sierzancie - odezwalem sie do dowodcy strazy. - Nie lajaj wartownika. Dobrze zrobil zatrzymujac obcych u bram zamku. -Tak jest. Dobrej nocy, panie. - Brzeszczot pozegnal mnie zamaszystym salutem. Wielkie skrzydla drewnianej bramy rozchylily sie na boki i wjechalismy do twierdzy. Sadza rzucila lbem, opadlo z niej zmeczenie. Walach Pomocnika zarzal cicho, wierzchowiec Brusa parsknal zadowolony. Nigdy dotad droga od murow zamkowych do stajni nie wydawala sie taka dluga. Przed samymi wrotami Brus chwycil mnie za rekaw, zatrzymal nieco z tylu. Pomocnik zsiadl i przywital zaspanego chlopca stajennego, ktory przyszedl oswietlic nam droge. -Bastardzie, spedzilismy w Krolestwie Gorskim duzo czasu - rzekl Brus przyciszonym glosem. - W gorach nikt nie dba, czy zostales zrodzony z prawego loza, ale teraz wrocilismy do domu. Tutaj syn ksiecia Rycerskiego jest nie ksieciem, lecz bekartem. -Wiem o tym - Ukluly mnie jego uwagi. - Pamietam o tym przez cale zycie. -Zawsze tak bylo - przyznal. Na jego twarzy malowal sie dziwny usmiech, na wpol niedowierzajacy, na wpol dumny. - Tylko dlaczego zadasz raportu od sierzanta i wydajesz mu polecenia z taka swada, jakbys byl samym ksieciem Rycerskim? Ledwie wierzylem wlasnym uszom. Nawet nie zauwazyles, jak ludzie preza sie przed toba na bacznosc, nawet nie wiedziales, ze odebrales mi dowodzenie. Oblalem sie rumiencem. W Krolestwie Gorskim wszyscy widzieli we mnie ksiecia krwi, nie krolewskiego bekarta. Jakze szybko przywyklem do jasnych stron wyzszego stanu. Brus zgasil usmiech, spowaznial. -Bastardzie, musisz znowu nauczyc sie ostroznosci. Ukryj oczy pod powiekami, nie nos glowy wysoko jak mlody ogier. Ksiaze Wladczy odnajdzie w takiej smialosci wyzwanie, a my nie jestesmy gotowi go rzucic. Jeszcze nie teraz. Moze nigdy. Ponuro skinalem glowa, wzrok wbilem w udeptany snieg stajennego podworca. Postapilem rzeczywiscie nieostroznie. Stary skrytobojca nie bedzie zadowolony ze swego terminatora. Nie watpilem, ze zanim Ciern mnie do siebie wezwie, pozna w najdrobniejszych szczegolach incydent przy bramie. -Nie len sie, chlopcze, zsiadaj! - Brus przerwal moje rozmyslania. Drgnalem zaskoczony jego tonem. On takze musial sie od nowa przyzwyczaic do rzeczywistosci Koziej Twierdzy. Ilez to lat bylem jego podopiecznym i chlopcem stajennym? Mial racje, powinnismy wrocic do dawnych rol jak najwierniej. Zaoszczedzi nam to plotek i klopotow. Zsiadlem i prowadzac Sadze poszedlem za Brusem do stajni, w ktorych on byl panem. Wewnatrz bylo cieplo i przytulnie. Mrozna ciemnosc zimowej nocy zostala za grubymi kamiennymi scianami. Tutaj byl dom. Lampy rzucaly zloty blask, konie w boksach oddychaly gleboko i spokojnie. Kiedy Brus przechodzil, stajnie budzily sie do zycia. Kazdy kon czy pies, pochwyciwszy jego zapach, wital pana. Krolewski koniuszy wrocil i zostal przez swoich podopiecznych goraco przyjety. Dwoch chlopcow stajennych podazalo za nami krok w krok, terkoczac rownoczesnie, wyrzucajac z siebie wszelkie nowosci dotyczace sokolow, ogarow i koni. Brus powaznie kiwal glowa, zadawal rzeczowe pytania, zauwazal kazdy szczegol. Zmienil ton tylko na chwile - gdy sztywnym krokiem podeszla do niego stara suka, Wiedzma. Przykleknal, podrapal ja za uszami i poklepal po boku, a ona popiskiwala jak szczeniak i probowala lizac go po twarzy. -Oto wierne psie serce - szepnal. Wstal i podjal obchod stajni, a ona ruszyla za nim, krecac calym zadem przy kazdym machnieciu ogona. Zamarudzilem z tylu, bo cieplo odebralo mi resztki sil. Jeden z chlopcow stajennych zawrocil, zostawil mi lampe i zaraz pospieszyl znowu do Brusa. Jeszcze kilka krokow i otworzylem boks Sadzy. Klacz weszla chetnie, parskajac z zadowolenia. Ustawilem lampe na polce, potoczylem wzrokiem dokola. Dom. Wlasnie tutaj byl moj dom. Tutaj, a nie w zamkowej komnacie. I nigdzie indziej na swiecie. Boks w stajniach Brusa, bezpieczenstwo pod jego opieka, miedzy zwierzetami, o ktore sie troszczyl. Gdybym tak mogl cofnac czas... Zagrzebac sie gleboko w slomie i naciagnac na glowe konska derke... Sadza parsknela znowu, tym razem z nagana. Niosla mnie na grzbiecie tak dlugo i taki szmat drogi. Teraz na mnie przyszla kolej zadbac o nia. Niestety, kazda sprzaczka opierala sie moim zdretwialym dloniom. Dlugo trwalo, nim wreszcie sciagnalem siodlo. Omal je upuscilem. Potem bez konca mozolilem sie z oglowiem, jasny metal klamerek tanczyl mi przed oczyma. Wreszcie zacisnalem powieki i pozwolilem zmeczonym palcom dzialac po omacku. Kiedy otworzylem oczy, u mego boku stal Pomocnik. Skinalem mu glowa. Uzda wypadla mi z rak. Powiodl za nia wzrokiem, ale nic nie Powiedzial. Nalal Sadzy swiezej wody do poidla, nasypal owsa do zloba, dorzucajac hojnie slodkiego siana, w ktorym duzo jeszcze bylo jesiennej zieleni. Zdjalem zgrzeblo z wieszaka, lecz Pomocnik wyjal je z mojej slabej dloni. -Ja to zrobie - oznajmil spokojnie. -Zadbaj najpierw o wlasnego konia. -Juz skonczylem. Nie mozesz w tym stanie przyzwoicie oporzadzic Sadzy. Idz, odpocznij - poprosil. - Innym razem zajmiesz sie dla mnie Meznym Sercem. -Brus urwie mi glowe. -Nie urwie. Nie kazalby sie opiekowac zwierzeciem komus, kto ledwie stoi na nogach - dobiegl mnie glos Brusa. - Zostaw Sadze Pomocnikowi, chlopcze. On sie zna na robocie. Pomocnik, zastap mnie tu przez chwile. Jak skonczysz z Sadza, zajrzyj do tej siwej klaczy na koncu stajni. Nie wiem, czyja ona ani skad sie tu wziela, ale wyglada mi na chora. Jesli tak jest rzeczywiscie, kaz chlopakom odprowadzic ja z dala od innych koni i wyczyscic boks woda z octem. Ja pojde z Bastardem Rycerskim do zamku. Zaraz wroce. Przyniose cos goracego i zjemy u mnie. Aha, i powiedz ktoremus chlopcu, zeby tam napalil w kominku. Pewnie zimno jak w psiarni. Pomocnik kiwnal glowa, zajety juz czyszczeniem Sadzy. Klacz dawno wsadzila pysk w owies. Brus wzial mnie pod ramie. -Naprzod - zarzadzil, jakby sie odzywal do konia. Przy wyjsciu zdjal z haka latarnie. Dalem sie poprowadzic. Na zewnatrz noc wydala mi sie teraz zimniejsza i ciemniejsza. Kiedy szlismy oblodzona sciezka do kuchni, znowu zaczal padac snieg. Moje mysli wirowaly bezladnie wraz z bialymi platkami. Nie bylem pewien, gdzie gora, a gdzie dol. -Wszystko sie zmienilo - rzucilem w mrok. Moje slowa odplynely w lekkiej bieli. -Co sie zmienilo? - zapytal Brus. Najwyrazniej obawial sie, czy znowu nie mam goraczki. -Wszystko. Twoje podejscie do mnie. Kiedy o tym nie myslisz, zachowujesz sie inaczej. Inaczej odnosi sie do mnie Pomocnik. Dwa lata temu byl moim przyjacielem. Razem pracowalismy w stajniach. Nigdy by nie zaproponowal, ze wyszczotkuje za mnie konia. A dzisiaj potraktowal mnie jak chorowitego slabeusza... kogos, kogo taka propozycja nie moze zranic. Jakbym sie spodziewal, ze bedzie mi uslugiwal. Wartownicy przy bramie w ogole mnie nie poznali. A ty... Pol roku czy rok temu zostawilbys mnie u siebie i leczyl, jak leczysz psy. Gdybym sie skarzyl, kazalbys mi byc cicho. Teraz odprowadzisz mnie do kuchennych drzwi i... -Przestan lamentowac - burknal Brus. - Przestan sie skarzyc i uzalac nad soba. Gdyby Pomocnik wygladal tak jak ty teraz, tez bys niejedno dla niego zrobil. Wszystko sie zmienia - dodal jakby bezwiednie - bo czas nie stoi w miejscu. Pomocnik nadal jest twoim przyjacielem, ale ty nie jestes tym samym Bastardem, ktory wyjechal z Koziej Twierdzy w porze zniw. Tamten byl paziem ksiecia Szczerego, moim chlopcem stajennym i wlasciwie nikim wiecej. Krolewskim bekartem, oczywiscie, lecz nikomu procz mnie nie wydawalo sie to szczegolnie wazne. W Stromym, w Krolestwie Gorskim, okazales sie kims jeszcze. Kazdy to zauwaza, choc jestes blady jak trup i ledwie sie ruszasz. Ty sie nosisz jak syn ksiecia Rycerskiego. Widac w twojej postawie blekitna krew i wlasnie na to zareagowali wartownicy. A takze Pomocnik. - Pchnal ramieniem ciezkie kuchenne drzwi. - I ja tez, Eda miej nas w swojej opiece - dokonczyl pod nosem. Jakby chcial zadac klam wlasnym slowom, zawlokl mnie do zolnierskiej jadalni za kuchnia i bezceremonialnie upuscil na jedna z dlugich law przy zniszczonym drewnianym stole. Ta izba pachniala najwspanialej na swiecie. To tutaj kazdy zolnierz - ublocony, zasniezony albo podpity - mogl zawsze przyjsc i znalezc chwile wytchnienia. Kucharka dbala, by w kociolku nad ogniem nie zabraklo goracego gulaszu, na stole lezal chleb i ser, a takze zolte gomuly masla z piwnicznej spizarni. Brus nalozyl nam miesa z kasza, nalal do kubkow piwa, ukroil chleba i sera. Przez dluzsza chwile patrzylem na jedzenie, ze zmeczenia niezdolny podniesc lyzki. Wreszcie skusila mnie apetyczna won. Sprobowalem gulaszu - i juz nie trzeba mnie bylo namawiac. W polowie posilku przerwalem, by zrzucic z ramion pikowany plaszcz. Ukroilem jeszcze jedna pajde chleba. Podnioslem wzrok znad drugiej miski gulaszu i ujrzalem Brusa wyraznie rozbawionego. -Lepiej? - zapytal. Przestalem zuc. Zastanowilem sie uczciwie. -Lepiej - rzeklem z przekonaniem. Bylo mi cieplo, najadlem sie i choc ogarnelo mnie zmeczenie, bylo to przyjemne uczucie, ktore domaga sie tylko zdrowego snu. Podnioslem dlon i przyjrzalem sie jej uwaznie. Czulem jej drzenie, ale nie bylo ono widoczne na pierwszy rzut oka. - O wiele lepiej. - Wstalem i przekonalem sie, ze nogi bez trudu dzwigaja ciezar ciala. -No to jestes gotow odmeldowac sie u krola. Spojrzalem na niego z niedowierzaniem. -Teraz? O tej porze? Krol Roztropny dawno lezy w poscieli. Nie wpuszcza mnie do niego. -Pewnie nie, i mozesz miec taka nadzieje, ale musisz sie odmeldowac. Krol zdecyduje, kiedy zechce z toba rozmawiac. Jesli cie odprawi, bedziesz mogl isc do lozka. Chociaz... zaloze sie, ze nastepca tronu, ksiaze Szczery, chetnie wyslucha twojego raportu. Prawdopodobnie natychmiast. -Ty wracasz do stajni? -Oczywiscie. - Usmiechnal sie, po wilczemu szczerzac zeby. - Ja jestem tylko krolewskim koniuszym, Bastardzie. Nie musze sie nikomu odmeldowywac. I obiecalem Pomocnikowi przyniesc cos do jedzenia. W milczeniu patrzylem, jak zastawia tace. Dwoma grubymi pajdami chleba zakryl dwie miski pelne goracego gulaszu. Na wierzchu polozyl po szczodrym kawale sera i grubym plastrze masla. -Co sadzisz o Pomocniku? -Dobry z niego chlopak - odparl Brus mrukliwie. -To za malo. Zdecydowales, ze wlasnie on zostanie w Krolestwie Gorskim i bedzie z nami wracal do domu, podczas gdy pozostalych odeslales z orszakiem. -Ktos musial sie wszystkim zajac. Ty byles... ciezko chory. Ja, prawde mowiac, w nie lepszym stanie. - Uniosl dlon do glowy i dotknal srebrnego pasma posrod czarnych wlosow, swiadectwa ciosu, ktory go nieomal usmiercil. -Jak to sie stalo, ze wybrales wlasnie jego? -Wlasciwie wcale nie wybieralem. To on przyszedl do mnie. Dowiedzial sie jakos, gdzie jestesmy, i przekonal Jonki, zeby pozwolila mu sie ze mna zobaczyc. Ja bylem jeszcze caly w bandazach i ledwie widzialem na oczy. Zapytalem, po co przyszedl, a on powiedzial, ze powinienem kogos mianowac swoim zastepca, bo kiedy jestem chory, a Gruzel nie zyje, chlopcy stajenni pracuja niedbale. -I to zrobilo na tobie wrazenie. -Trafil w dziesiatke. Nie zadawal glupich pytan na temat przyczyn mojego ani twojego stanu, nie dociekal, co sie wydarzylo. Mial do mnie sprawe i przyszedl ja zalatwic. Podoba mi sie takie podejscie. Trzeba znac swoje mozliwosci i robic, co sie umie. Wiec zdalem sie na niego. Dobrze sobie poradzil. Zatrzymalem go, kiedy inni szykowali sie do domu, bo wiedzialem, ze moge potrzebowac wyreki. Chcialem tez sam sie przekonac, co jest wart. Czy to tylko ambicja, czy rzeczywiscie prawdziwe zrozumienie, co czlowiek jest winien zwierzeciu, jesli sie chce nazywac jego panem. Czy chcial wladzy, czy dobra swoich podopiecznych. -A teraz co o nim sadzisz? -Jestem coraz starszy. Za jakis czas, kiedy nie poradze juz sobie ze zlosliwym ogierem, bedzie w Koziej Twierdzy dobry krolewski koniuszy. Nie zamierzam w najblizszym czasie zegnac sie ze stajniami. Pomocnik ma jeszcze przed soba sporo nauki. Na razie obaj jestesmy dostatecznie mlodzi. Ja - zeby przekazywac wiedze, on - zeby ja chlonac. Tak wlasnie powinno byc. Pokiwalem glowa. Kiedys zapewne planowal taka przyszlosc dla mnie. Teraz obaj zdawalismy sobie sprawe, ze to niemozliwe. Ruszyl do wyjscia. -Brus - odezwalem sie cicho. Przystanal. -Nikt mi ciebie nie zastapi. Chce ci podziekowac za wszystko, co dla mnie zrobiles. Zawdzieczam ci zycie. Nie tylko dlatego ze ocaliles mnie od smierci... Nauczyles mnie zyc. Opiekowales sie mna od czasu, gdy skonczylem szesc lat. Wiem, moim ojcem byl ksiaze Rycerski, ale jego nigdy nie spotkalem. Ty byles mi ojcem dzien po dniu, przez te wszystkie lata. Nie zawsze docenialem... Brus prychnal i otworzyl drzwi. -Zachowaj przemowienia na moj pogrzeb. Teraz idz sie odmeldowac, a potem do lozka. -Wedle rozkazu - rzeklem niby to sluzbiscie i wiedzialem, ze Brus takze sie usmiechnal. Z goracym posilkiem dla siebie i Pomocnika ruszyl do stajni. Tam byl jego dom. A moj dom byl tutaj. Wreszcie to zrozumialem. Starannie wygladzilem wilgotne ubranie, przeczesalem palcami wlosy. Sprzatnalem naczynia ze stolu, potem zarzucilem mokry plaszcz na ramie. W drodze z kuchni do komnaty co krok cos mnie zaskakiwalo i zdumiewalo. Czyzby tkane zlotem i srebrem gobeliny blyszczaly jasniej niz niegdys? Czy pachnace ziola rozrzucone na posadzce zawsze wydzielaly rownie slodka won? Czy rzezbione portale nad drzwiami takze dawniej lsnily takim cieplym blaskiem? Zlozylem te wszystkie spostrzezenia na karb radosci, ze wreszcie znalazlem sie w domu. Lecz kiedy przystanalem u podnoza wielkich schodow, by wziac swiece z kandelabra, zauwazylem, ze stol nie jest poplamiony woskiem i, co wiecej, zdobi go haftowana serweta. Ksiezna Ketriken. Teraz zamek w Koziej Twierdzy mial pania. Usmiechnalem sie glupawo. Ogromna forteca przeszla pod moja nieobecnosc nie lada metamorfoze. Czy to ksiaze Szczery zakrzatnal sie i nakazal sluzbie uporzadkowac zamek przed przyjazdem malzonki, czy tez sama Ksiezna Ketriken zarzadzila sprzatanie? Ogromnie bylem ciekaw. Wchodzac po wielkich schodach, zauwazylem dalsze zmiany. Zniknely wieczne slady sadzy nad swiecznikami. W zalamaniach schodow nie bylo odrobiny kurzu. Nie dostrzeglem ani jednej pajeczyny. Na kazdym podescie stal kandelabr pelen plonacych swiec. A obok kazdego z nich koziol z ustawionymi wen mieczami. Twierdza byla gotowa do obrony. A wiec tak wygladal zamek pod rzadami prawdziwej pani. Za czasow drugiej zony krola Roztropnego nie wydawal sie tak schludny, nie pachnial rownie przyjemnie, nie byl tak jasno oswietlony. Przed drzwiami prowadzacymi do komnat krolewskich trzymal warte weteran o ponurej twarzy, ktorego znalem od pierwszego dnia pobytu w Koziej Twierdzy. Rozpoznal mnie dopiero po dluzszej chwili. Pozwolil sobie na oszczedny usmiech. -Masz jakies wazne wiesci do przekazania krolowi, Bastardzie? -Chcialem tylko dac znac, ze wrocilem. Pokiwal glowa ze zrozumieniem. Przyzwyczajony byl do moich wizyt w krolewskich komnatach, czesto o najdziwniejszych porach. Ten czlowiek nie pozwalal sobie na snucie przypuszczen i wyciaganie wnioskow. Wslizgnal sie za drzwi i przekazal komus wiadomosc, ze Bastard czeka na rozkazy krola. Po chwili otrzymal odpowiedz: wladca zawezwie mnie we wlasciwym czasie i cieszy sie, iz wrocilem bezpiecznie. Zawrocilem cicho od drzwi krolewskich komnat, rozumiejac ze slow monarchy wiecej, niz gdyby wyszly one z ust innego czlowieka. Krol Roztropny nigdy nie wyglaszal grzecznosciowych formulek bez znaczenia. Dalej tym samym korytarzem dotarlem do komnat ksiecia Szczerego. Tutaj takze zostalem rozpoznany, ale kiedy zazadalem, by wartownik przekazal nastepcy tronu wiadomosc o moim powrocie oraz informacje, ze chcialbym mu zdac raport z podrozy, uslyszalem w odpowiedzi, iz nastepca tronu nie przebywa w swoich komnatach. -Znajde go w wiezy? - zapytalem, dziwiac sie, czego by tam mial wypatrywac o tej porze roku. Zimowe sztormy chronily nasze wybrzeza przed najezdzcami przynajmniej przez kilka miesiecy w roku. Powolny usmiech rozlal sie na twarzy wartownika. Ujrzawszy moje zdziwienie, zolnierz nie kryl wesolosci; w koncu rozesmial sie od ucha do ucha. -Ksiecia Szczerego nie ma w tych komnatach - powtorzyl. - Dopilnuje, zeby otrzymal twoja wiadomosc rano, jak tylko sie zbudzi - dorzucil. Jeszcze przez jakas chwile stalem oslupialy. Wreszcie sie odwrocilem i wolno odszedlem. Bylem szczerze zdumiony. Oto poznalem nastepny skutek obecnosci w twierdzy pani na zamku. Pokonalem jeszcze dwa ciagi schodow, nim znalazlem sie we wlasnej komnacie. Czuc w niej bylo stechlizna, na zimnym i pokrytym kurzem palenisku prozno by szukac choc iskry. Ani sladu kobiecej reki. Komnata byla naga i bezbarwna jak wiezienna cela. Jednak ciagle cieplejsza niz namiot rozbity na sniegu, a piernat tak miekki i cieply jak w moich wspomnieniach. Pozbylem sie brudnych ubran podroznych w drodze do lozka. Rzucilem sie w posciel i natychmiast zasnalem. 3. ODNAWIANIE WIEZI Pierwsze wzmianki o Najstarszych, ocalale w bibliotece zamkowej Koziej Twierdzy, zawarte sa w jednym zniszczonym zwoju. Nieregularne plamy powstale na fakturze pergaminu zdradzaja, ze zostal on sporzadzony ze skory jakiegos cetkowanego zwierzecia. Inkaust, ktorym nakreslono litery, uzyskano z matwy oraz z korzen lesnych dzwonkow. Zniosl on probe czasu zupelnie dobrze, o wiele lepiej niz kolorowe tusze barwiace ilustracje i ozdobniki wsrod tekstu. Te bowiem nie tylko wyblakly i wykruszyly sie, lecz co gorsza przyciagnely jakies szkodniki, ktore nadzarly, a takze usztywnily pergamin, przez co zwoj stal sie miejscami tak kruchy, ze nie sposob go rozwinac bez uszczerbku.Nieszczesliwym zbiegiem okolicznosci najwieksze szkody zostaly poczynione w srodkowej czesci pergaminu, traktujacej glownie o badaniach prowadzonych przez krola Madrego - nie opisanych nigdzie indziej. Ze skromnych pozostalosci mozna sie domyslic, iz palaca potrzeba zmusila monarche do poszukiwan ziemi ojczystej Najstarszych. Problemy owczesnego krola byly nam az nazbyt dobrze znane - szkarlatne okrety bezlitosnie pustoszyly wybrzeze krolestwa. Ze strzepow pergaminu wywnioskowalem, iz wladca udal sie w strone Krolestwa Gorskiego. Nie wiemy, dlaczego uznal, ze ta wlasnie droga zaprowadzi go do mitycznych Najstarszych. Niestety, relacja z ostatnich etapow jego podrozy oraz z samego spotkania z Najstarszymi byla najwyrazniej bogato ilustrowana, gdyz w tym miejscu pergamin przemienil sie w koronkowa pajeczyne strzepow slow ludzacych nadzieja odnalezienia wskazowki. Nie wiemy nic o tym pierwszym spotkaniu. Nie mamy tez zadnego wyobrazenia, jak monarcha sklonil Najstarszych, by zostali jego sprzymierzencami. Wiele obfitujacych w metafory piesni opowiada, jak to Najstarsi pojawili sie "na podobienstwo sztormu", "niczym fale przyplywu", "zlociste wcielenie zemsty" albo "gniew wykuty z kamienia" i odegnali najezdzcow od naszych wybrzezy. Legendy prawia takze, iz przyrzekli oni krolowi Madremu powstac w obronie Krolestwa Szesciu Ksiestw ponownie, jesli tylko okaze sie to potrzebne. Wielu usilowalo rozwiklac niejasnosci dawnych zapisow i roznorodnosc podan tyczacych sie tego przymierza jest na to dowodem. Nieszczesciem rzeczowe sprawozdanie z tych wypadkow, sporzadzone przez nadwornego skrybe krola Madrego, padlo ofiara plesni i robactwa. * * * Moja komnata miala pojedyncze wysokie okno wychodzace na morze. Zima chronila je przed sztormami drewniana okiennica i ciezki gobelin, co tworzylo zludne wrazenie przytulnosci. Tak wiec otworzylem oczy w przyjaznym polmroku i przez jakis czas lezalem spokojnie, probujac dojsc do siebie. Stopniowo zaczalem rozrozniac przyciszone odglosy zamku budzacego sie ze snu. Bylo jeszcze bardzo wczesnie."Jestem w domu - uswiadomilem sobie. - W Koziej Twierdzy". W tej samej chwili przyszla mi do glowy inna mysl. -Sikorka - rzeklem glosno. Bylem zmeczony i obolaly, lecz juz nie wyczerpany. Wygramolilem sie z cieplego lozka. Pokustykalem do dlugo nie uzywanego kominka i rozpalilem maly ogienek. Potrzeba mi bylo wiecej drewna. Tanczace plomyki rzucily na sciany drzace zolte swiatlo. Wyjalem czyste ubranie ze skrzyni u stop lozka, lecz okazalo sie wyjatkowo dziwaczne. Dluga choroba miala fatalny wplyw na moje miesnie i postawe, lecz nie przestalem rosnac, a do tego wydluzyly mi sie konczyny. Nic na mnie nie pasowalo. Podnioslem wzgardzona wczorajsza koszule, ale noc spedzona w czystej poscieli odswiezyla mi wech. Nie moglem juz zniesc przykrego zapachu podroznej odziezy. Zanurkowalem w skrzyni raz jeszcze. Znalazlem jakas brazowa miekka koszule, ktora niegdys miala dla mnie za dlugie rekawy. Teraz ledwie siegaly nadgarstkow. Wlozylem pikowane zielone spodnie otrzymane w Krolestwie Gorskim i wysokie buty. Nie mialem watpliwosci, ze gdy tylko sie natkne na ksiezne Cierpliwa albo mistrzynie Sciegu, zostane ostro zbesztany i sytuacja szybko poprawi sie. Mialem tylko nadzieje, ze zadna z nich mnie nie zobaczy przed sniadaniem i przed wypadem do miasta. Znalem kilka miejsc, gdzie moglem zasiegnac jezyka o Sikorce. Zamek budzil sie do zycia. Poszedlem do kuchni jak za dawnych lat, i po raz kolejny przekonalem sie, ze tam chleb byl najswiezszy, a owsianka najslodsza. Kucharka na moj widok wykrzyknela zdumiona. Najpierw ucieszyla sie, ze tak wyroslem, a zaraz potem zaniosla sie lamentem, jaki to jestem chudy i mizerny. Domyslalem sie, ze przed koncem dnia bede mial serdecznie dosyc podobnych uwag. Kiedy w kuchni zaczelo robic sie tloczno, ucieklem, zabierajac ze soba gruba pajde chleba nasmarowana grubo maslem i konfiturami z owocu rozy. Ruszylem do siebie po cieply plaszcz. W kazdej mijanej komnacie odnajdywalem coraz to nowe oznaki obecnosci ksieznej Ketriken. Mniejsza sale biesiadna zdobily teraz charakterystyczne gobeliny tkane specyficznie barwionymi nicmi, przedstawiajace sceny gorskie. O tej porze roku, gdy nie bylo kwiatow, w roznych dziwnych miejscach napotykalem grube porcelanowe misy pelne otoczakow podtrzymujacych nagie, lecz wdziecznie ulozone galezie drzew, suszony oset i tymotke. Zmiany byly drobne, lecz nie do przeoczenia. Znalazlem sie w jednej ze starszych czesci zamku i wspialem po zakurzonych stopniach na wieze wartownicza ksiecia Szczerego. Roztaczal sie z niej szeroki widok na wybrzeze. Z tego wysokiego okna nastepca tronu minionego lata zwodzil wraze okrety falszywymi pozorami. Stad siegal Moca, ktora trzymala wroga na dystans albo przynajmniej ostrzegala nas przed jego przybyciem. Slaba to byla obrona. Ksiaze Szczery powinien byl miec do dyspozycji krag Mocy zlozony z poddanych wycwiczonych w uzywaniu magii. Ja, choc plynela we mnie krolewska krew, nigdy nie zdolalem sie nauczyc panowania nad przypadkowymi przejawami Mocy. Konsyliarz, nasz ostatni mistrz Mocy, umarl pozostawiajac zaledwie garstke wyuczonych utalentowanych. Nie mial go kto zastapic, a jego adeptom brakowalo prawdziwej wiezi z ksieciem Szczerym. Totez nastepca tronu samotnie uzywal Mocy przeciwko wrogowi. Utracil wiele wlasnej energii, postarzal sie przed czasem. Balem sie, ze wpadnie w zaklety krag nalogu, jak wielu innych, zbyt czesto korzystajacych z Mocy. Niekiedy obawialem sie wrecz o jego zycie. Zanim dotarlem na szczyt kreconych schodow, ledwie lapalem oddech, a w nogach czulem dojmujacy bol. Pchnalem drzwi; odchylily sie bezszelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach. Kierowany dawnym nawykiem wszedlem do komnaty bardzo cicho. Wlasciwie nie spodziewalem sie tu nikogo zastac. O tej porze roku sztormy byly naszym najlepszym obronca i skutecznie strzegly wybrzeze Krolestwa Szesciu Ksiestw przed najezdzcami. Zamrugalem oslepiony perlowym blaskiem poranka zalewajacym komnate przez otwarte okno. Ksiaze Szczery odcinal sie ciemniejszym cieniem na tle burego nieba. Nawet sie do mnie nie odwrocil. -Zamknij drzwi - rzekl cicho. - Ciagnie tu jak w kominie. Usluchalem i czekalem, drzac z zimna. Wiatr przyniosl zapach morza. -Nie spodziewalem sie ciebie tutaj zastac, ksiaze Szczery - powiedzialem. -Doprawdy? - Nie odrywal spojrzenia od fal. - Po co wiec przyszedles? - W jego glosie znac bylo rozbawienie. Rzeczywiscie. -Wlasciwie nie wiem... Mialem isc do miasta... - Nie potrafilem sobie przypomniec, dlaczego wszedlem na wieze. -Sprowadzilem cie, uzywajac Mocy - rzekl po prostu. Stalem w milczeniu i intensywnie myslalem. -Nic nie czulem. -Nie chcialem, zebys czul. Juz kiedys ci o tym mowilem. Moc moze byc szeptem w uchu. Nie musi krzyczec az do bolu. - Odwrocil sie ku mnie. Kiedy wzrok przywykl mi do swiatla, serce podskoczylo z radosci na widok zmian, jakie zaszly w moim ksieciu. Gdy pora zniw opuszczalem Kozia Twierdze, nastepca tronu byl wlasnym marnym cieniem: przytloczony ciezarem obowiazkow, wychudzony od ciaglego uzywania Mocy. Teraz siwizna wprawdzie nadal osrebrzala jego ciemne wlosy, lecz ksiaze odzyskal zdrowie i wigor. Glowe nosil wysoko, wyprostowal szerokie ramiona. Wygladal w kazdym calu na ksiecia krwi. -Malzenstwo ci sluzy, ksiaze Szczery - rzeklem bez sensu. Zmieszal sie. -Zapewne, zapewne - przyznal, a na policzkach wykwitl mu chlopiecy rumieniec. - Chodz, zobacz moje statki. Podszedlem do okna, stanalem za plecami ksiecia i wyjrzalem na przystan, potem na morze. Tym razem ja poczulem zaklopotanie. -Gdzie sa? - spytalem zdezorientowany. Ksiaze polozyl mi dlonie na ramionach i odwrocil mnie w kierunku dokow. Wzniesiono tam wielka szope z zoltego sosnowego drzewa. Jacys ludzie krecili sie w te i z powrotem, z kominow lecial dym. Ciemnymi krechami rysowalo sie na sniegu kilka ogromnych pni podarowanych nam przez narod Ketriken w prezencie slubnym. -Czasami, gdy staje tu o zimowym poranku, wygladam w morze i nieomal dostrzegam szkarlatne okrety. Wiem, ze musza sie pojawic. Wtedy widze takze okrety, ktore wyslemy im na spotkanie. - Usmiechnal sie. - Tej wiosny najezdzcy nie znajda w nas bezbronnej ofiary. A nastepnej zimy pokaze im, co znaczy zostac napadnietym. - Ciskal slowami z dzika pasja, ktora bylaby dla mnie przerazajaca, gdybym jej nie podzielal. Poczulem, ze wargi rozciagaja mi sie w lustrzanym odbiciu jego usmiechu. Nasze oczy sie spotkaly. Wowczas spojrzenie ksiecia uleglo odmianie. -Mizernie wygladasz - oznajmil. - Rownie zle jak twoje ubranie. Chodzmy w jakies cieplejsze miejsce, poszukamy grzanego wina i czegos do jedzenia. -Jadlem juz - odrzeklem. - A czuje sie zupelnie dobrze. -Nie badz taki nastroszony. I nie probuj mnie oklamywac. Droga na wieze byla dla ciebie nie lada wyzwaniem, a teraz drzysz caly. -Uzywasz Mocy, ksiaze Szczery! - powiedzialem oskarzycielsko, a on tylko kiwnal glowa. -Od kilku dni wiedzialem, ze przybywasz. Kilkakrotnie probowalem nawiazac z toba kontakt, niestety - byles slepy i gluchy. Obawialem sie o ciebie, gdy zjechaliscie z drogi, ale Brus postapil slusznie. Dobrze sie toba opiekowal. Nie chodzi mi tylko o to, ze dowiozl cie bezpiecznie do domu, ale o wszystko, co uczynil w Stromym. Nie wiem, jak mam go wynagrodzic. Powinien to byc jakis subtelny gest. Biorac pod uwage, kto jest zamieszany w cala sprawe, nie wchodzi w gre publiczna pochwala. Mozesz mi cos podpowiedziec? -Nie przyjmie niczego poza twoim podziekowaniem, ksiaze Szczery. Obrazilby sie, gdybys choc pomyslal, ze pragnie czegos wiecej. Zaden podarunek nie bedzie wart jego czynow. Chociaz... mozna by mu pozwolic wybrac jakiegos urodziwego dwulatka, bo jego kon sie starzeje. Taki gest bedzie dla niego zrozumialy. - Rozwazylem te mysl dokladniej. - Tak, mozesz w ten sposob Brusa nagrodzic, ksiaze. -Naprawde moge? - zapytal nastepca tronu z dziwnym wyrazem twarzy. Glos mu drzal z rozbawienia. Nagle zdumiala mnie wlasna smialosc. -Zapomnialem sie - przyznalem ze wstydem. - Zechciej mi wybaczyc. Usmiechnal sie szeroko, poklepal mnie po ramieniu. -Przeciez pytalem, nieprawdaz? Przez moment przysiaglbym, ze instruuje mnie Rycerski, a nie moj mlody bratanek. Podroz do Stromego bardzo cie odmienila, chlopcze. Chodz. Naprawde przyda nam sie troche ciepla i szklaneczka pokrzepiajacego napitku. Pozniej bedzie sie chciala z toba zobaczyc Ketriken. No i Cierpliwa pewnie tez. Serce mi zadrzalo. Rosla przede mna gora obowiazkow, a miasto ciagnelo jak magnes. Coz, ksiaze Szczery byl nastepca tronu. Moim panem. Pochylilem glowe, poddalem sie jego woli. Podazylem za nim w dol po kreconych schodach, rozmawiajac o rzeczach bez znaczenia. Nakazal mi poprosic mistrzynie Sciegu o nowe ubrania, a ja spytalem o Lwa, jego wilczarza. W korytarzu zatrzymal jakiegos chlopaka i kazal mu przyniesc do pracowni wino oraz pasztety. Poszedlem za swoim panem, nie na gore, do jego apartamentow, ale do innej komnaty, zarazem znajomej i obcej. Gdy bylem w niej ostatnio, Krzewiciel, nadworny skryba, sortowal tutaj i suszyl ziola, muszelki oraz korzenie potrzebne do wytwarzania atramentow. Wszystkie slady jego dzialalnosci zostaly usuniete. W niewielkim kominku dogasal ogien. Ksiaze dorzucil drewna, a ja rozgladalem sie dookola. Posrodku stal wielki rzezbiony stol debowy, pod scianami dwa mniejsze stoliki, kilka krzesel i stojak na zwoje. Zniszczona polka zarzucona byla rozmaitymi drobiazgami. Na duzym stole lezala spora plachta papieru z zarysami mapy Krainy Miedzi. Rogi pergaminu obciazono trzema kamieniami oraz masywnym sztyletem. Mniejsze i wieksze zwitki pokryte pismem ksiecia Szczerego zasmiecaly blat. Pomiedzy nimi walaly sie wstepne szkice z notatkami robionymi bezladnie w poprzek rysunkow. Mily dla oka nieporzadek na dwoch mniejszych stolikach i na krzeslach wydal mi sie znajomy. Po chwili rozpoznalem przedmioty bedace wlasnoscia ksiecia, rozrzucone zazwyczaj w jego sypialni. Nastepca tronu, rozpaliwszy ogien, usmiechnal sie troche smutno, wymownie uniosl brwi. -Moja zona nie ma cierpliwosci do balaganu. "Jak mozesz posrod takiego nieporzadku kreslic precyzyjne linie?" - zapytala mnie kiedys. Jej komnata wyglada niczym izba w koszarach. Schowalem sie tutaj, bo w uporzadkowanej komnacie w ogole nie potrafie pracowac. Poza tym zyskalem miejsce do spokojnej rozmowy, gdzie nie kazdy potrafi mnie znalezc. Ledwie skonczyl mowic, gdy otworzyly sie drzwi i stanal w nich Powab z taca w rekach. Pozdrowilem sluzacego skinieniem glowy, a on nie dosc, ze nie wydawal sie zaskoczony na moj widok, to jeszcze dodal do zamowienia ksiecia pewien rodzaj korzennego chleba, przeze mnie ulubiony. Chwile krecil sie po komnacie, udajac ze sprzata: podniosl kilka ksiazek i zwojow, zwolnil dla mnie krzeslo, a potem zniknal. Ksiaze Szczery byl do niego tak przyzwyczajony, ze prawie go nie zauwazal. Dopiero przed samym wyjsciem sluzacego wymienili krotkie usmiechy. -Mow - odezwal sie nastepca tronu, gdy tylko drzwi zostaly szczelnie zamkniete. Nie bylo to zwykle opowiadanie o podrozy. Zostalem przez Ciernia wyszkolony na szpiega rownie solidnie jak na skrytobojce. Brus takze zawsze wymagal ode mnie szczegolowego sprawozdania na temat wszystkiego, co sie wydarzylo w stajniach pod jego nieobecnosc. Usiedlismy wiec, ksiaze Szczery i ja, zjedlismy, wypilismy, a potem zdalem nastepcy tronu pelne sprawozdanie ze wszystkiego, co widzialem i robilem, od chwili gdy opuscilem Kozia Twierdze. Zakonczylem podsumowaniem, wyjasnilem, jakie wnioski wyciagnalem z wydarzen, w ktorych uczestniczylem, a potem dodalem wlasne domysly. Do tego czasu Powab zjawil sie ponownie, przynoszac drugi posilek. W czasie jedzenia wrocilismy do rozmowy o okretach wojennych. Ksiaze nie ukrywal entuzjazmu. -Budowe nadzoruje Szczupak. Skarzyl sie, ze jest juz stary. "Na zimnie ledwie moge sie ruszac. Zima szkutnictwo juz nie dla mnie" - takie slowa mi przeslal. Zatrudnilem wiec do pracy terminatorow, a po niego sam pojechalem do Wysokich Dolow. Nie mogl mi odmowic. Kiedy tu dotarlismy, zaprowadzilem go do portu i pokazalem ogrzewany hangar, zdolny pomiescic okret wojenny. Zbudowany specjalnie dla niego, zeby nie cierpial na zimnie. Jednak nie to go przekonalo. Zobaczyl te biale deby od Ketriken. Tylko rzucil na nie okiem, a juz sie nie mogl doczekac, zeby chwycic strug w dlon. To wspaniale, sprezyste drewno. Juz konczymy ciecie na deski. Beda piekne statki, smukle jak labedzie i zwrotne jak morskie weze. - Ksiaze tryskal zapalem. Ja takze mialem juz przed oczyma wznoszace sie nad falami wiosla, wzdete wiatrem zagle. Odstawilismy na bok zastawe z resztkami posilku i ksiaze zaczal mnie wypytywac o wypadki w Stromym. Zmuszal mnie do rozwazania kolejnych zdarzen z kazdej mozliwej perspektywy. Nim skonczyl, cala intryga odzyla w mojej pamieci i znow zawrzalem gniewem. Nastepca tronu nie byl slepy. Siegnal po kolejne polano, rzucil je w ogien, wzniecajac snop iskier. -Chcesz o cos zapytac - zauwazyl. - Pytaj. - Splotl dlonie i czekal w milczeniu. Probowalem mowic spokojnie, powsciagnac emocje. -Ksiaze Szczery, twoj brat jest winien zbrodni najwyzszej zdrady. Zaaranzowal zabojstwo brata twojej malzonki, ksiecia Ruriska. Zawiazal intryge, ktora w razie powodzenia zaowocowalaby twoja smiercia. Postawil sobie za cel przejecie naleznej ci korony i poslubienie twojej narzeczonej. Przy tym wszystkim nie ma juz wiekszego znaczenia, ze dwukrotnie probowal zamordowac mnie. I Brusa. - Nabralem gleboko tchu, uspokoilem szalencze bicie serca. -Obaj zgadzamy sie, ze to wszystko prawda. Zaden z nas nie ma mozliwosci tego udowodnic - zauwazyl cicho nastepca tronu. -Na to ksiaze Wladczy liczy! - wybuchnalem, po czym odwrocilem twarz do okna, dopoki nie powsciagnalem gniewu. Przerazila mnie moc tego uczucia, bo az dotad w ogole odmawialem sobie do niego prawa. Kilka miesiecy temu, gdy dobywalem ostatka sil, by w ogole przezyc, nie moglem tracic energii na gniew. Nie umarlem, zwyciezylem trucizne, jaka uraczyl mnie ksiaze Wladczy. Potem przyszedl dlugi czas rekonwalescencji. Dusilem w sobie zadze mordu. Nawet Brusa nie moglem wtajemniczyc we wszystko, gdyz ksiaze Szczery zyczyl sobie zachowania mozliwie najwiekszej dyskrecji. A teraz w obliczu mojego ksiecia drzalem od tlumionej wscieklosci. Twarz wykrzywialy mi skurcze. Z trudem odzyskalem panowanie nad soba. Nastepca tronu siedzial nieruchomo przy drugim koncu stolu, patrzyl na mnie ciemnymi oczyma. -Ksiaze Wladczy na to wlasnie liczy - odezwalem sie spokojniej. Opuscilem wzrok na blat, przesunalem palcem po rzezbionym wzorze na rogu. -W jego oczach nie przynosi ci chwaly, panie moj, ze przestrzegasz praw krolestwa. On odbiera to jako slabosc. Moze sprobowac cie zabic raz jeszcze, ksiaze Szczery. Prawie na pewno sprobuje zabic mnie. -Musimy przeto byc ostrozni, nieprawdaz? - zauwazyl nastepca tronu spokojnie. Podnioslem na niego wzrok. -Czy nic wiecej nie masz do powiedzenia, panie? - spytalem wzburzony. -Bastardzie Rycerski, jestem nastepca tronu. Przysiegajac mojemu ojcu, przysiagles mi. A takze, trzeba to powiedziec wyraznie, mojemu bratu. - Ksiaze Szczery wstal raptownie i zaczal dlugimi krokami przemierzac komnate. - Sprawiedliwosc... Powinnismy zawsze jej pozadac, zawsze goraco pragnac. Ale nie, my zadowalamy sie prawem. A to oznacza tylko tyle, ze racje ma mocniejszy. Sprawiedliwosc postawilaby cie jako nastepnego w linii do dziedziczenia tronu, Bastardzie. Rycerski byl moim starszym bratem, lecz ty zostales zrodzony poza malzenstwem i wedle prawa nigdy nie bedziesz mogl sie domagac korony. Mozna powiedziec, ze zabralem tron synowi mojego brata. Czy powinienem byc wstrzasniety, ze moj mlodszy brat chce go odebrac mnie? Nigdy nie slyszalem podobnych slow w ustach ksiecia Szczerego. Mowil glosem opanowanym, lecz nabrzmialym emocja. Sluchalem w milczeniu. -Uwazasz, ze powinienem go ukarac. Moglbym. Nie musze niczego udowadniac, zeby mu uprzykrzyc zycie. Moglbym go pod jakims pretekstem wyslac jako emisariusza nad Zatoke Zimna i kazac tam zyc, w fatalnych warunkach, daleko od dworu. Moglbym go zeslac na banicje. Moglbym zatrzymac na dworze, ale tak obciazyc obowiazkami, zeby nie mial czasu na zajecia, w ktorych znajduje upodobanie. Zrozumialby z pewnoscia, ze zostal ukarany. Podobnie jak zrozumialby to kazdy w krolestwie. Zwolennicy mojego mlodszego brata wystapiliby w jego obronie. Ksiestwa srodladowe wkrotce odkrylyby na ziemiach rodzinnych krolowej Skwapliwej jakies niebezpieczenstwo, ktore by wymagalo obecnosci jej syna. Znalazlszy sie tam, moglby na podatnym gruncie zbudowac dla siebie szersze poparcie. Moglby rownie dobrze wzbudzic wsrod ludu rebelie - czego pragnal juz wczesniej - i w koncu utworzyc krolestwo srodladowe. Nawet gdyby nie osiagnal tego celu, zapewne spowodowalby wystarczajaco duzy chaos, by rozbic jednosc Krolestwa Szesciu Ksiestw, ktora jest mi niezbedna, jesli mam bronic naszego kraju przed zewnetrznym wrogiem. Zamilkl. Rozejrzal sie po komnacie. Powiodlem wzrokiem za jego spojrzeniem. Sciany byly obwieszone mapami. Tu Ksiestwo Niedzwiedzie, tam Debow, a tutaj Cypla. Na przeciwleglej scianie Kozie, Trzody i Rolne. Wszystkie mapy zostaly precyzyjnie nakreslone przez samego ksiecia Szczerego; kazda rzeka pociagnieta blekitnym atramentem, kazda miejscowosc oznaczona nazwa. Oto bylo Krolestwo Szesciu Ksiestw. Ksiaze Wladczy nigdy nie pozna go w tym stopniu co nastepca tronu. Bo ksiaze Szczery sam zjezdzil te drogi i pomagal ustawiac znaki graniczne. Razem z moim ojcem poznal ludzi, ktorzy bronili naszego kraju. Stawal w obronie krolestwa z mieczem w dloni, a takze wiedzial, kiedy go odlozyc i negocjowac pokoj. Kimze bylem ja, zeby mu mowic, jak ma rzadzic? -Co zdecydujesz, panie? - spytalem cicho. -Zatrzymam go w stolicy. Jest moim bratem. I synem mojego ojca. - Dolal sobie wina. - Najmlodszym, ukochanym synem. Widzialem sie z krolem w jego sprawie i poddalem mu mysl, ze Wladczy bylby zapewne bardziej zadowolony ze swego losu, gdyby mial wiekszy udzial w sprawowaniu rzadow. Krol Roztropny przemyslal moja sugestie. Poniewaz ja bede zajety obrona naszej ziemi przed szkarlatnymi okretami, na Wladczego spadnie obowiazek pomnozenia zasobow skarbca. Bedzie tez musial sprostac problemom wewnetrznym. Oczywiscie skorzysta z pomocy szlachty. Powinien sie uporac z ich wiecznymi sprzeczkami, utarczkami i niesnaskami. -Czy ksiaze Wladczy jest zadowolony z takiego obrotu spraw? Nastepca tronu pozwolil sobie na lekki usmiech. -Nie moze przyznac, ze nie. Przeciez zyczy sobie podtrzymac wizerunek mlodego ksiecia wprawiajacego sie w rzadzeniu krajem. -Uniosl kielich i popatrzyl przez trunek na plomienie. - Kiedy przyjdziesz jutro... -Jutro musze miec dla siebie. Ksiaze odstawil kielich, wbil we mnie wzrok. -Musisz? - zapytal dziwnym tonem. Podnioslem na niego oczy. Przelknalem sline. Wstalem. -Ksiaze moj i panie - zaczalem formalnie - chcialbym cie prosic o laskawe pozwolenie na zwolnienie z obowiazkow w ciagu jutrzejszego dnia, abym mogl... uporzadkowac wlasne sprawy. Przetrzymal mnie w tej postawie. -Usiadz, Bastardzie - odezwal sie w koncu. - To bylo malostkowe z mojej strony. Rozmyslanie o Wladczym doprowadza mnie do takiego stanu umyslu. Oczywiscie, mozesz miec wolny dzien, chlopcze. Jesli cie ktos zapyta, otrzymales ode mnie rozkazy i wlasnie je wykonujesz. Czy moge wiedziec, co to za pilne sprawy? Zapatrzylem sie w pelzajace plomienie. -Bliska mi osoba mieszkala w Wodnej Osadzie. Musze sie dowiedziec... -Biedny Bastardzie! - Tyle wspolczucia zabrzmialo w glosie nastepcy tronu, ze ledwie je znioslem. Nagle oslablem ze znuzenia. Szczescie, ze usiadlem. Rece zaczely mi sie trzasc. Schowalem je pod stolem i zacisnalem w piesci. Nadal czulem drzenie, ale przynajmniej nie bylo tego widac. -Idz do siebie i odpocznij - odezwal sie ksiaze serdecznie. - Chcesz, zeby ktos z toba pojechal do Wodnej Osady? Milczaco potrzasnalem glowa, nagle zalosnie pewien, jakie wiesci tam otrzymam. Zrobilo mi sie niedobrze. Przeszedl mnie nastepny silny dreszcz. Probowalem oddychac powoli, uspokoic sie, odsunac nadchodzacy atak. Nie moglem zniesc mysli, bym sie mial w podobny sposob okryc wstydem przed ksieciem Szczerym. -Ja powinienem sie wstydzic. Zapomnialem o twojej chorobie. -Podniosl sie, odstawil kielich. - Cierpisz za mnie, bo sluzyles mi wiernie. Przeraza mnie twoj stan. Zmusilem sie, by odpowiedziec na jego spojrzenie. Wiedzial o wszystkim, co probowalem przed nim zataic. Wiedzial i dreczylo go poczucie winy. -Nie zawsze jest tak zle - sklamalem. Usmiechnal sie, ale jego oczy nie zmienily wyrazu. -Jestes wysmienitym klamca, Bastardzie. Okazales sie pojetnym uczniem. Nie mozesz jednak wprowadzic w blad mnie, bo za czesto z toba przebywalem. Dotykalem cie Moca nie tylko w ostatnich dniach podrozy ze Stromego, lecz przez caly czas choroby. Jesli ktos inny mowi ci, ze wie, jak sie czujesz, mozesz to odbierac jako zwrot grzecznosciowy. Kiedy slyszysz to z moich ust, przyjmij jako rzetelna prawde. Wiem tez, ze jestes w pewnym stopniu podobny do Brusa. Nie bede ci proponowal zrebaka na wlasnosc. Proponuje ci teraz moje ramie, jesli zechcesz sie na nim wesprzec w drodze do komnaty. -Dziekuje, dam rade - odparlem sztywno. Pojalem oczywiscie, jakim zaszczycil mnie honorem, ale zrozumialem takze, jak wyraznie widzial moja slabosc. Chcialem byc sam. Chcialem sie ukryc. Pokiwal glowa. Rozumial. -Bardzo zaluje, ze nie potrafisz poslugiwac sie Moca. Oddalbym ci swoja sile; sam zbyt czesto czerpalem od ciebie. -Nie moglbym... - mruknalem, niezdolny ukryc wstretu, jaki we mnie budzilo uzupelnianie wlasnej energii kosztem innego czlowieka. Natychmiast tego pozalowalem, gdyz ujrzalem w oczach mojego ksiecia wstyd. -Kiedys i ja moglem odpowiadac tak dumnie - rzekl spokojnie. - Idz, odpocznij, chlopcze. Wolno odwrocil sie ode mnie. Zaczal ustawiac atramenty i porzadkowac pergaminowe zwoje. Wyszedlem cicho. Spedzilismy razem calutenki dzien. Za oknami zapadla noc. W zamku panowal specyficzny nastroj zimowego wieczoru. Ze stolow juz uprzatnieto, mieszkancy beda sie teraz zbierali przy paleniskach w duzej izbie biesiadnej. Minstrele zabawia publicznosc muzyka i spiewem, teatrzyki marionetek przedstawia zabawne historie. Mezczyzni zajma sie przytwierdzaniem lotek do drzewcow strzal, kobiety robotkami recznymi. Dzieci beda zbijac baki, silowac sie albo podrzemywac na kolanach rodzicow. Bylismy bezpieczni. Chronily nas zimowe sztormy. Szedlem z ostroznoscia pijanego, unikajac miejsc, gdzie wieczorami gromadzili sie ludzie. Zalozylem rece na piersi i zgarbilem ramiona, jakbym byl przemarzniety. W ten sposob udalo mi sie nieco opanowac drzenie. Bardzo wolno, niczym czlowiek pograzony w rozmyslaniach, pokonalem pierwszy ciag schodow. Na podescie pozwolilem sobie odpoczac liczac do dziesieciu, potem zmusilem sie do dalszej drogi. Ledwie postawilem noge na pierwszym stopniu, z gory zbiegla Lamowka. Ta pulchna kobieta, ponad dwadziescia lat starsza ode mnie, podskakiwala niczym rozradowane dziecko. -Tu cie mam! - wykrzyknela na moj widok. Zupelnie jakbym byl zapodziana para nozyczek z koszyczka z szyciem. Chwycila mnie mocno za ramie i zawrocila w strone korytarza. -Biegam po tych schodach w dol i w gore chyba dziesiaty raz. Alez ty wyrosles! Ksiezna Cierpliwa odchodzi od zmyslow, a wszystko to twoja wina. Od rana czeka, az zastukasz do drzwi. Tak sie ucieszyla, ze nareszcie wrociles. - Umilkla, obrzucila mnie uwaznym spojrzeniem jasnych, ptasich oczu. - Blady jestes jak plotno. Musiales byc bardzo chory. - Nie dajac mi szansy na odpowiedz ciagnela: - Minelo poludnie, a ciebie ani sladu. Ksiezna zrobila sie opryskliwa. Przy kolacji byla tak gniewna, ze ledwie mogla jesc. W koncu uwierzyla pogloskom o twoim fatalnym stanie. Podejrzewa, ze albo lezysz gdzies zemdlony, albo Brus zatrzymal cie w stajniach i kaze pracowac, mimo twojego slabego zdrowia. No, jestesmy. Wchodz. Dopadlam go, moja pani! - i wepchnela mnie do komnaty ksieznej Cierpliwej. Dziwilo mnie trajkotanie Lamowki. Czyzby pokojowa probowala w ten sposob uniknac moich pytan? Z wahaniem wszedlem w progi komnaty, zastanawiajac sie, czy ksiezna Cierpliwa nie jest przypadkiem chora. A moze spadlo na nia jakies inne nieszczescie? Jesli nawet cos sie takiego zdarzylo, nie zmienilo w niczym jej nawykow. Komnata wygladala jak dawniej. Wszedzie rozrastala sie wszechobecna zielen. W menazerii przybyly dwie golebice. Po katach walalo sie przynajmniej dziesiec podkow. Na stole plonela gruba swieca o zapachu wawrzynu, wosk skapywal na suszone kwiaty i ziola rozlozone obok na tacy. Zniszczeniu ulegla takze wiazka dziwnie rzezbionych patyczkow. Wygladaly mi na paleczki wrozebne uzywane przez Chyurdow. Terierka ksieznej podbiegla z radosnym popiskiwaniem. Schylilem sie do niej - i juz nie moglem wyprostowac grzbietu. Chcac zyskac na czasie, podnioslem z podlogi jakas tabliczke. Byla dosyc stara i prawdopodobnie cenna, traktowala o paleczkach wrozebnych. Ksiezna Cierpliwa odwrocila sie od krosien. -Och, nie badz smieszny, daj spokoj z tymi formalnosciami! - wykrzyknela, widzac mnie zgietego wpol. - Sadzisz, ze jesli nisko sie uklonisz, latwiej ci przebacze? Uczyniles mi afront, nie przychodzac od razu. Co takiego przyniosles? Ach, jak milo z twojej strony! Skad wiedziales, ze sie tym interesuje? Przeszukalam wszystkie zamkowe biblioteki i niewiele znalazlam o patyczkach wrozebnych. Wziela "podarek" z mojej dloni, podziekowala usmiechem. Ponad jej ramieniem Lamowka mrugnela porozumiewawczo. W odpowiedzi ledwie dostrzegalnie wzruszylem ramionami. Ksiezna Cierpliwa umiescila tabliczke na szczycie chwiejnego stosu innych. Przez chwile mierzyla mnie cieplym spojrzeniem, po czym oblekla twarz w grozna mine: sciagnela brwi, zacisnela usta. Wypracowana poza pelna dezaprobaty nie wywarla zamierzonego wrazenia, gdyz we wlosach ksieznej komicznie polyskiwaly dwa listki bluszczu. -Wybacz mi, pani - rzeklem i smialo wyjalem je z niesfornych ciemnych lokow. Ksiezna wziela listki z mojej dloni bardzo ostroznie, jakby byly czyms ogromnie waznym, i umiescila na szczycie stosu tabliczek. -Gdzie sie podziewales tyle czasu? - zapytala. - Zona twojego stryja przybyla juz dawno. Opusciles uroczystosc zaslubin, wesele i zjazd szlachty. Ja robie co w mojej mocy, zeby cie traktowano z atencja nalezna synowi ksiecia, a ty sie wymigujesz od obowiazkow dworskich. W dodatku po powrocie nawet do mnie nie zajrzysz, tylko obszarpany jak byle majsterklepka wloczysz sie po calej twierdzy. Co cie opetalo, zeby obciac wlosy? Zona mojego ojca, dowiedziawszy sie, ze przed slubem splodzil on dziecko z inna kobieta, przeszla dluga droge od wstretu na sam moj widok az po terazniejsze proby uczynienia ze mnie czlowieka doskonalego pod kazdym wzgledem. Czasami trudniej mi bylo zniesc jej dobre checi niz miniona odraze. -Nie przyszlo ci do glowy, ze czekaja tu na ciebie obowiazki dworskie? - pytala dalej. - Obowiazki znacznie wazniejsze niz walesanie sie po swiecie w towarzystwie koniuszego. -Wybacz mi, pani. - Doswiadczenie nauczylo mnie nigdy nie dyskutowac z ksiezna Cierpliwa. Jej ekscentryczny sposob bycia olsnil niegdys ksiecia Rycerskiego, mnie natomiast doprowadzal niekiedy do szalu. Dzisiaj czulem sie przytloczony. - Dluzszy czas chorowalem. Zanim doszedlem do zdrowia, pogoda ulegla zmianie i przez to wydluzyl sie czas podrozy powrotnej. Przykro mi, ze nie uczestniczylem w ceremonii zaslubin. -Czy to jedyny powod twojego spoznienia? - zapytala szorstko. Wietrzyla jakis straszny podstep. -Tak, pani - odparlem z powaga. - Wiedz, ze myslalem o tobie. Przywiozlem cos specjalnie dla ciebie. Jutro przyniose, bo zostawilem bagaze w stajni. -Co mi przywiozles? - zapytala z dzieciecym zaciekawieniem. Wzialem gleboki oddech. Ponad wszystko na swiecie pragnalem znalezc sie w lozku. -To rodzaj zielnika, pani. Niezbyt obszerny, bo jest to rzecz ogromnie delikatna i balem sie, ze nie przetrwa podrozy. Chyurdzi nie uzywaja do nauki tabliczek ani zwojow, jak my to czynimy. Ich zielnik to drewniana szkatulka. W srodku znajduja sie malenkie woskowe modele ziol, dla ulatwienia nauki odpowiednio pomalowane i nasaczone wlasciwym zapachem. Opisy sa wprawdzie po chyurdansku, ale mam nadzieje, ze i tak upominek ci sie spodoba, pani. -O, na pewno! - przyznala z blyszczacymi oczyma. - Nie moge sie doczekac, kiedy go zobacze. -Chyba Bastard powinien usiasc, pani - wtracila Lamowka. - Wyglada, jakby rzeczywiscie byl chory. -Ach tak. Powiedz mi, chlopcze, na co chorowales? -Zaszkodzilo mi jedzenie... wlasciwie jedno z chyurdanskich ziol. Dlugo nie moglem dojsc do siebie. - Wlasnie. Oto prawda. Lamowka przyniosla niski stoleczek, a ja usiadlem na nim, przepelniony wdziecznoscia. Bylem nieludzko zmeczony. -Rozumiem. - Ksiezna juz zapomniala o mojej chorobie. Nabrala gleboko powietrza i rozejrzala sie dookola, po czym spytala znienacka: - Powiedz, myslales kiedy o malzenstwie? Nagla zmiana tematu byla dla ksieznej tak charakterystyczna, ze musialem sie usmiechnac. Sprobowalem pomyslec nad odpowiedzia. Ujrzalem Sikorke. Policzki zarozowione chlodem, ciemne wlosy unoszone wiatrem. Sikorka. "Jutro - przyrzeklem sobie. - Wodna Osada". -Bastardzie! Przestan! Nie zycze sobie, zebys patrzyl przeze mnie na wylot, jakby mnie tu w ogole nie bylo. Slyszysz? Dobrze sie czujesz? Z niejakim wysilkiem wrocilem do rzeczywistosci. -Niezupelnie - odparlem szczerze. - Mialem meczacy dzien... -Lamowko, przynies mu kubek wina z owocu bzu. On rzeczywiscie wyglada na zmeczonego. Moze to nie najlepszy czas na rozmowe. - Ksiezna Cierpliwa po raz pierwszy przyjrzala mi sie uwazniej, z troska. - Nie wiem wszystkiego o twoim wyjezdzie - rzekla cicho po chwili. Opuscilem wzrok na miekkie gorskie buty. Przerazila mnie mysl, ze ksiezna moglaby poznac cala prawde. -Odbylem dluga podroz. Jedzenie bylo fatalne, oberze zaniedbane, posciel nieswieza, stoly brudne. Wszystko to sie sumuje. Odnosze wrazenie, ze nie chcialabys znac szczegolow, pani. Stala sie rzecz dziwna. Gdy spojrzelismy sobie w oczy, zyskalem pewnosc, ze ksiezna odgadla moje klamstwo. Wolno skinela glowa, akceptujac je jako koniecznosc. Ucieklem wzrokiem. Ciekaw bylem, jak czesto moj ojciec oklamywal ja w podobny sposob. Ile kosztowalo ja to skiniecie? Lamowka wetknela mi w reke kubek wina. Podnioslem go do ust i ozywila mnie slodycz, ktora z pierwszym lykiem rozlala sie po podniebieniu. Trzymalem naczynie w obu dloniach. Zdolalem nad jego brzegiem usmiechnac sie do ksieznej. -Powiedz, pani - glos zaskrzeczal mi jak u zgrzybialego starca. Odchrzaknalem. - Jak wiodlo sie tobie? Zapewne od czasu przybycia do Koziej Twierdzy przyszlej krolowej jestes znacznie bardziej zajeta. Rad bym uslyszec o wszystkim, co mnie ominelo. -Ach! - jakby ja ktos uklul szpilka. Teraz na nia przyszla kolej odwrocic wzrok. - Sam wiesz, ze cenie sobie samotnosc. Zdrowie nie zawsze mi dopisuje. Jesli mam do pozna w nocy udzielac sie towarzysko, musze potem odlezec przynajmniej dwa dni. Nie, nie. Przedstawilam sie malzonce nastepcy tronu i kilka razy zasiadalam w jej towarzystwie u stolu. Ona jest mloda i wiecznie czyms zajeta, poznaje nowe zycie. A ja, stara dziwaczka, jestem pochlonieta wlasnymi sprawami... -Ksiezna Ketriken podziela twoje zamilowanie do roslin, pani - drazylem. - Bylaby prawdopodobnie zywo zainteresowana... - Nagly dreszcz wstrzasnal moim cialem, zaszczekaly mi zeby. - Troche mi... zimno - wytlumaczylem sie i ponownie unioslem do ust kubek z winem. Rece mi sie zatrzesly, napitek ochlapal brode i koszule. Podskoczylem przestraszony, naczynie wypadlo mi ze zdradzieckich dloni. Uderzylo o dywan i potoczylo sie, ciagnac za soba struge ciemna niczym krew. Udalo mi sie usiasc z powrotem; objalem sie ramionami, probujac powstrzymac drgawki. - Jestem bardzo zmeczony - zdolalem wykrztusic. Lamowka przyniosla recznik, by mnie wytrzec, ale wyjalem plotno z jej rak. Otarlem brode i osuszylem koszule. Kiedy przykucnalem, by zebrac kaluze z podlogi, omal sie nie przewrocilem. -Bastardzie, daj spokoj. Poradzimy sobie z porzadkami. Jestes zmeczony, a w dodatku niezdrow. Przyjdz do mnie, jak odpoczniesz. Chce z toba omowic wazna sprawe, ale moge troche zaczekac. Teraz juz idz, chlopcze. Idz do lozka. Wstalem, wdzieczny za zwolnienie, i wykonalem ostrozny uklon. Lamowka, wyraznie zaniepokojona, odprowadzila mnie do drzwi, a potem od progu patrzyla za mna zatroskana. Nie zwracalem uwagi na falujace mury ani na wzburzona podloge. Zatrzymalem sie u szczytu schodow, skinalem Lamowce na pozegnanie i pokonalem pierwsze dwa stopnie. Gdy tylko zniknalem jej z oczu, zatrzymalem sie, oparlem o sciane i sprobowalem zlapac oddech. Twarz schowalem w dloniach, bo oslepial mnie blask swiec. Krecilo mi sie w glowie. Otworzywszy wreszcie oczy, ujrzalem swiat przez teczowa mgielke. Zacisnalem mocno powieki, przyslonilem je dlonmi. Uslyszalem lekkie kroki zblizajace sie ku mnie z gory. Zatrzymaly sie tuz przede mna. -Nic panu nie jest? - zapytal ktos bez przekonania. -Odrobine za duzo wypilem - sklamalem. Przez wino, ktore na siebie wylalem, musialem cuchnac nie gorzej niz prawdziwy pijak. - Zaraz wszystko bedzie dobrze. -Pomoge ci, panie. Gdybys spadl ze schodow, moglbys sie zabic. - Teraz w glosie slychac bylo dezaprobate. Rozwarlem powieki i zerknalem przez palce. Granatowa spodnica utkana z mocnej przedzy. Stroj sluzby. Dziewczyna bez watpienia miala juz wczesniej do czynienia z pijanymi. Jedna reka objela mnie w pasie, druga pewnie schwycila za ramie. Chcialem ja lagodnie odepchnac, ale zignorowala moj gest. Na jej miejscu zachowalbym sie podobnie. -No, smialo, jeszcze tylko kilka stopni - dodawala mi odwagi. Pozwolilem sie zawlec na gore. -Dziekuje - mruknalem, sadzac, ze tu mnie zostawi. -Kwatery sluzby sa wyzej. -Moja sypialnia jest tutaj. Trzecie drzwi. Zechciej mi pomoc. Na dluga chwile zapadla cisza. -To komnata bekarta. - Slowa padly niczym zimne wyzwanie. Nie wzdrygnalem sie na dzwiek tego wyrazu jak niegdys. Nawet nie podnioslem glowy. -Tak. Mozesz odejsc - odprawilem ja chlodno. Ona jednak przysunela sie blizej. Odgarnela mi wlosy z czola, wziela mnie pod brode - stanelismy twarza w twarz. -Nowy! - syknela wsciekle. - Powinnam cie zabic na miejscu. Poderwalem glowe. Nie widzialem wyraznie, lecz mimo wszystko przeciez ja poznalem! Znalem ten ksztalt ust, te wlosy opadajace na ramiona, zapach... zapach letniego popoludnia. Ogromna fala zalala mnie niewyslowiona ulga. To byla Sikorka, moja Sikorka ze sklepiku handlarza wosku. -Zyjesz! - wykrzyknalem. Serce tluklo mi sie w piersi. Chwycilem ja w ramiona i ucalowalem. Wreszcie sie na to odwazylem. Odsunela mnie szorstko. -Nigdy nie pozwole, zeby mnie calowal pijany. - Byla stanowcza. -Nie jestem pijany, jestem... chory - zaprotestowalem. Podekscytowanie przyprawilo mnie o jeszcze wiekszy zawrot glowy. - To zreszta bez znaczenia. Jestes tutaj, jestes bezpieczna. Sikorka podtrzymala mnie, bobym upadl. Odruch, ktorego nabyla, opiekujac sie ojcem. -Ach tak. Rozumiem. Nie jestes pijany. - Mowila z odraza i niedowierzaniem. - Nie jestes tez goncem skryby. Ani chlopcem stajennym. Czesto klamiesz. -Nie klamalem - zaprotestowalem slabo, zmieszany jej gniewnym tonem. Zalowalem, ze nie moge spojrzec jej prosto w oczy. - Nie powiedzialem ci calej prawdy... to zbyt skomplikowane. Sikorko, tak sie ciesze, ze nic ci sie nie stalo. I ze jestes w zamku! Mialem cie szukac... - Nadal pomagala mi utrzymac sie na nogach. - Nie jestem pijany. Naprawde. Sklamalem, bo krepowalem sie przyznac, jak bardzo jestem slaby. -Wiec jednak zelgales. - Oskarzenie smagnelo jak bezlitosny bicz. - Klamstwo powinno byc dla ciebie bardziej krepujace niz ciezka choroba, Nowy. A moze ksiazecemu synowi wypada lgac? Odstapila ode mnie, zatoczylem sie na sciane. Probowalem zebrac rozproszone mysli, a jednoczesnie ustac w pionie. -Nie jestem ksiazecym synem - stwierdzilem w koncu - lecz bekartem. Roznica to ogromna. Nigdy ci nie mowilem, kim jestem. Po prostu, bedac z toba, zawsze czulem sie Nowym. Cale zycie tesknilem za przyjaciolmi, ktorzy patrzac na mnie mysleli "Nowy", a nie "Bastard". Sikorka milczala. Chwycila mnie pod ramie, o wiele mniej delikatnie niz poprzednio, druga reka zlapala za koszule i tak powlokla do mojej komnaty. Zadziwiajace, jak silna potrafi byc rozgniewana kobieta. Drzwi pchnela, jakby uderzala znienawidzonego wroga. Pociagnela mnie w strone lozka. Kiedy znalazlem sie w poblizu, usunela sie, a ja opadlem na posciel. Udalo mi sie usiasc. Zlozywszy dlonie i wcisnawszy je miedzy kolana, moglem nieco opanowac drzenie. Nie widzialem Sikorki dokladnie, tylko niewyrazna postac, rysy zamazane, ale po postawie moglem ocenic, ze jest wsciekla. -Snilem o tobie - odezwalem sie po chwili - Tam, w gorach. Ciagle milczala. Poczulem niewielki przyplyw odwagi. -Snilo mi sie, ze bylas w Wodnej Osadzie. W noc najazdu. - Mowilem z wielkim trudem, ledwo poruszalem wargami. - Widzialem ogien i najezdzcow ze szkarlatnych okretow. W moim snie bronilas dwojga dzieci. Wydawalo mi sie, ze sa twoje. - Slowa odbijaly sie od jej milczenia niczym od grubej sciany. Prawdopodobnie miala mnie za ostatniego glupca. I dlaczego, och, dlaczego ze wszystkich ludzi na swiecie wlasnie Sikorka widziala mnie w tym pozalowania godnym stanie? Cisza sie przedluzala. - Jestes w zamku. Nic ci nie grozi. Ciesze sie, ze jestes bezpieczna. - Skrzeczalem okropnie. - Powiedz mi, co tutaj robisz? -Co ja tutaj robie? - Mowila tonem rownie pozbawionym ciepla jak moj. Zimnym od gniewu, ale tez chyba troche od strachu. - Przyszlam szukac przyjaciela. - Przerwala, jakby jej cos utkwilo w gardle, i podjela tonem nienaturalnie spokojnym, prawie ugrzecznionym. - Widzisz, moj ojciec zmarl i zostawil mnie w dlugach. Wierzyciele przejeli sklep. Pojechalam do Wodnej Osady, do krewnych, by pomoc im przy zbiorach i zarobic na poczatek nowego zycia. Nie mam pojecia, jak sie tego dowiedziales. Troche zarobilam, a kuzyn obiecal pozyczyc mi reszte. Zbiory byly dobre. Mialam juz wracac do Koziej Twierdzy, kiedy Wodna Osada zostala napadnieta. Bylam tam... Glos jej sie zalamal. Wspominalem razem z nia. Okrety, ogien, rozesmiana kobieta z mieczem w dloni. Podnioslem wzrok i omal zdolalem dojrzec twarz Sikorki. Nie moglem wydusic z siebie slowa. Ona patrzyla gdzies w dal nad moja glowa. -Kuzynostwo stracili wszystko. Nie moglam juz liczyc na pieniadze. Nie zaplacili mi za prace, nawet nie prosilam. Wrocilam do Koziej Twierdzy z poczatkiem zimy. Nie mialam grosza przy duszy ani dachu nad glowa. Pomyslalam sobie, ze Nowy zawsze byl moim przyjacielem. Do kogo mialam sie zwrocic o pomoc, jesli nie do przyjaciela? Przyszlam wiec do zamku i zaczelam szukac chlopca uslugujacego skrybie. Wszyscy pytani wzruszali ramionami i odsylali mnie do Krzewiciela. A ten zmarszczyl brew i poslal mnie do ksieznej Cierpliwej. - Sikorka zamilkla znaczaco. Probowalem sobie wyobrazic to spotkanie, ale szybko zrezygnowalem. - Przyjela mnie na pokojowke - zakonczyla Sikorka cicho. - Zalowala, ze tylko tyle moze dla mnie zrobic, po tym jak okryles mnie wstydem. -Ja cie okrylem wstydem?! - poderwalem sie na rowne nogi. Swiat zawirowal mi przed oczyma, pod czaszka wybuchly snopy zlotych iskier. - Jak? W jaki sposob? -Uznala, ze podbiles moje serce - podjela spokojnie Sikorka - a potem mnie rzuciles. Wykorzystujac moja zludna nadzieje, ze pewnego dnia sie ze mna ozenisz. -Ja nie... - ucichlem. - Bylismy przyjaciolmi, nie wiedzialem, ze czulas cos wiecej niz... -Nie wiedziales? - Uniosla brode. Znalem ten gest. Szesc lat temu zaraz za nim poszedlby cios w zoladek. Zawsze zdazalem sie uchylic. Tym razem odezwala sie jeszcze spokojniej: - Prawdopodobnie powinnam byla sie spodziewac, ze to powiesz. Tak jest najlatwiej. Teraz ja stalem sie nieprzyjemny. -To ty mnie zostawilas bez slowa pozegnania. Odeszlas z Nefrytem, tym marynarzem. Myslisz, ze o nim nie wiem? Bylem tam Sikorko. Widzialem, jak bierzesz go pod ramie i odeszliscie gdzies razem. Dlaczego nie przyszlas do mnie, dlaczego jego wybralas? Chyba nie odebrala moich pretensji i zalu, bo zaczela tlumaczyc jak dziecku: -Kiedys moglam marzyc. Nie mialam pojecia o dlugach, O ktorych moj ojciec zapominal natychmiast po zaciagnieciu. Wierzyciele przyszli dopiero po jego smierci. Stracilam wszystko. Czy mialam do ciebie przyjsc jak zebraczka? Myslalam, ze ci na mnie zalezy. Wierzylam, ze chcesz... Och, na Ela! Dlaczego musze ci to mowic?! - Wiedzialem, ze policzki jej plona, a oczy blyszcza. - Myslalam, ze naprawde chcesz sie ze mna ozenic, ze chcesz ulozyc sobie ze mna zycie. Chcialam cos od siebie wniesc, nie chcialam isc za maz bez grosza przy duszy i bez zadnych widokow na przyszlosc. Wyobrazalam nas sobie w malym sklepiku. Ja mialam zarabiac na zycie sprzedajac swiece, ziola i miod, a ty biegloscia skryby... Tylko dlatego poszlam do kuzyna i poprosilam o pozyczke. Nie mial zaoszczedzonych pieniedzy, ale zabral mnie do Wodnej Osady, zebym mogla tam pracowac dla jego starszego brata, Krzemienia. Koniec historii juz znasz. Wrocilam tutaj na kutrze rybackim, placac za podroz czyszczeniem i zasalaniem ryb. Przelknelam dume i przyszlam do zamku, a tutaj dowiedzialam sie, jaka bylam naiwna. Jak przede mna udawales i jak mnie oszukiwales. Rzeczywiscie jestes bekartem, Nowy. Jestes bekartem. Uslyszalem cos dziwnego. Dopiero po dluzszej chwili pojalem, ze to szloch. Sikorka plakala. Jej oddech przerywalo bezglosne lkanie. Balem sie do niej wstac, bo przewrocilbym sie po pierwszym kroku. -No i co w koncu z tym Nefrytem? - powtorzylem z prawdziwie pijackim uporem. - Dlaczego tak latwo bylo ci pojsc do niego? Dlaczego nie przyszlas najpierw do mnie? -Powiedzialam ci przeciez! To moj kuzyn, ty glupcze! - Jej gniew odplynal zmyty lzami. - Jak czlowiek ma klopoty, to idzie do rodziny. poprosilam go o pomoc, a on zabral mnie do swojego brata, do pracy przy zniwach. - Nastapil moment ciszy. - Za kogo ty mnie masz? - spytala Sikorka z niedowierzaniem. - Za taka, co ma kogos na boku? Sadzisz, ze pozwolilam ci smalic do mnie cholewki, a rownoczesnie widywalam sie z innym? - Spytala lodowatym tonem. -Nie. Tego nie powiedzialem. -Alez tak. - Nagle wszystko stalo sie dla niej jasne. - Jestes jak moj ojciec. Zawsze uwazal, ze klamie, bo sam ciagle klamal. Tak samo ty. "Nie jestem pijany", a cuchniesz winem i ledwie sie trzymasz na nogach. I cala ta glupia historia: "snilo mi sie, ze bylas w Wodnej Osadzie"... Kazdy w miescie wie, ze tam bylam. Pewnie uslyszales o wszystkim dzis wieczor w jakiejs tawernie. -Nie, Sikorko. Musisz mi uwierzyc. - Zacisnalem dlonie na pledach. Odwrocila sie do mnie plecami. -Nie. Nie musze! Nie musze juz nigdy nikomu wierzyc. - Przerwala, rozwazala cos przez chwile. - Wiesz, nigdy w zyciu nie zapomne pewnej sceny. Kiedys dawno temu, gdy bylam mala dziewczynka... jeszcze zanim sie spotkalismy... - Glos miala pusty, ale spokojny. - W czasie wiosennego Swieta Radosci, pamietam, poprosilam ojca o kilka miedziakow na wrozby. Uderzyl mnie i powiedzial, ze nie bedzie wyrzucal pieniedzy w bloto, a potem zamknal mnie w sklepie i poszedl pic. Juz wtedy umialam sie wydostac z zamkniecia. Poszlam do namiotu wrozow, chcialam na nich przynajmniej popatrzec. Jeden, bardzo stary, przepowiadal los z krysztalu. Wiesz, o czym mowie: trzeba trzymac krysztal przed plomieniem swiecy i czytac przyszlosc z kolorow padajacych na twarz. - Ucichla. -Wiem. Znalem te magie Skraju. Widywalem taniec kolorowych swiatel na twarzy o zamknietych powiekach. Teraz chcialbym tylko wyraznie zobaczyc Sikorke. Och, gdybym mogl spojrzec jej prosto w oczy, podejsc, sprobowac ja objac. Uwazala mnie za pijanego, a ja wiedzialem, ze kazdy smielszy ruch grozi mi upadkiem. Nie chcialem sie ponownie okryc przed nia wstydem. -Wiele dziewczat i kobiet kupowalo sobie wrozbe. Ja nie mialam zlamanego grosza, wiec tylko sie przygladalam. Po jakims czasie wroz zwrocil na mnie uwage. Zapytal, czy chce poznac swoj los. Pewnie sadzil, ze jestem wstydliwa. Rozplakalam sie, bo przeciez nie mialam pieniedzy. Wtedy Fala, zona jednego z rybakow, rozesmiala sie i powiedziala, ze nie musze placic, by poznac przyszlosc. Kazdy potrafi przepowiedziec moj los. Jestem corka pijaka, wyjde za pijaka i zostane matka pijakow. Wszyscy sie smiali - wyszeptala. - Nawet ten stary czarownik. -Biedna Sikorko - szepnalem. Chyba mnie nawet nie uslyszala. -Nadal jestem bez grosza przy duszy - rzekla wolno - ale przynajmniej wiem, ze nie zostane zona pijaka. Nie chce tez miec takiego czlowieka za przyjaciela. -Musisz mnie wysluchac. Krzywdzisz mnie! - Zdradziecki jezyk platal mi slowa. - Ja... Trzasnely drzwi. -...nie wiedzialem, ze lubisz mnie w taki sposob - powiedzialem durno do zimnej pustej komnaty. Wstrzasnal mna dreszcz zapowiadajacy nadejscie ataku. Nie chcialem jej stracic. Podnioslem sie i uczynilem dwa niepewne kroki, nim ziemia zadrzala pode mna i opadlem na kolana. Zostalem tak jakis czas, z glowa zwieszona miedzy ramionami. Na pewno nie zrobilbym na Sikorce dobrego wrazenia, gdybym sie za nia poczolgal. Prawdopodobnie by mnie kopnela. Jeslibym ja w ogole odnalazl. Popelzlem z powrotem do lozka, wdrapalem na nie z trudem. Nie rozbieralem sie, tylko naciagnalem na siebie pledy. Wzrok ciagle mi sie macil, na krawedzi pola widzenia czaila sie czern, ale nie od razu usnalem. Lezalem i rozpamietywalem, jak glupi bylem poprzedniego lata. Sadzilem, ze adoruje dziewczyne, a zalecalem sie do mlodej kobiety. Czulem sie jak zadurzony chlopiec i tak sie zachowywalem, zamiast probowac ja zdobyc jako mezczyzna. Ten chlopiec ja zranil i zdradzil. Tak, zdradzil takze. I wedle wszelkiego prawdopodobienstwa utracil ja na zawsze. Ciemnosc zamknela mi sie przed oczyma, ogarnela wszystko, poza jedna tylko iskierka. Sikorka kochala tego chlopca, kochala mnie i widziala dla nas wspolna przyszlosc. Uchwycilem sie tej iskierki nadziei i zapadlem w sen. 4. DYLEMATY Mam podstawy przypuszczac, iz kazda ludzka istota jest obdarzona przynajmniej sladowymi zdolnosciami korzystania z Mocy lub Rozumienia. Widywalem, jak matka wstaje raptownie od pracy, by wyjsc do sasiedniej izby, gdzie wlasnie zaczyna sie budzic jej dziecko. Czy nie mozna takiej wiezi uznac za forme Mocy? Bylem tez swiadkiem milczacego porozumienia miedzy marynarzami zeglujacymi na jednym statku. Dzialali wspolnie, choc bez jednego slowa; rozumieli sie niczym krag Mocy, upodabniajac statek do istoty, ktorej sila zyciowa jest cala zaloga. Bywaja tez osoby czujace pokrewienstwo z pewnymi zwierzetami. Wyrazaja to przez wybor swego herbu lub imion nadawanych dzieciom. Magia zwana Rozumieniem otwiera wrazliwosc na takie pokrewienstwo, pozwala lepiej pojmowac swiat zwierzat. Wedle podan, ludzie uzywajacy Rozumienia zazwyczaj nawiazuja bliska wiez z jednym zwierzeciem. Slyszalem takze, iz zaczynaja sie potem zachowywac jak ono, a w koncu przyjmuja jego postac. Wierze jednak, ze te opowiesci zostaly stworzone, by odstraszyc dzieci od zwierzecej magii. * * * Obudzilem sie po poludniu. Kominek byl pusty i zimny. Oblepialo mnie przepocone ubranie. Powloklem sie do kuchni, zjadlem cos i poszedlem do lazni. Trzeslo mna tak, ze zrezygnowalem z kapieli i czym predzej wrocilem do lozka. Polozylem sie dygoczac z zimna. Jakis czas pozniej ktos do mnie cos mowil. Nie pamietam kto ani co, pamietam jedynie, ze strasznie sie trzaslem. Bardzo to bylo nieprzyjemne uczucie, ale wreszcie zdolalem znowu zasnac.Nastepnym razem obudzilem sie wczesnym wieczorem. Na kominku plonal ogien, obok przygotowano schludnie ulozone drwa. Przy lozku naszykowano stolik przykryty haftowanym obrusem obrebionym koronka, a na nim ulozono na tacy chleb, ser i plastry zimnej pieczeni. Solidny dzbanek z ziolami czekal na zalanie goraca woda z kociolka parujacego nad ogniem. Po drugiej stronie kominka przyszykowano wanne i mydlo. W nogach mojego lozka lezala czysta nocna koszula. Byla zupelnie nowa i na dodatek chyba odpowiednia rozmiarem. Ktokolwiek zrobil to wszystko, zaskarbil sobie moja bezgraniczna wdziecznosc. Jakos wydostalem sie z lozka i uwazajac na kazdy ruch wzialem kapiel. Nareszcie poczulem sie lepiej. Zawroty glowy ustapily miejsca nienaturalnej lekkosci. Posililem sie chlebem i serem. W herbacie wyczulem kozlek lekarski; czyzby zmiany w mojej komnacie byly dzielem Ciernia? Czy aby nie on probowal mnie obudzic? Nie, Ciern pojawial sie zawsze noca. Wlasnie naciagalem przez glowe czysta koszule nocna, gdy ktos cicho uchylil drzwi. Do komnaty wsunal sie blazen. Mial na sobie ulubiony zimowy stroj w bialo-czarna krate; jego bezbarwna skora wydawala sie przy nim jeszcze bledsza. Ubranie bylo uszyte z jedwabiu i skrojone tak luzno, ze wisialo na nim niczym na kiju od szczotki. Blazen urosl w czasie mojej nieobecnosci, choc pozostal niski, a do tego jeszcze wyszczuplal, o ile bylo to w ogole mozliwe. Przedziwnie jasne oczy jak zwykle zaskakiwaly, nawet w tej bezkrwistej twarzy. Usmiechnal sie do mnie, a potem kpiaco wywalil rozowy jezyk. -To twoje dzielo - domyslilem sie, wskazujac gestem dookola. - Dziekuje ci. -Nie moje. - Jasne wlosy wystawaly spod czapki na ksztalt niesfornej aureoli, zafalowaly w powietrzu, gdy potrzasnal glowa. - Ale bylem przy tym obecny. Zechciej przyjac wyrazy mojej wdziecznosci za to, ze sie wykapales. Dzieki temu obowiazek zagladania do ciebie stal sie mniej uciazliwy. Ciesze sie, ze juz nie spisz. Chrapales niemozliwie. Puscilem jego uszczypliwe uwagi mimo uszu. -Urosles - zauwazylem. -Tak. Ty tez. Byles chory. Dlugo spales. Obudziles sie, wykapales i najadles. Nadal wygladasz okropnie. Na szczescie juz nie cuchniesz. Jest pozne popoludnie. Czy sa jeszcze jakies niezaprzeczalne fakty, o ktorych chcialbys porozmawiac? -Snilem o tobie. Tam, w gorach. Obrzucil mnie spojrzeniem pelnym powatpiewania. -Naprawde? Wzruszajace. Ja nie moge powiedziec, zebym snil o tobie. -Brakowalo mi ciebie. - Ucieszyl mnie niespodziewany rumieniec zdumienia na twarzy trefnisia. -Zabawne. Czy dlatego w gorach robiles z siebie blazna? -Pewnie tak. Usiadz. Opowiedz mi, co sie tutaj dzialo. -Nie moge. Czeka na mnie krol Roztropny. A raczej krol Roztropny sie mnie nie spodziewa i dlatego wlasnie musze do niego isc. Gdy poczujesz sie lepiej, powinienes go odwiedzic. Szczegolnie jesli nie bedzie cie oczekiwal. - Obrocil sie gwaltownie, wysunal za drzwi, po czym jeszcze zajrzal do srodka. Uniosl reke, potrzasnal srebrnymi dzwoneczkami przyczepionymi do brzegu smiesznie dlugiego rekawa. - Do widzenia, Bastardzie. Nastepnym razem postaraj sie troche skuteczniej unikac smierci. - Drzwi cicho zamknely sie za nim. Zostalem sam. Nalalem sobie drugi kubek naparu ziol i stojac przy kominku siorbalem wolno. Po chwili drzwi otworzyly sie znowu. Podnioslem wzrok, oczekujac blazna. -Nie spisz? - spytala Lamowka. - Dlaczego nie powiedziales, ze jestes taki zmeczony? Wystraszyles mnie na smierc, spales calutenki dzien. Bez zaproszenia wpakowala sie do komnaty. Niosla narecze czystej bielizny i pledow. Tuz za nia weszla ksiezna Cierpliwa. -Rzeczywiscie, juz sie zbudzil! - wykrzyknela do Lamowki, jakby dotad watpila. Obie zignorowaly moje zawstydzenie - stalem przed nimi w samej nocnej koszuli. Ksiezna Cierpliwa usiadla na lozku, a Lamowka zaczela sie krzatac. Niewiele bylo do zrobienia w tym nagim wnetrzu, ale zebrala naczynia w jedno miejsce, poprawila klody w palenisku, obmyla wanne i rozlozyla moje ubrania. Sciagnela posciel z lozka, polozyla swieza, zebrala brudne ubrania, zmarszczyla nos, rozejrzala sie dookola, po czym wraz z calym ladunkiem odplynela ku drzwiom. -Mialem zamiar sam to uprzatnac - mruknalem zaklopotany, lecz ksiezna Cierpliwa najwyrazniej nie uslyszala. Wladczym gestem wskazala mi lozko. Z ociaganiem wrocilem do poscieli. Chyba nigdy nie czulem sie bardziej nieswojo. Na dodatek jeszcze otulila mnie pledami. -Jesli chodzi o Sikorke - oznajmila znienacka - to twoje wczorajsze zachowanie bylo wysoce naganne. Wykorzystales swoja niedyspozycje, by zwabic ja do komnaty. I rozzlosciles dziewczyne bezpodstawnymi oskarzeniami. Bastardzie, nie moge na to pozwolic. Gdybys nie byl chory, gniewalabym sie na ciebie. Bardzo mnie rozczarowales. Slow mi brak, gdy pomysle, jak zwiodles i oszukales te biedna dziewczyne. Powiem wiec tylko, ze to sie wiecej nie zdarzy. Bedziesz ja traktowal z naleznym szacunkiem. Zawsze. Zwykle nieporozumienie pomiedzy Sikorka a mna uroslo nagle do rangi powaznej sprawy. -Zaszla pomylka - oznajmilem, usilujac mowic spokojnym tonem osoby kompetentnej. - Sikorka i ja musimy to sobie wyjasnic. Musimy porozmawiac na osobnosci. Zapewniam cie, pani, nie masz sie czym niepokoic, to zupelnie nie jest tak, jak najwyrazniej wyglada. -Pamietaj, kim jestes. Syn ksiecia nie... -Bekart - przypomnialem jej zwiezle. - Nazywani sie Bastard Rycerski. Jestem bekartem ksiecia Rycerskiego. Ksiezna Cierpliwa wygladala na wstrzasnieta. Raz jeszcze zdalem sobie sprawe, jak bardzo sie zmienilem od czasu wyjazdu z Koziej Twierdzy. Juz nie bylem chlopcem, ktorego mogla nadzorowac i karcic. -Nie jestem prawym synem ksiecia Rycerskiego, pani - odezwalem sie lagodniej. - Jestem tylko bekartem twojego meza. Usiadla w nogach lozka, spojrzala mi prosto w oczy. Pod pozorami roztrzepania i plochosci ujrzalem dusze pelna bolu i bezmiernego zalu. -Sadzisz, ze potrafilabym o tym zapomniec? - spytala cicho. Glos uwiazl mi w gardle. Nie umialem znalezc odpowiedzi. Wybawil mnie powrot Lamowki. Zrekrutowala kilku paziow i dwoch starszych sluzacych. Wkrotce woda po kapieli zniknela, naczynia takze zostaly wyniesione. Pokojowa w tym czasie ustawila na tacy drobne ciasteczka oraz dwa dodatkowe kubki, dosypala ziol do czajnika. Zaparzyla wywar, nalala do wszystkich kubkow, po czym usiadla - z nieodlaczna robotka w reku. Ksiezna Cierpliwa i ja milczelismy, poki sluzba nie opuscila komnaty. -Poniewaz jestes, kim jestes, sytuacja, jaka zaistniala pomiedzy toba a Sikorka, to wiecej niz zwykle nieporozumienie. - Ksiezna Cierpliwa wrocila do tematu, jakbym nigdy nie osmielil sie jej przerwac. - Gdybys byl terminatorem u Krzewiciela albo zwyklym chlopcem stajennym, moglbys sie zalecac do kazdej dziewczyny z miasta, moglbys ozenic sie z kim dusza zapragnie. Jestes jednak Bastardem Rycerskim Przezornym. Pochodzisz z rodu krolewskiego. W tej rodzinie nawet bekart - zajaknela sie lekko przy tym slowie - musi przestrzegac pewnych regul. I zachowywac powsciagliwosc. Brac pod uwage swoja pozycje. Musisz uzyskac pozwolenie monarchy na zawarcie malzenstwa. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawe. Nawet sama grzecznosc wymaga, bys informowal krola o zamiarze ubiegania sie o reke dziewczyny, aby mogl rozwazyc wszelkie zalety kandydatki i oznajmic ci, czy mu sie twoj zamysl podoba, czy nie. On powinien decydowac, jak brzmia odpowiedzi na wiele waznych pytan. Czy nadszedl dla ciebie wlasciwy czas na ozenek? Czy twoje malzenstwo przyniesie korzysc koronie? Czy jest mozliwe do zaakceptowania, czy tez spowoduje skandal? Czy ubieganie sie o reke wybranki bedzie ci przeszkadzalo w wypelnianiu obowiazkow? Czy panna pochodzi z odpowiedniego rodu? Czy krol zyczy sobie, bys mial potomstwo? Z kazdym pytaniem czulem sie bardziej zbity z tropu. Nigdy powaznie nie myslalem o malzenstwie z Sikorka. Od dzieciecej przyjazni tak plynnie przeszlismy do powazniejszego uczucia. Znalem pragnienia swego serca, ale zawsze kierowalem sie przede wszystkim rozumem. Ksiezna Cierpliwa czytala w mojej twarzy jak w otwartej ksiedze. -Pamietaj takze, Bastardzie Rycerski, ze raz juz zlozyles przysiege na wiernosc. Twoje zycie nalezy do krola. Co bedziesz mogl ofiarowac Sikorce, jesli ja poslubisz? Ochlapy? Resztki czasu, ktore on ci zostawi? Czlowiek zaprzysiezony wladcy niewiele ma zycia dla siebie. - Lzy stanely jej w oczach. - Sa kobiety, ktore chetnie sie zadowola ta odrobina, jaka mozna im uczciwie ofiarowac. Innym tyle nie wystarczy. Nigdy nie wystarczy. Musisz... - z trudem dobierala slowa - musisz sie zastanowic. Nie sposob zalozyc dwoch siodel na jednego konia. Bez wzgledu na to, jak... - zamilkla. Zamknela oczy, skryla bol pod powiekami. Potem nabrala tchu i podjela zywo, jakby wcale nie przerwala. - I jeszcze jedno, Bastardzie Rycerski. Sikorka jest dzielna kobieta. Ma w reku fach i swietnie sobie w nim radzi. Sadze, ze po jakims czasie w sluzbie bedzie mogla urzadzic sie ponownie na swoim. Ale co z toba? Co mozesz jej ofiarowac? Masz lekka reke do pisania, ale brak ci jeszcze bieglosci i wiedzy, by zostac skryba. Jestes dobrym koniuchem, to prawda, lecz przeciez nie w ten sposob zarabiasz na chleb. Jestes ksiazecym synem z nieprawego loza. Mieszkasz w zamku, masz sie w co ubrac i co zjesc. Nie masz jednak okreslonego zarobku. Moze to i wygodne zycie, jednak tylko dla jednej osoby. Co w tej sytuacji zrobic z Sikorka? Mialaby zamieszkac tutaj z toba? Czy moze wierzysz, ze krol ci zezwoli na opuszczenie twierdzy? Jesli nawet, to co dalej? Czy bedziesz zyl na koszt zony, jadl chleb, na ktory ona zarobi praca wlasnych rak, i nie robil nic? Czy moze zostaniesz jej pomocnikiem? W koncu umilkla. Nie spodziewala sie ode mnie odpowiedzi na zadne z zadanych pytan, wiec nawet nie probowalem zabierac glosu. Nabrala tchu i podsumowala: -Zachowywales sie jak bezmyslny dzieciak. Wiem, nie miales zlych intencji. Wyrosles wsrod intryg krolewskiego dworu. Sikorka nigdy ich nie poznala. Czy pozwolisz, by mowiono, iz jest twoja konkubina albo, co gorsza, zamkowa dziewka? - Ksiezna mowila przerazajaco spokojnie. Nie spuszczala wzroku z mojej twarzy. - Od wielu juz lat twierdza jest krolestwem mezczyzn. Krolowa Skwapliwa byla... wielka pania, ale nie prowadzila dworu w taki sposob, jak to niegdys czynila krolowa Wytrwala. Teraz znowu mamy w zamku wladczynie z prawdziwego zdarzenia. Wiele sie zmienilo od jej przybycia, sam zobaczysz. Jesli szczerze pragniesz uczynic Sikorke swoja zona, trzeba ja zaznajomic z dworskimi obyczajami, krok po kroku. W przeciwnym wypadku pozostanie na zawsze obca. Mowie z toba zupelnie otwarcie, Bastardzie Rycerski, nie po to by cie zranic. Lepiej jednak, bym zadala bol tobie, niz zeby Sikorka spedzila reszte zycia posrod okrutnej obojetnosci. W najlepszym razie. - Umilkla i cierpliwie czekala na moja reakcje. -Co mam zrobic? - zapytalem w koncu bezradnie. Dluzsza chwile przygladala sie swoim dloniom. Wreszcie znowu podniosla na mnie wzrok. -Na razie nic. Zupelnie nic. Sikorka jest teraz moja sluzaca. Ucze ja dworskiego zycia. Jest zdolna uczennica, a dla mnie takze najmilsza przewodniczka po krainie ziol i zapachow. Kazalam Krzewicielowi nauczyc ja pisania; az sie do tego palila. I na razie to wszystko, co mozna zrobic. Musi zostac zaakceptowana przez innych jako jedna z moich dam, a nie kobieta bekarta. Po jakims czasie mozesz zaczac sie z nia widywac. Na razie jednak byloby niewlasciwe, zebys spotykal sie z nia na osobnosci, a nawet zebys w ogole probowal sie z nia spotykac. -Alez ja musze z nia porozmawiac! Tylko raz, krotko, a potem, przyrzekam, bede przestrzegal twoich regul, pani. Sikorka jest przekonana, ze rozmyslnie ja zwodzilem. Sadzi, ze zeszlej nocy bylem pijany. Musze jej wyjasnic... Ksiezna Cierpliwa potrzasala glowa, zanim pierwsze zdanie padlo z moich ust, i nie przestala, poki nie ucichlem. -Juz mielismy plotki, bo przeciez przyszla do zamku szukajac ciebie. Tak ludzie opowiadali. Zdusilam te gadania w zarodku, rozglosilam wszem wobec, ze Sikorka przyszla do mnie. Znalazla sie w sytuacji bez wyjscia, a jej matka byla swego Czasu garderobiana baronowej Wrzosowej na dworze krolowej Wytrwalej. Wszystko to prawda, wiec dziewczyna miala prawo szukac mnie, bo czyz baronowa nie zostala moja szczera przyjaciolka, gdy sie zjawilam w stolicy? -Znalas, pani, matke Sikorki? - spytalem zaciekawiony. -Wlasciwie nie. Wyprowadzila sie z zamku, jeszcze nim zjechalam do Koziej Twierdzy. Wyszla za maz za handlarza woskiem. Znalam natomiast baronowa Wrzosowa, ktora byla dla mnie bardzo zyczliwa. -Moglbym sie spotkac z Sikorka w twoich komnatach, pani, porozmawiac chwile sam na sam i... -Nie zycze sobie skandalu! - oznajmila zdecydowanie. - Nie bede kusila losu. Bastardzie, masz wrogow na dworze krolewskim. Moga skrzywdzic Sikorke, by uderzyc w ciebie. Rozumiesz? Czy nareszcie wyrazilam sie dosc jasno? Wyrazila sie jasno, w dodatku na temat, w ktorym mialem ja za calkowita ignorantke. Jak wiele wiedziala o moich wrogach? Czy doszukiwala sie ich wylacznie na plaszczyznie towarzyskiej? Juz samo to wystarczyloby do obrzydzenia zycia na dworze krolewskim. Wyobrazilem sobie, jak ksiaze Wladczy sypie niewybrednymi dowcipami; jak w czasie uczty szepcze cos do swoich poplecznikow, ktorzy usmiechaja sie znaczaco i przyciszonymi glosami komentuja uwagi swego pana. Powinienem byl go zabic. -Tak, rzeczywiscie zrozumiales. - Ksiezna Cierpliwa odstawila kubek na stolik. - Lamowko, sadze, ze Bastard Rycerski powinien teraz odpoczac. -Pani, blagam cie, przekaz Sikorce przynajmniej prosbe, zeby sie na mnie nie gniewala. Powiedz jej, ze zeszlej nocy nie bylem pijany. Ze nigdy nie zamierzalem jej zwodzic, nie chcialem wyrzadzic krzywdy... -Nie bede nic przekazywala! Ty, Lamowko, takze nie! Niech wam sie nie zdaje, ze nie widzialam tego mrugniecia. Nalegam, byscie oboje zachowywali sie odpowiednio. Zapamietaj sobie, Bastardzie Rycerski. Nie znasz Sikorki, mistrzyni Swiec. Ona nie zna ciebie. Tak byc musi. Chodz, Lamowko. Bastardzie Rycerski, spodziewam sie, ze przez reszte nocy dolozysz wszelkich sil, by wypoczac. Wyszly. Probowalem pochwycic spojrzenie Lamowki i skaptowac ja na sojusznika, ale nawet na mnie nie zerknela. Zostalem sam. Osunalem sie glebiej miedzy poduszki. Choc martwily mnie i zloscily zakazy ksieznej, musialem jej przyznac racje. Pozostawala mi jedynie nadzieja, ze Sikorka odbierze moje zachowanie jako przejaw bezmyslnosci, a nie zdrady i oszustwa. Wstalem z lozka, poprawilem plonace drwa. Potem usiadlem przy kominku i rozejrzalem sie po komnacie. Po miesiacach spedzonych w Krolestwie Gorskim wydawala sie zaiste miejscem wyjatkowo posepnym. Jedynym przedmiotem, jaki mozna by uznac za dekoracje tego pomieszczenia, byl zakurzony gobelin. Przedstawial krola Madrego zawierajacego przyjazn z Najstarszymi. Znajdowal sie w tej komnacie od zawsze, podobnie jak cedrowa skrzynia w nogach lozka. Przyjrzalem mu sie krytycznym okiem. Stary i nadgryziony przez mole. Latwo zrozumiec, dlaczego zostal powieszony w skromnej komnacie, na uboczu. Gdy bylem mlodszy, przyprawial mnie o senne koszmary. Utkano go jeszcze w starym stylu; krol Madry wydawal sie dziwnie rozciagniety, a Najstarsi nie przypominali zadnego stworzenia, jakie kiedykolwiek widzialem. Dlaczego mieli takie szerokie ramiona? Moze to skrzydla? A moze poswiata... Oparlem sie o sciane kominka. Przysnalem. Obudzil mnie chlodny ciag na plecach. Sekretne przejscie prowadzace do krolestwa Ciernia, szeroko otwarte, zapraszalo mnie do mistrza. Podnioslem sie sztywno, rozprostowalem kosci i ruszylem w gore po kamiennych stopniach. Szedlem ubrany jedynie w nocna koszule, podobnie jak w noc wiele lat temu, gdy po raz pierwszy ta droga podazylem za przerazajacym starcem o twarzy poznaczonej bliznami, o przenikliwych oczach, jasnych niczym u kruka. Zaproponowal, ze bedzie mnie uczyl sztuki zabijania. Zaoferowal mi takze - milczaco - swoja przyjazn. Przyjalem jedno i drugie. Kamienne stopnie kasaly chlodem. Po katach wisialy pajeczyny, wszedzie zalegal kurz, a na suficie nad kinkietami czernila sie sadza. Innymi slowy: wielkie porzadki nie siegnely tej klatki schodowej. Ani komnaty Ciernia. Bylo to wnetrze przynoszace wstyd wlascicielowi, chaotyczne, nieporzadne, ale przeciez jednoczesnie swojskie i wygodne. W jednym koncu, gdzie znajdowalo sie robocze palenisko, podloga byla zupelnie naga, a na niej stal ogromny stol. Na blacie panowal zwykle balagan: poniewieraly sie tam mozdzierze i tluczki, brudne talerze oblepione resztkami miesa dla Cichosza - lasicy Ciernia, garnuszki z suszonymi ziolami, tabliczki i zwoje, lyzki i obcegi. Teraz stal tam takze poczernialy kociolek, z ktorego ciagle jeszcze unosil sie cuchnacy dym. Ciernia nie zastalem przy roboczym stole. Byl w drugim koncu komnaty, gdzie na kominku wesolo tanczyl ogien, a podloga zarzucona byla grubymi dywanami. Siedzial przy szklanej misie pelnej jesiennych jablek oraz karafce z winem, w dloni trzymal czesciowo rozwiniety pergamin. Czy odsuwal go od oczu dalej niz zwykle? Czy jego chude ramiona byly bardziej jeszcze szczuple? Czy postarzal sie przez te miesiace, kiedy mnie tu nie bylo, czy tez po prostu wczesniej inaczej na niego patrzylem? Szara welniana tunika wygladala na rownie zniszczona jak zawsze, a dlugie wlosy w tym samym kolorze splywaly Cierniowi na plecy. Stalem cicho i czekalem, dopoki nie raczyl mnie zauwazyc. Pewne rzeczy sie zmienily, inne nie. Wreszcie opuscil reke ze zwojem i spojrzal w moja strone. Oczy wial zielone, a ich blask zdumiewal w twarzy potomka Przezornych. Mimo blizn przypominajacych znamiona po ospie, czerwonych znakow pokrywajacych jego oblicze i rece, rownie wyraznie jak u mnie widac bylo pokrewienstwo z rodem krolewskim. Chyba moglbym go nazywac stryjecznym dziadem, ale nasza zazylosc ucznia i mistrza byla blizsza niz wiezy krwi. -Podejdz do ognia, chlopcze - rzekl z powaga. Uczynilem kilka krokow i stanalem przed kominkiem, nieco zalekniony. Ciern patrzyl na mnie w takim samym skupieniu, w jakim przed chwila czytal tekst ze zwoju. -Gdybysmy pozadali wladzy i mieli dusze zdrajcow, moglibysmy sie postarac, zeby lud zauwazyl twoje podobienstwo do ksiecia Rycerskiego. Nauczylbym cie przyjmowac jego postawe, chod ojca juz masz. Pokazalbym ci, jak dodac twarzy srogosci, by wygladac powazniej. Jestes juz prawie jego wzrostu. Nauczylbys sie jego ulubionych powiedzonek i smiac sie jak on. Powolutku moglibysmy zyskac wladze. Dyskretnie, tak zeby sie nikt nie zorientowal. A pewnego dnia siegnelibysmy po korone. Zamilkl. Wolno pokrecilem glowa. Potem obaj sie usmiechnelismy. Usiadlem u jego stop. Dobrze bylo czuc na plecach cieplo ognia. -Taka juz pewnie moja rola. - Westchnal, upil lyk wina. - Musze myslec o takich rzeczach, bo wiem, ze pomysla o nich inni. Pewnego dnia, wczesniej czy pozniej, ktorys szlachcic uwierzy, ze wpadl na genialny pomysl i podzieli sie nim z toba. Poczekaj, a przekonasz sie, ze mam racje. -Wolalbym, zebys sie mylil. Dosc mam intryg i nie radze sobie z nimi tak dobrze, jak bym chcial. -W ostatniej rozgrywce poradziles sobie calkiem niezle. Przezyles. - Ponad moim ramieniem spojrzal w ogien. Zawislo miedzy nami pytanie, nieomal namacalne. Dlaczego krol Roztropny zdradzil ksieciu Wladczemu, ze jestem skrytobojca? Dlaczego nakazal mi zdawac raporty czlowiekowi, ktory chcial mojej smierci? Dlaczego kazal mi sluchac jego rozkazow? Czy oddal mnie w rece ksiecia, by ulagodzic go w innych kwestiach? A jesli odegralem role kozla ofiarnego, to czy nadal bylem przyneta majaca odciagnac uwage najmlodszego krolewskiego syna od innych spraw? Chyba nawet Ciern nie potrafil odpowiedziec na wszystkie moje pytania. Wypowiedzenie na glos ktoregokolwiek z nich byloby rownoznaczne ze zdrada wobec wladcy, ktoremu obaj przysiegalismy wiernosc. Kazdy z nas dawno zlozyl swoje zycie w dlonie monarchy, krola Roztropnego, i przysiagl poswiecic je dla rodu krolewskiego. Nie do nas nalezalo rozstrzyganie, jak on z tego skorzysta. Takie pytania ocieraly sie o zdrade stanu. Ciern napelnil mi kielich winem. Jakis czas rozmawialismy o rzeczach pozornie bez znaczenia. Ja zapytalem o zdrowie Cichosza, a Ciern zlozyl mi wyrazy wspolczucia z powodu smierci Gagatka. Zadal mi kilka pytan, z ktorych wynikalo, ze doskonale zna wszystkie szczegoly raportu, jaki zlozylem ksieciu Szczeremu. Rownie swietnie orientowal sie w swiecie kuchennych plotek. Zostalem zapoznany z wieloma nieistotnymi pogloskami krazacymi po zamku i ze wszystkimi wydarzeniami z zycia pospolitych mieszkancow twierdzy. Dopiero kiedy spytalem Ciernia, co sadzi o przyszlej krolowej, spowaznial. -Nie jest jej latwo. Przybyla na dwor od dawna pozbawiony wladczyni, a przeciez nie jest krolowa, tylko malzonka nastepcy tronu. Zjawila sie w trudnym dla krolestwa czasie, gdy musimy stawic czolo zewnetrznemu wrogowi i wewnetrznym niepokojom. Co gorsza, znalazla sie w kraju, ktorego mieszkancy inaczej pojmuja role rodziny krolewskiej. Powitalismy Ketriken ucztami i zabawami, a ona nawykla zyc w prostocie: dbala o siebie sama, zajmowala sie Ogrodem, tkala na krosnach i pracowala w kuzni. Potrafi zalagodzic spory i poswiecic siebie, by odwrocic zly los od swego ludu. Tutaj otoczyla ja szlachta, ludzie uprzywilejowani, bogaci. Ketriken nie rozumie, jak mozna trawic czas na piciu wina, jedzeniu egzotycznych potraw, paradowaniu w kosztownych strojach i obnoszeniu klejnotow, a przeciez tak wyglada nasze swietowanie. Dlatego "nie prezentuje sie najlepiej". Jest, na swoj sposob, przystojna kobieta. Tyle ze zbyt wysoka, zbyt dorodna i zbyt jasna pomiedzy kobietami z Koziej Twierdzy. Niczym szlachetny rumak w stadninie koni mysliwskich. Ma dobre serce, ale czy to wystarczy? Szczerze mowiac, jest mi jej zal. Tych kilkoro rodakow, ktorzy ja odprowadzili, dawno juz wrocilo w gory. Jest u nas bardzo samotna, mimo tlumow zabiegajacych o jej laski. -Czy ksiaze Szczery nie robi nic, zeby zlagodzic jej samotnosc, nic, by zaznajomic ksiezna z naszymi obyczajami? -Szczery nie ma dla niej czasu. Probowal to wyjasnic Roztropnemu, gdy postanowiono go ozenic, ale obaj z krolem bylismy glusi. Zaslepieni politycznymi korzysciami malzenstwa nastepcy tronu. Zapomnialem, ze tutaj, na tym dworze, zamieszka kobieta. Szczery ma pelne rece roboty. Gdyby byli zwykla para i mieli dla siebie czas, zapewne by sie prawdziwie pokochali. W tych warunkach musza poswiecic wszystkie sily zachowaniu pozorow. Wkrotce lud bedzie wygladal krolewskiego potomka. Nie maja czasu sie dobrze poznac, a co dopiero okazywac sobie uczucia. - Musial dojrzec bol w mojej twarzy, gdyz dodal: - Zawsze tak bylo w rodzinie krolewskiej, chlopcze. Jedyny wyjatek to Rycerski i Cierpliwa. Kupili szczescie za cene utraty korzysci politycznych. Nieslychana rzecz, by nastepca tronu zenil sie z milosci. Na pewno niejeden raz slyszales te historie szalenstwa. -Zawsze zadawalem sobie pytanie, czy ksiecia Rycerskiego w ogole to obchodzilo. -Choc drogo zaplacil za szczescie - rzekl Ciern spokojnie - nie sadze, by kiedykolwiek zalowal decyzji. Tyle ze on byl nastepca tronu. Ty nie masz jego mozliwosci wyboru. Prosze bardzo. Oczywiscie wiedzial o wszystkim. Zludna byla nadzieja, ze nie poruszy tematu. Mocny rumieniec okrasil mi twarz. -Sikorka. Wolno skinal glowa. -Co innego, kiedy sie to dzialo w miescie, a ty byles ledwie golowasem. Niestety, teraz juz ludzie widza w tobie mezczyzne. Gdy zjawila sie w zamku, zaraz jezyki poszly w ruch, zaczely sie domysly. Cierpliwa okazala sie wyjatkowo obrotna, sprawnie uciszyla plotki, zamknela ludziom usta. Ja na jej miejscu nie zatrzymalbym tutaj tej kobiety, ale musze przyznac, ze w koncu ksiezna dobrze sobie poradzila. -Tej kobiety... - powtorzylem. Gdyby powiedzial "dziewki", nie zabrzmialoby to ostrzej. - Ciern, zle ja oceniasz. I mnie takze. Wszystko zaczelo sie od dzieciecej przyjazni, dawno temu, i jesli ktokolwiek zawinil temu... jak potoczyly sie sprawy, to tylko ja, nigdy Sikorka. Zawsze mi sie wydawalo, ze znajomosci, ktore zawarlem w miescie, czas, ktory spedzalem tam jako Nowy, naleza wylacznie do mnie. - Ucichlem, w powietrzu brzeczala tylko glupota moich slow. -Sadziles, ze mozesz prowadzic dwa zycia? - Ciern mowil cicho, ale stanowczo. - My, chlopcze, nalezymy do krola. On rozporzadza naszym zyciem. W kazdej chwili, kazdego dnia, na jawie i we snie. Nie masz czasu na wlasne sprawy. Nalezysz do krola. Przesunalem sie kawalek, zapatrzylem w ogien. Chcialem ocenic zycie Ciernia z tego nowego punktu widzenia. Spotykalem go zawsze tutaj, w mroku tej komnaty. Czasami pojawial sie miedzy ludzmi przebrany za wielmozna pania Tymianek. Kiedys podrozowalismy noca - wtedy po raz pierwszy zetknelismy sie z ofiarami kuznicy. Byla to wyprawa na rozkaz krola. Co Ciern mial z zycia? Ukryta komnate, dobre jedzenie i wino, lasice do towarzystwa. Byl starszym bratem panujacego monarchy, ale jako zrodzony z nieprawego loza, nie mogl roscic praw do tronu. Czy moje zycie tez mialo tak wygladac? -Nie. Nie wyrzeklem na glos ani slowa, lecz Ciern odgadl moje mysli. -Ja sobie wybralem takie zycie, chlopcze. Kiedys bylem przystojny. I prozny. Prawie tak prozny jak Wladczy. Po wypadku, ktory mnie oszpecil, chcialem juz tylko umrzec. Dlugie miesiace nie opuszczalem swoich komnat. Kiedy w koncu wyszedlem, uczynilem to w przebraniu. Nie, jeszcze wtedy nie bylem wielmozna pania Tymianek, ale dokladnie skrywalem twarz i dlonie. Opuscilem Kozia Twierdze. Na dlugi czas. Przystojny mlody czlowiek zniknal. Przekonalem sie, iz bede dla rodziny bardziej uzyteczny jako nieboszczyk. To dluga historia. Teraz wiedz tylko, ze ja sobie takie zycie wybralem. Roztropny mnie do niczego nie zmuszal. Zdecydowalem sam. Twoja przyszlosc moze wygladac inaczej. Po prostu nie wyobrazaj sobie, ze zalezy wylacznie od ciebie. Nie moglem opanowac ciekawosci. -Jak to sie stalo, ze moj ojciec i ksiaze Szczery wiedzieli o twoim istnieniu, a ksiaze Wladczy nie? Ciern usmiechnal sie zagadkowo. -Dla dwoch starszych chlopcow bylem ukochanym stryjem. Jakis czas nawet sie nimi opiekowalem. Dopiero po wypadku zniknalem z ich zycia. Wladczy natomiast nigdy mnie nie spotkal. Jego matka przerazliwie bala sie ospy, moim zdaniem wierzyla w bajania o Ospiarzu, zwiastunie zarazy i nieszczescia. Czula zabobonny lek przed kazda ulomnoscia. Nigdy by nie zatrudnila pokojowki o koslawych nogach czy sluzacego bez palca. Jej przesady do tej pory widac w reakcji Wladczego na blazna. No tak... Po powrocie z dobrowolnego wygnania nie zostalem przedstawiony krolowej ani nie poznalem jej dziecka. Rycerski dowiedzial sie, ze wrocilem na dwor, dopiero w dniu, w ktorym zostal nastepca tronu. Przezylem niemaly wstrzas, kiedy sie okazalo, ze doskonale mnie pamietal i bardzo za mna tesknil. Jeszcze tego samego wieczoru razem ze Szczerym przyszedl sie ze mna zobaczyc. Musialem obu za to zbesztac. Nielatwo bylo im wytlumaczyc, ze nie moga do mnie zagladac, kiedy tylko poczuja chec. Kochane chlopaki - pokrecil glowa, usmiechnal sie do wspomnien. Nie wiedziec czemu poczulem uklucie zazdrosci. Sprowadzilem rozmowe z powrotem na moj temat. -Co wedlug ciebie powinienem zrobic? Wydal dolna warge, lyknal wina, pograzyl sie w zamysleniu. -Cierpliwa dala ci najlepsza mozliwa rade. Powinienes unikac Sikorki, ale nie ostentacyjnie. Traktowac ja jak kazda inna sluzaca; uprzejmie, lecz nie poufale. Nie szukaj jej. Poswiec swoj czas malzonce nastepcy tronu. Szczery bedzie szczesliwy, jesli ja czyms zajmiesz, sama Ketriken z wdziecznoscia przyjmie twoje towarzystwo. A jesli kiedys bedziesz chcial uzyskac zezwolenie na poslubienie Sikorki, malzonka nastepcy tronu moze sie okazac cennym sprzymierzencem. Opiekuj sie nasza pania. Pamietaj, ze sa tacy, ktorym zalezy, by Szczery nie doczekal sie dziedzica. Ci sami ludzie nie sa zachwyceni, ze i ty mozesz splodzic potomka. Miej sie na bacznosci. Badz ostrozny. -To wszystko? - spytalem zniechecony. -Nie. Odpoczywaj. Wladczy strul cie korzeniem smierci? - Potaknalem, a Ciern pokrecil glowa, zmruzyl oczy. Potem spojrzal mi prosto w twarz. - Jestes mlody. Moze wydobrzejesz. Widzialem jednego czlowieka, ktory przezyl po tej truciznie, choc do samej smierci cierpial napady drgawek. Po tobie tez juz widac oznaki choroby. Nie wolno ci sie przemeczac, bo przyjda drgawki, potem zaburzenia wzroku i atak gotowy. Jesli ludzie maja sie nie zorientowac, ze jestes chory, powinienes prowadzic jak najspokojniejszy tryb zycia. -To dlatego dodales mi do herbaty kozlka lekarskiego? - upewnilem sie. Uniosl brwi zdziwiony. -Do herbaty? -Skoro nie ty, w takim razie jednak blazen. Ktos przyniosl mi herbate i jedzenie, gdy spalem... -A jesli to Wladczy? Potrwalo chwile, nim zrozumialem. -Moglbym zostac otruty. -Na szczescie zyjesz. Tym razem ci sie udalo. Nie zaopiekowal sie toba blazen ani ja, tylko Lamowka. Ty jej jeszcze dobrze nie znasz. Trefnis zorientowal sie w twoim stanie i cos go podkusilo, zeby powiedziec Cierpliwej. Ksiezna zdenerwowala sie tak, ze wszystko lecialo jej z rak, a Lamowka spokojnie sie wszystkim zajela. Chyba ma cie za osobe podobnie... niezorganizowana jak jej pani. Wystarczy brak sprzeciwu, a otoczy cie matczyna opieka i poprowadzi przez zycie. Intencje ma szczere, dobra z niej niewiasta, lecz ty, Bastardzie, nie mozesz na to pozwolic. Skrytobojca potrzebuje odosobnienia. Zamykaj drzwi na skobel. -Bastardzie? - zdziwilem sie glosno. -Tak masz przeciez na imie. Bastard Rycerski, A skoro przestalo ono byc ci niemile, bede cie tak nazywal. Znudzilo mnie to wieczne "chlopcze". Pochylilem glowe. Rozmawialismy jeszcze o innych sprawach. Do switu pozostala mniej wiecej godzina, gdy opuscilem jego pozbawiona okien komnate i wrocilem do wlasnej. Polozylem sie, lecz sen nie nadchodzil. Przez cale zycie dusilem w sobie pretensje do losu, ktory ustawil mnie w tak niewygodnej pozycji na krolewskim dworze. Teraz wrzal we mnie gniew, odbierajac sen. Odrzucilem przykrycie, odzialem sie w za male ubrania i ruszylem do miasta. Porywisty wiatr od morza uderzyl we mnie wilgotnym zimnem, jakby mi wymierzyl policzek. Otulilem sie szczelniej plaszczem, naciagnalem kaptur. Szedlem zwawym krokiem, omijajac lodowe oczka na stromej drodze. Probowalem nie myslec, lecz okazalo sie, ze krew, szybciej krazaca w zylach, rozgrzewala bardziej moja wscieklosc niz cialo. Mysli gnaly niczym cwalujacy rumak. Gdy po raz pierwszy w zyciu ujrzalem Kozia Twierdze, bylo to rojne, dosc pospolite miasteczko. Przez minione dziesiec lat rozroslo sie i nabralo poloru, lecz nie wstydzilo sie wlasnych korzeni. Przylgnelo do klifu pod zamkiem. Tam gdzie skaly schodzily na kamienista plaze, w dokach powstawaly magazyny i sklady na palach. Wygodny port przyciagal liczne statki kupieckie i handlowe. Dalej na polnoc, gdzie Rzeka Kozia wpadala do morza, plaze byly bardziej piaszczyste, a szerokie ujscie umozliwialo barkom handlowym wplywanie daleko w glab ladu, az do ksiestw srodladowych. Ziemie blizej morza regularnie zalewaly powodzie, a kotwiczenie na rzece, przy ciaglych zmianach poziomu wody, nie nalezalo do latwych. Mieszkancy Koziej Twierdzy tloczyli sie na stromym klifie nad przystania, podobni do ptasiego stada na Skalach Legowych. Powstawaly waskie, kiepsko brukowane ulice, wijace sie po stromiznie na prawo i lewo, szukajace drogi w dol, ku wodzie. Domy, sklepy i tawerny przylgnely pokornie do klifu, starajac sie nie stawac na przeszkodzie ciaglym wiatrom. Wyzej bogatsi mieszkancy miasta stawiali domy drewniane z fundamentami wcietymi w kamien klifu. Niewielkie mialem o nich pojecie. Jako dziecko biegalem miedzy sklepami i tawernami, ktore wychodzily niemal nad sama wode. Nim znalazlem sie w tej czesci miasta, doszedlem do ironicznej refleksji, ze dla dobra Sikorki i mojego lepiej by sie stalo, gdybysmy sie nigdy nie spotkali i nie zaprzyjaznili. Na razie zdazylem nadszarpnac jej reputacje, a gdybym zamierzal sie ozenic z ukochana, narazilbym ja na atak ksiecia Wladczego. Jeszcze niedawno szalalem na wspomnienie, ze wybrala innego. Niczym byla ta meka w porownaniu ze swiadomoscia, ze nie moge wszystkiego Sikorce wyjawic, wiec ma mnie za oszusta. Porzucilem czarne mysli jedynie po to, by sie przekonac, ze zdradzieckie nogi zaprowadzily mnie prosto pod drzwi sklepiku z woskiem. Teraz handlowano tu ziolami. Tylko tego w Koziej Twierdzy bylo trzeba: jeszcze jednego sklepu z ziolami. Co sie stalo z pszczolami? Pojalem, ze dla Sikorki utrata sklepu musiala byc dziesiec, nie - sto razy gorsza, niz sadzilem. Tak spokojnie przyjalem wiadomosc o smierci jej ojca. Tak latwo pogodzilem sie ze zmiana, ktora uczynila z mojej lubej zamkowa sluzaca. Sluzaca. Zacisnalem zeby i ruszylem naprzod. Wloczylem sie po miescie bez celu. Nawet wyjatkowo podly nastroj nie przeslonil mi zmian zaszlych w ciagu ostatnich miesiecy. Choc dzien byl zimny i nieprzyjemny, w miescie wrzalo jak w ulu. Budowa statkow sciagnela wielu ludzi: przybyli handlarze, szkutnicy, zolnierze. Wstapilem do tawerny, gdzie swego czasu z Sikorka, Krowa i Sztyletem dzielilismy sie szklaneczka okowity. Zazwyczaj byl to najtanszy trunek z jezyn. Tym razem samotny wypilem w milczeniu piwo. Wokol mnie ludzie plotkowali na potege, niemalo sie dowiedzialem. Ksiaze Szczery oglosil nabor marynarzy. Chetni przybywali glownie z ksiestw nadbrzeznych. Niektorzy chcieli wyrownac rachunki, pomscic bliskich, zabitych lub zarazonych kuznica. Inni zjawili sie w poszukiwaniu przygod albo bogactwa, a czasem dlatego ze w zlupionych osadach nie znajdowali zajecia. Jedni pochodzili z rodzin rybackich, inni z kupieckich, niektorzy znali morskie wiatry i fale. Jeszcze inni byli dawniej pasterzami albo uprawiali ziemie. Nie mialo to wiekszego znaczenia. Wszyscy byli spragnieni krwi najezdzcow ze szkarlatnych okretow. Wielu zamieszkalo w dawnych magazynach. Czernidlo, zamkowa mistrzyni Broni, uczyla ich sztuki walki, wyszukujac kandydatow na okrety ksiecia Szczerego. Inni mieli zostac najemnikami. Miasto puchlo od naplywu ludzi, gospody pekaly w szwach, podobnie karczmy i tawerny. Slyszalem tez skargi. Ze niektorzy przybysze zaciagajacy sie na okrety wojenne to imigranci z Wysp Zewnetrznych, wyrugowani z wlasnego kraju przez piratow na szkarlatnych okretach. Co prawda zapewniali o swej zadzy odwetu, lecz mieszkancy Krolestwa Szesciu Ksiestw nie darzyli ich zaufaniem; kilka miejskich sklepikow odmawialo zaopatrywania tych obcych. Z niepewnym chichotem opowiadano o pewnym Zawyspiarzu pobitym w dokach poprzedniego dnia. Nikt wowczas nie wezwal patrolu. Kiedy goscie w tawernie zaczeli snuc przypuszczenia, ze wszyscy Zawyspiarze sa szpiegami i najmadrzej byloby ich bez zwloki spalic na stosie, wyszedlem. Gdzie mialem sie uwolnic od intryg i strachu chocby na godzine? Wedrowalem samotny. Nadciagal sztorm. Bezlitosny wiatr chlostal krete uliczki, obiecywal snieg. Zimny gniew we mnie narastal, miotalem sie od wscieklosci do nienawisci, potem przez uczucie zawodu z powrotem ku wscieklosci, az nabralem przekonania, ze wkrotce zwariuje. Nie mieli prawa mi tego zrobic. Nie urodzilem sie narzedziem. Mialem prawo zyc po swojemu, sluchac rozkazow natury. Czy sadzili, ze moga mnie naginac, uzywac wedle woli, a ja nigdy nie wezme odwetu? Nie. Przyjdzie moj czas. Jeszcze Przyjdzie. Jakis czlowiek podszedl do mnie spiesznym krokiem, twarz skryl dla ochrony przed wiatrem gleboko w kapturze. Podnioslszy wzrok, napotkal moje spojrzenie. Pobladl, odwrocil sie i uciekl. Dobrze zrobil. Wscieklosc parzyla mnie i rozsadzala. Wiatr targal mi wlosy i pragnal mnie zmrozic, lecz ja tylko maszerowalem coraz szybciej. Do mojej nienawisci dolaczyla obca, plynaca z zewnatrz, rozgrzana do czerwonosci. Podazylem jej sladem jak za wonia swiezej krwi. Skrecilem za rog i znalazlem sie na targu. Biedniejsi przekupnie, wystraszeni nadchodzacym sztormem, zbierali towary z pledow i mat. Bogatsi zamykali stragany. Mijalem ich dlugim krokiem. Ludzie usuwali mi sie z drogi, a ja zostawialem ich za soba, nie dbajac o zdumione spojrzenia. Nagle stanalem przed soba samym. Byl wychudzony, mial ciemne, posepne oczy. Spojrzal na mnie zlowrogo i powital najczystsza nienawiscia. Nasze serca bily tym samym rytmem. Unioslem gorna warge, jakbym mial warknac, obnazylem zalosne ludzkie zeby. Wygladzilem miesnie twarzy, zapanowalem nad uczuciami. Wilczy szczeniak w klatce, szary i brudny, nie spuscil ze mnie wzroku. Podniosl czarne wargi, odslonil kly. "Nienawidze cie. Wszystkich was nienawidze. Podejdz blizej, podejdz. Zabije cie. Poprzegryzam ci sciegna, rozpruje gardlo. Wywloke wnetrznosci. Nienawidze cie". -Chcesz czegos? - zapytal sprzedawca zwierzat. -Krwi - odparlem cicho. - Chce twojej krwi. - Co? Przeskoczylem wzrokiem z wilka na czlowieka. Byl tlusty i brudny. I smierdzial. Na Ela, jak on cuchnal! Czulem od niego pot, zepsute jadlo i jego wlasne odchody. Omotany byl jakimis starymi szmatami, ktore takze wydzielaly straszliwy fetor. Mial rozbiegane oczka, okrutne brudne dlonie, u pasa wisiala mu debowa palka okuta mosiadzem. Ledwie sie powstrzymalem, zeby ta pala nie rozwalic mu lba, az mozg by tryskal dookola. Przestepowal z nogi na noge. Grube buty. Podszedl do mnie za blisko. Musialem wczepic sie palcami we wlasny plaszcz, zeby go nie zabic. -Wilka - udalo mi sie powiedziec. Glos mialem zdlawiony, dochodzil z glebi trzewi. - Chce wilka. -Jestes pewien, chlopcze? To wsciekla bestia. - Tracil klatke stopa. Rzucilem sie naprzod, zacisnalem zeby na drewnianych pretach, znowu obtluklem sobie nos, ale niewazne, jesli go tylko dosiegne, juz nie popuszcze. "Nie. Cofnij sie. Precz z moich mysli!" Potrzasnalem glowa, probujac oprzytomniec. Sprzedawca patrzyl na mnie dziwnie. -Wiem, czego chce - odezwalem sie spokojnie, odrzucajac emocje wilka. -Na pewno? - Oszacowal mnie spojrzeniem. Chetnie by mnie oblupil ze skory. Nie spodobalo mu sie moje przykuse, zniszczone ubranie ani mlody wiek. Wilka musial miec juz od jakiegos czasu. Na pewno zamierzal go sprzedac jako szczenie, a zwierze roslo, potrzebowalo coraz wiecej karmy. Prawdopodobnie odda go za grosze. Tym lepiej dla mnie. Nie mialem wiele. -A na co ci on? - zapytal od niechcenia. -Do walki - odparlem nonszalancko. - Mizerny, ale moze zostalo w nim jeszcze troche ducha. Wilk nagle rzucil sie na prety klatki: szczeki szeroko rozwarte, blyszczace kly. "Zabije te psy, zabije wszystkie, rozszarpie im gardla, rozpruje brzuchy!" "Jesli chcesz byc wolny, siedz cicho". Sila umyslu pchnalem go lekko i wilczek odskoczyl, niby uzadlony przez ose. Wycofal sie w najdalszy kat klatki, przywarowal speszony. Zeby mial ciagle na wierzchu, ale podkulil ogon. Stracil pewnosc siebie. -Walki psow, tak? O, do tego to on sie nadaje. - Sprzedawca raz jeszcze tracil klatke buciskiem, ale wilk sie nie poruszyl. - Zarobisz na nim ladny grosz, bez dwoch zdan. Ta bestia jest bardziej wsciekla niz wilczyca przy malych. - Kopnal w klatke mocniej. Wilk skulil sie w kacie. -Tak, to widac - zgodzilem sie ironicznie. Odwrocilem sie, jakbym zmienil zdanie. Przyjrzalem sie ptakom. Golebie wygladaly na zadbane, lecz dwa dudki i kruk stloczone byly w jednej brudnej klatce, powalanej zgnilymi resztkami miesa i odchodami. Kruk przypominal zebraka w zalosnej pelerynie czarnych pior. "Trzeba dziobnac w ten blyszczacy patyczek - podpowiedzialem mu. - Moze zdolasz sie wydostac na wolnosc". Nastroszone ptaszysko siedzialo apatyczne, z glowa schowana gleboko w piorach, ale jeden z dudkow podfrunal na wyzszy drazek i poczal dziobac w metalowa zatyczke. Znowu spojrzalem na wilka. -Nie mialem zamiaru wystawiac go do walki. Myslalem, zeby go dac psom na rozgrzewke. Jak zwachaja troche krwi, nabieraja ochoty do zycia. -Ale przeciez z niego bylby niezly wojownik! Patrz, popatrz no tylko. Zobacz, co mi zrobil nie dalej jak miesiac temu. Chcialem go nakarmic, a on na mnie skoczyl. Odwinal rekaw i pokazal mi brudny nadgarstek naznaczony zsinialymi pregami, ciagle jeszcze nie zagojonymi. Rzucilem okiem bez wiekszego zainteresowania. -Wyglada na zakazenie. Chyba trzeba bedzie uciac reke. -To nie zakazenie. Wolno sie goi, i tyle. Sluchaj, chlopcze, sztorm nadchodzi. Musze ladowac towar na woz i uciekac, zanim sie tu rozpeta pieklo. Kupujesz tego wilka? Bedziesz mial ostre zwierze do walki. -Mozna go co najwyzej wystawic dla niedzwiedzia. Dam za niego... no, niech bedzie szesc miedziakow. - Wszystkiego razem mialem siedem. -Miedziakow? Chlopcze! My tu rozmawiamy o srebrze! Sam zobacz, to piekne zwierze! Szesc miedziakow jest warta sama klatka. Trzeba go troche podtuczyc, bedzie wiekszy i grozniejszy. -Tak, nakarm go, zanim odgryzie komus reke. Zostala z niego skora i kosci. - Nachylilem sie nad klatka, odpychajac wilka sila umyslu. Jeszcze mocniej wcisnal sie w kat. - Wyglada mi na chorego. Moj mistrz bylby wsciekly, gdyby psy sie od niego pozarazaly. - Zerknalem w niebo. - Sztorm juz blisko. Lepiej sobie pojde. -Chlopcze, jedna srebrna moneta i wilk jest twoj. W tej wlasnie chwili dudkowi udalo sie wypchnac zatyczke. Drzwiczki odskoczyly. Dudki wydostaly sie na klatke golebi. Od niechcenia stanalem miedzy nia a sprzedawca. "Droga wolna" - wyslalem do kruka. Uslyszalem, jak otrzasa zalosne piora. Ujalem w dlon sakiewke zawieszona u pasa i zwazylem ja z namyslem. -Nie mam srebra - rzeklem - ale i tak wilka nie kupie. Wlasnie pomyslalem, ze nawet nie mam jak go zaniesc do domu. Za mna dudki wzbily sie w powietrze. Handlarz zaklal szpetnie i rzucil sie ku klatce. Udalo mi sie tak nieszczesliwie zastapic mu droge, ze obaj upadlismy na ziemie. Kruk dotarl do drzwiczek. Zwalilem z siebie grubasa, skoczylem na rowne nogi, tracilem przy tym klatke, wyrzucajac z niej ptaka. Rozprostowal skrzydla i zamachal nimi z wysilkiem. Z ogromnym trudem dolecial na dach pobliskiej gospody. Rozpostarl zlowieszcze skrzydla i zakrakal drwiaco. -Caly towar mi sie rozlecial! - wykrzyknal sprzedawca rozezlony, ale ja nie dalem sie zbic z pantalyku. Wskazalem rozdarcie plaszcza. -Moj mistrz bedzie sie gniewal! Kruk nastroszyl piora i przycupnal za kominem, szukajac ochrony przed sztormem. Byl wolny. Tluscioch go tam nie dosiegnie. Za moimi plecami nagle zaskowyczal wilk. -Dziewiec miedziakow - zdecydowal zrozpaczony handlarz. Moglbym isc o zaklad, ze nic tego dnia nie sprzedal. -Mowilem przeciez, nie mam jak zabrac go do domu - odrzeklem. Naciagnalem kaptur, popatrzylem w niebo. - Sztorm - zauwazylem, gdy z nieba zaczely spadac grube wilgotne platki. Zanosilo sie na paskudna pogode. Za cieplo, zeby snieg zamarzl, za zimno, zeby stopnial. Do rana ulice pokryja sie gladka warstwa lodu. Odwrocilem sie, by odejsc. -Dawaj te szesc miedziakow! - wyrzucil z siebie wsciekly grubas. Wysuplalem je bez przekonania. -A zawiezie mi go pan do domu? - zapytalem, gdy zgarnal miedziaki z mojej dloni. -Sam go sobie nies, chlopcze. I tak mnie obrabowales. Zaladowal na wozek klatke z golebiami. Dorzucil pusta po kruku. Zignorowal moj gniewny protest, wsiadl na koziol i potrzasnal lejcami. Starutenki kucyk pociagnal skrzypiacy stragan w zmierzch i gestniejacy snieg. Targowisko pustoszalo. Jak cienie przemykaly nieliczne postacie, wszystkie z postawionymi wysoko kolnierzami, omotane ciasno plaszczami w obronie przed zacinajacym sniegiem i wilgotnym wiatrem. -I co ja mam z toba zrobic? - zapytalem wilka. "Wypuscic. Uwolnic". "Nie moge. Niebezpiecznie". Gdybym oswobodzil wilka w sercu miasta, nie dotarlby zywy do lasu. Zbyt wiele bylo tu psow, zbyt wielu ludzi. Na pewno ktos by go zastrzelil dla skory. Albo dlatego ze jest wilkiem. Schylilem sie, chcac sprawdzic, czy klatka duzo wazy. Skoczyl na mnie z obnazonymi zebami. "Spokoj!" - wscieklem sie nagle. To sie robilo zarazliwe. "Zabije cie. Jestes taki sam jak on. Bedziesz mnie trzymal w zamknieciu. Zabije cie! Rozpruje ci brzuch, wywloke flaki!" "Spokoj!!!" Solidnie odepchnalem go sila umyslu. Przywarowal w kacie. Powarkiwal i popiskiwal, nie do konca rozumial, co sie wlasciwie stalo, lecz trzymal sie ode mnie z dala. Podnioslem klatke. Rzeczywiscie, byla ciezka. Moglem ja jednak niesc. Niezbyt daleko i niedlugo. Jesli bede co jakis czas odpoczywal, zdolam ja wyniesc poza mury miasta. Dorosly wilk wazylby zapewne tyle co ja. Ten byl koscisty i mlody. Podnioslem klatke, oparlem ja sobie na piersiach. Gdyby szczeniak teraz rzucil sie na mnie, moglby mi zrobic krzywde. Zaskamlal tylko i odsunal sie w najdalszy rog. Tym bardziej nieporecznie bylo ja niesc. "Jak cie zlapal?" "Nienawidze cie!" "Jak cie zlapal?" Pamietal nore i dwoch braci. Matka przyniosla im rybe. Potem byl zapach krwi i bracia razem z matka stali sie cuchnacymi skorami dla czlowieka rozkopujacego jame. On zostal wyciagniety jako ostatni, wrzucony do klatki smierdzacej niczym skunks, zywiony gnijacymi odpadkami scierwa. I nienawiscia. Przezyl dzieki nienawisci. "Pozno przyszedles na swiat, jesli matka karmila was rybami". Lypnal na mnie zlym okiem. Wszystkie drogi wiodly pod gore, snieg gestnial nieprzerwanie. Moje zdarte buty slizgaly sie na oblodzonym bruku, ramiona bolaly mnie od niewygodnego ciezaru. Obawialem sie drgawek. Musialem czesto przystawac. W takich chwilach wzbranialem sobie zastanawiania sie nad wlasnymi czynami. Postanowilem sie nie wiazac ani z tym wilkiem, ani z zadnym innym zwierzeciem. Przyrzeklem to sobie. Po prostu nakarmie szczeniaka, a potem gdzies go wypuszcze. Brus nawet sie nie dowie. Kolejny raz podnioslem klatke. Kto by pomyslal, ze taki sparszywialy szczeniak moze tyle wazyc? "Tylko nie sparszywialy! - Oburzenie. - W klatce pelno pchel". A wiec to nie zludzenie, ze cos mnie uklulo w piers. Pieknie. Bede sie musial dzis jeszcze raz porzadnie wykapac, jesli nie chcialem do konca zimy mieszkac z pchlami. Dotarlem do przedmiesc. Tutaj domy staly rozrzucone rzadziej, a droga wznosila sie znacznie bardziej stromo. Raz jeszcze postawilem klatke na sniegu. Wilczek kulil sie w kacie, zalosny, pozbawiony gniewu i nienawisci, ktore trzymaly go przy zyciu. Glodny. Powzialem decyzje. "Wyjme cie z klatki. Bede cie dalej niosl bez niej". Cisza. Obserwowal, jak mocuje sie z zamknieciem, jak otwieram drzwi. Przewidywalem, ze moze przemknac kolo mnie i zniknac w ciemnosci nocy. Ale nie. Siedzial w kacie. Siegnalem, chcialem chwycic za skore tuz za lbem. Wtedy sie na mnie rzucil. Jak blyskawica skoczyl mi na piers, szeroko rozwartymi szczekami siegnal gardla. Zdazylem sie zaslonic, wcisnac mu przedramie w zeby. Jedna reka trzymalem go za kark, druga wpychalem w szeroko otwarta paszcze, dlawilem i dusilem. Tylnymi lapami oral mi po brzuchu, na szczescie gruby kaftan chronil mnie przed powazniejsza szkoda. Potoczylismy sie po sniegu; obaj warczelismy jak szaleni. Ja bylem ciezszy, silniejszy, a na dodatek mialem za soba lata zabaw z psami. Przewrocilem go na grzbiet i przytrzymalem tak, calkowicie bezradnego. Miotal lbem, probujac mnie dosiegnac; obrzucal wyzwiskami, jakich nie zna jezyk ludzki. Kiedy zaczal tracic sily, chwycilem go obiema dlonmi za gardlo i spojrzalem prosto w slepia. Takie spojrzenie, w tej pozycji, rozumie kazdy wilk. Nie poprzestalem na tym. "Jestem dorosly - oznajmilem. - Musisz mnie sluchac, szczeniaku!" Przytrzymalem wilczka, wbijajac wzrok w jego zrenice. Uciekl spojrzeniem, ale nie zwolnilem chwytu, poki nie dostrzeglem w nim zmiany. Wtedy wstalem, odsunalem sie o krok. On lezal, nie smial sie poruszyc. "Wstawaj. Chodz tutaj". Podpelzl do mnie szorujac po ziemi, ogon podkulil pod siebie. Przy moich nogach polozyl sie na boku, odslonil nagi brzuch, najczulsze miejsce. Zaskamlal cicho. Zlagodnialem. "Juz dobrze. Musielismy po prostu ustalic reguly. Nie zamierzalem cie krzywdzic. Teraz chodz ze mna". Chcialem go podrapac miedzy przednimi lapami, ale ledwie go dotknalem, zaskowyczal przerazliwie. Poczulem czerwony rozblysk jego bolu. "Co cie boli?" Zobaczylem nabijana mosiadzem pale grubego handlarza. "Wszystko". Jak najdelikatniej obejrzalem go dokladnie. Stare strupy, guzy na zebrach. Wstalem i z calej sily kopnalem klatke. Wsciekle skopalem ja z drogi. Wilczek podpelzl do mnie, przywarowal obok stopy. - "Glodny. Zimno. Bardzo zmeczony". Zalaly mnie zalosne odczucia szczeniaka. Kiedy go dotknalem, trudno mi bylo oddzielic jego mysli od wlasnych. Czy moja byla wscieklosc za zle traktowanie? Co za roznica? Ostroznie wzialem go na rece i wstalem. Bez klatki, przytulony do piersi wazyl doprawdy niewiele. Skladal sie glownie z siersci i szczenieco dlugich kosci. Przykro mi sie zrobilo, ze potraktowalem go tak brutalnie, choc przeciez innego jezyka by nie zrozumial. -Zaopiekuje sie toba. - Zmusilem sie, by powiedziec to na glos. "Cieplo" - pomyslal z wdziecznoscia, a ja otulilem go plaszczem. Jego zmysly wzbogacily moje. Poczulem wlasny zapach, tysiackroc silniejszy, nizbym sobie zyczyl. Konie i psy, i dym z palonego drewna, piwo i slad perfum ksieznej Cierpliwej. Robilem co moglem, by zablokowac swoja swiadomosc przed naplywem tych wrazen. Przytulilem szczeniaka i ruszylem stroma sciezka w strone zamku. Znalem pewna opuszczona chate na uboczu, tuz przy zewnetrznych murach obronnych. Ongis mieszkal tam, za spichlerzami, wiekowy swiniarz. Teraz stala zapomniana przez wszystkich. Pasowala do moich celow jak ulal. Zamierzalem zostawic tam wilczka, dac mu pare kosci do obgryzania, troche gotowanej kaszy i kilka garsci slomy na legowisko. Po jakims tygodniu albo dwoch, moze po miesiacu, wydobrzeje i odzyska sily, bedzie mogl sam zatroszczyc sie o siebie. Wtedy zabiore go daleko do lasu i tam wypuszcze. "Mieso?" Westchnalem. "Mieso" - przyrzeklem. Nigdy dotad nie spotkalem zwierzecia tak wyczulonego na moje mysli. Szczescie, ze nie bedziemy razem zbyt dlugo. Wkrotce mial odejsc. "Nie pojde, tu cieplo" - sprzeciwil sie. Oparl mi leb na ramieniu i zasnal. Czulem na uchu wilgotny oddech zimnego nosa. 5. MATNIA Z pewnoscia istnieje pradawny kodeks etyczny o zasadach ostrzejszych niz nasze. Gotow bylbym jednak zaryzykowac stwierdzenie, ze nie odeszlismy od tamtych norm obyczajowych daleko, jedynie odrobine je zlagodzilismy. Stowo wojownika nadal jest przysiega, a pomiedzy tymi, ktorzy sluza ramie przy ramieniu, nie masz nic gorszego niz klamstwo lub zniewaga. Prawa goscinnosci takze w dzisiejszych dniach zabraniaja gosciowi, ktory kosztowal soli u stolu gospodarza, przelewac w jego domu krew. * * * Wokol zamku w Koziej Twierdzy krzepla zima. Znad morza przybywaly sztormy, szalaly wsciekle i odchodzily. Snieg zwykle padal tuz przed ich nadejsciem, stad wielkie zaspy skute lodem osiadaly na blankach jak slodki lukier na ciescie orzechowym. Wielkie ciemnosci dlugich nocy wydluzyly sie jeszcze, a gdy niebo bylo czyste, plonely nad nami zimne gwiazdy. Po dlugiej podrozy z Krolestwa Gorskiego okrucienstwo zimy nie budzilo juz mojego przerazenia. Podczas codziennego spaceru miedzy stajniami i stara chata swiniarza niejeden raz policzki plonely mi od mrozu, a rzesy sklejal szron, lecz zawsze mialem swiadomosc, ze dom z cieplym kominkiem jest blisko. Sztormy i srogie mrozy, nekajace niczym stado wyglodnialych wilkow, byly jednoczesnie naszymi obroncami - utrzymywaly szkarlatne okrety z daleka od wybrzezy Krolestwa Szesciu Ksiestw.Dluzyl mi sie czas. Zgodnie z sugestia Ciernia zagladalem codziennie do ksieznej Ketriken, ale bylismy zbyt podobni do siebie, rownie krnabrni. Z pewnoscia irytowalem ja tak samo mocno jak ona mnie. Nie osmielalem sie spedzac zbyt wiele czasu ze szczeniakiem, aby nie zaciesniac wiezi miedzy nami. Nie mialem innych stalych obowiazkow. Dnie byly za dlugie i wypelnione myslami o Sikorce, a noce jeszcze gorsze, bo nawiedzaly mnie sny o niej, o dziewczynie w sutej czerwonej spodnicy, choc teraz wygladala tak spokojnie i taka byla przygaszona w sluzebnym granacie. Skoro nie moglem byc przy niej za dnia, nocne marzenia wynagradzaly mi ten brak z gorliwoscia, na ktora przytomny nigdy bym sie nie odwazyl. Chodzilismy po plazy odswiezonej sztormem, calowalem Sikorke zaborczo. Nie mielismy przed soba zadnych sekretow. Nikt nie mogl mi jej odebrac. We snie. Z poczatku szkolenie odebrane u Ciernia skusilo mnie, by Sikorke szpiegowac. Wiedzialem, w ktorej mieszka izdebce, ktore jest jej okno. Nauczylem sie, calkowicie bezwiednie, o jakich godzinach dziewczyna wychodzi i kiedy wraca. Zawstydzalo mnie, ze czatuje tam, gdzie moglem slyszec jej kroki na schodach i dostrzec katem oka, jak idzie na targ po zakupy, lecz nie potrafilem sobie tego wzbronic. Wiedzialem, ktore sposrod sluzacych sa jej przychylne. Skoro nie moglem rozmawiac z nia sama, pozdrawialem jej przyjaciolki; zamienialem z nimi kilka slow, majac nadzieje uslyszec cos o Sikorce. Tesknilem za nia beznadziejnie. Sen mnie opuszczal, jedzenie nie mialo smaku. Nic mnie nie interesowalo. Tamtego wieczoru siedzialem w kuchni. Znalazlem sobie miejsce w kacie, wyciagniete nogi oparlem na przeciwleglej lawie, zniechecajac ewentualne towarzystwo. Moje piwo juz dawno przestalo byc zimne. Nie mialem dosc sily woli, nawet zeby sie zapic na umor. Patrzylem w pustke i probowalem nie myslec. Nagle lawa wyjechala mi spod nog. Omal nie spadlem. Naprzeciw mnie usiadl Brus. -Co cie gnebi? - zapytal prosto z mostu. Pochylil sie ku mnie, znizyl glos. - Znowu miales atak? Spuscilem wzrok na blat stolu. -Napady dreszczy zdarzaja mi sie, kiedy jestem zmeczony. Nie bylo prawdziwego ataku - odparlem cicho. W skupieniu pokiwal glowa. Czekal. Zajrzalem we wpatrzone we mnie ciemne oczy. Widoczna w nich troska cos we mnie poruszyla. Mialem scisniete gardlo. -Sikorka - wydusilem po chwili. -Nie udalo ci sie dowiedziec, dokad wyjechala? -Nie, nie. Ona jest tutaj, w zamku. Pracuje jako pokojowka ksieznej Cierpliwej. Tyle ze ksiezna nie pozwala mi sie z nia widywac. Powiedziala... Przy moich pierwszych slowach oczy Brusa sie zaokraglily. Rozejrzal sie dookola, skinal glowa w strone drzwi. Wstalem i poszedlem za nim do stajni, do jego izby na poddaszu. Postawil na stole dobra okowite z Ksiestwa Rolnego i dwa kubki. Potem wyjal swoj zestaw narzedzi do naprawiania uprzezy. Podal mi uzdzienice, w ktorej trzeba bylo wymienic rzemien. Sobie naszykowal jakas misterna robote przy siodle. Wyciagnal spod stolu zydel i wreszcie znowu sie odezwal. -Sikorka... Chyba ja widzialem ktoregos dnia z Lamowka na podworcu pralni. Dumna postawa. Wlosie z rudym polyskiem. -Wlosy - poprawilem go niemrawo. -Mocna, szeroka miednica. Bedzie latwo rodzic - ocenil z uznaniem. Zmierzylem go wzrokiem. -Serdeczne dzieki - rzeklem lodowatym tonem. Ku memu zaskoczeniu wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Wsciekaj sie. Wole to, niz zebys siedzial i uzalal sie nad soba. No, mow. Mowilem. Prawdopodobnie znacznie wiecej nizbym powiedzial w zatloczonej kuchni, bo tu bylismy sami, okowita rozgrzewala zoladek, otaczaly mnie znajome dzwieki i zapachy tej izby, a rece mialem zajete praca znana od zawsze. Tutaj, jak w zadnym innym miejscu, bylem bezpieczny. Moglem odslonic swoj bol. Brus nie przerywal mi, nie komentowal. Nawet kiedy skonczylem opowiadac, milczal. Wcieral barwnik w rowki tworzace postac kozla, ktore wycisnal w skorze. -I co mam zrobic? - zapytalem. Odsunal prace, lyknal okowity, ponownie napelnil kubek. Rozejrzal sie po izbie. -Pytasz mnie oczywiscie dlatego, ze jako szczesliwie zonaty z wierna kobieta oraz ojciec licznego potomstwa mam nieposlednie doswiadczenie w interesujacych cie sprawach? Gorycz w jego glosie wstrzasnela mna prawdziwie, lecz nim zdazylem zareagowac, zasmial sie niewesolo. -Zapomnij, co powiedzialem. Ostatecznie to byla moja decyzja. Powzialem ja dawno temu. Bastardzie Rycerski, jak ci sie wydaje, co powinienes zrobic? Patrzylem na niego zasepiony, bez slowa. -Przede wszystkim trzeba sie zastanowic, dlaczego wszystko tak zle sie potoczylo - rzekl po jakims czasie. - Powiedziales mi przed chwila, ze adorowales ja niczym byle niedorostek, a ona szukala prawdziwego mezczyzny. Przestan wiec marudzic jak rozkapryszone dziecko. Badz mezczyzna. - Upil okowity, dopelnil oba kubki. -Jak? -Tak samo jak przy innych okazjach. Przestrzegaj dyscypliny, wypelniaj obowiazki. Nie mozesz sie z nia widywac, to prawda. Ale jesli cokolwiek wiem o kobietach, to wcale nie musi znaczyc, ze ona nie widzi ciebie. Pamietaj o tym. Popatrz w lustro. Wlosy masz niby jesienne klaki kucyka. Zaloze sie, ze nosisz te koszule co najmniej od tygodnia, a chudy jestes jak zimowy zrebak. Watpie, czy postepujac tak dalej odzyskasz jej szacunek. Odkarm sie troche, szczotkuj codziennie wlosy i, na Ede, pocwicz troche, zamiast wysiadywac lawy w kuchni. Wyznacz sobie jakies obowiazki, zajmij sie czyms. Wolno kiwalem glowa. Mial racje. Musialem jednak zaprotestowac. -Wszystko to nic nie da, jesli ksiezna Cierpliwa nie pozwoli mi sie z nia widywac. -Na dluzsza mete, chlopcze, to nie jest sprawa pomiedzy toba a ksiezna Cierpliwa, tylko miedzy toba a Sikorka. -I krolem Roztropnym - rzeklem gorzko. Spojrzal na mnie pytajaco. -Zdaniem ksieznej Cierpliwej czlowiek nie moze byc zaprzysiezony swemu wladcy, a jednoczesnie oddac serca kobiecie. Powiedziala mi, ze nie sposob zalozyc dwoch siodel na jednego wierzchowca. Nikt tego nie wie lepiej niz ona, bo przeciez poslubila nastepce tronu i musiala sie zadowalac czasem, jaki dla niej znajdowal po spelnieniu obowiazkow wzgledem kraju. - Podalem Brusowi naprawiona uzdzienice. Nie wzial jej z mojej reki. Wlasnie podnosil kubek do ust. Odstawil go energicznie, az trunek chlapnal na stol. -Tak ci powiedziala? - spytal ochryple. Przewiercal mnie wzrokiem na wskros. Wolno skinalem glowa. -Powiedziala, ze jako czlowiek honoru nie powinienem kazac Sikorce zadowalac sie tym, co mi zostawi krol Roztropny. Brus mienil sie na twarzy. Popatrzyl w plomienie, potem znowu na mnie. Mialem wrazenie, ze zacznie cos mowic. Pociagnal lyk trunku, raptownie wstal. -Za spokojnie tutaj - stwierdzil tylko. - Chodzmy do miasta. * * * Nastepnego dnia, mimo potwornego bolu glowy, powzialem mocne postanowienie, ze nie bede sie dluzej zachowywal jak niedorostek, ktorego spotkal zawod milosny. Chlopieca porywczosc i brak umiaru odebraly mi Sikorke. Zamierzalem powsciagnac uczucia, jak przystalo doroslemu mezczyznie. Jesli czekanie na wlasciwy moment bylo moja jedyna droga ku Sikorce, musialem posluchac rady Brusa i dobrze spozytkowac czas.Tak wiec zaczalem wstawac wczesnym rankiem, jeszcze przed pianiem koguta. W dyskretnym ustroniu wlasnej komnaty robilem kilka cwiczen rozgrzewajacych, a potem, uzywajac starego draga cwiczebnego, trenowalem techniki walki. Cwiczylem dotad, az zaczynal sie lac ze mnie pot i pojawialy mi sie mroczki przed oczyma. Nastepnie szedlem do lazni. Powoli, bardzo powoli zaczynalem wracac do formy. Przytylem troche i odbudowalem miesnie. Mistrzyni Sciegu uszyla mi nowe ubrania. Ciagle jeszcze mialem napady dreszczy, ale choroba nie nawracala czesto, zreszta zawsze udawalo mi sie przed atakiem wrocic do komnaty i przecierpiec go w samotnosci. Zdaniem ksieznej Cierpliwej poprawila mi sie cera. Lamowka znajdowala nieodmienne upodobanie w dokarmianiu mnie przy kazdej sposobnosci. Zaczynalem znowu czuc, ze zyje. Na co dzien posilalem sie glownie z zolnierzami, bo w ich towarzystwie samo jedzenie bylo zawsze wazniejsze niz wyszukane maniery. Po sniadaniu schodzilem do stajni i zabieralem Sadze na przejazdzke po sniegu - dbalem takze o jej kondycje. Oporzadzalem ja sam, a czynilem to z prawdziwa przyjemnoscia. Przed wyprawa do Krolestwa Gorskiego bylem w fatalnych stosunkach z Brusem. Za uzywanie Rozumienia zostalem wygnany ze stajni. Tym bardziej cieszyla mnie teraz mozliwosc wlasnorecznego wyszczotkowania Sadzy i podsypania jej obroku. W stajniach panowala niepowtarzalna atmosfera. Nigdzie indziej nie istnial ten jedyny w swoim rodzaju cieply zapach zwierzat. Chlopcy stajenni zwijali sie jak w ukropie, plotkujac przy tym na potege. Pomocnik, a czasem Brus przystawal, by zamienic ze mna kilka slow. Kiedy indziej, wciagnieci w wir pracy, wcale mnie nie zauwazali; to ja przygladalem sie im radzacym nad przeziebionym ogierem albo leczacym knura przyprowadzonego do zamku przez jakiegos wiesniaka. W takie dni nie mieli czasu na towarzyskie pogawedki i sila rzeczy calkiem o mnie zapominali. Kazdego dnia przekradalem sie do pustej chaty za spichlerzami. Zawsze zachowywalem najwyzsza ostroznosc. Dopiero co zawarty pokoj z Brusem nie trwal tak dlugo, bym mogl go uznac za rzecz pewna; jeszcze zupelnie swiezo mialem w pamieci bolesna utrate przyjazni dawnego opiekuna. Gdyby nabral podejrzen, ze znow uzywam Rozumienia, odcialby sie ode mnie rownie szybko i stanowczo jak poprzednim razem. Dreczyly mnie wyrzuty sumienia i pytalem samego siebie, dlaczego wlasciwie klade na jednej szali jego przyjazn i szacunek, a na drugiej litosc dla wilczego szczeniaka. Zwyczajnie nie mialem wyboru. Nie moglbym sie odwrocic od Wilczka, tak samo jak nie przeszedlbym obojetnie obok wyglodzonego dziecka uwiezionego w klatce. Rozumienie - magia laczaca umysl czlowieka ze zmyslami zwierzecia - byla dla Brusa zboczeniem, odrazajaca skaza. Co prawda, przyznal mi sie kiedys do zdolnosci w tym kierunku, lecz obstawal, iz nigdy ich nie wykorzystywal. Nie mialem powodu mu nie wierzyc, choc dziwilo mnie, ze wiedzial natychmiast, kiedy uzywalem Rozumienia. Gdy bylem jeszcze maly, karal mnie kuksancem i szybko sprowadzal na ziemie, do codziennych obowiazkow. Dopoki bylem pod jego opieka, robil wszystko co w ludzkiej mocy, bym sie nie zwiazal z zadnym zwierzeciem. Nie udalo mu sie tylko w dwoch wypadkach. Trudno wyrazic slowami, jak cierpialem po stracie tych bratnich dusz. Brus mial racje. Jedynie szaleniec angazowalby sie w zwiazek, ktory zawsze prowadzi do tak niepowetowanej straty. Bylem wiec szalencem. Nie potrafilem ogluchnac na skowyt bitego i glodzonego szczeniaka. Podkradalem kosci, resztki miesa i pieczywa, ale tak by nikt, nawet kucharka czy blazen, nie wiedzial o moich dzialaniach. Zmienialem pore codziennych wizyt u Wilczka i za kazdym razem szedlem nieco inna droga, by nie wydeptac w sniegu wyraznego szlaku. Najtrudniejsze bylo wyniesienie czystej slomy i starej konskiej derki ze stajni; jednak zdolalem dokonac i tego. Obojetne kiedy przychodzilem, Wilczek czekal. Nie tylko na jadlo. Szostym zmyslem odgadywal, ze zaczynam sekretna wedrowke do opuszczonej chaty, i czekal na mnie. Wiedzial, kiedy mialem w kieszeni imbirowe ciasteczka; szybko je polubil. Nie oznacza to, ze przestal byc podejrzliwy. Nie. Wyczuwalem jego rezerwe, kulil sie w sobie, gdy podchodzilem za blisko, lecz kazdy dzien bez bicia, kazdy kes jedzenia stawal sie kolejnym przeslem mostu wzajemnego zaufania. Nie chcialem zaciesniac tej wiezi. Konsekwentnie przemawialem do niego tylko slowami, uzywajac Rozumienia jak najrzadziej. Musial byc dziki, jesli mial przezyc o wlasnych silach. -Trzymaj sie w ukryciu - powtarzalem mu bez konca. - Kazdy czlowiek jest dla ciebie niebezpieczny, tak samo kazdy pies. Musisz siedziec w chacie, a jezeli ktos zjawi sie w poblizu, ukryj sie w kacie, lez cicho i bez ruchu. Z poczatku stosowal sie poslusznie do moich nakazow. Wlasciwie obchodzilo go tylko jedzenie. Zalosnie wychudzony, pozeral wszystko lapczywie. Zwykle zasypial, nim wyszedlem z chaty, niekiedy jeszcze bojazliwie lypal na mnie okiem znad cennej kosci. Kiedy jednak troche go odkarmilem, zaczal szukac okazji do zabawy. Przestal sie mnie bac, a szczenieca sklonnosc do igraszek upominala sie o swoje prawa. Zmienil sie charakter naszych spotkan. Czasem Wilczek wital mnie pozorowanym atakiem, powarkiwal i szarpal torbe, w ktorej przynosilem gnaty. Zganiony za glosne zachowanie albo za slady, z ktorych sie dowiedzialem o jego nocnych harcach na osniezonym polu za chata, plaszczyl sie przede mna w gescie poddania, choc slepiami rzucal dzikie blyski. Nie uznawal mnie za pana. Bylem tylko skromniejsza liczebnie wersja stadnej starszyzny. Czekal na odpowiedni moment, gdy wreszcie bedzie w pelni panem samego siebie. Czasem bylo to dla mnie bolesne, lecz przeciez tego wlasnie pragnalem. Uratowalem go, chcac zwrocic mu wolnosc. Za rok bedzie jeszcze jednym wilkiem wyjacym do ksiezyca gdzies w gluszy. Powtarzalem mu to bardzo czesto. Z poczatku pytal, kiedy go wyprowadze z tego cuchnacego zamkniecia, spomiedzy grobowych scian. Przyrzekalem, ze wkrotce, jak tylko odzyska sily, jak tylko zelzeja najgorsze zimowe mrozy i bedzie potrafil sam dac sobie rade. Mijaly tygodnie, gwaltowne sztormy zaganialy Wilczka do przytulnego legowiska, gdzie zawsze mogl liczyc na smaczne pozywienie. Pytal juz znacznie rzadziej. Czasami i ja w roztargnieniu mu o tym nie przypominalem. Od srodka zarla mnie samotnosc. Nocami przemysliwalem, co by to bylo, gdybym sie zakradl pietro wyzej i zapukal do drzwi Sikorki. Za dnia strzeglem sie, by nie zadzierzgnac wiezi ze szczeniakiem, ktory tak calkowicie ode mnie zalezal. Byla w twierdzy jeszcze tylko jedna istota rownie samotna jak ja. * * * -Na pewno masz jakies obowiazki. Dlaczego codziennie tu przychodzisz? - zapytala mnie ksiezna Ketriken wprost, jak to lezalo w zwyczajach jej ludu.Bylo wczesne przedpoludnie, dzien po sztormowej nocy. Snieg opadal na ziemie ciezkimi platkami, a ksiezna pomimo chlodu nakazala otworzyc okiennice. Z okien jej komnaty roztaczal sie widok na morze. Malzonka nastepcy tronu byla najwyrazniej zafascynowana ogromem i ciaglym ruchem wody. Tamtego dnia jej oczy mialy kolor morskich fal. -Sadzilem, ze pomoge ci przyjemniej spedzic czas, pani. -Spedzic czas - westchnela. Podparla brode i w zamysleniu patrzyla na padajacy snieg. Morska bryza igrala z jej jasnymi wlosami. - Dziwny ten wasz jezyk. Dla nas, ludzi gor, czas przemija z wiatrem. Wy spedzacie czas, zupelnie jakbyscie chcieli sie go pozbyc. Rozyczka, mala pokojowka siedzaca u stop swej pani, zachichotala w skulone dlonie. Za nami dwie damy usmiechnely sie bojazliwie i zaraz na powrot pracowicie sklonily glowy nad robotkami. Ksiezna miala na kolanach tamborek z rozpoczetym haftem, przedstawiajacym rwacy wodospad na tle gor. Nie zauwazylem, by poczynila wieksze postepy. Tylko dwie damy dworu przybyly dzisiaj dotrzymac jej towarzystwa. Inne przyslaly paziow z przeprosinami. Zazwyczaj wymawialy sie bolem glowy. Przyszla krolowa najwyrazniej nie rozumiala, ze ten brak uprzejmosci rownowazny byl z lekcewazeniem, a ja nie wiedzialem, jak jej wytlumaczyc podobne sprawy; niekiedy watpilem, czy w ogole powinienem tlumaczyc. Jak na przyklad dzisiaj. Poprawilem sie w krzesle, odwrotnie skrzyzowalem nogi w kostkach. -Mialem jedynie na mysli, ze zima w Koziej Twierdzy moze byc nudno. Pogoda wiezi nas w murach, brakuje rozrywek. -Nie ma to wiekszego znaczenia w szopach u stop zamku - zauwazyla. W oczach miala przedziwny glod. - Caly dzien trwa tam krzatanina, od switu do zmroku ludzie obrabiaja pnie, tna je na deski. Nawet jesli dzien jest pochmurny albo szaleje sztorm, szkutnicy ciosaja, hebluja i pasuja drewno. W kuzniach kuje sie lancuchy i kotwice. Tkacze szykuja grube plotno, inni je tna na zagle. Nad wszystkim czuwa moj malzonek, ksiaze Szczery. A ja siedze z robotka w rekach. Kluje sie po palcach i psuje wzrok, zeby wyhaftowac kwiatuszki albo ptasie piorka. A na koniec robotka i tak zostanie rzucona gdzies w kat, jak dziesiatki podobnych. -Och nie, moja pani, nigdy! - zaprzeczyla impulsywnie jedna z kobiet. - Twoja praca zostanie przyjeta jak najcenniejszy skarb, jesli zechcesz ja komus ofiarowac. W Ksiestwie Debow, w prywatnych komnatach ksiecia Dorzecznego fragment pewnego krajobrazu zostal oprawiony w ramy, a ksiaze Rozumny, wladca Ksiestwa Cypla... Ksiezna zrezygnowanym westchnieniem uciela komplementy. -Powinnam szyc zagle lub rzezbic w drewnie, zeby przyozdobic jeden z okretow mojego meza. To byloby warte mojego wysilku i szacunku nastepcy tronu. A ja dostaje do reki zabawki, zupelnie jakbym byla rozpieszczonym dzieckiem, ktore nie zna wartosci czasu. - Odwrocila sie znowu do okna. Nie na morze, lecz na szopy, gdzie wrzala praca przy budowie okretow, patrzyla tesknie ksiezna. -Pani, czy mam poslac po herbate i ciasteczka? - spytala z nadzieja jedna z dam dworu. Obie siedzialy opatulone szalami. Ksieznej Ketriken najwyrazniej nie przeszkadzal wilgotny chlod, jaki wpadal przez otwarte okno, ale dokuczal on kobietom zajetym haftowaniem. -Jesli masz ochote, prosze bardzo - odparla Ketriken nieuwaznie. - Nie jestem glodna ani spragniona. Szczerze mowiac, obawiam sie, ze jesli bede tak siedziala calymi dniami nad robotka, popijajac i pojadajac, utyje niczym tuczona ges. Chcialabym robic cos pozytecznego. Powiedz mi prawde, Bastardzie. Gdybys sie nie czul zobowiazany zagladac do mnie, czy siedzialbys bezczynnie w swojej komnacie? Albo moze bys sie zajal... chocby tkaniem na krosnach? -Nie. Ale tez nie jestem malzonka nastepcy tronu. -Nastepcy. Tego, ktory czeka, by zasiasc na tronie. Och, jak dokladnie rozumiem teraz znaczenie tego tytulu. - Nigdy dotad nie slyszalem takiej goryczy w glosie ksieznej. - Ale jestem tez przyszla krolowa. W moim kraju, jak wiesz, nie nazywamy wladczyni krolowa. Gdybym objela tam panowanie, nazywano by mnie Poswieceniem. Poswieceniem dla dobra mojego kraju i ludu. -Gdybys, pani, byla tam teraz, gleboka zima, czym bys sie zajmowala? - spytalem zamierzajac przeniesc rozmowe na bezpieczniejszy grunt. Popelnilem blad. Dluzszy czas milczala zapatrzona w okno. -W gorach - zaczela cicho - nigdy nie bylo czasu na bezczynnosc. Bylam w rodzinie krolewskiej najmlodsza, wiec lwia czesc obowiazkow spadala na ojca i brata. Ale, jak mawia Jonki, pracy starczy dla kazdego i jeszcze zostanie. Tutaj wszystko robi sluzba, dyskretnie, po cichu... widac jedynie efekty: wysprzatana komnate, posilek na stole. Moze dlatego jest tu tak wielu ludzi. - Przerwala na dluzsza chwile, wzrokiem powedrowala w dal. - W Stromym zima wszystko cichnie: i palac, i cale miasto. Pada gesty ciezki snieg, a srogi mroz skuwa ziemie. Rzadziej uzywane szlaki znikaja pod biala przykrywa. Przestajemy uzywac powozow. Goscie odwiedzajacy miasto dawno wrocili do domu. W palacu zostaje tylko rodzina i ci, ktorzy chca jej pomoc. Nie sluzyc, o nie. Byles w Stromym. Wiesz, ze tam nie ma innej sluzby poza rodem krolewskim. W Stromym wstawalabym wczesnie rano, zeby przyniesc wody do sniadania, a kiedy by nadeszla moja kolej, pilnowalabym kociolka z owsianka. Kira, Senik, Jofron i ja krzatalibysmy sie w kuchni, przynoszac drewno na opal, ustawiajac nakrycia i rozmawiajac o tysiacu spraw. Ksiezna umilkla, a ja zasluchalem sie w cisze jej samotnosci. -Jesli bylo cos do zrobienia - podjela znowu - obojetne, praca lekka czy ciezka, wszyscy sie do niej bralismy. Naginalam i wiazalam galezie na stodole. Nawet w srodku zimy pomagalam wznosic luki nowych dachow rodzinie, ktorej dom strawil ogien. Czy sadzisz, ze Poswiecenie nie moze upolowac kaprysnego starego niedzwiedzia, napadajacego na kozy? Albo przytrzymac liny, by zlaczyc most zniesiony przez fale wezbranej rzeki? - Spojrzala na mnie z prawdziwym bolem w oczach. -Tutaj, w Koziej Twierdzy, nie ryzykujemy zycia przyszlej krolowej - odparlem po prostu. - Inne ramie moze ciagnac line, dziesiatki mysliwych poczytaja sobie za punkt honoru schwytanie drapieznika podkradajacego bydlo. Malzonke nastepcy tronu mamy jedna. Jej obowiazkow nie moze spelnic nikt inny. Za nami, w glebi komnaty, damy dworu calkiem zapomnialy o swej pani. Jedna z nich kazala paziowi przyniesc slodkie ciasteczka i goraca herbate w dzbanuszku, teraz szczebiotaly, grzejac zmarzniete dlonie o filizanki. Postanowilem zapamietac twarze tych dwoch kobiet, ktore zdecydowaly sie towarzyszyc swej wladczyni mimo wszelkich niewygod. Zaczynalem rozumiec, ze rola damy dworu przy ksieznej Ketriken nie jest latwa. Rozyczka usiadla na podlodze przy stoliczku z przekaska. Oczy miala rozmarzone, w raczkach sciskala slodkie ciasteczko. Nagle zapragnalem znow miec osiem lat, siasc obok niej i zajadac lakocie. -Wiem, o czym mowisz. Jestem tu po to, by sprowadzic na swiat dziedzica przyszlego krola - rzekla ksiezna Ketriken bez ogrodek. - Nie zamierzam sie uchylac od tego obowiazku, nie podchodze do niego jak do przykrej koniecznosci, jest on dla mnie naturalna radoscia. Pragne jedynie zyskac pewnosc, ze moj malzonek podziela te uczucia. Niestety, nie mam jak sie o tym przekonac. Przebywa zawsze z dala ode mnie, zajety swoimi sprawami w miescie. Wiem, gdzie jest dzisiaj: tam, w szopach nadzoruje budowe okretow. Moglabym przeciez byc razem z nim, nie narazajac sie na zadne niebezpieczenstwo. Trzeba pamietac, ze choc tylko ja moge byc matka dziedzica, to tylko ksiaze Szczery moze byc jego ojcem. Dlaczego tkwie tutaj niczym uwieziona, podczas gdy on boryka sie z zadaniem zapewnienia ochrony naszemu ludowi? Ja, Poswiecenie Krolestwa Szesciu Ksiestw, takze powinnam miec w tym swoj udzial. Choc w gorach przyzwyczailem sie do bezposredniosci wlasciwej tamtemu ludowi, zaskoczyly mnie szczere slowa ksieznej. Moze wlasnie dlatego zareagowalem nieco przesadnie. Nim sobie uswiadomilem, co wlasciwie robie, wstalem i zaczalem starannie zamykac okiennice. Znalazlszy sie blisko przyszlej krolowej, szeptalem goraczkowo: -Jesli sadzisz, pani, ze to jedyny obowiazek, jaki nakladamy na nasza krolowa, mylisz sie bardzo. Pozwole sobie wypowiedziec sie rownie otwarcie, jak ty to uczynilas: wlasnie zaniedbujesz swoje powinnosci wzgledem dam, ktore przyszly tu dzisiaj wylacznie po to, by dotrzymac ci towarzystwa i umilic czas. Przeciez moglyby pracowac nad robotkami w przytulnym zaciszu wlasnych komnat albo w towarzystwie mistrzyni Sciegu, prawda? Wzdychasz, pani, do zadan twoim zdaniem wazniejszych, a przeciez temu, ktore stoi przed toba, nie podola nawet sam krol. Tylko ty mozesz odtworzyc dwor w Koziej Twierdzy. Tylko dzieki tobie moze sie on na powrot stac piekny i godny zazdrosci. Tylko ty mozesz zachecic szlachte, by dzialala dla dobra rodziny krolewskiej, by z ochota wspierala panujacy dom w jego dazeniach. Dawno juz nie bylo w tym zamku prawdziwej wladczyni. Zamiast wodzic tesknym wzrokiem po statkach, ktore moga wybudowac ludzie bardziej biegli w sztuce szkutniczej, podejmij zadanie, o pani, ktore tobie jest przeznaczone, i postaraj sie mu sprostac. Skonczylem zawieszac gobelin zakrywajacy okiennice i odgradzajacy komnate od chlodu zimowych sztormow. Odstapilem o krok, spojrzalem na ksiezna. Wygladala niczym skarcona mleczarka. W jej jasnych oczach blyszczaly lzy, twarz miala czerwona, jakbym ja spoliczkowal. Zerknalem na damy dworu, zajete herbata i ploteczkami. Rozyczka, przez nikogo nie zauwazona, ostroznie rozdzielala polowki kolejnych ciasteczek, sprawdzajac co maja w srodku. Najwyrazniej nikt nic nie zauwazyl. Lecz ja juz sie nauczylem, jak biegle w maskaradzie byly damy dworu. Obawialem sie domyslow i spekulacji. Co tez takiego mogl powiedziec przyszlej krolowej Bastard, ze az wywolal lzy w jej oczach? Przeklalem swa niezdarnosc. Przypomnialem sobie, ze ksiezna Ketriken, choc wysoka, nie byla wiele starsza ode mnie, a na dodatek zyla sama w zupelnie obcym otoczeniu. Nie powinienem byl w ogole rozmawiac z nia na ten temat, tylko przedstawic problem Cierniowi, a on juz by wybral kogos, kto - swiadomie lub nie - wyjasnilby te sprawy malzonce nastepcy tronu. Po czym dotarlo do mnie cos jeszcze. Ciern juz wybral kogos, kto mial wyjasnic te sprawy malzonce nastepcy tronu. Znaczaco spojrzalem Ketriken prosto w oczy, zmusilem sie do nerwowego usmiechu. Ona zerknela na damy dworu i momentalnie przyoblekla twarz w nalezyty wyraz. Serce napecznialo mi duma. -Co mi poradzisz? - zapytala spokojnie. -Przede wszystkim prosze o wybaczenie - rzeklem pokornie. - Wstyd mi, ze przemowilem tak bezceremonialnie. Skoro chcesz rady, pani, powiem, iz przyszla wladczyni Krolestwa Szesciu Ksiestw powinna dac tamtym dwom lojalnym dworkom jakis znak twoich lask, wynagrodzic ich oddanie. Pokiwala glowa. -A tym znakiem mogloby byc?... - zapytala cicho. -Zaproszenie do prywatnych komnat malzonki nastepcy tronu, na przyklad na popisy minstrela lub przedstawienie lalkowe. Nie ma znaczenia, jaka rozrywke wybierzesz, pani; jedynie fakt, ze ci, ktorzy nie zdecydowali sie na twoje towarzystwo, beda z tego spotkania wykluczeni. -To dzialanie na miare ksiecia Wladczego. -Istotnie. Jest wyjatkowo biegly w doborze pochlebcow i pozyskiwaniu poplecznikow. Jednak czyni to z niskich pobudek, karze tych, ktorzy nie tancza jak on zagra. -A ja? -A ty, przyszla krolowo, nagradzasz ludzi, zabiegajacych o twoje laski, lecz nie karzesz pozostalych. -Rozumiem. Znasz tego minstrela? -Jest wspanialy. Potrafi szarmancko opiewac wdzieki kazdej damy obecnej w komnacie. -Zechcesz sprawdzic, czy nie ma jakichs zajec dzis wieczor? -Jestes, pani, malzonka nastepcy tronu. - Musialem sie usmiechnac. - Zaszczycasz go prosba o piesn. Nigdy nie bedzie zbyt zajety by dotrzymac ci towarzystwa. Westchnela ponownie, tym razem znacznie ciszej. Odprawila mnie gestem dloni, wstala i z usmiechem podazyla ku damom dworu. Poprosila, by jej wybaczyly dzisiejsze roztargnienie, a nastepnie spytala, czy zechcialyby wieczorem dotrzymac jej towarzystwa w prywatnych komnatach. Damy wymienily znaczace spojrzenia. Zyskalem pewnosc, ze postapilem wlasciwie. Zapamietalem sobie imiona obu hrabin: Ufna i Powsciagliwa. Moje wyjscie z komnaty pozostalo prawie nie zauwazone. I tak zostalem doradca ksieznej Ketriken. Nie w smak mi byla rola towarzysza w samotnosci, instruktora i suflera podpowiadajacego, jaki uczynic nastepny krok w skomplikowanym tancu dworskich intryg. Bylo to dla mnie zadanie bardzo przykre. Czulem, ze korygujac zachowanie ksieznej ranie jej godnosc osobista, ze niszcze jej morale, prowadzac po lepkich niciach pajeczyny wladzy. To ona miala racje. Takie dzialanie godne bylo ksiecia Wladczego. Choc ksiezna stosowala je w imie wyzszych idealow i lagodniej niz on, cel pozostawal przeciez ten sam. Chcialem, by miala w rekach wladze, chcialem, zeby wszyscy widzieli w niej przyszla krolowa, zwiazana z tronem przez osobe ksiecia Szczerego. Kazdego wieczoru oczekiwano mnie w komnatach ksieznej Cierpliwej. Ksiezna uwazala, iz jestem oddany do jej wylacznej dyspozycji, jakbym ciagle pelnil role pazia. Bez najmniejszych skrupulow wymagala kopiowania jakichs starych zwojow na swoj cenny papier uzyskiwany z trzciny, zadala, bym jej przedstawil drobiazgowo, na ile udoskonalilem swa gre na fletni Pana, pytala, jakie postepy poczynilem w tysiacu innych dziedzin. Zawsze na koniec zmywala mi glowe, ze nie widac szczegolnych zmian na lepsze, i co najmniej godzine zadreczala, usilujac podciagnac moje umiejetnosci. Probowalem byc posluszny i grzeczny, ale czulem sie schwytany w pulapke. Wyraznie dostrzegalem, ze ksiezna Cierpliwa i Lamowka staraja sie w ten sposob trzymac mnie z dala od Sikorki. Rozumialem kierujace nimi pobudki, lecz madrosc nie leczy samotnosci. Widzialem Sikorke na kazdym kroku. Och, rzecz jasna, nie doslownie, nie. Odnajdywalem ja w woni grubej swiecy slodko pachnacej laurem, w plaszczu rzuconym na krzeslo... Nawet miodowe ciasteczka smakowaly Sikorka. Siadalem blisko swiecy i zachlannie wdychalem jej won, wybieralem wlasnie tamto krzeslo i opieralem sie o wilgotny od sniegu plaszcz. Czy bylem szalencem? Niekiedy czulem, podobnie jak przyszla krolowa, ze tone w obowiazkach i nic w zyciu nie zostalo dla mnie samego. Co tydzien zdawalem Cierniowi sprawozdanie z postepow ksieznej Ketriken w sztuce dworskiej intrygi. To wlasnie on uprzedzil mnie, ze pewne damy dworu, dotad bezgranicznie oczarowane ksieciem Wladczym, nagle poczely zabiegac o laskawosc przyszlej krolowej. Co za tym idzie, musialem wyjasnic wladczyni, kogo powinna traktowac wylacznie kurtuazyjnie, a kogo moze obdarzyc zaufaniem. Czasami przychodzilo mi na mysl, ze wolalbym raczej mordowac na rozkaz krola, niz wiklac sie w te sekretne plany. I oto krol Roztropny wezwal mnie przed swoje oblicze. Wiesc przyszla wczesnym rankiem. Bylo to pierwsze wezwanie od mojego powrotu do Koziej Twierdzy. Zaczynalem sie juz niepokoic, ze monarcha na tak dlugo o mnie zapomnial. Czyzby byl ze mnie niezadowolony? Z pewnoscia dalby mi znac. Gnebila mnie niepewnosc. Chcialem czym predzej stawic sie na wezwanie, a jednoczesnie wygladac mozliwie najkorzystniej. W rezultacie osiagnalem bardzo mizerne efekty. Moje wlosy, zniszczone choroba i krotko przyciete podczas pobytu w gorach, odrosly juz i sterczaly rownie rozwichrzone i niepokorne jak fryzura ksiecia Szczerego. Co gorsza, zaczela mi rosnac broda. Brus juz dwukrotnie zwracal mi uwage, ze powinienem sie golic staranniej albo wcale. Poniewaz moj zarost przypominal zimowa siersc kucyka, zacialem sie tego ranka wiele razy, nim zdecydowalem, ze odrobina szczeciny bedzie mniej widoczna niz krwawe rany. Zaczesalem wlosy do tylu, ale nie moglem jeszcze ich zwiazac na zolnierska modle. Wpialem w koszule brosze, ktora krol Roztropny podarowal mi dawno temu jako znak, ze naleze do niego. Wreszcie pobieglem stawic sie przed obliczem monarchy. Wlasnie kroczylem spiesznie korytarzem, gdy ze swojej komnaty wyszedl ksiaze Wladczy. W ostatniej chwili zatrzymalem sie raptownie tuz przed nim. Stalem strzelajac oczyma na boki, niczym zwierze schwytane w pulapke. Od powrotu z gor widzialem go kilkakrotnie, ale zawsze z daleka: na drugim koncu sali biesiadnej, na sasiednim dziedzincu. Teraz byl tuz przede mna, blizej niz na wyciagniecie reki. Wstrzasniety uswiadomilem sobie nasze uderzajace podobienstwo. Ksiaze mial, co prawda, mocniej skrecone wlosy i szczuplejsza twarz, nosil sie bardziej po pansku, jego pyszne szaty przypominaly barwne kogucie piora w porownaniu z moja skromna odzieza, w dodatku ja nie mialem srebrnych naszyjnikow ani pierscieni - a jednak obaj wyraznie pochodzilismy z rodu Przezornych. Obaj mielismy szczeke zarysowana jak Roztropny i jego ksztalt powiek, identyczna pelna dolna warge. Na pewno zaden z nas nigdy nie bedzie mial muskularnej sylwetki ksiecia Szczerego, lecz ja pod tym wzgledem bylem znacznie bardziej podobny do nastepcy tronu. Ksiaze Wladczy mial prawie dziesiec lat wiecej niz ja, lecz kazdy by dostrzegl, ze w naszych zylach plynie ta sama krew. Smialo odpowiedzialem na jego spojrzenie. Pragnalem rozwlec flaki najmlodszego ksiecia po swiezo zamiecionej podlodze. Blysnal w usmiechu zebami. -Bekart - powital mnie wesolo. Usmiechnal sie szerzej. Szczegolny ton nie pozostawial watpliwosci, ze ksiaze zamierzal mnie obrazic. -Witam i pozdrawiam, Ksiaze Wladczy - rzeklem, pozwalajac sobie na taka sama zlosliwosc. Oczekiwalem jego reakcji z lodowatym spokojem, ktorego istnienia w sobie nawet nie podejrzewalem. To on musial uderzyc pierwszy. Na dluga chwile czas sie zatrzymal. Potem krolewski syn opuscil wzrok, strzasnal wyimaginowany pylek z rekawa. Ominal mnie i odszedl. Nie ustapilem mu z drogi. Nie potracil mnie, jak to zwykle czynil. Wypuscilem z pluc wstrzymywane dotad powietrze i poszedlem swoja droga. Nie znalem straznika trzymajacego warte przed krolewskimi komnatami, ale od razu zaprosil mnie do srodka oszczednym gestem dloni. Westchnalem i postanowilem sprostac jeszcze jednemu zadaniu. Powinienem od nowa nauczyc sie twarzy oraz nazwisk. Teraz, kiedy dwor pekal w szwach od gosci przybywajacych z wyrazami szacunku dla nowej wladczyni, coraz czesciej znajdowalem sie w sytuacji, gdy poznawali mnie ludzie, ktorych ja nie znalem. -Tak na moje oko, to pewnie Bastard - uslyszalem ktoregos dnia slowa sprzedawcy boczku skierowane do kuchcika. Czulem sie zagrozony. Wszystko dookola zmienialo sie zbyt szybko. Zaskoczyl mnie wyglad krolewskiej komnaty. Spodziewalem sie zastac okna otwarte na rzeski morski wiatr, krola zajetego jakas praca przy stole, uwaznego i skupionego niczym kapitan statku odbierajacy meldunki. Zawsze taki byl: krzepki starzec, surowy dla siebie, wymagajacy wobec innych. Roztropny, jak jego imie. Tym razem nie czekal mnie w pierwszej komnacie. Podszedlem do otwartych drzwi sypialni, zajrzalem do srodka. Panowal tam polmrok. Powietrze bylo zatechle i nieruchome, jak w komnacie nie zamieszkanej lub dlugo nie wietrzonej. Jakis nieznajomy mi pokojowiec halasliwie zbieral zastawe ze stolika przystawionego do wielkiego loza pod baldachimem. Zerknal na mnie bez zainteresowania, wzial za sluzacego. Czekalem, by zaanonsowal krolowi moje przyjscie, skoro jednak zupelnie mnie ignorowal, z wahaniem zblizylem sie do loza. -Krolu? Panie moj? - Choc milczal, osmielilem sie mowic dalej: - Przybylem na twoje wezwanie. Krol Roztropny siedzial w cieniu baldachimu, wsparty o poduszki. Otworzyl oczy. -Kto... Ach, to ty, Bastardzie. Usiadz. Osilku, przynies mu krzeslo. I zastawe. - Sluzacy oddalil sie wykonac polecenie. - Brak mi Szafarza - wyznal wladca. - Byl przy mnie tak dlugo, ze nie musialem mu juz mowic, czego sobie zycze. -Pamietam go, moj panie. Gdzie jest teraz? -Odszedl na zawsze. Jesienia zaczal kaszlec i juz nie przestal. Bardzo glosno oddychal. Pamietalem tego sluzacego. Nie byl mlodym czlowiekiem, ale tez nie starcem. Zaskoczyla mnie wiadomosc o jego smierci. Stalem w posepnym milczeniu. Osilek przyniosl mi krzeslo, kubek i talerz. Zmarszczyl brwi z dezaprobata, gdy usiadlem, nie proszac o pozwolenie. Jeszcze sie nie nauczyl, ze krol Roztropny ustalil wlasny protokol. -A ty, panie moj, czy czujesz sie dobrze? Nie pamietam, bys pozno wstawal z lozka. Krol poruszyl sie zniecierpliwiony. -Wlasciwie nie jestem chory, tylko slaby. Jesli sie szybciej porusze, mam zawroty glowy. Kazdego ranka spodziewam sie odmiany, lecz gdy probuje wstac, ziemia kolysze mi sie pod stopami. Leze wiec, w lozu zjadam nieco i wypijam, dopiero potem wolno sie podnosze. Okolo poludnia czuje sie jak za dawnych dni. Przyczyna mej slabosci lezy zapewne w zimowych chlodach, choc medyk twierdzi, ze zawinila stara rana od miecza. Bylem mlodszy niz ty, kiedy ja dostalem. Widzisz? Ciagle mam po niej slad, ale sadzilem, ze zostala dawno zaleczona. Pochylil sie w swoim chronionym kotarami lozu i drzaca dlonia odsunal pasmo siwiejacych wlosow z lewej skroni. Ujrzalem blizne, slad dawnej rany. -No, ale dosc o tym. Nie wezwalem cie do konsultowania mego zdrowia. Zapewne odgadujesz, dlaczego sie tu znalazles? -Zyczysz sobie, panie, pelnego raportu z wypadkow w Stromym? - zgadlem. Rozejrzalem sie za sluzacym i ujrzalem Osilka w poblizu. Szafarz wyszedlby, pozwalajac krolowi na swobodna rozmowe. Nie bylem pewien, jak otwarcie moge mowic przy tym czlowieku. Ku memu zdziwieniu krol Roztropny rzekl: -To juz skonczona historia, zamkniety rozdzial, chlopcze. Rozmawialem ze Szczerym. Zapewne nie moglbys mi powiedziec nic, czego juz nie wiem lub nie odgadlem. Mowilem ze Szczerym obszernie o wszystkim. Kilku zdarzen... bardzo zaluje... Tak... Teraz jestesmy tutaj i tylko terazniejszosc sie liczy. Nieprawdaz? Slowa utknely mi w gardle, malo brakowalo, a bylbym sie nimi udlawil. Chcialem zapytac: a co z ksieciem Wladczym? Krolewski syn probowal zamordowac mnie, krolewskiego wnuka zrodzonego z nieprawego loza. Czy z nim takze krol mowil obszernie o wszystkim? Czy odbylo sie to przed, czy po tym, jak wydal mnie na jego laske i nielaske? Nagle uswiadomilem sobie, rownie wyraznie jakbym ten osad uslyszal z ust Ciernia lub ksiecia Szczerego, ze nie mam prawa podawac w watpliwosc decyzji monarchy. Ani nawet pytac, czy rzeczywiscie oddal moje zycie w rece najmlodszego syna. Zacisnalem zeby i powstrzymalem slowa cisnace mi sie na usta. Krol spojrzal mi prosto w oczy. Zerknal na sluge. -Osilku, idz do kuchni albo gdziekolwiek indziej, gdzie tylko masz ochote. Pokoj owiec wygladal na urazonego, lecz poslusznie odwrocil sie i, krecac nosem, wyszedl. Zostawil drzwi otwarte na osciez. Na znak krola zamknalem je, po czym wrocilem na swoje miejsce. -Bastardzie Rycerski - rzekl stary wladca z wielka powaga. - Zapomnijmy o sprawach przeszlych. -Slucham, panie moj. - Spuscilem wzrok. -Niekiedy ambitni mlodzi ludzie - podjal ciezkim tonem - robia rzeczy szalone. Gdy im sie wskaze, jakie popelnili bledy, zaluja swych uczynkow. - Podnioslem wzrok jak dzgniety ostroga, niepewny, czy krol ode mnie oczekuje wyrazow pokory. - Wysluchalem takich wyrazow zalu - podjal monarcha. - Przyjalem je. Zycie toczy sie dalej. W tej sprawie zdaj sie na mnie - rzekl cicho, lecz nie byla to prosba. - Im sie mniej o tym mowi, tym lepiej. Wzialem gleboki oddech, wolno wypuscilem powietrze. Po chwili udalo mi sie zapanowac nad soba. Moglem spojrzec w oczy mojemu krolowi. -Czy moge spytac, dlaczego mnie wezwales, panie? -Z powodu pewnej... trudnosci - rzekl z odraza. - Zdaniem ksiecia Krzepkiego powinienem ja sie tym zajac, poniewaz byloby... niepolitycznie, gdyby uporal sie z klopotem sam, a obawia sie dalszych fatalnych wypadkow. Przychylilem sie do jego prosby, choc bez checi. Dosyc mamy zajecia z wrogiem, nie trzeba nam wewnetrznych sporow. No coz, szlachta oczekuje ode mnie pomocy, a ja musze spelniac jej zadania. Raz jeszcze poniesiesz krolewska sprawiedliwosc, Bastardzie. Krotko nakreslil mi sytuacje. Pewna mloda kobieta z Zatoki Pieczeci przybyla do stolicy Ksiestwa Niedzwiedziego, Wysokiej Fali, i zaciagnela sie u ksiecia Krzepkiego jako najemny wojownik. Przyjal ja z otwartymi ramionami, gdyz znala sie na sztuce wojennej, biegle wladala dragiem, lukiem i ostrzem. Byla silna, niewysoka, ciemna i gladka niczym wydra morska. Zamkowi zolnierze szybko ja przyjeli do swego grona, wkrotce stala sie znana postacia na dworze. Nie miala wdzieku, lecz odwaga i sila woli pociagala innych. Sam ksiaze Krzepki szczerze ja polubil. Ozywila jego dwor, zbrojnych natchnela nowym duchem. Ostatnimi czasy zaczela jednak bawic sie wrozbami i przepowiedniami. Utrzymywala, ze zostala przez Ela, boga morza, przeznaczona do wyzszych celow. Nazywala sie Lawenda, swoich rodzicow nie znala. W ceremonii ognia, wiatru i wody nadala sobie nowe imie: Megiera. Mieso jadala tylko ze zwierzat, ktore sama upolowala, otaczala sie wylacznie przedmiotami wykonanymi wlasnorecznie albo zdobytymi dzieki sile swych ramion. Wkrotce zaczeli ja nasladowac zolnierze, szczegolnie jej podwladni, ale tez szlachecka mlodziez. Wszystkim zaszczepiala przekonanie o koniecznosci powrotu do boga Ela. Postepowala zgodnie z dawnymi obyczajami, wychwalala sposob zycia przodkow. Napady piratow na szkarlatnych okretach oraz przeklenstwo kuznicy widziala jako kare Ela za latwe zycie. Oskarzala rod Przezornych o doprowadzenie ludu Krolestwa Szesciu Ksiestw do obecnej apatii. Z poczatku mowila o tych sprawach oglednie. Ostatnio jednak wyslawiala sie bardziej otwarcie, lecz nigdy na tyle szczerze, by mozna ja bylo oskarzyc o zdrade. Zaczeto znajdowac ofiarne woly na morskich skalach, a Megiera naznaczyla krwia kilkoro mlodych ludzi i wyslala ich na ofiare bogom, jak to czyniono w bardzo dawnych czasach. Ksiaze Krzepki slyszal pogloski, ze rozgladala sie za mezczyzna godnym siebie, ktory by jej pomogl przejac tron. Mieliby rzadzic razem, wspolnie rozpoczac czas Wojownika i polozyc kres dniom Rolnika. W Ksiestwie Niedzwiedzim niemala liczba mlodych mezczyzn gotowa byla wspolzawodniczyc o ten honor. Ksiaze Krzepki zyczyl sobie, by powstrzymac dzialania Megiery, zanim bedzie zmuszony oskarzyc ja o zdrade i nakazac wlasnym ludziom ponowna przysiege wiernosci. Krol Roztropny wyrazil opinie, ze liczba nasladowcow Megiery spadlaby drastycznie, gdyby kobieta ta zostala pokonana w walce. Mogl sie jej tez wydarzyc powazny wypadek albo mogla pasc ofiara strasznej choroby, w wyniku ktorej stracilaby sile i czar. Zmuszony bylem przyznac, ze to prawdopodobnie wlasciwe rozwiazanie, lecz przypomnialem memu wladcy, iz czesto ludzie tragicznie zmarli zyskiwali po smierci czesc nieomal boska. Krol zgodzil sie ze mna, choc podkreslil, ze ktos taki musial umrzec z honorem. Po czym raptownie zmienil temat. W Wysokiej Fali, nad Zatoka Pieczeci, przechowywano pewien stary zwoj; jego kopia potrzebna byla ksieciu Szczeremu. Pergamin ten wymienial wszystkich mieszkancow Ksiestwa Niedzwiedziego, ktorzy sluzyli swojemu monarsze jako czlonkowie kregow Mocy. Powiadano takze, iz w Wysokiej Fali znajduje sie relikwia z czasow, gdy Najstarsi bronili tego miasta. Krol Roztropny zyczyl sobie, bym nastepnego dnia wyruszyl z samego rana, udal sie nad Zatoke Pieczeci i skopiowal zwoj, a takze obejrza! relikwie i po powrocie opowiedzial mu o niej dokladnie. Mialem takze przekazac ksieciu Krzepkiemu od krola najlepsze zyczenia wraz z zapewnieniem, ze troski niebawem przestana go nekac. Zrozumialem. Juz zamierzalem opuscic komnate, gdy krol Roztropny powstrzymal mnie gestem. -Czy masz poczucie, ze dotrzymuje naszej umowy? - zapytal. Pytanie to znalem jeszcze z czasow dziecinnych. Krol zadawal mi je po kazdym spotkaniu. Musialem sie usmiechnac. -Tak, panie moj - odpowiedzialem jak zwykle. -Wiec bacz, bys i ty dotrzymywal przysiegi. - Zamilkl na chwile, lecz wbrew zwyczajowi dodal cos jeszcze: - Bastardzie Rycerski, pamietaj, ze rana zadana krwi z mojej krwi rani mnie samego. -Krolu moj?... -Nie zadasz rany krwi z mojej krwi. Wyprostowalem sie sztywno. Wiedzialem, czego ode mnie chce wladca krolestwa. Ustapilem. -Krolu moj i panie - rzeklem. - Nie zadam rany krwi z twojej krwi. Jestem zaprzysiezony rodowi Przezornych. Wolno skinal glowa. Uzyskal od ksiecia Wladczego przeprosiny, a ode mnie slowo, ze nie zabije najmlodszego krolewskiego syna. Prawdopodobnie wierzyl, iz doprowadzil miedzy nami do pokoju. Tuz za drzwiami krolewskich komnat przystanalem i odgarnalem wlosy z twarzy. Wlasnie zlozylem przysiege. Ile bedzie mnie kosztowac jej dotrzymanie? Owladnela mna gorycz, poki nie uswiadomilem sobie, ile by mnie kosztowalo zlamanie slowa. Zapomnialem o oporze oraz wszelkich zastrzezeniach. Powzialem twarde postanowienie, ze pozostane lojalny wobec krola. Nie bylo miedzy ksieciem Wladczym a mna prawdziwego pokoju, ale w koncu moglem przynajmniej zyskac spokoj we wlasnym sercu. Powziawszy te decyzje, poczulem sie lepiej i pewnym krokiem ruszylem poczynic przygotowania do wyjazdu. Nie uzupelnialem zapasu trucizn od powrotu z gor. Zima zadne ziola nie rosna, musialem wiec podkrasc potrzebne surowce. Troche moglem znalezc w farbiarni, co nieco w skladzie medyka. Schodzac z pierwszych stopni, glowe mialem pelna podobnych planow. Pogodna szla w gore. Na jej widok zadrzalem, jak nie zadrzalem na widok ksiecia Wladczego. Wrocily wspomnienia. Ta mloda kobieta byla najsilniejszym czlonkiem kregu Mocy utworzonego przez Konsyliarza. Dostojny ustapil pola, wyprowadzil sie daleko do ksiestw srodladowych, gdzie wsrod rozleglych sadow prowadzil zycie pospolitego szlachcica. Jego talent do korzystania z Mocy zniknal podczas ostatecznej potyczki, w ktorej Konsyliarz stracil zycie. Teraz Pogodna byla najwazniejszym czlonkiem kregu Mocy. Tylko ona latem przebywala w Koziej Twierdzy. Wszyscy pozostali czlonkowie kregu, wyslani do wiez oraz twierdz rozsianych na naszym dlugim wybrzezu, przez nia przekazywali meldunki krolowi. Zima caly krag Mocy zjezdzal do stolicy, by odnowic wiezi magii i przyjazni. Pogodna po Konsyliarzu przejela funkcje mistrza Mocy. Przejela takze, z ogromnym entuzjazmem, zazarta nienawisc, jaka obdarzal mnie Konsyliarz. Zbyt zywo przypominala mi przeszle ponizenia. Wzbudzala we mnie strach, ktory nie dawal sie podporzadkowac logice. Od powrotu do zamku jakos udawalo mi sie jej unikac, ale oto stanelismy twarza w twarz. Na schodach dosyc bylo miejsca dla dwojga spieszacych w przeciwnych kierunkach. Dopoki jedno nie zagrodzilo rozmyslnie drogi drugiemu. Choc Pogodna patrzyla na mnie z dolu, mialem wrazenie, ze nade mna goruje. Zmienila sie bardzo od czasu, gdy oboje bylismy uczniami Konsyliarza. Strojem i postawa podkreslala zyskana niedawno pozycje. Jej czarna suknie zdobil bogaty haft. Dlugie krucze wlosy byly spiete plecionym zawile srebrnym drutem z nawleczonymi koscianymi paciorkami. Szyje zdobil srebrny lancuch, a palce - pierscienie ze srebra. Jakby na przekor bogatej szacie, zniknal gdzies wdziek Pogodnej. Mloda kobieta najwyrazniej przejela ascetyczne nawyki Konsyliarza: twarz jej sie upodobnila do trupiej czaszki, dlonie przypominaly szpony. Od smierci mistrza zaczepila mnie po raz pierwszy. -Bastard - odezwala sie glosem bez wyrazu. Czy to slowo mialo kiedykolwiek stracic dla mnie przykry wydzwiek? -Tak, to ja - rzeklem jak najspokojniej. -Nie umarles w gorach. -Nie umarlem. Nadal stala, zagradzajac mi droge. -Wiem, co zrobiles - rzekla bardzo cicho. - Wiem, kim jestes. Wewnetrznie drzalem niczym przerazony krolik. Najpewniej zuzyla cala swoja Moc, by zagniezdzic we mnie ten strach. Tlumaczylem sobie, ze to nie jest moje prawdziwe uczucie, ale jedynie narzucone mi wrazenie. Wreszcie zdolalem sie odezwac. -Ja takze wiem, kim jestem. Czlowiekiem krola. -Nie jestes w ogole czlowiekiem - oznajmila. - Pewnego dnia wszyscy sie o tym dowiedza. Stach jest strachem, niezaleznie od zrodla, z jakiego bierze poczatek. Stalem bez slowa. Ona od niechcenia usunela sie na bok, robiac mi przejscie. Przyjalem to jako swoje drobne zwyciestwo, choc kiedy wracam mysla do tych wypadkow, rozumiem, iz nie mogla uczynic nic innego. Ruszylem pakowac sie do wyjazdu, nagle zadowolony, ze opuszczam Kozia Twierdze. Nie mam dobrych wspomnien z tej misji. Poznalem Megiere bez specjalnych zabiegow, gdyz goscila w zamku w Wysokiej Fali, podczas gdy ja wypelnialem tam powierzone mi obowiazki skryby. Byla przystojna, poruszala sie miekko niczym polujacy kot. Otaczal ja czar istoty wyjatkowo zywotnej. Gdy pojawiala sie w komnacie, wszystkie oczy sledzily jej ruchy. Jej kobiecosc rzucala wyzwanie kazdemu mezczyznie. Nawet ja nie moglem sie oprzec tej magicznej sile i bylem zrozpaczony swoim zadaniem. Ksiaze Krzepki dal mi odczuc, iz jestem mile widzianym gosciem: nakazal kucharzowi przygotowac na wieczerze ostro przyprawione miesne danie, ktore szczegolnie lubilem. Drzwi do biblioteki staly przede mna otworem, moglem nawet korzystac z pomocy mlodszego skryby. Malo tego: towarzystwa dotrzymywala mi - choc niesmialo - najmlodsza corka ksiecia. Omawialem z Hoza szczegoly mojej misji zwiazanej ze zwojami i dziewczyna zadziwila mnie dowodami nieposledniego rozumu. Pierwszego wieczoru Megiera siedziala przy stole naprzeciwko mnie. W polowie posilku zauwazyla, dosyc glosno zwracajac sie do swoich towarzyszy, ze w dawnych czasach bekarty byly topione zaraz po urodzeniu. Jej zdaniem domagaly sie tego stare prawa Ela. Chcialem zignorowac obrazliwa uwage, ale Megiera przechylila sie nad stolem i zwrocila z usmiechem bezposrednio do mnie. -Nie slyszales o tym zwyczaju, bekarcie? Spojrzalem na ksiecia Krzepkiego, lecz on, pograzony w ozywionej dyskusji z najstarsza corka, nawet nie zerknal w moja strone. -Jest zapewne tak samo stary jak ten, ktory nakazuje wzajemna grzecznosc gosciom zasiadajacym przy jednym stole - odparlem. Nie zadrzal mi glos, nie spuscilem wzroku. Ksiaze Krzepki posadzil mnie tu z rozmyslem. Nigdy dotad nie zostalem tak ewidentnie wystawiony na przynete. Musialem zebrac sie w sobie, odsunac na bok osobiste urazy. Wkrotce bylem gotow, ale Megiera i tak nie czekala. -Twoj ojciec nie zachowal czystosci dla swojej malzonki. Mozna powiedziec, ze to oznaka upadku rodu Przezornych, ale ja nie smiem gardlowac przeciw krolowi. Powiedz mi tylko, jak krewni twojej matki przyjeli wiesc, ze jest ona nierzadnica? Podnioslem kielich wina. Ksiezniczka Hoza oczy miala wieksze od spodkow. Gdy krotki noz Megiery ze swistem wbil sie w stol tuz obok mojego lokcia, krzyknela. Nie drgnalem. Nie bylem zaskoczony. Megiera stala gotowa do skoku, zrenice jej plonely. Rozpalone policzki podkreslaly ognista urode. -Uczysz starych obyczajow, prawda? - odezwalem sie wolno. - Czemu nie przestrzegasz zakazu rozlewania krwi w domu gospodarza? -Czy w twoich zylach plynie krew? - spytala zamiast odpowiedzi. -Podobnie jak w twoich. Nie splamie honoru ksiecia narazajac go na zarzut, ze pozwolil, by przy jego stole jeden gosc zamordowal drugiego. Czy laska ksiecia znaczy dla ciebie rownie malo jak lojalnosc wobec krola? -Nie przysiegalam twojemu niemrawemu krolowi z Przezornych - syknela. Ludzie zaczeli sie podnosic - jedni przestraszeni, inni zaciekawieni. Stali sie swiadkami wyzwania, jakie Megiera rzucila mi przy stole ksiecia Krzepkiego. Wszystko to bylo zaplanowane troskliwie jak wojenna rozgrywka. Czy Megiera kiedykolwiek sie dowie, ze ja takze starannie zaplanowalem swoje posuniecia? Czy podejrzewala istnienie niewielkiej paczuszki w moich bagazach? -Dochodzily mnie wiesci o tobie. - Smialo podnioslem glos, by wszyscy dobrze mnie slyszeli. - Moim zdaniem ci, ktorych osmielasz sie pociagac za soba ku zdradzie, madrzej by uczynili udajac sie do Koziej Twierdzy. Nastepca tronu, ksiaze Szczery, wydal odezwe, by wojownicy przybywali obsadzac jego nowe okrety wojenne i podniesc bron przeciwko Zawyspiarzom, ktorzy sa wrogami nas wszystkich. Czy to nie bardziej honorowe zachowanie niz zwracanie sie przeciwko wodzowi, ktoremu przysiegalo sie wiernosc, albo marnowanie bydlecej krwi na skalach w swietle ksiezyca, gdy to samo mieso mogloby wyzywic nasz lud zlupiony przez piratow ze szkarlatnych okretow? Mowilem z pasja, coraz glosniej, a ona coraz bardziej sie dziwila, jak wiele jest mi wiadome. Dalem sie poniesc wlasnym slowom, bo w nie swiecie wierzylem. Wstalem, nachylilem sie ku niej. -Powiedz mi, o dzielna, czy kiedykolwiek podnioslas ramie na kogos obcego, nie na swego rodaka? Na ktoregos z Zawyspiarzy? Zapewne nie. Znacznie latwiej obrazac goscinnosc gospodarza albo okaleczyc syna sasiada, niz zabic kogos, kto przybyl zamordowac ciebie. W szermierce slownej byla wyjatkowo slaba. Ledwie dawala sobie rade z obrona. Zaplonela wsciekloscia. Splunela mi w twarz. Odsunalem sie od niej, spokojnie otarlem sline. -Spotkamy sie w bardziej odpowiednim miejscu i czasie. Za tydzien na skalach, tam gdzie tak szczodrze rzniesz woly. Moze ja, skryba, bede dla ciebie trudniejszym przeciwnikiem niz bezrozumne bydle? Ksiaze Krzepki raczyl zauwazyc poruszenie. -Bastardzie Rycerski! Megiero! - zganil nas oboje. My jednak pozostalismy bez ruchu, mierzac sie plonacymi spojrzeniami. Mezczyzna siedzacy obok niej prawdopodobnie takze by mnie wyzwal, gdyby nie ksiaze Krzepki, ktory wyrznal piescia w stol, omal rozbijajac miske z sola, i przypomnial nam gromko, ze znajdujemy sie w jego domu i on nie zyczy tu sobie zadnych burd, gdyz powaza zarowno krola Roztropnego, jak i dawne prawa. Poprosilem go o wybaczenie najszczerzej i bardzo elokwentnie, Megiera wymamrotala tylko "przepraszam". Posilek dobiegl konca przy wtorze spiewu minstreli. W ciagu nastepnych dni kopiowalem zwoj dla ksiecia Szczerego i ogladalem relikwie pozostala po Najstarszych, ktora moim zdaniem wygladala jak szklana fiolka pelna bardzo delikatnych rybich lusek. Ksiezniczka Hoza nie odstepowala mnie na krok i dawala wiele dowodow sympatii, a zwolennicy Megiery darzyli zimna wrogoscia. To byl dlugi tydzien. Nigdy nie musialem walczyc w tym pojedynku, poniewaz nim minelo siedem dni, jezyk i twarz Megiery pokryly sie bolesnymi czyrakami. Byla to legendarna kara zsylana przez bogow na wiarolomcow. Megiera ledwie mogla pic, nie mowiac o jedzeniu. Bardzo zbrzydla. Wielbiciele zaczeli unikac jej towarzystwa ze strachu, ze straszna dolegliwosc moglaby dosiegnac ich takze. Buntowniczka cierpiala srodze, nie mogla wyjsc na zimno, by walczyc, a nikt nie chcial stanac do pojedynku w jej zastepstwie. Czekalem na skalach na przeciwnika, ktory sie nie zjawil. Razem ze mna czekala ksiezniczka Hoza, a takze kilku szlachetnie urodzonych, ktorych ksiaze Krzepki przydzielil mi do towarzystwa. Rozmawialismy niezobowiazujaco, wypilismy na rozgrzewke o wiele za duzo okowity. Z nastaniem wieczoru przybyl poslaniec z wiadomoscia, ze Megiera opuscila twierdze w Wysokiej Fali, lecz nie po to by sie stawic na pojedynek. Odjechala do ksiestw srodladowych. Sama. Ksiezniczka Hoza najpierw uradowana splotla dlonie, a potem niebotycznie zdumiala mnie serdecznym usciskiem. Zziebnieci, lecz rozweseleni wracalismy na zamek. Nastepnego ranka mialem wyruszyc w droge powrotna. Do pozegnalnej wieczerzy ksiaze Krzepki posadzil mnie po swojej lewej rece, a obok - ksiezniczke Hoza. -Wiesz - zauwazyl pod koniec posilku - z kazdym rokiem jestes coraz bardziej podobny do ojca. Cala okowita Ksiestwa Niedzwiedziego nie moglaby przegnac lodowatego chlodu, jakim zmrozily mnie te slowa. 6. OFIARY KUZNICY Krolowa Wytrwala i krol Roztropny mieli dwoch synow: Rycerskiego oraz Szczerego. Tylko dwa lata dzielily narodziny krolewskich dziedzicow, wiec chlopcy wyrastali razem, bliscy sobie jak powinni byc bracia. Najstarszy syn monarchy, ksiaze Rycerski, w dzien szesnastych urodzin otrzymal tytul nastepcy tronu i niezwlocznie zostal wprowadzony przez ojca w sprawy konfliktu granicznego z Kraina Miedzi. Od tego czasu rzadko przebywal w Koziej Twierdzy. Nawet tuz po slubie niewiele mu dano swobody. Choc nie bylo w tym czasie szczegolnie alarmujacych zajsc, krol Roztropny zyczyl sobie definitywnie zakonczyc ustalanie granic ze wszystkimi sasiadami. Wiele watpliwosci rozwiazano przy uzyciu miecza, lecz w miare uplywu czasu ksiaze coraz przemyslniej wladal sztuka dyplomacji.Niektorzy twierdzili, iz wyznaczenie ksiecia Rycerskiego do tych niebezpiecznych zadan bylo wynikiem knowan jego macochy, krolowej Skwapliwej, ktora miala nadzieje wyslac starszego pasierba na smierc. Inni mowili, iz krol Roztropny chcial w ten sposob usunac najstarszego syna poza zasieg wplywow swej drugiej malzonki. Ksiaze Szczery, przez mlody wiek skazany na pozostanie w domu, regularnie co miesiac skladal u ojca oficjalne prosby, blagajac o wyslanie do brata. Krol bezowocnie staral sie zainteresowac syna powinnosciami mlodszego ksiecia. Szczery wywiazywal sie z obowiazkow wzorowo, ale kazdemu dawal odczuc, ze calym sercem pragnie towarzyszyc starszemu bratu. Wreszcie, w dzien dwudziestych urodzin, po szesciu latach comiesiecznych prosb, dostal od krola niechetne pozwolenie i wkrotce podazyl za ksieciem Rycerskim. Az do dnia gdy cztery lata pozniej ksiaze Rycerski zrzekl sie praw do korony, razem czuwali nad nienaruszalnoscia granic Krolestwa Szesciu Ksiestw, razem negocjowali traktaty i umowy handlowe. Ksiaze Rycerski mial talent do zjednywania sobie ludzi, natomiast ksiaze Szczery byl niezastapiony w ustalaniu szczegolow porozumien, a takze przy precyzyjnym opracowywaniu map, obrazujacych uzgodnione granice. Byt zawsze podpora brata - jako zolnierz i jako mlodszy ksiaze. Ksiaze Wladczy, najmlodszy syn krola Roztropnego i jego jedyne dziecko z krolowa Skwapliwa, spedzil mlodosc w zamku, gdzie matka robila wszystko, aby mogl kiedys zasiasc na tronie. * * * Wracalem do Koziej Twierdzy zadowolony z siebie. Nie pierwszy raz wypelnialem podobne zadanie dla mojego krola, lecz nigdy nie zasmakowalem w pracy skrytobojcy. Cieszylo mnie, ze Megiera obrazila mnie i zniewazyla, gdyz dzieki temu wypelnienie zadania bylo znacznie latwiejsze. A jednak... byla przeciez piekna kobieta i sprawnym wojownikiem. Jej wyjazd stanowil niepowetowana strate. Moglem byc dumny jedynie z tego, ze bez zarzutu wypelnilem krolewskie rozkazy. Takie mysli zaprzataly mi glowe, gdy Sadza niosla mnie po ostatnim wzniesieniu w strone domu.Spojrzalem na wzgorze i z ledwoscia uwierzylem wlasnym oczom. Z naprzeciwka zblizali sie ku mnie ksiezna Ketriken oraz ksiaze Wladczy. Jechali konno, ramie w ramie. Razem. Wygladali jak ilustracja z jednego z najlepszych pergaminow Krzewiciela. Ksiaze Wladczy spowity byl w szkarlat i zloto. Plaszcz odrzucony z jednego ramienia, wydymajac sie w porannym wietrze, odslanial olsniewajacy kontrast kolorow. Ten sam wiatr zarozowil ksieciu policzki i zmierzwil czarne wlosy, jeszcze niedawno ulozone w staranne loki. Wladczy dosiadal zjawiskowo pieknego roslego karosza. Moglby byc godnym podziwu mezczyzna, a nie zniewiescialym prozniakiem z nieodlacznym kielichem w dloni i kolejna dama u boku. Gdyby tylko chcial. Jeszcze jedna niepowetowana strata. Ach, lecz kobieta u jego boku to osobny cud. W porownaniu z orszakiem, ktory podazal z tylu, wygladala niczym rzadki egzotyczny kwiat. Siedziala na koniu po mesku. Miala na sobie luzne spodnie, a zadna z kadzi w farbiarni Koziej Twierdzy nie stworzyla tego krokusowego fioletu. Nogawki ozdobione byly pracochlonnymi haftami o intensywnych barwach, wlozone w buty siegajace kolan. Brusowi spodobaloby sie tak praktyczne podejscie do ubioru. Ksiezna miala tez na sobie krotka kurte z bialego futra, wykonczona stojacym kolnierzem chroniacym szyje przed wiatrem. Futro, jak odgadlem, bylo z bialych lisow pochodzacych z tundry w dalekich gorach. Stroju dopelniala welniana czapeczka lsniaca na jasnych wlosach wszystkimi kolorami teczy. Przyszla krolowa siedziala na wierzchowcu blizej klebu, na modle ludow gorskich, stad Smigla byla przekonana, ze powinna tanczyc, a nie isc. Orzechowej barwy uprzaz brzeczala srebrnymi dzwoneczkami, ktorych surowy ton przypominal podzwanianie sopli lodu o rzeskim poranku. W porownaniu z innymi kobietami, ciezkimi i niezgrabnymi, omotanymi w sute spodnice i grube plaszcze, ksiezna Ketriken robila wrazenie lekkiej jak piorko i zgrabnej jak akrobatka. Przywodzila na mysl wojownika z polnocnych stron albo awanturnika z dawnych opowiesci. Od dam dworu odrozniala sie nie jak wysoko urodzona i zdobna w pyszne szaty kobieta od posledniejszych, lecz raczej jak sokol uwieziony w klatce od hodowlanych ptaszkow. Nie mialem pewnosci, czy powinna sie tak ukazywac swoim poddanym. Ksiaze Wladczy zagadywal ja z usmiechem. Kiedy sie zblizylem, pozwolilem Sadzy zwolnic kroku. Ksiezna Ketriken sciagnela wodze i zatrzymalaby sie, zeby mnie przywitac, lecz ksiaze Wladczy lodowato skinal glowa i przyspieszyl, scisnawszy konia lydkami. Klacz ksieznej, nie chcac zostac z tylu, rzucila lbem i poklusowala za nim. Rownie szybko mineli mnie dworzanie. Przez dluzsza chwile spogladalem za nimi, wreszcie z ciezkim sercem ruszylem do Koziej Twierdzy. Malzonka nastepcy tronu byla radosnie ozywiona, blade policzki miala zarozowione od zimnego powietrza, usmiechala sie do ksiecia Wladczego szczerze, jak do bliskiego przyjaciela. Czy naprawde byla tak naiwna, zeby mu zaufac? Rozmyslalem o tym podczas szczotkowania Sadzy. Kiedy schylilem sie, by sprawdzic kopyta, poczulem na sobie wzrok Brusa. -Od jak dawna to trwa? - zapytalem. Wiedzial, o czym mowie. -Zaczelo sie wkrotce po twoim wyjezdzie. Ktoregos dnia przyprowadzil ja tutaj i powiedzial mi wprost, ze jego zdaniem to ogromny wstyd, by przyszla krolowa spedzala cale dnie zamknieta w zamku. W gorach przyzwyczaila sie do przebywania na wolnym powietrzu. Oznajmil, ze nauczy ja, jak jezdza konno ludzie nizin. Potem kazal mi zalozyc na Smigla siodlo, ktore ksiaze Szczery zrobil dla swojej polowicy, i wyjechali. Co mialem zrobic? Co powiedziec? Sam swego czasu mowiles: jestesmy ludzmi krola. Jemu zaprzysiezeni. A ksiaze Wladczy to potomek krolewskiego rodu Przezornych. Nawet gdybym potrafil jemu odmowic, przeciez przyszla krolowa oczekiwala, ze przyprowadze jej osiodlanego konia. Ledwie dostrzegalny gest mojej dloni uprzytomnil Brusowi, ze jego slowa brzmialy nieomal jak zdrada. Wszedl do boksu i pogladzil Sadze po pysku. -Nie miales wyboru - przyznalem z ociaganiem. - Nie moge jednak odgadnac jego prawdziwych zamiarow. Ani dlaczego ona sie na to zgadza. -Prawdziwe zamiary? Moze chce po prostu odzyskac jej laski. Zadna tajemnica, ze ksiezna marnieje w zamku. Ze wszystkimi mowi bardzo otwarcie. Zbyt wiele w niej szczerosci, by ludzie mogli wierzyc, iz jest szczesliwa. -Mozliwe - przyznalem z ociaganiem. Raptownie podnioslem glowe, jak pies podnosi leb slyszac gwizd pana. - Musze isc. Nastepca tronu, ksiaze Szczery... - Nie dokonczylem zdania. Nie musialem, Brus i tak wiedzial, ze zostalem wezwany Moca. Wsunalem torby podrozne z pracowicie skopiowanymi zwojami pod pache i ruszylem do zamku. Nie przebralem sie nawet, nie ogrzalem przy kuchennym ogniu. Poszedlem prosto do komnaty, w ktorej ksiaze Szczery zwykl kreslic mapy. Drzwi staly otworem; stuknalem w nie raz i wszedlem. Ksiaze pochylal sie nad mapa rozpostarta na stole. Ledwo na mnie zerknal. Parujace grzane wino obok polmiska zimnych mies oraz chleba stalo na stole przy kominku. Po chwili ksiaze wyprostowal sie znad mapy. -Za dobrze sie blokujesz - rzekl mi na powitanie. - Przez ostatnie trzy dni bezustannie probowalem cie ponaglac, a ty kiedy sie zorientowales? W zamkowych stajniach. Musimy znalezc czas, by cie troche poduczyc korzystania z Mocy. Wiedzialem, ze to tylko puste slowa. Zbyt wiele wazniejszych spraw wymagalo uwagi ksiecia. Jak zwykle natychmiast przystapil do sedna sprawy. -Chodzi mi o ofiary kuznicy - rzekl. Zimne ciarki przeszly mi po krzyzu. -Szkarlatne okrety zaatakowaly? Teraz, w srodku zimy? - spytalem z niedowierzaniem. -Nie. Przynajmniej tego los nam oszczedzil. Niestety, wydaje sie, ze piraci moga spokojnie wrocic do domow i wygrzewac sie przy piecach, bo ich trucizna i tak rozlewa sie wsrod nas. - Zamilkl. - Siadaj. Ogrzej sie, pozyw. Mozesz jesc i sluchac jednoczesnie. Nalalem sobie wina, nalozylem jadla, a ksiaze Szczery mowil: -Problem niewiele sie zmienil, ale narasta. Mam doniesienia o ludziach dotknietych kuznica, ktorzy rabuja juz nie tylko podroznych, ale tez chaty i domy stojace na uboczu. Przeprowadzilem dochodzenie na wlasna reke i musze tym doniesieniom dac wiare. Ataki mialy miejsce daleko od osad, ktore padly ofiara pirackich napasci; w dodatku za kazdym razem ludzie opowiadaja, ze nie byl to jeden czy dwoch napastnikow, lecz kilku dzialajacych w porozumieniu. Rozwazalem przez jakis czas slowa ksiecia, po czym z trudem przelknalem sline. -Uwierz mi, ksiaze Szczery, ludzie dotknieci kuznica nie sa zdolni do dzialania w grupie. Spotkalem ich i wiem, ze nie maja... poczucia wiezi. Potrafia mowic i myslec, ale sa jak wilki znajace ludzka mowe. A nawet gorzej, bo kazdy dba jedynie o to, by samemu przezyc. Inny czlowiek jest dla niego wylacznie rywalem. - Ponownie napelnilem kubek, wdzieczny za cieplo, jakie dawalo mi wino. Te szczegolna wlasciwosc ofiar kuznicy pozwolilo mi odkryc Rozumienie. Byli zupelnie pozbawieni wszelkich wiezow uczuciowych ze swiatem, w ogole ich nie wyczuwalem. Rozumienie dawalo mi dostep do pajeczyny, tworzacej polaczenia miedzy wszystkimi zywymi istotami swiata. Jedynie chorzy na kuznice byli z tej sieci wykluczeni - odizolowani niczym kamienie, zarloczni i bezlitosni jak bezmyslny sztorm lub wylew rzeki. Spotkanie z takim czlowiekiem zawsze bylo dla mnie przerazajace - zupelnie jakby ruszyl na mnie kamien z pobocza drogi. Ksiaze Szczery w zamysleniu pokiwal glowa. -Nawet wilki poluja stadem. Nawet rekiny, gdy atakuja wieloryba. Jesli zwierzeta potrafia sie zebrac w celu zdobycia pozywienia, dlaczego nie mieliby tego robic ci ludzie? Odlozylem na stol kromke chleba, ktora wlasnie wzialem do reki. -Wilki i rekiny postepuja zgodnie z prawami natury; dziela sie lupem z mlodymi. Nie zabijaja dla wlasnej korzysci, lecz na potrzeby calego stada. Z tymi ludzmi jest inaczej. Widzialem ich w grupach, lecz nie dzialali wspolnie. Gdy zostalem zaatakowany przez dwoch, bez trudu ich poroznilem. Rzucilem plaszcz, a oni omal sie o niego nie pozabijali. A kiedy ponownie ruszyli za mna w pogon, bardziej wchodzili sobie wzajemnie w droge, niz pomagali. - Wiele mnie kosztowalo, by mowic opanowanym glosem. Wrocilo wspomnienie tamtej nocy. Wowczas umarl Kowal i wtedy po raz pierwszy zabilem. - Oni nie dzialaja razem. Nie potrafia. Podnioslem wzrok i w oczach ksiecia ujrzalem wspolczucie. -Zapomnialem, ze w walce z nimi zdobyles pewne doswiadczenie. Wybacz. Wezme pod uwage twoje slowa. Po prostu tyle ostatnio na mnie spadlo. - Ksiaze umilkl, jakby sluchal tonow dobiegajacych z oddali. - Jestes wiec pewien, ze ci ludzie nie potrafia dzialac wspolnie. Niestety, ostatnie wypadki dowodza czegos wrecz przeciwnego. Spojrz tutaj. - Przesunal dlonia po mapie rozlozonej na stole. - Zaznaczylem miejsca, skad dotarly do nas skargi, a takze liczbe napastnikow. Co o tym sadzisz? Stanalem u boku ksiecia Szczerego. Czulem sie, jakbym podszedl do kominka, tak silna Moc emanowala z krolewskiego syna. Czy staral sie ja hamowac? Mialem wrazenie, ze zaraz sie z niego przeleje i rozciagnie swiadomosc ksiecia nad cale krolestwo. -Bastardzie, mapa - przywolal mnie do porzadku. Ile poznal z moich mysli? Udalo mi sie skoncentrowac na zadaniu. Mapa obrazowala Ksiestwo Kozie, byla bardzo szczegolowa. Wyrysowano na niej plycizny oraz niziny zalewane przyplywami, charakterystyczne punkty krajobrazu i nawet mniej znane szlaki. To byla mapa kreslona z zamilowaniem, przez czlowieka, ktory po morzu sam plywal lodzia, a lad przemierzyl na konskim grzbiecie i na wlasnych nogach wzdluz i wszerz. Kilka miejsc zaznaczono czerwonym woskiem. Patrzylem na nie, probujac odgadnac prawdziwy powod zatroskania ksiecia. -Siedem roznych incydentow - wolno dotykal kolejnych znakow - niektore zaledwie o dzien drogi od Koziej Twierdzy. Nie mielismy tak blisko pirackich napadow, skad wiec zakazeni wzieli sie w tej okolicy? Mogli zostac wygnani z rodzinnych osad, to prawda, ale dlaczego mieliby skupiac sie wokol Koziej Twierdzy? -Moze to zdesperowani ludzie udajacy ofiary kuznicy rabuja wlasnych sasiadow. -Moze. Jestem zaniepokojony, bo choc ofiary mowia, ze sa to trzy rozne grupy, lecz kazda kolejna grabiez albo wlamanie do spichlerza czy zarzniecie krowy na polu ma miejsce coraz blizej Koziej Twierdzy. Nie potrafie znalezc powodu, dla ktorego ludzie chorzy na kuznice mieliby dzialac w ten sposob, a w dodatku podchodzic do miasta. - Uciszyl mnie gestem dloni. - Opis grupy napastnikow pasuje jak ulal do incydentu sprzed miesiaca z gora. Jesli sa to ci sami ludzie, przebyli w tym czasie daleka droge. -To wszystko zupelnie do nich niepodobne - rzeklem. - Czy mozna wobec tego podejrzewac spisek? -Oczywiscie - potwierdzil ksiaze gorzko. - Zreszta kiedy to ja nie podejrzewam spisku? Jednak w tym wypadku pocieszam sie, iz zrodla intrygi nalezy szukac poza murami Koziej Twierdzy. - Przerwal raptownie, pojal, ze wypowiada sie zbyt otwarcie. - Bastardzie, chcialbym, zebys zbadal te sprawe. Pojedz w glab ksiestwa i nadstaw uszu. Powiedz mi, co ludzie gadaja w tawernach, co sie dzieje na drogach. Zbierz plotki o innych napadach i zapamietaj kazdy szczegol. Dyskretnie. Mozesz to dla mnie zrobic? -Z pewnoscia. Jednak... czy dyskrecja jest konieczna? Czy nie lepiej byloby zaalarmowac lud? Wowczas szybciej docieralyby do zamku wszelkie nowe wiesci. -Uslyszelibysmy wiecej, to prawda. Wiecej poglosek i o wiele wiecej narzekan. Jak na razie sa to poszczegolne skargi. Chyba tylko ja zlozylem je w jeden wspolny wzor. Nie chce, zeby cala Kozia Twierdza chwycila za bron, wykrzykujac pod niebiosa, ze krol nie potrafi obronic nawet stolicy. Nie. Zrob to dyskretnie, Bastardzie. Dyskretnie. -Rozejrzec sie dyskretnie. - Stwierdzilem, nie zapytalem. Ksiaze Szczery lekko rozprostowal ramiona. Nie jak czlowiek, ktory pozbywa sie ciezaru, lecz raczej jak ten, kto bierze na swe barki jeszcze jeden obowiazek. -Gdzie zdolasz, powstrzymaj dalsze napady - mowil cicho, patrzac w ogien. - Dyskretnie, Bastardzie, bardzo dyskretnie. Wolno skinalem glowa. Nie bylo dla mnie pierwszyzna takie zadanie. Zabijanie istot dotknietych kuznica nie wzbudzalo we mnie takiego sprzeciwu jak odbieranie zycia zdrowym, czujacym ludziom. Kiedys probowalem udawac przed samym soba, ze darowuje spokoj przerazonej duszy, koncze definitywnie udreke rodziny. Mialem nadzieje, iz nie nabiore zbyt wielkiej wprawy w oklamywaniu samego siebie. Byl to luksus nieosiagalny dla skrytobojcy. Wedle ostrzezen Ciernia powinienem byl zawsze pamietac, kim jestem naprawde. Nie aniolem milosierdzia, lecz zabojca dzialajacym dla dobra panujacego krola. Albo nastepcy tronu. Moim obowiazkiem bylo strzec bezpieczenstwa wladcy. Obowiazkiem. -Ksiaze - odezwalem sie cicho - wracajac do zamku spotkalem przyszla krolowa. Byla na przejazdzce z ksieciem Wladczym. -Pieknie wygladaja razem, prawda? Czy przyszla krolowa pewnie juz dosiada konia? - Ksiaze Szczery nie zdolal do konca usunac ze swego glosu sladow goryczy. -Tak... jednak ciagle na gorska modle. -Przyszla do mnie oznajmiajac, ze zyczy sobie nauczyc sie lepiej dosiadac nasze wysokie konie. Pochwalilem ten pomysl. Nie wiedzialem, ze wybierze Wladczego na nauczyciela. - Ksiaze pochylil sie nad mapa, studiujac detal, ktorego nie bylo. -Moze miala nadzieje w tobie znalezc przewodnika - wyrwalo mi sie. Mowilem w tym momencie do mezczyzny, nie do ksiecia. -Moze. - Westchnal ciezko. - Oczywiscie, ze tak. Ketriken jest czasami taka samotna. Czesto. - Potrzasnal glowa. - Powinna byla zostac poslubiona najmlodszemu synowi krola, czlowiekowi, ktory jest panem wlasnego czasu. Albo wladcy, ktorego krolestwo nie stoi na krawedzi wojny i zaglady. Nie chce jej osadzac. Wiem o wszystkim, Bastardzie. Jednak... jest taka mloda. Czasami zachowuje sie nierozwaznie jak dziecko. A czasami mnie zadziwia. Plonie checia poswiecania sie dla Krolestwa Szesciu Ksiestw. Ciagle musze ja powstrzymywac, tlumaczyc, ze nie tego krolestwo od niej potrzebuje. Jest jak uprzykrzona mucha. Nie potrafie przy niej odnalezc spokoju, Bastardzie. Albo chce byc figlarna jak mala dziewczynka, albo wypytuje mnie o kazdy szczegol jakiegos kryzysu, o ktorym probuje zapomniec choc na kilka chwil. Nagle pomyslalem o usilnych staraniach ksiecia Rycerskiego o plocha Cierpliwa i pojalem, co moglo go tak urzec w tej kobiecie. Byla dla niego ucieczka od trudnej codziennosci. Kogo wybralby ksiaze Szczery, gdyby mogl sam znalezc sobie towarzyszke zycia? Prawdopodobnie osobe nieco starsza od Ketriken, lagodna i spokojna, przekonana o wlasnej wartosci. -Taki jestem zmeczony - odezwal sie ksiaze cicho. Nalal sobie wina, podszedl do kominka i pociagnal lyk. - Chcialbym, zeby twoj ojciec zyl i byl nastepca tronu. A ja jego prawa reka. On mowilby mi, czym powinienem sie zajac, a ja bym byl posluszny. W spokoju wykonywalbym nawet najtrudniejsza prace, bo bylbym pewny, ze on ma racje. Czy wiesz, Bastardzie, jak latwo podazac za czlowiekiem, w ktorego sie wierzy? Wreszcie podniosl wzrok. -Ksiaze Szczery - spojrzalem mu prosto w oczy - jestem przekonany, ze wiem. Chwile stal w milczeniu. -Rozumiem - rzekl w koncu. Nie potrzebowalem ciepla ksiazecej Mocy, by odczuc jego wdziecznosc. Odstapil od kominka, wyprostowal sie. Znow stal przede mna nastepca tronu. Odprawil mnie oszczednym gestem. Wspinajac sie po schodach na pietro, do swojej komnaty, po raz pierwszy w zyciu zastanowilem sie, czy nie powinienem byc wdzieczny losowi, ze urodzilem sie jako bekart. 7. POTYCZKI Zgodnie z nasza odwieczna tradycja, wspolmalzonek wladcy Krolestwa Szesciu Ksiestw wprowadzal sie do zamku w Koziej Twierdzy wraz z cala swoja swita. W ten wlasnie sposob postapily obie malzonki krola Roztropnego. Natomiast Ketriken - ksiezniczka z gor - posluszna zwyczajom swego ludu, przybyla do nas jako Poswiecenie. Zamieszkala miedzy obcymi zupelnie osamotniona, bez wlasnej sluzby, nawet pokojowki, powiernicy kobiecych sekretow. Nie miala w Koziej Twierdzy nikogo z dawna zaprzyjaznionego. Stawila czolo nowym obowiazkom otoczona wylacznie nie znanymi ludzmi: nie tylko w swojej sferze, lecz takze wsrod sluzby i zolnierstwa. Z uplywem czasu zaczela zawierac przyjaznie, a nawet dobierac sobie sluzbe, choc z poczatku mysl, iz uslugiwanie drugiemu moze stanowic glowny obowiazek czlowieka, byla dla niej idea bezgranicznie obca i przykra. * * * Wilczek tesknil.Przed wyjazdem do Ksiestwa Niedzwiedziego zostawilem mu, ukryta za chata, dobrze zmrozona sarne. Powinna byla wystarczyc na caly czas mojej nieobecnosci, ale on, zgodnie z wilcza natura, zarl do przesytu, zasypial nad miesem, budzil sie i zarl znowu, az pozarl wszystko. "Dwa dni temu" - oznajmil, plasajac w podskokach. Wital mnie entuzjastycznie, gdyz i wech, i Rozumienie powiadomily go, ze przynioslem swieze mieso. Pochwycil je zarlocznie i zupelnie nie zwracal uwagi, gdy zbieralem do worka kosci zasmiecajace wnetrze chaty. Zbyt duzo takich odpadkow przyciagneloby szczury, a za nimi psy. Nie moglem do tego dopuscic. Zerkalem na wilka spod oka. Odrywal zebami wielkie kawaly smakolyku. Na przednich lapach, przyciskajacych polec miesa, graly miesnie. Uswiadomilem sobie, iz wszystkie sarnie gnaty, poza kilkoma najgrubszymi, zostaly rozgryzione i do czysta wylizane ze szpiku. To juz nie szczenieca zabawa, ale dzielo silnego mlodego zwierzecia. Niektore ze zmiazdzonych kosci byly grubsze od mojego ramienia. "Dlaczego mialbym sie zwrocic przeciw tobie? Przynosisz mieso. I ciasteczka". Rzeczywiscie. Jak to w stadzie. Ja, starszy, przynosilem pozywienie dla Wilczka, mlodszego. Ja bylem mysliwym oddajacym czesc lupu. Siegnalem do umyslu zwierzecia. Jego zdaniem od dawna juz nie bylismy sobie obcy ani obojetni. Tworzylismy stado. Nie pomyslalem o tym wczesniej, a przeciez taki rodzaj wiezi byl silniejszy niz sympatia czy partnerstwo. Przestraszylem sie, bo przynaleznosc do tego samego stada dla niego znaczyla chyba tyle samo, co dla mnie wiez zadzierzgnieta przez Rozumienie. Nie moglem na to pozwolic. -Ja jestem czlowiekiem. Ty wilkiem - powiedzialem na glos. I tak odebral pelne znaczenie slow prosto z moich mysli, ale chcialem, by wszystkimi zmyslami odczul dzielace nas roznice. "Z wygladu. Naprawde jestesmy stadem". - Zadowolony oblizal nos. Na lapach perlily sie krople krwi. -Nie. Daje ci jesc i zapewnilem schronienie, ale tylko na jakis czas. Gdy nauczysz sie polowac, zabiore cie daleko stad i zostawie. "Nigdy nie polowalem". -Naucze cie. "Tak przeciez robi stado. Nauczysz mnie i bede polowal z toba. Zdobedziemy duzo lupow, duzo dobrego miesa". "Naucze cie polowac, a potem zwroce ci wolnosc". "Jestem wolny. Siedze tu, bo chce". - Przesunal jezorem po bialych zebiskach, rozbawiony moja teoria. "Jestes arogancki, szczeniaku. I glupi. Nic nie wiesz o swiecie". "Wiec naucz mnie wszystkiego. - Przekrzywil leb na bok, chwycil kawal miesa trzonowymi zebami. - To twoj obowiazek w stadzie". "Nie jestesmy stadem. Ja nie naleze do stada. Naleze do krola". "Jesli on przewodzi tobie, to mnie tez. Jestesmy stadem". - Z pelnym zoladkiem, zadowolony, byl coraz bardziej skory do zgody. Zmienilem taktyke. "Naleze do stada, do ktorego nie mozesz nalezec ty - rzeklem chlodno. - Wszyscy w moim stadzie sa ludzmi. Ty nie jestes czlowiekiem. Jestes wilkiem. Nie jestesmy stadem". Zamknal sie w sobie. Nie probowal odpowiedziec, ale jego uczucia przejely mnie chlodem. Odepchniecie. Zdrada. Samotnosc. Odwrocilem sie i wyszedlem. Nie moglem przed nim ukryc, ze bardzo trudno mi go tak zostawic, nie potrafilem tez zataic glebokiego wstydu, ze go odtracam. Moze przynajmniej czul, iz moim zdaniem takie postepowanie bylo najwlasciwsze. Podobnie sadzil Brus, gdy odbieral mi Gagatka - poniewaz zwiazalem sie ze szczeniakiem magia Rozumienia. Skojarzenie to sprawilo mi ogromny bol. Nie sposob powiedziec, bym odszedl szybkim krokiem; ja po prostu ucieklem. Nim wrocilem do twierdzy, zaczelo zmierzchac. Zabralem ze swojej komnaty kilka drobiazgow i ruszylem na dol. Zdradzieckie nogi zwolnily same, gdy mijalem podest. Wkrotce miala tedy przechodzic Sikorka z naczyniami po posilku ksieznej Cierpliwej. Ksiezna nieczesto jadala w sali biesiadnej, preferujac zacisze wlasnych komnat i towarzystwo Lamowki. Jej rezerwa zaczela sie ostatnio przeradzac w umilowanie samotnosci. Przeciez jednak nie troska o nia zatrzymala mnie na schodach. Uslyszalem lekkie kroki Sikorki. Powinienem byl odejsc, lecz tyle czasu minelo, od kiedy ostatnio chocby na nia zerknalem... Niesmiale zaloty ksiezniczki Hozej odniosly jedynie ten skutek, ze jeszcze ostrzej odczuwalem bolesna tesknote za Sikorka. Pragnalem zwyczajnie ja przywitac, jak przywitalbym kazda inna sluzaca. Nie powinienem byl tego robic - gdyby ksiezna Cierpliwa sie dowiedziala, zostalbym solidnie zbesztany. A jednak... Z uwaga studiowalem gobelin, ktory zawisl na polpietrze, nim jeszcze przybylem do zamku w Koziej Twierdzy. Slyszalem kroki Sikorki coraz blizej. Zwolnila. Serce tluklo mi sie w piersi, dlonie mialem wilgotne od potu. Odwrocilem sie do niej. -Dobry wieczor - udalo mi sie wykrztusic. Ni to pisk, ni szept. -Dobry wieczor - odparla godnie. Broda odrobine wyzej, usta zacisniete. Wlosy miala zaplecione w dwa grube warkocze i upiete wokol glowy na ksztalt korony. Ubrana byla w granatowa sukienke, prosta, lecz ozdobiona kolnierzem z delikatnej koronki i takimi samymi mankietami. Wiedzialem, czyje dlonie stworzyly ten pracochlonny wzor. Lamowka najwyrazniej darzyla Sikorke sympatia. Dobrze bylo o tym wiedziec. Sikorka zerknela na mnie, a ja nie moglem powstrzymac usmiechu. Na twarzy mojej ukochanej wykwitl rumieniec, prawie czulem jego cieplo. Mocniej zacisnela usta. Ruszyla w dol, a mnie owial jej zapach: balsam cytrynowy z imbirem. Do tego nuta aromatu samej Sikorki. "Samica. Mila". - Pelna aprobata. Podskoczylem jak uzadlony, okrecilem sie dookola, bezsensownie szukajac Wilczka za plecami. Oczywiscie tam go nie bylo. Poszukalem w swoim umysle, ale i tam nie znalazlem. Siegnalem dalej: drzemal na slomie w starej chacie. "Nie rob tego - wyslalem do niego w myslach. - Trzymaj sie z daleka, dopoki ci nie pozwole". Konsternacja. "Na co mi pozwolisz?" "Nie badz ze mna nigdy, chyba ze tego chce". "To skad bede wiedzial, ze chcesz, zebym z toba byl?" "Dam ci znac w myslach". Dluga cisza. "A ja dam ci znac, kiedy zechce, zebys ty byl ze mna - stwierdzil. - Tak, to stado. Zawolac, kiedy sie potrzebuje pomocy, i byc zawsze gotowym slyszec wolanie. Jestesmy stadem". "Nie! Nie o to mi chodzi. Musisz sie trzymac z daleka od mojego umyslu, kiedy ciebie tam nie chce. Nie zamierzam bez przerwy dzielic z toba mysli". "Przeciez to nie ma sensu! Czy nie wolno mi oddychac tylko dlatego, ze ty oddychasz? Twoj umysl czy moj, jedno stado. Gdzie indziej mialbym myslec? Jesli nie chcesz mnie slyszec, nie sluchaj". Kompletnie oniemialy sprobowalem uporzadkowac mysli. Nagle dotarlo do mnie, ze stoje gapiac sie w przestrzen. Minal mnie jakis paz, pozdrawiajac grzecznie, a ja nie odpowiedzialem. -Dobry wieczor - rzucilem za nim z opoznieniem, obejrzal sie zdziwiony, niepewny, czy go nie wzywalem, ale odprawilem go gestem. Ruszylem korytarzem do ksieznej Cierpliwej. Pozniej porozmawiam z Wilczkiem, wszystko mu wytlumacze. Zreszta niedlugo bedzie na swoim, bedzie zyl na wlasny rachunek, poza moja mysla. Zapukalem i zostalem wpuszczony. Lamowka przechodzila wlasnie napad checi do sprzatania i zaprowadzila w komnacie jaki taki porzadek. Bylo nawet jedno wolne krzeslo. Opowiedzialem o podrozy do Ksiestwa Niedzwiedziego, unikajac jakiejkolwiek wzmianki o Megierze. Ksiezna Cierpliwa ostatecznie i tak na pewno o wszystkim sie dowie i jeszcze mnie wypyta, a wowczas bede mial okazje ja zapewnic, ze plotki, ktore dotarly do jej uszu, znacznie wyolbrzymiaja cale wydarzenie. Przedstawilem przywiezione z polnocy upominki. Dla Lamowki malenkie kosciane rybki, ktore mozna bylo nawlec jak paciorki albo przypiac do ubrania, dla ksieznej Cierpliwej srebrne kolczyki z bursztynami oraz gliniany garnuszek konfitur z czarnej porzeczki, zamkniety woskiem. -Czarne porzeczki? Nie przepadam za nimi. - Ksiezna Cierpliwa byla wyraznie zdziwiona podarunkiem. -Naprawde? - udalem bezgraniczne zdumienie. - Bylem przekonany, ze ten zapach i smak jest dla ciebie, pani, wspomnieniem z dziecinstwa. Czy nie mialas, pani, wuja, ktory przynosil ci czarne porzeczki? -Nie. I nie przypominam sobie w ogole rozmowy na ten temat. -Wiec moze to Lamowka? - zapytalem szczerze zmartwiony. -Nie ja, kochanienki, nie ja. Zapach strasznie szczypie mnie w nos, chociaz z daleka wydaje sie ladny. -Ach tak... Coz, musialem sie pomylic. - Odstawilem garnuszek na stol. - Co ze Sniezynka? Znowu szczenna? - Mowilem o bialej terierce ksieznej. Suczka w koncu zdecydowala sie do mnie zblizyc i ostroznie obwachac. Wyczuwalem, jak w swoim psim rozumku zdumiewa sie bijacym ode mnie zapachem Wilczka. -Nie, nie, po prostu utyla. - Lamowka podrapala Sniezynke za uszami. - Moja pani zostawia resztki jedzenia na talerzach, a sunia zawsze je wymiata do czysta. -Nie powinno sie jej na to pozwalac. Takie podjadanie bardzo zle wplywa na zeby i siersc - przypomnialem ksieznej, a ona odpowiedziala, ze Sniezynka jest juz za stara na nauke dobrych manier. Od tej chwili rozmowa potoczyla sie juz gladko. Po godzinie oznajmilem, iz powinienem jeszcze raz sprobowac zdac raport krolowi. -Poprzednio zostalem odprawiony spod jego komnat - powiedzialem. - Otworzyl mi ten nowy pokojowiec, Osilek, i nie pozwolil wejsc. Gdy zapytalem, dlaczego przed drzwiami nie ma wartownika, odpowiedzial, ze pelni jego role, bo sam potrafi zapewnic krolowi spokoj. -Monarcha nie czuje sie najlepiej - rzekla Lamowka. - Nieczesto opuszcza pokoje przed poludniem. Potem przez caly dzien wyglada jak okaz zdrowia: tryska energia i ma swietny apetyt, ale wczesnym wieczorem znowu sily go opuszczaja. Zaczyna powloczyc nogami, mowi niewyraznie... Kolacje kaze sobie podawac na gore, a kucharka mowi, ze tace wracaja pelne. Wszystko to razem bardzo jest niepokojace. -Istotnie - przyznalem. Opuscilem towarzystwo pan z niejaka ulga, gdyz zaczalem sie obawiac, co jeszcze moglbym uslyszec. Oto stan zdrowia krola stanowil temat zamkowych plotek. Nie wrozylo to nic dobrego. Trzeba bedzie zapytac Ciernia, co mu wiadomo na ten temat, a na razie musialem wyrobic sobie wlasne zdanie. Osilek nie dopuscil mnie do krola i potraktowal wyjatkowo szorstko, zupelnie jakbym przyszedl steskniony za czcza gadanina, a nie zdac raport z misji. Jakby monarcha byl obloznie chory i potrzebowal obrony przed natretnymi intruzami. Najwyrazniej sluga nie zostal odpowiednio przyuczony do pelnienia funkcji osobistego pokojowca krola. Jego zachowanie mnie irytowalo. Pukajac do komnat krolewskich rozmyslalem, jak to bedzie, gdy Sikorka znajdzie garniec z czarnymi porzeczkami. Od razu odgadnie, dla kogo jest przeznaczony. Ukochalismy ich smak od dziecinstwa. Osilek na moj widok zmarszczyl brwi. Zaslanial soba przejscie, zupelnie jakbym mogl samym spojrzeniem zrobic krolowi krzywde. -Chyba juz byles tu dzisiaj? - zapytal w miejsce powitania. -Tak, bylem. Powiedziales mi wtedy, ze krol Roztropny spi. Przyszedlem wiec ponownie, musze zdac memu panu raport. - Z calych sil probowalem mowic spokojnie. -Aha. Ten raport to cos waznego? -Krol sam oceni, a jesli uzna, ze traci czas, zostane odprawiony. Po prostu mnie zaanonsuj. - Usmiechnalem sie na koniec, zeby oslodzic ostry ton. -Krol jest slaby. Pilnuje jego spokoju. - Stal twardo w drzwiach. Oszacowalem go wzrokiem. Czy dalbym rade przepchnac sie kolo niego? Nawet jesli, skonczyloby sie awantura, a skoro krol byl niezdrow, nie chcialem prowokowac burdy. Ktos stuknal mnie w ramie. Obejrzalem sie, lecz nie dostrzeglem nikogo. Dopiero gdy znow zwrocilem sie do Osilka, ujrzalem miedzy nami karla. -Nie jestes medykiem, Osilku. - Blazen przejal inicjatywe. - Choc z pewnoscia bylaby to dla ciebie doskonala rola. Na sam twoj widok ledwie wstrzymuje mdlosci, a twoja gadanina jest tak pusta, jak zaraz bedzie moj zoladek. Skoro krol caly dzien cierpi twoja obecnosc, jakimze sposobem ma wrocic do zdrowia? Przyniosl ze soba tace przykryta serweta. Czulem won gestego bulionu i bialego chleba prosto z pieca. Swoj zimowy czarno-bialy ubior ozywil emaliowanymi dzwoneczkami, blazenska czapke zdobila girlanda ostrokrzewu. Kaduceusz mial wsadzony pod pache. Znowu szczur. Ten byl zatkniety na szczycie laski, jakby tanczyl na zadnich lapach. Niejeden raz widzialem, jak blazen toczyl z nim dlugie konwersacje, siedzac przed kominkiem w sali biesiadnej albo na stopniach krolewskiego tronu. -Idz precz, blaznie! Byles tu dzisiaj juz dwa razy. Krol ulozyl sie na spoczynek. Nie jestes mu potrzebny - oznajmil pokojowiec surowo, ale sie cofnal. Jak wielu ludzi nie potrafil spojrzec prosto w jasne oczy trefnisia, a pod dotykiem jego bialej dloni drzal. -Dwa razy przemienia sie w trzy, Osiolku, a moja obecnosc zastapi twoja. Tuptusiaj do ksiecia Wladczego i przekaz mu swieze ploteczki. Tu przeciez sciany maja dlugie uszy, po brzegi wypelnione tajemnicami krola. Dobrze, ze oswiecisz naszego drogiego ksiecia, niech jemu tez sie zrobi niedobrze. O pustym zoladku jasniej sie mysli. -Jak smiesz mowic w ten sposob o ksieciu?! - zagrzmial Osilek. Blazen byl juz w drzwiach, a ja tuz za jego plecami. - Uslyszy o kazdym twoim slowie. -Jak smiem? Ja sie smieje. Nie watpie, ze slyszy wszystko, co uslyszysz ty. Nie nadymaj sie tak, drogi Osiolku. Zachowaj to dla swojego ksiecia, ktory uwielbia podobne zadecie. Pewnie i teraz z rozkosza wciaga dym; mozesz chuchac na niego, a on bedzie drzemal i zgodnie kiwal glowa, przekonany, ze mowisz madrze, a twoj oddech pachnie rozami. Karzel trajkoczac torowal sobie droge zaladowana taca, odpychal nia sluge niczym tarcza. Osilek cofal sie krok za krokiem, az do krolewskiej sypialni. Blazen postawil tace na stoliku przy lozku. Oczy mu rozblysly. -Ach, wiec nasz pan, krol, nie odpoczywa w lozu, chyba ze sie skryl pod posciela, Osiolku moj drogi. Wyjdz, monarcho, pokaz sie, panie moj, wyjdz, krolu Roztropny! Zowia cie krolem Roztropnym, nie krolem pluskiew, wiec nie czepiaj sie kotar, nie chowaj w poscieli! - Poczal sumiennie przetrzasac puste loze, szczurzym berlem myszkowal pomiedzy zaslonami, a czynil to tak komicznie, az nie moglem powstrzymac smiechu. Nie pozwalajac nam wejsc dalej, Osilek stal oparty o wewnetrzne drzwi. W chwili gdy je otwarto, nieomal wpadl w ramiona krola. Klapnal ciezko na podloge. -Patrzcie no tylko! - wykrzyknal karzel. - Jak sie toto spieszy zajac moje miejsce u stop krola! Chce grac trefnisia, choc nie potrafi nawet porzadnie upasc na tylek. Zasluguje na miano blazna, ale nie na jego posade! Krol Roztropny byl ubrany w bielizne nocna. Zdumiony spojrzal na sluge, podniosl wzrok na blazna i na mnie, po czym zrezygnowal z prob zrozumienia sytuacji. -Ta parowka nic mi nie daje - rzekl do Osilka gramolacego sie z podlogi. - Glowa boli mnie po niej jeszcze bardziej, w dodatku mam nieprzyjemny smak w ustach. Powiedz Wladczemu, ze jego nowe ziolo moze przepedzic muchy, ale nie chorobe. Zabierz je, nim zasmrodzi cala komnate. Blaznie, jestes w koncu. I ty, Bastardzie, nareszcie sie zjawiles. Chodzcie, siadajcie. Osilku, czy ty mnie slyszysz? Wynies ten nieszczesny kociol! Nie, nie tedy, tylnymi drzwiami. - Machnieciem reki krol Roztropny odgonil sluge jak natretnego owada. Szczelnie zaniknal drzwi pokoju kapielowego, podszedl do kominka, usiadl w drewnianym fotelu z wysokim prostym oparciem. Karzel blyskawicznie przyciagnal nocny stolik, serweta przykrywajaca tace stala sie obrusem, na ktorym zgrabnie ustawil posilek dla krola. Piekniej nie zrobilaby tego dobrze wyuczona pokojowka. Znikad pojawilo sie srebro stolowe - zreczna sztuczka zrodzila usmiech na twarzy monarchy. Wreszcie trefnis usiadl na stopniu kominka i upozowal sie starannie: kolana prawie siegaly mu uszu, brode ukryl w zlaczonych dloniach o dlugich palcach. Jasna skora i wlosy chwytaly czerwone blaski tanczacych plomieni. Kazdy jego gest byl pelen gracji niczym ruch wdziecznej tancerki, a koncowa poza rownie artystyczna, jak komiczna. Krol pogladzil blazna po niesfornych wlosach; tak moglby glaskac kota. -Mowilem ci, nie jestem glodny. -To prawda. Nie mowiles jednak, bym nie przynosil jedzenia. -A gdybym to zrobil? -Wowczas powiedzialbym, ze to nie posilek, lecz kociolek z parowka podobna do tych, jakie aplikuje ci Osiolek, panie, lecz napelni twe nozdrza aromatami przynajmniej odrobine milszymi. A to nie bylby chleb, lecz plaster na twoj jezyk, panie; powinienes go zaaplikowac natychmiast. -Ach tak. - Krol przyciagnal stolik odrobine blizej, nabral lyzke rosolu, omijajac kawalki miesa i warzyw. Sprobowal, zaczal jesc. -Czy nie jestem przynajmniej rownie dobrym medykiem jak Osiolek? - mruknal trefnis, wyraznie zadowolony z siebie. -Osilek nie jest medykiem, tylko pokojowcem. -O, dobrze wiem o tym, i ty, panie, wiesz dobrze, ale Osiolek nie wie i dlatego, panie, nie czujesz sie najlepiej. -Dosc juz trajkotania. Bastardzie, podejdz tutaj, przestan sie smiac. Co masz mi do powiedzenia? Zdecydowalem nie pytac, czy moge przy blaznie mowic szczerze. Obrazilbym i jego, i krola. Zdalem raport, wspominajac o swoich bardziej dyskretnych poczynaniach tylko przez omowienie ostatecznych skutkow. Krol Roztropny sluchal uwaznie, a na koniec upomnial mnie za okazanie zlych manier przy ksiazecym stole. Nastepnie zapytal, czy ksiaze Krzepki pozostaje w dobrym zdrowiu i czy jest zadowolony z sytuacji w ksiestwie. Odpowiedzialem, ze tak bylo, gdy wyjezdzalem. Krol pokiwal glowa z ukontentowaniem. Chcial obejrzec skopiowany zwoj. Pokazalem mu go i zostalem nagrodzony komplementem, ze mam zreczna reke do zajecia skryby. Kazal mi zaniesc pergamin do pracowni ksiecia Szczerego i upewnic sie, ze dotrze do rak nastepcy tronu. Zapytal, czy obejrzalem relikwie Najstarszych. Opisalem mu ja szczegolowo. Karzel przez caly czas tkwil przycupniety na stopniu kominka i przygladal nam sie milczaco, oczyma wielkimi jak u sowy. Pod tym uwaznym spojrzeniem krol Roztropny skonczyl jesc zupe i chleb, a ja w tym czasie czytalem na glos slowa spisane na zwoju. -No, pokaz mi rezultat swojej pracy - rozkazal krol. Zdumiony, podalem mu papirus. Raz jeszcze go obejrzal i oddajac mi powiedzial: -Masz zreczna reke do piora, chlopcze. Piszesz czytelnie i starannie. Zanies pergamin do pracowni ksiecia Szczerego i dopilnuj, zeby on o tym wiedzial. -Wedle twego rozkazu, krolu. - Umilklem zmieszany. Nie rozumialem, w jakim celu sie powtarzal, nie bylem pewien, czy czekal ode mnie jakiejs jeszcze innej odpowiedzi. Ale juz blazen sie podnosil; dostrzeglem cos szybszego niz spojrzenie, nie calkiem podniesienie brwi, niezupelnie skrzywienie wargi, jednak dosyc, bym milczal. Trefnis zebral talerze, przez caly czas zagadujac krola pogodnie, a potem obaj zostalismy odprawieni. Kiedy wychodzilismy, monarcha siedzial zapatrzony w ogien. Na korytarzu chcialem cos powiedziec, ale blazen zaczal gwizdac i nie przestal, az znalezlismy sie w polowie schodow. Tam chwycil mnie za rekaw i stanelismy. Czulem, ze specjalnie wybral to miejsce pomiedzy pietrami. Widzielibysmy stad, ze ktos nas obserwuje. Przemowil nie blazen, lecz szczur na jego berle. Znalazl sie tuz przed moim nosem i odezwal piskliwie: -Ach, sam widzisz! I ty, i ja, Bastardzie, musimy pamietac o tym, o czym on zapomina. Krol wydawal sie zdrow i w pelni sil, prawda? Nie daj sie zwiesc! Slowa, ktorymi przemowil do ciebie dwukrotnie, musisz traktowac z nalezyta waga, gdyz wlasnie te, nie inne, dwukrotnie pilniej zanotowal w pamieci, by zyskac pewnosc, iz ci je przekaze. Pokiwalem glowa i postanowilem zaniesc zwoj ksieciu Szczeremu jeszcze tego wieczoru. -Nie bede sie juz przejmowal Osilkiem - oznajmilem na odchodne. -To nie Osiolkiem trzeba sie przejmowac, lecz jego dlugimi uszami - odparl blazen uroczyscie. Raptownie zakolysal taca na dloni, podniosl ja wysoko nad glowe i w podskokach ruszyl na dol. W nastepnych dniach poswiecilem sie obowiazkom, ktore ksiaze Szczery wyznaczyl mi wczesniej. Preparowalem tlusta kielbase i wedzona rybe. Moglem je latwo rozrzucac w czasie ucieczki, majac nadzieje, ze wystarczy dla wszystkich, ktorzy mnie beda gonili. Kazdego ranka studiowalem mape w pracowni mojego ksiecia, a potem siodlalem Sadze i z trucizna w sakwach jechalem tam, gdzie sie spodziewalem napadu ludzi zarazonych kuznica. Pomny wczesniejszych doswiadczen bralem ze soba krotki miecz, co z poczatku smieszylo Brusa i Pomocnika. Wyjasnilem im, ze robie zwiady, na wypadek gdyby nastepca tronu chcial zaplanowac zimowe polowanie. Pomocnik mi uwierzyl, Brus tylko zacisnal usta; poznal sie na klamstwie, a jednoczesnie wiedzial, ze nie moge wyjawic mu prawdy. Nie dociekal dalej, ale nie byl zadowolony. Dwukrotnie w ciagu dziesieciu dni natknalem sie na tych, ktorych szukalem, i dwukrotnie ucieklem z latwoscia, zostawiajac za soba zatruty prowiant. Rzucili sie nan chciwie, ledwie rozpakowujac przed pozarciem. Nastepnego dnia wracalem, by sprawdzic, ilu pozbawilem zycia i jak wygladali. Druga grupa nie odpowiadala zadnemu z opisow, jakie do tej pory otrzymal ksiaze Szczery. Obaj podejrzewalismy, ze napastnikow jest wiecej, niz niosa wiesci. Wykonywalem swoje zadanie bez zarzutu, lecz nie czerpalem z niego zadowolenia. Moje ofiary po smierci byly jeszcze bardziej godne litosci niz za zycia. Odziani w lachmany, wychudzeni, przemarznieci i posiniaczeni. Na dodatek mocna trucizna zmieniala ich ciala w karykatury. Szron blyszczal im na brodach oraz brwiach, a krew wyplywajaca z ust zastygala w sniegu na podobienstwo rubinow. Zabilem siedmioro, potem nakrylem ich zmarzniete ciala galeziami, polalem oliwa i podpalilem. Trudno mi zdecydowac, co mnie bardziej mierzilo: samo zabijanie czy skrytosc dzialania. Wilczek z poczatku blagal, bym go zabieral ze soba. Pewnego razu, gdy stalem nad zamarznietym cialem mezczyzny, ktorego zabilem, doszla mnie jego mysl: "To nie polowanie. To nie jest zajecie dla stada. To zajecie czlowieka". Zniknal, nim zdazylem go zbesztac, ze znowu wtargnal do mojego umyslu. Wieczorem wracalem do zamku, na goracy swiezy posilek, do cieplego ognia, do suchych ubran i miekkiego loza, lecz nie potrafilem radowac sie wygodami, bo za mna szly widma ofiar kuznicy. Nie bylem bestia bez serca, nie moglem zaznac spokoju po dniu siania smierci. Moim jedynym pocieszeniem, choc nie ukojeniem, byly godziny snu. Snilem o Sikorce; chodzilem z nia i rozmawialem - obojetny na kuznice i jej pokryty szronem plon. Pewnego dnia wyjechalem z zamku pozniej niz zwykle, gdyz w komnacie z mapami zastalem ksiecia Szczerego i na rozmowie czas uplynal nam niepostrzezenie szybko. Zanosilo sie na burze, wiec nie wybieralem sie daleko. Szczescie mi nie sprzyjalo: zamiast nowej ofiary znalazlem tylko swieze slady, zostawione przez zaskakujaco duza grupe. Jechalem dalej, ciagle z nerwami napietymi do granic wytrzymalosci, zdany na zwyklych piec zmyslow, gdyz szosty, Rozumienie, byl bezuzyteczny przy szukaniu ludzi dotknietych kuznica. Gestniejace chmury kradly z nieba swiatlo, slad wiodl szlakiem polowan. Gdy wreszcie podnioslem glowe, przyznajac, ze tego dnia zdolali mi uciec, zorientowalem sie, iz jestem wyjatkowo daleko od Koziej Twierdzy i od uczeszczanych drog. Zerwal sie nieprzyjemny, zimny wiatr. Owinalem sie mocniej plaszczem i zawrocilem Sadze do domu, zdajac sie na nia w kwestii odnalezienia sciezki i ustalenia tempa. Nie ujechalem daleko, kiedy ziemie okryl mrok i zaczal padac snieg. Gdybym dawniej nie przemierzal czesto tych okolic, na pewno bym sie zgubil. A tak brnalem ciagle w strone domu, choc prosto w rozwarta paszcze wichru. Plaszcz mialem kompletnie przemoczony, zaczynalem marznac. Obawialem sie, czy drzenie mego ciala nie jest aby poczatkiem drgawek i ataku choroby, ktorych los mi oszczedzal juz od dluzszego czasu. Wiatr zdolal w koncu rozerwac chmury i wyjrzal ksiezyc. Moglem przyspieszyc mimo swiezego sniegu zalegajacego ziemie. Wyjechalem z rzadkiego brzozowego lasku na wzgorze, gdzie kilka lat wczesniej pozar od pioruna strawil wszystkie drzewa. Tutaj, na otwartej przestrzeni, wiatr byl silniejszy, wiec owinalem sie ciasniej plaszczem i postawilem kolnierz. Ze szczytu wzgorza mozna bylo zobaczyc swiatla Koziej Twierdzy. Jeszcze jedno wzniesienie i kolejna dolina prowadzily juz prosto do drogi do domu. Od razu polepszyl mi sie humor. Wtedy, niczym narastajacy grzmot, doszedl mnie tetent konskich kopyt. Wierzchowiec probowal nabrac szybkosci, lecz cos krepowalo mu ruchy. Sadza zwolnila, rzucila lbem, zarzala. W tej samej chwili dostrzeglem konia wynurzajacego sie z lasku u stop wzgorza. Dzwigal dwoch dodatkowych ludzi: jeden uczepil sie podpiersnika, drugi strzemienia. Swiatlo ksiezyca rozblyslo na wzniesionym ostrzu, postac uwieszona u nogi jezdzca spadla w snieg, wyjac przerazliwie. Druga, uczepiwszy sie uzdy, probowala zatrzymac konia. Dwie nastepne wybiegly spomiedzy drzew i scigaly walczacych. Rozpoznalem ksiezne Ketriken na Smiglej i wbilem piety w boki Sadzy. Zareagowalem odruchowo. Nie zastanawialem sie, co malzonka nastepcy tronu robi tutaj noca, sama, wydana na pastwe rabusiow. Zauwazylem natomiast, jak pewnie trzyma sie w siodle, jak doskonale radzi sobie z koniem, jak skutecznie sie broni przed napastnikami, ktorzy usilowali sciagnac ja na ziemie. W cwale dobylem miecza. Dziwne mam wspomnienie tego starcia - biel i czern, obraz podobny do przedstawienia gorskiego teatru cieni, walka niemal bezglosna, przerywana tylko ochryplymi krzykami ofiar kuznicy. Ksiezna ciela jednego przez twarz. Krew zalala mu oczy, ale ciagle probowal sciagnac ksiezne z siodla. Inny, obojetny na rane towarzysza, szarpal sakwy, w ktorych miescila sie zapewne ledwie skromna porcja jedzenia i okowity - tyle co zostalo z prowiantu na wycieczke. Sadza zaniosla mnie w poblize czlowieka uwieszonego na uzdzie Smiglej. To byla kobieta. Zamachnalem sie mieczem - doswiadczenie podobne do rabania drewna na opal. Taka dziwna walka. Wyczuwalem ksiezne Ketriken, strach jej klaczy i osiagnieta szkoleniem odwage bitewna Sadzy, a od napastnikow nic. Zupelnie nic. Zadnych wybuchow wscieklosci, przeklenstw, bolu. Dla mojego szostego zmyslu, dla Rozumienia, w ogole ich tutaj nie bylo; tylko snieg i wicher, z ktorymi takze musialem walczyc. Niczym we snie obserwowalem, jak ksiezna chwyta napastnika za wlosy, odchyla mu glowe, odslania gardlo. Krew blysnela czarnymi w swietle ksiezyca kroplami, spryskala jej plaszcz, zostawila blyszczaca smuge na szyi i lopatce klaczy. Cialo wstrzasane spazmami padlo na snieg. Cialem ostatniego napastnika, lecz chybilem. Ksiezna nie. Zatanczylo krotkie ostrze sztyletu; przez kaftan oraz klatke zeber dosieglo pluc, ucieklo. -Naprzod! - rzucila ksiezna Ketriken w noc i wcisnela piety w brzuch klaczy, kierujac Smigla na szczyt wzgorza. Z wierzcholka, nim zanurkowalismy w dol, na mgnienie oka ujrzelismy swiatla Koziej Twierdzy. U stop wzgorza ciagnely sie geste zarosla i plynal strumien - teraz ukryty pod sniegiem. Popedzilem Sadze, wysforowalem sie na prowadzenie i zmusilem Smigla do skretu, nim wpadla na przeszkode. Ksiezna nie odezwala sie slowem, pozwolila mi dalej prowadzic. Skrylismy sie w lasku na drugim brzegu strumienia. Jechalem najszybciej, jak smialem w tych okolicznosciach, spiety, gotow odeprzec kolejny atak. W koncu dotarlismy do drogi - i w tej chwili chmury ponownie zaciagnely niebo, przeslaniajac ksiezyc. Zwolnilem, pozwolilem koniom odetchnac. Jakis czas jechalismy w milczeniu, nasluchujac odglosow pogoni. Wreszcie poczulismy sie bezpieczniejsi. Uslyszalem zduszone, drzace westchnienie ksieznej Ketriken. -Dziekuje ci, Bastardzie. - Nie udalo jej sie do konca opanowac glosu. Nie odezwalem sie, gdyz czulem, ze wystarczy jedno moje slowo, a przyszla krolowa zacznie szlochac. Nie winilbym jej za takie zachowanie, lecz ona sama mialaby do siebie pretensje. Wkrotce sie opanowala. Poprawila stroj, wytarla sztylet i ukryla go na piersiach. Przemowila do klaczy uspokajajaco, poklepala ja po szyi. Przygladalem sie ksieznej z prawdziwym podziwem. -Jak mnie znalazles? - zapytala w koncu. - Szukales mnie? Potrzasnalem glowa. Znowu zaczynal padac snieg. -Wyjechalem na polowanie, zapuscilem sie zbyt daleko. Szczesliwy zbieg okolicznosci poprowadzil mnie ta droga. Zgubilas sie, pani? Czy beda cie szukac? Pociagnela nosem, wziela glebszy oddech. -Niezupelnie - odezwala sie drzacym glosem. - Wybralam sie z Wladczym na przejazdzke. Towarzyszylo nam kilka osob. Kiedy zaczelo sie zanosic na burze, wszyscy zawrocilismy do Koziej Twierdzy. Ja z Wladczym jechalam na koncu. Opowiadal mi pewna legende z rodzinnego ksiestwa swej matki i zostawalismy coraz bardziej z tylu. - Z trudem przelknela sline. - Bylismy dosc daleko za orszakiem - podjela spokojniej - gdy nagle lis wyprysnal z zarosli obok sciezki. Wladczy krzyknal: "Huzia! Na lisa!" i puscil sie w pogon. Smigla skoczyla za nim. Jechal jak szalony, polozyl sie koniowi na karku, okladal go szpicruta. - Bylo w glosie ksieznej zdumienie i przerazenie, ale takze podziw. Smigla poniosla. Z poczatku ksiezna Ketriken obawiala sie szalenczego tempa w nie znanym terenie, probowala zapanowac nad wierzchowcem, gdy jednak zdala sobie sprawe, ze nie widzi juz drogi ani pozostalych uczestnikow wypadu, a Wladczy znacznie ja wyprzedzil, pognala klacz, majac nadzieje go dogonic. Zupelnie stracila orientacje. Probowala wrocic na droge, lecz snieg i wiatr szybko zatarly slady. W koncu pozwolila Smiglej isc samopas, ufajac, ze kon odnajdzie droge do domu. Prawdopodobnie tak by sie wlasnie stalo, gdyby nie ci dzicy ludzie. Glos jej zadrzal, umilkla. -Ofiary kuznicy - powiedzialem cicho. -Ofiary kuznicy - powtorzyla cicho, w zamysleniu. - To podobno ludzie bez serca i pozbawieni duszy - rzekla glosniej i znowu zamilkla. A potem zapytala z nuta rozpaczy: - Czy jestem tak fatalnym Poswieceniem, ze poddani chca mnie zabic? Z oddali dobieglo nas granie rogow. Zblizali sie ludzie wyslani na poszukiwanie ksieznej. -Napadliby kazdego na swojej drodze - odrzeklem. - Nie czatowali na przyszla krolowa. Zapewne w ogole nie wiedzieli, z kim maja do czynienia. - Nie dodalem, ze w wypadku ksiecia Wladczego sprawa miala sie dokladnie odwrotnie. Glowe bym dal, ze pragnal dla ksieznej zguby. Na pewno nie gustowal w pogoni za zwierzyna przez zasypany sniegiem las o zmroku. Zrecznie wykorzystal okazje - przeciez gdyby nie moja niespodziewana pomoc, ksiezna z pewnoscia nie przezylaby tej przygody. -Moj malzonek bedzie na mnie zapewne bardzo zagniewany - odezwala sie ksiezna Ketriken zalosnie jak dziecko. Minelismy ostatnie wzniesienie i ujrzelismy przed soba konnych z pochodniami. Znow uslyszelismy rogi, tym razem wyrazniej, a po kilku chwilach znalezlismy sie w ludzkiej gromadzie. Ci zolnierze poprzedzali glowna grupe szukajacych. Natychmiast wyslano poslanca z wiadomoscia dla nastepcy tronu, ze jego malzonka zostala odnaleziona. Wojownicy wznosili okrzyki na czesc przyszlej krolowej i przysiegali sroga zemste za krew, blyszczaca w swietle ksiezyca na szyi Smiglej. Ksiezna Ketriken z ogromnym spokojem zapewnila ich, ze nie jest ranna, a nastepnie w prostych slowach opowiedziala o ataku i o tym, jak sie bronila. Wtedy sie dowiedzialem, ze najsprytniejszy z napastnikow skoczyl na nia z drzewa. On tez pierwszy zginal przeszyty ostrzem jej sztyletu. Widzialem rosnacy podziw w oczach sluchaczy. -Czterem, czterem dala rade, a sama nie drasnieta! - zachwycal sie ktorys z zaprawionych w bojach weteranow. - Wybacz mi, o pani - zreflektowal sie zaraz. - Nie chcialem ci uchybic. -Wszystko mogloby sie potoczyc inaczej, gdyby nie Bastard, ktory przybyl mi na pomoc - rzekla ksiezna Ketriken. Zyskala szacunek wsrod wojakow, bo nie gloryfikowala swojego zwyciestwa, ale dbala, bym i ja otrzymal nalezna mi czesc chwaly. Wszyscy gratulowali jej glosno i srozac sie zapewniali, ze nazajutrz przeczesza lasy wokol Koziej Twierdzy. -Wstyd niech spadnie na nas, zolnierzy, ze przyszla krolowa nie moze bezpiecznie wyjechac za mury miasta! - wykrzyknela ktoras kobieta. Polozyla dlon na rekojesci miecza i przysiegla nazajutrz splamic jego ostrze krwia wyrzutkow dotknietych kuznica. Kilkoro innych poszlo za jej przykladem. Mowili bardzo glosno, podminowani, przepelnieni radoscia, ze wladczyni jest bezpieczna. Orszak przerodzil sie w pochod triumfalny - poki nie zjawil sie ksiaze Szczery. Nadjechal cwalem na spienionym koniu. Domyslilem sie stad, ze poszukiwania trwaly dluzszy czas. Moglem jedynie zgadywac, ile drog przebyl nastepca tronu od chwili, gdy sie dowiedzial o zaginieciu malzonki. -Jak moglas sie wypuscic na bezdroza!? - Tak brzmialy jego pierwsze slowa. A ton nie byl lagodny. Ksiezna Ketriken spuscila dumna glowe. Uslyszalem gluchy pomruk zolnierstwa. Od tamtej chwili nic juz nie szlo dobrze. Ksiaze co prawda nie besztal wiecej malzonki przy ludziach, ale widzialem, jak sie krzywi, gdy mu opowiadala, co sie wydarzylo i jak we wlasnej obronie zabijala. Nie byl zadowolony, ze tak otwarcie rozprawiala o grupie napastnikow skazonych kuznica, dostatecznie bezczelnych, by zaatakowac przyszla krolowa, i to nieomal w cieniu murow Koziej Twierdzy. Wiesci, ktore pragnal utrzymac w tajemnicy, stana sie jutro powszechnie znane. Poslal mi mordercze spojrzenie, jakbym to ja wszystkiemu byl winien, szorstko zazadal dla siebie i malzonki swiezych koni. Zupelnie jakby dzieki temu niebezpieczenstwo mialo sie stac mniej prawdziwe. Najwyrazniej nie zauwazal, ze odbiera swojej druzynie honor odprowadzenia przyszlej krolowej bezpiecznie do domu. Pojechalem wolno z zolnierzami, starajac sie nie slyszec ich slow zawodu. Nie krytykowali uczynkow nastepcy tronu. Komplementowali przyszla krolowa, wspolczuli jej, ze nie zostala powitana milym gestem i czulym slowem. Jesli ktos myslal niepochlebnie o zachowaniu ksiecia Wladczego, zachowal to dla siebie. Pozniej tego samego wieczoru, w stajniach, gdy juz zadbalem o Sadze, pomagalem Brusowi i Pomocnikowi doprowadzic do porzadku Smigla oraz Dogmata, konia ksiecia Szczerego. Brus burczal niezadowolony ze stanu obu wierzchowcow. Smigla zarobila w czasie potyczki drobne zadrapanie i pysk miala pokaleczony, lecz szczesliwie ani ona, ani Dogmat nie odniesli powazniejszych obrazen. Brus kazal Pomocnikowi przygotowac ciepla mieszanke z gotowanego ziarna i otrebow. Dopiero po jego odejsciu cicho opowiedzial mi, jak ksiaze Wladczy, wrociwszy z wycieczki, oddal konia do stajni i poszedl do zamku, jednym slowem nie wspominajac o ksieznej Ketriken. Dopiero gdy ktorys z chlopcow stajennych zapytal o Smigla, krolewski koniuszy osmielil sie zadac to pytanie samemu ksieciu. Wladczy byl przekonany, iz Ketriken dawno juz razem ze sluzba wrocila do twierdzy. Wowczas to Brus podniosl alarm, a ksiaze Wladczy nie potrafil nawet okreslic, w ktorym miejscu zjechal z drogi ani w jakim kierunku pogonil za lisem. -Dobrze zatarl slady - mruknal jeszcze Brus. Na pewno nie mial na mysli lisa, ale wiecej nie rozmawialismy, gdyz Pomocnik wrocil z cieplym obrokiem. Na olowianych nogach poszedlem do zamku; serce takze ciazylo mi nieznosnie. Nie zamierzalem sluchac, o czym rozprawiaja ludzie w izbie zolnierskiej. Sciagnalem ubranie, padlem na lozko i natychmiast zasnalem. We snach czekala na mnie Sikorka i jedyny spokoj, jaki byl mi dany. Niedlugo snilem. Obudzilo mnie stukanie. Podnioslem sie i otworzylem zaspanemu paziowi ksiecia Szczerego. Powiedzialem mu, ze znam droge, i odeslalem z powrotem do lozka. Ubralem sie pospiesznie i pobieglem na dol, dociekajac po drodze, jaka to nowa spadla na nas katastrofa. Ksiaze Szczery czekal w pracowni. Wlosy mial w nieladzie, tunike narzucil na nocna bielizne. Zebralem wszystkie sily na przyjecie zlych wiesci. -Zamknij drzwi - rzekl zwiezle. Wykonalem rozkaz i stanalem przed nastepca tronu. Nie potrafilem odgadnac, czy jego oczy blyszcza gniewem czy rozbawieniem. -Kim jest ta dama w czerwonej spodnicy? - zapytal nagle. - I dlaczego snie o niej kazdej nocy? Zapomnialem jezyka w gebie. Rozpaczliwie rozwazalem, jak dalece mogl byc ksiaze wtajemniczony w moje marzenia. Popadlem w zaklopotanie. Gdybym stal zupelnie nagi przed calym dworem, nie czulbym wiekszego wstydu. Ksiaze odwrocil twarz i zakaszlal, a w tym kaszlu mogl sie rodzic smieszek. -Daj spokoj, chlopcze, przeciez potrafie to zrozumiec. Nie mam zamiaru zglebiac twoich sekretow; raczej ty mi je narzucasz, szczegolnie w ciagu kilku ostatnich nocy. A ja potrzebuje snu, nie pelnej gotowosci w lozu rozgrzanym twoim... uwielbieniem dla tej kobiety. - Urwal nagle. Rumieniec plonacy na moich policzkach goretszy byl od ognia w kominku. -No tak. - Ksiaze odchrzaknal. - Siadaj. - Zdecydowal nagle. - Naucze cie strzec mysli rownie skutecznie, jak pilnujesz jezyka. - Pokrecil glowa. - Bardzo to dziwne, Bastardzie: czasami potrafisz dokladnie zablokowac sie przed dostepem mojej Mocy, a jednoczesnie rozglaszasz najbardziej intymne pragnienia jak wilk wyjacy do ksiezyca. Przypuszczam, ze ma to swoje zrodlo w krzywdzie, jaka wyrzadzil ci Konsyliarz. Dobrze byloby odwrocic skutki jego czynow. Poniewaz jednak nie mamy na to czasu, pokrotce naucze cie, czego zdolam. Nawet sie nie poruszylem. Nagle zaden z nas nie potrafil spojrzec na drugiego. -Podejdz tutaj - rzekl ksiaze szorstko. - Siadaj - powtorzyl. - Patrz w plomienie. W ciagu godziny nauczyl mnie cwiczenia, ktore mialo nie tyle zatrzymac moje sny dla mnie samego, ile pozbawic mnie ich calkowicie. Z drzacym sercem zdalem sobie sprawe, ze strace Sikorke nawet w marzeniach - rownie pewnie jak juz stracilem w rzeczywistosci. Ksiaze wyczul moj ponury nastroj. -Daj spokoj, Bastardzie. Przeciez to minie. Wez sie w garsc, jakos to zniesiesz. Dasz sobie rade. Moze przyjdzie dzien, kiedy bedziesz tesknil, by twoje zycie bylo tak wolne od kobiet, jak jest teraz. Podobnie jak ja. -Ksiezna Ketriken nie zboczyla z drogi, ksiaze Szczery. Obrzucil mnie zlowrogim spojrzeniem. -Nie sposob osadzac czynow po intencjach. Jest malzonka nastepcy tronu, chlopcze. Musi sie zawsze zastanowic, co robi, i to nie raz, ale trzy razy. -Powiedziala mi, ze Smigla ruszyla za koniem ksiecia Wladczego i nie byla jej posluszna. Mozesz winic za to mnie i Brusa; obaj jestesmy odpowiedzialni za ulozenie klaczy. Niespodziewanie westchnal. -Pewnie tak. Czuj sie zganiony i powiedz Brusowi, by przeznaczyl dla mojej pani jakiegos mniej zwawego wierzchowca, dopoki nie bedzie lepiej radzila sobie w siodle. - Westchnal jeszcze raz, gleboko. - Ona prawdopodobnie odbierze to jako kare. Bedzie na mnie smutno patrzyla tymi wielkimi niebieskimi oczyma, ale sie nie sprzeciwi. Ach, trudno. Nic nie poradze. Czy musiala zabijac, a potem rozpowiadac o tym dookola? Jak ja teraz osadzi moj lud? -Nie miala wyboru, panie. Czy byloby lepiej, gdyby dala sie zabic? A jesli chodzi o lud, coz... Zolnierze, ktorzy nas znalezli, podziwiali ja za odwage i zimna krew. Dla krolowej to nie sa wady. Zwlaszcza kobiety w twojej strazy, ksiaze Szczery, wyrazaly sie o twej malzonce bardzo cieplo. Widza teraz w niej swoja wladczynie, o wiele bardziej do ksieznej przekonane, niz gdyby byla szlochajacym, przestraszonym, budzacym litosc stworzeniem. Pojda za nia w ogien. Moze w dzisiejszych czasach krolowa z bronia w reku, ktora doda ludowi ducha, jest bardziej potrzebna niz wielka dama, obwieszajaca sie klejnotami i ukrywajaca w czterech scianach. -Moze - rzekl cicho ksiaze Szczery. Czulem jednak, ze sie ze mna nie zgadza. - Tyle ze teraz wszyscy beda wiedzieli o ofiarach kuznicy zbierajacych sie wokol Koziej Twierdzy. -Beda takze wiedzieli, ze osoba zdeterminowana moze sie przed nimi obronic. A sadzac z rozmow zolnierzy w drodze powrotnej, za tydzien niewielu tu pozostanie dotknietych kuznica. -Wiem, wiem. Bedziemy zarzynali wlasnych krewnych. Ofiary kuznicy czy nie, poleje sie krew ludu Krolestwa Szesciu Ksiestw. Nie chcialem, by zolnierze mordowali lud. Zapadla cisza. Obaj myslelismy o tym, ze mnie nie oszczedzil wykonywania tego wlasnie zadania. Bylem skrytobojca. Skrytobojca nie ma honoru. -Nieprawda, Bastardzie - odpowiedzial na moje mysli. - Jestes obronca rodu krolewskiego, wykonujesz najtrudniejsze zadanie. Niewdzieczne, skryte... Nie wstydz sie, dzialasz dla dobra Krolestwa Szesciu Ksiestw, lecz musisz dzialac sekretnie, wiec nie jestes powszechnie doceniany. Dzis wieczorem ocaliles moja malzonke. Tego takze ci nie zapomne. -Nie potrzebowala wielkiej pomocy, ksiaze Szczery. Wierze, ze sama zdolalaby sie obronic. -Nie mowmy o tym dluzej. - Zamilkl, po czym podjal niezrecznie: - Musze cie nagrodzic. Juz otworzylem usta, kiedy powstrzymal moj protest gestem dloni. -Wiem, niczego sie nie domagasz. Ty wiesz, ze zaden podarunek nie zdola wyrazic mojej wdziecznosci. Ale wiekszosc ludzi nie ma o tym zadnego pojecia. Czy chcesz, by sie roznioslo po Koziej Twierdzy, ze uratowales zycie malzonce nastepcy tronu, a on niczym cie nie wynagrodzil? Nie wiem tylko zupelnie, co mialbym ci podarowac... powinno to byc cos widocznego i w dodatku przez jakis czas musialbys to nosic przy sobie. Przynajmniej tyle wiem o sztuce rzadzenia. Miecz? Cos lepszego niz ten kawalek zelaza, ktory miales ze soba dzisiaj? -To stare dobre ostrze, dostalem je od Czernidla. Jest bardzo uzyteczne. -Oczywiscie. Kaze jej wybrac dla ciebie cos lepszego, ozdobic rekojesc i pochwe. Moze tak byc? -Chyba tak. -Dobrze wiec. Wracajmy do lozek. Bede juz mogl spac, prawda? - Teraz bez watpienia poslyszalem w jego glosie rozbawienie. Znowu zapiekly mnie policzki. -Wybacz mi, ksiaze Szczery... musze zapytac... - slowa z trudem przechodzily mi przez gardlo. - Czy wiesz, o kim snilem? Wolno pokrecil glowa. -Nie obawiaj sie, ze ja skompromitowales. Wiem jedno, nosi granatowa spodnice, ktora w twoich myslach jest czerwona. I ze kochasz owa dame z zarliwoscia wlasciwa mlodosci. Nie staraj sie zdusic tej milosci. Tylko przestan co noc rozglaszac to uczucie wszedzie dookola za posrednictwem Mocy. Nie jestem jedynym czlowiekiem wrazliwym na ten rodzaj magii, choc chyba jedynym, ktory tak dokladnie rozpoznaje twoj podpis na tym snie. Tak czy inaczej, musisz byc ostrozny. Uczniowie Konsyliarza nie sa przeciez pozbawieni Mocy, nawet jesli uzywaja jej niezdarnie i slabo. Wrog pokona cie z latwoscia, jesli wie, co jest dla ciebie najdrozsze na swiecie. Pilnuj snow. - Wyrwal mu sie swawolny smieszek. - Nalezy tez miec nadzieje, ze twoja dama w szkarlatach nie ma we krwi zdolnosci do wladania Moca, bo inaczej musialaby cie slyszec przez wszystkie te noce. Zasial te niepokojaca mysl w mojej glowie, po czym odeslal mnie do mojej komnaty i do lozka. Tej nocy juz nie zasnalem. 8. PRZEBUDZENIE WLADCZYNI O tak, jedni poluja na dzika,Inni na losia, zajaca, jelenia. A Lisia Krolowa przez puszcze pomyka, By ulzyc nam w wielkich cierpieniach. Nie snila o stawie tamtego dnia. Nie bala sie bolu, o nie. Pedzila uzdrowic lud - uwielbiona. Dzis wychwalamy ja w spiewie[1]. Polowanie krolowej Lisicy * * * Nastepnego dnia w zamku wrzalo jak w ulu. Na dziedzincu, gdzie zebrali sie wszyscy zolnierze wolni od sluzby, panowala goraczkowa, niemal swiateczna atmosfera. Psy goncze ujadaly niecierpliwie, psy pociagowe - zwierzeta o masywnych szczekach i poteznych klatkach piersiowych - dyszaly podekscytowane i szarpaly uprzeze. Czyniono zaklady, kto bedzie mial wiecej szczescia w polowaniu. Konie grzebaly ziemie kopytami, jezdzcy raz po raz zaciagali popregi, a paziowie biegali w te i z powrotem bez wytchnienia. W kuchni polowa sluzby zajeta byla pakowaniem prowiantu dla mysliwych. Zolnierze - mlodzi i starzy, kobiety i mezczyzni - krazyli dumni, podnieceni, smiali sie glosno, chelpili dawniejszymi potyczkami, porownywali bron, budowali ducha na polowanie. Widzialem to juz setki razy, przed wyjsciem na losia albo na niedzwiedzia. Dzisiaj mysliwi wietrzyli ludzka krew. Slyszalem strzepki rozmow, docieraly do mnie slowa przyprawiajace o mdlosci:-...Zadnej litosci dla tego gnoju... -...Tchorze i zdrajcy, jak smieli zaatakowac przyszla krolowa... -...Drogo zaplaca. Nie zasluguja na szybka smierc... Ucieklem do kuchni, a tam takze rejwach panowal, jakby kto kij wetknal w mrowisko. Wszedzie slyszalem glosy w tym samym tonie, ta sama zadza mordu gorzala we wszystkich sercach. Ksiecia Szczerego znalazlem w pracowni. Lekko zapukalem w otwarte na osciez drzwi. Siedzial w krzesle przed kominkiem, plecami do mnie, pograzony w lekturze dokumentow. Skinal glowa, ale nawet na mnie nie spojrzal. Powietrze w komnacie bylo ciezkie, zanosilo sie tu na burze. Obok krzesla tkwila na podrecznym stoliku taca z nie tknietym sniadaniem. Stalem cicho, przekonany, ze zostalem wezwany Moca. Gdy milczenie sie przeciagalo, zaczalem watpic, czy sam nastepca tronu wiedzial, po co mnie sciagnal. W koncu zdecydowalem sie go zagadnac: -Nie wyruszasz ze swymi zolnierzami, ksiaze Szczery? Podniosl wzrok. Twarz mial poorana zmarszczkami, wygladal na wymeczonego, nieledwie chorego. -Nie jade. Nie smiem. - Jakbym otworzyl sluze. - Nie moge popierac takiego wypadu, to przeciez polowanie na moj wlasny lud, na naszych krewnych! A jakie mam inne wyjscie? Gnic w murach twierdzy, gdy inni wyjada brac odwet za zniewage uczyniona przyszlej krolowej! Nie smiem zabronic ludziom pomsty. Musze wiec udawac, ze nic nie wiem o tym tlumie na dziedzincu. Jakbym byl glupcem, guzdrala albo tchorzem. Minstrele beda ukladac ballady o tym dniu, o, z cala pewnoscia. Jakie zyska on imie? Masakra bezrozumnych? Poswiecenie ksieznej Ketriken dla ofiar kuznicy? - mowil glosniej z kazdym slowem. Zamknalem szczelnie drzwi. Kto procz mnie mogl uslyszec jego krzyki? -Czy spales tej nocy, ksiaze Szczery? - spytalem, gdy skonczyl. Usmiechnal sie slabo. -Sam wiesz, jak sie skonczyla moja pierwsza proba odpoczynku. Druga zostala przerwana... w inny sposob. Odwiedzila mnie w sypialni moja malzonka. Uszy zaplonely mi zywym ogniem. Nie chcialem sluchac, co zaszlo miedzy nimi minionej nocy. Sprzeczka czy zgoda, nie chcialem nic wiedziec. Nastepca tronu okazal sie bezlitosny. -Wcale nie szlochala, jak mozna by oczekiwac. Nie uciekala przed nocnymi koszmarami. Nie przyszla szukac pociechy ani zapewnienia o moich wzgledach. Stanela w nogach mego loza sztywna jak zbesztany sierzant i blagala o wybaczenie za nieodpowiedzialne zachowanie. Bielsza niz kreda i twardsza niz dab... - ksiaze zamilkl, zdal sobie sprawe, ze zdradzil zbyt wiele. - Przewidziala dzisiejsze pospolite ruszenie. Przyszla do mnie w srodku nocy z pytaniem, co powinnismy zrobic. Nie potrafilem odpowiedziec wtedy, tak samo jak nie potrafie teraz... -Dobrze w kazdym razie, ze sie domyslila - mialem nadzieje stonowac nieco jego gniew na ksiezne. -Ona sie domyslila - rzekl ponuro. - A ja nie. Rycerski by to przewidzial. Och, Rycerski wiedzialby, co sie stanie, juz w chwili kiedy sie zgubila w lesie, i mialby gotowe plany na kazda ewentualnosc. Ja nie. Ja myslalem tylko, by jak najszybciej sprowadzic ja do domu, i mialem nadzieje, ze nikt sie o niczym nie dowie. Jakby to w ogole bylo mozliwe! Jesli zostane koronowany, biada Krolestwu Szesciu Ksiestw! Takiego ksiecia Szczerego nie znalem do tej pory. Ten czlowiek byl pelen watpliwosci co do wlasnego przeznaczenia. Wreszcie zrozumialem, jak fatalna malzonka byla dla niego ksiezna Ketriken. Nie z jej winy. Silna, wychowana na wladczynie. Ksiaze Szczery natomiast, jak sam czesto powtarzal, wzrastal jako drugi syn. Kobieta slaba ustabilizowalaby go niczym kotwica, pomoglaby mu udzwignac ciezar wladzy krolewskiej. Taka kobieta przyszlaby do jego loza szlochajac, szukajac pieszczoty i pocieszenia, przekonalaby go, ze jest mezczyzna zdolnym podolac obowiazkom monarchy. Sila i odwaga ksieznej Ketriken sprawialy, ze zwatpil w siebie. Nagle dostrzeglem w Szczerym zwyklego czlowieka. Nie bardzo mnie to podnioslo na duchu. -Przemow do ludu, panie - wymyslilem napredce. -I co powiedziec? Zyczyc im pomyslnych lowow? Nie. Tego nie zrobie. Ale ty idz, moj chlopcze. Idz, miej oczy i uszy szeroko otwarte. Oczekuje rzetelnej relacji. Ruszylem wykonac rozkaz. Minalem wielka sale biesiadna, a gdy wszedlem w korytarz prowadzacy do wyjscia na glowny dziedziniec zamkowy, spotkalem ksiecia Wladczego. Wygladal, jakby wstal dopiero przed chwila, w dodatku najwyrazniej uczynil to wbrew sobie. Byl co prawda ubrany, ale nie mial w uchu kolczyka, pod szyja - starannie udrapowanej jedwabnej chusty, na palcach - zadnych pierscieni procz sygnetu. Jego wlosy, choc rozczesane, nie zostaly ulozone w loki ani uperfumowane; oczy powlekala siateczka czerwonych zylek. Ksiaze Wladczy byl wsciekly. Kiedy probowalem go minac, zatrzymal mnie i odwrocil twarza do siebie... Przynajmniej taki mial zamiar. Nawet nie stawilem oporu, zaledwie rozluznilem miesnie. Ze zdumieniem i ogromnym zadowoleniem stwierdzilem, ze nie mogl mnie poruszyc. Okrecil sie i spojrzal mi w twarz; okazalo sie, ze choc niewiele, to jednak byl ode mnie nizszy - musial spogladac do gory, by stanac ze mna oko w oko. Nie zdawalem sobie dotad sprawy, ze az tak uroslem. Potrzasnal mna gwaltownie, a ja pozwolilem, by ten gest mna zakolysal. Odrobine. -Gdzie jest Szczery? - warknal. -Ksiaze panie, spiesze na dziedziniec... - udawalem, ze nie rozumiem, o co chodzi. -Gdzie moj brat? Ketriken jest niepoczytalna... - przerwal, dlawiac gniew. - Gdzie moj brat przebywa zazwyczaj o tej porze? - udalo mu sie w koncu wykrztusic. -Czasem wczesnie udaje sie do swojej wiezy. - Nie klamalem. -Niekiedy o tej godzinie jeszcze spozywa sniadanie. Albo przebywa w lazni... - mialem wiecej pomyslow. -Bezuzyteczny bekart - ksiaze Wladczy odprawil mnie gestem reki, obrocil sie z furkotem szat i niemal pobiegl ku wiezy. Mialem nadzieje, ze znajdzie upodobanie we wspinaczce na sam szczyt. Wystarczylo, ze znalazlem sie na dziedzincu, a natychmiast pojalem przyczyne wscieklosci najmlodszego krolewskiego syna. Ksiezna Ketriken stala na lawce jakiegos wozu. Wszystkie glowy zwracaly sie w jej strone. Ubrana byla w ten sam stroj co wczoraj. Teraz, w swietle dnia, dostrzeglem krople krwi plamiace rekaw kurty z bialego futra i fioletowe spodnie. Na nogach miala dlugie buty do konnej jazdy - gotowa ruszac w droge. U biodra przypasala miecz. Zatrwozylem sie nagle, zastanawiajac goraczkowo, co tez takiego powiedziala, gdyz wszyscy wpatrywali sie w nia szeroko otwartymi oczyma. Wypadlem na dziedziniec akurat w chwili zupelnej ciszy. Zgromadzeni wstrzymali oddech, oczekujac dalszych slow. Wreszcie rozbrzmialy: wypowiedziane spokojnie i nieglosno, lecz tlum trwal tak cicho, ze jasny glos niosl sie daleko w mroznym powietrzu. -Nie jedziemy na polowanie - rzekla ksiezna Ketriken ze smutkiem. Na pewno nie powiedziala tego po raz pierwszy. - Odlozcie na bok radosc i dume. Zdejmijcie ozdoby, bizuterie, oznaki szarzy. Rozwazcie w sercach, co musimy uczynic. Jej przemowienie nioslo ze soba powiew gor, ale dostrzeglem tez, jak starannie dobrane bylo kazde slowo, jak wywazone kazde zdanie. -Nie jedziemy na polowanie - powtorzyla raz jeszcze - lecz polozyc kres niedoli nieszczesliwych istot. Dusze ukradli im piraci ze szkarlatnych okretow. Oni zabrali naszym krewnym serca, a ciala porzucili na nasza zgube. Musimy pamietac, ze ci, ktorym odbierzemy dzisiaj zycie, to lud Krolestwa Szesciu Ksiestw. Nasi bliscy. Zolnierze, chce, zeby kazda strzala wypuszczona dzisiaj z luku i kazdy cios zadany mieczem niosly szybka smierc. Wiem, ze potraficie to zrobic. Dosyc juz cierpienia. Niech kazda zadana dzisiaj smierc bedzie szybka i litosciwa. Zacisnijmy zeby i pozbadzmy sie tego wrzodu, z rozwaga i zalem, z jakim bysmy oddzielali od ciala gnijaca konczyne. To nie zemsta, moj ludu, lecz smutna koniecznosc, za ktora idzie uzdrowienie. Przez kilka minut stala spogladajac na milczacy tlum. Ludzie zaczeli sie poruszac niczym w lunatycznym snie. Mysliwi zdejmowali piora i szarfy, trofea oraz bizuterie; oddawali wszystko paziom. Nastroj wesolosci prysnal. Przyszla krolowa zmusila zolnierzy do rozwazenia, co naprawde zamierzaja uczynic. W rzeczywistosci nikogo nie cieszylo polowanie na ludzi. Ksiezna Ketriken stala bez ruchu, az spojrzenia wszystkich obrocily sie ku niej. Wtedy przemowila ponownie. -Dziekuje wam. A teraz sluchajcie uwaznie. Chce, zebyscie przygotowali wozy albo lektyki... co uznacie za lepsze. Wymosccie je sloma. Zaden nasz poddany nie bedzie jak padlina porzucony na pastwe lisow czy krukow. Wszyscy zostana przywiezieni tutaj. Ich imiona, jesli je poznamy, beda zapisane. Przygotujemy stos pogrzebowy, nalezny poleglym w bitwie. Rodziny mieszkajace w poblizu niech przybeda zegnac swych krewnych. Do tych, ktorzy mieszkaja daleko, zostanie wyslane slowo i honory. - Po policzkach ksieznej plynely lzy. Blyszczaly w porannym zimowym sloncu niczym czyste diamenty. Glos jej stwardnial, gdy zaczela wydawac rozkazy innej grupie. - Moi kucharze i sluzacy! Ustawcie stoly w wielkiej sali biesiadnej i przygotujcie uczte zalobna. W innej sali naszykujcie wode, wonne ziola i caluny, bysmy mogli stosownie wyprawic ciala naszych bliznich na stos. Wszyscy inni, porzuccie dzisiaj codzienne obowiazki. Przyniescie drewno, zbudujcie stos. Spalimy naszych zmarlych i sprawimy im godny pochowek. - Potoczyla wzrokiem dookola, zajrzala w kazda twarz. Wydobyla miecz, wzniosla go w niebo jak przeklenstwo. - A kiedy skonczymy z zaloba, przygotujemy sie do zemsty! Wrog, ktory odebral nam braci i siostry, pozna sile naszego gniewu! - Wolno opuscila brzeszczot. Raz jeszcze oczy blysnely jej wladczo. - A teraz, ludu moj, za mna! Bylem poruszony do glebi, pod powiekami czulem lzy. Dookola mnie ludzie wsiadali na konie, formowal sie orszak. Brus pojawil sie obok wozu, na ktorym stala przyszla krolowa, prowadzac osiodlana Smigla. Nie wiedzialem, skad wzial czarno-czerwona uprzaz - w kolorach zaloby i zemsty. Czy kazala ja zrobic Ketriken, czy tez sam wszystkiego sie domyslil? Ksiezna zstapila z wozu, dosiadla konia, uniosla dlon, a w dloni tej lsnil dlugi miecz. Orszak podazyl za przyszla krolowa. -Zatrzymaj ja! - syknal za moimi plecami ksiaze Wladczy. Az podskoczylem. Obrocilem sie i ujrzalem obu synow krolewskich, ukrytych w cieniu. -Nie! - sam nie wiem, skad wzialem tyle smialosci. - Nie wolno tego zniszczyc. Ksiezna dala ludziom cos bardzo waznego. Nawet nie potrafie tego nazwac, ale potrzebne nam bylo od dawna. -To duma - rzekl ksiaze Szczery. - Wszystkim nam jej brakowalo, a mnie najbardziej. Tam oto jedzie prawdziwa krolowa - dodal lamiacym sie glosem. Czyzbym procz zdumienia uslyszal nute zawisci? Nastepca tronu odwrocil sie i ruszyl wolno w glab zamku. Ja za nim. Wokol narastal gwar; ludzie wykonywali rozkazy przyszlej krolowej. Szedlem tuz za nastepca tronu. Nagle przepchnal sie obok mnie ksiaze Wladczy. Wyskoczyl przed brata, zagrodzil mu droge. Trzesla nim dzika furia. -Jak mogles do tego dopuscic? Nie masz u tej kobiety zadnego posluchu? Ona kpi sobie z nas! Jakim prawem tak sie szarogesi? Kimze ona jest, zeby wydawac rozkazy i wyprowadzac zolnierstwo z twierdzy! -Moja malzonka - odparl nastepca tronu. - I przyszla krolowa. Z twojego wyboru. Ojciec zapewnial mnie, ze znajdziesz kobiete warta korony naszego krolestwa. Chyba zdecydowales lepiej, niz sadziles. -Twoja malzonka? Twoja zguba, glupcze! Podrywa ci autorytet, cichcem podrzyna gardlo! Kradnie serca ludu, umacnia wlasna pozycje! Nie pozwole, by ta gorska wiedzma przywlaszczyla sobie korone! Kucnalem i starannie wiazalem sznurowadlo. Nie chcialem byc swiadkiem, jak ksiaze Szczery policzkuje ksiecia Wladczego. W rzeczy samej - uslyszalem klasniecie otwartej dloni o twarz i krotki okrzyk. Gdy podnioslem wzrok, nastepca tronu stal rownie spokojnie jak wczesniej, za to ksiaze Wladczy pochylal sie zlamany wpol; nos i usta zaslanial ramieniem. -Ja, nastepca tronu, ksiaze Szczery, nie bede tolerowal obrazania przyszlej krolowej Ketriken. Ani mnie samego. Moja pani rozbudzila w zolnierstwie poczucie dumy. Byc moze, we mnie takze. - Wydal sie zaskoczony ta mysla. -Krol dowie sie o wszystkim! - Ksiaze Wladczy odslonil twarz. - Moj ojciec zobaczy te krew! - Zakrztusil sie, odsunal poplamiona reke od ciala; nie chcial zabrudzic ubrania. -Zamierzasz tak stac i krwawic az do poludnia, gdy ojciec podniesie sie z loza? Chyba nie wytrwasz tak dlugo. Bastardzie, co sie gapisz?! Nie masz nic lepszego do roboty? Ruszaj stad! Rozejrzyj sie, czy nikt nie postepuje wbrew rozkazom mojej pani! Ksiaze Szczery dlugimi krokami ruszyl korytarzem. Ja pospieszylem tuz za nim - wykonac polecenie, a takze uciec od ksiecia Wladczego. Za naszymi plecami najmlodszy syn krolewski wyklinal niczym rozzloszczone dziecko. Zaden z nas sie nie obejrzal. Mialem cicha nadzieje, ze sluzba niczego nie zauwazyla. To byl dlugi i niezwykly dzien. Ksiaze Szczery zlozyl wizyte w komnatach krolewskich, a potem usunal sie do pracowni. Nie wiem, co poczynal ksiaze Wladczy. Wszyscy mieszkancy twierdzy usluchali polecen przyszlej krolowej: pracowali szybko, prawie nie rozmawiali. Szykowalismy sale na uczte zalobna, a druga na przyjecie cial. Zauwazylem przy tym pewna znaczaca nowosc: damy dworu wierne ksieznej byly teraz traktowane prawie na rowni z nia. Inne szlachetnie urodzone panie nagle pozbyly sie skrupulow i nadzorowaly parzenie wonnych ziol, a takze rozkladanie recznikow i plocien. Ja pomagalem nosic drewno na stos pogrzebowy. Wrocili poznym popoludniem. Zjawili sie jako zalobna straz wokol eskortowanych wozow. Ksiezna Ketriken jechala na czele. Wygladala na zmeczona i zziebnieta, choc chyba nie od mrozu. Pragnalem do niej podejsc, lecz nie moglem odebrac tego honoru Brusowi. Krolewski koniuszy pomogl zejsc z konia przyszlej krolowej. Plamy swiezej krwi uwalaly jej buty i boki wierzchowca. Ta wladczyni nie wzywala poddanych do czynu, na ktory by sie nie powazyla sama. Cichym rozkazem zwolnila zolnierzy. Poszli sie umyc, przebrac, uczesac wlosy i brody. Kiedy Brus zabral Smigla, ksiezna Ketriken zostala sama. Byla niezmiernie smutna. I znuzona. Bardzo znuzona. Podszedlem bezszelestnie. Stanalem tuz za nia. -Potrzebujesz pomocy, pani - szepnalem. Nawet sie nie odwrocila. -Musze dac sobie rade sama. Ale badz w poblizu. - Mowila tak cicho, ze z pewnoscia nikt procz mnie jej nie slyszal. Ruszyla do zamku, a tlum rozstepowal sie przed nia. Glowy chylily sie w smutnym holdzie. Przeszla przez kuchnie, skinieniem akceptujac przygotowane jadlo, dalej przez wielka sale biesiadna do mniejszej. Sciagnela kolorowa czapke, zdjela kurte. Zostala w prostej miekkiej koszuli z fioletowego plotna. Wierzchnie odzienie oddala paziowi, niepomiernie zdumionemu tym niebywalym zaszczytem. Podeszla do jednego ze stolow i zaczela podwijac rekawy. Wszelki ruch w sali ustal, ludzie zwrocili sie w jej strone. Podniosla wzrok na spotkanie naszych zdziwionych spojrzen. -Przyniescie zmarlych - rzekla. Nie liczylem cial, ale bylo ich duzo. O tak wielu nie wspominaly raporty slane do ksiecia Szczerego. Szedlem za przyszla krolowa, niosac mise cieplej perfumowanej wody, a ona delikatnie obmywala kazda wyniszczona twarz i zamykala udreczone oczy na zawsze. Za nami szli nastepni, dluga procesja. Kazde cialo delikatnie rozdziewano i dokladnie myto. Potem czesano zmarlym wlosy i zawijano ich w caluny. W pewnym momencie zdalem sobie sprawe, ze w sali obecny jest takze ksiaze Szczery; za nim mlody skryba szedl od ciala do ciala zapisujac imiona tych, ktorzy zostali rozpoznani, i opisujac krotko pozostalych. Jedno imie podalem sam: Byczek. Na plazy wolalismy na niego Krowa. Kiedy Sikorka i ja slyszelismy ostatnio o tym przyjacielu dziecinnych lat, terminowal u lalkarza. Pod koniec swych dni sam zostal nieledwie marionetka. Jego rozesmiane usta znieruchomialy na zawsze. Jako chlopcy razem biegalismy na posylki za kilka miedziakow. Byl przy mnie, gdy po raz pierwszy w zyciu sie upilem, i smial sie ze mnie do rozpuku, nim zdradzil go wlasny zoladek. Ktoregos razu wetknal snieta rybe pod blat stolu w gospodzie, ktorej wlasciciel nieslusznie oskarzyl nas o kradziez. Od dzisiaj dni, ktore przezylismy razem, mialem wspominac sam. Nagle poczulem, ze czesc mojej przeszlosci odeszla na zawsze. Gdy skonczylismy i stalismy w ciszy, patrzac na stoly ciezkie od martwych cial, ksiaze Szczery przeczytal glosno, co zostalo zapisane. Niewiele bylo imion, ale i ci, ktorych nikt nie znal, nie zostali pominieci. -Mezczyzna o ciemnych wlosach, z mlodzienczym zarostem, z bliznami rybaka na dloniach... - czytal ksiaze, a potem dalej: - Kobieta o ciemnych kreconych wlosach, wyjatkowo urodziwa, naznaczona tatuazem cechu lalkarzy. Wysluchalismy litanii opisow tych, ktorych utracilismy, a gdyby nikt nie plakal, znaczyloby to, ze mielismy serca z kamienia. Potem wszyscy razem ponieslismy naszych zmarlych na stos i ulozylismy na tym ostatnim lozu. Sam nastepca tronu przyniosl pochodnie, ale podal ja swojej pani. Ksiezna podlozyla ogien pod zywiczne konary i krzyknela w ciemne niebiosa: -Zostaniecie pomszczeni! Tlum odpowiedzial jej huczacym okrzykiem. Brzeszczot, stary sierzant, z nozycami w dloni stanal obok stosu i kazdemu zolnierzowi odcinal kosmyk wlosow dlugosci palca, symbol zaloby po poleglym towarzyszu broni. Ksiaze Szczery takze ustawil sie w kolejce, a ksiezna Ketriken stanela za nim, oddajac blady lok na pozarcie plomieni. Potem nastapila noc, jakiej dotad nie znalem. Prawie wszyscy mieszkancy miasta przybyli do zamku i zostali wpuszczeni. Biorac przyklad z krolowej, przestrzegali postu, az stos pogrzebowy wypalil sie do ostatniej galazki. Wowczas dopiero sale biesiadne sie zapelnily, a grube deski oparte na krzyzakach, wystawione na dziedzincu, sluzyly jako stoly tym, ktorzy nie pomiescili sie we wnetrzach. Wytoczono z piwnic beczki wina, a chleba, pieczonego miesa i innych wiktualow rozlozono takie ilosci, ze musialem zrewidowac swoje wyobrazenie o zasobnosci zamkowych piwnic. Pozniej dopiero dowiedzialem sie, ze wiekszosc jadla zostala przyniesiona z miasta, zaofiarowana w serdecznym odruchu. Sam krol, po raz pierwszy od kilku tygodni, zasiadl na honorowym miejscu przy wyzszym stole i przewodniczyl zgromadzeniu. Zjawil sie takze trefnis - stal obok monarchy, jadl z jego talerza. Tej nocy nie rozsmieszal swego pana. Nie plotl trzy po trzy jak zwykle, nawet wygluszyl dzwoneczki przy czapce oraz przy rekawach - owinal je przedza. Tylko raz tamtej nocy spotkaly sie nasze spojrzenia, ale jego wzrok nie niosl dla mnie zadnego przeslania. Po prawej rece krola zasiadal ksiaze Szczery, po lewej ksiezna Ketriken. Ksiaze Wladczy takze byl obecny, och, jakzeby inaczej - ubrany w wymyslny kostium jedynie kolorem sygnalizujacy zalobe, w fatalnym humorze, spogladal groznie i pil. Przypuszczam, ze jego grubianskie milczenie moglo uchodzic za smutek. Ja nieomylnie wyczuwalem pulsujacy gniew. Zjawila sie nawet ksiezna Cierpliwa, choc rownie rzadko jak krol bywala w sali biesiadnej. Polaczyl nas wspolny smutek. Krol jadl niewiele. Poczekal, az biesiadnicy zaspokoja pierwszy glod, a wowczas powstal, by przemowic. Minstrele przekazywali jego slowa ludziom zgromadzonym przy nizszym stole, w mniejszej sali, a nawet na dziedzincach. Monarcha krotko pozegnal tych, ktorych stracilismy przez najezdzcow ze szkarlatnych okretow. Nie wspomnial slowem o kuznicy ani o polowaniu na ludzi, jakby ci zmarli polegli w walce z Zawyspiarzami. Zaznaczyl jedynie, ze musimy zachowac ich w pamieci. Nastepnie przeprosil zebranych i wrocil do swoich komnat. Po nim podniosl sie ksiaze Szczery. Wlasciwie powtorzyl wczesniejsze slowa ksieznej Ketriken. Przypomnial, ze jestesmy pograzeni w zalobie, lecz gdy czas oplakiwania zmarlych przeminie, musimy byc gotowi do zemsty. Jego mowie braklo ognia i pasji, a mimo to zebrani reagowali bardzo zywo: spontanicznie komentowali wystapienie, z przekonaniem przytakiwali. Tylko ksiaze Wladczy siedzial w ponurym milczeniu i ciskal zle spojrzenia. Nastepca tronu opuscil sale biesiadna pozno w nocy, jak nigdy, a na dodatek prowadzil pod ramie malzonke. Nikt tego nie przeoczyl. Ksiaze Wladczy zostal. Pil i mamrotal cos do siebie. Ja wkrotce po wyjsciu ksiazecej pary poszedlem do siebie. Nawet nie probowalem zasnac, lezalem zapatrzony w ogien. Gdy otworzyly sie ukryte drzwi, natychmiast ruszylem po stromych stopniach do komnaty Ciernia. Znalazlem go w nastroju zarazliwej ekscytacji. O dziwo, jego wiecznie blade policzki byly wyraznie zarozowione. Wlos mial zmierzwiony, zielone oczy blyszczaly niczym klejnoty. Krazyl niespokojnie po komnacie, a gdy wszedlem - nie do uwierzenia! - uscisnal mnie krotko. Na widok mojej miny wybuchnal glosnym smiechem. -Urodzona wladczyni! Ma wladze we krwi, nagle sie przebudzila! Nie mogla wybrac lepszej chwili. Moze nawet uratuje nas wszystkich! Jego egzaltacja byla wrecz obrazoburcza. -Wielu ludzi stracilo dzisiaj zycie - przypomnialem mu z nagana w glosie. -Ach! Lecz nie na darmo! Wreszcie nie na darmo! Nie byla to prozna smierc, Bastardzie Rycerski. Na Ela i na Ede, na nich obu, Ketriken ma instynkt i potrafi ludzi natchnac do dzialania. Tego sie po niej nie spodziewalem. Och, gdyby twoj ojciec zyl, chlopcze, gdyby ja pojal za zone, mielibysmy na tronie pare zdolna wladac swiatem! - Pociagnal wina i znowu ruszyl wokol komnaty. Nigdy nie widzialem go w tak radosnym nastroju. Jeszcze troche, a zaczalby wycinac holubce. Na podrecznym stoliku stal zamkniety koszyk, jego zawartosc lezala na obrusie. Wino, ser, kielbaski, marynaty oraz chleb. Nawet Ciern w swojej samotniczej wiezy bral udzial w uczcie zalobnej. Cichosz wystawil lebek z drugiej strony stolu, zerknal na smakolyki lakomym wzrokiem. -Ona ma wielki dar, podobnie jak mial Rycerski. - Ciern wyrwal mnie z zamyslenia. - Wyczucie odpowiedniej chwili, umiejetnosc wykorzystania jej dla dobra krolestwa. Sam zauwaz! Postawiona w obliczu sytuacji bez wyjscia nie dopuscila do rzezni, zmienila ja w szlachetna tragedie! Do tego trzeba talentu! Chlopcze, znowu mamy krolowa! Mamy w Koziej Twierdzy prawdziwa wladczynie! Bylem nieco urazony jego euforia. A potem nagle - poczulem sie oszukany. -Naprawde sadzisz, ze jej czyny byly dzialaniem na pokaz? - zapytalem. - Ze to zmyslne polityczne przedstawienie? Zatrzymal sie, krotko rozwazyl sprawe. -Nie. Nie, Bastardzie Rycerski, wierze, ze posluchala nakazu serca. Lecz w niczym to nie umniejsza wielkosci jej talentu. Ach, bierzesz mnie za czlowieka bezdusznego albo gruboskornego ignoranta. Prawda jest taka, ze wiem az nazbyt wiele. Rozumiem lepiej niz ty, jakie znaczenie ma dla nas dzisiejszy dzien. Wiem, wielu ludzi stracilo dzis zycie. Wiem nawet, ze szescioro sposrod zolnierstwa odnioslo rany. Moge ci powiedziec, ilu dotknietych kuznica dzis padlo, a najdalej jutro powinienem znac wiekszosc imion. Dolacze je do listy rachunkow wystawianych Zawyspiarzom. To ja, chlopcze, mam dopilnowac, by wiesci oraz sakiewki ze zlotem dotarly do rodzin tych biedakow. Pograzeni w zalobie krewni dowiedza sie, ze krol uwaza zmarlych za poleglych w bitwie. I prosi o pomoc, oczekuje, ze rodziny wezma odwet. Nie bedzie mi przyjemnie pisac te listy, Bastardzie. Lecz stworze je wszystkie, pismem ksiecia Szczerego i z podpisem krola Roztropnego. Czy sadziles, ze nie robie dla mojego krola nic poza zabijaniem? -Wybacz mi. Po prostu byles taki wesoly... -I nadal jestem rozradowany. Ty takze powinienes sie cieszyc. Bylismy niczym okret bez steru, dryfowalismy niesieni falami i popychani zmiennym wiatrem. A teraz oto pojawila sie ta kobieta, ujela ster w dlonie, podala nam kurs. I mnie sie ten kurs bardzo podoba! Tak jak bedzie sie podobal kazdemu, kto cierpial przez ostatnie lata, gdyz schylalismy karki rzuceni na kolana. Podnosimy sie, chlopcze! Wstajemy do walki! Z gniewu i zalosci rodzilo sie w Cierniu wrzenie. Przypomnialem sobie wyraz jego twarzy, gdy wjechalismy do Kuzni tamtego ponurego dnia i ujrzelismy, co najezdzcy uczynili naszemu ludowi. Powiedzial mi wowczas, ze mam troske o ludzi we krwi. Mial racje, zrozumialem to teraz. Unioslem kielich wina, bysmy mogli spelnic zgodny toast. Za przyszla krolowa. Wreszcie Ciern uspokoil sie nieco i wyluszczyl przyczyne mojego wezwania. Sam krol Roztropny raz jeszcze powtorzyl rozkaz, bym sie opiekowal ksiezna Ketriken. -Zamierzalem z toba porozmawiac o krolu - rzeklem. - Czy wiesz, ze czasami powtarza rozkazy raz wydane albo polecenia juz wykonane? -Wiem, Bastardzie. Zdrowie krola to zupelnie oddzielny temat, na inna okazje. Na razie moge cie tylko zapewnic, ze ten rozkaz powtorzyl na pewno nie w wyniku slabosci umyslu czy choroby ciala. Nie. Krol powtorzyl go dzisiaj, w czasie przygotowan do zejscia na wieczerze, bo chcial sie upewnic, ze twoje wysilki zostana podwojone. Dostrzega on, podobnie jak ja, ze przejmujac ster, przyszla krolowa wiele ryzykuje. Choc nie wyrazil tego rownie otwarcie. Strzez jej bezpieczenstwa. -Wladczy - prychnalem. -Ksiaze Wladczy? -Jego powinnismy sie obawiac, szczegolnie teraz, gdy przyszla krolowa siegnela po wladze. -Nie powiedzialem nic podobnego. I ty takze nie powinienes - zauwazyl cicho. Glos mial spokojny, lecz twarz surowa. -Dlaczego? - nie dalem za wygrana. - Dlaczego nie mozemy porozmawiac otwarcie w cztery oczy? -Mozemy, jesli jestesmy zupelnie sami i rzecz dotyczy ciebie albo mnie. W tym wypadku jest inaczej. Obaj przysiegalismy krolowi. Czlowiek krola nie dopusci nawet mysli o zdradzie, a co dopiero... Nagle Cichosz zaczal wymiotowac. Prychal gwaltownie, rozbryzgujac kropelki sliny. -Zakrztusiles sie? Ty lakomczuchu! - zbesztal go Ciern beztrosko. Wstalem po szmatke. Kiedy wrocilem, Cichosz lezal na boku dyszac ciezko, a Ciern szpikulcem od rozna rozgrzebywal zwrocone resztki jedzenia. Odsunal szmate na bok, podal mi rozdygotane zwierzatko. -Uspokoj go i niech wypije jak najwiecej wody - zarzadzil zwiezle. - No, juz dobrze, Cichoszu. Bastard sie toba zajmie. Nim zanioslem lasice do miski z woda, mialem cala koszule w wymiocinach. Z bliska cuchnacy smrod zwalal z nog. Odlozylem Cichosza. Sciagajac koszule poczulem cos jeszcze, zapach bardziej gorzki i ostrzejszy. Juz otworzylem usta, by oznajmic o swoim odkryciu, gdy Ciern uprzedzil moje domysly. -Liscie roznika. Drobno pokruszone. Zwykla kielbasa zabija ich smak. Miejmy nadzieje, ze wino nie bylo zatrute, inaczej obaj jestesmy martwi. Wlosy stanely mi deba. Zmienilem sie w slup soli. Ciern odsunal mnie delikatnie, podniosl Cichosza, podstawil mu pod nos miseczke z woda i patrzyl zadowolony, jak zwierzatko chlepce lapczywie. -Chyba bedzie zyl. Napchal caly pyszczek, a ze ma czulszy smak niz czlowiek, nie polknal. Te kawalki na stole sa przezute, ale nie strawione. Pewnie dostal torsji z obrzydzenia, a nie od trucizny. -Mam nadzieje - rzeklem slabo. Nerwy mialem napiete jak postronki. Czy zostalem otruty? Czy bylo mi slabo, niedobrze, czy mialem zawroty glowy? Czy dretwialy mi usta, wyschly wargi, czy moze obficie ciekla mi slina? Spocilem sie nagle i zaczalem drzec. Nie, tylko nie to! -Uspokoj sie - rzekl Ciern cicho. - Usiadz. Napij sie wody. Mozesz nad tym panowac, Bastardzie. A teraz pomysl: butelka byla dobrze zamknieta korkiem. Gdyby ktos zatrul wino, musialby to zrobic wiele lat temu. Niewielu znam ludzi o takiej cierpliwosci. Mysle, ze nic nam nie bedzie. Odetchnalem drzaco. -Ktos jednak chcial cie zabic. Skad masz jedzenie? Ciern wydal wargi. -Jak zwykle przygotowalem je sam. Tylko ten koszyk ze smakolykami byl ofiarowany wielmoznej pani Tymianek. Od czasu do czasu ludzie odczuwaja potrzebe wkupienia sie w laski zausznicy krola. Na pewno nikt nie probowal otruc mojego kobiecego wcielenia. -Wladczy - powtorzylem. - Mowilem ci, ze jego zdaniem wielmozna pani Tymianek jest trucicielka na uslugach krola. Obwinia ja o smierc swojej matki! Jak mogles byc tak nieostrozny? Cierniu! Mamy dac sie zabic? Ksiaze Wladczy, poki nie zdobedzie tronu, nie cofnie sie przed niczym! -Powtarzam ci, nie chce slyszec slow zdrady! - krzyknal Ciern. Usiadl w swoim ulubionym fotelu, wzial Cichosza na kolana. Zwierzatko przylizalo wasy, zwinelo sie w klebek i ulozylo do snu. Przygladalem sie bladym dloniom Ciernia glaszczacym lasice: wyraznie zarysowane sciegna, papierowa skora. -Krol mial racje - rzekl wreszcie z twarza zupelnie bez wyrazu. -Powinnismy zdwoic ostroznosc. I to nie tylko ze wzgledu na Ketriken. - Podniosl udreczone spojrzenie. - Uwazaj na kobiety, ktore masz pod opieka, chlopcze. Ani niewinnosc, ani nieswiadomosc nie chronia przed takimi ponurymi wydarzeniami. Cierpliwa, Sikorka, nawet Lamowka... Znajdz tez dyskretny sposob ostrzezenia Brusa. -Westchnal. - Czy malo mamy wrogow poza murami twierdzy? - pytal zrezygnowany. -Zupelnie dosyc - zapewnilem go powaznie. Wiecej juz nie wspominalem o ksieciu Wladczym. -Nie najlepszy to dla mnie poczatek podrozy. -Podrozy? - powtorzylem z niedowierzaniem. Ciern nigdy nie opuszczal zamku. Prawie nigdy. - Wyjezdzasz? -Musze. A jednoczesnie powinienem zostac tutaj. - Pokrecil glowa. - Uwazaj na siebie pod moja nieobecnosc, chlopcze. Nie bede mogl cie strzec. Tyle mi powiedzial. Kiedy wychodzilem, nadal siedzial przy ogniu, lagodnie pieszczac Cichosza. Zszedlem do swojej komnaty na galaretowatych nogach. Proba zamordowania Ciernia wstrzasnela mna do glebi. Nie byl bezpieczny, choc malo kto w ogole wiedzial o jego istnieniu. A istnialy przeciez inne, latwiejsze cele, rownie bliskie memu sercu. Przeklinalem brawure, przez ktora ostrzeglem ksiecia Wladczego, ze nabieram sil. Jak ostatni glupiec rozbudzilem w nim gniew. Powinienem byl wiedziec, ze zemsci sie atakujac kogos innego. Zmienilem koszule i udalem sie prosto do sypialni Sikorki. Zapukalem lekko. Cisza. Nie stukalem glosniej. Do switu zostala jeszcze godzina, najwyzej dwie, mieszkancy zamku spali wyczerpani, a ja nie zamierzalem nikogo obudzic. Nie chcialem, zeby mnie ktokolwiek widzial przed izdebka Sikorki. Tyle ze musialem sie dowiedziec. Drzwi byly, co prawda, zamkniete na rygiel, ale wyjatkowo slabo. Odsunalem go z latwoscia i zanotowalem sobie w pamieci, ze Sikorka powinna juz na nastepna noc miec pewniejsze zamkniecie. Bezszelestnie jak cien wszedlem do srodka. Ogien przygasal. Czerwony zar rzucal niepewne, zwodnicze blaski. Przez jakis czas stalem bez ruchu, przyzwyczajajac wzrok do ciemnosci, potem ostroznie ruszylem przed siebie, trzymajac sie z dala od poswiaty z kominka. Slyszalem rowny oddech spiacej Sikorki, lecz oszukiwalem sie, ze moze dziewczyna zapada wlasnie w smiertelny sen wywolany trucizna. Poprzysiaglem sobie jedynie dotknac poduszki, by sprawdzic, czy Sikorka nie ma goraczki. Nic wiecej. Podkradlem sie do lozka. Pachniala cieplem i slodycza. Zdrowo. Nie spala tu zadna ofiara trucizny. Powinienem byl wyjsc natychmiast. -Spij dobrze - tchnalem. Skoczyla na mnie jak blyskawica. Przycmione swiatlo blysnelo szkarlatem na ostrzu noza. -Sikorka! - krzyknalem. Zablokowalem jej dlon przedramieniem. Skamieniala z druga dlonia zacisnieta w piesc. Przez jakis czas w izbie panowala cisza i bezruch. -Nowy! - syknela Sikorka wsciekle. Z calej sily wpakowala mi piesc w zoladek. Zgialem sie wpol, bez powodzenia probowalem zlapac dech. -Ty glupcze! Przestraszyles mnie na smierc! Co sobie wyobrazasz, jakim prawem tu wtargnales?! Powinnam zawolac straze! -Nie! - przerazilem sie nie na zarty. Sikorka dorzucila drew do ognia, zapalila swieczke. -Prosze cie - blagalem. - Juz ide. Nie chcialem ci zrobic krzywdy ani w niczym uchybic. Musialem sie tylko upewnic, ze jestes bezpieczna. -Akurat, bezpieczna! - oburzyla sie szeptem. Wlosy miala zaplecione na noc w dwa grube warkocze, przypominajace mi zywo te dziewczynke, ktora poznalem tak dawno temu. Juz nie byla dziewczynka. Pochwycila moje spojrzenie. Narzucila na ramiona grubsza tunike, przewiazala ja w talii paskiem. - Ale jestem przestraszona! Nie zmruze juz dzisiaj oka! Piles, prawda? Jestes pijany. Czego chcesz? Zblizala sie do mnie ze swieca w wyciagnietej rece, jak z mieczem. -Nie, nie - zapewnilem ja. Wyprostowalem sie i poprawilem koszule. - Daje ci slowo, nie jestem pijany. I naprawde nie mialem zlych zamiarow. Tylko... Tej nocy wydarzylo sie cos... Obawialem sie, czy nie stalo ci sie cos zlego, wiec pomyslalem sobie, ze lepiej bedzie, jesli sie upewnie, ze jestes zdrowa, ale wiedzialem, ze ksiezna Cierpliwa tego by nie pochwalila, i nie chcialem postawic na nogi calego zamku, wiec pomyslalem, ze lepiej po prostu zajrze... -Nowy, alez ty pleciesz - oznajmila lodowato. Rzeczywiscie. -Przepraszam - powtorzylem i przysiadlem na brzezku lozka. -Nie rozsiadaj sie tak - ostrzegla mnie. - Wlasnie wychodzisz, Albo z wlasnej woli, albo ze straznikami. Wybor nalezy do ciebie. -Juz ide - zerwalem sie pospiesznie. - Chcialem sie tylko upewnic, ze nic ci nie jest. -Jestem zdrowa. Dlaczego mialabym zachorowac? Czuje sie rownie dobrze tej nocy jak poprzedniej i jak przez caly miniony miesiac. Zadnej innej nocy nie wpadlo ci do glowy przychodzic i sprawdzac, jak sie czuje. Dlaczego akurat dzisiaj? Westchnalem gleboko. -Bo niekiedy strach jest bardziej rzeczywisty. Dzieja sie rzeczy zle, ktore kaza mi rozwazac, co moze sie wydarzyc jeszcze gorszego. Przychodza takie noce, kiedy niebezpiecznie byc ukochana krolewskiego bekarta. Pobladla. -Co to wlasciwie ma znaczyc? - zapytala zmienionym glosem. Zaczerpnalem tchu, zdecydowany wyznac szczerze, ile tylko moglem. -Nie moge ci powiedziec, co sie stalo. Wiedz jednak, ze za sprawa tego zdarzenia uwierzylem, iz mozesz byc w niebezpieczenstwie. Bedziesz musiala zaufac... -Nie o to mi chodzilo. Co mialo znaczyc: "ukochana krolewskiego bekarta"? Jak smiesz mnie tak nazywac?! - Oczy jej plonely gniewem. Przysiegam, serce zamarto mi w piersi. Owional mnie smiertelny mroz. -Masz racje, mowic tak nie mam prawa - rzeklem, choc slowa ledwo przechodzily mi przez gardlo. - Jednak musze sie o ciebie troskac. I choc mi nie wolno nazywac cie swoja ukochana, sa tacy, ktorzy chcieliby zranic mnie, krzywdzac ciebie. Jak mam powiedziec, ze cie kocham, skoro kocham cie tak bardzo, ze chcialbym cie nie kochac albo przynajmniej moc nie okazywac, ze cie kocham, bo moja milosc stwarza dla ciebie ogromne niebezpieczenstwo? A jednoczesnie jak mam sprawic, by te slowa brzmialy prawdziwie? - sztywno ruszylem do drzwi. -Nic z tego nie rozumiem, wiec jak mam ci uwierzyc? - zastanowila sie Sikorka. Do dzis nie wiem, dlaczego wlasciwie odwrocilem sie od drzwi. Jakis czas po prostu patrzylismy na siebie. Po chwili ona zaczela sie smiac. Stalem urazony, ponury, a ona podeszla blizej, ciagle rozesmiana, i mnie objela. -Nowy, wybierasz najbardziej zawila droge, by mi w koncu wyznac milosc. Wlamujesz sie do mojej izby, napedzasz mi stracha, a potem dlugo pleciesz jakies bzdury, z ktorych w koncu wynika, ze mnie kochasz. Nie mogles tego powiedziec wprost, juz dawno? Stalem oglupialy w objeciach Sikorki. Spojrzalem w dol, na jej twarz. "Jestem od niej znacznie wyzszy" - uswiadomilem sobie oglupialy. -No? - ponaglila mnie, a ja jeszcze przez chwile milczalem zdumiony. -Kocham cie, Sikorko. - Tak latwo bylo to powiedziec. I jaka ulga! Objalem Sikorke. Powoli, ostroznie. Usmiechnela sie do mnie. -Kocham cie. I tak w koncu ja pocalowalem. Gdzies niedaleko Koziej Twierdzy jakis wilk zaniosl sie radosnym wyciem, od ktorego zaczely ujadac ogary w stajniach, i kazdy kundel przylaczyl sie do choru, dzwoniacego o kruche nocne niebo. 9. STRAZE I GRANICE Doskonale rozumiem marzenia Krzewiciela i zgadzam sie z nim calym sercem. Gdybyz tak papier byl rownie powszechny jak chleb, a kazde dziecko mialo mozliwosc opanowania sztuki pisania i czytania przed ukonczeniem trzynastego roku zycia!... Jednak przeciez i wowczas nie ziscilyby sie wszystkie nadzieje krolewskiego skryby. Zal mu bylo kazdej okruszyny wiedzy, ktora idzie do grobu, gdy umiera czlowiek, chocby i najbardziej pospolity. Marzyly mu sie czasy, gdy opisywac bedziemy, jak kowal przekuwa konia albo ciesla zmyslnie pracuje dlutem - aby kazdy umiejacy czytac mogl sie nauczyc dowolnej sztuki. Nie wierze, by to bylo mozliwe. Rzeczywiscie, niektore arkana wiedzy mozna zglebic dzieki slowu pisanemu, ale inne umiejetnosci trzeba posiasc najpierw dlonmi i sercem, a dopiero pozniej umyslem. Wierze w to od czasu, gdy ujrzalem, jak Szczupak przygotowal na okret ksiecia Szczerego wielki pien w ksztalcie ryby, od ktorego nadano mu imie. On widzial te figure, nim jeszcze zaistniala; on uformowal dlonmi wzorzec podyktowany przez serce. Nie sposob sie tego wyuczyc, czytajac litery. Moze nie sposob sie tego wyuczyc w ogole, gdyz, podobnie jak Moc albo Rozumienie, trzeba to miec we krwi. * * * Wrocilem do wlasnej komnaty i, zapatrzony w przygasajace wegielki, czekalem, az zamek obudzi sie ze snu. Powinienem byc wyczerpany po meczacym dniu i dlugiej nocy, a przeciez rozpierala mnie energia. Jesli siedzialem zupelnie bez ruchu, wciaz jeszcze moglem sie rozkoszowac wspomnieniem cieplych ramion Sikorki. Wiedzialem dokladnie, gdzie dotknela mnie policzkiem. Ledwie wyczuwalny zapach przywarl do mojej koszuli. Nie potrafilem zdecydowac, czy zmienic ubranie i zlozyc te won jak najdrozszy skarb do skrzyni z ubraniami, czy raczej sie nie przebierac, by ciagle miec wrazenie, ze ukochana jest blisko mnie. Wcale nie uwazalem, ze ta rozterka jest blaha.Ranek przyniosl burzowe wiatry i snieg - tym przytulniej zrobilo sie w zamku. Zla pogoda dala nam czas na odzyskanie rownowagi po wczorajszym dniu. Nie chcialem myslec o cialach ofiar ani o obmywaniu zastyglych, zimnych twarzy. Ani o huczacych plomieniach, ktore pochlonely Krowe. Wszystkim nam potrzebny byl spokojny dzien w murach twierdzy. Moze wieczorem zbierzemy sie przy kominkach, by sluchac opowiesci, muzyki, rozmawiac. Taka mialem nadzieje. Zamierzalem sie wybrac do ksieznej Cierpliwej i przezywalem straszliwe katusze. Wiedzialem, kiedy Sikorka bedzie schodzila po sniadanie dla swojej pani, a takze kiedy z nim wroci na gore. Pragnalem sie znalezc w tym czasie na schodach albo w korytarzu. Bylby to fakt nie znaczacy nic, najzwyklejszy przypadek. Niestety, nie mialem najmniejszych watpliwosci, ze pewni ludzie mnie obserwowali. Niewatpliwie zwrociliby uwage na podobne "przypadki", gdyby zaczely sie zdarzac zbyt czesto. Nie. Musialem sluchac ostrzezen krola i Ciernia. Pokaze Sikorce, ze jak prawdziwy mezczyzna potrafie nad soba panowac i cierpiec bez slowa skargi. Jesli musze czekac, az bede mogl ja jawnie obdarzac wzgledami - tak sie stanie. Siedzialem wiec i konalem z udreki, poki nie nabralem pewnosci, ze u ksieznej Cierpliwej nie zastane juz Sikorki. Dopiero wtedy zszedlem pietro nizej. Czekajac, az Lamowka otworzy, rozmyslalem nad tym, ze latwiej bylo obiecac, niz rzeczywiscie roztoczyc nad ksiezna oraz jej pokojowa szczegolna opieke. Mialem na szczescie kilka pomyslow. Pierwszy zrealizowalem juz noca, uzyskujac od Sikorki przyrzeczenie, ze bedzie przynosila swojej pani wylacznie jedzenie przygotowane wlasnorecznie lub wziete bezposrednio z kociolkow. Zachnela sie slyszac te prosbe, gdyz wyrwalem sie z nia tuz po plomiennym pozegnaniu. -Jakbym slyszala Lamowke - zburczala mnie i zamknela mi drzwi przed samym nosem. W nastepnej chwili otworzyla je ponownie i ujrzala mnie wpatrzonego w debowe deski. - Idz spac - poradzila mi. - I snij o mnie - dodala z rumiencem na policzkach. - Mam nadzieje, ze ostatnio przesladowalam cie w snach rownie czesto jak ty mnie. Niczym na skrzydlach frunalem na tych slowach, a za kazdym razem, gdy je sobie przypominalem, twarz plonela mi zywym ogniem. Znalazlszy sie u ksieznej Cierpliwej, odpedzilem od siebie te mysli. Przyszedlem tutaj w konkretnej sprawie, choc pani i jej pokojowa musialy pozostac przekonane, ze skladam zwykla towarzyska wizyte. Skupilem sie na czekajacym mnie zadaniu. Obrzucilem fachowym okiem rygiel przy drzwiach wejsciowych i stwierdzilem, ze spelnia on moje oczekiwania. Nikt by go nie odsunal zwyklym nozem. Okno rowniez mnie zadowolilo. Nawet gdyby ktos wspial sie tak wysoko po zewnetrznej scianie, musialby pokonac nie tylko solidnie zaryglowane okiennice, ale i ciezki gobelin, a nastepnie liczne rzedy doniczek z roslinami, ustawione niczym zolnierze na strazy. Tej drogi nie wybralby nawet wyszkolony zabojca. Lamowka wrocila do swojej robotki, a ksiezna Cierpliwa powitala mnie serdecznie. Najwyrazniej nie byla niczym szczegolnie zajeta; usiadla na stopniu kominka, tuz przy ogniu, jak mala dziewczynka. Ruszyla zar pogrzebaczem. -Czy wiedziales - odezwala sie nagle - ze istnieja udokumentowane podania o wladczyniach Koziej Twierdzy? Nie tylko o corach rodu Przezornych. Wielu krolewskich dziedzicow poslubilo kobiety, ktore slawa zacmily malzonkow. -Sadzisz, pani, ze ksiezna Ketriken bedzie taka krolowa? - zapytalem uprzejmie. Nie mialem pojecia, dokad prowadzi ta rozmowa. -Nie wiem. - Poprawila polana. - Wiem tylko, ze ja taka nie bede. - Westchnela ciezko, podniosla wzrok i dodala nieomal przepraszajaco: - Nie jestem dzisiaj w najlepszym nastroju, Bastardzie. W takie dni jak ten pograzam sie w rozmyslaniach o przyszlosci, ktorej nie bedzie. Nie powinnam byla pozwolic mu zrzec sie tronu. Zylby do dzisiaj. Niewiele moglem rzec na takie stwierdzenie. Ksiezna znowu westchnela i przeciagnela po kamieniach pogrzebaczem obsypanym popiolem. -Jestem dzis przepelniona tesknotami. Wczoraj, gdy kto zyw zdumiewal sie czynami ksieznej Ketriken, we mnie znowu obudzilo sie niezadowolenie z siebie. Ja w jej sytuacji ukrylabym sie w zaciszu czterech scian. Dokladnie tak jak robie to teraz. Twoja babka by sie tak nie zachowala. Ona byla prawdziwa wladczynia. W pewnym sensie podobna do Ketriken. Krolowa Wytrwala porywala innych do dzialania. Szczegolnie kobiety. Za jej panowania wiecej niz polowe zolnierstwa w Koziej Twierdzy stanowily kobiety. Wiedziales o tym? Zapytaj przy okazji Czernidlo. Przybyla tutaj wraz z Wytrwala, wowczas jeszcze narzeczona Roztropnego. - Ucichla. Milczala dluzszy czas, az nabralem przekonania, ze skonczyla mowic. Wtedy podjela cicho: - Krolowa Wytrwala darzyla mnie sympatia. - Usmiechnela sie lekko, jakby zawstydzona. - Wiedziala, ze nie dbam o dworskie zaszczyty. Czasem wzywala mnie, tylko mnie, do pomocy w ogrodzie. Nawet nieduzo rozmawialysmy, tylko pracowalysmy razem. Wiele moich najprzyjemniejszych wspomnien z Koziej Twierdzy pochodzi wlasnie z tamtych czasow. - Raptownie podniosla na mnie wzrok. - Bylam wtedy mala dziewczynka. A twoj ojciec chlopcem, jeszcze sie nie znalismy. Rodzice zabierali mnie do Koziej Twierdzy, gdy odwiedzali dwor, choc wiedzieli, ze niewiele mnie obchodzi dworskie zycie. Krolowa Wytrwala byla z pewnoscia bardzo wrazliwa, skoro dostrzegla nieladna spokojna dziewczynke i poswiecila jej duzo troski. W Koziej Twierdzy zycie toczylo sie wowczas zupelnie inaczej, weselej. Czasy byly inne, bezpieczniejsze... Potem krolowa umarla w goraczce poporodowej, a wraz z nia ledwie narodzona coreczka. Kilka lat pozniej Roztropny ozenil sie powtornie... - zamilkla, znowu westchnela. Zacisnela usta. Poklepala kamienie obok siebie. - Chodz, usiadz tutaj. Musimy porozmawiac o pewnej waznej sprawie. Nigdy nie widzialem ksieznej Cierpliwej rownie skupionej. Cala ta przemowa musiala do czegos prowadzic. Byla tak rozna od niezbornej paplaniny, do ktorej bylem przyzwyczajony na co dzien. Gdy juz usiadlem, ksiezna gestem nakazala mi przysunac sie blizej. Pochylilem sie, prawie zlozylem glowe na jej kolanach. -O pewnych rzeczach lepiej nie mowic - wyszeptala - ale przychodzi chwila, gdy nie sposob dluzej milczec. Bastardzie, moj drogi, nie sadz, prosze, ze moj wrodzony pesymizm znieksztalca mi obraz swiata. Musze cie ostrzec, ze twoj stryj, ksiaze Wladczy, nie jest w stosunku do ciebie tak dobrze usposobiony, jak mogloby ci sie wydawac. Nie wytrzymalem. Wybuchnalem smiechem. Ksiezna napuszyla sie oburzona. -Musisz mnie sluchac! - syknela mi do ucha. - Wiem, wiem, jest wesoly, ujmujacy i bystry. Potrafi byc pochlebca doskonalym. Widze, jak mlode kobiety zalotnie kryja sie przed nim za wachlarzami, jak mlodzi mezczyzni nasladuja jego sposob ubierania i maniery. Ale za tymi barwnymi piorkami kryje sie zbyt wiele ambicji. Obawiam sie, ze jest tam takze zwatpienie i zawisc. Nigdy ci tego nie mowilam, ale ksiaze Wladczy podniosl stanowczy sprzeciw, kiedy oznajmilam, ze zajme sie twoim ksztalceniem, protestowal takze przeciwko uczeniu cie korzystania z Mocy. Czasami jestem zadowolona, ze w koncu nie odniosles sukcesu w tej dziedzinie, bo w przeciwnym razie jego zazdrosc nie znalaby granic. Zyjemy w niespokojnych czasach, Bastardzie. Nie tylko dlatego ze szkarlatne okrety nekaja nasze wybrzeza. To czasy gdy krolewski be... potomek zrodzony z nieprawego loza winien zachowac szczegolna ostroznosc. Ludzie, ktorzy serdecznie sie do ciebie usmiechaja, moga w rzeczywistosci okazac sie wrogami. Dopoki zyl twoj ojciec, dzieki jego wplywom miales zapewnione bezpieczenstwo. Gdy zostal... kiedy zmarl, zdalam sobie sprawe, ze w miare jak dorastasz i stajesz sie mezczyzna, jestes coraz bardziej zagrozony. Wrocilam na dwor krolewski, sprawdzic, czy jestem tu potrzebna. Ocenilam, ze tak, oraz ze jestes wart mojej pomocy. Poprzysieglam uczynic wszystko, by cie ksztalcic i chronic. - Pozwolila sobie na lekki usmiech. - Jak do tej pory radzilam sobie chyba zupelnie dobrze. Ale teraz - przysunela sie do mnie jeszcze blizej - nawet ja nie bede mogla cie bronic. Musisz zaczac troszczyc sie o siebie sam. Musisz odswiezyc umiejetnosci nabyte u Czernidla i jak najczesciej z nia cwiczyc. Musisz uwazac, co jesz i pijesz, i wystrzegac sie przebywania samotnie w ustronnych miejscach. Z ogromna niechecia przekazuje ci wlasne niepokoje, Bastardzie Rycerski, ale jestes juz prawie dorosly i musisz zaczac myslec o podobnych sprawach. Smiechu warte. Farsa prawie. Doczekalem sie, ze ta kobieta, skryta i samotna, mowila do mnie tak otwarcie o realiach swiata, w ktorym udalo mi sie przetrwac od szostego roku zycia. Lzy zakrecily mi sie w oczach. Zawsze mnie dziwilo, dlaczego ksiezna Cierpliwa wrocila do Koziej Twierdzy, do pustelniczego zycia wsrod towarzystwa, ktore ja najwyrazniej zupelnie nie obchodzilo. Teraz wiedzialem. Wrocila z mojego powodu, dla mnie. Zeby mnie chronic. Chronil mnie Brus. A takze Ciern, a nawet, na swoj sposob, ksiaze Szczery. I oczywiscie krol Roztropny, ktory bardzo wczesnie obdarzyl mnie zaufaniem i przyjal przysiege wiernosci. Jednak kazdy z moich opiekunow, w taki czy inny sposob, wyciagal konkretne korzysci z tego, ze zylem. Brus postrzegalby jako ogromny uszczerbek na wlasnym honorze, gdybym zostal zamordowany, w czasie gdy sprawowal nade mna opieke. Jedynie ta kobieta, w ktorej wedle wszelkiego prawdopodobienstwa powinienem budzic wstret i odraze, chronila mnie kierowana wylacznie pragnieniem mojego dobra. Czesto zachowywala sie niepowaznie; bywala wscibska, a nawet irytujaca, lecz teraz, gdy nasze oczy sie spotkaly, zrozumialem, ze wlasnie zburzyla ostatni mur, jaki wznioslem miedzy nami. Mocno watpilem, czy jej obecnosc chocby w najmniejszym stopniu wplynela na poprawe mojego bezpieczenstwa - jej zainteresowanie moja osoba musialo stale przypominac ksieciu Wladczemu o najstarszym bracie - lecz nie tyle skutki czynow, ile intencje ksieznej bardzo mnie poruszyly. Porzucila spokojne zycie na prowincji, zostawila ukochane sady, ogrody i lasy - i przybyla tutaj, do wilgotnego kamiennego zamku na klifie, na dwor pelen ludzi, ktorych darzyla niechecia - po to by sie troszczyc o bekarta swojego meza. -Dziekuje - powiedzialem cicho. I bylem wdzieczny calym sercem. -Nie ma za co - uciekla spojrzeniem. - Zrobilam, co uwazalam za konieczne. -Wiem. Szczerze mowiac, przyszedlem tutaj z zamiarem ostrzezenia ciebie, pani, oraz Lamowki, byscie obie zachowaly jak najwieksza ostroznosc. Czasy sa niespokojne, a ty, pani, mozesz byc postrzegana jako... przeszkoda. Teraz ksiezna rozesmiala sie w glos. -Ja? Ja! Smieszna, niemadra, stara Cierpliwa? Cierpliwa, ktora nie potrafi sie skupic na jednym? Cierpliwa, ktora zwariowala po smierci meza? Moj chlopcze, wiem, co o mnie mowia na dworze. Nikt nie traktuje mnie powaznie. Nikt nie widzi we mnie zagrozenia. Bo i niby dlaczego? Jestem tylko jeszcze jednym dworskim dziwactwem, z ktorego mozna sie posmiac. Nic mi nie grozi, zapewniam cie, moj drogi. A nawet gdyby bylo inaczej, nie zwyklam niepotrzebnie ryzykowac. I mam Lamowke. -Lamowke? - nie dalem rady ukryc nuty niedowierzania. Chcialem mrugnac do Lamowki porozumiewawczo, lecz wydawala sie mocno urazona. Blyskawicznie wyprysnela z bujanego fotela. Dlugi drut, wyciagniety z wloczki, trafil mnie w tetnice szyjna, a drugi odnalazl strategiczne miejsce pomiedzy zebrami. Skamienialem. Podnioslem wzrok na te kobiete, nagle calkowicie mi obca - i nie smialem wykrztusic slowa. -Przestan sie draznic z dzieciakiem - zburczala ja ksiezna lagodnie. - Tak, Bastardzie, Lamowke. Najzdolniejsza uczennice Czernidla, choc trafila do niej juz w wieku dojrzalym. Lamowka odsunela sie ode mnie, usiadla w bujanym fotelu i zaczela z powrotem nakladac robotke na druty. Przysiegam, ze nie zgubila ani jednego oczka. Kiedy zaczela pobrzekiwac drutami, przypomnialem sobie o oddychaniu. Jakis czas pozniej komnate ksieznej Cierpliwej opuscil bardzo skruszony skrytobojca. Idac korytarzem przypomnialem sobie slowa Ciernia, ktory ostrzegal mnie kiedys, ze nie doceniam Lamowki. Ciekawe, czy byl to u niego przejaw poczucia humoru, czy tez chcial mnie nauczyc respektu dla ludzi pozornie pospolitych? Znow zagoscily mi w glowie mysli o Sikorce. Postanowilem sie im nie poddawac, ale nie moglem odeprzec checi, by pochylic glowe i pochwycic te slaba won pozostala na koszuli. Starlem glupawy usmiech z wlasnej twarzy i poszedlem szukac ksieznej Ketriken. Mialem obowiazki do wypelnienia. "Jestem glodny". Mysl pojawila sie bez zadnego ostrzezenia. Poczulem wstyd. Wczoraj nic nie zanioslem Wilczkowi. Zupelnie o nim zapomnialem w natloku zdarzen. "Jednodniowy post to nic wielkiego. Poza tym znalazlem mysie gniazdo pod rogiem chaty. Wydaje ci sie, ze nie potrafie o siebie zadbac? Jednak chetnie zjadlbym cos konkretnego". "Niebawem - obiecalem. - Najpierw musze jeszcze cos zrobic". W komnacie ksieznej Ketriken zastalem tylko dwoch paziow, pozornie zajetych sprzataniem. Kiedy wszedlem, plotkowali w najlepsze. Zaden nie wiedzial, gdzie szukac pani. Zajrzalem do pracowni mistrzyni Sciegu. Poniewaz bylo u niej cieplo i panowala mila atmosfera, kobiety chetnie ja odwiedzaly. Ksieznej Ketriken nie znalazlem, ale hrabina Powsciagliwa wiedziala, ze jej pani miala zamiar spedzic ranek z malzonkiem. Ksiecia Szczerego nie bylo ani w jego komnatach, ani w pracowni. Zastalem tam natomiast Powaba, sortujacego plachty pergaminu. Powiedzial mi, ze nastepca tronu wstal bardzo wczesnie i natychmiast udal sie do portu, nadzorowac budowe statkow. Tak, ksiezna Ketriken byla tutaj, ale sie spoznila. Zawiadomiona, ze ksiaze wyszedl, wyszla takze. Dokad? Tego nie wiedzial. Zaczalem odczuwac glod, wiec postanowilem pojsc do kuchni, tlumaczac sobie, ze tam zawsze latwo o najswiezsze plotki. Moze ktos bedzie wiedzial, gdzie zniknela malzonka nastepcy tronu. Nie bylem zaniepokojony. Jeszcze nie. Jak zwykle w taki zimny i wietrzny dzien, kuchnia Koziej Twierdzy tetnila zyciem. Wonna para znad wrzacych kotlow mieszala sie z ozywczym aromatem swiezego chleba i pieczonego miesiwa. Pojawiali sie tutaj zziebnieci chlopcy stajenni; podkradali kawalki goracej rolady albo koncowki sera, probowali gulaszow i rozprawiali wesolo z kuchareczkami, a gdy w drzwiach pojawial sie Brus, znikali jak mgla. Odkroilem sobie pajde chleba, posmarowalem smalcem ze skwarkami i dolozylem na wierzch kawal pasztetu. Jedzac nadstawialem ucha. Co dziwne, niewiele slyszalem rozmow o wypadkach wczorajszego dnia. Zrozumialem, ze musi minac troche czasu, nim mieszkancy zamku dojda do siebie. A jednak chyba wszyscy odetchneli z ulga. Spotkalem sie z tym wczesniej - gdy komus odjeto gnijaca konczyne albo rodzina odnalazla w rzece cialo zaginionego dziecka, wreszcie mozna bylo powiedziec, ze najgorsze minelo, mozna bylo tragedii spojrzec prosto w twarz i rzec: "Znam cie. Zranilas mnie, prawie zabilas, ale zyje. I bede zyc dalej". Tak czuli sie dzisiaj mieszkancy zamku. W koncu poznali powage ran zadanych przez Zawyspiarzy. Teraz trzeba bylo szykowac odwet. Nie chcialem wypytywac o ksiezne Ketriken otwarcie. Wkrotce usmiechnelo sie do mnie szczescie, bo jeden z chlopcow stajennych zaczal mowic o jej klaczy. Opowiadal, ze Smigla dostala poprzedniego dnia ciecie przez bark. Ugryzla Brusa, gdy probowal ja opatrzyc, i dwoch chlopakow musialo trzymac jej leb. -Moze dla malzonki nastepcy tronu lepszy bylby kon z mniejszym temperamentem? - wtracilem mimochodem. -O nie. Ksiezna Ketriken lubi Smigla wlasnie za to, ze jest dumna i goracokrwista. Sama mi o tym powiedziala, nie dalej jak dzisiaj rano. Zapytala, kiedy bedzie mozna Smigla znowu siodlac. Przyszla krolowa do mnie przemowila, a tak! No wiec powiedzialem, ze w taka pogode nawet psa ciezko wygonic za drzwi, co dopiero konia ze zranionym barkiem. A ksiezna pokiwala glowa i dalej stalismy, i rozmawialismy, i jej wysokosc zapytala, jak stracilem zeba. -A ty naklamales, ze kon rzucil lbem, kiedy go ukladales pod siodlo! Nie chciales, zeby Brus wiedzial, ze sie bilismy na sianie na strychu i spadles do boksu jablkowitego zrebaka! -Zamknij sie! Ty mnie zepchnales, wiec to twoja wina! Zaczeli sie popychac i poszturchiwac, az rozgniewana kucharka wyrzucila ich z kuchni. Ja takze wstalem. Mialem juz potrzebne informacje. Poszedlem do stajni. Bylo zimno i nieprzyjemnie. W stajniach wiatr wciskal sie w kazda szczeline, a gdy ktos wchodzil lub wychodzil, atakowal przez drzwi. Konskie oddechy tworzyly w powietrzu lekka mgielke, a zwierzeta wyjatkowo zgodnie tulily sie do siebie. Znalazlem Pomocnika i zapytalem go, gdzie szukac Brusa. -Rabie drewno - odparl cicho. - Na stos pogrzebowy. I pije od pierwszego brzasku. Prawie zapomnialem, z czym przyszedlem. Nigdy sie nic podobnego nie zdarzylo. Brus pil, owszem, ale wieczorami, po skonczonej pracy. -Wiedzma. - Pomocnik czytal w mojej twarzy jak w otwartej ksiedze. - Zdechla dzis w nocy. Jeszcze nie slyszalem o stosie pogrzebowym dla psa. Brus uklada go tam, za zagroda. Ruszylem we wskazanym kierunku. -Bastardzie! - zawolal Pomocnik. -Nic mi nie bedzie. Wiem, ile dla niego znaczyla. Mojej pierwszej nocy w Koziej Twierdzy przyprowadzil mnie tutaj, znalazl miejsce w psim boksie i zostawil pod jej opieka. Miala wtedy szczeniaka, Gagatka... Pomocnik potrzasnal glowa. -Powiedzial, ze nie chce nikogo widziec. I zeby go dzisiaj o nic nie pytac. W ogole sie do niego nie odzywac. Nigdy wczesniej nie wydawal takich rozkazow. Westchnalem. We wzroku Pomocnika dostrzegalem zdziwienie i moze lekki niesmak. -Byla bardzo stara, przyszedl na nia czas. Nawet juz nie mogla polowac. Brus dawno powinien wybrac sobie mlodego psa. Przygladalem sie Pomocnikowi bez slowa. Trzeba przyznac, ze troszczyl sie o zwierzeta, obchodzil z nimi delikatnie i mial wyczucie, ale przeciez tak naprawde ich nie znal. Swego czasu odkrylem z zaskoczeniem, ze Rozumienie stanowi oddzielny zmysl. Pomocnik nie mial go ani odrobiny, byl jak slepy. Potrzasnalem glowa i wrocilem mysla do celu wizyty. -Widziales dzisiaj ksiezne Ketriken? -Calkiem niedawno. Pytala, czy ksiaze Szczery wzial Dogmata. Powiedzialem, ze zajrzal do konia, ale nie wyprowadzal go ze stajni. Drogi sa oblodzone. Ksiaze Szczery nie ryzykowalby w taka pogode jazdy na swoim ulubiencu. Poszedl do miasta na piechote, ostatnio czesto mu sie to zdarza, chociaz zaglada do stajni prawie codziennie. Powiedzial mi, ze potrzebuje troche ruchu. Serce mi zadrzalo. Z pewnoscia niezbita, jakbym to widzial na wlasne oczy, uswiadomilem sobie, ze ksiezna Ketriken poszla za malzonkiem do miasta. Pieszo? Zupelnie sama? W taki dzien? Podczas gdy Pomocnik wymyslal samemu sobie, ze nie odgadl intencji wladczyni, ja wyprowadzilem z boksu Kolebaka - dobrze nazwanego, ale tez pewnie stojacego na nogach mula. Nie smialem marnowac czasu na powrot do zamku po cieplejsze ubranie. Pozyczylem plaszcz od Pomocnika i wygnalem oporne zwierze ze stajni, prosto pod wiatr i zacinajacy snieg. "Teraz przyjdziesz?" "Wkrotce. Musze sie jeszcze czyms zajac". "Ja tez moge isc?" "Nie. To dla ciebie niebezpieczne. Badz juz cicho i zmykaj z moich mysli". Przy bramie bezceremonialnie wypytalem straznikow. Rzeczywiscie, rankiem przechodzila tedy jakas kobieta. Wlasciwie kilka kobiet - przeciez niektorym obowiazki kazaly wychodzic z zamku bez wzgledu na pogode. Ksiezna Ketriken? Wartownicy w milczeniu wymienili spojrzenia. Zaden sie nie odezwal. A moze jakas kobieta odziana w obszerny plaszcz i z kapturem naciagnietym na oczy? A kaptur obszyty bialym futrem? Mlody wartownik przytaknal. Biale hafty na plaszczu i fioletowe obrebienie? Popatrzyli po sobie niepewnie. Byla taka kobieta. Nie wiedzieli, kto to taki, ale teraz, kiedy wspomnialem o tych kolorach... powinni sie byli domyslic... Lodowatym tonem nawymyslalem im od glupcow. Nie znani ludzie przechodza swobodnie przez bramy zamku? Patrzyli na biale futro i fioletowy haft i nie odgadli, ze to moze byc malzonka nastepcy tronu? I nikt nie uznal za stosowne dotrzymac jej towarzystwa? Nikt nie mial ochoty pelnic roli jej strazy przybocznej? Nawet po tym, co sie wydarzylo przedwczoraj? Wspanialym miejscem jest Kozia Twierdza, jesli nasza wladczyni, wychodzac z zamku w burze sniezna, nie ma nawet pieszego gwardzisty do towarzystwa. Szturchnalem Kolebaka pietami i zostawilem za soba straznikow wzajemnie obarczajacych sie wina. Jechalo sie fatalnie. Kaprysny wiatr zmienial kierunek za kazdym razem, kiedy udalo mi sie postawic przed nim bariere plaszcza. Snieg nie tylko sypal z gory, ciskany wichura powstawal tez z ziemi zmrozonymi krysztalkami i wirujac wciskal sie pod ubranie. Kolebak byl nieszczesliwy, ale jakos wleklismy sie przez gestniejaca zawieje. Pod pokrywa sniegu wyboista droge pokrywal zdradziecki lod. Mul ustapil wreszcie przed moim uporem i zrezygnowany ciezko dreptal. Poganialem biedne zwierze ile sil. Mrugalem nieustannie, strzasajac platki przywierajace do rzes. Przed oczyma mialem obraz przyszlej krolowej dogorywajacej gdzies w zaspie, tanczace sniezynki przykrywaly jej cialo. "Nonsens - pomyslalem. - Bzdura". Zblizalem sie do rogatek, kiedy zobaczylem malzonke nastepcy tronu. Poznalbym ja, chocby nie byla ubrana w fiolet i biel. Tylko czlowiek wychowany w gorach mogl kroczyc przez sniezna zamiec w ogole jej nie zauwazajac. -Ksiezno Ketriken, pani moja! Prosze zaczekac! Odwrocila sie, a poznawszy mnie, przystanela z usmiechem. Po chwili zeskoczylem z mula. Do tej chwili nie zdawalem sobie sprawy z ogromu wlasnego strachu. -Co robisz tu sama, w srodku burzy? - zapytalem, i dodalem z opoznieniem: - Pani... Rozejrzala sie, jakby dopiero teraz dostrzegla gesty snieg i wichure. Nie wygladala na zmarznieta ani zmeczona. Przeciwnie: policzki miala zarozowione, a biale futro wokol jej twarzy podkreslalo gleboka barwe miodowych wlosow i niebieskich oczu. Tutaj, posrod tej bialosci, nie byla blada ani bezbarwna. Dawno juz nie widzialem jej tak tryskajacej zdrowiem. Wczoraj byla smiercia pedzaca na koniu i zaloba obmywajaca ciala po strasznych zniwach, a dzisiaj, tutaj, wsrod sniegu - wesola dziewczynka, ktora wymknela sie srogim nauczycielom. -Ide do meza. -Zupelnie sama? Pieszo? Czy ksiaze Szczery cie oczekuje? Zaniepokoila sie lekko. Potem gwaltownie uniosla brode, uparta zupelnie jak moj mul. -Czyz nie jest moim malzonkiem? Czy musze szczegolnie zabiegac o spotkanie? Wolno mi wybrac sie pieszo i bez towarzystwa. Nie jestem tak nieporadna, zebym miala zgubic droge pomiedzy zamkiem a miastem. Ruszyla zwawo naprzod, a ja zmuszony bylem dotrzymac jej kroku. Mula ciagnalem za soba. Kolebak nie byl zachwycony. -Pani... - zaczalem. -Jestem tym juz zmeczona. - Zatrzymala sie raptownie i zajrzala mi w twarz. - Wczoraj po raz pierwszy od wielu dni czulam, ze zyje i mam wolna wole. I tak juz zostanie. Jesli mam zyczenie odwiedzic mego meza przy pracy, tak zrobie. Doskonale wiem, ze zadna z dam dworu nie chcialaby opuscic murow zamku w taka pogode - pieszo czy nie. Dlatego jestem sama. Moj kon zostal wczoraj zraniony, a poza tym i tak droga sie dla niego dzisiaj nie nadaje. Dlatego ide pieszo. Przeciez to logiczne. Czemu podazasz za mna, czemu mnie wypytujesz? Postanowila bronic sie bezceremonialnoscia, wiec i ja obralem te metode. Jeszcze wzialem gleboki oddech i przyjalem uprzejmy ton, zanim zaczalem swoje. -Pani moja, podazylem za toba, chcac sie upewnic, ze nie stanie ci sie zadna krzywda. Tutaj, gdzie moze nas uslyszec najwyzej ten mul, bede mowil otwarcie. Czyzbys juz zapomniala, kto probowal pozbawic ksiecia Szczerego praw do tronu, gdy bylas w Krolestwie Gorskim? Czy bedzie sie wahal przed knowaniem tutaj? Nie sadze. Czy uwazasz, ze twoje wczorajsze zachowanie mu sie podobalo? Wrecz przeciwnie. Czy wierzysz, ze za sprawa przypadku zgubilas sie w lesie dwie noce temu? Ja nie. To, co robisz dla dobra swojego ludu, twoj wrog pojmuje jako dazenie do przejecia wladzy. Dlatego spiskuje przeciwko tobie - uwaza, ze jestes wiekszym zagrozeniem niz dotad. Wiesz o tym wszystkim. Dlaczego wiec ryzykujesz, czemu jestes tutaj, gdzie strzala lub ostrze noza moze cie znalezc z taka latwoscia? -Nie jestem takim latwym celem, jak ci sie wydaje - odparla wyzywajaco. - Trzeba wyjatkowo zdolnego lucznika, doprawdy, zeby strzala obrala pozadany kierunek przy tym porywistym wietrze. A w kwestii ostrza... ja takze mam sztylet. By zadac cios, trzeba sie zblizyc, a wowczas ja moge sie bronic. - Szybkim krokiem znow ruszyla w strone miasta. Podazylem za nia uparcie. -I dokad to zaprowadzi? Jesli zabijesz napastnika, w zamku zacznie sie poruszenie, ksiaze Szczery bedzie musial ukarac straz, ze puscila cie bez opieki. A jezeli morderca okaze sie zreczniejszy? Co czekaloby Krolestwo Szesciu Ksiestw, gdybym teraz znalazl twoje cialo pod sniegiem? - Przelknalem i dodalem: -...Pani moja. Zwolnila. -A co bedzie czekalo mnie - odezwala sie cicho - jesli bede calymi dniami przesiadywala w zamku, przeobrazajac sie w rozlazla istote slepa jak kret? Bastardzie Rycerski, nie jestem pionkiem w grze, nie zamierzam stac bez ruchu na planszy, poki nie przestawi mnie ktorys z graczy. Jestem... Wilk! -Gdzie?! Wskazala dlonia, ale on zniknal jak tuman sniegu, zostawiajac tylko upiorny smieszek w mojej glowie. W nastepnej chwili zawirowanie wiatru przynioslo jego zapach mulowi. Kolebak parsknal i szarpnal wodze. -Nie wiedzialam, ze wilki sa tak blisko! - wykrzyknela Ketriken zachwycona. -To tylko pies, krolowo. Najpewniej jakies bezdomne zwierze myszkuje w poszukiwaniu resztek. Nie ma sie czego obawiac. "Tak uwazasz? Jestem strasznie glodny, moglbym zjesc tego mula". "Wracaj do chaty i czekaj na mnie. Niedlugo przyjde". "Nie ma tu nigdzie odpadkow. Za to pelno mew i cuchnie ich odchodami. Mul jest swiezy i na pewno pyszny". "Powiedzialem: wracaj. Przyjde pozniej i przyniose ci mieso". -Bastardzie Rycerski - uslyszalem glos zdziwionej ksieznej Ketriken. -Wybacz mi, pani. Zamyslilem sie. -Wiec ten gniew na twojej twarzy nie pojawil sie z mojego powodu? -Nie. Ktos inny dzisiaj... uczynil wbrew mojej woli. Dla ciebie, pani, mam troske, nie gniew. Czy zechcesz wsiasc na Kolebaka i pozwolic mi sie zawiezc z powrotem do zamku? -Chce sie zobaczyc ze Szczerym. -Nie bedzie zachwycony, pani, jesli cie ujrzy przybyla w ten sposob. Westchnela ciezko i jakby troche skulila ramiona. Spojrzala gdzies w bok. -Czy nigdy nie miales ochoty spedzic czasu w czyims towarzystwie, bez wzgledu na to czy zostales zaproszony, czy nie? Nie potrafisz pojac mojej samotnosci... "Ja potrafie". -Jestem przyszla krolowa, Poswieceniem dla Koziej Twierdzy, ale tez kobieta i zona. Przysiegalam spelniac obowiazki malzenskie i jestem gotowa dotrzymac slowa... bardziej z checi niz z obowiazku. Ale Szczery tak rzadko do mnie przychodzi, a jesli juz sie pojawia, mowi niewiele i wychodzi szybko. - Na rzesach ksieznej z gor zalsnily lzy. Stracila je ruchem powiek. W jej glos wkradla sie nutka gniewu. - Mowiles kiedys o moich powinnosciach, ze moim obowiazkiem wobec Koziej Twierdzy jest spelnienie tradycyjnej roli wladczyni. Wszak nie poczne dziedzica sama, czekajac w lozu noc po nocy! -Pani moja... blagam... - Ognisty rumieniec oblal mi twarz az po szyje. Byla bezlitosna. -Zeszlej nocy nie czekalam. Poszlam do niego. A straznik powiedzial, ze go nie ma. Ze poszedl na wieze. - Odwrocila wzrok. - Kazda praca ma pierwszenstwo przed zadaniem, jakie powinien spelnic w moim lozu. - Nawet gorzka ironia nie skryla zranionych uczuc. Zostalem wplatany w sprawy, o ktorych nie chcialem nic wiedziec. Ksiezna Ketriken samotna w malzenskiej loznicy. Ksiaze Szczery ulegly wobec nieodpartej sily Mocy. I co ja mialem zrobic? -Nie powinnas mi mowic takich rzeczy, pani - rzeklem drzacym glosem. - To nielojalne w stosunku do... -Pozwol mi wiec isc i z nim porozmawiac. On powinien to uslyszec, nie ty. I zamierzam mu to powiedziec. Jesli nie przyjdzie do mnie z potrzeby serca, musi to uczynic ze wzgledu na poczucie obowiazku. "To ma sens. Jesli stado ma sie powiekszac, ona musi miec szczeniaki". "Przestan sie wtracac. Wracaj do domu". "Do domu! - Ironiczny smiech w mojej glowie. - Dom to stado, a nie zimna pusta szopa. Posluchaj samicy w lisiej skorze. Wie, co mowi. Powinnismy wszyscy byc z tym, ktory przewodzi. Niepotrzebnie sie o nia boisz. Dobrze poluje, ma ostry zab i zabija czysto. Obserwowalem ja wczoraj. Warta jest tego, ktory przewodzi". "Nie jestesmy stadem. Cicho badz". "Jestem cicho". Cos mignelo mi na skraju pola widzenia. Nie, nic tam nie bylo. Spojrzalem na przyszla krolowa, stojaca przede mna w milczeniu i bez ruchu. Czulem, ze iskra gniewnego zalu w jej duszy juz sie wypalila. A wraz z nia zniknela stanowczosc. -Blagam cie, o pani - odezwalem sie cicho w wyjacym wietrze - pozwol sie zabrac z powrotem do zaniku. Nie odpowiedziala. Naciagnela glebiej kaptur, ukryla w nim twarz, podeszla do mula, wsiadla i pozwolila poprowadzic zwierze z powrotem. Milczala, poskromiona. Droga wydawala sie dluzsza i zimniejsza. Nie bylem dumny z siebie, choc sklonilem ksiezne do posluchania glosu rozsadku. Aby o tym nie myslec, zajalem swoj umysl poszukiwaniem zywych stworzen w najblizszej okolicy. Wkrotce znalazlem Wilczka. Biegl za nami jak za zwierzyna, wierny niczym cien, kryl sie w tumanach sniegu. Nie moglbym przysiac, ze go rzeczywiscie widzialem. Chwytalem ruch katem oka, wyczuwalem slad zapachu na wietrze. Instynkt dobrze mu podpowiadal, jak sie kryc. "Myslisz, ze jestem gotowy do nauki polowania?" "Najpierw musisz sie nauczyc posluszenstwa" - odpowiedzialem surowo. "A jakim sposobem, jesli poluje sam, zupelnie bez stada?" - byl urazony i zly. Zblizalismy sie do zewnetrznych murow zamkowych. Ciekaw bylem, jak sie wydostal poza ich obreb, nie korzystajac z bramy. "Pokazac ci?" - propozycja rozejmu. "Moze pozniej. Jak przyjde z miesem". Zgodzil sie. Juz nie szedl naszym tropem; biegl przed nami i bedzie czekal w chacie, kiedy ja tam dotre. Straznicy przy bramie zatrzymali mnie nieco wstydliwie. Opowiedzialem sie formalnie i zostalem wpuszczony. Sierzant mial dosc oleju w glowie, by nie zadac przedstawienia towarzyszacej mi damy. Na dziedzincu, gdy pomoglem krolowej zsiasc z Kolebaka, poczulem na plecach czyjes uwazne spojrzenie. To byla Sikorka. Niosla dwa cebrzyki pelne wody wlasnie wyciagnietej ze studni. Przystanela i patrzyla na mnie, zawieszona w stanie niepewnosci, niczym lania, nim rzuci sie do ucieczki. W oczach miala lsniaca glebie, twarz nieruchoma jak maska. Odwrocila sie i sztywno ruszyla przez dziedziniec do kuchni. Nie obejrzala sie za siebie ani razu. Zakielkowalo we mnie zle przeczucie. Ksiezna Ketriken szczelniej otulila sie plaszczem. Ona takze juz na mnie nie spojrzala. -Dziekuje ci, Bastardzie Rycerski - powiedziala cicho i odeszla ku bramom zamku. Odprowadzilem Kolebaka do stajni, upewnilem sie, ze ma co jesc i pic. W tym czasie przechodzil obok Pomocnik. Uniosl pytajaco jedna brew. Skinalem krotko glowa, a on poszedl dalej, nie pytajac o nic. Czasami zdawalo mi sie, ze wlasnie to lubilem w nim najbardziej - nie wtykal nosa w nie swoje sprawy. Zebralem sie w sobie i ruszylem za padoki. Dostrzeglem tam waska smuzke dymu, wkrotce poczulem swad. Brus patrzyl w plomienie. Wiatr i snieg probowaly zagasic stos, lecz on uwaznie podsycal ogien. Gdy podszedlem, zerknal w moja strone, ale nie powiedzial slowa. Oczy mial niczym ciemne otchlanie wypelnione tepym bolem. Gdybym odwazyl sie odezwac, ten bol obrocilby sie we wscieklosc, ale ja nie przyszedlem tu do niego. Wyjalem zza pasa noz i odcialem sobie kosmyk wlosow dlugosci palca. Rzucilem go w ogien, patrzylem, jak plonie. Wiedzma. Najwspanialsza posrod suk. Przyszlo wspomnienie. -Byla ze mna, kiedy ksiaze Wladczy spojrzal na mnie po raz pierwszy. Lezala obok i warczala na niego - powiedzialem. Po chwili Brus skinal glowa. On tez tam byl. Odwrocilem sie i wolno odszedlem. Nastepny przystanek zrobilem w kuchni. Zebralem sporo kosci obrosnietych miesem, pozostalych z wczorajszej uczty. Nie bylo to swieze mieso, ale musialo wystarczyc. Wilczek mial racje. Powinien juz uczyc sie samodzielnosci. Na widok cierpienia Brusa odnowilem dawne postanowienie. Wiedzma zyla bardzo dlugo jak na ogara, a jednak ciagle za krotko. Nie zwiaze sie z zadnym zwierzeciem, bo za takie przywiazanie musialbym w przyszlosci zaplacic bolem nie do zniesienia. Moje serce zostalo zlamane juz wystarczajaco wiele razy. Dochodzac do chaty nadal ukladalem w glowie plan wykonania postanowienia. Raptownie poderwalem glowe. Przeczucie jak blyskawica. Ciezar Wilczka na plecach. Zniknal. Jest. Predki niczym strzala, juz pedzi po sniegu, uderza mnie lbem pod kolana, popycha barkiem, przewraca. Podnosze glowe, podkulam ramiona, a on zawraca ciasnym lukiem. Wyrzucam w gore reke, ale nie moge go zatrzymac; chwyta moja dlon ostrymi klami. "Trafiony, trafiony, trafiony!" - wybuch najszczerszego zachwytu. Probuje wstac, uderza znow: calym cialem w piers. Oslaniam twarz i szyje przedramieniem, wilk chwyta je w zeby. Warczy z glebi gardzieli. Kpiace ostrzezenie. Trace rownowage, padam w snieg. Tym razem ja go chwytam, przyciskam do siebie, toczymy sie i toczymy... Szczypie mnie przednimi zebami dziesiatki razy, czasem bolesnie, a caly czas powtarza: "Cudnie, cudnie, cudnie, trafiony, trafiony, znow trafiony! Juz nie zyjesz, zlamalem ci przednia lape, rozprulem zyly, trafiony, trafiony, trafiony!" "Spokoj! Spokoj!" - nakazywalem. -Spokoj! - ryknalem wreszcie na caly glos. Uciekl po sniegu w podskokach, zatoczyl kolo i znow popedzil na mnie. Zaslonilem twarz ramionami, ale on tylko porwal worek pelen kosci i uciekl, prowokujac mnie do pogoni. Nie moglem pozwolic mu wygrac tak latwo. Skoczylem za nim, dopadlem, przygniotlem, chwycilem worek, kazdy z nas ciagnal w swoja strone. Oszukal: puscil raptownie, uszczypnal mnie w ramie - dosc mocno, az mi dlon zdretwiala - i zaraz znow chwycil worek. Raz jeszcze puscilem sie w pogon. "Trafiony. - Machniecie ogonem. - Trafiony!" Kolanem wyrznalem go w bark, wytracilem z rownowagi. "Moje kosci!" Przez chwile mialem worek z jedzeniem, uciekalem co sil. Skoczyl mi na plecy wszystkimi czterema lapami, upadlem twarza w snieg. Odebral mi skarb i uciekl. Nie wiem, jak dlugo trwala ta zabawa. W koncu obaj rzucilismy sie zmeczeni w bialy puch i lezelismy dyszac, zjednoczeni w pierwotnej bezmyslnosci. Z podziurawionego worka tu i owdzie wystawaly obrosniete miesem gnaty. Wilczek potrzasajac lbem wyciagnal jedna kosc. Zabral sie do niej z apetytem, najpierw obgryzl mieso, potem przycisnal lapami do ziemi i zaczal chrupac chrzastke. I ja siegnalem do worka. Chwycilem kosc - piekna, szpikowa. Nagle znow bylem czlowiekiem. Jakbym sie obudzil ze snu, jakbym przebil mydlana banke. Wilczek zastrzygl uszami, odwrocil sie do mnie, choc przeciez nic nie powiedzialem. Jedynie oddzielilem sie mysla. Raptownie poczulem chlod, snieg dostal mi sie do butow, pod ubranie, za kolnierz. Na przedramionach i dloniach, tam gdzie zeby wilka dosiegly mojego ciala, wykwitaly pokazne since. Plaszcz mialem rozdarty w dwoch miejscach. Kolowalo mi w glowie, jakbym sie dopiero co zbudzil z narkotycznego snu. "Co sie stalo? - szczera troska. - Dlaczego odszedles?" "Nie moge tego robic. Nie moge byc z toba w taki sposob. To zle". Zdumienie. "Zle? Jesli potrafisz to robic, jak moze byc zle?" "Jestem czlowiekiem, nie wilkiem". "Czasami - zgodzil sie. - Ale nie musisz zawsze". "Musze. Nie chce sie z toba wiazac w taki sposob. Musze zwrocic ci wolnosc, zebys prowadzil zycie, jakie ci jest przeznaczone. Ja musze zyc po swojemu". Kpiace prychniecie, szyderczy blysk klow. "Wlasnie tak, bracie. Jestesmy, jacy jestesmy. Skad mozesz wiedziec, jakie zycie mam wiesc, a co dopiero grozic, ze mnie do niego zmusisz? Nie umiesz sie pogodzic nawet ze soba samym. Buntujesz sie przeciwko wlasnej naturze. Wszystkie twoje wykrety sa calkiem bez sensu. Rownie dobrze mozesz zakazac nosowi wachac albo uszom sluchac. Jestesmy, jacy jestesmy, bracie". Nie opuscilem bariery we wlasnym umysle. Nie dalem mu przejscia. A jednak przeniknal przez moje mysli niczym wiatr, ktory przedostaje sie oknem nie chronionym okiennicami i bez przeszkod omiata sale. "Noc i snieg. Mieso w zebach. Sluchaj, wachaj - swiat zyje i my tez! Mozemy polowac az do switu, noc i las naleza do nas! Wzrok mamy bystry, szczeki silne, mozemy upolowac kozla i ucztowac do rana. Chodz! Rob to, po co sie urodziles!" W nastepnej chwili doszedlem do siebie. Stalem na dwoch konczynach. Drzalem od stop do glow. Podnioslem dlonie, spojrzalem na nie i nagle wlasne cialo wydalo mi sie obce, bylo wiezieniem, bylo rownie nienaturalne jak ubranie. Moglem isc. Moglem isc, teraz, tej nocy, odejsc daleko, spotkac naszych krewnych. Nikt by nas nie wytropil, nie dogonil. Wilk ofiarowywal mi czarowny swiat czerni i bieli, jedzenia i odpoczynku, tak prosty, tak zrozumialy. Patrzylismy sobie w oczy, jego zrenice, plomiennie zielone, lsnily pokuszeniem. "Chodz. Chodz ze mna. Co tacy jak my maja do roboty miedzy ludzmi? Ich klotnie niewarte sa jednego kesa zdobyczy! Ludzie nie znaja czystej radosci, nie znaja rozkoszy zwyklego istnienia. Po co ci to? Chodz, chodz ze mna!" Zamrugalem. Platki sniegu przylepily mi sie do rzes. Stalem w ciemnosciach drzacy, przemarzniety. Tuz przede mna wilk pochylil nieco leb i wtrzasnal sie od nosa po czubek ogona. Potem podniosl ogon rownolegle do ziemi, uszy postawil, podszedl do mnie i przeciagnal lbem po mojej nodze. Wetknal mi nos w zmarznieta dlon. Przykleknalem i uscisnalem go, pogladzilem cieple futro, silne miesnie na mocnych kosciach. Pachnial jak trzeba. Byl zdrowy i dziki. -Jestesmy, kim jestesmy, bracie - powiedzialem. - Smacznego. Podrapalem go za uszami i wstalem. Kiedy zaczal ciagnac worek pelen kosci do nory, ktora wykopal pod chata, odwrocilem sie od niego. Swiatla Koziej Twierdzy byly niemal oslepiajace, ale choc nie potrafie powiedziec dlaczego, poszedlem w ich strone. 10. BLAZENADA W czasach pokoju nauczanie wladania Moca zostalo ograniczone do czlonkow rodu krolewskiego, w celu uczynienia z tej magii umiejetnosci bardziej elitarnej i zredukowania mozliwosci wykorzystania jej przeciwko panujacemu monarsze. Gdy Konsyliarz zostal terminatorem u owczesnej mistrzyni Mocy, Troskliwej, jego obowiazki obejmowaly asystowanie przy szkoleniu ksiazat krolewskiego rodu: Rycerskiego oraz Szczerego. Nikt inny nie pobieral nauk w tym czasie, gdyz trzeci ksiaze, Wladczy - dziecko delikatnego zdrowia - uznany zostal przez matke za zbyt chorowitego, by sie poddac rygorom cwiczen dajacym umiejetnosc panowania nad Moca. Tak wiec po smierci mistrzyni Troskliwej Konsyliarz wprawdzie przyjal godnosc mistrza Mocy, lecz nie mial wielu obowiazkow. Niektorzy uwazali, iz terminowal zbyt krotko i dlatego nie zglebil do konca nauk, zdaniem innych nigdy nie posiadal wystarczajacych zdolnosci. W ciagu lat pelnienia tej funkcji nie mial okazji sie sprawdzic i zadac klamu krytycznym glosom - nie bylo wowczas mlodych ksiazat ani ksiezniczek z krolewskiego rodu.Dopiero podczas wojny z Zawyspiarzami ze szkarlatnych okretow zdecydowano powiekszyc liczbe osob potrafiacych korzystac z krolewskiej magii. Od lat nie mielismy prawdziwego kregu Mocy. Wedle dawnych podan, w czasie poprzednich wojen z Zawyspiarzami dzialaly trzy, a nawet cztery kregi Mocy. Liczyly one szesciu do osmiu czlonkow, ktorzy dobierali sie wzajemnie, ze wzgledu na wspolne wiezi. Przynajmniej jeden czlonek kregu Mocy byt spowinowacony z panujacym monarcha i on relacjonowal bezposrednio wladcy wszystko, co jego towarzysze przekazywali jemu - jesli byl to krag przekazujacy lub zbierajacy informacje. Inne kregi mialy za zadanie skupiac energie i w razie potrzeby wesprzec nia panujacego. Kluczowi czlonkowie tych kregow byli znani jako ludzie krola czy krolowej. Bardzo rzadko zdarzalo sie. ze taka osoba sluzyla swemu panu niezaleznie od kregu i bez zadnego treningu. Byla tak zestrojona z osoba monarchy, ze w razie wyjatkowego wysilku, jakiego wymaga czasem korzystanie z Mocy, wladca mogl pobierac od niej energie zyciowa - zazwyczaj dotknieciem. Krag Mocy zwyczajowo nazywano od imienia kluczowego czlonka. Najslynniejszym byl legendarny krag Mocy baronowej Ognistej. Konsyliarz odrzucil prastare tradycje. Pierwszy i jedyny stworzony przez siebie krag nazwal wlasnym imieniem, i tak pozostalo nawet po jego smierci. Zamiast wyszkolic grupe ludzi utalentowanych we wladaniu Moca i pozwolic kregowi samemu sie z niej wylonic, osobiscie wybral jego czlonkow. Tworowi Konsyliarza brakowalo wewnetrznej wiezi dawnych kregow, a prawdziwa lojalnosc laczyla jego czlonkow raczej z mistrzem niz z krolem, totez czlonek kluczowy, ktorym na poczatku byl ksiaze Dostojny, zdawal raporty Konsyliarzowi rownie czesto jak krolowi Roztropnemu lub nastepcy tronu, ksieciu Szczeremu. Po smierci Konsyliarza i wygasnieciu talentu Dostojnego kluczowym czlonkiem tego kregu byla Pogodna. Pozostali to: Prawy, Stanowczy, Bystry i Mocarny. * * * Nocami bylem wilkiem.Z poczatku bratem to za wyjatkowo realistyczny sen. Szeroka rownina bialego sniegu splamiona atramentowymi cieniami drzew, nieuchwytne zapachy w chlodnym wietrze, smieszna zabawa w nurkowanie za sorkami, ktore wyszly z zimowych kryjowek. Obudzilem sie z lekka glowa i w dobrym nastroju. Nastepnej nocy snilem tak samo zywo. Przecknalem sie ze swiadomoscia, ze kiedy blokuje przed ksieciem Szczerym - a co za tym idzie, przed soba - sny o Sikorce, pozostaje otwarty na nocne mysli wilka. Oto bylo krolestwo, do ktorego nie mial dostepu ani nastepca tronu, ani nikt inny dysponujacy Moca. Swiat wolny od dworskich intryg i spiskow, obaw i rozgrywek. Wilk zyl chwila obecna. Jego umyslu nie przytlaczal bagaz wspomnien. Z dnia na dzien przenosil tylko to, co niezbedne mu bylo do przezycia. Nie pamietal, ile sorkow zabil dwie noce temu, lecz tylko sprawy najwazniejsze: ktora zabawa w szukanie tropow pozwolila upolowac najwiecej krolikow, czy w ktorym miejscu strumien plynal na tyle wartko, ze nigdy nie pokrywal sie lodem. Tak wiec wlasnie wowczas i w taki sposob pokazalem mu, jak polowac. Na poczatku nie szlo nam zbyt dobrze. Nadal kazdego ranka wstawalem bardzo wczesnie i zanosilem mu jedzenie. Przekonywalem siebie, ze to tylko nic nie znaczacy incydent w moim zyciu, drobna przyjemnosc. Zreszta przyrzeklem sobie: nie pozwole, by ta bliskosc przerodzila sie w silna wiez. Juz wkrotce, juz niedlugo bedzie potrafil polowac sam, a wowczas zwroce mu wolnosc. Czasami przekonywalem siebie, ze pozwolilem mu wchodzic w moje sny tylko po to, by latwiej nauczyc go polowac, zeby szybciej wszedl na wlasna sciezke. Unikalem rozwazan, co by o tym powiedzial Brus. Wrociwszy raz z porannej wyprawy, zastalem na kuchennym dziedzincu dwoje zolnierzy zaprawiajacych sie w walce na dragi. Wyzywali sie dobrodusznie, fukali na siebie, wymierzali i parowali ciosy. Mezczyzny nie znalem z pewnoscia, a przez moment bylem przekonany, ze oboje sa mi obcy. Wowczas kobieta mnie zauwazyla. -Hej! Bastardzie Rycerski! Podejdz no! Mam do ciebie slowo! - zawolala nie opuszczajac kija. Przygladalem sie jej, probujac rozpoznac. Przeciwnik chybil, a ona wykorzystala moment i przylozyla mu solidnie. Odskoczyla, rozesmiala sie glosno. Wysoko i piskliwie. Tym smiechem mi sie przypomniala. -Swistawka? - spytalem z niedowierzaniem. Blysnela w usmiechu zebami ze szczerba na przodzie, sparowala mocny cios partnera i znowu odskoczyla. -Tak, to ja. - Oddychala ciezko. Jej przeciwnik, widzac, ze jest zajeta, kurtuazyjnie opuscil kij. Swistawka natychmiast przypuscila atak. Mezczyzna, w porownaniu z nia, poruszal sie w zwolnionym tempie. Rozesmiala sie i podniosla dlon, proszac o przerwe. -Bastardzie Rycerski - tym razem odwrocila sie do mnie - chcialam... to znaczy, zostalam wybrana, zeby prosic cie o przysluge. Wskazalem gestem jej stroj. -Zrezygnowalas ze sluzby w gwardii ksiecia Szczerego? Ledwie dostrzegalnie wzruszyla ramionami, ale pytanie wyraznie ja ucieszylo. -Nie odeszlam daleko. Straz przyboczna ksieznej Ketriken. Godlo lisicy. Widzisz? - Naciagnela przod krotkiej bialej kurtki uszytej z grubego samodzialu. Na fioletowym tle ujrzalem szczerzacego kly bialego lisa. Fiolet byl w tym samym odcieniu co ciezkie welniane spodnie. Nogawki Swistawka wetknela w dlugie buty. Jej przeciwnik ubrany byl podobnie. Gwardia ksieznej Ketriken. W swietle niedawnej przygody wladczyni taki mundur mial swoja wymowe. -Ksiaze Szczery zdecydowal, ze jego malzonka potrzebuje wlasnej strazy przybocznej - domyslilem sie z radoscia. Usmiech na twarzy Swistawki nieco zbladl. -Niezupelnie... - Wyprostowala sie prawie na bacznosc, jakby mi meldowala. - Zdecydowalismy, ze przyszla krolowa potrzebuje wlasnej druzyny. My, czyli ja i kilkoro innych, ktorzy jechalismy z nia tamtego dnia. Rozmawialismy pozniej o... o wszystkim. Jak sobie poradzila, napadnieta w lesie, sama, gleboka noca. Jaka wsrod nas jest samotna. Mowilismy jeszcze, ze ktos powinien dac pozwolenie na utworzenie nowej strazy przybocznej, ale zadne z nas nie wiedzialo dokladnie, jak sie do tego zabrac. Wiedzielismy, ze to konieczne, ale nikt inny chyba nie zwracal specjalnej uwagi... potem, w zeszlym tygodniu, slyszalam przy bramie, jak sie uniosles, ze krolowa wyszla, sama i pieszo, i nikt jej nie strzegl... Dobrze zrobiles! Bylam w kordegardzie, wszystko slyszalam! Przelknalem slowa protestu, kiwnalem glowa. -Wiec zrobilismy swoje - podjela. - Ci z nas, ktorzy czuli, ze chca nosic fiolet i biel, po prostu tak postanowili. To byl piekny, rowny podzial starej gwardii. Zreszta byl juz najwyzszy czas na doplyw nowej krwi. Gwardzisci ksiecia Szczerego troche za bardzo obrosli w piorka. I zmiekli; za duzo czasu spedzaja w zamku. Wiec sie podzielilismy, odeszlo kilku, ktorzy zrobiliby to juz dawno, gdyby mieli dokad sie udac, przyjelismy paru rekrutow. Dzieki tym nowym mamy okazje odswiezyc umiejetnosci. Trzeba ich przeciez wszystkiego nauczyc. A krolowa bedzie miala wlasna straz przyboczna. Moze jej nie chce, ale na pewno potrzebuje. -Rozumiem. - Zaczynalem czuc niepokoj. - A ta prosba? -Wytlumacz to ksieciu Szczeremu - rzekla otwarcie. - I powiedz przyszlej krolowej, ze ma swoja druzyne. -To pachnie zdrada - odparlem rownie szczerze. - Jesli gwardzisci nastepcy tronu zrzucaja jego mundury i przywdziewaja barwy jego malzonki... -Mozna to widziec i tak. Mozna o tym mowic i tak. - Patrzyla mi w oczy bez zmruzenia powiek, usmiech zniknal z jej twarzy. - , Ale ty wiesz, ze tak nie jest. To rzecz konieczna. Twoj... Ksiaze Rycerski powinien byl to przewidziec. Powinien byl ustanowic gwardie malzonki nastepcy tronu juz przed laty. A ksiaze Szczery... To nie jest nielojalnosc w stosunku do niego. Sluzylismy mu gorliwie, bo go kochalismy. Nadal kochamy. Zawsze oslanialismy mu plecy, nadstawialismy wlasna piers i zaciesnialismy szeregi, zeby go strzec. To wszystko. Jego malzonka bedzie dobra krolowa. Tak sadzimy. Nie chcemy, zeby ja stracil. I tyle. Nie przestalismy kochac nastepcy tronu. Wiesz o tym. Wiedzialem. A jednak... Odwrocilem wzrok i sprobowalem sie zastanowic. Dlaczego ja? I zaraz odgadlem: w chwili gdy sie unioslem i zbesztalem wartownikow, ze nie chronia krolowej, zglosilem sie do tej misji na ochotnika. Brus ostrzegal mnie, bym nie zapominal, gdzie jest moje miejsce. -Porozmawiam z nastepca tronu, ksieciem Szczerym. I spytam ksiezne Ketriken, czy zaaprobuje te idee. Swistawka znowu blysnela zebami w usmiechu. -Wiedzielismy, ze mozna na ciebie liczyc. Dzieki, Bastardzie. W nastepnej sekundzie juz o mnie zapomniala. Z kijem w dloni, tanecznym krokiem jak wcielenie grozby zblizala sie do partnera, ktory niechetnie oddawal pole. Westchnalem ciezko. Sikorka powinna byla przyjsc po wode. Tak bardzo pragnalem na nia chocby zerknac, a ona sie nie pojawila. Odszedlem rozczarowany. Wiedzialem, ze nie powinienem na nia czatowac, ale zdarzaly sie chwile, kiedy nie potrafilem zwalczyc pokusy. Poszedlem do zamku. Przez kilka ostatnich dni zadawalem sobie wyrafinowana torture. Nie widywalem Sikorki, lecz nie potrafilem przestac wloczyc sie jej tropem. I tak wchodzilem do kuchni chwile po tym, jak ona stamtad wyszla, probujac zlapac slad jej perfum w powietrzu. Wieczorem w wielkiej sali biesiadnej przesiadywalem godzinami w jakims kacie, skad moglem sie jej przygladac nie zauwazony. Obojetne, jaka rozrywka uprzyjemniali sobie czas mieszkancy zamku - czy radowali sie wystepem minstrela, poety lub teatrzyku lalkowego, czy tez po prostu siedzieli i rozmawiali zajmujac rece praca, moje oczy podazaly zawsze tam, gdzie mogla byc Sikorka. Rozmawiala z innymi, a czasem, gdy ksiezna Cierpliwa decydowala sie zejsc na dol, nie odstepowala jej i uslugiwala z wielkim oddaniem. Wygladala powaznie i smutno w granatowym stroju sluzacej. Nigdy nawet nie zerknela w moja strone. Czasami watpilem, czy nasze krotkie spotkanie nie bylo snem, ale po powrocie do komnaty wyjmowalem koszule, ktora schowalem na dnie skrzyni, i tulilem do niej twarz, by odnalezc slaba won Sikorki. I tak jakos trwalem. Wiele dni minelo, od kiedy spalilismy na stosie pogrzebowym naszych rodakow dotknietych kuznica. Poza uformowaniem sie gwardii przyszlej krolowej zachodzily w zamku i poza jego murami takze inne zmiany. Przybylo dwoch jeszcze mistrzow szkutniczych - bez wezwania, ochotniczo zglosili sie do pracy przy budowie okretow. Ksiaze Szczery byl zachwycony. Jeszcze bardziej poruszona byla ksiezna Ketriken, gdyz przed nia stawili sie obaj, oznajmiajac, iz oddaja sie na uslugi przyszlej krolowej. Wraz z nimi przybyli terminatorzy. Teraz lampy w szopach palily sie dlugo przed switem i po zachodzie slonca, a prace postepowaly w piorunujacym tempie. Ksiaze Szczery jeszcze czesciej przebywal poza murami zamku, ksiezna Ketriken zas byla bardziej przygaszona niz zwykle. Kusilem ja ksiazkami albo wycieczkami - bezskutecznie. Zwykle spedzala czas niemal bezczynnie nad krosnami, z kazdym dniem coraz bledsza i bardziej apatyczna. Smutek ksieznej udzielal sie damom dworu, wiec wizyta w jej komnatach wprawiala mnie w ponury nastroj. Nie spodziewalem sie znalezc ksiecia Szczerego w pracowni, wiec nie doznalem rozczarowania. Byl w szopie ze statkami, jak zwykle. Poprosilem Powaba, zeby ksiaze wezwal mnie, gdy bedzie mial czas ze mna porozmawiac. Potem, z silnym postanowieniem, ze dotrzymam slowa danego Cierniowi, wrocilem do swojej komnaty. Wzialem kosci do gry oraz patyczki wrozebne i ruszylem do ksieznej Ketriken. Postanowilem nauczyc ja kilku gier losowych, ktorymi umilali sobie czas mozni naszego krolestwa. Mialem nadzieje, ze jesli zdolam ja zainteresowac jakas zabawa, zacznie sie bardziej udzielac towarzysko, a tym samym bedzie mniej potrzebowala mnie. Jej niezmienne przygnebienie zaczynalo mi ciazyc. -Najpierw naucz ja oszukiwac. - Karzel, oczywiscie. Dreptal tuz przy moim lokciu, szczurze berlo podskakiwalo mu lekko na ramieniu. Nic po sobie nie pokazalem, ale on i tak wiedzial, ze znowu mnie zaskoczyl. Oczy blyszczaly mu rozbawieniem. - Powiedz jej, ze tak sie wlasnie gra. Powiedz, ze reguly dopuszczaja oszustwo. Wystarczy poslednia zrecznosc dloni, latwa do nauczenia, i nasza pani bedzie mogla raz czy drugi wyczyscic ksieciu Wladczemu kieszenie, nim zacznie ja podejrzewac. A potem coz pocznie krolewski syn? Oskarzy przyszla krolowa Koziej Twierdzy o kantowanie przy grze w kosci? -Sadze, ze nasza ksiezna mialaby mi za zle, gdybym ja zmylil w ten sposob - odrzeklem. - A moze pojdziesz ze mna i sprobujesz odrobine podniesc ja na duchu? Ja odloze kosci na bok, a ty pokazesz jej kilka kuglarskich sztuczek? -Pokaze jej kilka kuglarskich sztuczek? Bastardzie, jak dzien dlugi nie robie nic innego! Moja prace uwazasz za rozrywke, a sam wyczyniasz blazenstwa, bo gorliwie rozgrywasz partie nie swoimi kartami. Przyjmij rade blazna. Naucz swoja pania nie gry w kosci, lecz kalamburow, a wowczas oboje bedziecie madrzejsi. -Kalambury? To gra z Miasta Wolnego Handlu, prawda? -Dzis ogromnie rozpowszechniona w Koziej Twierdzy. Zgadnij na przyklad, jesli potrafisz: jak zawolac kogos, kogo nie wiadomo, jak zawolac? -Nigdy nie bylem biegly w tej sztuce, blaznie. -Ani w zadnej innej, przypisanej twojemu rodowi. Odpowiedz na inne pytanie. Co ma skrzydla w zwoju Roztropnego, plomienny jezyk w ksiedze Szczerego, srebrne oczy w pergaminach z miasta Prawdziwego i zlote luski na skorze w twojej komnacie? -Czy to kalambur? Spojrzal na mnie z politowaniem. -Nie. Kalamburem bylo moje pytanie. To Najstarszy. A pierwszy kalambur byl: jak zawolac kogos, kogo nie wiadomo, jak zawolac? Zwolnilem. Spojrzalem na trefnisia, ale trudno bylo pochwycic jego wzrok. -To kalambur czy powazne pytanie? -Czy to kalambur? Czy powazne pytanie? Powazne. - Karzel byl powazny. Zatrzymalem sie w pol kroku, zupelnie skolowany. Spojrzalem na niego pytajaco. W odpowiedzi podniosl sobie przed nos szczurze berlo. Usmiechnal sie do niego afektowanie. -Widzisz, szczurku, on wie nie wiecej niz jego stryj albo dziadek. Zaden z nich nie wie, jak wezwac Najstarszego. -Moca - rzeklem impulsywnie. Obrzucil mnie dziwnym spojrzeniem. -Wiesz o tym? -Podejrzewam. -Dlaczego? -Nie wiem. Teraz, kiedy sie nad tym zastanawiam, nie wydaje mi sie to mozliwe. Krol Madry podjal dluga podroz w poszukiwaniu Najstarszych. Po co mialby to robic, skoro mogl ich po prostu wezwac Moca? -Zaiste. A jednak niekiedy w odruchu mieszka prawda. Wiec rozszyfruj mi taki kalambur, chlopcze. Krol zyje. Podobnie ksiaze. Obaj maja Moc. Gdzie sa inni szkoleni razem z krolem albo ci, ktorzy uczyli sie Mocy przed nim? Jak to sie stalo, ze tak malo mamy wyuczonych w korzystaniu z Mocy w czasie, gdy sa tak bardzo potrzebni? -W czas pokoju uczono niewielu. Konsyliarz nie widzial potrzeby. Krag Mocy, ktory stworzyl... - zamilklem i choc korytarz byl pusty, nagle stracilem ochote do rozmowy. Zawsze utrzymywalem w sekrecie wszystko, co ksiaze Szczery powiedzial mi na temat Mocy. Trefnis zatanczyl dookola mnie. -Jesli bucik nie pasuje, nikt w nim dobrze nie tancuje, chocby szyl go i sam mistrz - wyrecytowal. -No wlasnie - zgodzilem sie ponuro. -A ten, co go sprawil, juz odszedl. Smutne. Takie smutne. Smutniejsze niz gorace mieso na stole i czerwone wino w kielichu. Lecz ten, ktory odszedl, zostal uksztaltowany przez kogos innego. -Mistrzyni Troskliwa. Ona takze juz odeszla. -Ach! Lecz krol Roztropny zyje. I zyje ksiaze Szczery. Wydaje mi sie, ze jesli dwoch, ktorych ona ksztalcila, jeszcze dycha, moga byc takze inni. Gdzie oni sa? Wzruszylem ramionami. -Odeszli. Poumierali. Zestarzeli sie. Nie wiem. - Powstrzymywalem zniecierpliwienie, probowalem zastanawiac sie nad pytaniami blazna. - Siostra krola Roztropnego, Radosna. Matka Dostojnego. Prawdopodobnie potrafila korzystac z Mocy, ale nie zyje od dawna. Ojciec krola Roztropnego, krol Szczodry, chyba jako ostatni mial do dyspozycji krag Mocy. Z tego pokolenia tylko nieliczni jeszcze zyja... - Umilklem. Ksiaze Szczery powiedzial mi ktoregos razu, ze Troskliwa uczyla kazdego, kto mial w sobie iskre talentu. Ci ludzie byli ledwie z dziesiec lat starsi od nastepcy tronu... -Zbyt wielu sposrod nich umarlo, jesli chcesz znac moje zdanie. Cos o tym wiem - odpowiedzial karzel na nie zadane pytanie. Wpatrywalem sie w niego oglupialy. Wywalil na mnie jezyk, zawirowal w tanecznym piruecie. Przyjrzal sie swemu berlu, podrapal szczurza czaszke czule pod broda. - Widzisz, szczurku? Przeciez ci mowilem. Zaden z nich nie wie. Zaden z nich nie ma tyle rozumu, zeby spytac. - Znowu ruszyl w tan. -Blaznie, czy ty naprawde nie potrafisz mowic normalnie?! - krzyknalem zirytowany. Znieruchomial nagle w polowie piruetu, jakbym go uderzyl. -A po co? Czy sluchalbys mnie uwaznie, gdybym nie przemawial do ciebie zagadkami? Czy zatrzymalbys sie i rozwazyl slowo po slowie, i zastanawial sie nad nimi pozniej w samotnosci? Dobrze wiec. Sprobuje. Znasz rymowanke "Szesciu czarownikow zjechalo do Stromego"? Skinalem glowa, jak zwykle skolowany. -Wyrecytuj. -"Szesciu czarownikow zjechalo do Stromego, wspielo sie na wzgorze i nigdy nie zeszlo, zamienieni w kamien uciekli..." - dalszy ciag starej dzieciecej wyliczanki wylecial mi z glowy. - Nie pamietam, co dalej. Wierszyk zreszta zupelnie nie ma sensu, to tylko rymowane slowa. Latwo wpadaja w ucho, ale nic nie znacza. -I pewnie dlatego zostaly zapisane na kosztownym pergaminie, pomiedzy wersami przekazujacymi istotna wiedze - podsumowal blazen. -Nie wiem! - wybuchnalem. Nagle sie rozsierdzilem. - Blaznie, znowu przemawiasz kalamburami! Twierdzisz, ze mowisz otwarcie, lecz twoja prawda umyka przede mna! -Kalambury, drogi moj Bastardzie, sa po to, by zmusic ludzi do myslenia. Do szukania nowej prawdy w starych przyslowiach. Ale coz... Twoj intelekt umyka przede mna. Jak mam go dosiegnac? Moze jesli przyjde pod twe okno ksiezycowa noca i zaspiewam: Ach, Bastardzie, ksiazatko najdrozszety moje! Patrze na twe znoje, na twe przegrane boje I na twoje mestwo. Widze, jak desperacko jurnosc swapowsciagasz, Choc winno dac ci radosc to, czegopozadasz, Niesc rychle zwyciestwo. Rzucil sie na kolana, tracil nie istniejace struny na berle. Spiewal z uczuciem i nawet niebrzydko. Melodie zapozyczyl z popularnej ballady milosnej. Westchnal teatralnie, zwilzyl wargi i podjal zalosnie: Czemu zaden z Przezornych nie patrzynigdy wprzod? Czemuz mysla tylko o tym, co teraz itu? Wybrzeza pustoszone i lud gnebi zmora Ja ostrzegam, lecz slysze: "To jeszczenie pora!" Ach, Bastardzie, ksiazatko najdrozszety moje, Bedziesz zwlekal, az zniszcza cale zycietwoje? Przechodzaca mimo dziewka sluzebna stanela zdumiona i zaczela sie przysluchiwac. Jakis paz wyjrzal zza drzwi i przygladal nam sie z szerokim usmiechem. Goracy rumieniec zaczal palic mi twarz, bo karzel patrzyl na mnie zarliwie i czule. Probowalem mimochodem odsunac sie od niego, ale parl za mna na kolanach, chwycil mnie za rekaw. Zmuszony bylem sie zatrzymac, jesli nie chcialem wywolac groteskowej szarpaniny. Stalem i czulem sie jak glupiec. Trefnis usmiechnal sie do mnie sztucznie. Paz zachichotal, a gdzies dalej w korytarzu uslyszalem, ze dwie dziewczyny komentuja scene w rozbawieniu. Nie podnioslem oczu, by sprawdzic, kto sie bawi moim kosztem. Blazen przeslal mi calusa. Tym razem podjal spiew konfidencjonalnie wyciszonym glosem: Czy wyroki losu zawsze zwodzic ciebeda? Nie, jesli zawalczysz cala swoja Moca. Rozeslij poselstwa, nawet droga kreta Zjednaj sojusznikow, niech za tobakrocza! Odszukaj uMocnionych, z ziemiazrownaj mury, Doskonal talenty, na ktores plwal zgory. Jest przyszlosc jeszcze nieuksztaltowana Przez ciebie tworzona - ciebie, megopana! Bo gdy uzyjesz zRozumienia, mestwa Do wspanialego na wrogach zwyciestwa, Ocalisz wszystkie ksiestwa, ziemieniezmierzone, I rod twoj na wsze czasy zachowakorone. Blaga cie oto blazen na kolanach: Nie daj, nie pozwol nadciagnacciemnosci. Nie daj, by lud caly utonal wnicosci! W twoje rece nasza nadzieja skladana! Przerwal na chwile, udal, ze caluje mi dlon, po czym zakonczyl glosno i wesolo: A jesli wolisz, by minelo to wszystko - jak tyle bzdzin z twojego zadka, to blisko bedzie do chwili, gdy sklonie ci sie nisko. I rzekne: "Nie ma sie co wstydzic. Pas oczy tym, co czlowiek rzadkowidzi!" Nagle puscil moj rekaw i wywinal skomplikowanego kozla, zakonczonego wystawieniem na mnie golych posladkow. Byly wstrzasajaco biale. Nie potrafilem ukryc ani rozbawienia, ani urazy. Blazen skoczyl na rowne nogi, poprawil ubranie i szczurek na jego berle sklonil sie skromnie wszystkim, ktorzy przystaneli, by przygladac sie mojemu ponizeniu. Zabrzmial szczery smiech i gromkie brawa. Mnie natomiast odebralo mowe. Odwrocilem wzrok, usilowalem oddalic sie cichcem, lecz karzel stanowczo zastapil mi droge po raz kolejny. Nagle spowaznial i zwrocil sie do widzow, ktorzy ciagle jeszcze szczerzyli zeby w usmiechu.-Pfuj, wstyd! Jak mozecie sie weselic? Chichotac i wytykac palcami zlamane serce chlopca! Nie wiecie, ze Bastard utracil najukochansza? Ach, skrywa zalobe pod rumiencem! Ona odeszla do grobu, a jego namietnosc plonie nie ugaszona. Ta najuparciej niewinna i jadowicie nadeta sposrod panien - droga wielmozna pani Tymianek wydala ostatnie tchnienie. Od swego wlasnego smrodu, w to nie watpie wcale, choc niektorzy gadaja, ze zjadla nieswieza wedline. Przeciez nieswieza wedlina - moglby ktos powiedziec - cuchnie nieprawdopodobnie, by ostrzec kazdego chetnego. To samo mozemy powiedziec o naszej drogiej zmarlej, wielmoznej pani Tymianek, wiec nie wyczula jadu, bo wziela te won za zapach wlasnych palcow. Nie rozpaczaj, drogi Bastardzie, znajdziemy ci inna. Sam sie tym zajme, chocby nawet juz dzisiaj! Przysiegam na glowe szlachetnego szczurka! A teraz idz juz do swoich obowiazkow, gdyz zaiste i ja w swoich zwlekalem o wiele za dlugo. Zegnaj, biedny Bastardzie! Odwagi, posmutniale serce! I jaka twarz bez wyrazu przy takim strapieniu! Biedny niepocieszony mlodziencze! Ach, Bastardzie! Biedny, biedny Bastardzie... Odszedl, potrzasajac zalosnie glowa i rozprawiajac ze szczurza czaszka, ktora z podstarzalych wdow powinien mi naraic. Patrzylem za nim calkowicie oslupialy. Czulem sie zdradzony tym publicznym przedstawieniem. Choc zawsze mial ciety jezyk i byl plochy, nigdy sie nie spodziewalem za jego sprawa zostac wystawiony na posmiewisko. Czekalem, ze sie odwroci i powie cos jeszcze, co pomoze mi wszystko zrozumiec. Nic z tego. Ruszylem korytarzem plonac ze wstydu i jednoczesnie oslupialy ze zdumienia. Proste rymy mocno utkwily mi w glowie; wiedzialem, ze w nadchodzacych dniach bede wiele razy rozwazal jego piesn milosna i szukal ukrytego w niej znaczenia. Wielmozna pani Tymianek... Nie rozglaszalby takiej wiesci, gdyby nie byla "prawdziwa". Dlaczego Ciern pozwolil swojemu publicznemu wcieleniu zakonczyc zywot? Czyje biedne cialo zostanie, jako zwloki wielmoznej pani Tymianek, wywiezione do dalekich krewnych na pogrzeb? Czy w ten sposob chcial rozpoczac podroz, tajemnie wymknac sie z twierdzy? Po co jednak usmiercac te dame? By ksiaze Wladczy uwierzyl, ze udalo mu sie ja otruc? A to w jakim celu? Zamyslony dotarlem w koncu do komnat przyszlej krolowej. Chwile stalem przed progiem, odzyskujac spokoj. Nagle otworzyly sie drzwi po przeciwnej stronie i prosto na mnie wyszedl ksiaze Wladczy. Nim zdolalem oprzytomniec, rzekl wielkodusznie: -Nic nie szkodzi, Bastardzie. Trudno oczekiwac chocby zwyklych przeprosin od kogos tak zrozpaczonego jak ty. Wygladzal kaftan, a za nim na korytarz wychodzili trzej mlodzi dworzanie, chichoczac w rozbawieniu. -Gdzie sie przyssiesz teraz, gdy stara wiedzma Tymianek nie zyje? - zapytal cicho, jadowitym tonem. - Coz, pewnie bez trudu znajdziesz inna staruche, ktora cie przytuli. A moze teraz zakrecisz sie kolo jakiejs mlodszej? - Mial czelnosc obdarzyc mnie usmiechem, nim obrocil sie z furkotem rekawow i ruszyl przed siebie dlugimi krokami. Za nim podazyli nieodlaczni pochlebcy. Rozwscieczyla mnie zniewaga pod adresem przyszlej krolowej. Gniew kipial mi w sercu, dusil w gardle. Wzbierala we mnie straszna sila; unioslem gorna warge, obnazylem kly. Gdzies z daleka dotarlo do mnie: "Co? Co takiego? Zabic! Zabic! Zabic!!!" Uczynilem krok. Nastepny bylby juz biegiem, chcialem zatopic kly w miejscu, gdzie szyja laczy sie z ramionami. Ale powstrzymal mnie okrzyk pelen zaskoczenia: -Bastardzie Rycerski! Glos Sikorki! Odwrocilem sie do niej, nagle nie wsciekly, lecz rozpromieniony. Ona jednak uciekla wzrokiem. -Zechciej mi wybaczyc, panie - i minela mnie. Oczy spuszczone, maniery sluzacej. -Sikorka? - zrobilem za nia jeden krok. Stanela. Twarz miala wyprana z wszelkich emocji, glos zupelnie obojetny. -Panie? Czy masz dla mnie jakies polecenia? -Polecenia? - Oczywiscie. Zerknalem w przod i za siebie; korytarz byl pusty. Zblizylem sie do niej o krok, znizylem glos. - Nie. Po prostu strasznie za toba tesknilem. Sikorko, ja... -Tak nie uchodzi, panie. Zechciej mi wybaczyc. - Odwrocila sie, dumnie, spokojnie. -Co ja takiego zrobilem? - spytalem zly i zmieszany. Wlasciwie nie spodziewalem sie odpowiedzi. A jednak stanela. Ramiona sztywno wyprostowane, glowa w koronkowym czepeczku uniesiona do gory. Nie spojrzala na mnie. -Nic. Nie zrobiles nic, panie - rzekla do golej sciany. - Absolutnie nic. -Sikorko! - zaprotestowalem, ale ona juz zniknela za zakretem. Dopiero po dluzszej chwili zdalem sobie sprawe, ze wydaje z siebie dziwny dzwiek - ni to skamlenie, ni to warkot. "Zapolujmy lepiej". "Swietnie! - zgodzilem sie bez namyslu. - Czy jest cos lepszego? Zapolowac, zabic, zjesc, zasnac. I nigdy nie robic nic wiecej". "Dlaczego nie teraz, od razu?" "Sam nie wiem". Zebralem sie w sobie i zapukalem do drzwi ksieznej Ketriken. Otworzyla mala Rozyczka. Kiedy sie usmiechala, robily jej sie doleczki w policzkach. Od razu zgadlem, co tu robila Sikorka. Ksiezna Ketriken podziwiala zapach grubej zielonej swiecy. Na stole stalo kilka innych. -Wawrzyn - zauwazylem. -Witaj, Bastardzie Rycerski. Wejdz i rozgosc sie. Moge ci podac cos do jedzenia? Wina? Przygladalem sie jej z niedowierzaniem. Jakaz niewiarygodna zmiana! Ksiezna emanowala sila i energia. Ubrana byla w miekka szara tunike i waskie spodnie. Wlosy miala uczesane jak zwykle, niewiele bizuterii: pojedynczy naszyjnik z zielonych i niebieskich kamieni. Kiedy zawrocilem ja do Koziej Twierdzy kilka dni temu, byla rozzalona, zagniewana, zraniona i zagubiona. Teraz tryskala pogoda ducha. Poza przyszla krolowa oraz Rozyczka nikogo tu nie bylo. Ksiaze Szczery uskarzal mi sie ktoregos razu, ze komnaty jego malzonki przypominaja rygorystycznie utrzymany oboz zolnierski. Nie przesadzal. Proste meble byty nieskazitelnie czyste. Prozno by szukac ciezkich gobelinow czy dywanikow, obecnych w calym zamku. Na podlodze lezaly proste maty ze slomy, w katach stalo kilka pergaminowych parawanow naznaczonych bardzo delikatnym wzorem kwiatow i drzew. Zadnego nieporzadku. W tym wnetrzu wszystko bylo albo skonczone i odlozone na miejsce, albo jeszcze nie zaczete. Tylko w ten sposob potrafie opisac bezruch, jaki tutaj czulem. Draznily mnie sprzeczne uczucia. Stalem milczacy i nieruchomy, uspokajalem oddech i bicie serca. Jeden kat zostal przeobrazony w zaciszna nisze, oddzielona od reszty parawanami. Tam zielony welniany dywanik lezal na podlodze pomiedzy niskimi wyscielanymi lawami, jakie widywalem w gorach. Ksiezna Ketriken ustawila wawrzynowa swiece obok jednego z przepierzen. Zapalila ja polanem wyjetym z kominka. Tanczacy plomien ukryty za pergaminem ozywil i natchnal cieplem wschodzace slonce na malunku. Ksiezna usiadla na jednej z law. Wskazala mi miejsce naprzeciwko. -Zechcesz mi towarzyszyc? Usiadlem. Delikatnie rozswietlony pergamin, zludzenie odosobnionej izdebki i slodka won wawrzynu. Niska lawa byla zaskakujaco wygodna. Dopiero po dluzszej chwili przypomnialem sobie cel wizyty. -Pani, przyszedl mi do glowy pomysl, by pokazac ci kilka gier, jakimi zabawiamy sie w Koziej Twierdzy. Moglabys dzielic te rozrywki z innymi mieszkancami zaniku. -Raczej innym razem - odparla uprzejmie - kiedy oboje bedziemy chcieli zainteresowac sie tym rodzajem zabawy i, oczywiscie, jesli nadal bedziesz mial ochote zapoznac mnie z regulami. Tylko pod takimi warunkami. Przekonalam sie, ze prawde mowia dawne porzekadla. Mozesz odejsc od swojego wlasnego ja na tyle daleko, na ile pozwala wiez. Potem albo wiez peknie, albo przyciagnie cie z powrotem. Ja mialam szczescie. Raz jeszcze wrocilam do prawdziwej siebie. Wlasnie to dzisiaj spostrzegles. -Nie rozumiem. Usmiechnela sie. -Nie musisz. - Znowu zamilkla. Mala Rozyczka usiadla nieco dalej, przy kominku. Wziela w dlonie tabliczke i krede. Nawet dziecko wydawalo sie dzisiaj wyjatkowo spokojne. Ponownie zwrocilem wzrok na ksiezne Ketriken i czekalem. Patrzyla na mnie, lekko usmiechnieta, z zamysleniem na twarzy. -Co robimy? - zapytalem po jakims czasie. -Nic - odparla ksiezna. Dlugo milczelismy oboje. -Nasze wygorowane ambicje, zadania, jakie przed soba stawiamy, granice, jakie probujemy narzucic swiatu - wszystko to tylko cien drzewa na sniegu. Zmieni sie wraz z wedrowka slonca, zginie z nadejsciem nocy, a kiedy stopnieje snieg, rozplynie sie po ziemi. Tylko drzewo bedzie trwalo. Rozumiesz? - W oczach miala czulosc. -Tak sadze - odrzeklem skrepowany. Obdarzyla mnie spojrzeniem nieomal litosciwym. -Zrozumialbys, gdybys przestal tak usilnie probowac zrozumiec, gdybys przestal sie glowic, dlaczego to dla mnie takie wazne, i po prostu sprawdzil, czy taka idea cos znaczy w twoim zyciu. Nie kaze ci tego robic. Nikomu tutaj niczego nie nakazuje. I znowu zamilkla. Nie robila nic. Zwyczajnie siedziala naprzeciwko mnie. A jednak... czulem, jak jej swiadomosc plynie dookola mnie, muskajac niekiedy najdelikatniejszym dotknieciem. Gdybym nie poznal Mocy ani Rozumienia, zapewne w ogole bym go nie odgadl. Ostroznie, jakbym wkraczal na most z pajeczyny, tknalem te swiadomosc. Ksiezna miala w sobie magie. Nie siegala nia do umyslu, tak jak ja to robilem, nie do jednej istoty. Odrzucilem swiat, jaki pojmowalem wlasnymi zmyslami. Ketriken nie szukala swoim Rozumieniem niczego szczegolnego. Po prostu byla, ale byla jako czesc calosci. Zebrala mysli i polaczyla sie ze wszystkimi nitkami wielkiej pajeczyny. Doswiadczylem czegos delikatnego i subtelnego; zdumiewalo mnie to i zachwycalo. Odetchnalem gleboko. Otworzylem sie na Rozumienie wszystkiego. Porzucilem wszelka ostroznosc, wszelkie obawy, ze Brus mnie wyczuje. Nigdy w zyciu nie zaznalem niczego podobnego. Magia Ketriken byla niczym kropelki rosy slizgajace sie po nitce babiego lata. A ja - podobny do szalonego strumienia, nagle wyzwolonego, spieszacego wypelnic stare koryta po brzegi i wyslac jezyczki wody na suchy lad. "Zapolujmy!" - odezwal sie rozradowany wilk. Brus w stajni wyprostowal sie znad czyszczonego kopyta, zmarszczyl groznie brwi, a jednak nie wiedzial... Sadza zatanczyla w boksie. Sikorka lekko wzruszyla ramionami i odgarnela kosmyk wlosow. Ketriken, siedzaca naprzeciw, drgnela i spojrzala na mnie, jakbym cos powiedzial. W nastepnej chwili zostalem porwany, pochwycony z tysiaca stron, rozciagniety na cztery strony swiata, nielitosciwie oswietlony. Wyczuwalem wszystko: nie tylko ludzi, ale kazdego golebia trzepoczacego skrzydlami pod okapem, kazda mysz, ktora skradala sie za beczkami wina, kazda zywa istote, a przeciez nie byly to zywe istoty, lecz wezly na pajeczynie zycia. "Nikt nie jest sam, nikt nie jest zapomniany, nic nie jest pozbawione znaczenia, nic nie jest niewazne" - zaspiewal ktos i zamilkl. Po tym solo odezwal sie chor, inne glosy, odlegle i niewyrazne. "Co takiego? O co chodzi? Ktos wolal? Jestes tutaj? Czy ja snie?" Czepialy sie mnie jak zebrak rekawow moznego pana i nagle poczulem, ze jesli nie uciekne, nie uda mi sie juz nigdy oddzielic od wszechobecnego istnienia. Zamrugalem, zamknalem sie z powrotem w sobie samym. Odetchnalem gleboko. Czas prawie stal w miejscu. Minelo go tyle, ile trzeba na krotki oddech, na drgnienie powieki. Ketriken spojrzala pytajaco. Udawalem, ze nie zauwazylem. Potarlem nos wierzchem dloni. Poprawilem sie na lawie. Odczekalem jeszcze troche, westchnalem. -Niestety, chyba nie pojmuje, na czym polega ta gra - rzeklem przepraszajaco. Udalo mi sie ja rozzloscic. -To nie jest gra. Nie musisz niczego rozumiec, nic robic. Po prostu musisz byc. Urzadzilem przedstawienie, jak podejmuje kolejna probe. Siedzialem kilka chwil zupelnie nieruchomo, potem bezmyslnie skubalem mankiet koszuli. W koncu spuscilem powieki, niby zawstydzony. -Pieknie pachnie - rzeklem. Ketriken westchnela z rezygnacja. -Dziewczyna, ktora robi te swiece, ma wrodzone wyczucie zapachow. Potrafi mi wrocic wspomnienia ogrodow, otoczyc mnie ich wonia. Ksiaze Wladczy przyniosl jedna swiece z wawrzynem, a potem juz sama prosilam te dziewczyne o inne. Ona jest tutaj na sluzbie i nie ma czasu ani materialu, zeby robic duzo swiec. Dlatego uwazam sie za szczesliwa, ze przyniosla mi dzis kilka. -Ksiaze Wladczy - powtorzylem. Wladczy rozmawial z Sikorka. Wladczy znal ja na tyle dobrze, ze wiedzial o jej swiecach. Scierplem ze strachu. - Pani, wydaje mi sie, ze przeszkadzam ci w pasjonujacych zajeciach. Sprzeczne to z moimi zamiarami. Czy moge cie opuscic teraz, by powrocic, kiedy bedziesz pragnela towarzystwa? -Moje zajecia nie wykluczaja towarzystwa, Bastardzie Rycerski. - Popatrzyla na mnie smutno. - Nie sprobujesz jeszcze raz? Przez chwile mialam wrazenie... Nie? W takim razie pozwalam ci odejsc. - Uslyszalem w jej glosie rozzalenie i bol samotnosci. Wziela gleboki oddech, wolno wypuscila powietrze. Znowu poczulem, jak jej swiadomosc przedzie nic wsrod osnowy pajeczyny. "Ksiezna Ketriken ma Rozumienie - pomyslalem. - Niezbyt silne, ale jednak". Cicho opuscilem komnate. Rozbawilo mnie nieco, kiedy sie zastanowilem, co by na to powiedzial Brus. O wiele mniej zabawne byly wspomnienia, jak ksiezna zareagowala na moje doswiadczenie z jej magia. Przyszly mi na mysl nocne lowy z wilkiem. Czy malzonka nastepcy tronu zacznie sie niedlugo uskarzac na dziwne sny? Wtem przejal mnie lodowaty dreszcz. Wiedzialem juz na pewno. Zostane zdemaskowany. Zachowywalem sie zbyt beztrosko. Brus wyczuwal, kiedy uzywalem Rozumienia. A jesli byli jeszcze inni? Moglem zostac oskarzony o praktykowanie zwierzecej magii. Odnowilem mocne postanowienie, swoj szlachetny stanowczy zamiar. Jutro. Jutro to zrobie. 11. WILCZA SAMOTNOSC Trefnis na zawsze pozostanie jedna z wiekszych tajemnic krolewskiego zamku w Koziej Twierdzy. Mozna chyba nawet stwierdzic, ze nic o nim nie wiadomo. Jego pochodzenie, wiek, plec i rasa pozostawaly obiektem przypuszczen. Najbardziej zadziwia, w jaki sposob osoba powszechnie znana potrafila tak skutecznie utrzymac owa aure tajemniczosci. Pytania dotyczace blazna zawsze beda liczniejsze niz odpowiedzi. Czy rzeczywiscie posiadal legendarne zdolnosci i umiejetnosc przewidywania? Czy byl obdarzony talentem do jakiejs magii? A moze po prostu mial zywy umysl i ciety jezyk, dzieki czemu ludzie odnosili wrazenie, ze zna przyszlosc? Jezeli jej nie znal, bardzo zmyslnie udawal, a rownoczesnie prowokowal do dzialania wielu sposrod nas, i w ten sposob bezwiednie pomagalismy mu ksztaltowac przyszlosc wedle jego upodobania. * * * Biel na bieli. Jedno ucho drgnelo i ten ledwie zauwazalny ruch go zdradzil."Widzisz?" - ponaglilem. "Czuje". "Rozumiem". - Przeskoczylem wzrokiem na lup. Juz zapadl w calkowity bezruch. Ale tamto drgnienie w zupelnosci wystarczylo. "Widze!" Wilczek skoczyl, pognal za krolikiem przez gleboki snieg. Musial przebijac sie przez zaspy ciezkimi susami. Krolik zwodzil to w prawo, to w lewo, dookola drzewa, wokol kepy krzakow, tu, tam, pomiedzy glogi. Przyczail sie? Wilczek weszyl pelen nadziei, lecz geste kolce bolesnie kluly w nos. "Uciekl" - oznajmilem. "Na pewno? Dlaczego mi nie pomogles?" "Nie moge biegac po glebokim sniegu. Musze sie podkrasc, a potem skoczyc, tylko raz". "Aha! - Olsnienie. Konsternacja. - Jestesmy we dwoch. Powinnismy polowac razem. Znajde tamtego krolika i napedze na ciebie. Ty bedziesz gotowy, skoczysz raz i skrecisz mu kark". Wolno pokrecilem glowa. "Musisz sie nauczyc polowac sam. Nie zawsze bede z toba, nawet mysla". "Wilk nie powinien polowac sam". "Moze i nie. Chyba ze musi. Tak jak ty. A zreszta nie chcialem, zebys zaczynal od krolikow. Chodz!" Natychmiast znalazl sie tuz za mna, zadowolony, ze prowadze. Wyszlismy na lowy, nim zimowy swit powlokl niebo szaroscia. Teraz niebiosa byly blekitne i czyste. Trop, za ktorym podazalismy, rysowal sie ledwie dostrzegalnym szlaczkiem na glebokim sniegu. Z kazdym krokiem zapadalem sie po kolana. Las zamarl w zimowej ciszy, od czasu do czasu przerywanej tylko trzepotem jakiegos ptaszka albo dalekim skrzeczeniem kruka. Byl to rzadki las, w wiekszej czesci mlodnik, niekiedy poprzerastany gigantami pozostalymi po ogniu, ktory oczyscil to zbocze. Latem bylo tu doskonale pastwisko dla koz. Wydeptaly drobnymi, ostrymi racicami sciezke, ktora teraz podazalismy. Prowadzila obok murowanej chaty ostro w dol, do zagrody i szopy. Zima obejscie stalo puste. Tego ranka zastalem Wilczka w swietnym humorze. Pokazal mi sekretna sciezke prowadzaca za mury, omijajaca straze. Wiodla przez stara brame dla bydla, dawno zamurowana ceglami. Jakies drgania gruntu obluzowaly kamienie i zaprawe, tworzac szczeline, przez ktora moglem sie przecisnac. Ugnieciony snieg zdradzil mi, ze Wilczek czesto uzywal tej drogi. Ledwie wyszlismy poza mury, zniknal w ciemnosciach jak cien. W bezpiecznej odleglosci od zaniku przemienil wycieczke w nauke podchodzenia. Biegl naprzod, warowal ukryty, a potem wyskakiwal znienacka. To pchnal mnie lapa, to szczypnal zebami, to zataczal wielkie kolo i atakowal od tylu. Pozwalalem mu, bo beztroskie harce rozgrzewaly mi cialo i dusze. Pilnowalem tylko, bysmy ciagle szli naprzod, wiec gdy nastal jasny dzien, bylismy daleko od Koziej Twierdzy, w okolicy odludnej zima. Przez czysty przypadek dostrzeglem na sniegu bialego krolika, bo prowadzilem wilka do innego, latwiejszego lupu. "Po co tu przyszlismy?" - zapytal Wilczek, gdy w zasiegu wzroku pojawila sie chata. "Polowac". Wilczek przywarowal obok mnie. Czekal. "No, idz - odezwalem sie. - Szukaj lupu". "Pewnie, ale mi polowanie! Szukanie nedznych resztek po czlowieku" - prychnal ze wzgarda. "Nie resztki. Idz, szukaj!" Wyprysnal do przodu, zaczal z ukosa podchodzic chate. Obserwowalem go uwaznie. Wiele go nauczyly nasze wspolne sny; tym razem chcialem, zeby polowal niezaleznie ode mnie. Nie watpilem, ze potrafi. Ganilem siebie samego, ze ten sprawdzian jest tylko jeszcze jednym powodem do zwloki. Wilczek udawal cien na sniegu. Zblizal sie do chaty bardzo ostroznie, nasluchiwal, weszyl. "Dawne zapachy. Zimne i stare. Ludzie. Kozy". Zastygl nagle, posunal sie do przodu o krok, bardzo ostroznie. Teraz jego ruchy byly oszczedne i precyzyjne. Uszy postawione do przodu, ogon prosty; Wilczek byl pochloniety podchodzeniem, skupiony. "Mysz!" Skoczyl i zlapal. Potrzasnal lbem, szybko klapnal zebami i male zwierzatko wylecialo w powietrze. Schwytal je ponownie. "Mysz!" - oznajmil radosnie. Raz jeszcze wyrzucil zdobycz wysoko w gore, zatanczyl na tylnych lapach. Zlapal mysz delikatnie, drobnymi przednimi zebami, znow podrzucil. Promieniowalem duma. Zanim skonczyl sie bawic lupem, z myszy zostal mokry strzep futerka. Wreszcie pochlonal ja jednym mlasnieciem i wielkimi skokami wrocil do mnie. "Myszy! Pelno tu myszy. Wszedzie pelno ich sladow i zapachow". "Tak przypuszczalem. Pasterze ciagle sie skarza, ze latem wszystko gryza i buszuja w zapasach. Pozostaly tu na zime". "Bardzo tlusta jak na te pore roku." - Wilczek oblizal sie i w podskokach pobiegl naprzod. Polowal z entuzjazmem, lecz tylko do chwili gdy nasycil glod. Wowczas na mnie przyszla kolej zblizyc sie do chaty. Snieg zawalil koslawe drewniane drzwi, ale udalo mi sie je otworzyc. W srodku bylo mroczno i zimno. Przez nieszczelny dach napadalo sniegu - lezal zmarznietymi bialymi smugami na brudnej podlodze. Dostrzeglem palenisko z hakiem na kociol, stol i lawe. Zostalo troche drewna, wiec rozpalilem niewielki ogien na poczernialych kamieniach. Tylko tyle, bym sie mogl odrobine rozgrzac i posilic chlebem oraz miesem, ktore przynioslem ze soba. Wilczek podszedl do mnie, z lakomstwa sprobowal kawalek jednego i drugiego. Leniwie zwiedzil wnetrze chaty. "Mnostwo myszy!" "Wiem. - Zawahalem sie, po czym dodalem z trudem: - Nie bedziesz tu glodowal". Wlasnie obwachiwal cos w kacie. Gwaltownie podniosl leb. Zblizyl sie do mnie, stanal na sztywnych lapach. W jego zrenicach czaila sie dzikosc. "Zostawiasz mnie". "Tak. Masz pod dostatkiem jedzenia. Wroce tu jeszcze, sprawdze, czy czegos ci nie brak. Chyba nie zaznasz glodu. Nauczysz sie polowac. Najpierw na myszy, potem na wieksza zwierzyne..." "Zdradzasz mnie. Zostawiasz stado". "Nie. Nie jestesmy stadem. Zwracam ci wolnosc. Za bardzo przywiazalismy sie do siebie. To nie jest dobre dla zadnego z nas. Mowilem ci juz dawno temu, ze nie chce tej wiezi. Musimy sie rozstac. Wkrotce dorosniesz, bedziesz zyl jak dziki wilk". "Wilk jest czescia stada. Czy sa tutaj w poblizu inne wilki? Czy przyjma mnie, obcego?" Odwrocilem wzrok. "Nie. Tutaj nie ma wilkow. Trzeba biec wiele dni, zeby dotrzec do lesnych ostepow". "Wiec co tu mnie czeka?" "Jedzenie. Wolnosc. Twoje wlasne zycie, niezalezne od mojego". "Bede sam! - Wyszczerzyl na mnie kly, po czym nagle sie odwrocil. Ominal mnie szerokim lukiem. Podszedl do drzwi. - Rzeczywiscie nie nalezysz do stada, jestes czlowiekiem. Tylko czlowiek uwaza, ze potrafi rzadzic cudzym zyciem. Moje serce nalezy do mnie. Ja daje je, komu zechce. Nie podaruje go czlowiekowi, ktory mnie odrzuca. Ani nie bede posluszny temu, kto wyrzeka sie stada i wiezi. Mam zostac tutaj i weszyc po ludzkiej norze, zeby zlapac jakas mysz, ktora zywi sie smieciami czlowieka? Mam byc jak te myszy? Nie! Jesli nie jestesmy stadem, nie jestesmy rodzina. Nie jestem ci winien nic, a juz na pewno nie posluszenstwo. Nie zostane tutaj. Bede zyl, jak mi sie spodoba". Ukrywal cos przede mna, odgadlem bez trudu. "Zrobisz, jak zechcesz, poza jednym. Nie wolno ci wrocic za mna do Koziej Twierdzy. Zabraniam ci tego". "Zabraniasz? Ty mi zabraniasz! Zabron wiatrowi wiac dookola tej twojej kamiennej nory albo trawie wyrastac z ziemi. Masz takie samo prawo. Ty zabraniasz!" Prychnal i odwrocil sie ode mnie. Zakulem swoje serce w stalowy pancerz i odezwalem sie do niego po raz ostatni. -Wilczku! - zawolalem na glos. Byl zaskoczony. Polozyl uszy po sobie. Niewiele brakowalo, zeby na mnie warknal. Nie zdazyl. Odepchnalem go. Zawsze wiedzialem, jak to zrobic, rownie instynktownie jak potrafilem wyrwac palec z ognia. Nieczesto korzystalem z tej umiejetnosci, gdyz pewnego razu Brus obrocil ja przeciwko mnie i od tej pory nie mialem do niej zaufania. Nie bylo to takie pchniecie, jakiego uzylem w stosunku do szczeniaka zamknietego w klatce. Teraz wlozylem w nie sile; psychiczne odtracenie przeobrazilo sie nieomal w zjawisko fizyczne. Wilk odskoczyl zdumiony, wstrzasniety. Stal na szeroko rozstawionych lapach, gotow do ucieczki. -Idz! - krzyknalem na niego. Czlowieczy glos, ludzkie slowo; a jednoczesnie odepchnalem go raz jeszcze, kazda dostepna mi czastka Rozumienia. Uciekl, i to nie z wilcza gracja, ale potykajac sie i gramolac przez snieg. Zabronilem sobie siegnac za nim mysla. Bez tego wiedzialem, ze nie zawroci. Odepchniecie bylo zerwaniem wszelkiej wiezi; nie tylko moja ucieczka z jego umyslu, lecz takze wypchnieciem wilka z mojego. Rozlaczeni. I lepiej niech tak zostanie. A przeciez kiedy stalem i patrzylem na jego slad w sniegu, czulem pustke, lodowate zimno, mrowiacy chlod. Zaczalem marsz do domu. Im dalej szedlem, tym bardziej czulem sie zraniony. Nie fizycznie, ale to jedyne porownanie, jakie potrafie znalezc. Tak poraniony, jakby ktos pasami darl ze mnie skore i lamal kosci. Bylo gorzej niz wowczas, gdy Brus zabral Gagatka, bo tym razem uczynilem to sobie sam. Gasnace popoludnie wydawalo mi sie chlodniejsze niz ciemnosc przed brzaskiem. Probowalem siebie przekonac, ze nie powinienem czuc wstydu. Zrobilem, co bylo konieczne. Podobnie jak z Megiera. Odsunalem te mysl od siebie. Wilczkowi bedzie dobrze. Lepiej mu bedzie beze mnie niz ze mna. Jakie zycie czekalo to dzikie zwierze, gdyby musialo ciagle czaic sie w poblizu zamku, wiecznie w niebezpieczenstwie, ze odkryja je zamkowe psy albo mysliwi, albo ktos inny, kto moglby zrobic mu krzywde? Moze bedzie samotny, ale zywy. Nasza wiez zostala zerwana. Narastalo we mnie przemozne pragnienie, by siegnac do jego mysli raz jeszcze, sprawdzic, czy ciagle go czuje, czy jego umysl nadal sprzegal sie z moim. Nie uleglem. Juz po wszystkim. Nie bedzie za mna szedl. Nie po tym, jak go odepchnalem. Nie. Wedrowalem dalej. Nie ogladalem sie za siebie. Gdybym nie byl tak gleboko zamyslony, tak skupiony, moze bym cos dostrzegl. Chociaz mocno w to watpie. Z Rozumienia i tak nigdy nie bylo najmniejszego pozytku w przypadku ofiar kuznicy. Czy skradali sie za mna, czy tez zabladzilem w poblize ich kryjowki? Dowiedzialem sie o ich obecnosci dopiero wtedy, gdy jeden skoczyl mi na plecy. Upadlem twarza w snieg. W pierwszej chwili bylem przekonany, ze to wrocil Wilczek, zbuntowany przeciw mojej decyzji. Przetoczylem sie i prawie zerwalem na nogi, lecz nastepny chwycil mnie za ramie. Trzech mezczyzn. Jeden bardzo mlody, pozostali dwaj starsi, dobrze zbudowani i wysocy. Dostrzeglem to wszystko w mgnieniu oka, zapamietalem starannie, jakbym wykonywal cwiczenie zadane przez Ciernia. Jeden trzymal w dloni dlugi noz, pozostali drewniane maczugi. Obdarci, plugawi. Brudne, skoltunione wlosy i brody. Twarze czerwone, luszczace sie od mrozu, posiniaczone i pociete. Czy walczyli miedzy soba, czy tez napadli kogos innego przede mna? Wyrwalem sie z uchwytu i odskoczylem, probujac zyskac mozliwie najwiekszy dystans. Za pasem mialem noz. Co prawda z krotkim ostrzem, ale byla to moja jedyna bron. Nie wzialem z soba miecza. Kto by przypuszczal, ze w poblizu Koziej Twierdzy sa jeszcze ofiary kuznicy? Otoczyli mnie szerokim kregiem. Pozwolili wyjac noz. Nie przestraszyli sie, przeciez nie znali leku. -Czego chcecie? Plaszcza? - Rozpialem klamre, plaszcz opadl na ziemie. Jeden z napastnikow powiodl za nim wzrokiem, ale zaden nie skoczyl. Przemieszczalem sie nieustannie, obracalem, probowalem patrzec na wszystkich trzech jednoczesnie, zadnemu nie pozwalalem zajsc mnie od tylu. Nie bylo to latwe zadanie. -Rekawice? - Sciagnalem je z rak, rzucilem w kierunku najmlodszego. Pozwolil im upasc u swoich stop. Pochrzakiwali niezdecydowani, kolysali sie na pietach, obserwowali mnie. Zaden nie chcial zaatakowac pierwszy. Zrobilem krok, potem drugi w strone luki w kregu. Przesuneli sie, zablokowali mi droge ucieczki. -Czego chcecie?! - ryknalem. Pochwycilem spojrzenie jednego z nich. W jego oczach bylo mniej czlowieczenstwa niz w zrenicach Wilczka. Nawet nie okrucienstwo, nic. Zamrugal. -Mieso - wychrypial z trudem. -Nie mam miesa. Nie mam w ogole jedzenia. Nie warto ze mna walczyc! -Ty - zirytowal sie jeden i wydal z siebie dzwiek podobny do smiechu, jednak bez odrobiny wesolosci, pusty. - Mieso! Zwlekalem o moment za dlugo, o te chwile za dlugo patrzylem na niego, bo wowczas drugi zaatakowal. Zamknal mnie w uscisku, unieruchamiajac reke i nagle - to straszne - zatopil zeby w moim ciele, w miejscu gdzie szyja przechodzi w ramie. Mieso. Ja. Poderwany niewyobrazalnym przerazeniem probowalem sie uwolnic. Bilem sie jak podczas tamtego pierwszego starcia z chorymi na kuznice: niepomny ludzkich odruchow, brutalny bez granic. Wyuczona technika walki byla moim jedynym sprzymierzencem w potyczce trzech na jednego. Wszyscy walczylismy o przezycie, lecz ja bylem zdrowy i silny, a oni oslabieni przez zimno i glod. Udalo mi sie zrzucic pierwszego napastnika, choc zostawilem mu w zebach wlasne cialo. Tyle pamietam. Dalsze wydarzenia nie sa juz rownie jasne. Nie potrafie ustawic ich we wlasciwej kolejnosci. Zlamalem noz na zebrach najmlodszego. Pamietam kciuk wycelowany w moje oko i pamietam mlaszczacy dzwiek, gdy go wydobylem z oczodolu. Zwarlem sie z ktoryms z napastnikow, a drugi walil mnie maczuga po ramionach, poki nie zdolalem podstawic pod ciosy jego towarzysza. Nie przypominam sobie, zebym czul bol, a dziura wygryziona w barku byla tylko miejscem cieplym od krwi. Ogarniety zadza mordu, nie zauwazalem wlasnych ran. Chcialem zabijac. Nie moglem wygrac. Bylem sam. Najmlodszy lezal w sniegu krztuszac sie krwia, ale dwoch pozostalych atakowalo zazarcie. Pierwszy mnie dusil, drugi wyrywal noz z mojego ciala, dodatkowo zaplatany w rekaw. Kopalem i mlocilem piesciami, bezskutecznie. Krance swiata zaczely mi czerniec, niebo wirowac. "Bracie!" Spadl na nas jak grom z jasnego nieba. Uderzyl w nasza zwarta grupke niczym taran. Wszyscy wyladowalismy w sniegu. Duszace mnie ramie rozluznilo chwyt. Wciagnalem w pluca swiszczacy haust powietrza. W glowie mi sie przejasnilo i nagle odzyskalem serce do walki. Przysiegam, widzialem siebie samego, z twarza purpurowa z wysilku, ociekajacego krwia, wydzielajacego ostra won, ktora doprowadza do szalenstwa. Obnazylem zeby i ruszylem na czlowieka z nozem. Wilczek skoczyl na tego drugiego. Zaatakowal z szybkoscia blyskawicy. Wbil zeby, szarpnal - odskoczyl, zanim dosiegly go zmarzniete rece. Wiedzialem, kiedy szczeki Wilczka zamknely sie na ludzkim gardle. Czulem te smierc chrzeszczaca miedzy wlasnymi zebami, a potem tryskajaca krew, plynaca mi po wargach. Potrzasnalem glowa, wydarlem kawal ciala, a przez te wyrwe zycie ucieklo na wolnosc po cuchnacym ubraniu. Potem nastal czas niczego. Jeszcze pozniej siedzialem na sniegu, oparty o pien drzewa. Wilczek lezal niedaleko. Przednie lapy mial powalane krwia. Wylizywal je do czysta: starannie, powoli, dokladnie. Ramieniem otarlem z brody i z warg ciepla krew. Nie moja. Nagle zrozumialem. Zaczalem pluc zarostem czlowieka, ktorego zabilem, potem zwymiotowalem, ale nawet ostry smak zolci nie uwolnil moich ust od wspomnienia ludzkiego ciala i krwi. Spojrzalem na trupa, odwrocilem wzrok. Mial rozszarpane gardlo. Przez jeden przerazajacy moment pamietalem, jak jego sciegna zaczepialy mi sie o zeby. Zacisnalem powieki. Przestalem myslec. Zimny nos na policzku. "Wilczek". "Nie Wilczek. Slepun. Mama nazwala mnie Slepunem. Ostatni z miotu otworzylem oczy". Weszyl przez chwile, kichnal. Popatrzyl na niezywych ludzi. Bezwiednie zrobilem to samo. Moj noz odebral zycie najmlodszemu, ale chlopak nie umarl szybko. Pozostali dwaj... "Ja zabijam szybciej - zauwazyl Slepun rzeczowo. - No, ale nie mam krowich zebow. Jak na swoje mozliwosci sprawiles sie niezle". Wstal, otrzasnal sie od czubka nosa po czubek ogona. Poczulem na twarzy kropelki krwi - zimnej i cieplej. Az sie zatchnalem, otarlem ja, a potem dopiero zrozumialem. "Krwawisz". "Tak jak ty. Wyciagnal ostrze z ciebie i wbil we mnie". "Daj mi obejrzec rane". "Po co?" Pytanie zawislo miedzy nami w mroznym powietrzu. Zblizala sie noc. Potezne konary nad moja glowa sczernialy na tle wieczornego nieba. Nie potrzebowalem swiatla, zeby Slepuna widziec. W ogole nie musialem go widziec. Czy czlowiek musi widziec wlasne ucho, by wiedziec, ze jest na miejscu? "Jestesmy bracmi. Jestesmy stadem" - przyznalem. "Naprawde?" Poczulem sieganie, szukanie, jednoczenie. Poznalem to juz wczesniej, ale wtedy uciekalem, blokowalem dojscie. Teraz nie. Skupilem na wilku cala uwage. Slepun: skora i zeby, miesnie i pazury, byl ze mna, byl mna. Dlugi noz ugodzil go w bark, przeszedl miedzy dwoma duzymi miesniami. Wilk siedzial z przednia lapa podkulona pod piers. Zawahalem sie... i zaraz wyczulem jego rozzalenie. Wiec juz dluzej sie nie ociagalem: siegnalem ku niemu, podobnie jak on siegal ku mnie. "Zaufanie nie jest zaufaniem, dopoki nie jest wzajemne". Bylismy tak bliscy sobie, ze nie wiem, ktory z nas to pomyslal. Przez jakis czas mialem podwojna swiadomosc swiata. Nosem Slepuna odbieralem smrod martwych cial, jego uszy mowily mi o skradajacych sie lisach padlinozercach, dzieki jego oczom widzialem wyraznie mimo gasnacego dnia. A potem owa podwojnosc zniknela, jego zmysly byly moje, moje nalezaly do niego. Zrobilo mi sie zimno. Odnalezlismy plaszcz. Zesztywnial na mrozie, ale i tak go wlozylem. Nie probowalem zapinac, odslonilem miejsce ugryzienia u podstawy szyi. Udalo mi sie naciagnac rekawice. -Chodzmy - odezwalem sie cicho. - Musimy oczyscic i opatrzyc rany. Wracajmy do domu, ogrzejemy sie troche. Zgodzil sie. Kiedy ruszylismy, szedl obok mnie, nie za mna. Raz podniosl leb wysoko, wciagnal gleboko rzeskie powietrze. Powial zimny wiatr. Zaczal padac snieg. I to wszystko. Wech Slepuna dal mi pewnosc, ze nie musze sie wiecej obawiac ofiar kuznicy. Smrod tych, ktorzy zostali za nami, byl coraz slabszy, zagluszony zapachem padlinozercow, ktorzy przyszli na uczte. "Nie miales racji - zauwazyl Slepun. - Zaden z nas nie poluje dobrze sam. - Chytry usmieszek. - Chyba ze twoim zdaniem dobrze sobie radziles, zanim sie zjawilem?" -Wilk nie powinien polowac samotnie - oznajmilem. Probowalem ocalic resztki godnosci. Wywiesil jezor. "Nie boj sie, braciszku. Bede z toba". Szlismy poprzez skrzypiacy bialy snieg, miedzy czarnymi drzewami. "Juz niedaleko" - pocieszyl mnie. Wsparl mnie swoja sila i kustykalismy dalej. * * * Nadeszlo poludnie, nim zameldowalem sie u drzwi pracowni ksiecia Szczerego. Przedramie mialem szczelnie zabandazowane i schowane w obszernym rekawie. Rana byla niezbyt gleboka, lecz bolesna. Ugryzienie w bark znacznie trudniej bylo ukryc. Mocno krwawilem. Poprzedniej nocy przed lustrem oczyscilem rane, co skonczylo sie jeszcze wiekszym krwawieniem. Gdyby Slepun mi nie przyszedl z pomoca, stracilbym w walce duzo wiecej niz ten kawalek ciala. Trudno opisac, jak wstretna byla mi ta mysl. Udalo mi sie wlozyc ubranie. Podciagnalem koszule jak najwyzej na szyje i zawiazalem ciasno. Tarla rane niemilosiernie, ale skrywala opatrunek. Bojazliwie zastukalem do drzwi pracowni nastepcy tronu.Powab oznajmil mi, ze ksiecia Szczerego tu nie ma. Z jego twarzy wyczytalem niepokoj. -Pewnie nie moze zostawic szkutnikow samych przy pracy? - domyslilem sie. -Jest w wiezy - rzekl krotko stary sluga. Ruszylem w droge, nim wolno zamknal drzwi. Coz, slyszalem juz o tym od ksieznej Ketriken. Im wyzej wspinalem sie po stopniach, tym wiekszy ogarnial mnie strach. Dlaczego ksiaze Szczery tam zachodzil? Z tego miejsca uzywal Mocy pora letnia, gdy piekna pogoda sprzyjala Zawyspiarzom niepokojacym nasze wybrzeza. Nie mial powodu wspinac sie tutaj zima, szczegolnie dzisiaj, podczas snieznej zawiei. Zadnego powodu poza przerazajacym nalogiem samej Mocy. I ja zakosztowalem tej pokusy. Swego czasu poznalem gwaltowny zalew Mocy. Niczym zatarte wspomnienie dawnego cierpienia wrocily do mnie przestrogi mistrza Mocy, Konsyliarza: -Jesli jestes slaby, jesli brakuje ci skupienia i dyscypliny, jesli jestes sklonny poblazac sobie i ulegac przyjemnostkom, nigdy nie zdobedziesz panowania nad Moca. Przeciwnie - to Moc zapanuje nad toba. Cwiczcie skapienie sobie milych doznan, pozbadzcie sie wszelkiej slabosci, ktora wystawia was na probe. Wowczas dopiero moze zdolacie sie oprzec pokusie Mocy. Jesli sie jej poddacie, bedziecie jak wielkie dzieci: bezrozumni. Prowadzil nas trudna droga kar i wyrzeczen. Wreszcie znalazlem sie pod wplywem Mocy. Jej pokusa okazala sie dla mnie nie tandetna przyjemnostka, jak sugerowal Konsyliarz, lecz wielkim uniesieniem. Krew szybciej krazyla mi w zylach i serce bilo mocniej - jak podczas sluchania muzyki albo gdy ujrzalem nagly wzlot bazanta w jesiennym lesie, czy po prostu doskonale przeprowadzilem konia nad trudna przeszkoda. To byla taka chwila, gdy z calym swiatem osiagalem rownowage idealna i wspoldzialalem doskonale. Wrazenie stawalo sie bardziej krystaliczne i silniejsze, w miare jak rosly umiejetnosci poslugiwania sie Moca. Nie byla mi dana szansa osiagniecia wysokiego stopnia wtajemniczenia. W starciu z Konsyliarzem niemal utracilem talent do korzystania z Mocy. Mentalnych murow obronnych, jakie wtedy wznioslem, nie potrafil skruszyc nawet ksiaze Szczery, a moja zdolnosc siegania do cudzego umyslu zaczela przypominac narowistego wierzchowca. Zatrzymalem sie na szczycie schodow. Wzialem bardzo gleboki wdech, potem wolno wypuscilem powietrze. Odegnalem ponury nastroj. Tamto sie juz skonczylo, tamten czas przeminal. Nie bylo sensu teraz sie nad tym rozwodzic. Zgodnie ze starym obyczajem wszedlem bez pukania, zeby nie rozpraszac ksiecia. Nie mial potrzeby uzywac Mocy, a jednak to robil. Okiennice otworzyl na osciez, wychylil sie przez parapet. Wiatr hulal po komnacie, platki sniegu lsnily biela w ciemnych wlosach nastepcy tronu, na jego blekitnej koszuli i kaftanie. Oddychal wolno, gleboko, spokojnie - troche jak w glebokim snie, a troche jak odpoczywajacy biegacz. Chyba mnie nie zauwazyl. -Witaj, ksiaze Szczery - odezwalem sie cicho. Odwrocil sie do mnie, oczy mial niczym ogien w palenisku, niczym blask slonca, niczym wiatr uderzajacy w twarz. Wszedl we mnie Moca z taka sila, ze poczulem sie wypchniety z siebie; jego umysl posiadl moj tak calkowicie, ze nie zostalo juz wcale miejsca dla mnie. Przez jedna chwile tonalem w ksieciu Szczerym. Zaraz uciekl, wycofal sie tak gwaltownie, ze az sie zachwialem jak od silnego ciosu. Uczynil jeden dlugi krok, chwycil mnie za lokiec, pomogl utrzymac rownowage. -Wybacz - rzekl. - Nie spodziewalem sie nikogo. Wystraszyles mnie. -Powinienem byl zapukac - odparlem. Moglem juz stac o wlasnych silach. - Czego wypatrujesz z taka uwaga, ksiaze Szczery? Odwrocil wzrok. -Nic szczegolnego sie nie dzieje. Kilku chlopcow na klifie szuka ptasich gniazd. Dwa kutry wyplynely na polow, ale zalogi juz marza o powrocie do przystani. Przy tej pogodzie... -Wiec nie siegasz ku Zawyspiarzom, panie? -Nie ma ich w okolicy o tej porze roku. Ale trzymam straz. - Zerknal na moje przedramie, ktore wlasnie uwolnil z uscisku. - Co ci sie stalo? -Wlasnie z tego powodu szukalem cie, ksiaze Szczery. Zostalem zaatakowany przez ofiary kuznicy. W poblizu chaty kozlarzy, na zboczu wzgorza. Sciagnal ciemne brwi. -Wiem gdzie. Ilu ich bylo? Jak wygladali? Opisalem napastnikow, a on kiwal glowa, wcale nie zaskoczony. -Kilka dni temu dostalem o nich raport. Dotarli tak blisko Koziej Twierdzy? Chyba szli bez chwili wytchnienia. Zabici? -Tak. Wiedziales o nich, panie? - Bylem zdumiony. - Sadzilem, ze zmietlismy ofiary kuznicy z powierzchni ziemi. -Zmietlismy tych nieszczesnikow, ktorzy wowczas byli w poblizu Koziej Twierdzy. Nastepni zdazaja ku nam nieustannie. Sledzilem ich kroki, ale nie spodziewalem sie ich tutaj tak szybko. Po chwili udalo mi sie uspokoic glos. -Ksiaze Szczery, dlaczego ich tylko sledzimy? Dlaczego musimy... poswiecac im tyle uwagi? Nastepca tronu odchrzaknal lekko, odwrocil sie do okna. -Czasem trzeba pozwolic przeciwnikowi dokonczyc ruch, zeby sie zorientowac w jego strategii. -Ofiary kuznicy maja jakas strategie? Watpie. Oni... -Opowiedz mi wszystko - zazadal ksiaze, nie patrzac na mnie. Zawahalem sie krotko, potem zdalem szczegolowe sprawozdanie. Pod koniec opisu walki moja opowiesc stala sie cokolwiek chaotyczna. Pozwolilem sobie na pewna niescislosc. -Udalo mi sie uwolnic z jego uchwytu... No i wszyscy trzej zostali tam martwi. Nie odrywal wzroku od morza. -Powinienes unikac podobnych starc, Bastardzie Rycerski. Nie wychodzisz z nich bez szwanku. -To prawda - przyznalem pokornie. - Czernidlo robila co w jej mocy... -Nie byles cwiczony na wojownika. Masz inne talenty. Ich powinienes uzywac w obronie. Jestes zdolnym szermierzem, ale w czasie walki zazwyczaj rezygnujesz z miecza, choc brak ci tezyzny i wagi awanturnika... jak dotad. -Tym razem nie dano mi wybrac broni - rzeklem odrobine zagniewany. -Slusznie. Nie dano. - Byl daleki myslami. Lekkie, ale wyczuwalne napiecie zdradzilo mi, ze uzywal Mocy. Nawet w czasie rozmowy. - Musze znow cie prosic o pomoc. Chyba masz racje, juz wystarczajaco dlugo bylem tylko obserwatorem. Ofiary kuznicy zbieraja sie wokol Koziej Twierdzy. Dlaczego? Nie wiem, ale nie wolno ich dopuscic do miasta. Znowu posluzysz mi za narzedzie, za orez do obrony. Powtarzam: nie wolno ich dopuscic do miasta. Tym razem moze zdolam powstrzymac moja pania od bezwolnego mieszania sie w te sprawy. Rozumiem, ze gdyby teraz nabrala ochoty na konna przejazdzke, ma do towarzystwa gwardie przyboczna? -Tak, ksiaze Szczery - rzeklem, przeklinajac siebie, ze wczesniej nie zawiadomilem go o druzynie przyszlej krolowej. Rzucil mi miazdzace spojrzenie. -Wedle plotek, jakie do mnie dotarly, byles pomyslodawca utworzenia takiej strazy. Nie chce cie pozbawiac zaslug, ale kiedy dotarla do mnie ta pogloska, zasugerowalem ludziom domysly, ze uczyniles to za moja przyczyna. I tak, zdaje sie, rzeczywiscie zrobilem. Choc posrednio. -Tak, ksiaze Szczery. Mialem wystarczajaco duzo rozumu, zeby na tym poprzestac. -No dobrze. Jesli moja pani tak lubi przejazdzki, bedzie odpowiednio strzezona. Choc wolalbym zdecydowanie, zeby juz nigdy wiecej nie spotkala ofiar kuznicy. Powinienem jej wymyslic jakies zajecie - dodal znuzony. -Moze Ogrod Krolowej - zaproponowalem, przypominajac sobie opowiesc ksieznej Cierpliwej. Ksiaze Szczery zerknal na mnie. -Ten stary ogrod na szczycie wiezy - wyjasnilem. - Opustoszaly od lat. Niewiele z niego zostalo, nawet zanim Konsyliarz kazal nam rozebrac reszte, zeby zrobic miejsce na lekcje wladania Moca. Kiedys musialo tam byc pieknie. Kwiaty, rzezby, winorosle... Ksiaze Szczery usmiechnal sie do wspomnien. -Byly tez baseny dla ptakow, a w nich lilie wodne i barwne rybki, nawet male zabki. Swego czasu Rycerski i ja czesto zagladalismy do tego ogrodu. Matka zawiesila na sznureczkach blyskotki ze szkla i metalu - lsnily w sloncu niczym klejnoty. A kiedy wiatr nimi poruszal, dzwieczaly wesolo. - Mnie takze rozmarzaly ksiazece wspomnienia tamtego czasu i miejsca. - W ogrodzie mieszkala kotka, Psotnica, lubila sie wygrzewac na cieplych kamieniach. Byla laciata, uszy miala zakonczone pedzelkami. Sledzila nas spomiedzy donic pelnych kwiatow, a my bawilismy sie z nia peczkami piorek przywiazanymi do sznurkow... zamiast sie uczyc. Do tej pory nie znam dobrze ziol. Pamietam tylko tymianek. Potrafie nazwac kazdy gatunek tymianku, jaki tam rosl. Moja matka hodowala mnostwo tymianku. I kocimietki. -Twoja malzonka, ksiaze Szczery, pokocha to miejsce - rzeklem. - W Krolestwie Gorskim lubila zajmowac sie ogrodami. -Naprawde? - wygladal na zdziwionego. - Od razu powinienem byl jej wymyslic jakies bardziej... przyziemne zajecie. Wyczulem nagle rozdraznienie w glosie ksiecia. Nie, nawet cos wiecej. Jak to moglo byc, ze ja wiedzialem o jego malzonce wiecej niz on sam? -Ksiezna lubi prace w ogrodzie - powiedzialem cicho. - Hodowala ziola i wiedziala o kazdym wszystko. Wspominalem ci o tym, ksiaze Szczery. -Tak, chyba rzeczywiscie. - Westchnal. - Masz racje, Bastardzie. Odwiedz ja i opowiedz w moim imieniu o Ogrodzie Krolowej. Zima prawdopodobnie niewiele tam zdziala, ale kiedy nadejdzie wiosna... -Moze ty sam, ksiaze Szczery... - osmielilem sie zasugerowac, ale potrzasnal glowa. -Nie mam czasu. Zdaje sie na ciebie. A teraz idziemy na dol. Do map. Chce z toba przedyskutowac kilka spraw. Poslusznie zawrocilem do wyjscia. Ksiaze Szczery poszedl za mna wolniej. Przytrzymalem mu drzwi, a on w progu zatrzymal sie i rzucil przez ramie spojrzenie na otwarte okno. -Uspokaja mnie to - przyznal otwarcie, zupelnie jakby mowil, ze bawi go zabawa w loteryjke. - Ciagnie mnie w kazdej wolnej chwili. Wiec musze byc zajety, Bastardzie. Bardzo zajety. -Rozumiem - rzeklem, niezupelnie pewien, czy mowie prawde. -Nie rozumiesz - oznajmil ksiaze z absolutna pewnoscia. - Nie pojmujesz ogromu mojej samotnosci, chlopcze. Moge znac mysli innych ludzi. Podsluchiwanie ich bywa bardzo latwe. Nikt jednak nigdy mi nie odpowiada. Kiedy zyl Rycerski... Tak mi go brak, chlopcze. Czasami tak mocno za nim tesknie... Czuje sie, jakbym byl jedynym przedstawicielem gatunku na swiecie. Jak ostatni, polujacy samotnie wilk. Ciarki przeszly mi po plecach. -Krol Roztropny nie uzywa Mocy? - osmielilem sie spytac. Pokrecil glowa. -Rzadko, prawie wcale. Jest slaby, a Moc wyczerpuje i umysl, i cialo. Wiemy o tym tylko ja i ty - dodal cicho. Skinalem glowa. Wolno schodzilismy na dol. -Czy medyk ogladal twoje ramie? - zapytal ksiaze. Pokrecilem glowa. -Brus tez nie - stwierdzil. To juz nie bylo pytanie. Znowu pokrecilem glowa. Na mojej rece ciagle byly widoczne znaki po wilczych zebach, chociaz Slepun podgryzal mnie tylko w zabawie. Nie moglem pokazac Brusowi ran po walce z napastnikami skazonymi kuznica, nie zdradzajac mojej wiezi z wilkiem. Ksiaze Szczery westchnal. -Dbaj, zeby rany byly czyste. I pamietaj: kiedy wychodzisz z zamku, badz gotow na wszystko. Stale. Nie zawsze mozna liczyc na pomoc. Powoli zatrzymalem sie na schodach. Nastepca tronu szedl dalej. Nabralem gleboko powietrza. -Ksiaze Szczery - odezwalem sie cicho. - Co... Ile wiesz? -Mniej niz ty - odparl dobrotliwie. - A wiecej niz ci sie wydaje, ze wiem. -Tak moglby powiedziec blazen - rzeklem z gorycza. -On takze doskonale wie, co to jest samotnosc i do czego moze doprowadzic czlowieka. - Wzial gleboki oddech, a ja w tym momencie mialem pewnosc, iz zaraz uslysze, ze on wie, kim jestem, i nie potepia mnie za to. Coz, bylem w bledzie. - Zdaje sie, Bastardzie, ze trefnis rozmawial z toba kilka dni temu. Szedlem za ksieciem w calkowitej ciszy, zastanawiajac sie, skad wiedzial tak wiele. Moc, oczywiscie. Doszlismy do pracowni. Powab jak zwykle byl na posterunku, czekal. Przyszykowal jadlo i grzane wino zaprawione korzeniami. Nastepca tronu zabral sie do jedzenia z wielka ochota. Siedzialem naprzeciw. Nie bylem glodny, ale nabieralem apetytu patrzac, jaka radosc ksieciu sprawia ten prosty, krzepiacy posilek. Pod tym wzgledem pozostal zolnierzem. Potrafil sie cieszyc drobnymi przyjemnosciami. Jaki bedzie latem, gdy znow zacznie przez wiele godzin dziennie wypatrywac wroga i Moca krzyzowac mu morskie szlaki, by odpowiednio wczesnie ostrzec swoj lud? Przypomnialem sobie, jak wygladal minionego roku w porze zniw: wychudzony, z poorana zmarszczkami twarza, pozbawiony energii i checi do jedzenia. Pil wtedy wylacznie lecznicze wywary szykowane przez Ciernia. Zycie nastepcy tronu ograniczylo sie do uzywania Mocy. Latem glod Mocy zastapi mu kazde inne laknienie. Jak to przyjmie ksiezna Ketriken? Podeszlismy do map. Teraz juz trudno bylo nie zauwazyc rysujacego sie wzoru. Nie baczac na przeszkody, lasy, rzeki czy zamarzniete rowniny, skazeni kuznica ciagneli do Koziej Twierdzy. Trudno mi bylo uwierzyc, ze ci ludzie, pozbawieni uczuc, niezdolni do myslenia, do snucia planow podjeli mordercza podroz w bardzo trudnych warunkach tylko po to, by dotrzec do stolicy krolestwa. Raporty zawieraly niezbite fakty. Wszyscy, ktorych udalo sie zidentyfikowac, podchodzili do Koziej Twierdzy. -Nadal nie dostrzegasz w tym realizacji logicznego planu? - zapytal ksiaze spokojnie. -Nie pojmuje. Jak mogliby cokolwiek zaplanowac? Jak mieliby sie kontaktowac? Zreszta nie wierze w ich porozumienie. Oni nie daza celowo do spotkania, zeby wedrowac tutaj gromada. Po prostu kazdy z osobna kieruje sie w te strone. Niektorzy parami lub trojkami. -Jak cmy do plomienia swiecy - zauwazyl ksiaze Szczery. -Albo muchy do padliny - uzupelnilem kwasno. -Jedni zauroczeni, inni glodni - rozmyslal nastepca tronu. - Musze sie dowiedziec, co ich tak do mnie przyciaga. -Dlaczego, ksiaze Szczery, chcesz poznac ich cel? Dlaczego sadzisz, ze jestes nim ty? -Nie wiem. Ale jesli sie dowiem, bede potrafil zrozumiec wroga. Przeciez nie za sprawa przypadku wszystkie ofiary kuznicy zdazaja do Koziej Twierdzy. Robia to z mojego powodu, Bastardzie. Moze nie z wlasnej woli, ale z mojego powodu. Musze zrozumiec dlaczego. -By pojac szalenstwo, trzeba oszalec. -Oho! - zakrzyknal ksiaze rozbawiony. - Kto teraz wyslawia sie jak blazen? Pytanie mi dokuczylo, wiec puscilem je mimo uszu. -Ksiaze Szczery, od dnia gdy karzel naigrawal sie ze mnie... - ciagle zywy tkwil we mnie wstyd i zal. Jeszcze niedawno ufalem, ze mam w blaznie przyjaciela. - Od tamtego dnia zastanawiam sie nad kilkoma sprawami, na ktore mnie uczulil, choc zrobil to w przykry dla mnie, drwiacy sposob. Powiedzial, jesli wlasciwie pojalem jego kalambury, ze powinienem szukac obdarzonych Moca. Ludzi z pokolenia krola, wyszkolonych przez mistrzynie Troskliwa. Zasugerowal mi tez chyba, ze powinienem wiecej dowiedziec sie o Najstarszych. Jak ich wezwac? Co moga zrobic? Kim sa? Ksiaze Szczery odchylil sie na oparcie krzesla, splotl dlonie na piersi. -Znalezienie odpowiedzi na kazde z tych pytan moze na dlugi czas dac zajecie co najmniej dziesieciu osobom. A z drugiej strony nie warto tym zajmowac chocby jednego czlowieka. Po pierwsze: owszem, powinni byc miedzy nami ludzie obdarzeni Moca, nawet starsi od mojego ojca, wyuczeni na potrzeby dawnych wojen z Zawyspiarzami. Ich imiona nigdy nie byly powszechnie znane. Nauki odbywaly sie dyskretnie, stad nawet czlonkowie jednego kregu niewiele wiedzieli o wybrancach do innych. Powinny byc jednak jakies zapiski na ten temat. Jestem pewien, ze swego czasu istnialy. Co sie z nimi stalo - nie potrafie powiedziec. Wyobrazam sobie, ze po smierci mistrzyni Troskliwej trafily do Konsyliarza. Nie znaleziono ich jednak wsrod jego rzeczy, po tym jak... umarl. Ksiaze zamilkl. Obaj wiedzielismy, jak zakonczyl zycie Konsyliarz, choc nigdy o tym nie rozmawialismy. Konsyliarz zginal jako zdrajca, w chwili gdy przy uzyciu Mocy probowal odebrac ksieciu Szczeremu zyciowa energie i w ten sposob go zabic. Stalo sie inaczej. Nastepca tronu, korzystajac z mojej sily, pozbawil calej energii Konsyliarza. Zaden z nas nie wspominal tego z przyjemnoscia. -Moze ksiaze Wladczy wie, gdzie sie znajduja te zapiski? - zapytalem, silac sie na obojetny ton. -Jesli tak, nic mi nie powiedzial - odrzekl ksiaze rownie obojetnie. - Kiedys szukalem ludzi obdarzonych Moca. Nie znalazlem zadnego wsrod zywych. -Tak... - Jakis czas temu uslyszalem cos o tym od Ciernia. - Poznales ich imiona, panie? -Kilka przypomnial sobie moj ojciec. To byli czlonkowie kregu, ktory sluzyl krolowi Szczodremu. Innych sam przypominalem sobie mgliscie z czasow, gdy bylem jeszcze dzieckiem. O kilku nastepnych dowiedzialem sie rozmawiajac z najstarszymi mieszkancami zamku. Oczywiscie dyskretnie. Nie chcialem i nadal nie chce, by moje poszukiwania nabraly rozglosu. -Czy moge spytac dlaczego? Zmarszczyl brwi i skinal w kierunku map. -Rycerski miewal przeblyski intuicji, ktore niewiele sie roznily od magii. Nie jestem tak wybitnie uzdolniony jak twoj ojciec, chlopcze, ale odkrylem pewna niepokojaca prawidlowosc. Jesli zdolalem poznac imie czlowieka obdarzonego talentem do wladania Moca, okazywal sie martwy albo nie sposob go bylo odnalezc. Wnioskuje z tego, ze moje poszukiwania sa dla tych osob smiertelnie niebezpieczne. Siedzialem w milczeniu. Ksiaze pozwolil mi wyciagnac wlasne wnioski. Mialem dosc rozumu, by nie wypowiadac ich na glos. -A Najstarsi? - zapytalem w koncu. -Jeszcze jedna zagadka. W czasach gdy o nich pisano, byli znani powszechnie. Tak przypuszczam. Podobnie dzisiaj moglbys szukac zapiskow wyjasniajacych dokladnie, co to takiego jest kon. Znajdziesz wiele przelotnych wzmianek, do tego czasem rodowod ogiera czystej krwi, czasem instrukcje, jak nalezy wbijac hufnal, ale ktoz z nas widzi potrzebe poswiecania czasu i pracy na dokladne opisywanie, czym wlasciwie jest kon? -Rozumiem. -I znow mamy do czynienia z szukaniem igly w stogu siana. Nie mam kiedy poswiecic sie temu zadaniu. - Jakis czas przygladal mi sie bez slowa. Potem z niewielkiej kamiennej szkatulki stojacej na stole wyjal klucz. - W szafie w mojej sypialni - powiedzial wolno - zgromadzilem wszystkie zwoje, w ktorych wystepuje chocby najdrobniejsza wzmianka o Najstarszych. Zdarzaja sie takze napomknienia o Mocy. Chce, zebys przestudiowal te zwoje. Popros Krzewiciela o dobry papier i notuj wszystko, co odkryjesz. Szukaj zbieznosci, prawidlowosci. I co miesiac pokazuj mi wyniki pracy. Ujalem w dlon miedziany kluczyk. Byl zadziwiajaco ciezki. I z ciezkim sercem przyjmowalem na swe barki zadanie, ktore blazen mi podsunal, a ksiaze Szczery przydzielil. "Szukaj zbieznosci". Nagle dostrzeglem zbieznosc. Nic pajeczyny przeciagnieta ode mnie do trefnisia, dalej do nastepcy tronu i do mnie z powrotem. Podobnie jak inne prawidlowosci, odkryte przez ksiecia Szczerego, i ta wydawala sie nieprzypadkowa. Ciekaw bylem, kto tworzyl ten wzor. Zerknalem na nastepce tronu, lecz jego mysli odplynely daleko. Podnioslem sie cicho. Odezwal sie do mnie, gdy bylem w drzwiach. -Przyjdz jutro, wczesnym rankiem. Do wiezy. -Panie? -Moze zupelnie niespodzianie odkryjemy pomiedzy nami jeszcze jedna osobe obdarzona Moca. 12. OBOWIAZKI Najgorsza chyba strona wojny z Zawyspiarzami bylo poczucie bezradnosci. Jakby paraliz opanowal nasza ziemie i wladcow. Z poczatku taktyka wroga tak nas zaskoczyla, ze nawet nie probowalismy sie bronic. Drugiego roku najazdow zaczelismy walczyc, lecz niewprawnie, gdyz od dawna uzywalismy sztuki wojennej bardzo sporadycznie. Naszym dzialaniom brakowalo spojnosci. Wrog byl dobrze zorganizowany, swietnie znal wybrzeze Krolestwa Szesciu Ksiestw, doskonale orientowal sie w pozycjach naszych wiez strazniczych, morskich plywach i pradach. Za cala ochrone musial nam wystarczyc jedynie ksiaze Szczery, uzywajacy dla nas Mocy. Iluz to statkom pokrzyzowal szlaki, jak wielu zmylil nawigatorow, ilu sternikow wprowadzil w blad - nie sposob zliczyc.Poddani nie wiedzieli o dzialaniach nastepcy tronu, totez sadzili, iz rod Przezornych nie czynil w tych ciezkich czasach nic. Dostrzegali straszliwe skutki napasci, a nie widzieli statkow, ktore roztrzaskiwaly sie na skalach lub plynely w czasie sztormu zbyt daleko na poludnie. W ludzie upadal duch. Ksiestwa srodladowe wyrzekaly na podatki sciagane na ochrone wybrzeza, do ktorego przeciez nie mialy bezposredniego dostepu, a ksiestwa nadbrzezne skarzyly sie, ze nie widac skutkow sciagania wyzszych oplat. W tej sytuacji nie sposob winic poddanych, ze ich zapatrywania na budowe okretow zmienialy sie w zaleznosci od stosunku do ksiecia Szczerego. To byla najdluzsza zima w moim zyciu. * * * Z pracowni nastepcy tronu poszedlem do ksieznej Ketriken. Zapukalem i zostalem wpuszczony przez Rozyczke. Dziewczynka z wesola twarzyczka i ciemnymi kreconymi wlosami przypominala mi jakiegos wodnego duszka.W komnacie panowala smetna atmosfera. Kilka dam siedzialo na stoleczkach wokol ramy z naciagnietym bialym lnianym obrusem. Barwnymi nicmi o intensywnych kolorach wyszywaly kwiatowy wzor. Bywalem swiadkiem podobnych zebran u mistrzyni Sciegu: zazwyczaj przy pracy panowal wesoly nastroj, hafciarkom usta sie nie zamykaly, w powietrzu krzyzowaly sie przyjazne docinki, brzeczal smiech. Igly polyskiwaly w zwawym tancu nad ciezka materia. Tutaj zalegala cisza. Kobiety pracowaly z pochylonymi glowami, zrecznie, rzetelnie, lecz w milczeniu. Porozstawiane po rogach plonely rozowe i zielone perfumowane swiece. Ksiezna Ketriken takze pracowala. Twarz miala opanowana, spokojna, jej wyobcowanie bylo tak wyrazne, ze prawie widzialem wzniesione dookola niej mury. Wygladala milo, spojrzenie miala zyczliwe, ale czulem, ze tak naprawde w ogole jej tam nie ma. Przypominala mi chlodna wode. Podniosla na mnie wzrok i usmiechnela sie pytajaco. Poczulem sie jak intruz, przerywajacy zajecia grupie uczniow zebranych wokol mistrzyni. Zamiast wiec po prostu ja pozdrowic, probowalem usprawiedliwic swoja obecnosc. Odezwalem sie sztywno, myslac glownie o obserwujacych mnie kobietach. -Ksiezno, nastepca tronu prosil mnie o przekazanie ci wiadomosci. Chyba rozblysla w jej oczach jakas iskierka, ale natychmiast zgasla. -Tak? - rzekla bezbarwnie. Zadna igla nie potknela sie w tancu, ale mialem swiadomosc, ze wszystkie damy nadstawily uszu, spragnione interesujacych wiesci. -Na szczycie jednej z wiez istnial niegdys ogrod, nazywany Ogrodem Krolowej. Nalezal do matki nastepcy tronu. Swego czasu zdobily go klomby zieleni, barwne kwiaty, wiatrowe kuranty i oczka wodne, w ktorych pluskaly rybki. Pani, ksiaze Szczery zyczy sobie, bys czula sie wladczynia tego miejsca. Chetnie ujrzy go w dawnym stanie. Bezruch przy stole stezal jeszcze bardziej. Ksiezna szeroko otworzyla oczy. -Jestes pewien? - zapytala bez tchu. -Oczywiscie, ze tak, pani. - Zdziwila mnie jej reakcja. - Nastepca tronu oznajmil, ze sprawisz mu wielka przyjemnosc, jesli zechcesz ozywic ten ogrod. Opowiadal o nim z rozrzewnieniem, szczegolnie wspominajac rabaty tymianku. Na obliczu ksieznej radosc zakwitla na podobienstwo bajkowego kwiatu. Ksiezna Ketriken uniosla dlon do ust, odetchnela drzaco. Krew naplynela jej do twarzy, rozowiac policzki. Oczy blyszczaly. -Musze zobaczyc ten ogrod! - wykrzyknela. - Teraz! Rozyczko, przynies moj plaszcz i rekawiczki. - Promiennym wzrokiem powiodla po damach dworu. - Czy zechcecie dotrzymac mi towarzystwa? -Ksiezno, sztorm dzisiaj wyjatkowo gwaltowny... - zaczela jedna z wahaniem. Hrabina Powsciagliwa, starsza kobieta o milych rysach, wstala powoli. -Ja, pani, pojde z toba na szczyt wiezy. Miotacz! - Chlopczyk, drzemiacy dotad w kacie, zerwal sie na rowne nogi. - Pobiegnij po moj plaszcz i rekawiczki. I kaptur. - Odwrocila sie ponownie do ksieznej. - Dobrze pamietam ten ogrod z czasow krolowej Wytrwalej. Wiele uroczych godzin spedzilam tam w jej towarzystwie. Z radoscia pomoge go odtworzyc. Na mgnienie oka zapadla cisza, a potem inne damy takze zaczely zbierac sie na wycieczke. Zanim wrocilem z wlasnym plaszczem, wszystkie byly gotowe do wyjscia. Czulem sie bardzo dziwnie, wiodac procesje dam dworu przez caly zamek, a potem w gore na sam szczyt wiezy, do Ogrodu Krolowej. Liczac paziow i ciekawskich, na miejsce dotarl spory tlumek. Ksiezna Ketriken podazala po stromych stopniach tuz za mna. Pozostali rozciagneli sie dlugim pochodem. Kiedy na szczycie zaczalem sie silowac z ciezkimi drzwiami, zasypanymi od zewnatrz zwalami sniegu, zapytala cicho: -Wybaczyl mi, prawda? Pozwolilem sobie na chwile odpoczynku. Walka z masywnymi drzwiami przypomniala mi o zranionym barku. Przedramie od dawna pulsowalo tepym bolem. -Slucham, pani? -Moj malzonek, ksiaze Szczery, mi wybaczyl. I w ten sposob okazuje laske. Och, uczynie dla nas ten ogrod najpiekniejszym miejscem swiata! I nigdy wiecej nie okryje wstydem nastepcy tronu. - Usmiechnela sie uszczesliwiona. Od niechcenia pchnela drzwi i otworzyla je na osciez. Stanalem w progu, zmruzylem oczy, oslepiony blaskiem zimowego dnia. Ksiezna minela mnie, weszla w skrzypiacy snieg siegajacy kolan, w ogole tego nie zauwazajac. Nie bylo tutaj nic poza zmarznieta biela pod olowianym niebem. Bialy puch okryl statuetki i donice zwalone pod jedna sciana. Przygotowalem sie na rozczarowanie ksieznej. Nic podobnego. Na samym srodku ogoloconego dachu pani Ketriken, spowita w padajace platki, rozlozyla ramiona i zatanczyla, smiejac sie z calego serca. -Jak tu pieknie! - wykrzyknela. Wowczas i ja wyszedlem na dach. Inni ruszyli w moje slady. Ksiezna Ketriken w mgnieniu oka znalazla sie przy stloczonych figurach, donicach i basenach. Odgarnela puszysta biel z policzka kamiennego chlopca tak czule, jakby byl zywym dzieckiem. Zgarnela snieg z kamiennej lawy, przestawila na nia figure. Posazki nie byly lekkie, lecz ksiezna bez szczegolnego wysilku wydobyla spod sniegu jeszcze kilka innych. Rozplywala sie nad nimi z zachwytu i od dam dworu takze oczekiwala podziwu. Stalem w niewielkim oddaleniu. Owiewal mnie zimny wiatr, ktory budzil bol w ranach i rownie bolesne wspomnienia. To tutaj stalem niegdys, prawie nagi na mrozie, a Konsyliarz probowal brutalnymi metodami nauczyc mnie wladania Moca. Tutaj, dokladnie w tym miejscu, lezalem, gdy mnie katowal jak psa. A tutaj starlem sie z nim w bezlitosnej walce, w ktorej tak straszliwie ucierpial moj talent do wladania Moca. Zastanawialem sie, czy jakikolwiek ogrod, niewazne jak piekny i spokojny, bedzie potrafil mnie oczarowac, skoro wyrosnie na tym kamieniu. Wzywala mnie nizsza sciana. Gdybym do niej podszedl i wyjrzal przez krawedz, ujrzalbym w dole skalisty klif. Nie podszedlem. Szybki koniec, jaki kiedys obiecywal mi upadek z tamtego konca ogrodu, juz mnie nie pociagal. Uporalem sie z sugestia Konsyliarza, zakotwiczona w moim umysle Moca. Spojrzalem na ksiezne i nagle przyszedl mi na mysl wczesnowiosenny kwiat, sniezyczka. Rozkwita, gdy glebokie zimowe sniegi dopiero zaczynaja sie cofac. Ksiezna Ketriken w zasniezonym pustym ogrodzie przypominala mi ten kwiat. Jasne wlosy na tle zielonego plaszcza lsnily zlotym polyskiem, usta sie zaczerwienily, policzki nabraly kolorow, podobnych do barwy roz, ktore wkrotce mialy tutaj ponownie zakwitnac. Oczy wladczyni blyszczaly niczym blekitne klejnoty. Wydobywala spod sniegu kolejne skarby, wykrzykujac nad kazdym z zachwytu. Natomiast damy dworu, kobiety o ciemnych warkoczach, z czarnymi lub brazowymi oczyma, omotane plaszczami i ukryte w kapturach przed zimowym chlodem, staly spokojnie, zgadzajac sie ze swoja pania i radujac jej radoscia, ale takze zacierajac zmarzniete dlonie. Pomyslalem, ze teraz powinien ujrzec malzonke ksiaze Szczery: ozywiona, rozradowana. Nie moglby jej nie pokochac. Plonela entuzjazmem. Z takim samym entuzjazmem on polowal i jezdzil konno. Niegdys. -Rzeczywiscie - odwazyla sie rzec baronowa Slodka - bardzo tu ladnie, tylko zimno. Niewiele tez mozna zrobic, dopoki snieg nie stopnieje i wiatr sie nie odmieni. -Alez nie! - wykrzyknela Ketriken. - Juz jutro musze odgarnac stad snieg i lod. A potem trzeba ustawic te lawy, rzezby i donice... ale jak? Ogrod zaczyna sie tworzyc od srodka. Na ksztalt szprych od kola? We wdzieczny labirynt? Albo budujac romantyczne zakatki? Mam tyle mozliwosci do wyboru, musze probowac. Chyba ze moj malzonek, ksiaze Szczery, zechce mi opowiedziec, jak tutaj bylo dawniej. Wowczas odtworze dla niego ogrod dziecinstwa! -Jutro, ksiezno. Teraz juz niebo ciemnieje i robi sie coraz zimniej - poradzila hrabina Powsciagliwa. Wiele kosztowala te starsza kobiete wspinaczka na wysoka wieze, a potem stanie na mrozie. Mimo wszystko jednak sie usmiechala. - Dzis wieczorem moze sprobowalabym opowiedziec ci, pani, jak zapamietalam ten ogrod. -Naprawde? - ucieszyla sie ksiezna Ketriken. Usmiech, jakim obdarzyla hrabine Powsciagliwa, byl niczym blogoslawienstwo. -Z najwieksza ochota. Wkrotce opuscilismy szczyt wiezy. Ja ostatni. Zamknalem za soba ciezkie drzwi i jakis czas stalem, przyzwyczajajac wzrok do polmroku. Nizej migotaly plomyki swiec. Wdzieczny bylem paziowi, ktory o nich pomyslal. Ruszylem powoli. Cale ramie, poczawszy od ukaszen Slepuna, a skonczywszy na ranie od noza, pulsowalo mi nieprzyjemnie. Pomyslalem o szczesciu ksieznej. Cieszylem sie wraz z nia, lecz po chwili naszla mnie przykra refleksja. Ksiaze Szczery chetnie przystal na moja sugestie, by oddac malzonce ogrod we wladanie, ale nie przypisywal owemu aktowi tak ogromnego znaczenia jak ona. Ksiezna podeszla do tego projektu, jakby miala zbudowac dla siebie i meza swiatynie milosci, a nastepca tronu do jutra rana pewnie w ogole zapomni o podarunku. Czulem sie rownoczesnie zdrajca i glupcem. Na kolacje zszedlem marzac o chwili samotnosci. Ominalem wielka sale biesiadna i poszedlem do izby zolnierskiej obok kuchni. Tam wpadlem na Brusa i Pomocnika. Zaprosili mnie do towarzystwa, nie wypadalo odmowic. A jednak rownie dobrze moglbym siedziec sam. Nie powiem, ze wykluczyli mnie z rozmowy. Nie, tylko poruszali tematy, ktore mnie juz nie dotyczyly. Szczegolowo omawiali miniony dzien, a czynili to z zaangazowaniem ludzi posiadajacych wiedze tajemna. Przytakiwalem ich slowom, ale nie bralem udzialu w wymianie zdan. Nie bylem im potrzebny. Pomocnik nie kryl szacunku dla swego mistrza. W krotkim czasie wiele sie od Brusa nauczyl. Zeszlej jesieni opuscil Kozia Twierdze jako jeden z chlopcow stajennych, a teraz ze znawstwem rozprawial o sokolach i psach, zadawal wlasciwe pytania na temat doboru paszy, martwil sie o ogara, ktorego kopnal kon. Skonczywszy posilek, podniesli sie do wyjscia. Zyczyli mi dobrej nocy i zatopieni w rozmowie opuscili izbe. Siedzialem w milczeniu. Wokol mnie ludzie jedli, pili, gwarzyli. Rozbrzmiewaly mile dla ucha dzwieki: brzek sztuccow, stukanie lyzka o brzeg kociolka, gluchy odglos, gdy ktos odcinal klin z kola sera - rozkoszna muzyka. Pachnialo jadlem, ludzmi i drewnem na kominku, rozlanym piwem i gulaszem. Powinienem byc zadowolony, a nie spiety. Nie melancholijny. Nie samotny. "Bracie?" "Ide. Spotkamy sie w chacie swiniarza". Slepun polowal daleko. Dotarlem na miejsce pierwszy i czekalem w ciemnosciach. W kieszeni mialem garnuszek z mascia, przynioslem tez woreczek kosci. Snieg wirowal w powietrzu. Wytezalem wzrok w ciemnosc. Domyslalem sie, ze Slepun wraca, czulem go niedaleko, a i tak zdolal mnie zaskoczyc i niezle wystraszyl. Litosciwie poprzestal na jednym uszczypnieciu i jednym szarpnieciu za zdrowe ramie. Weszlismy do chaty. Zapalilem ogarek swiecy, zbadalem wilczy bark. Zeszlej nocy, kiedy prowizorycznie czyscilem mu rane od noza, bylem wyczerpany i porazony bolem. Teraz z przyjemnoscia stwierdzilem, ze jednak dobrze sie spisalem, pozostalo dokonczyc dziela. Wycialem gesta siersc i podszerstek wokol rany, obmylem ja czystym sniegiem. Strup byl gruby i czarny. Najwyrazniej dzisiaj jeszcze Slepun troche krwawil. Niewiele. Nalozylem gruba warstwe masci. Slepun krzywil sie lekko, ale wytrzymal bol. Na koniec pytajaco powachal garnuszek. "Gesi smalec" - rozpoznal. "Jestes glodny?" - zapytalem. "Wlasciwie nie. Pod starym murem jest mnostwo myszy. - Wyczul kosci. - Ale kawalek wolowiny albo dziczyzny nigdy nie zaszkodzi". Wysypalem kosci na sterte, a on uwalil sie obok i zabral do nich pracowicie. Najpierw wszystkie obwachal, potem wybral suto obrosnieta miesem i zaczal ogryzac. "Polujemy niedlugo?" - Podsunal mi pod oczy obraz ofiar kuznicy. "Za dzien, moze dwa. Na razie nie moge utrzymac miecza". "No tak. Krowie zeby to zadna bron. Ale nie zwlekaj dlugo". "Dlaczego?" "Widzialem dzis bezrozumnych. Znalezli padlego kozla nad brzegiem strumienia. Brudne, smierdzace mieso, a oni jedli. Dlugo tam nie zostana. Jutro beda blizej". "Wiec zapolujemy jutro. Pokaz mi, gdzie ich widziales. - Zamknalem oczy i ujrzalem odcinek brzegu strumienia, ktory wilk sobie dla mnie przypomnial. - Nie wiedzialem, ze biegasz tak daleko! Cala te droge przebyles dzisiaj? Ze zranionym barkiem?" "To wcale nie jest daleko. - A jednak uslyszalem ton chelpliwy. - Wiedzialem, ze bedziemy ich szukac. Bez ciebie biegam duzo szybciej. Latwiej mi znalezc ich samemu, a potem zabrac cie na lowy". "To niezupelnie lowy, Slepunie". "Wiem. Ale robimy to dla stada". Posiedzialem z nim przez chwile w przyjaznej ciszy. Sporo urosl w czasie zimy. Dobrze odzywiony, biegajacy do woli, byl dorodnym, silnym wilkiem. Grubsze czarne wlosy wystajace z szarej siersci zrzucaly platki najgestszego sniegu, podszerstek chronil skore przed wilgocia. Slepun pachnial zdrowo, dzikim czystym zwierzeciem, nie tak jak przekarmione psy, ktorym braklo ruchu. "Wczoraj uratowales mi zycie". "Ty uratowales mnie od smierci w klatce". "Bylem samotny tak dlugo, ze chyba zapomnialem, co to przyjazn". Przestal ogryzac kosc, podniosl na mnie zdumione slepia. "Przyjazn? To za male slowo, bracie. Nie patrz tak. Bede dla ciebie tym, czym ty dla mnie. Bratem i stadem. Ale nie tylko mnie bedziesz potrzebowal". - Znowu zajal sie koscia, a ja rozgryzalem zagadke: co on mi wlasciwie powiedzial? "Spij dobrze, bracie" - rzeklem w koncu, zbierajac sie do odejscia. "Spac? - Prychnal. - Moze. Ale jesli ksiezyc przedrze sie przez chmury i da troche swiatla, rusze na polowanie. A jesli nie, moge spac". Pokiwalem glowa i zostawilem go sam na sam z koscmi. W drodze powrotnej do zaniku czulem sie mniej przygnebiony i mniej samotny niz wczesniej, ale takze odrobine winny, ze Slepun tak uzaleznil swoje zycie ode mnie. Wolalbym, zeby nie wyprawial sie ze mna na ofiary kuznicy. "Dla stada. To dla dobra stada. Bezrozumni probuja wejsc na nasze terytorium. Nie mozna im pozwolic". - Wydawal sie zupelnie usatysfakcjonowany takim wyjasnieniem, dziwilo go, ze mnie cokolwiek martwi. Pokiwalem nam glowa w ciemnosciach i pchnalem kuchenne drzwi, wracajac w zlote swiatlo i cieplo. W drodze do komnaty dokonalem podsumowania ostatnich kilku dni. Najpierw postanowilem zerwac wiez ze szczeniakiem, a zamiast tego zostalismy bracmi. Nie zalowalem. Potem poszedlem ostrzec ksiecia Szczerego przed nowymi ofiarami kuznicy w poblizu Koziej Twierdzy, a dowiedzialem sie, ze on od dawna o nich wie. Do tego polecil mi szukac wzmianek o Najstarszych oraz ludzi obdarzonych talentem Mocy. Nastepnie poprosilem nastepce tronu, by podarowal malzonce Ogrod Krolowej. Chcialem w ten sposob zapewnic jej mile zajecie i odciagnac mysli od nieprzyjemnych tematow. Zamiast tego bezwiednie wprowadzilem ksiezne w blad i jeszcze bardziej rozpalilem jej beznadziejna milosc do nastepcy tronu. Zatrzymalem sie na podescie, zlapalem oddech. "Moze wszyscy tanczymy jak nam blazen zagra? - zastanowilem sie. - Przeciez nie kto inny, tylko on przepowiedzial mi kilka z tych zdarzen". Wymacalem w kieszeni miedziany kluczyk. Po co zwlekac? Ksiecia Szczerego nie bylo w komnacie, ale zastalem Powaba. Bez wahania wpuscil mnie do sypialni i pozwolil siegnac do szafy. Zabralem narecze zwojow, zanioslem do siebie i ulozylem na skrzyni. Rozpalilem ogien w kominku. Obejrzalem opatrunek na barku. Przesiakl krwia. Powinienem go zmienic, ale zwyczajnie balem sie odrywania plotna od rany. Za chwile. Dolozylem drewna do ognia. Pobieznie przejrzalem zwoje. Pajecze pismo, wyblakle ilustracje. Rozejrzalem sie po komnacie. Lozko. Skrzynia. Nieduzy stojak na pergaminy. Dzban i misa. Brzydki gobelin przedstawiajacy krola Madrego rozmawiajacego z zoltawym Najstarszym. Kilka zapasowych swiec na kominku. Niewiele sie zmienilo od czasu, gdy tu zamieszkalem. Komnata naga i posepna, bez akcentow piekna pobudzajacych wyobraznie. Nagle stalem sie czlowiekiem posepnym, pozbawionym wyobrazni. Wypelnialem polecenia, tropilem i zabijalem. Bylem posluszny. Bardziej ogar niz czlowiek. Nawet nie salonowy piesek, rozpieszczany i obsypywany pochwalami. Jeden z roboczego stada. Kiedy to ja ostatnio uslyszalem serdeczne slowo z ust krola Roztropnego? Albo Ciernia? Nawet blazen kpil sobie ze mnie. Kimze bylem, jesli nie narzedziem? Dla kogo znaczylem cos wiecej? Czy komukolwiek zalezalo na mnie dla mnie samego? Nagle poczulem, ze dluzej nie zniose samotnosci. Odlozylem zwoj i wyszedlem. Gdy zastukalem do drzwi ksieznej Cierpliwej, nastala za nimi glucha cisza. -Kto tam? - odezwala sie po chwili Lamowka. -Tylko ja, Bastard Rycerski. -Bastard Rycerski! - lekkie zdziwienie w glosie. Rzeczywiscie, bylo cokolwiek pozno na moja wizyte. Zazwyczaj przychodzilem wczesniej w ciagu dnia. Zadowolony uslyszalem dzwiek odsuwanego rygla i zwalnianego zatrzasku. Wzieto pod uwage moje przestrogi. Drzwi otworzyly sie wolno i Lamowka odstapila, zapraszajac mnie do wnetrza, z pelnym watpliwosci usmiechem na twarzy. Wszedlem, pozdrowilem ja cieplo, rozejrzalem sie za ksiezna Cierpliwa. Musiala byc w sypialni. A tutaj, w rogu, z oczyma spuszczonymi nad robotka, siedziala Sikorka. Nie podniosla na mnie wzroku, nie dala znac, ze w ogole dostrzegla moja obecnosc. Wlosy miala sciagniete do tylu w gladki kok ukryty pod koronkowym czepeczkiem. Na innej kobiecie granatowe ubranie mogloby wygladac skromnie i schludnie. Na Sikorce bylo nijakie. Lamowka przygladala mi sie wzrokiem bez wyrazu. Spojrzalem ponownie na Sikorke i cos we mnie peklo. Czterema krokami przemierzylem komnate. Kleknalem przy krzesle ukochanej, a choc ona odchylila sie ode mnie, ujalem ja za reke i unioslem dlon ku wargom. -Bastardzie Rycerski! - rozlegl sie za mna oburzony okrzyk ksieznej Cierpliwej. Stala w progu sypialni. Usta miala gniewnie zacisniete. Niewiele mnie to obchodzilo. Sikorka odwrocila twarz. -Nie moge tak dluzej - rzeklem cicho. - Niewazne, jak bardzo jestem szalony, niewazne, jak wiele ryzykuje, niewazne, co o tym pomysla inni. Nie potrafie zyc bez ciebie. Sikorka uwolnila dlon; nie chcialem przytrzymac jej mocniej, sprawic bolu. Niczym uparte dziecko chwycilem faldy spodnicy. -Odezwij sie do mnie chociaz - poprosilem blagalnie, lecz Sikorka wciaz milczala. -Bastardzie Rycerski, tak nie uchodzi - ganila mnie ksiezna Cierpliwa. - Przestan w tej chwili! -Podobnie jak nie uchodzilo, nie bylo madre ani stosowne, by moj ojciec zalecal sie do ciebie, pani. Nie baczyl jednak na rozsadek. Podejrzewam, ze czul sie podobnie jak ja teraz. Zyskalem moment ciszy ze strony ksieznej. Niestety, Sikorka odlozyla robotke, wstala. Kiedy bylo juz jasne, ze musze puscic spodnice, bo w przeciwnym wypadku rozedre material, puscilem. -Czy zechcesz, pani, zwolnic mnie na dzis wieczor? - spytala Sikorka, odsuwajac sie ode mnie. -Oczywiscie - odparta ksiezna, ale w glosie nie znac bylo pewnosci. -Jesli wyjdziesz, nic tu po mnie - wiedzialem, ze brzmi to zbyt dramatycznie. Nadal kleczalem przy krzesle. -Jesli zostane, takze nic tu po tobie - rzekla Sikorka bezbarwnym tonem, zdejmujac fartuszek i wieszajac go na kolku. - Jestem sluzaca. Ty potomkiem krolewskiego rodu. Nic nas nie laczy. Niedawno to zrozumialam. -Nieprawda. - Podnioslem sie, podszedlem do niej. - Ty jestes Sikorka, a ja Nowy. -Kiedys tak bylo - westchnela. - Teraz juz nie. Czemu mnie dreczysz? Zostaw mnie w spokoju. Nie mam dokad odejsc. Musze pracowac tutaj, przynajmniej do czasu kiedy zarobie... - Pokrecila glowa. - Dobrej nocy, pani. Dobranoc, Lamowko. Odwrocila sie ode mnie i wyszla. Zapanowala straszna cisza. -No tak - odetchnela wreszcie ksiezna Cierpliwa. - Ciesze sie, ze przynajmniej jedno z was ma troche rozumu. Co ty sobie myslisz, Bastardzie Rycerski? Jak ci nie wstyd nachodzic tutaj moja pokojowke? -Ja ja kocham - odparlem bez obslonek. Opadlem na krzeslo i ukrylem twarz w dloniach. - Jestem juz bardzo znuzony samotnoscia. -Wiec przyszedles tutaj sie z nia zobaczyc? - ksiezna Cierpliwa byla urazona. -Nie. Przyszedlem do ciebie, pani. Nie wiedzialem, ze Sikorka tu bedzie. Kiedy jednak ja ujrzalem... to bylo silniejsze ode mnie. Ja... naprawde dluzej tak zyc juz nie moge. -Musisz sie przemoc, bo nie macie innego wyjscia - Slowa byly okrutne, lecz ksiezna westchnela. -Pani, czy Sikorka mowila z toba... o mnie? Musze wiedziec. Prosze. - Cierpialem meki przez ich milczenie. - Czy ona naprawde chce, zebym ja zostawil? Czy jestem dla niej tak godny pogardy? Czyz nie zrobilem wszystkiego, jak mi nakazalas, pani? Czekalem, ksiezno. Unikalem jej. Uwazalem, zeby z nia nie rozmawiac, nawet przypadkiem. Kiedy ma sie to skonczyc? A moze twoj plan, pani, zaklada, bysmy sie unikali, dopoki nie zapomnimy jedno o drugim? To sie nie uda. Nie jestem dzieckiem, a ona nie jest zabawka, ktora mozna przede mna schowac. Sikorce oddalem serce, nie moge bez niej zyc. -Nigdy nie bedzie twoja - rzekla ksiezna ze smutkiem. -Dlaczego? Czy pokochala innego? Ksiezna zachnela sie niecierpliwie. -Nie. To nie jest dziewczyna plocha. Jest madra i pilna. Widzi, ze ja kochasz. Ale ma takze swoja dume. Widzi to, czego ty nie chcesz dostrzec. Nie ma dla was wspolnej drogi. Nawet gdyby Roztropny wyrazil zgode na slub, w co bardzo mocno watpie, jak byscie zyli? Przeciez nie mozesz opuscic zamku, wyprowadzic sie do miasta i pracowac w sklepie. A kim bylaby ona, gdybys zatrzymal ja tutaj? Ludzie, ktorzy nie znaja jej dobrze, beda widzieli tylko roznice waszego pochodzenia. Bedzie postrzegana jako dziewka do zaspokojenia twoich niskich zadz. "A tak, Bastardowi wpadla w oko pokojowka macochy. Pewnie przydybal ja w kacie o jeden raz za duzo i teraz musi wypic piwo, ktorego sobie sam nawarzyl". Znasz przeciez takie komentarze. Znalem. -Nie obchodzi mnie, co powiedza ludzie. -Ciebie moze nie. Ale co z Sikorka? Co z waszymi dziecmi? Ucichlem. Ksiezna Cierpliwa utkwila wzrok we wlasnych dloniach, bezczynnie zlozonych na kolanach. -Jestes mlody, Bastardzie - odezwala sie bardzo cicho, prawie czule. - Teraz mi nie uwierzysz, ale naprawde jest mozliwe, ze kiedys pokochasz inna, bardziej dla ciebie odpowiednia. I Sikorka takze kogos sobie znajdzie. Zasluguje na te szanse. Powinienes zaczekac. Rok albo dwa. Jesli twoje uczucia do tego czasu sie nie odmienia... -Nie odmienia sie. -Jej uczucia chyba takze nie - westchnela ksiezna szczerze. - Nie wiedzac, kim wlasciwie jestes, oddala ci serce, Bastardzie. Tyle mi powiedziala. Nie chce zdradzac jej zwierzen, lecz jesli poslusznie o niej zapomnisz, nigdy ci tego sama nie powie. Powtorze ci wiec jej slowa i mam nadzieje, ze wybaczysz mi bol, jaki musze ci zadac. Sikorka nie chce, zeby jej dzieci byly dziecmi zamkowej sluzacej. Dlatego za wszystkie zarobione pieniadze kupuje wosk. Zbiera ziola i robi wonne swiece. Chce oszczedzic dosyc, by zaczac od poczatku, otworzyc wlasny sklepik. Nie stanie sie to predko. Ale taki ma cel. I dla ciebie nie widzi miejsca w swoim zyciu. Dlugi czas siedzialem w milczeniu. Lamowka i ksiezna milczaly takze. Lamowka zaparzyla herbate. Wetknela kubek w moja dlon. Podnioslem wzrok i sprobowalem podziekowac jej usmiechem. Ostroznie odstawilem naczynie. -Pani, czy wiedzialas od poczatku, ze tak sie to skonczy? - zapytalem. -Obawialam sie tego, ale wiedzialam tez, ze nie moge nic poradzic. Ani ty. Siedzialem bez ruchu. Nawet nie myslalem. Pod chata swiniarza, w jamie, Slepun drzemal z nosem opartym na kosci. Dotknalem go lekko, nawet nie budzac. Jego spokojny oddech byl dla mnie jak kotwica na wzburzonym morzu. Wsparlem sie na nim. -Bastardzie? Co zrobisz? Lzy zapiekly mnie pod powiekami. Zamrugalem. -Wypelnie rozkazy - rzeklem ciezko. - Czy kiedykolwiek postapilem inaczej? W calkowitej ciszy podnioslem sie wolno. Rana na barku tetnila bolem. Chcialem tylko spac. Ksiezna odprawila mnie skinieniem glowy. W drzwiach zatrzymalem sie jeszcze. -Przyszedlem dzis do ciebie, pani, z pewna sprawa. Ksiezna Ketriken bedzie odbudowywala Ogrod Krolowej na szczycie wiezy. Wspomniala, ze chcialaby przywrocic mu pierwotny wyglad z czasow krolowej Wytrwalej. Pomyslalem sobie, ze ty, pani, moglabys jej go opisac. -Rzeczywiscie, pamietam go dobrze, bardzo dobrze - ksiezna Cierpliwa zawahala sie wyraznie, umilkla na chwile, zaraz sie rozjasnila. - Narysuje ci go i wszystko wyjasnie. Potem pojdziesz do ksieznej Ketriken. Spojrzalem jej prosto w oczy. -Moim zdaniem, pani, to ty powinnas isc do malzonki nastepcy tronu. Sprawilabys jej ogromna przyjemnosc. -Bastardzie, nigdy nie przepadalam za towarzystwem. Jestem pewna, ze Ketriken uzna mnie za dziwaczke. I nudna starsza dame. Nie moglabym... - zajaknela sie i zamilkla. -Ksiezna Ketriken jest bardzo samotna - rzeklem cicho. - Przebywa w towarzystwie dam dworu, lecz chyba nie znalazla wsrod nich prawdziwej przyjaciolki. Kiedys i ty, pani, bylas malzonka nastepcy tronu. Czyzbys juz zapomniala, jak to jest? -Zgodzisz sie z pewnoscia, ze ona jest w zupelnie innej sytuacji. -Tak. - Odwrocilem sie do wyjscia. - Przede wszystkim ty, pani, mialas troskliwego i kochajacego meza. - Ksiezna Cierpliwa wydala z siebie zduszony jek. - A przy tym ksiaze Wladczy nie byl wowczas rownie... zdolny jak teraz. Mialas tez, pani, przy sobie Lamowke. Tak, ksiezna Ketriken jest w zupelnie innej sytuacji. Znacznie trudniejszej. -Bastardzie Rycerski! -Tak, ksiezno? -Odwroc sie do mnie, kiedy do ciebie mowie! Obrocilem sie wolno. Ksiezna tupnela noga. -Ta choroba cie chyba opetala! Chcesz mnie okryc wstydem! Wydaje ci sie, ze nie znam swoich obowiazkow? Ze ich nie wypelniam? -Pani... -Pojde do niej jutro. A ona wezmie mnie za rozkapryszona dziwaczke i zawade. Znudzi sie mna i bedzie zalowala, ze w ogole do niej przyszlam. A potem ty mnie przeprosisz za to, ze mnie do tego nakloniles. -Jestem pewien, ze ty wiesz najlepiej, pani. -Zachowuj sie grzeczniej i idz juz. Nieznosny chlopak! - Raz jeszcze tupnela i zniknela za drzwiami sypialni. Lamowka usta miala zacisniete, wyraznie sie hamowala. -Chcesz mi cos powiedziec? - zapytalem juz w progu. -Jestes bardzo podobny do ojca - zauwazyla cierpko. - Tylko nie tak uparty. On by sie nie poddal rownie latwo. - Zatrzasnela za mna drzwi i zaraz uslyszalem zgrzyt rygli. Stalem przez jakis czas wpatrzony w podloge, a potem ruszylem do swojej komnaty. Powinienem byl zmienic opatrunek na barku. Idac w gore po schodach, przy kazdym kroku czulem rwanie w ramieniu. Zatrzymalem sie na swoim pietrze i dlugo patrzylem na swiece. Potem pokonalem nastepny ciag schodow. Pukalem nieprzerwanie. Z poczatku przez szpare pod drzwiami wyplywal zoltawy blask swiecy, ale nagle zniknal. Wyjalem zza pasa noz i sprobowalem, nie dbajac o halasy, podniesc rygiel. Zamkniecie bylo solidniejsze niz w noc mojej poprzedniej wizyty. Najwyrazniej dolozono jeszcze skobel. Nie mialem szans otworzyc go czubkiem noza. Dalem sobie spokoj. Spasc z oblodzonego muru latwo, zwlaszcza jesli ma sie zraniona reke. Popatrzylem na fale lamiace sie niczym biala koronka na skalach daleko w dole. Slepun mial racje. Ksiezyc przebil sie przez chmury. Rekawica zeslizgnela mi sie po gladkiej linie i syknalem z bolu, kiedy zranione ramie przejelo caly ciezar ciala. Jeszcze tylko kawalek. Pokonalem nastepne dwa metry. Wystep okna Sikorki zawiodl moje nadzieje. Byl bardzo waski. Przycupnalem na nim, trzymajac sie liny. Ostrze noza latwo weszlo w szczeline pomiedzy okiennicami - nie byly dobrze dopasowane. Wyzsza klamka zaskrzypiala, a kiedy mozolilem sie nad dolna, uslyszalem z wnetrza glos. -Jesli wejdziesz, bede krzyczala. Wezwe straznikow. -Nastaw dla nich wode na herbate - odparlem ponuro, wciaz mocujac sie z nizsza klamka. Sikorka jednym szarpnieciem otworzyla okiennice. Stala w oknie, podswietlona od tylu przez drzace swiatlo plomieni z kominka. Ubrana byla w nocna koszule, ale jeszcze nie zaplotla wlosow. Blyszczaly swiezo wyszczotkowane. Narzucila szal na ramiona. -Odejdz! - nakazala mi ze zloscia. - Idz stad! -Nie moge. Nie mam sily wspiac sie na gore, a lina nie siega do samego dolu. -Nie wolno ci tu wejsc. -Dobrze - usadowilem sie na parapecie, z jedna noga w izbie, druga na zewnatrz. Wiatr wpadl do srodka, szarpnal nocna koszula Sikorki, przebudzil ogien w kominku. Milczalem. Po chwili Sikorka zaczela drzec z zimna. -Czego chcesz? - zapytala gniewnie. -Ciebie. Chcialem ci powiedziec, ze jutro ide do krola, poprosze o zezwolenie na malzenstwo. - Nie zamierzalem tego mowic. Slowa same wyrwaly mi sie z ust. Nagle uswiadomilem sobie, ze moge mowic i robic, co tylko zechce. Wszystko. Sikorka przygladala mi sie w milczeniu. -Nie chce za ciebie wyjsc - powiedziala wreszcie. -Tego mu nie powtorze. - Wyszczerzylem do niej zeby w usmiechu. -Jestes nie do zniesienia. -To prawda. I w dodatku strasznie mi zimno. Prosze, pozwol mi chociaz uciec z tego mrozu. Nie wyrazila zgody, ale odsunela sie od okna. Zeskoczylem lekko na podloge, ignorujac bol w ramieniu. Zamknalem okiennice i zaslonilem je gobelinem. Podszedlem do kominka. Przykleknalem, dolozylem drew do ognia, zeby wygnac ziab z izdebki. Wyprostowalem sie i stalem, rozcierajac dlonie. Sikorka nadal milczala. Zalozyla ramiona na piersi. Usmiechnalem sie. Pozostala powazna. -Powinienes isc. Moj usmiech zbladl. -Sikorko, prosze, porozmawiaj ze mna. Sadzilem, ze po naszym ostatnim spotkaniu wszystko jest dobrze miedzy nami. A teraz nie odzywasz sie do mnie, odwracasz glowe... Nie wiem, co sie zmienilo, nie rozumiem, co sie dzieje. -Nic - nagle wydala mi sie bardzo krucha. - Nic sie nie dzieje. Nic sie nie moze dziac, Bastardzie Rycerski. - Tak obco zabrzmialo to imie w jej ustach. - Mialam czas pomyslec. Gdybys do mnie przyszedl przed miesiacem, taki jak dzis, zapalczywy, usmiechniety... uleglabym ci na pewno. - Pozwolila sobie na cien smutnego usmiechu. Z takim usmiechem moglaby wspominac, jak zmarle dziecko podskakiwalo radosnie dawnego letniego dnia. - Nie przyszedles. Byles poprawny i praktyczny, i robiles wszystko, co robic trzeba. A ja cierpialam. Powiedzialam sobie, ze jesli kochales mnie tak gleboko, jak twierdziles, wowczas nic - ani sledzacy cie wrogowie, ani wychowanie, ani reputacja, ani protokol, nic nie staneloby ci na przeszkodzie, zeby sie ze mna widywac. Tamtej nocy, kiedy przyszedles, kiedy... ale coz, nie wrociles. -Czynilem tak dla twojego dobra, dla dobra twojej reputacji!... - zaczalem rozpaczliwie. -Badz ciszej! Wiem, ze to glupie z mojej strony, ale uczucia nie musza byc madre. Uczucia po prostu sa. Nie byles madry kochajac mnie. Ani ja, gdy pokochalam ciebie. Wreszcie to zrozumialam. I zrozumialam takze, iz rozum zabija uczucie. - Westchnela. - Po pierwszej rozmowie z twoim stryjem bylam bardzo zla. Wsciekla. Obudzil we mnie sprzeciw, zelazne postanowienie, ze wytrwam mimo wszelkich przeciwienstw. Ale nie jestem z kamienia. A nawet gdybym byla... kropla drazy kamien. -Moj stryj?! Wolno pokiwala glowa. -Ksiaze Wladczy zyczyl sobie, bym nikomu nie wspominala o jego wizycie, zwlaszcza tobie. Dzialal w najlepszym interesie rodu krolewskiego. Powiedzial, ze powinnam to zrozumiec. Zrozumialam, ale mnie to rozgniewalo... bo w dodatku mi udowodnil, ze dzialal takze w moim interesie. - Otarla dlonia policzek. Plakala. Tak cicho. Tylko lzy ja zdradzily. Podszedlem do niej. Czule, najczulej wzialem w ramiona. Nie stawiala oporu i to mnie zaskoczylo. Przytulalem ja ostroznie, jak motyla, ktorego tak latwo skruszyc. Pochylila glowe, lekko wsparla czolo o moje ramie. -Za kilka miesiecy - odezwala sie gdzies w moja koszule - bede miala dosc oszczednosci, zeby zaczac od nowa na swoim. Nie od razu otworze wlasny sklepik, najpierw wynajme jakas izbe i znajde sobie prace. Wtedy zaczne oszczedzac na sklepik. Takie mam zamiary. Ksiezna Cierpliwa jest mila, a Lamowka stala sie moja prawdziwa przyjaciolka, ale nie chce byc sluzaca. I nie bede nia dluzej, niz sie to okaze konieczne. - Zamilkla. Stala nieruchomo, zatopiona w moich ramionach. Drzala lekko. Chyba zabraklo jej slow. -Co ci powiedzial moj stryj? Przesunela policzkiem po mojej piersi. Chyba otarta lzy o moja koszule. -Niczym mnie nie zaskoczyl. Za pierwszym razem byl chlodny i wyniosly. Chyba mial mnie za... uliczna dziewke. Ostrzegl mnie surowo, ze krol nie bedzie tolerowal skandali. Chcial wiedziec, czy jestem przy nadziei. Rozgniewal mnie, oczywiscie. Powiedzialam mu, ze to nieprawdopodobne. Ze my nigdy... - Zamilkla. Bardzo wyraznie wyczuwalem, jak byla rozzloszczona, ze ktokolwiek w ogole mogl zadac jej podobne pytanie. - Wtedy zapytal, co chcialabym otrzymac jako odszkodowanie za to, ze mnie zwiodles. Ostatnie slowo trafilo mnie jak cios nozem. Kipiala we mnie wsciekla furia, ale zmusilem sie do milczenia, zeby wysluchac wszystkiego do konca. -Powiedzialam mu, ze nie oczekuje niczego. Ze sama oszukiwalam siebie w rownym stopniu, w jakim ty zwodziles mnie. Wtedy zaproponowal mi pieniadze. - Z kazdym zdaniem glos miala coraz wyzszy i wyzszy. - Zebym odeszla. I nigdy nikomu nie opowiadala o tobie ani o tym, co sie miedzy nami dzialo. Zaczela szlochac i dlugo trwalo, zanim mogla mowic dalej. -Dawal mi duzo. Wystarczyloby na sklepik. Bylam wsciekla. Powiedzialam mu, ze nie mozna pieniedzmi odegnac milosci. Ze gdyby pieniadze dyktowaly mi, czy mam kochac, czy nie, wtedy rzeczywiscie bylabym sprzedajna dziewka. Bardzo sie rozgniewal i wyszedl. Polozylem dlonie na jej napietych ramionach. Dotknalem wlosow: miekciejszych, gladszych niz najbardziej jedwabista konska grzywa. Zapanowalo milczenie. -Ksiaze Wladczy jest zlosliwy - uslyszalem wlasny glos. - Chce mnie zranic, zabierajac mi ciebie. Okrywa mnie wstydem, raniac ciebie. - Pokrecilem glowa z niedowierzaniem, nie mogac sie nadziwic wlasnej glupocie. - Powinienem byl sie domyslic. Obawialem sie, ze bedzie psul ci opinie. Albo ze skrzywdzi cie fizycznie. Brus jednak mial racje. Ten czlowiek nie zna skrupulow, nie przestrzega zadnych regul. -Z poczatku byl bardzo wyniosly, ale nigdy otwarcie niegrzeczny. Powiedzial, ze przychodzi jako wyslannik krola, a przybywa sam, by uchronic mnie przed skandalem. Pragnal uniknac plotek, nie chcial prowokowac ludzkiego gadania. Pozniej, kiedy juz spotkalismy sie kilka razy, wyznal, iz jest mu przykro, ze tak mnie potraktowal. Obiecal powiedziec krolowi, ze w niczym nie zawinilam. Nawet kupil ode mnie swiece i zadbal, by sie inni dowiedzieli, ze to ja je sprzedaje. On chce mi pomoc, Bastardzie Rycerski. Bronila ksiecia Wladczego! To bolalo gorzej niz najciezsza zniewaga lub wymowka z jej strony. Palce zaplataly mi sie w jej miekkich wlosach, zaczalem ostroznie wyswobadzac dlon. Ksiaze Wladczy! Cierpialem katusze samotnosci, unikalem Sikorki, nie smialem sie do niej odezwac, by nie spowodowac skandalu. Zostawilem ja zupelnie sama - po to by ksiaze Wladczy mogl zajac moje miejsce. Nie mial zamiaru jej adorowac, o nie. Zamierzal podbic jej serce swoim dworskim wdziekiem i wywazonymi slowami. Zacmic moj obraz. A mnie nie bylo w poblizu, nie moglem zadac klamu jego slowom. Stroil sie w piorka sprzymierzenca, gdy ja, pozbawiony glosu, pozostawalem dla niej nieopierzonym mlodzikiem, bezmyslnym, nikczemnym. Ugryzlem sie w jezyk, nim powiedzialem o nim jeszcze cos nieprzyjemnego. Zachowalbym sie jak rozzloszczony chlopiec zazdrosny o swoja wlasnosc. -Wspominalas o wizytach ksiecia Wladczego ksieznej Cierpliwej albo Lamowce? Co one ci o nim mowily? Pokrecila glowa. Zapach jej wlosow owional mi twarz. -Ksiaze mnie przestrzegal, zebym o naszych spotkaniach z nikim nie rozmawiala. "Bylyby z tego tylko niepotrzebne plotki" - powiedzial i wiem, ze to prawda. Nie powinnam byla mowic nawet tobie. Powiedzial, ze ksiezna Cierpliwa i Lamowka beda mnie mniej szanowaly, jesli sie dowiedza, ze przedstawiam jego decyzje jako wlasne. Powiedzial tez... ze nie pozwolisz mi odejsc... jesli bedziesz sadzil, ze ta decyzja wyszla od niego. Ze musisz uwierzyc, iz odwrocilam sie od ciebie calkowicie z wlasnej woli. -Bardzo dobrze mnie zna - przyznalem. -Nie powinnam byla ci mowic - szepnela. Odsunela sie ode mnie odrobinke, spojrzala mi w oczy. - Nie wiem, dlaczego to zrobilam. Jej oczy i wlosy mienily sie wszystkimi barwami jesiennego lasu. -Moze nie chcialas, zebym pozwolil ci odejsc? -Musisz mi pozwolic. Oboje wiemy, ze nie ma dla nas wspolnej przyszlosci. Na chwile czas stanal w miejscu. Tylko plomienie w kominku gadaly do siebie cicho. Zadne z nas sie nie poruszylo. A jednak, przedziwnym sposobem wkroczylem w odmienny swiat, gdzie bylem bolesnie swiadomy jej aromatu i dotyku. Oczy Sikorki, pachnaca ziolami skora i wlosy tworzyly harmonijna calosc z cieplem i gibkoscia ciala okrytego welniana nocna koszula. Doswiadczalem jej jak nowego koloru nagle objawionego moim oczom. Wszystkie troski, wlasciwie wszystkie mysli poklonily sie tej naglej swiadomosci. Wiem, ze drzalem, bo przytrzymala mnie mocno za ramiona. Od jej dloni ogarnelo mnie cieplo. Zajrzalem Sikorce w oczy i zdumialo mnie to, co tam ujrzalem. Pocalowala mnie. Zwyczajnym gestem ofiarowania ust spowodowala przerwanie tamy uczuc. Wszystko, co wydarzylo sie pozniej, bylo nieunikniona konsekwencja tego pocalunku. Zapomnielismy o rozsadku i o moralnosci, nie wahalismy sie ani przez mgnienie. Jedno drugiemu zezwolilo z calkowita ufnoscia na wszystko. Zanurzylismy sie w nowych doznaniach i nie potrafie sobie wyobrazic glebszego polaczenia niz to, do jakiego doprowadzilo nas wspolne zdumienie. Stalismy sie tej nocy jednoscia, wolni od oczekiwan i wspomnien. Nie mialem prawa do Sikorki, tak samo jak ona do mnie. Mimo to dawalem i bralem, i przysiegam - niczego nie zaluje. Pamiec slodkiego zaklopotania, jakiego doznalem tej nocy, jest najcenniejszym skarbem mej duszy. Drzacymi palcami splatalem tasiemki koszuli nocnej w beznadziejny supel. Sikorka wydawala sie taka swiadoma i pewna siebie, kiedy mnie dotknela ustami, lecz zamarla w bezruchu zaskoczona, gdy odpowiedzialem pocalunkiem. Nasza nieswiadomosc przerodzila sie w wiedze starsza niz my oboje. Staralem sie byc zarazem silny i delikatny, bylem zdumiony jej sila i delikatnoscia. Jedni ludzie nazywaja to tancem, inni walka. Niektorzy mezczyzni opowiadaja o tym z wynioslym usmieszkiem, inni w szyderczych slowach. Slyszalem kobiety na targu gdakajace na podobienstwo kwok nad okruszkami chleba. Bywalem nagabywany przez streczycielki, ktore zachwalaly swoj towar otwarcie jak domokrazca swieze ryby. Pewne zjawiska wymykaja sie ludzkim wyrazom. Tylko zmyslami mozna poznac kolor naprawde niebieski, slodycz zapachu jasminu czy dzwiek fletu. Zagiecie cieplego nagiego ramienia, miekkosc kobiecej piersi, zduszone westchnienie, z jakim odrzuca sie wszelkie bariery, zapach szyi, smak potu na skorze - wszystko to tylko oderwane fragmenty i choc najslodsze, nie oddaja calosci. Chocby i tysiac bylo szczegolow, to zawsze malo. Drewno w kominku zmienilo sie w czerwony zar. Swiece zgasly dawno temu. Znalezlismy sie w miejscu, do ktorego przybylismy jako obcy, by odkryc swoj prawdziwy dom. Zapomnialem o calym swiecie, zlozony w sennym gniazdku zmietych przescieradel i puchowych kolder wdychalem jej cieply bezruch. "Bracie, to dobre". Rzucilem sie jak ryba na haczyku, wytracajac Sikorke z sennych marzen. -Co sie stalo? -Zlapal mnie skurcz w lydke - sklamalem, a ona sie rozesmiala. Uwierzyla. Takie niewinne klamstewko, a nagle sie zawstydzilem - za to klamstwo i za wszystkie inne, ktorymi ja karmilem, i za cala prawde, ktora zmienilem w klamstwa, bo zatailem. Otworzylem usta, by wyjawic wszystko. Ze bylem krolewskim skrytobojca, zabojczym narzedziem w rekach krola. Ze wiedze o niej i o tym, co podarowala mi tej nocy, dzielilem z moim bratem, wilkiem. Ze oddala sie tak ufnie czlowiekowi, ktory zabijal innych i dzielil zycie ze zwierzeciem. Nie do pomyslenia. Zranilbym ja i zawstydzil. Czulaby sie na zawsze zbrukana. Powiedzialem sobie, ze zniose wlasna pogarde, ale nie zniose, by ona gardzila soba. Powiedzialem sobie, ze zacisnalem wargi, poniewaz bylo to szlachetniejsze wyjscie - zatrzymac owe sekrety dla siebie, nie zniszczyc Sikorki prawda. Czy oszukiwalem samego siebie? Czy nie czynimy tego wszyscy? Lezalem wtulony w jej cieple, miekkie ramiona i przyrzekalem sobie, ze wszystko zmienie. Skoncze z dotychczasowym zyciem i wowczas nie bede musial przed nia niczego taic. Jutro powiem Cierniowi i krolowi Roztropnemu, ze nie bede juz dla nich zabijal. Jutro wytlumacze Slepunowi, dlaczego musze zerwac laczaca nas wiez. Jutro. Dzisiaj, tego dnia, ktory wlasnie rozpoczynal sie switem, musialem wyruszyc z wilkiem u boku na lowy, musialem polowac na ofiary kuznicy, zabijac. Chcialem stanac przed krolem Roztropnym okryty swieza chwala, zaskarbic sobie jego wdziecznosc, by nie odmowil laski, o jaka mialem blagac. Tego wieczoru, gdy skoncze zabijac, poprosze go o pozwolenie na poslubienie Sikorki. Przyrzeklem sobie, ze krolewska zgoda stanie sie dla mnie poczatkiem nowego zycia - zycia czlowieka, ktory nie bedzie juz mial tajemnic przed ukochana. Pocalowalem ja w czolo, a potem lagodnym gestem zsunalem z siebie jej ramiona. -Musze cie opuscic - wyszeptalem. - Ale modle sie, zeby to nie trwalo dlugo. Dzisiaj pojde do krola Roztropnego i poprosze o pozwolenie na zawarcie slubu. Poruszyla sie i otworzyla oczy. Popatrzyla na mnie z pewnym zdziwieniem, kiedy nagi wyszedlem z loza. Dolozylem drewna do kominka i unikalem jej wzroku, kiedy zbieralem porozrzucane ubranie. Nie byla jednak skrepowana, bo gdy zapinajac pas podnioslem wzrok, patrzyla na mnie z usmiechem. Spieklem raka. -Czuje sie, jakbysmy juz byli poslubieni - szepnela. - Czy wypowiedzenie przysiag moze nas polaczyc bardziej prawdziwie? -Nie. - Usiadlem na brzegu lozka, ujalem w rece jej dlonie. - Ale z ogromna satysfakcja obwieszcze nasza milosc wszystkim ludziom. Wlasnie w chwili slubu. Publicznie wyznam, co moje serce ci przysieglo. Teraz jednak musze juz isc. -Zostan jeszcze chwile. Na pewno mamy jeszcze czas, nim ktokolwiek sie przebudzi. Pochylilem sie nad nia. -Musze isc, zeby zwinac pewna line, ktora zwisa z blankow do okna pokoiku pani mego serca. Ten sznur moglby wywolac niepotrzebne komentarze. -Zostan jeszcze przynajmniej tyle, bym ci zmienila opatrunki. Skad masz te rany? Mialam cie zapytac wieczorem, ale... Usmiechnalem sie do niej. -Wiem. Mielismy milsze zajecia. Nie, moja najdrozsza. Nie zostane, musze isc. Ale przyrzekam ci, jak najszybciej zmienie opatrunek. - Nazwanie jej "najdrozsza" sprawilo, ze poczulem sie prawdziwym mezczyzna. Pocalowalem Sikorke, przyrzekajac sobie, ze zaraz potem wyjde, ale zwlekalem, zniewolony dotykiem jej dloni na szyi. -Naprawde musze isc - westchnalem ciezko. -Nie powiedziales mi jeszcze, skad masz te rane. Domyslilem sie, ze nie uwaza moich ran za powazne, tylko szuka pretekstu, by mnie zatrzymac. Mimo wszystko czulem sie zawstydzony i sprobowalem sklamac pozostajac jak najblizej prawdy. -Pies mnie ugryzl. Suka z nowym miotem. Przecenilem jej ufnosc. Schylilem sie po szczeniaka, a ona skoczyla na mnie. -Biedaczek. Jestes pewien, ze dobrze oczysciles rane? Takie ukaszenia latwo powoduja zakazenie. -Oczyszcze jeszcze raz przy zmianie opatrunku. - Otulilem ja puchowa koldra, zalujac, ze sam musze porzucic przytulne cieplo. - Sprobuj sie jeszcze przespac, zanim wstanie dzien. -Bastardzie Rycerski! Zatrzymalem sie przy drzwiach. -Tak? -Przyjdz do mnie dzis w nocy. Przyjdz bez wzgledu na to, jaka decyzje powezmie krol. Chcialem zaprotestowac. Juz otworzylem usta. -Przyrzeknij! Inaczej nie przezyje tego dnia. Przyrzeknij, ze wrocisz. Bo krol nie ma juz nic do powiedzenia. Jestem twoja zona. I bede zawsze. Zawsze. Serce we mnie zamarlo. Tak szczodry podarunek! Skinalem niemo glowa. Musial Sikorce wystarczyc wyraz mojej twarzy, gdyz jej usmiech uzyczyl mi zlotego blasku slonca srodka lata. Podnioslem rygiel i odczepilem skobel. Otwierajac drzwi wyjrzalem w mroczny korytarz. -Zamknij za mna dobrze - wyszeptalem i odszedlem od niej w ostatnim tchnieniu nocy. 13. POLOWANIE Wladania Moca, podobnie jak wszelkich innych sztuk, mozna sie uczyc na rozne sposoby. Konsyliarz, mistrz Mocy za panowania krola Roztropnego, pokonywal mentalne blokady uczniow metoda pozbawiania ich wszelkich przyjemnosci i wygod oraz pietrzenia wyrzeczen. Czlowiek skupiony wylacznie na przetrwaniu jest podatny na sugestie. W ten sposob Konsyliarz narzucal adeptom technike poslugiwania sie Moca. Posrod tych, ktorzy przezyli te nauke i utworzyli krag Mocy, zaden nie zdradzal wybitnego talentu. Konsyliarz chelpil sie utworzeniem sprawnego kregu Mocy mimo braku odpowiedniego materialu, i moze tak bylo rzeczywiscie. Ale moze dostal w rece uczniow z ogromnymi mozliwosciami i sprowadzil ich do roli bezwolnych narzedzi.Mozna przeciwstawiac jego metodzie technike uczenia stosowana przez Troskliwa, poprzednia mistrzynie Mocy, ktora ksztalcila miedzy innymi dwoch starszych synow krolewskich. Wedle slow ksiecia Szczerego, nauka nie sprawiala uczniom przykrosci. Na opuszczenie barier i swiadome powodowanie magia pozwalalo wewnetrzne wyciszenie. Dwaj krolewscy bracia, Szczery oraz Rycerski, zakonczyli pierwszy etap nauki u mistrzyni Troskliwej jako biegli adepci sztuki wladania Moca obdarzeni wielkim talentem. Nie zdazyli, niestety, dokonczyc edukacji, gdyz mistrzyni zmarla. Z tego samego powodu Konsyliarz nie odbyl stazu jako czeladnik. Nie wiadomo, ile bezcennej wiedzy zabrala ze soba do grobu mistrzyni Troskliwa ani jakie mozliwosci krolewskiej magii nie zostana nigdy ponownie odkryte. * * * Tego ranka niewiele czasu spedzilem u siebie. Ogien wygasl, a dojmujacy chlod bil nie tylko od golych scian. Moja komnata byla pusta skorupa zycia, ktore wkrotce mialo odejsc w przeszlosc. Wydawala mi sie jeszcze bardziej bezosobowa niz zwykle.Umylem sie w lodowatej wodzie. Stanowczo za pozno zmienilem bandaze na barku i na przedramieniu. Rany nie mialy prawa wygladac tak czysto, a jednak, o dziwo, goily sie dobrze. Ubralem sie cieplo: pikowana gorska koszula, na nia ciezki skorzany kaftan, do tego nogawice z grubej skory, mocno zasznurowane. Oprocz miecza wzialem jeszcze krotki sztylet. Z ukrycia wydobylem niewielki garnczek z rozkiem papieru, w ktorym przechowywalem sproszkowana smierc. Mimo tych zabezpieczen czulem sie bezbronny. I szalony. Poszedlem prosto do wiezy ksiecia Szczerego. Wiedzialem, ze bedzie na mnie czekal, przygotowany do pracy nad korzystaniem z Mocy. Musialem go jakos przekonac, ze akurat dzisiaj trzeba polowac na ofiary kuznicy. Schody pokonalem szybko. Z niecierpliwoscia czekalem konca dnia, gdy zapukam do drzwi krola Roztropnego i prosze o zezwolenie na slub z Sikorka. Moje zycie zalezalo od decyzji krola. Wspomnienie ukochanej zalalo mnie takim potopem goracych uczuc, ze az musialem zwolnic. -Sikorka - powiedzialem polglosem, pieszczotliwie. Jak magiczne zaklecie, jedno slowo umocnilo mnie w postanowieniu i spielo ostroga. Zatrzymalem sie na szczycie, zapukalem glosno. Raczej poczulem, niz uslyszalem zaproszenie do srodka. Pchnalem drzwi i wszedlem. Pozornie w komnacie nic sie nie dzialo. Ksiaze Szczery siedzial przed otwartym oknem. Dlonie oparl na parapecie, wzrok utkwil w linii horyzontu. Policzki mial zarozowione od mrozu, ciemne wlosy zmierzwione wiatrem. W komnacie panowal calkowity bezruch i cisza. A przeciez jakbym sie znalazl w sercu traby powietrznej. Swiadomosc ksiecia omiotla mnie i porwala, uprowadzila Moca daleko na morze. Zabral mnie ze soba na oszalamiajaca wyprawe. Zajrzelismy na kazdy okret w poblizu. Tutaj dotknelismy mysli kapitana statku kupieckiego: "...Przy korzystnych cenach wezmiemy w powrotna droge ladunek oliwy...", zaraz przeskoczylismy do kobiety naprawiajacej sieci. Drewniany rog smigal w jej dloniach jak zaczarowany. Mruczala do siebie zezloszczona, bo kapitan niepotrzebnie ja poganial. Znalezlismy sternika zatroskanego o zdrowie ciezarnej zony. Potem odwiedzilismy na plazy trzy rodziny, wykopujace mieczaki w mrocznym swietle poranka; ludzie pracowali w pospiechu, bo wkrotce przyplyw mial zakryc siedliska. Dotknelismy jeszcze dziesiatek innych umyslow, nim ksiaze Szczery zezwolil mi powrocic. Czulem sie oszolomiony jak maly chlopiec, ktory wysoko z ramion ojca ogladal tetniacy zyciem jarmark, a teraz stanal na ziemi i nic nie widzi, tylko cizbe wokol. Podszedlem do ksiecia. Patrzylismy na wode rozlana az po horyzont. Nagle zrozumialem mapy tworzone przez nastepce tronu i pojalem, dlaczego je rysowal. Oto byla siec zywotow, ktore pokazal mi teraz, jak gdyby na otwartej dloni odslonil garsc bezcennych pionow. Ludzie. Jego ludzie. On nie patrzyl na skaliste wybrzeze ani na urodzajne pastwiska. Patrzyl na ludzi, na te jasne blyski istnien, tak mu drogie. Oto bylo jego krolestwo. Zamykaly je granice oznaczone na pergaminie. Przez chwile dzielilem jego rozzalenie, ze ktokolwiek chcial skrzywdzic tych ludzi. A potem szalencza determinacje: nikt juz nie straci zycia przez szkarlatne okrety. Swiat wokol mnie wrocil na swoje miejsce. Minal zawrot glowy. -I tak. Wiec dzis na polowanie - odezwal sie ksiaze nie patrzac na mnie. - Spodziewasz sie walki? -Uprzedzales, ksiaze Szczery, ze mam byc gotow na wszystko. Najpierw rzuce im trucizne, ale moga mnie zaatakowac, wiec na wszelki wypadek biore takze miecz. -Wez lepiej ten. - Podniosl lezacy obok krzesla miecz w pochwie i wlozyl mi go w rece. Dluzsza chwile patrzylem oniemialy. Skora byla pieknie tloczona, rekojesc odznaczala sie cudowna prostota, charakterystyczna dla przedmiotow sporzadzonych przez mistrza. Na skiniecie ksiecia obnazylem ostrze w jego obecnosci. Klinga migotala i lsnila, podobna do promienia slonca na lustrze wody. Wyciagnalem reke, a miecz przylgnal do dloni, doskonale wywazony, posluszny. Moje umiejetnosci nie zaslugiwaly na takie narzedzie. -Powinienem ci go przekazac publicznie, ale daje teraz, zeby przypadkiem jego brak nie zmienil twego losu. W czasie swieta Przesilenia Zimy poprosze cie o zwrot miecza i wrecze zgodnie z ceremonialem. Wsunalem ostrze na powrot do skorzanej pochwy, a potem blyskawicznie wyciagnalem. Nigdy nie mialem nic tak pieknego i cennego. -Chyba powinienem uroczyscie zaprzysiac ci to ostrze, ksiaze Szczery - rzeklem niezgrabnie. Nastepca tronu pozwolil sobie na usmiech. -Wladczy bez watpienia oczekiwalby podobnej deklaracji. Jesli chodzi o mnie, nie widze potrzeby, bys zaprzysiegal ostrze, jesli juz oddales mi we wladanie wlasne zycie. Poczulem sie winny. -Ksiaze moj - zdobylem sie na odwage. - Wyruszam dzisiaj, by sluzyc ci jako zabojca. Zdumial sie slyszac tak otwarta wypowiedz. -Dziwne, ze mowisz tak wprost - rzekl powsciagliwie. -Nadszedl na to czas. Stracilem serce do tej sluzby. Tak, oddalem ci we wladanie zycie i jesli rozkazesz, dalej bede wiernie sluzyl, zabijal dla ciebie. Prosze jednak, bys znalazl mi inne zajecie. Zdawalo mi sie, ze ksiaze milczal wiecznosc cala. Wreszcie potarl dlonia brode, westchnal gleboko. -Gdybys byl zaprzysiezony wylacznie mnie, odpowiedzialbym ci od razu. Nieszczesciem dla ciebie, jestem tylko nastepca tronu. Musisz przedstawic te prosbe krolowi. Do niego trzeba ci rowniez wystapic o zgode na malzenstwo. Cisza wielka i gleboka legla miedzy nami przepascia. W koncu odezwal sie ksiaze: -Nauczylem cie strzec wlasnych mysli, Bastardzie Rycerski. Jesli o tym zapominasz, nie mozesz winic innych, ze znaja twoje sekrety. Przelknalem gniew. -Jak wiele? - zapytalem sztywno. -Mozliwie najmniej, zapewniam cie. Jestem przyzwyczajony do skrywania wlasnych uczuc, ale mniejsza mam wprawe w blokowaniu sie przed cudzymi. Szczegolnie przed kims tak utalentowanym jak ty. - Umilkl. Nie moglem zawierzyc wlasnym slowom, totez milczalem takze. Poruszony bylem nie tylko tym, ze moje intymne przezycia staly sie komus wiadome. Ale jak mialbym to wytlumaczyc Sikorce? Nie moglem tez zniesc mysli o nastepnym przemilczeniu maskujacym nie wypowiedziane klamstwo. -Prawde mowiac, zazdroszcze ci, chlopcze - rzekl ksiaze bardzo cicho. - Gdyby to zalezalo ode mnie, moglbys sie zenic chocby i dzisiaj. Jesli krol Roztropny nie da ci pozwolenia, wiedz sam i powiedz swojej wybrance w czerwonej spodnicy, ze kiedy ja zostane krolem, bedziesz mogl sie zenic, z kim zechcesz i kiedy zechcesz. Nie zrobie ci krzywdy, jaka uczyniono mnie. Chyba wtedy pojalem ogrom jego nieszczescia. Jedna rzecz to wspolczuc mezczyznie, ktoremu wybrano zone nie pytajac o zdanie, a zupelnie inna - wyjsc z loza ukochanej i nagle zdac sobie sprawe, ze czlowiek, ktoremu zyczy sie jak najlepiej, nigdy nie pozna pelni polaczenia, ktorego doswiadczylem. Jak przerazajaco gorzkie musialo byc dla niego mimowolne zerkniecie na nasza noc, na cud, ktory jemu mial pozostac na zawsze niedostepny! -Dziekuje ci, ksiaze Szczery. Usmiechnal sie blado. -Nie moge niczego obiecac na pewno, wiec nie traktuj moich slow jak przyrzeczenia, ale moze zdolam ci pomoc w kwestii sluzby. Chyba nie bedziesz mial czasu wypelniac roli... dyskretnego poslanca, gdy podejmiesz nowe obowiazki. Bardziej dla nas istotne. -Jakie? - spytalem zaciekawiony. -Okrety rosna z dnia na dzien, pod okiem mistrzow nabieraja ostatecznych ksztaltow. I znowu nie spelni sie moje gorace pragnienie. Nie bede mogl zeglowac. Nie poczuje wiatru na twarzy, nie uslysze lopotu zagli, nie zmierze sie z wrogiem z mieczem w reku, biorac krew za krew! - Potrzasnal glowa i podjal spokojniej: - Musze zostac w Koziej Twierdzy, gdyz tylko stad moge miec nad wszystkim piecze, tutaj nie ryzykuje zycia. Bede koordynowal ruchy okretow i wysylal pomoc tam, gdzie okaze sie najbardziej potrzebna. Dlatego na pokladzie kazdego statku musze miec kogos, kto przynajmniej odbierze moje rozkazy przekazane Moca. Bardzo chcialbym tez dostawac dokladne informacje. Widziales dzis, ile moge. Poznam mysli czlowieka, owszem, ale nie kazdemu i nie zawsze potrafie narzucic swoja wole. A przeciez z pewnoscia zdarza sie sytuacje, kiedy bede musial szybko dostac kompetentna odpowiedz na konkretne pytanie. Czy myslales kiedys o zeglowaniu, Bastardzie Rycerski? Tego sie zupelnie nie spodziewalem. -Ja... Przed chwila przypomniales mi, panie, ze nie sposob polegac na mojej umiejetnosci wladania Moca. Wczoraj zauwazyles, iz mimo wysilkow Czernidla w walce jestem bardziej awanturnikiem niz szermierzem... -A teraz przypominam ci, ze jest srodek zimy. Do wiosny jeszcze daleko. Niewiele zdolam ci pomoc, zaledwie dam podstawy. Wyniki beda zalezaly wylacznie od ciebie. Czy zdolasz do wiosny nauczyc sie wladania i Moca i orezem? -Nie moge niczego obiecac na pewno, ale zrobie co w mojej mocy. -Zaczniesz dzisiaj? -Dzisiaj? Dzisiaj musze polowac. Nie osmiele sie zaniedbac obowiazkow, nawet z tak waznego powodu. -Oba te przedsiewziecia nie musza sie wzajemnie wykluczac. Zabierz mnie ze soba. Patrzylem na niego nic nie rozumiejac, wreszcie pokiwalem glowa. Sadzilem, ze wstanie, ubierze sie cieplo, wezmie miecz. A on tylko wyciagnal reke i dotknal mojego przedramienia. Kiedy zalala mnie jego swiadomosc, instynktownie zaczalem sie jej opierac. To bylo zupelnie inne uczucie niz w poprzednich wypadkach, gdy przebieral w moich myslach jak czlowiek porzadkujacy papiery rozrzucone na biurku. Tym razem bylo to prawdziwe zajecie umyslu. Nie przezylem takiej inwazji od czasu, gdy wdarl sie we mnie Konsyliarz. Probowalem sie uwolnic, lecz ksiaze trzymal mnie w zelaznym uscisku. Czas stanal w miejscu. "Musisz mi zaufac. Ufasz mi?" Stalem spocony i drzacy, jak kon, ktory we wlasnym boksie ujrzal weza. "Nie wiem". "Zastanow sie" - poprosil. Wycofal sie odrobine. Nadal go czulem. Czekal. Nie dotykal moich mysli. Zastanawialem sie goraczkowo. Zbyt wiele rzeczy musialbym zgrac. Musialem mu zaufac, jesli mialem sie uwolnic od roli skrytobojcy. Dano mi szanse, by wszystkie tajemnice odeszly w przeszlosc. Juz nigdy bym nie zbywal Sikorki klamliwym milczeniem. Musialem wykorzystac te szanse. Tylko jak mialem tego dokonac, a jednoczesnie utrzymac w sekrecie wiez laczaca mnie z wilkiem? Siegnalem ku Slepunowi. "Nasza wiez jest tajemnica. Tak musi byc. Dlatego dzisiaj musze polowac sam. Rozumiesz?" "Nie. To glupie i niebezpieczne. Bede tam, ale nie zobaczysz mnie ani nie wyczujesz". -Co postanowiles? - zapytal ksiaze na glos. Trzymal moja dlon. Spojrzalem mu w oczy. Nie poganial mnie. Tak samo moglby zapytac male dziecko, co wyrzezbilo w drewnie. Zmartwialem caly. Chcialbym zrzucic z siebie ciezar meczacych sekretow, miec na swiecie jedna przyjazna dusze, ktora by wiedziala o mnie wszystko. "Przeciez masz" - oburzyl sie Slepun. Prawda. I nie moglem go narazac na niebezpieczenstwo. -Ty takze musisz mi zaufac, panie - rzeklem bardziej oficjalnie niz zwykle. Nastepca tronu patrzyl na mnie w skupieniu. - Ksiaze, panie moj, czy mi ufasz? -Tak. Tym jednym slowem ofiarowal mi swoja wiare, a wraz z nia przeswiadczenie, ze cokolwiek zrobie, nie bede dzialal przeciw niemu. Zabrzmialo ono calkiem zwyczajnie, jednak ksiaze dal dowod odwagi, pozwalajac swemu skrytobojcy na sekrety. Lata cale uplynely od chwili, gdy jego ojciec kupil moja lojalnosc za wikt, bezpieczenstwo i nauke oraz srebrna brosze wpieta w moja koszule. Jedno slowo ksiecia Szczerego znaczylo dla mnie wiecej niz wszystkie te dary krola. Kochalem go bezgranicznie. Jak moglbym mu nie ufac? -Bedziesz mogl poslugiwac sie Moca, musisz tylko chciec. - Tak brzmiala cala instrukcja. Zaraz potem ksiaze znow opanowal moj umysl. Dopoki trzymal moja dlon, polaczenie mysli nie wymagalo zadnego wysilku. Poczulem jego ciekawosc, a potem zaklopotanie, gdy spojrzal na siebie moimi oczyma. "Lustro jest laskawsze. Postarzalem sie". Nie bylo sensu zaprzeczac prawdzie. "Twoje poswiecenie, ksiaze Szczery, bylo konieczne" - rzeklem wiec. Puscil moja reke. Przez chwile widzialem podwojnie - patrzylem na niego i na siebie, ale zaraz to wrazenie zniklo. Ksiaze odwrocil sie wolno, utkwil wzrok w horyzoncie, przekazal mi ten widok. Bez kontaktu fizycznego owo spiecie umyslow bylo czyms zupelnie innym. Opuscilem komnate i ruszylem po schodach ostroznie, jakbym niosl napelniony po brzegi kielich wina. "Bardzo dobrze. Jedno i drugie jest latwiejsze, jesli sie za bardzo nie starasz". Poszedlem do kuchni, zjadlem solidne sniadanie i probowalem zachowywac sie naturalnie. Ksiaze Szczery mial racje. Latwiej bylo podtrzymywac kontakt, kiedy sie nie skupialem na tej czynnosci. Posrod zwyczajnego rozgardiaszu wsunalem do torby kilka sucharow. -Wybierasz sie do lasu? - zapytala kucharka. Pokiwalem glowa. -Badz ostrozny. Na co sie zasadzasz? -Na odynca. Chce go tylko odnalezc, nie bede dzisiaj polowal. Przyda sie rozrywka w czasie swieta Przesilenia Zimy. -Dla kogo go tropisz? Dla ksiecia Szczerego? Nie ruszysz go z zamku, dziecino. Za duzo przesiaduje w wiezy. A biedny stary krol nie podjadl jak sie patrzy juz od paru tygodni. Naprawde nie wiem, dlaczego gotuje jego ulubione dania, skoro tace wracaja pelne. A ksiaze Wladczy moglby sie wybrac na polowanie, gdyby tylko wycieczka nie zmierzwila mu lokow. - Kilka dziewczat pomagajacych w kuchni zachichotalo. Mnie zapiekly policzki. "Spokojnie. Ci ludzie nie wiedza, ze jestem miedzy nimi, chlopcze. Niczego, co zostanie przy tobie powiedziane, nie wykorzystam przeciwko nim. Uwazaj, zeby nas nie zdradzic". Czulem rozbawienie ksiecia Szczerego, a rownoczesnie jego zatroskanie. Pozwolilem sobie na krzywy usmiech, podziekowalem kucharce za pasztet, ktory kazala mi wziac, i wyszedlem z kuchni. Sadza niecierpliwie parskala w boksie, nie mogla sie doczekac wypadu. Brus przechodzil mimo, kiedy ja siodlalem. Jednym spojrzeniem ciemnych oczu obrzucil moje skorzane ubranie, piekna pochwe i wspaniala rekojesc miecza. Odchrzaknal, ale nie rzekl nic. Ile wiedzial o mojej pracy? Pewnego razu, w gorach, wyjawilem mu, ze terminuje u skrytobojcy, ale potem nadstawil za mnie karku i otrzymal potezny cios w glowe. Po powrocie do zdrowia wyznal, ze stracil pamiec wydarzen z poprzedniego dnia. Czasami w to watpilem. Moze byl to jego sposob na utrzymanie tajemnicy - zeby nie mogli o nim dyskutowac nawet ci, ktorzy go dzielili. -Badz ostrozny - powiedzial w koncu gburowato. - Niech sie klaczy nie stanie jakas krzywda. -Bede uwazal - obiecalem i wyprowadzilem Sadze. Choc zdazylem tego dnia zalatwic juz tyle spraw, ciagle byl wczesny ranek, rozjasniajacy niebo akurat na tyle, zeby bezpiecznie puscic konia cwalem. Pozwolilem Sadzy wybrac tempo i wyhasac sie troche. Rozgrzala sie, ale nie spocila. Przez chmury wyjrzalo slonce, przedarlo sie miedzy konarami i blyszczalo na sniegu. Sciagnalem wodze, Sadza zwolnila kroku. Musielismy nadlozyc drogi do strumienia - dopoki nie musialem, nie chcialem zjezdzac ze szlaku. Ksiaze Szczery byl ze mna przez caly czas. Nie tyle rozmawialismy, co on sluchal mojego wewnetrznego monologu. Cieszyl sie rzeskim porankiem, posluszenstwem Sadzy i mlodoscia mojego ciala. Im bardziej oddalalem sie od zamku, tym wyrazniej zdawalem sobie sprawe, ze podtrzymuje kontakt z coraz wiekszym trudem. Na poczatku wiez nie wymagala wysilku, byla niczym dotykanie czyjejs reki, teraz przypominala raczej rozpaczliwy chwyt. Nie bylem pewien, czy uda mi sie wytrwac. "Nie mysl o tym. Nawet oddychanie moze sie okazac trudnym zadaniem, jesli zmienia sie w walke". Nagle zdumiony zdalem sobie sprawe, ze ksiaze jest w swojej pracowni, przy codziennych obowiazkach. Jak brzeczenie odleglych pszczol docieralo do mnie, ze cos wyjasnial Powabowi. Ani sladu wilka. Probowalem nie myslec o Slepunie, nie rozgladac sie za nim - ciezki wysilek umyslowy, rownie trudny jak utrzymywanie przy sobie swiadomosci ksiecia. Tak sie przyzwyczailem do siegania ku wilkowi, do jego skorych odpowiedzi, ze teraz czulem sie niezrecznie, jakby mi zabraklo ulubionego noza u pasa. Jedynym obrazem, ktory mogl przycmic wilka, bylo wspomnienie o Sikorce, ale nim takze nie chcialem sie dzielic. Ksiaze co prawda nie zganil mnie za wydarzenia minionej nocy, ale wyraznie uwazal je za uszczerbek na honorze. Mialem nieprzyjemne uczucie, ze gdybym rozwazyl wszystko, musialbym sie z nim zgodzic. Tchorzliwie pomijalem takze ten temat. Zorientowalem sie, ze mnostwo wysilku kieruje na powstrzymanie wszelkich mysli. To nie tak. Potrzasnalem glowa i otworzylem sie na doznania. Jechalem malo uczeszczana droga. Wila sie posrod lagodnych wzgorz za Kozia Twierdza, wydeptana bardziej przez owce i kozy niz ludzi. Minelo kilka dziesiatkow lat od dnia, gdy piorun wzniecil tutaj pozar, wyrosly juz piekne brzozy i drzewa bawelniane - teraz staly bezlistne, otulone sniegiem. Pagorkowaty teren nie nadawal sie pod uprawe, totez sluzyl glownie jako letnie pastwisko; od czasu do czasu widzialem sciezynke prowadzaca od drogi do chaty mysliwego albo drwala. W tej okolicy, w rzadko rozsianych gospodarstwach, mieszkali skromni ludzie. Droga wyraznie sie zwezila. Wjechalem w starsza czesc lasu. Tutaj potezne i ciemne drzewa iglaste tloczyly sie gesto nawet przy krawedzi szlaku. Gigantyczne pnie, potezne konary. Wiekszosc tegorocznego sniegu spoczywala na gesto utkanych iglami galeziach, na ziemie spadlo go niewiele. Poszycie bylo ubogie, wiec bez trudu sprowadzilem Sadze ze szlaku. Wedrowalismy pod snieznym baldachimem. Swiat zdawal sie spokojniejszy w polmroku wielkich drzew. "Szukasz konkretnego miejsca. Masz dokladne informacje, gdzie sa ci ludzie?" "Ledwie wczoraj widziano ich na brzegu pewnego strumienia, jedli padline. Sadze, ze stamtad bedziemy mogli ich wytropic". "Kto widzial?" Zawahalem sie. "Moj przyjaciel. Ludzie go oniesmielaja. Zyskalem jego zaufanie, wiec czasem, kiedy widzi dziwne rzeczy, przychodzi i opowiada mi o nich". "Tak. - Wyczuwalem powsciagliwosc ksiecia. - Rozumiem. Nie bede juz o niego pytal. Czasem sekrety sa nieuniknione. Pamietam pewna niespelna rozumu dziewuszke, ktora siadywala u stop mojej matki. Matka zywila ja, ubierala, dawala jej blyskotki i slodycze. Nigdy nikt nie zwracal na te mala specjalnej uwagi. Przypadkiem uslyszalem, jak dziewuszka opowiada mojej matce o pewnym czlowieku z tawerny, ktory sprzedaje piekne naszyjniki i bransolety. Jeszcze tego samego tygodnia gwardia krolewska aresztowala Bogacza Rozbojnika. Ludzie cisi czesto duzo wiedza". "Zaiste". Jechalismy w przyjaznym milczeniu. Musialem sobie przypominac, ze ksiaze nie towarzyszy mi cialem. "Zaczynam zalowac. Od dawna nie jechalem po tych wzgorzach ot tak, ze zwyklej checi. Moje zycie jest teraz calkowicie podporzadkowane obowiazkom. Nie pamietam juz, kiedy ostatni raz zrobilem cos tylko dlatego, ze mialem na to ochote". Wlasnie przytakiwalem myslom ksiecia, gdy w lesnej ciszy rozlegl sie przerazajacy krzyk. Byl to placz bez slow, wolanie mlodego stworzenia, raptownie urwane. Zanim pomyslalem, co robie, siegnalem ku niemu Rozumieniem. Znalazlem niewyslowiona panike i smiertelne przerazenie, a procz tego nagly strach Slepuna. Zamknalem przed nim swoj umysl, goraczkowo pognalem Sadze w tamta strone. Polozylem sie na jej szyi i prowadzilem w szalenczym tempie przez labirynt snieznych zasp, polamanych konarow i nagiej ziemi. Ze szczytu wzgorza ujrzalem scene, ktorej nigdy nie zdolam zapomniec. Bylo ich trzech: obdarci, zarosnieci, cuchnacy. Warczeli i porykiwali. Walczyli miedzy soba. Dla Rozumienia byli niczym kamienie, ale rozpoznalem ich z obrazu, jaki pokazal mi zeszlej nocy Slepun. Dziecko, mala dziewczynka - mogla miec trzy latka - ubrana w welniana jasnozolta tunike, staranne dzielo matczynych rak. Walczyli o nia jak o schwytanego w sidla zajaca, wyrywali sobie male cialko, w ktorym zycie jeszcze sie tlilo. Ryknalem wsciekle i dobylem miecza, a w tej chwili jeden z nich zdecydowanym szarpnieciem za glowe zgasil ostatnia iskre zycia. Drugiemu na brodzie blyszczala jasna krew. Nie czekal na smierc dziecka. Kopnalem Sadze pietami i spadlem na nich jak zemsta bogow. Na lewo ode mnie wyprysnal spomiedzy drzew Slepun. Zaatakowal pierwszy, skoczyl jednemu na plecy, otworzyl szeroko szczeki, zatopil zeby w karku. Inny odwrocil sie do mnie, podniosl reke w obronnym gescie. Nowym wspanialym ostrzem zrzucilem mu glowe z szyi, a potem jeszcze wscieklym cieciem rozplatalem korpus. Nie mialem czasu na wyciaganie miecza spomiedzy zeber. Wyrwalem zza pasa sztylet, zeskoczylem z Sadzy wprost na tego, z ktorym walczyl Slepun. Trzeci chwycil cialo dziewczynki i pognal w las. Ten drugi walczyl niczym oszalaly niedzwiedz; gryzl, drapal i klul nas nozem. Rozprulem mu brzuch. Wnetrznosci wylewaly mu sie znad pasa, a ciagle parl naprzod. Wiedzialem, ze umiera, wiec puscilismy sie w pogon za trzecim. Slepun zmienil sie w rozwscieczony szary klab miesni, a ja, goniac za nim, przeklinalem swoje niezdarne nogi. Slad byl wyrazny: zdeptany snieg, krew i koszmarny smrod mordercy. Mysli mialem zmacone. Przysiegam, ze gnalem w dol zbocza pewny, iz cudem jakims zdolam uniewaznic smierc i odprowadzic dziecko do domu. Cofnac czas. Ten bezsensowny zamiar dodawal mi skrzydel. Wrocil po wlasnych sladach. Wyskoczyl na nas zza wielkiego pnia. Cisnal cialem dziewczynki w Slepuna i rzucil sie na mnie. Byl wielki i silny jak kowal. W przeciwienstwie do innych nieszczesnikow dotknietych kuznica, temu sila i wzrost pozwolily sie wyzywic i zatrzymac dobre ubranie. Atakowal z wsciekloscia zaszczutego zwierzecia. Zbil mnie z nog, przygniotl plecy swym ciezarem, unieruchomil reke. Ramieniem miazdzyl mi gardlo, drugim przyciskal twarz do zmarznietej ziemi. Siegnalem do tylu i dwukrotnie zatopilem sztylet w umiesnionym udzie. Zaryczal jak buhaj i przydusil mnie mocniej. Czarne plamki zaczely mi przeslaniac swiat. Slepun wskoczyl na napastnika - dzwigalem ich juz obu. Czulem, ze zaraz popekaja mi zebra. Slepun wbil kly w jego kark, ale wielkolud tylko przycisnal brode do piersi i przygarbil ramiona. Wiedzial, ze zycie ze mnie ucieka, i nie przestawal dusic. Jak skonczy ze mna, rozprawi sie z wilkiem. W czasie walki otworzyla sie rana na moim ramieniu, pociekla ciepla krew. Ten dodatkowy bol niewiele juz znaczyl. Skapany we wlasnej sliskiej krwi zdolalem sie odrobine przesunac. Rozpaczliwie zaczerpnalem jeden swiszczacy haust powietrza, nim gigant wzmocnil uscisk. Zaczal mi odkrecac glowe. Jesli nie mogl mnie zdlawic, po prostu skreci mi kark. Na pewno wystarczy mu sil. Slepun zmienil taktyke. Nie zdolal zmiazdzyc kregow szyjnych czlowieka, ale jal zebami zdzierac z niego skore. Krew poplynela az na mnie, napastnik zawyl, jedna reka zaczal mlocic Slepuna. Wezowym ruchem obrocilem sie, wbilem mu kolano w krocze, potem sztylet gleboko w bok. Mimo bolu mnie nie puscil, objal poteznymi ramionami, przycisnal do siebie i zgniatal klatke piersiowa. Tyle pamietam z tej walki. Nie wiem, co mi sie stalo. Moze opanowala mnie przedsmiertna furia, o ktorej wspominaja niektore podania. Walczylem zebami, paznokciami i nozem, gdzie siegnalem, wyrywalem kawalki ciala. Nie wystarczyloby to jednak, gdyby nie Slepun, ktory atakowal z tym samym szalenstwem. Jakis czas pozniej wyczolgalem sie spod ciezkiego jak olow ciala. W ustach mialem podly miedziany smak, wyplulem brudne wlosy i krew. Przeciagnalem rekoma po spodniach, a potem wytarlem je w snieg, ale nic nie moglo ich oczyscic. Slepun lezal o kilka krokow ode mnie i dyszal. Szczeki mial tak samo zakrwawione jak ja. Nabral pelna paszcze sniegu, przelknal, znowu dyszal. Podnioslem sie i kustykajac ruszylem do niego. Wowczas ujrzalem cialo dziewczynki. Oprzytomnialem, zdalem sobie sprawe, ze bylo za pozno. Za pozno nawet w chwili kiedy ich dostrzeglem. Byla malenka. Miala gladkie czarne wlosy i ciemne oczy. Przerazajace - malutkie cialo bylo cieple, nie zdazylo zesztywniec. Przygarnalem ja do siebie, odsunalem wloski z czola. Twarzyczka tez malutka, mleczne zabki, pyzate policzki. Smierc nie zmacila jeszcze wzroku dziecka; oczy spogladajace mi w twarz zastygly w wyrazie zdumienia wykraczajacego poza wszelkie granice pojmowania. Na raczkach, pulchnych i mieciutkich, zastygaly strumyki krwi, ktora wyplynela z ugryzien na ramionach. Kleczalem na sniegu, tulac do piersi martwe dziecko. Wiec tak to jest trzymac dziecko w objeciach. Takie malenkie, takie cieplutkie. Takie nieruchome. Zaplakalem. Przeszedl mnie nagly dreszcz. Slepun powachal moja twarz i zaskowyczal. Zaczepil mnie lapa za ramie i wowczas nagle zdalem sobie sprawe, ze sie przed nim zamknalem. Pogladzilem go uspokajajaco, ale nie potrafilem otworzyc umyslu dla niego. Dla nikogo. Zaskowyczal raz jeszcze. Dopiero wtedy uslyszalem tetent konskich kopyt. Wilk liznal mnie po policzku i zniknal miedzy drzewami. Wstalem z trudem, dziecko trzymalem na rekach. Zza bialego szczytu wzgorza wylonili sie jezdzcy. Prowadzil ksiaze Szczery na czarnym ogierze. Zaraz za nim Brus, Brzeszczot i kilku innych. Byla z nimi prosto odziana kobieta z ludu; jechala z Brzeszczotem. Na moj widok krzyknela, zsunela sie z konia i pobiegla, wyciagajac rece. Nie moglem zniesc przerazajacej iskry nadziei w jej oczach. Porwala dziewuszke w ramiona, przywarla do stygnacej twarzyczki, a potem zaczela krzyczec. Jej rozpacz zalala mnie jak morska fala, porwala ze soba. Krzyk trwal i trwal, i trwal. Kilka godzin pozniej, siedzac w pracowni ksiecia Szczerego, nadal slyszalem ten krzyk. Siedzialem na stolku przed kominkiem nagi do pasa. Medyk dorzucil do ognia. Milczacy Brus czyscil mnie z sosnowych igiel i z brudu. -Te rany nie sa dzisiejsze - zauwazyl, wskazujac ugryzienie i ciecie nozem. Milczalem. Zabraklo mi slow. W misie z ciepla woda namiekaly suszone irysy z mirtem bagiennym. Brus zmoczyl galganek i zaczal mnie obmywac. -Kowal mial wielkie dlonie - rzekl. -Znales go? - spytal medyk. -Nie ma o czym mowic. Widzialem go raz czy dwa, w czasie wiosennego Swieta Radosci, kiedy ludzie zjezdzaja do miasta. Przywozil ladne srebrne drobiazgi do uprzezy. Znowu zapadla cisza. Brus myl mnie delikatnie. Barwiaca ciepla wode krew nie byla moja. Dziwne, lecz nie odnioslem ran. Wyszedlem z opresji poobijany, sztywny od bolu, lecz caly, z jednym wielkim guzem na czole. Bylo mi wstyd. Zginelo dziecko, a mnie nic sie nie stalo. Nie wiem, dlaczego to skojarzenie wydalo mi sie sensowne. Medyk przyniosl kubek wywaru z ziol. Brus, ktory owijal mi przedramie czystym bandazem, wyjal mu kubek z rak, powachal, zastanowil sie, podal mi. -Uzylbym mniej waleriany - tylko tyle powiedzial. Medyk usiadl przy kominku. Pojawil sie Powab z taca pelna jedzenia. Zrobil miejsce na malym stoliku i zaczal go zastawiac. Chwile pozniej wkroczyl do komnaty ksiaze Szczery. Sciagnal plaszcz, rzucil go na oparcie krzesla. -Znalazlem jej meza na targu - obwiescil. - Sa razem. Mowi, ze zostawila corke na progu domu i poszla do strumienia po wode. Kiedy wrocila, dziecka nie bylo. Natknelismy sie na nia, jak szukala dziewczynki w lesie. Wiem... - Nagle zwrocil sie do medyka. - Jesli skonczyles juz z Bastardem Rycerskim, mozesz odejsc. -Nawet nie spojrzalem na... -Nic mu nie bedzie - powiedzial Brus. Bandazowal mi na ukos klatke piersiowa, chcac odpowiednio umiejscowic opatrunek na barku. Probowalem znalezc cos zabawnego w zirytowanym spojrzeniu, jakim medyk wychodzac obrzucil Brusa. Brus nawet tego nie zauwazyl. Ksiaze Szczery przestawil krzeslo, usiadl naprzeciw mnie. Podnioslem do ust kubek z ziolowym wywarem, lecz Brus od niechcenia wyjal mi go z reki. -Najpierw porozmawiajcie. Po tej ilosci waleriany padniesz jak razony gromem. - Wylal polowe zawartosci w ogien, reszte rozcienczyl ciepla woda. Zalozyl rece na piersi, oparl sie o kominek i tak stal, popatrujac na nas. Podnioslem wzrok na ksiecia Szczerego i czekalem na jego slowa. -Widzialem to dziecko twoimi oczyma - rzekl. - Widzialem, jak walczyles. Potem zniknales nagle. Wiez ulegla zerwaniu i nie moglem cie juz odnalezc. Podazylem na pomoc. Przykro mi, ze nie przybylem wczesniej. Tak bardzo chcialem otworzyc sie przed ksieciem, wyjawic mu wszystko. Nie wolno mi bylo. Zerknalem na Brusa. Z uwaga wpatrywal sie w sciane. -Zechciej przyjac wyrazy wdziecznosci, moj ksiaze - odezwalem sie formalnie. - Nie mogles przybyc szybciej. A gdyby nawet, i tak bylo za pozno. Umarla niemal w tej samej chwili, kiedy ja dostrzeglem. Ksiaze opuscil wzrok na wlasne dlonie. -Wiedzialem o tym. Wiedzialem lepiej niz ty. Martwilem sie o ciebie. - Sprobowal sie usmiechnac. - Najbardziej charakterystyczna cecha twojego stylu walki jest nieprawdopodobna zdolnosc przetrwania. Katem oka dojrzalem, jak Brus poruszyl sie, otworzyl usta, po czym zamknal je ponownie. Zmartwialem. On ogladal ciala napastnikow, widzial slady. Wiedzial, ze nie walczylem sam. Tylko tego brakowalo! Serce przestalo mi bic. Skoro nawet teraz nie wystapil z oskarzeniem, szykowal mi rozmowe w cztery oczy. Gorzej juz byc nie moglo. -Bastardzie Rycerski? - Ksiaze Szczery delikatnie przywolal. mnie do porzadku. -Blagam o wybaczenie, moj ksiaze. Rozesmial sie krotko, wlasciwie prychnal. -Wystarczy juz tego "moj ksiaze". Nie oczekuje zachowania ceremonialu ani od ciebie, ani od Brusa, z ktorym znamy sie wystarczajaco dlugo. On takze nie tytulowal mego brata "moj ksiaze" w rozmowach prywatnych. Pamietaj, ze byl czlowiekiem krola. Rycerski bral od niego energie, czesto nie najdelikatniej. Jestem pewien, ze Brus wie, iz ja ciebie wykorzystywalem tak samo. I wie takze, iz patrzylem dzisiaj twoimi oczyma, do czasu gdy wjechales na szczyt wzgorza. Brus wolno skinal glowa. Zaden z nas nie pojmowal, dlaczego zostal tutaj zatrzymany. -Stracilem z toba kontakt, kiedy opanowala cie goraczka walki. Jesli masz mi sluzyc zgodnie z moim zamyslem, nie moze sie to zdarzac. - Zamyslony postukal palcami w udo. - Jedyna metoda, bys sie tego nauczyl, to poglebienie praktyki. Brus, Rycerski powiedzial mi kiedys, ze w razie naglej potrzeby lepiej wladasz toporem niz mieczem. Brus wyraznie nie spodziewal sie, ze ksiaze Szczery o tym wie. Wolno skinal glowa. -Czasem zartowal sobie ze mnie na ten temat. Mowil, ze to narzedzie awanturnika, nie bron szlachetnie urodzonego. Ksiaze Szczery pozwolil sobie na lekki usmiech. -Pasuje wiec do stylu walki Bastarda. Nauczysz go wladac toporem. Czernidlo nie ksztalci w tej sztuce, choc nie watpie, ze moglaby, gdybym ja o to poprosil. Wole jednak, zebys ty to zrobil, poniewaz Bastard bedzie rownoczesnie uczyl sie utrzymywania wiezi Mocy. Jesli uda nam sie polaczyc te dwie lekcje w jedna, moze wycwiczy sie w obu sprawnosciach naraz. Zaczynamy jutro. Im wczesniej, tym lepiej. Wiem, ze masz inne obowiazki i niewiele wolnego czasu. Przekaz czesc swoich powinnosci Pomocnikowi. Ten mlodzieniec chyba potrafi cie zastapic. -Pomocnik sporo juz umie - przytaknal Brus. Ostroznie. Jeszcze jeden strzepek informacji w dloniach ksiecia Szczerego. -Wiec postanowione. - Ksiaze powiodl po nas wzrokiem, jakby przewodniczyl odprawie w komnacie pelnej zolnierstwa. - Czy sa jakies pytania? -Panie moj - odezwal sie Brus. Jego gleboki glos nagle zabrzmial niepewnie. - Jesli moge... Mialbym... Nie chcialbym podawac w watpliwosc osadow mojego ksiecia, ale... Wstrzymalem oddech. No to bede mial za swoje. Zaraz powie o Rozumieniu. -Powiedzialem wyraznie, ze teraz nie zycze sobie uzywania formy "moj ksiaze". Co cie trapi? Brus stal wyprostowany jak struna. -Chodzi mi o te... walki. Bastard jest synem ksiecia Rycerskiego. To, co zobaczylem tam dzisiaj... - Kiedy juz wreszcie zaczal, slowa poplynely wartko. Probowal tylko wyeliminowac gniew ze swojego glosu. - Wysylasz go, panie... na taka rzez zupelnie samego. Zaden chlopiec w jego wieku by nie przezyl. Nie chce wtracac sie w nie swoje sprawy. Wiem, sluzyc krolowi mozna na wiele sposobow, ale bylem przy nim w Krolestwie Gorskim i widzialem... a jeszcze dzisiaj... Czy nie mozesz znalezc, panie, do tego zajecia kogos innego, nie syna swojego brata? Spojrzalem na ksiecia. Po raz pierwszy w zyciu ujrzalem u niego wscieklosc i gniew. Uczucia te nie znalazly wyrazu w slowach ani w mimice twarzy, tylko w dwoch goracych iskrach ukrytych gleboko w zrenicach. Ksiaze zacisnal usta, lecz kiedy sie odezwal, przemowil spokojnie. -Popatrz na niego, Brus. Nie jest dzieckiem. I pomysl. Nie wyslalem go samego. Wybralem sie z nim, mielismy cwiczyc wladanie Moca w czasie tropienia, polowania, a nie rzezi. Sprawy potoczyly sie inaczej. Bastard na szczescie przezyl. Tak samo jak przezyl podobne wydarzenia wczesniej. I jak, mam nadzieje, przezyje nastepne. Wstal raptownie. Nagle powietrze w komnacie zaciazylo moim zmyslom; zawrzalo od emocji. Nawet Brus cos wyczul, bo zerknal na mnie, a potem zamarl w bezruchu. Ksiaze Szczery krazyl po komnacie wielkimi krokami. -Nie, nie takiego zycia chcialbym dla niego. Nie takie zycie wybralbym dla siebie. Gdybyz sie urodzil w lepszych czasach! Gdybyz sie poczal w malzenskim lozu, gdybyz moj brat byl na tronie! Niestety! Nie dano mi takiego losu. Ani wam! Dlatego Bastard sluzy, podobnie jak ja. A niech mnie, Ketriken miala absolutna racje. Rodzina krolewska zyje jako Poswiecenie dla swego ludu. Podobnie jej potomstwo z nieprawego loza. Tak, dzis doszlo do rzezi. Wiem, o czym mowisz. Widzialem, jak Brzeszczot zwymiotowal, gdy zobaczyl cialo zabitego, widzialem, jak omijal Bastarda z daleka. Nie wiem, jak Bastard... jakim cudem przezyl. Ale coz moge zrobic? Potrzebuje go. Potrzebuje go do tej parszywej roli, bo jemu jedynemu moge zaufac. Tak jak moj ojciec wysyla mnie na wieze i zyczy sobie, zebym sie spalal w tym podstepnym, plugawym zabijaniu. Cokolwiek Bastard musi robic, cokolwiek kaza mu jego talenty... Serce zamarlo mi w piersi, zapomnialem oddychac. -...niech to robi, niech ich uzywa. Poniewaz tak teraz trzeba. Musimy przezyc. Poniewaz... -To moj lud. - Nie zdawalem sobie sprawy, ze sie odezwalem, poki obaj nie spojrzeli na mnie. Nagle zapadla cisza. - Dawno temu madry czlowiek powiedzial mi, ze pewnego dnia cos zrozumiem. Wlasnie zrozumialem. Poddani Krolestwa Szesciu Ksiestw sa moim ludem, troske o nich mam we krwi, ich krzywdy odczuwam jak wlasne. - Zamrugalem, starlem sprzed oczu obraz Ciernia tamtego dnia w Kuzni. - Dzisiaj zginelo moje dziecko, Brus. I moj kowal, i jeszcze dwoch innych. Nie obcy nam ludzie dotknieci kuznica. Nie piraci ze szkarlatnych okretow. Nasi. Musze przelac w odwecie krew wrogow, musze ich przegnac od naszego wybrzeza. To proste jak jedzenie albo oddychanie. Inaczej nie mozna. Ich spojrzenia spotkaly sie nad moja glowa. -Jota w jote taki sam - zauwazyl ksiaze spokojnie, lecz w jego glosie pobrzmiewalo wzruszenie i duma. Narastal we mnie gleboki spokoj. Zrobilem dzisiaj rzecz wlasciwa. Nagle stalo sie to faktem. Zadanie bylo wstretne i ponizajace, ale musialem je wykonac i zrobilem to dobrze. Dla mojego ludu. Obrocilem sie do Brusa, a on patrzyl na mnie z tym dziwnym blyskiem w oku, zarezerwowanym dla rasowego zrebaka albo szczeniecia, ktore niespodziewanie okazalo sie wyjatkowo obiecujace. -Bede go uczyl - przyrzekl ksieciu. - Czy mozemy zaczac jutro przed brzaskiem? -Mozemy - przystal ksiaze, zanim zdazylem sie sprzeciwic. - Teraz chodzmy zjesc. Nagle poczulem, ze umieram z glodu. Podnioslem sie, ruszylem do stolu, ale Brus mnie powstrzymal. -Umyj twarz i rece, Bastardzie - przypomnial mi lagodnie. Kiedy skonczylem sie myc, misa z perfumowana woda byla czarna od krwi kowala. 14. SWIETO PRZESILENIA ZIMY Swieto Przesilenia Zimy to zarowno celebracja najmroczniejszej czesci roku, jak i radosne fetowanie powrotu swiatla. Przez pierwsze trzy dni oddajemy hold ciemnosciom. Historie opowiadane przez bajarzy i przedstawienia teatrzykow lalkowych traktuja o czasie odpoczynku i zawsze maja szczesliwe zakonczenie. Jemy wowczas solone ryby, wedzone mieso, korzenie i owoce minionego lata. W srodkowym dniu swieta urzadzamy polowanie. Przelewamy krew, by uczcic przelom roku, i potem wnosimy na stol swieze miesa, wraz z ziarnem zebranym minionej jesieni. Kolejne trzy dni to czas oczekiwania na powrot wiosny. Przasniczki zasiadaja w wielkiej sali biesiadnej i rywalizuja, ktora wysnuje najciensza i najdluzsza nic, tkacze przy krosnach - ktory utka najjasniejszy wzor i najlzejsza tkanine. Bajarze prawia o poczatkach swiata i o przyszlosci. * * * Tego popoludnia usilowalem zyskac posluchanie u krola Roztropnego. Mimo wyjatkowo meczacego dnia nie zapomnialem o zlozonej sobie obietnicy. Osilek odprawil mnie szorstko, twierdzac, ze monarcha czuje sie niezdrow i nie zamierza nikogo przyjmowac. Mialem ochote walic w drzwi piesciami i wolac blazna na pomoc. Nie zrobilem tego. Nie bylem juz pewien przyjazni blazna. Nie spotkalismy sie od czasu jego kpiacej piesni. Kiedy o tym pomyslalem, przypomnialy mi sie slowa karla, wiec wrociwszy do swej komnaty, ponownie zajrzalem do manuskryptow wzietych od ksiecia Szczerego.Przy czytaniu zrobilem sie senny. Waleriana dzialala, choc wypilem tylko pol dawki, jaka podal medyk. Odsunalem na bok pergaminy. Zaczalem rozwazac rozne mozliwosci. Ksiaze Szczery lub nawet krol moglby obwiescic publicznie - najlepiej w swieto Przesilenia Zimy - ze ma sie zglosic kazdy, chocby i najstarszy, mieszkaniec krolestwa, obdarzony Moca nawet w niewielkim stopniu. Czy ludzie ci staliby sie celem ataku? Jeszcze raz pomyslalem o oczywistych kandydatach, uczniach Konsyliarza. Zaden nie darzyl mnie sympatia, ale nie musialo to oznaczac, ze nie byli wierni ksieciu Szczeremu. Wprawdzie Konsyliarz nie potrafil stworzyc z nich uzytecznego kregu Mocy, ale moze daloby sie to naprawic. Natychmiast skreslilem Dostojnego. Stracil talent w wyniku ostatniego doswiadczenia z Moca - w Stromym. Usunal sie po cichu do jakiejs miejscowosci nad Rzeka Winna i zyl tam, jak gadali ludzie, postarzaly przed czasem. Ale byli przeciez inni. Osmioro przezylo nauke. Siedmioro wrocilo z proby. Ja jej nie przeszedlem, Dostojny zmarnowal talent. Zostalo piecioro. Ledwie jeden krag Mocy. Czy nienawidzili mnie tak samo goraco jak Pogodna? Winila mnie za smierc Konsyliarza i nie czynila z tego zadnej tajemnicy. Czy inni takze mieli wiedze o tym, co sie wydarzylo w stolicy Krolestwa Gorskiego? Probowalem sobie ich przypomniec. Prawy. Bardzo zajety soba i zbyt dumny ze swojego talentu wladania Moca. Bystry. Kiedys byl milym, wiecznie sennym chlopcem. Zostal czlonkiem kregu Mocy i od tego czasu rzadko go widywalem. Oczy mial prawie zupelnie pozbawione wyrazu. Jakby nic z niego nie zostalo. Mocny, od kiedy zajal sie Moca w miejsce ciesielki, z umiesnionego osilka przemienil sie w rozleniwionego tlusciocha. Stanowczy zawsze byl niezauwazalny i wladanie Moca wcale go nie odmienilo. Wszyscy piecioro mieli talent do uzywania Mocy. Czy ksiaze Szczery mogl ich przyuczyc? Prawdopodobnie. Tylko kiedy? Kiedy mial znalezc czas na takie przedsiewziecie? "Ktos idzie". Obudzilem sie. Lezalem pomiedzy rozrzuconymi zwojami. Nie mialem zamiaru spac, a rzadko zapadalem w sen tak gleboko. Gdyby Slepun nie uzywal moich wlasnych zmyslow, zeby mnie strzec, na pewno bym sie nie obudzil. Drzwi uchylily sie wolno. Nie zaryglowalem ich, bo nie zamierzalem spac. Ogien na kominku przygasl, innego swiatla nie bylo. Lezalem bardzo spokojnie, zastanawiajac sie, kto przyszedl tak cicho. Czy mial nadzieje mnie zaskoczyc, a moze myslal, ze nie zastanie nikogo? Czy zjawil sie po zwoje? Wolno ujalem w dlon noz przy pasie, sprezylem sie do skoku. Tajemnicza postac weszla na palcach, bezszelestnie. Wyjalem noz z pochwy. "To twoja samica". Slepun gdzies daleko przeciagnal sie i ziewnal. Leniwie machnal ogonem. Zorientowalem sie, ze wesze jak wilk. "Sikorka" - potwierdzilem z ulga, gdy dotarl do mnie cudowny zapach, a potem poczulem zadziwiajace ozywienie. Lezalem nieruchomo, z zamknietymi oczyma. Pozwolilem jej zblizyc sie do lozka. Zbesztala mnie cicho, a potem zakrzatnela sie, zebrala rozrzucone zwoje i ulozyla je bezpiecznie na stojaku. Niepewnie dotknela mojego policzka. -Nowy? Nie moglem sie oprzec pokusie: dalej udawalem spiacego. Usiadla obok mnie; piernat ugial sie slodko pod cieplym ciezarem. Delikatnie pocalowala mnie w usta. Przygarnalem ja do siebie. Do wczoraj malo doswiadczylem od ludzi czulosci. A teraz... Nie wierzylem wlasnemu szczesciu. Sikorka polozyla sie obok mnie. Wciagnalem gleboko jej won i trwalem w bezruchu, smakujac pieszczoty. Uczucie podobne do banki mydlanej unoszonej podmuchem wiatru. Obawialem sie, ze nawet oddech moze je zniszczyc. "Mile - przytaknal Slepun. - Juz teraz nie bedzie takiej samotnosci. Bardziej w stadzie". Zesztywnialem, odsunalem sie od Sikorki odrobine. -Nowy? Co sie stalo? "Moje. To jest moje i nie bede sie tym z toba dzielil!" "Samolub. Przeciez to nie mieso, ze jak sie podzielisz, masz mniej". -Sikorko, jedna chwileczke. Skurcz mnie zlapal. "W co?" - glupi usmieszek. "Nie, to rzeczywiscie nie mieso. Miesem podzielilbym sie z toba zawsze i schronieniem tez, i zawsze bede przy tobie walczyl, jesli bedziesz mnie potrzebowal. Zawsze pozwole ci towarzyszyc mi na polowaniu i zawsze pomoge ci polowac. Ale to, z moja... samica, musze miec tylko dla siebie. Wylacznie". Slepun prychnal, podrapal sie za uchem, gdzie ugryzla go pchla. "Zawsze stawiasz granice, ktore nie istnieja. Mieso, polowanie, obrona terytorium, samice... to wszystko sprawy stada. Jak ona sie oszczeni, to ja nie bede przynosil miesa dla malych? Mam ich nie bronic?" "Slepun... nie moge ci tego wytlumaczyc akurat teraz. Powinienem byl z toba porozmawiac wczesniej. Na razie sie wycofaj. Obiecuje, ze to omowimy. Pozniej". Czekalem. Nic. Ani sladu. Jeden zostal, jeden zniknal. -Nowy? Nic ci nie jest? -Wszystko dobrze. Po prostu... chwileczke. To bylo chyba najtrudniejsze zadanie w zyciu. Sikorka tuz kolo mnie - nagle przelekniona, gotowa uciec. Musialem sie skoncentrowac, odnalezc granice siebie samego, umiescic wlasny umysl w jednym ciele i poskromic mysli. Wzialem gleboki wdech i wolno wypuscilem powietrze. Zakladanie uprzezy. Z tym mi sie to zawsze kojarzylo i tego obrazu zazwyczaj uzywalem. Nie za luzno, zeby nie pozwolic sie wyslizgnac. Nie za ciasno, tyle tylko, by uwiazac. Ograniczylem siebie do ciala, zeby nie obudzic ksiecia Szczerego. -Ludzie gadaja... - zaczela Sikorka i nagle zamilkla. - Przepraszam. Nie powinnam byla przychodzic. Myslalam, ze moze potrzebujesz... ale chyba wolisz byc sam. -Nie, Sikorko, prosze, wroc! - rzucilem sie w poprzek lozka i zdazylem schwycic brzeg jej spodnicy, zanim odeszla. Odwrocila sie, ciagle jeszcze niepewna. -Ciebie potrzebuje zawsze - zapewnilem ja. - Zawsze. Cien usmiechu zagoscil na jej ustach. Usiadla na krawedzi lozka. -Wydajesz sie taki nieobecny. -Tak bylo. Czasami musze po prostu oczyscic umysl. - Przerwalem. Co jeszcze moglbym powiedziec, jesli mialem jej nie oklamywac? Wzialem Sikorke za reke. -Ach tak - rzekla po chwili. Przez moment trwala niezreczna cisza, ktora powinno wypelnic moje wyjasnienie. - Nic ci nie jest? - spytala, gdy minelo kilka kolejnych chwil. -Nic. Widzisz, nie udalo mi sie dzisiaj zobaczyc z krolem. Probowalem, ale nie czul sie dobrze i... -Masz posiniaczona twarz. I podrapana. Ludzie gadaja... Cichutko nabralem powietrza. -Co gadaja? Ksiaze Szczery nakazal swiadkom milczenie. Brus na pewno milczal jak glaz, tak samo Brzeszczot. Pozostali pewnie tez nie rozmawiali z nikim, kto nie byl z nimi w lesie. Ale przeciez ludzie zawsze gadaja o tym, czego razem doswiadczyli, a inni podsluchuja. -Nie baw sie ze mna w kotka i myszke. Jesli nie chcesz mi nic mowic, powiedz, ze nie chcesz. -Nastepca tronu prosil nas o zachowanie dyskrecji. To nie to samo, co nie chciec ci powiedziec. Sikorka rozwazyla moje slowa. -Chyba nie. Wiem, nie powinnam sluchac plotek. Ale ludzie gadaja takie dziwne rzeczy... Przyniesli do zamku ciala, zeby je spalic na stosie pogrzebowym. I byla z nimi kobieta; plakala i plakala w kuchni calutenki dzien. Powiedziala, ze ludzie dotknieci kuznica ukradli i zabili jej coreczke. Ktos dodal, ze ty probowales im dziecko odebrac, a ktos jeszcze inny, ze rzuciles sie na nich akurat wtedy, kiedy zaatakowal ich niedzwiedz. Plotki sa takie balamutne. Ktos mowil, ze zabiles ich wszystkich trzech, a potem ktos, kto pomagal palic ciala, twierdzil, ze przynajmniej dwoch zabilo jakies zwierze. - Ucichla i tylko patrzyla na mnie. Nie chcialem juz myslec o tamtych wydarzeniach. Nie chcialem jej oklamywac, nie chcialem tez powiedziec prawdy. Calej prawdy nie moglem wyjawic nikomu. Wiec tylko patrzylem jej w oczy i marzylem, zeby nasze zycie ulozylo sie znacznie prosciej. -Bastardzie Rycerski... Nie moglem sie przyzwyczaic do dzwieku tego imienia w jej ustach. -Nastepca tronu prosil nas, zebysmy o tym nie rozmawiali... - Westchnalem. - Tak. Ludzie zarazeni kuznica zamordowali dziecko. I ja tam bylem, ale zjawilem sie zbyt pozno. To bylo straszne. -Przepraszam, nie chcialam sie wtracac. Po prostu tak mi ciezko, kiedy... -Wiem. - Dotknalem jej wlosow. Przytulila policzek do mojej reki. - Powiedzialem ci kiedys, ze snilem o tobie w Wodnej Osadzie. Wracalem z Krolestwa Gorskiego i przez cala dluga droge do Koziej Twierdzy nie wiedzialem, czy przezylas. Czasami bylem pewien, ze plonacy dom zwalil sie na ziemianke, kiedy indziej znowu sadzilem, ze zabila cie kobieta z mieczem... Sikorka patrzyla na mnie spokojnie. -Gdy dom sie zawalil, buchnal wielki snop iskier i dymu. Ja oslepil, ja bylam do niego odwrocona plecami. Ja... ja zabilam. - Zadrzala. - Nikomu o tym nie mowilam. Nikomu. Jak sie dowiedziales? -Wysnilem. - Delikatnie przyciagnalem ja do siebie, objalem ramionami. Ciagle drzala. - Czasami w snach widze jawe - powiedzialem cicho. Odsunela sie ode mnie odrobine, spojrzala mi w twarz. -Nie oklamalbys mnie, prawda, Nowy? Bolalo mnie to pytanie, ale w pelni na nie zasluzylem. -Nie. To nie klamstwo. Przyrzekam. I przyrzekam ci, ze nigdy nie bede kla... Lekko dotknela moich warg palcami. -Chce spedzic z toba reszte zycia. Nie skladaj obietnic, ktorych nie bedziesz mogl dotrzymac po kres swoich dni. - Druga reka siegnela do mojej koszuli i teraz na mnie przyszla kolej zadrzec. Pocalowalem jej palce. A potem usta. Sikorka wstala i zaryglowala drzwi. Pamietam jeszcze, ze pomodlilem sie goraco, by nie tej akurat nocy Ciern powrocil ze swej podrozy. Udalo sie. Za to ja podrozowalem daleko, do miejsca, ktore zaczynalo byc mi znajome, ale przez to nie mniej cudowne. Odeszla w srodku nocy, budzac mnie, zebym zamknal za nia drzwi. Chcialem sie ubrac i odprowadzic ja na gore, ale mi nie pozwolila, twierdzac z oburzeniem, ze doskonale potrafi wejsc po kilku schodach, a im rzadziej jestesmy widywani razem, tym lepiej. Niechetnie przyznalem jej racje. I zaraz zapadlem w gleboki sen. Obudzily mnie grzmoty i krzyki. Zerwalem sie na rowne nogi, otepialy i nieprzytomny. Po chwili grzmoty przemienily sie w walenie do drzwi, a krzyki w glos Brusa powtarzajacy moje imie. -Chwileczke! - udalo mi sie wychrypiec. Wszystko mnie bolalo. Naciagnalem na siebie ubranie i pokustykalem do drzwi. Po kilku probach zdolalem odsunac rygiel. Brus byl umyty, ubrany, mial uczesane wlosy i brode, a w reku trzymal dwa topory. -Pospiesz sie, juz jestesmy spoznieni... Co to za zapach? Bylem zaspany, ale zdolalem napredce wymyslic odpowiedz. -Perfumowane swiece. Maja przynosic odprezenie we snie. Brus prychnal. -Nie takie sny przynioslby mi ten zapach. Pelno tu pizma, chlopcze. Cala komnata nim przesiaknieta. Spotkamy sie na wiezy. Odszedl stawiajac dlugie kroki. A wiec mialem okazje sie przekonac, jak wyglada pojecie Brusa o wczesnym poranku. Umylem sie caly zimna woda, bo nie mialem czasu jej podgrzac. Zanurkowalem do skrzyni po swieze ubrania, kiedy znowu uslyszalem pukanie. -Juz ide! - zawolalem. Pukanie trwalo. Co oznaczalo, ze Brus byl zly. Coz, ja takze. Powinien byl rozumiec, ze fatalnie sie czulem. Szarpnalem drzwi i trefnis wslizgnal sie do komnaty niczym smuzka dymu. Mial na sobie nowy czarno-bialy stroj. Rekawy koszuli pokrywal czarny haft w ksztalcie winorosli pnacej sie w gore po ramieniu. Nad czarnym kolnierzem twarz blazna zdawala sie biala niczym ksiezyc. "Pewnie dostal ten stroj na zimowe swieto" - pomyslalem glupawo. Mielismy zime najdluzsza od pieciu lat. Dzisiejszej nocy rozpoczynalismy swietowanie jej przesilenia. -Czego chcesz? - zapytalem. Nie bylem w nastroju na jego wyglupy. Z uznaniem pociagnal nosem. -Przyjalbym z ochota odrobine tego, co tu bylo. - Z gracja odstapil do tylu na widok wyrazu mojej twarzy. Nagle sie zezloscilem. Blazen lekko przeskoczyl moje skotlowane lozko. Rzucilem sie za nim w poprzek materaca. - Ale nie od ciebie! - wykrzyknal kokieteryjnie i zamachal rekoma jak dziewczyna oganiajaca sie od zalotnika. -Nie mam dla ciebie czasu - rzeklem bez ogrodek. - Ksiaze Szczery spodziewa sie mnie; nie moge kazac mu czekac. - Stoczylem sie z lozka, poprawilem ubranie. - Musisz wyjsc. -Ach, ten ton, ten ton! Byl czas, kiedy Bastard potrafil zniesc kpine lepiej niz teraz. - Zawirowal w piruecie, stanal bez ruchu niczym wdzieczna ozdobna statuetka. - Naprawde jestes na mnie zly? - zapytal. Az sapnalem ze zdumienia. Trefnis nigdy nie mowil tak otwarcie. -Bylem - przyznalem z ociaganiem, zastanawiajac sie rownoczesnie, w jakim celu ciagnie mnie za jezyk. - Tamtego dnia zrobiles ze mnie blazna przed ludzmi. Potrzasnal glowa. -Nie przywlaszczaj sobie cudzej pozycji. Tylko ja odgrywam tu blazna. Zawsze. Szczegolnie tamtego dnia i przed ludzmi. -Zwatpilem w nasza przyjazn - rzeklem mu szczerze. -Bez watpienia inni ludzie powinni watpic w nasza przyjazn, jesli mamy byc dobrymi przyjaciolmi. -Rozumiem. Wiec chciales posiac plotki o urazie miedzy nami. Tak, teraz rozumiem. Jednak nadal musze isc. -Zegnaj wiec. Zycze milej zabawy przy nauce wladania toporem. Sprobuj nie stracic jezyka. - Wlozyl dwa polana w przygasajacy ogien i poczal sadowic sie przy kominku. -Blaznie - odezwalem sie niepewnie - jestes wprawdzie moim przyjacielem, ale nie chce cie zostawiac samego w mojej komnacie. -Ja tez nie lubie, jak inni wchodza do mojej komnaty, kiedy mnie tam nie ma - odparl z lobuzerskim usmiechem. Splonalem rumiencem. -To bylo dawno. I przeprosilem cie za moja niewczesna ciekawosc. Nigdy wiecej tego nie zrobilem. -Ja tez juz wiecej tego nie zrobie, tylko ten jeden raz. A kiedy wrocisz, zaraz cie przeprosze. Czy tak bedzie dobrze? Juz bylem spozniony. Wolalem nie myslec, jakimi slowami Brus mnie obruga. Usiadlem na brzegu lozka. Sikorka i ja lezelismy tutaj. To nasze gniazdko. Probowalem udawac, ze zupelnie odruchowo naciagam pledy na piernat. -Dlaczego chcesz tu zostac? Czy grozi ci jakies niebezpieczenstwo? -Zawsze grozi mi jakies niebezpieczenstwo, gluptasku. Podobnie jak tobie. Nam wszystkim. Chcialbym tu zostac jakis czas i sprobowac znalezc sposob pokonania niebezpieczenstwa. Albo przynajmniej zmniejszenia zagrozenia. - Znaczacym gestem wskazal zwoje. -Ksiaze Szczery powierzyl je mojej opiece - rzeklem bez przekonania. -Z pewnoscia polega na twoich sadach. Moze wiec ocenisz, ze w moich rekach pergaminy beda bezpieczne? Powierzyc przyjacielowi swoja wlasnosc, to jedno. Pozwolic mu rozporzadzac wlasnoscia cudza - to zupelnie co innego. Wlasciwie mialem zaufanie do blazna. Wlasciwie. -Najrozsadniej byloby najpierw zapytac o zgode nastepce tronu - zaproponowalem. -Im mniej wspolnego bede mial z ksieciem Szczerym, tym lepiej dla nas obu - odrzekl trefnis stanowczo. -Unikasz ksiecia? - Bylem zdumiony. -Jestem blaznem krola. A ksiaze dopiero czeka na tron. Niech wiec czeka. Kiedy zostanie krolem, bede mu sluzyl. O ile nie zginiemy wszyscy do tej pory. -Nie chce sluchac takich slow o ksieciu Szczerym - rzeklem cicho. -Nie? No to musisz chodzic z zatkanymi uszami. Podszedlem do drzwi, polozylem dlon na klamce. -Czas na nas, blaznie. - Wiele mnie kosztowalo, by mowic obojetnym tonem. Jego szyderstwa z ksiecia Szczerego gleboko mnie zranily. -Nie blaznuj, Bastardzie. To moja rola. Mysl! Czlowiek moze sluzyc tylko jednemu panu. Niewazne, co mowia twoje usta, twoim panem jest ksiaze Szczery. Wcale cie za to nie winie. Chcesz obwiniac mnie, ze krol Roztropny jest moim? -O nic cie nie obwiniam. Ani nie kpie z krola. -Ani nie bywasz u niego, choc apeluje, jak moge. -Probowalem wczoraj. Nie zostalem wpuszczony. Powiedziano mi, ze krol nie czuje sie dobrze. -A gdyby to mialo miejsce pod drzwiami ksiecia Szczerego, tez bys ustapil tak szybko? Dalo mi to do myslenia. -Nie, raczej nie. -Wiec dlaczego sie poddales? - zapytal blazen cicho i smutno, jak czlowiek pograzony w glebokiej zalosci. - Dlaczego ksiaze Szczery, zamiast trwac u boku ojca, odbiera mu ludzi? -Nie odszedlem od krola. To raczej krol nie uwazal za stosowne udzielic mi posluchania. Jesli chodzi o ksiecia Szczerego... nie moge sie za niego wypowiadac. Wiadomo jednak wszem wobec, ze krol laskami obdarza ksiecia Wladczego. -Wiadomo wszem wobec? Wiec wiadomo takze, o co naprawde dba mlodszy ksiaze? -Niektorzy wiedza - rzeklem krotko. Niebezpieczna to byla rozmowa. -Pomysl o tym. Kazdy z nas sluzy panu, ktorego kocha najbardziej. Ale jest jeszcze jeden czlonek rodu krolewskiego, i obaj kochamy go najmniej. Nie istnieje miedzy nami konflikt lojalnosci, Bastardzie, dopoki jestesmy zjednoczeni w tym, kogo kochamy najmniej. Przyznaj szczerze, ledwie miales czas, zeby rzucic okiem na te zwoje, a ja ci przypominam, ze nam wszystkim czas ucieka zbyt szybko. To zadanie nie moze czekac, az zechcesz sie nim zajac. Zwlekalem z odpowiedzia. Karzel nagle podszedl blizej. Jego zacisniete usta zdradzaly desperacje. -Zawrzemy uklad. Daje ci okazje, jakiej nie zyskasz juz nigdy. Jesli pozwolisz mi szukac w zwojach sekretu, ktorego moze nawet tam nie ma, zdradze ci w zamian swoj sekret. -Jaki sekret? - zapytalem niechetnie. -Tajemnice blazna. Skad przybyl blazen i dlaczego. - Rzucil na mnie spojrzenie z ukosa. Odzyla ciekawosc drazaca mnie od lat. - Za darmo? -Nie. Powiedzialem, jaki zawrzemy uklad. Przemyslalem sprawe. -Do zobaczenia - rzeklem. - Jak bedziesz wychodzil, zamknij porzadnie drzwi. Na korytarzu krecilo sie sporo sluzby. Bylem bardzo spozniony. Mimo bolu w calym ciele bieglem co tchu. Nie zwolnilem nawet na schodach na szczyt wiezy. Raz stuknalem w drzwi i wszedlem. Brus powital mnie z marsem na twarzy. Wszystkie meble w komnacie zostaly zepchniete pod jedna sciane, wyjawszy krzeslo nastepcy tronu, pozostawione przed oknem. Ksiaze juz sie w nim skryl. Wolno zwrocil ku mnie glowe; w oczach mial bezmierna dal, rysy twarzy rozluznione - widok bolesny dla tego, kto wiedzial, co to oznacza. Ksiecia Szczerego zzeral glod Mocy. Obawialem sie, ze nauki, ktorych mi udzielal, jeszcze ten glod podsycaly. A przeciez zaden z nas nie mogl powiedziec: nie. Wczoraj czegos sie nauczylem. Nie byla to przyjemna lekcja, ale zapomniec jej nie sposob. Wiedzialem juz, ze zrobie wszystko co w mojej mocy, by nie dopuscic szkarlatnych okretow do naszego wybrzeza. Nie bylem krolem, lecz lud Krolestwa Szesciu Ksiestw byl moim ludem, podobnie jak ludem Ciernia. Teraz rozumialem, dlaczego ksiaze Szczery nie szczedzil sil. -Spoznilem sie. Prosze o wybaczenie. Zostalem zatrzymany. Jestem gotow zaczynac. Brus wciaz byl zly, ale zapytal ze zdumieniem: -Jak sie czujesz? -Zesztywnialy. Troche. Rozgrzalem sie biegnac po schodach. Jestem obolaly po wczorajszym dniu. Poza tym czuje sie dobrze. Przez twarz krolewskiego koniuszego przemknal grymas rozbawienia. -Nie neka cie drzenie? Nie ciemnieja ci krawedzie pola widzenia? Nie masz zawrotow glowy? -Nie. -A niech cie! - Brus parsknal rozbawiony. - Najwyrazniej porzadna bijatyka jest dla ciebie najlepszym lekarstwem. Zapamietam to na nastepny raz, kiedy bedziesz potrzebowal medyka. I zaczal wcielac w zycie swoja nowa teorie przywracania do zdrowia. Ostrza toporow byly stepione, a na dodatek owiniete szmatami na czas tej pierwszej lekcji, ale ani jedno, ani drugie nie chronilo przed siniakami. Szczerze mowiac, wiekszosc z nich zarobilem przez wlasna niezrecznosc. Brus tego dnia nie wysilal sie specjalnie, by mnie dosiegnac orezem, raczej uczyl, jak uzywac calej broni, nie tylko zelaza. Utrzymywanie wiezi z ksieciem nie wymagalo zadnego wysilku, gdyz przebywalismy w tej samej komnacie. Nastepca tronu trwal tego dnia w zupelnej ciszy w moim wnetrzu, nie udzielal mi zadnych rad, uwag ani ostrzezen, zwyczajnie patrzyl moimi oczyma. Brus pouczyl mnie, ze topor to niewyszukana bron, jednak bardzo skuteczna, jesli sie jej odpowiednio uzywa. Pod koniec lekcji podkreslil, ze przez wzglad na rany traktowal mnie wyjatkowo delikatnie. Ksiaze Szczery zwolnil nas obu i razem schodzilismy na dol, duzo wolniej niz pokonywalem te droge w przeciwna strone. -Badz jutro na czas - rzucil mi Brus na do widzenia. On poszedl do stajni, ja na sniadanie. Podjadlem solidnie po raz pierwszy od dawna - mialem prawdziwie wilczy apetyt. Zastanawialem sie nad zrodlem mojej naglej zywotnosci. W przeciwienstwie do tego, co sadzil Brus, nie bylem sklonny szukac jej zrodla we wczorajszym starciu. "Sikorka - pomyslalem. - To ona samym dotykiem uleczyla dolegliwosci, jakim nie sprostalyby wszystkie ziola swiata i rok odpoczynku". Czekajacy mnie dzien wydal mi sie nagle nieznosnie dlugi. Kazda chwila ciagnela sie niemilosiernie, bo z utesknieniem czekalem na przyjazny zmrok, ktory pozwoli nam znowu byc razem. Postanowilem jak najmniej myslec o Sikorce, a czas wypelnic mnostwem obowiazkow. Natychmiast przyszlo mi do glowy kilkanascie zadan do wykonania. Zaniedbalem ksiezne Cierpliwa; nie spelnilem jeszcze obietnicy, ze pomoge ksieznej Ketriken przy restaurowaniu ogrodu; winien bylem wyjasnienie bratu Slepunowi; powinienem zajrzec do krola Roztropnego... Probowalem to wszystko uporzadkowac pod wzgledem waznosci. Na pierwszym miejscu nieodmiennie znajdowala sie Sikorka. Zdecydowanie przesunalem ja na ostatnia pozycje. "Krol Roztropny" - zdecydowalem. Zebralem naczynia ze stolu i zanioslem je do kuchni. Rwetes byl tu nie do wytrzymania. Przez chwile mu sie dziwilem, dopoki sobie nie przypomnialem, ze przeciez dzisiaj bedzie pierwsza noc Swieta Przesilenia Zimy. Kucharka, ktora miesila ciasto w wielkiej dziezy, ruchem glowy dala mi znac, ze ma do mnie sprawe. Podszedlem i z bliska przygladalem sie jej pracy, jak czynilem czesto w dziecinstwie. Zrecznie formowala bulki i odkladala je do wyrosniecia. Uwalana byla maka az po lokcie, na jednym policzku miala biala smuge. Znajoma wrzawa w kuchni tworzyla mile wrazenie intymnosci. Wsrod gwaru kucharka odezwala sie cicho, musialem wytezyc sluch. -Chcialam tylko, zebys wiedzial - powiedziala formujac nastepna buleczke - ze moim zdaniem te ploty to stek bzdur. I mowie to kazdemu, kto probuje je powtarzac u mnie w kuchni. Moga sobie plesc androny na dziedzincu przy pralni i do woli opowiadac bajdy, kiedy przeda, ale w kuchni nie pozwole mowic o tobie zle. Serce mi zamarto w piersi. Plotki? Czyzby o Sikorce i o mnie? -Kiedy byles maly, jadales przy moim stole, niejeden raz mieszales w kotle i sluchales naszych pogaduszek. Znam cie lepiej niz inni. Ludzie mowia, ze walczyles jak zwierze, ze jestes juz na pol zwierzeciem. Co za bzdury! Te ciala byly porwane strasznie, ale widzialam gorsze rzeczy uczynione w szale przez czlowieka. Corka Fladry, ktora zostala zniewolona, pociela brutala nozem do ryb: dopadla go na targu i rabala, rabala, rabala, tak samo jak siekala przynete. To, co zrobiles ty, nie bylo gorsze. Z przerazenia zmacil mi sie wzrok. Na pol zwierze... Nie tak dawno ludzi poslugujacych sie Rozumieniem palono zywcem. -Masz racje, nie wierz glupim plotkom. - Ledwie mi sie udalo opanowac glos. Dodalem odrobine prawdy. - Nie wszystko to bylo moim dzielem. Zanim ich dopadlem, walczyli miedzy soba o... zdobycz. -Coreczka Okowity. Nie musisz przy mnie szukac lagodniejszych slow, Bastardzie. Mam wlasne dzieci, teraz juz dorosle, ale gdyby grozilo im niebezpieczenstwo, to modlilabym sie, zeby je obronil ktos taki jak ty, niewazne w jaki sposob. Albo je pomscil. Przeszedl mnie dreszcz. Znowu zobaczylem strumyczki krwi cieknace po pulchnej raczce. Zamrugalem, ale obraz pozostal. -Musze juz uciekac. Mam sie dzisiaj stawic u krola Roztropnego. -Tak? Nareszcie jakas dobra wiadomosc. Wez to ze soba. - Potoczyla sie do kredensu, wydobyla tace pelna malutkich pasztecikow zapiekanych z lagodnym serem. Obok postawila dzbanek z goraca herbata i kubek. - I dopilnuj, zeby zjadl, Bastardzie. Jesli jednego sprobuje, na pewno nie oprze sie reszcie. To jego ulubione. "Moje takze". Podskoczylem jak uzadlony. Probowalem zamaskowac ten nieszczesny odruch naglym atakiem kaszlu, ale kucharka i tak przyjrzala mi sie dziwnie. Odkaszlnalem raz jeszcze. -Na pewno beda mu smakowaly - rzeklem zdlawionym glosem i siegnalem po tace. Kilka par oczu odprowadzalo mnie do wyjscia. Usmiechalem sie i udawalem, ze nic dziwnego sie nie dzieje. "Nie wiedzialem, ze nadal jestesmy razem, panie" - przekazalem ksieciu. Podejrzliwie traktowalem kazda mysl, jaka przyszla mi do glowy od czasu, gdy opuscilem wieze. Dziekowalem Edowi, ze nie zdecydowalem sie w pierwszej kolejnosci rozmowic ze Slepunem. Zaraz zepchnalem na bok takze i te ulge, nie bedac pewnym, czy pozostawala ona moja prywatna wlasnoscia. "Nie zamierzalem cie szpiegowac. Chcialem ci tylko pokazac, ze bardzo latwo jest utrzymac wiez Moca, jesli sie nie skupiasz usilnie na tym zajeciu". Po omacku odszukalem jego Moc. "Wiecej w tym twego wysilku niz mojego, ksiaze Szczery" - zauwazylem, wchodzac po schodach. "Drazni cie moja obecnosc. Wybacz mi. Od tej chwili zawsze sie upewnie, ze wiesz, kiedy jestem w twoich myslach. Czy chcesz dzisiaj zostac juz sam?" Zawstydzila mnie wlasna gburowatosc. "Nie. Jeszcze nie. Badz ze mna, ksiaze Szczery, gdy odwiedze krola. Zobaczymy, jak dalece mozemy sie posunac". Wyczulem jego zgode. Zatrzymalem sie przed drzwiami komnat krola Roztropnego, Balansujac taca na dloni, druga reka przygladzilem czupryne i obciagnalem kaftan. Wlosy zaczely mi ostatnio stwarzac klopoty. Podczas choroby w gorach Jonki ostrzygla mnie prawie na lyso. Teraz, kiedy zaczely odrastac, nie wiedzialem, czy mam je wiazac z tylu w kucyk, jak robil to Brus oraz zolnierze, czy raczej pozwolic im opadac na ramiona, jakbym ciagle byl paziem. Na dziecinne warkoczyki bylem juz o wiele za dorosly. "Zwiazuj z tylu, chlopcze. Przeciez w pewnym sensie jestes zolnierzem. Byles nie robil przy fryzurze takiego zamieszania jak Wladczy i nie skrecal wlosow w wypomadowane loki". Z niejakim trudem pozbylem sie z twarzy usmiechu i zapukalem do drzwi. Zaczekalem, po czym zastukalem raz jeszcze, glosniej. "Zaanonsuj sie i wejdz" - poradzil mi ksiaze. -Tu Bastard Rycerski, krolu moj. Przynioslem ci jedzenie, panie. - Polozylem reke na klamce. Drzwi byly zamkniete od wewnatrz. "Dziwne. Ojciec nigdy nie mial w zwyczaju sie zamykac. Stawial przed drzwiami czlowieka, owszem, ale nigdy ich nie zamykal i nie ignorowal pukania. Mozesz je mimo wszystko otworzyc?" "Chyba tak. Ale jeszcze zapukam". Walnalem piescia w drzwi. -Zaraz, zaraz! - syknal ktos z wnetrza. Minelo sporo czasu, nim ustapily kolejne zatrzaski i powstala szpara na szerokosc dloni. Osilek lypnal na mnie okiem niczym zdybany w ruinach szczur. -Czego tu szukasz? - burknal. -Prosze o audiencje u krola. -Krol spi. A przynajmniej spal, poki nie zaczales walic w drzwi i wrzeszczec. Zbieraj sie stad! -Chwileczke. - Stopa zablokowalem drzwi. Wolna reka unioslem kolnierz kamizeli i pokazalem sluzacemu brosze z czerwonym kamieniem, z ktora sie nie rozstawalem. Drzwi ani drgnely. Naparlem na nie mocno ramieniem. - Te brosze kilka lat temu dostalem od krola. Wraz z obietnica, ze jesli ja pokaze, zawsze zostane przyjety. -Nawet gdy bedzie spal? - zapytal Osilek zlosliwie. -Nie stawial zadnych ograniczen. Nie wspomnial tez, ze ty masz cos do powiedzenia w tej kwestii. - Przyszpililem go wzrokiem. Zastanowil sie, po czym cofnal odrobine. -Skoro tak ci ogromnie zalezy, wejdz. Krol pograzony jest we snie, probuje zazyc odpoczynku, tak bardzo mu potrzebnego. Jako jego medyk poradze krolowi Roztropnemu, by ci odebral te blyskotke, zebys go wiecej nie niepokoil. -Radz krolowi do woli. I jesli monarcha poslucha twoich rad, nie bede sie z nim spieral. Odstapil na bok z kpiacym uklonem. Och, jak chcialem piescia zetrzec mu z twarzy ten krzywy usmieszek! -Wspaniale - dogadywal, kiedy go mijalem. - Paszteciki. W sam raz na podraznienie zoladka. Jakby jeszcze byl malo nadwerezony. Madry z ciebie chlopczyk. Powsciagnalem gniew. Krola nie bylo w pierwszej komnacie. Ruszylem do sypialni. -Naprawde zamierzasz go tam nachodzic? No tak, nie wykazales sie manierami do tej pory, dlaczego mialbym spodziewac sie po tobie rozwagi akurat teraz. Zacisnalem zeby. "Nie daj sie tak traktowac. Pokaz mu, gdzie jego miejsce". To nie byla rada, ale rozkaz. Ostroznie odstawilem tace na podreczny stolik. Wzialem gleboki wdech, odwrocilem sie do pokojowca. -Czy masz cos przeciwko mnie? - zapytalem wprost. Cofnal sie o krok. -Cos przeciw tobie? Dlaczego mialbym ja, medyk, miec cos przeciwko, jesli ktos przychodzi przeszkadzac choremu czlowiekowi, kiedy ten wreszcie ma chwile odpoczynku? -Czuc tutaj sutem. Dlaczego? "Sutem?" "Ziolo znane w Krolestwie Gorskim. Gasi bol, ktorego nie powstrzyma nic innego. Ale czesciej opary tego ziola wdycha sie dla przyjemnosci. Podobnie my uzywamy nasion kopytnika w czasie wiosennego Swieta Radosci. Ksiaze Wladczy upodobal sobie sutowy dym". "Jego matka odurzala sie oparami z jakiejs rosliny. Nazywala ja zielem uciechy". "To pokrewny gatunek. Sut jest wyzszy i ma bardziej miesiste liscie. Daje wiecej dymu". Ta wymiana zdan trwala krocej niz mgnienie oka, gdyz informacje przekazywane Moca szybkie sa jak mysl. Osilek jeszcze nie otworzyl ust. -Masz sie za medyka? - spytal. -Nie. Ale posiadlem wiedze o ziolach i wiem, ze sut nie jest odpowiedni w komnatach chorego. -Coz, przyjemnosci krola nie sa tematem zainteresowan jego medyka. -Wobec tego moze ja nie pozostane obojetny - oswiadczylem. Wzialem tace i pchnalem drzwi do mrocznej sypialni krola. Opary suta byly tutaj znacznie gesciejsze. Powietrze stalo nieruchome, zatechle i przesycone dymem, jakby nikt nie wietrzyl komnaty od tygodni. Na kominku plonal ogromny ogien, bylo za cieplo, duszno. Monarcha lezal nieruchomo, przykryty sterta puchowych kolder, oddychal z wysilkiem. Rozejrzalem sie, gdzie by postawic tace. Na stoliku przy lozu nie bylo miejsca. Stala tam kadzielnica, zakryta gesta warstwa popiolu, ale zimna. Obok puchar czerwonego wina i misa z jakims paskudnym szarawym kleikiem. Uprzatnalem to wszystko na podloge, przetarlem stolik rekawem, po czym ustawilem na nim tace. W poblizu loza poczulem stechly kwasny zapach, ktory przybral na sile, gdy pochylilem sie nad krolem. "To do niego niepodobne". Ksiaze Szczery podzielal moje przerazenie. "Krol nie wzywal mnie ostatnio. A ja bylem zbyt zajety, zeby stawic sie tutaj sam. Kiedy go ostatnim razem widzialem, siedzial przy kominku. Skarzyl sie na bole glowy, ale to..." Podnioslem wzrok i ujrzalem pokojowca sledzacego moje poczynania zza progu. Wpadlem w furie. Dwoma krokami dopadlem drzwi, zatrzasnalem je z hukiem i z satysfakcja uslyszalem wycie Osilka. Przycialem mu palce. Opuscilem stary rygiel, ktory prawdopodobnie nie byl uzywany od kilkunastu lat. Podszedlem do wysokich okien, sciagnalem z nich gobeliny i otworzylem na osciez. Swieze powietrze i blask sloneczny wdarly sie do komnaty. "Bastardzie, to nierozwazne". Nie odpowiedzialem. Szedlem wokol komnaty i wyrzucalem przez okno zawartosc kazdej kadzielnicy po kolei. Popiol i ziola. Dlonmi scieralem lepkie resztki. Zebralem chyba z dziesiec pucharow skislego wina i pelna tace mis oraz talerzy z nie tknietym albo ledwie napoczetym jedzeniem. Ulozylem wszystko na sterte tuz przy wejsciu. Osilek walil w drzwi, wrzeszczac wsciekle. -Ciii... - odezwalem sie do niego slodkim glosem. - Obudzisz krola. "Kaz, panie, przyslac tu chlopaka z dzbanami cieplej wody. I trzeba tez powiedziec mistrzyni Pokojow, ze krol potrzebuje swiezej poscieli" - przeslalem ksieciu Szczeremu. "Te rozkazy nie moga wyjsc ode mnie. - Pauza. - Nie trac czasu na gniew. Pomysl, a zrozumiesz, dlaczego tak musi byc". Rozumialem, ale wiedzialem takze, iz nie zostawie wladcy w tej cuchnacej komnacie podobnej bardziej do lochu. Znalazlem dzban z woda, nieswieza, ale czysta. Ogrzalem ja nad ogniem. Przeszukawszy solidnie krolewska skrzynie z ubraniami, znalazlem czysta nocna koszule i ziola do kapieli. Bez watpienia pozostalosci z czasow Szafarza. Nigdy nie przypuszczalem, ze bedzie mi go brakowalo. Osilek przestal walic w drzwi. Nie uszlo to mojej uwagi. Naszykowalem obok loza podgrzana wode z ziolami oraz recznik. -Krolu moj - odezwalem sie cicho. Monarcha poruszyl sie lekko. Brzegi powiek mial zaczerwienione, rzesy sklejone. Kiedy otworzyl oczy, zamrugal, zaskoczony jasnym swiatlem. Bialka mial poznaczone drobnymi zylkami. -To ty, chlopcze? - przesunal wzrokiem po komnacie. - Gdzie jest Osilek? -Wyszedl na chwile. Przynioslem ciepla wode do mycia i swieze paszteciki, prosto z kuchni. I goraca herbate. -Sam nie wiem... Okno otwarte. Dlaczego okno jest otwarte? Osilek przestrzegal mnie przed przeziebieniem. -Wietrzylem komnate. Zamkne okno, jesli sobie tego zyczysz, panie moj. -Czuje zapach morza. Ladny dzisiaj dzien, prawda? Posluchaj tylko, mewy zwiastuja sztorm... Nie. Zamknij okno, chlopcze. Nie moge sie przeziebic. Jestem taki slaby. Zamknalem drewniane okiennice. -Czy wasza wysokosc od dawna jest niezdrow? Niewiele o tym wiadomo w zamku. -Och, wydaje mi sie, ze od wiekow. Wlasciwie nie jestem naprawde chory, raczej oslabiony. Gdy tylko poczuje sie lepiej i probuje cokolwiek zrobic, znowu jest gorzej, gorzej za kazdym razem. Jestem juz tak zmeczony choroba, chlopcze. Jestem zmeczony zmeczeniem. -Pozwol mi, wasza wysokosc - rzeklem, moczac recznik w cieplej wodzie. - Poczujesz sie lepiej. - Delikatnie otarlem mu twarz. Skinieniem odsunal mnie na bok, sam obmyl rece, a potem twarz. Przerazony bylem, jak pozolkla woda w misie. -Wyszukalem, wasza wysokosc, czysta koszule nocna. Czy zechcesz, krolu, skorzystac przy przebieraniu z mojej pomocy? Czy moze powinienem poslac po chlopca, by przygotowal kapiel? W tym czasie ja przyniose czyste przescieradla i zmienie posciel. -O nie, nie mam na to sily, chlopcze. Gdzie ten Osilek? Dobrze wie, ze nie daje sobie rady sam. Dlaczego mnie zostawil, dokad wyszedl? -Po cieplej kapieli wasza wysokosc poczuje sie lepiej - przekonywalem. Z bliska pachnial bardzo nieprzyjemnie. Krol zawsze dbal o czystosc; sadze, ze wlasnie ten brud martwil mnie najbardziej. -W kapieli latwo sie zaziebic. Tak twierdzi Osilek. Wilgotna skora, chlodny wiatr i juz po mnie, w mgnieniu oka. Tak mowi Osilek. Czy ten znerwicowany starzec to rzeczywiscie byl krol Roztropny? Ledwie wierzylem wlasnym uszom. -Moze chociaz napijesz sie, panie moj, goracej herbaty? Przynioslem tez paszteciki. Kucharka powiedziala, ze to ulubione danie waszej wysokosci. - Nalalem parujacej herbaty do kubka i zobaczylem, jak krol z uznaniem wdycha kuszaca won. Pociagnal lyk, potem drugi, usiadl i przyjrzal sie pieknie ulozonym pasztecikom. Zaprosil mnie do jedzenia wraz z nim, wiec dzielilem ten posilek z krolem, zlizujac nadzienie z palcow. Zrozumialem, dlaczego bylo to jego ulubione danie. Krol dobrze juz napoczal drugiego, kiedy rozlegly sie trzy solidne grzmotniecia. -Otwieraj, bekarcie, albo kaze wywazyc drzwi! Jesli memu ojcu stalo sie cos zlego, umrzesz! - Ksiaze Wladczy nie byl chyba ze mnie zadowolony. -Co to znaczy, chlopcze? - zdziwil sie krol. - Drzwi zaryglowane? Co sie tutaj dzieje? Wladczy, co sie tutaj dzieje? Odsunalem rygiel. Drzwi odskoczyly, nim zdazylem ich dotknac, i dwoch zoldakow ksiecia Wladczego schwycilo mnie pod ramiona. Ubrani byli w atlasy. Wygladali w nich jak buldogi ze wstazeczkami na szyi. Nie stawialem oporu, wiec nie mieli powodu rzucac mna o sciane, a jednak to uczynili. Przytrzymali mnie w miejscu, podczas gdy Osilek wpadl do komnaty, biadolac, ze jest zimno, a co to za jedzenie, no tak, to przeciez jakby dac krolowi trucizne... Ksiaze Wladczy wzial sie pod boki i patrzyl na mnie spod zmruzonych powiek. "Chlopcze, obawiam sie, ze przebralismy miare". -Co masz do powiedzenia, bekarcie? Co zamierzales zrobic? - zapytal ksiaze. W tle trwala litania Osilka. Pospiesznie dorzucil polan do ognia, chcac nagrzac i tak duszne wnetrze, wyjal pol pasztecika z dloni krola. -Przyszedlem zlozyc raport. A zastawszy krola pozbawionego nalezytej opieki, zapragnalem przede wszystkim zmienic ten stan rzeczy. Caly bylem zlany potem, bardziej z bolu niz ze zdenerwowania. Ksiaze Wladczy usmiechnal sie na ten widok. Nienawidzilem go. -Pozbawionego nalezytej opieki? O czym ty mowisz? Glebszym oddechem uspokoilem zatrwozone bicie serca. Mowic prawde. -W komnacie zastalem balagan, wszedzie brudne naczynia, miejscami plesn... Posciel dawno nie zmieniona... -Smiesz mowic podobne rzeczy! - syknal ksiaze Wladczy. -Tak. W obliczu mojego krola mowie prawde, jak zawsze. Zechciej, ksiaze, sam stwierdzic, czy nie mam racji. Ta konfrontacja obudzila w krolu cien jego dawnego ja. Podniosl sie wyzej na poduszkach i rozejrzal dookola. -Blazen takze narzekal, na swoj sposob... - zaczal. Osilek osmielil sie mu przerwac. -Panie moj, jestes delikatnego zdrowia. Nie zaklocony odpoczynek wiecej ci przyniesie pozytku niz niepokojenie cie zmiana plocien czy kocow. Jakis talerz czy dwa zostawione na stole mniej powoduje klopotu niz zamieszanie, grzechotanie naczyniami i trajkotanie paziow. Krol nagle stracil pewnosc siebie. Serce zamarlo mi w piersi. Wlasnie to chcial mi pokazac trefnis, wlasnie dlatego tak czesto wzywal mnie, bym zlozyl wizyte krolowi. Dlaczego nie wyslawial sie jasniej? Lecz z drugiej strony... czy karzel kiedykolwiek wyslawial sie jasno? Zrobilo mi sie wstyd. Oto byl moj pan, krol, ktoremu przysiegalem wiernosc. Opuscilem go w chwili, gdy najbardziej mnie potrzebowal. Ciern wyjechal, nie wiedziec na jak dlugo. Zostawilem krola jedynie pod opieka blazna. Z drugiej strony... czy krol kiedykolwiek potrzebowal czyjejs opieki? Choc stary, mogl przeciez zadbac o siebie sam. Zly bylem, ze nie rozmawialem bardziej konkretnie z Cierniem na temat zmian, jakie zaobserwowalem po powrocie do Koziej Twierdzy z gor. Powinienem wykazac wieksza czujnosc i troske o mojego wladce. -Jak on sie tu w ogole dostal? - zapytal nagle ksiaze Wladczy, obrzucajac mnie wscieklym spojrzeniem. -Mial brosze od samego krola. Podobno krol mu przyrzekl, ze zawsze bedzie wpuszczony do komnat wladcy, jesli ja pokaze... -Bzdury! Wierzysz w takie idiotyzmy... -Ksiaze, ty sam wiesz najlepiej, ze to prawda - rzeklem. - Byles swiadkiem, jak krol Roztropny podarowal mi te brosze. Ksiaze Szczery w moim umysle zachowywal calkowita cisze; czekal, obserwowal, zyskiwal informacje. "Moim kosztem" - pomyslalem z gorycza i juz w nastepnej chwili oddalbym wszystko, zeby tylko cofnac te mysl. Poruszajac dlonia wolno i delikatnie, uwolnilem jeden nadgarstek z uchwytu buldoga. Podnioslem kolnierz kurty i odpialem brosze. Pokazalem ja wszystkim. -Niczego sobie nie przypominam - burknal ksiaze Wladczy. Krol usiadl w lozu. -Zbliz sie, chlopcze - polecil. Wyswobodzilem sie z uscisku straznikow, poprawilem ubranie. Potem zanioslem brosze krolowi. Powoli wyciagnal dlon. Wzial klejnot z mojej reki. Serce zamarlo mi w piersi. -Ojcze, to tylko... - zaczal rozdrazniony ksiaze Wladczy. -Synu - przerwal mu krol. - Byles tam. Pamietasz. A na pewno powinienes pamietac. - Ciemne oczy krola lsnily jak za dawnych czasow. Jednoczesnie jednak w kacikach ust i kolo nosa rysowaly sie zmarszczki swiadczace o dlugotrwalym bolu. Wladca uniosl klejnot i przyjrzal sie ksieciu z uwaga, jak za dawnych lat. - Dalem chlopcu te brosze. I swoje slowo, w zamian za jego obietnice. -Wiec najlepiej bedzie, jesli zabierzesz z powrotem i brosze, i slowo. Nigdy nie wyzdrowiejesz, jesli ciagle ktos bedzie ci przeszkadzal. - W glosie ksiecia Wladczego znowu zabrzmial rozkazujacy ton. Czekalem w milczeniu. Krol przetarl oczy drzaca dlonia. -Raz danego slowa nie sposob cofnac - rzekl stanowczo, choc slabym glosem. - Czy mam racje, Bastardzie Rycerski? Czy zgadzasz sie ze mna, ze nie sposob cofnac danego slowa? -Zgadzam sie, wasza wysokosc, jak zawsze. Nie sposob cofnac danego slowa. Czlowiek musi dotrzymac przysiegi. -Rad jestem, ze sie ze mna zgadzasz. - Oddal mi brosze. Wzialem ja z jego dloni z tak ogromnym uczuciem ulgi, ze az zakrecilo mi sie w glowie. Krol Roztropny oparl sie o poduszki. Przez jeden oszalamiajacy moment wiedzialem, ze znam te poduszki, to loze. Lezalem w nim i patrzylem na blazna w dniu napasci na Wodna Osade. Poparzylem sobie palce w tamtym kominku... Krol westchnal ciezko. Byl wyczerpany. Za chwile zapadnie w sen. -Zabron mu tu przychodzic bez wezwania - zarzadzil ksiaze Wladczy. Krol z trudem otworzyl oczy. -Bastardzie, zbliz sie, chlopcze. Podszedlem, posluszny jak pies. Uklaklem obok loza. Krol uniosl wychudla dlon, poklepal mnie niezgrabnie po ramieniu. -Chlopcze, zawarlismy umowe, prawda? - Szczere pytanie. Skinalem glowa. - Dobry chlopak. Dobry. Ja dotrzymuje slowa: Pamietaj, bys i ty dotrzymywal swego. Ale - zerknal na ksiecia Wladczego - przychodz raczej po poludniu. Po poludniu czuje sie silniejszy. -Przyjde dzis po poludniu, jesli wasza wysokosc pozwoli. Uniosl dlon i leciutko poruszyl nia w odmownym gescie. -Jutro. Albo innego dnia. - Zamknal oczy i odetchnal ciezko. -Wedle twego rozkazu, krolu panie. - Sklonilem sie nisko. Wstalem i wpialem brosze w klape kaftana. - Czy moge odejsc, wasza wysokosc? - zapytalem, jak kaze etykieta. -Wynos sie - warknal ksiaze. Sklonilem mu sie z mniejsza atencja i wyszedlem. Jego straznicy odprowadzali mnie wzrokiem. Dopiero po wyjsciu z komnaty przypomnialem sobie, ze nie wspomnialem krolowi ani slowem o moich planach malzenskich. Teraz wydawalo sie nieprawdopodobne, bym w najblizszym czasie zyskal ku temu okazje. Wiedzialem, ze popoludniami znajde zawsze u boku krola ksiecia Wladczego, Osilka albo szpiega. Nie mialem najmniejszej ochoty poruszac tego tematu w obecnosci kogokolwiek poza wladca. "Bastardzie". "Chcialbym teraz zostac na jakis czas sam, ksiaze Szczery". Zniknal. Wolnym krokiem ruszylem w dol po schodach. 15. SEKRETY Ksiaze Szczery postanowil zaprezentowac cztery okrety wojenne w srodkowym dniu swieta Przesilenia Zimy. Zgodnie z tradycja powinien byl zaczekac na poprawe pogody i wodowac je pierwszego dnia wiosennego Swieta Radosci, gdyz ten wlasnie czas uwaza sie za najbardziej pomyslny dla podobnego przedsiewziecia, ale naciskal na szkutnikow i zalogi, by wszystko przygotowac jeszcze zima, na dzien tradycyjnego polowania - jego wyniki uwaza sie za przepowiednie obfitosci przyszlej strawy. Gdy wyciagnieto statki z szop i po pochylniach zepchnieto na wode, oznajmil zgromadzonemu ludowi, iz sa to jego mysliwi i jedynym lupem, ktory ugasi ich laknienie zdobyczy, beda szkarlatne okrety. Tlum odpowiedzial milczeniem. Ksiaze nie takiej reakcji oczekiwal. Moim zdaniem ludzie chcieli zapomniec o wojnie, schronic sie pod oslona zimy i udawac, ze wiosna nigdy nie nastanie. Ksiaze Szczery im na to nie pozwolil. Tego samego dnia zaczelo sie szkolenie zalog. * * * Wczesnym popoludniem polowalem ze Slepunem. Wilk byl zdegustowany, uznal, ze o dziwnej porze wybralem sie na lowy, i pytal, dlaczego najlepsze chwile przed brzaskiem stracilem na zadawanie sie z samica. Odparlem jak najprosciej, ze tak wlasnie musialo byc i bedzie jeszcze co najmniej przez kilka dni, a prawdopodobnie i dluzej. Nie byl uszczesliwiony. Ja takze nie. Przeszkadzala mi swiadomosc, ze Slepun jest tak doskonale swiadom kazdego mojego kroku, a ja czesto nawet nie wiem o jego obecnosci. Czy ksiaze Szczery mogl go wyczuc?Zasmial sie ze mnie. "Czasami musze sie zdrowo nameczyc, zebys ty mnie uslyszal. Mam sie przebijac przez ciebie, a potem jeszcze wrzeszczec do niego?" Nie upolowalismy wiele - dwa mizerne kroliki. Przyrzeklem Slepunowi przyniesc nastepnego dnia jakies resztki z kuchni. Jeszcze mniejszy sukces odnioslem przekonujac go, by uszanowal moja intymnosc. Zupelnie nie potrafil zrozumiec, dlaczego wyroznialem jedna czynnosc sposrod innych wspolnych dzialan. Oznaczala ona pojawienie sie w bliskiej przyszlosci potomstwa, ktore stanowi przedmiot troski calego stada. Nie sposob wyrazic slowami, jak trudna byla to rozmowa. Porozumiewalismy sie obrazami, dzielilismy mysli, a taka forma wymiany pogladow nie ulatwia zachowania dyskrecji. Przerazila mnie jego szczerosc. Zapewnil otwarcie, ze z radoscia podziela moja rozkosz, gdy przebywam z samica. Poprosilem, by tego nie robil. Zmieszal sie. W koncu osiagnalem zapewnienie, ze nie bede mial swiadomosci, iz dzielimy sie uczuciem Sikorki. Mysl, ze niekiedy chcialbym na jakis czas zerwac laczaca nas wiez, byla dla niego calkiem niezrozumiala. Udowadnial mi jej absurdalnosc, sprzecznosc z prawami stada. W koncu zostawilem go z krolikami. Wydawal sie dotkniety, ze nie chcialem miesa. Opuszczajac go zastanawialem sie bardzo powaznie, czy kiedykolwiek jeszcze w zyciu bede mial chocby chwile wylacznie dla siebie. W zamku poszedlem prosto do siebie. Przynajmniej na chwile musialem sie znalezc za zamknietymi drzwiami, zupelnie sam. W kazdym razie fizycznie. Jakby dla podsycenia mojego pragnienia spokoju, korytarze i schody pelne byly krzatajacych sie ludzi. Sluzba uprzatala z posadzek stare trawy i rozsypywala swieze, ustawiano nowe swiece w kandelabrach, wszedzie rozwieszano ciezkie girlandy choiny. Swieto Przesilenia Zimy bylo tuz-tuz. Zupelnie nie czulem swiatecznego nastroju. Wreszcie dotarlem do wlasnej komnaty. Zamknalem za soba drzwi. -Juz wrociles? - Karzel siedzial w kucki obok kominka nad ulozonymi w polkole zwojami. Najwyrazniej posegregowal je na grupy. Zdziwilem sie. W jednej chwili zdziwienie przerodzilo sie w gniew. -Dlaczego mnie nie uprzedziles, w jakim stanie jest krol? Obejrzal uwaznie nastepny pergamin, po chwili odlozyl go na kupke po prawej stronie. -Przeciez to zrobilem. Teraz moja kolej na pytanie: dlaczego ty o tym stanie nic nie wiedziales? Mial racje. -Przyznaje, nie bywalem ostatnio u krola zbyt czesto, ale... -Zadne moje slowa nie odnioslyby skutku. Musiales zobaczyc na wlasne oczy. A pomysl tylko, jak by tam wygladalo, gdybym nie przychodzil codziennie, nie oproznial nocnikow, nie zamiatal, nie scieral kurzu, nie wynosil naczyn, nie czesal jego wysokosci wlosow i brody... Zapomnialem jezyka w gebie. Usiadlem ciezko na skrzyni. -Nie takiego krola pamietam - rzeklem otwarcie. - Przeraza mnie, ze mogl sie tak bardzo zmienic. -Przeraza cie? Co ja mam powiedziec? Ty przynajmniej masz swojego ukochanego pana, na wypadek gdyby ten wypadl z gry. - Trefnis rzucil nastepny zwoj na sterte. -Nie tylko ja - podkreslilem. - My wszyscy. -Niektorzy bardziej niz inni - odrzekl stanowczo. Odruchowo dotknalem broszy wpietej w klape kaftana. Omal jej dzisiaj nie stracilem. Co symbolizowala dla mnie przez lata? Miedzy innymi opieke nad nieprawym wnukiem, ktorego bardziej bezlitosny wladca pozbylby sie po cichu. A teraz moj krol potrzebowal opieki. Co symbolizowala teraz? -Wiec co robimy? -My? Kochanienki, ja jestem tylko blaznem. Pokiwalem glowa. -Brakuje mi Ciernia. Chcialbym wiedziec, kiedy wroci. - Bylem ciekaw, ile karzel wie. -Cien? Cien powroci ze sloncem, tak slyszalem. - Odpowiedz wymijajaca, jak zawsze. - Zbyt pozno dla krola - dodal ciszej. -Czyli jestesmy bezsilni. -My? Nigdy. Mamy po prostu zbyt duzo sily, zeby dzialac na tym polu. To wszystko. Tutaj bezsilni sa najsilniejsi. Moze masz racje; ich wlasnie powinnismy prosic o rade. - Podniosl sie i dal wielki popis potrzasania roznymi czesciami ciala, jakby byl marionetka z poplatanymi sznurkami. Kazdy dzwoneczek oddzwonil swoja nutke. Nie moglem powstrzymac usmiechu. - Dla mojego pana zacznie sie niedlugo najlepsza pora dnia. Bede przy nim i zrobie choc tyle, ile moge. Ostroznie wystapil z kregu posortowanych zwojow i tabliczek. Ziewnal. -Zegnaj, Bastardzie. -Zegnaj. Przy drzwiach zatrzymal sie jeszcze. -Nie przeszkadza ci, ze wychodze? -Przeszkadzalo mi, ze zostajesz. -Nigdy nie wdawaj sie w slowna szermierke z blaznem. Czyzbys zapomnial, ze zaproponowalem ci uklad? Sekret za sekret. Nie, nie zapomnialem. Tylko nagle nie bylem pewien, czy rzeczywiscie chcialem poznac jego tajemnice. -Skad przybyl blazen i dlaczego? - zapytalem cicho. -Ach! - Przez moment stal w milczeniu, po czym zapytal powaznie: - Jestes pewien, ze chcesz znac odpowiedz na to pytanie? -Skad przybyl blazen i dlaczego? - powtorzylem wolno. Jakis czas milczal. A ja niespodziewanie zobaczylem go inaczej: nie trefnisia o gietkim jezyku, ale niskiego, szczuplego mezczyzne czy chlopca, delikatnego jak lalka z porcelany, o niezwykle jasnej skorze i srebrzystych wlosach. Bialo-czarny stroj obrebiony dzwoneczkami, smieszne szczurze berto - jego zbroja i bron na dworze intryg i zdrady. Oraz tajemniczosc. Niewidzialny plaszcz tajemnicy. Przez chwile pozalowalem, ze zaproponowal mi taki uklad, przestalem byc tak strasznie ciekawy. Westchnal, podszedl do gobelinu, na ktorym krol Madry wital Najstarszego. Zadarl glowe, patrzyl przez chwile na dawno utkany obraz, po czym usmiechnal sie kwasno, znajdujac humor tam, gdzie ja go nigdy nie dostrzeglem. Przyjal poze recytujacego poety. Raz jeszcze zajrzal mi prosto w oczy. -Jestes pewien, ze chcesz wiedziec, kochanienki? Powtorzylem pytanie jak liturgie: -Skad przybyl blazen i dlaczego? -Skad, ach, skad? - Przysunal szczurza czaszke do twarzy, przygotowujac odpowiedz na wlasne pytanie. Spojrzal mi w oczy. - Jedz na poludnie, Bastardzie. Do ziem poza granicami wszelkich map, jakie ksiaze Szczery kiedykolwiek widzial. I poza granice map tworzonych w tamtych krainach. Jedz na poludnie, a potem na wschod, przez morze, dla ktorego nawet nie macie nazwy. Ostatecznie dotrzesz do dlugiego polwyspu i na jego koncu znajdziesz osade, gdzie przyszedl na swiat blazen. Mozesz jeszcze odnalezc matke, ktora ma w pamieci swoje biale dziecko; bedzie pamietala, jak mnie tulila do cieplej piersi i jak mi spiewala. - Na widok mojego niedowierzania rozesmial sie krotko. - Nawet tego nie potrafisz sobie wyobrazic? A wiec dalej bedzie ci jeszcze trudniej. Wlosy miala ciemne i krecone, a oczy zielone. Nieprawdopodobne! Niewiasta piekna, o tak soczystym kolorycie, porodzila bialego robaka. A ojcowie bezbarwnego dziecka? Dwaj kuzyni, bo taki jest zwyczaj na tamtej ziemi. Jeden szeroki w ramionach i sniady, zawsze skory do smiechu, rumiany, brazowooki, rolnik pachnacy zyzna ziemia i otwarta przestrzenia. Drugi byl tak szczuply jak tamten barczysty, a sniada cere mial powleczona zlotym polyskiem. Poeta i spiewak, niebieskooki. Och, jakze oni mnie kochali, jak mnie rozpieszczali! Matka, ojcowie, a takze cala osada. Bylem taki kochany! - Karzel ucichl. Z pewnoscia nikt inny nie slyszal od niego tych slow. Przypomnialem sobie czas, gdy wszedlem do jego komnaty i ujrzalem tam w kolysce nieprawdopodobnie piekna lalke. Umilowana, jak niegdys milowany byl blazen. Czekalem. -Kiedy... osiagnalem odpowiedni wiek, pozegnalem sie ze wszystkimi i wyruszylem znalezc swoje wlasne miejsce w historii. Czas zostal okreslony godzina moich narodzin, nie zalezal ode mnie, ale miejsce moglem wybrac. Wybralem Kozia Twierdze. Przybylem tutaj i zostalem blaznem krola Roztropnego. Zebralem wszystkie watki zdarzen, jakie los wetknal w moje dlonie, i zaczalem je tkac i barwic na miare wlasnych sil, w nadziei ze uda mi sie wywrzec wplyw na wzor, ktory bedzie tkany, gdy minie czas przeznaczony dla mnie. Potrzasnalem glowa. -Nic z tego nie rozumiem. -Ach! - Teraz on pokrecil glowa, zadzwieczaly dzwoneczki. - Nic z tego nie rozumiesz - powtorzyl. - Po prostu nie potrafisz sie pogodzic z tym, co slyszysz. Nigdy wczesniej nie mowilem z toba tak otwarcie. Moze moja szczerosc ci przeszkadza. Byl zupelnie powazny. Znowu potrzasnalem glowa. -Mowisz od rzeczy! Poszedles w swiat szukac swojego miejsca w historii? Jak to mozliwe? Historia to przeszlosc, nie mamy na nia wplywu. Usmiechnal sie enigmatycznie. -Historia to czyny naszego zycia. Ksztaltujemy ja sami. Przyszlosc to zupelnie inna historia. -Nikt nie zna przyszlosci - zgodzilem sie z nim. Usmiechnal sie szerzej. -Doprawdy? - zapytal szeptem. - A moze, Bastardzie, jest gdzies zapisana? Gdyby jakis lud zebral wskazowki i wizje, przeczucia i przewidywania calej jednej rasy, a potem porownal z podobna wiedza uzyskana od innej, to moze potrafilby utworzyc krosna, na ktorych tkalby przyszlosc? -Glupoty! Jak moze ktokolwiek wiedziec, co naprawde sie zdarzy? -Gdyby powstaly takie krosna i taki gobelin utkany z przepowiedni, wieszczonych nie przez jedna osobe jednego wieczoru, ale przez wszystkich ludzi w dziesiatki setek lat, po jakims czasie mogloby sie okazac, ze przepowiednie sa zadziwiajaco trafne. Pamietaj, ci, ktorzy dzierza owe zapisy, sa inna rasa, zyjaca wyjatkowo dlugo. Cudownie biala rasa, ktora niekiedy miesza swoja krew z rodem ludzkim. - Zawirowal w piruecie, znieruchomial w szyderczym uklonie. - Potem rodza sie ludzie naznaczeni tak jasno, ze historia musi o nich pamietac. Slysza wolanie, ktore kaze im znalezc swoje miejsce w tej przyszlej opowiesci. I moga odebrac rozkaz, by to miejsce zbadac, znalezc krytyczne polaczenie setki nitek i powiedziec tak: "Te nitki zamierzam poprzerywac, a czyniac to, zmienie rysunek gobelinu, wyrwe nic osnowy, wszystkie kolory przyszlosci. Zmienie przeznaczenie swiata". Kpil sobie ze mnie. Teraz bylem tego pewien. -Moze raz na tysiac lat pojawia sie czlowiek zdolny uczynic tak wielkie zmiany w losach swiata. Potezny krol, wielki filozof, ktos ksztaltujacy losy tysiecy ludzi. Ale ty i ja, blaznie? Jestesmy pionkami. Pokiwal glowa z politowaniem. -Wlasnie to jest w was niepojete. Gracie w kosci i rozumiecie, ze jeden rzut moze odmienic losy calej gry. Zabawiacie sie gra w karty i mawiacie, ze calonocna passa moze sie zmienic przy jednym rozdaniu. Ale krecicie nosem na zycie czlowieka i mowicie: "Co tam, to tylko czlowiek, ten rybak, ten ciesla, ten zlodziej, ten kucharz, coz oni znacza wobec wielkiego swiata?" Marnujecie ludzkie istnienia jak swiece palone w przeciagu. -Nie wszystkim ludziom pisana jest wielkosc - oznajmilem. -Jestes pewien, Bastardzie? Jestes tego pewien? Po co zyje czlowiek, jesli fakt jego istnienia nie zmienia nic w dziejach swiata? Nic smutniejszego nie potrafie sobie wyobrazic. Przeciez kazda matka powinna miec swiadomosc, ze jesli odpowiednio wychowa dziecko, jesli je bedzie kochala i bedzie sie o nie troszczyla, rozjasni zycie innych ludzi, a co za tym idzie, odrobine zmieni swiat. A rolnik, ktory rzuca w ziemie nasiono, moze powiedziec swemu sasiadowi: "Ziarno, ktore dzisiaj zasialem, da komus pozywienie. W ten sposob zmienilem dzisiaj swiat". -To filozofia, blaznie. Nigdy nie mialem czasu studiowac tej nauki. -Nie, Bastardzie. To zycie. I nikt nie ma czasu myslec o podobnych sprawach, choc kazde stworzenie na swiecie powinno je brac pod uwage w kazdej chwili, gdy bije jego serce. Inaczej jaki bylby sens wstawac kazdego dnia? -Blaznie, to dla mnie za trudne - przyznalem niespokojnie. Nigdy nie widzialem go tak roznamietnionego, nigdy nie mowil ze mna rownie otwarcie. Jakbym poruszyl szare popioly i nagle odkryl pod spodem czerwony wegielek. Swiecil zbyt jasno. -Nie, Bastardzie. Przekonalem sie, ze ty zmieniasz losy swiata. - Leciutko postukal mnie szczurzym berlem po ramieniu. - Zwornik. Brama. Rozstaje. Katalizator. Wszystkim tym byles i nadal bedziesz. Zawsze gdy staje na rozdrozu, zawsze gdy slad jest niepewny, kiedy opuszcze nos do ziemi i szukam, i ujadam, i skowycze placzliwie, znajduje jeden zapach. Twoj. Ty tworzysz nowe mozliwosci. Dopoki istniejesz, mozna ksztaltowac przyszlosc. Zjawilem sie tu z twojego powodu, Bastardzie. Ty jestes moja zmienna nicia w gobelinie. Ogarnal mnie nagly chlod. Nie chcialem slyszec wiecej. Gdzies daleko narastal odlegly skowyt. Wycie wilka w srodku dnia. Zadrzalem. -Dosyc juz tych zartow! - zasmialem sie nerwowo. - Powinienem byl wiedziec, ze nie nalezy sie od ciebie spodziewac prawdziwego wyjawienia sekretu. -Ty. Albo i nie ty. Os. Kotwica. Wezel na linie. Widzialem koniec swiata, Bastardzie. Byl on wpleciony w gobelin dziejow rownie wyraznie jak moje narodziny. Och, nie, nie w czasie twojego zycia ani nawet mojego. Czy mamy byc szczesliwi, ze zyjemy w mroku, a nie w smolistych ciemnosciach prawdziwej nocy? Czy powinnismy sie cieszyc, ze bedziemy jedynie cierpiec, podczas gdy nasze potomstwo bedzie znalo tylko meke i przeklenstwo? Czy dlatego mamy nic nie robic? -Blaznie, nie chce tego slyszec! -Miales szanse mi sie sprzeciwic, a jednak trzykrotnie powtorzyles pytanie, wiec teraz bedziesz sluchal. - Podniosl berlo, jakby przejmowal dowodztwo, i przemowil. Tak moglby sie zwracac do pelnej Rady Krolestwa. - Upadek Krolestwa Szesciu Ksiestw byl kamykiem, ktory poruszyl lawine. Ludzie pozbawieni duszy wyruszyli stamtad i rozlali sie na podobienstwo krwawej plamy po najpiekniejszych krainach swiata. Nadeszly ciemnosci i pochlonely swiat. A wszystko przez to, ze zawiodl rod Przezornych. Tak zostala utkana przyszlosc. Ale zaraz! Przezorni? - Przekrzywil glowe, spojrzal na mnie z namyslem, madrym wzrokiem kruka. - Dlaczego zwiesz sie Przezornym, Bastardzie? Coz takiego zdolali twoi przodkowie kiedykolwiek przewidziec, czemu zapobiegli, ze zyskali prawo do podobnego miana? Czy mam ci powiedziec, skad sie wzielo? Sluchaj. Jest ono wolaniem przyszlosci. Zostales nazwany imieniem, na ktore kiedys zasluzy twoj rod. Przezorni. To oni byli kluczem. Przyszlosc siegnela do ciebie, do twojego rodu, do twojego czasu. Przybylem i oto coz odkrylem? Znalazlem Przezornego pozbawionego imienia. Nie nazwanego w historii: w przeszlosci ani w przyszlosci. Nazwano cie Bastard Rycerski Przezorny. I dopilnuje, bys na to imie zasluzyl. - Podszedl, polozyl mi dlonie na ramionach. - Jestesmy tutaj, Bastardzie, ty i ja, by zmieniac przyszlosc swiata. By przytrzymac w miejscu ten kamyczek, ktory moglby wyzwolic lawine. -Nie. - Straszny chlod zamknal mnie w uscisku. Zaszczekalem zebami, jasne plamki swiatla zaczely mi wybuchac za oczyma. Atak choroby. Nadchodzi atak. Wlasnie teraz, w obecnosci blazna. -Wyjdz! - krzyknalem, nie mogac zniesc tej mysli. - Wyjdz stad! Ale juz! Natychmiast! Nigdy wczesniej nie widzialem blazna tak bezgranicznie zdumionego. Szczeka mu opadla, odslaniajac drobne biale zabki i blady jezyk. Jeszcze przez chwile trzymal mnie za ramiona, zaraz ruszyl do wyjscia. Nawet nie pomyslalem, jak mogl sie poczuc odprawiony tak szorstko. Z rozmachem otworzylem drzwi, a on wyszedl. Z niemalym trudem dowloklem sie do lozka. Zalewany falami ciemnosci upadlem twarza w posciel. -Sikorko! - krzyknalem bolesnie. - Sikorko, ratuj! - Wiedzialem, ze mnie nie uslyszy. Samotny pograzylem sie w smolistym mroku. * * * Oslepiajacy blask setek swiec. Girlandy zieleni, zwoje ostrokrzewu i nagie czarne zimowe galezie, obwieszone lsniacymi od lukru slodkosciami, cieszace oko i podniebienie. Klaskanie drewnianych mieczy marionetek i zachwycone okrzyki dzieci, kiedy glowa ksiecia Srokatego poszybowala lukiem nad tlumem. Usta Liryka otwarte szeroko w sprosnej balladzie, jego samotne palce tanczace na strunach harfy. Podmuch zimna, gdy drzwi wielkiej sali biesiadnej zostaly rozwarte szeroko i do wnetrza weszla kolejna grupa ludzi zadnych zabawy. Powoli zyskiwalem swiadomosc, ze to juz nie sen; ze to Swieto Przesilenia Zimy, a ja bladze wsrod rozweselonego tlumu, usmiechajac sie dobrotliwie do wszystkich i nie widzac nikogo. Mrugnalem - powieki opadly i podniosly sie bardzo wolno. Nic nie moglem zrobic szybko. Poruszalem sie jak w miekkiej welnie. Przepelniala mnie dziwna sennosc. Ktos dotknal mojego ramienia. Odwrocilem sie. Brus, zmarszczywszy brwi, zapytal mnie o cos. Jego glos, zawsze gleboki, tym razem az dudnil.-Wszystko dobrze - odpowiedzialem spokojnie. - Nie martw sie, wszystko jest dobrze. - Odplynalem od niego i zmieszalem sie z tlumem. Krol Roztropny siedzial na tronie, ale ja i tak wiedzialem, ze jest zrobiony z papieru. Trefnis przycupnal na stopniu u jego stop i sciskal w dloniach szczurze berlo jak dziecko sciska grzechotke. Zamiast jezyka mial miecz i kiedy wrogowie monarchy zblizyli sie do tronu, karzel wszystkich zabil; pocial ich na kawalki i odrzucil precz od papierowego czlowieka w wysokim krzesle. Na innym wyniesieniu siedzial ksiaze Szczery z ksiezna Ketriken, kazde z nich sliczne niczym lalka blazna. Spojrzalem na nich i dostrzeglem, ze oboje byli stworzeni z pragnienia, jak naczynia uczynione z pustki. Poczulem ogromny smutek: nigdy nie bede potrafil napelnic zadnego z nich. Podszedl do nich ksiaze Wladczy, podobny do wielkiego czarnego ptaka, ale nie wrony, nie, nie byl tak wesoly jak wrona i nie jak kruk, nie mial pogodnej madrosci kruka, nie; byl zalosnym sepem, kolujacym, patrzacym na nich w snach jako na upragniona padline. Czuc bylo od niego padlina; przechodzac mimo, zakrylem dlonia nos i usta. Usiadlem na stopniu przy kominku, obok szczesliwej, chichoczacej dziewczyny w granatowym stroju sluzacej. Szczebiotala jak wiewiorka, zaczela spiewac smieszna piosenke o trzech mleczarkach. Inni, ktorzy stali i siedzieli przy kominku, takze z przyjemnoscia sluchali jej spiewu. Wszyscy smialismy sie na koniec, choc nie wiedzialem dlaczego. A jej reka, spoczywajaca przypadkiem na moim udzie, byla taka ciepla... "Bracie, czys ty postradal zmysly? Najadles sie osci i masz goraczke?" "Co?" "Umysl masz zamglony. Mysli bez zycia. Ruszasz sie jak chory krolik. Zaraz sie staniesz czyjas zdobycza". -Dobrze mi tu. -Naprawde, panie? - Dziewczyna usmiechnela sie do mnie. Pyzata twarzyczka, ciemne oczy, krecone wlosy wystajace spod czepeczka. Podobalaby sie ksieciu Szczeremu. Pogladzila mnie po nodze. Odrobine wyzej, niz dotykala wczesniej. -Bastardzie Rycerski! Wolno podnioslem wzrok. Nade mna stala ksiezna Cierpliwa, tuz za nia Lamowka. Usmiechnalem sie do nich. Ksiezna nieczesto wychodzila ze swoich komnat, zwlaszcza zima. -Nie moge sie doczekac powrotu lata, gdy znowu bedziemy mogli razem spacerowac po ogrodach - powiedzialem. Chwile przygladala mi sie w milczeniu. -Zaniesiesz do mojej komnaty ciezki pakunek? -Oczywiscie, pani. - Wstalem ostroznie. - Musze isc - powiedzialem sluzacej. - Matka mnie potrzebuje. Podobala mi sie twoja piosenka. -Do widzenia, panie! - zaszczebiotala dziewczyna, a Lamowka zgromila ja spojrzeniem. Ksiezna Cierpliwa miala bardzo czerwone policzki. Poszedlem za nia przez tumult i scisk. Znalezlismy sie u podnoza schodow. -Zapomnialem, jak sie po tym chodzi - poinformowalem ksiezne. - Gdzie ten pakunek? -To byl tylko pretekst, zeby cie stamtad wyprowadzic. Jak ty sie zachowujesz! Nie wstyd ci?! - Syknela ksiezna. - Co sie z toba dzieje? Jestes pijany? Nie wiedzialem, co odpowiedziec. -Slepun powiedzial, ze zatrulem sie oscmi. Ale czuje sie dobrze. Ksiezna Cierpliwa i Lamowka ujely mnie pod ramiona, zaprowadzily na pietro. Ksiezna zaparzyla jakis wywar. Rozmawialem z Lamowka. Powiedzialem jej, ze bardzo kocham Sikorke i zamierzam sie z nia ozenic, jak tylko uzyskam pozwolenie od krola. Lamowka przylozyla mi dlon do czola i zapytala, co i gdzie dzisiaj jadlem. Nie moglem sobie przypomniec. Ksiezna Cierpliwa podala mi napar. Zwymiotowalem prawie natychmiast. Lamowka podala mi zimna wode. Ksiezna Cierpliwa kazala wypic wiecej naparu. Zwymiotowalem znowu. Powiedzialem, ze nie chce juz pic. Ksiezna i Lamowka zaczely sie sprzeczac. Lamowka powiedziala, ze powinienem sie przespac. Zaprowadzila mnie do mojej komnaty. Obudzilem sie z dziwnym uczuciem, ze nie wiem, co bylo snem, a co rzeczywistoscia. Czy w ogole cos wydarzylo sie naprawde? Wypadki minionego wieczoru jawily sie w mojej pamieci osnute mgielka zapomnienia, niczym wydarzenia sprzed roku. Wszystko to jednak bylo zupelnie niewazne w obliczu otwartych drzwi prowadzacych na sekretne schody, przez ktore dobywal sie przeciag. Wygramolilem sie z lozka, zachwialem niepewnie na nogach, a potem wolno ruszylem schodami, jedna reka dotykajac zimnego kamiennego muru, by sie upewnic, ze jest prawdziwy. Mniej wiecej w polowie drogi spotkalem Ciernia. Podal mi ramie, poprowadzil w gore. -Brakowalo mi ciebie - wyznalem. A z nastepnym oddechem: - Krol jest w niebezpieczenstwie. -Wiem. Krol zawsze jest w niebezpieczenstwie. Dotarlismy do szczytu schodow. W kominku palil sie ogien, obok na tacy czekal posilek. -Chyba zostalem dzisiaj otruty. - Nagle wstrzasnalem sie caly. Kiedy dreszcz przeszedl, bylem juz przytomniejszy. - Mialem wrazenie, jakbym chodzil na szczudlach. Wydawalo mi sie, ze nie spie, a potem nagle wszystko zrobilo sie wyrazniejsze. Ciern powaznie skinal glowa. -Podejrzewam, ze to efekt wdychania popiolu. Nie pomyslales o tym, kiedy sprzatales komnaty krola. Bardzo czesto spalone resztki ziela koncentruja jego moc. Niewiele moglem poradzic, sadzilem, ze przespisz to wszystko. Co cie opetalo, zes poszedl na dol? -Nie wiem - powiedzialem bezradnie. - Skad zawsze tyle wiesz? - spytalem zirytowany. Ciern usadzil mnie w swoim starym fotelu. Sam zajal moje zwykle miejsce przy palenisku. Choc wciaz bylem oszolomiony, zauwazylem, jak lekko i plynnie sie porusza - zupelnie jakby zgubil gdzies niesprawnosc i bol starego ciala. Twarz mial ogorzala od wiatru, dziesiatki blizn pokryla opalenizna. Dawno juz zauwazylem w Cierniu podobienstwo do krola Roztropnego. Teraz dostrzeglem w nim takze ksiecia Szczerego. -Mam swoje sposoby. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Ile pamietasz z dzisiejszej nocy? Skrzywilem sie niemilosiernie. -Dosyc, zeby jutro oczekiwac ciezkiego dnia. Gdzies z zakamarkow pamieci wyskoczyla okragla buzia sluzacej. Dziewczyna opierala sie na moim ramieniu, dlonia gladzila po udzie. Sikorka. Musze jeszcze dzis w nocy dostac sie do Sikorki i jakos jej to wszystko wytlumaczyc. Jesli ona przyjdzie do mnie, a ja nie odpowiem na pukanie... Zerwalem sie z krzesla, ale w tej samej chwili wstrzasnal mna dreszcz. Mialem wrazenie, jakby ktos obdzieral mnie ze skory. -Zjedz cos. Oproznianie zoladka nie bylo najlepsza metoda na odtruwanie, choc jestem pewien, ze Cierpliwa miala dobre intencje. W innych okolicznosciach moglaby ci ocalic zycie. Nie rusz! Najpierw umyj rece! Mozesz jeszcze miec na dloniach resztki popiolu. Obok tacy z jedzeniem stala miska wody z octem. Umylem dokladnie rece, potem przetarlem na mokro twarz, zdziwiony naglym uczuciem swiezosci. -Przez caly dzien mialem wrazenie, ze snie... Czy tak sie czuje krol Roztropny? -Nie mam pojecia. Moze nie znam wszystkich ziol, jakie pala w jego sypialni. Miedzy innymi o tym chcialem z toba dzis porozmawiac. W jakim stanie byl Roztropny? Czy czesto mu sie przytrafiaja podobne dolegliwosci? Od jak dawna Osilek mieni sie jego medykiem? Zawstydzony zwiesilem glowe. -Nie wiem. Z wielkim trudem wyznalem Cierniowi, jak leniwy okazalem sie pod jego nieobecnosc. I jak strasznie glupi. Kiedy skonczylem, nie zaprzeczyl. -No tak - rzekl ciezko. - Nie mozemy cofnac czasu, mozemy jedynie probowac nadrobic zaleglosci. Zbyt wiele sie wydarzylo, zeby wszystko omowic za jednym razem. - Popatrzyl na mnie w zamysleniu. - Wiekszosc z tego, co mi opowiadasz, wcale mnie nie dziwi. Ani chorzy na kuznice ciagnacy do Koziej Twierdzy, ani choroba krola. Tyle ze zdrowie Roztropnego pogarsza sie znacznie szybciej, niz przypuszczalem, a fatalnego nieporzadku w jego komnatach nie potrafie zrozumiec. Chyba ze... - nie dokonczyl mysli. - Moze sadza, ze wielmozna pani Tymianek byla jego jedynym obronca. Uwazaja, ze nikt wiecej sie o niego nie troszczy, maja go za opuszczonego starca, przeszkode do usuniecia. Zle, zes zaniedbal krola, ale przynajmniej oslabiles ich czujnosc. A w takim wypadku moze latwiej pokonamy wroga. - Westchnal. - Zamierzalem wkrotce wykorzystac Osilka, pokierowac nim dyskretnie za posrednictwem cudzych porad. Ten czlowiek to dyletant, prawie nic nie wie o ziolach. Najpewniej ktos inny skorzystal z narzedzia, ktore ja beztrosko zostawilem na boku. Bedziemy musieli sie o tym przekonac. Coz, niejedna droga prowadzi do celu. Ugryzlem sie w jezyk, zanim wymowilem imie ksiecia Wladczego. -Co zamierzasz zrobic? - zapytalem. -A jak to sie stalo, ze w roli skrytobojcy byles w Krolestwie Gorskim bezuzyteczny? Skrzywilem sie na to wspomnienie. -Ksiaze Wladczy ujawnil moje zadanie Ketriken. -Wlasnie. A my rzucimy nieco swiatla na to, co sie dzieje w komnatach krola. Sluchaj mnie i jedz. Ciern kreslil przede mna zadania na nastepny dzien. Sluchalem, a jednoczesnie badalem uwaznie smak potraw. Bylo w nich duzo czosnku; znalem wiare Ciernia w jego oczyszczajace wlasciwosci. Czym sie otrulem? W jakim stopniu ubarwilo to moje wspomnienia rozmowy z trefnisiem? Az zamarlem na chwile, kiedy sobie przypomnialem, w jaki sposob wyprosilem go za drzwi. Jego takze bede musial jutro znalezc. Ciern zauwazyl moje zaklopotanie. -Czasami - rzucil mimochodem - musisz pozwolic ludziom zrozumiec, ze nie jestes doskonaly. Pokiwalem glowa i nagle ziewnalem szeroko. -Wybacz - mruknalem. Powieki zaciazyly mi tak mocno, ze ledwie zdolalem utrzymac prosto glowe. - Co mowiles? -Nic, nic. Idz do lozka. Odpocznij. Sen to najlepsze lekarstwo. -Nawet nie spytalem, gdzie byles. Ani co robiles. Poruszasz sie, jakbys odmlodnial co najmniej o dziesiec lat. Ciern sciagnal usta. -To ma byc komplement? Ach, niewazne. I tak pytasz na prozno, wiec mozesz sie zloscic, ze nie odpowiadam, i przy nastepnym spotkaniu. A jesli chodzi o moja kondycje... Im wiecej wymagasz od swego ciala, tym bardziej jest ci posluszne. Nie byla to latwa podroz. Wierze jednak, ze warta wysilku. - Uniesieniem dloni powstrzymal moje slowa. - Nic wiecej nie powiem. Teraz do lozka, Bastardzie. Do lozka! Wstajac ziewnalem raz jeszcze, przeciagnalem sie, az mi zatrzeszczaly stawy. -Znowu urosles - zauwazyl Ciern z podziwem. - Jak bedziesz dalej rosl w tym tempie, niedlugo przerosniesz ojca. -Brakowalo mi ciebie - mruknalem kierujac sie ku schodom. -Ja takze tesknilem za toba. Jutrzejszej nocy porozmawiamy dluzej. A dzisiaj idz spac. Zszedlem na dol ze szczerym zamiarem posluchania jego rady. Drzwi na schody, jak zwykle, zamknely sie chwile po tym, jak z nich wyszedlem, sterowane mechanizmem, ktorego nigdy nie odkrylem. Dolozylem trzy polana do zamierajacego ognia i podszedlem do lozka. Usiadlem, sciagnalem koszule. Bylem wykonczony, ale nie az tak, by nie poczuc leciutkiego zapachu Sikorki na wlasnej skorze. Posiedzialem jeszcze chwile z koszula w rekach. Wlozylem ja z powrotem i wstalem. Cicho wyszedlem na korytarz. Bylo juz pozno, lecz tej nocy, pierwszej nocy Swieta Przesilenia Zimy, wielu biesiadnikow mialo trafic do wlasnych lozek dopiero o swicie. A inni wcale. Ja takze... W korytarzach i na schodach krecilo sie sporo ludzi. Byli podpici lub pochlonieci wlasnymi sprawami, nikt mnie nie zauwazal. A jesli nawet... postanowilem, ze Swieto Przesilenia Zimy bedzie dla mnie doskonala wymowka w razie jakichkolwiek pytan. Mimo wszystko upewnilem sie, czy korytarz jest pusty, nim zapukalem do jej drzwi. Nie uslyszalem odpowiedzi, ale kiedy unioslem dlon, by zapukac ponownie, uchylily sie cicho, odslaniajac mrok. Przerazilem sie. Owladnela mna absolutna pewnosc, ze stalo sie jakies nieszczescie, ze ktos Sikorke skrzywdzil. Skoczylem do wnetrza, z jej imieniem na ustach. Drzwi zamknely sie za mna. -Ciii... Minela dluzsza chwila, nim wzrok przyzwyczail mi sie do ciemnosci. Izbe oswietlal tylko dogasajacy ogien na kominku. Kiedy wreszcie zaczalem cos widziec, zaparlo mi dech w piersiach. -Czekalas na mnie? -Tylko kilka godzin - odrzekla cichutko. -Nie bylo cie w sali biesiadnej - dopiero teraz sobie to uswiadomilem. -Wiedzialam, ze nikt nie spostrzeze mojej nieobecnosci. Poza jedna osoba. I pomyslalam, ze moze ta jedna osoba przyjdzie do mnie tutaj. Pozeralem ja wzrokiem. Przystrojona byla w wianek ostrokrzewu zlozony na blyszczacych wlosach. I nic wiecej. Stala przy drzwiach, chciala, zebym na nia patrzyl. Jak mam nazwac granice, ktora przekroczylismy? Przedtem razem zapuszczalismy sie na nie znane obszary, ciekawi, wscibscy. Teraz bylo to cos innego. Najszczersze zaproszenie. Czy jest na swiecie cos bardziej kuszacego niz poznanie, iz jest sie pozadanym przez ukochana? Swieto Przesilenia Zimy. Swieto nocy, swieto rozkoszy. Tak. Obudzila mnie przed switem i wygnala. Pozegnalny pocalunek sprawil, ze dluzsza chwile stalem na korytarzu, tlumaczac sobie, iz swit nie jest wcale tak blisko. Po jakims czasie przypomnialem sobie o dyskrecji, poprawilem wygniecione ubranie i skierowalem sie ku schodom. W komnacie ogarnelo mnie nieprzytomne zmeczenie. Kiedy to ja ostatnio przespalem cala noc? Sciagnalem koszule, rzucilem ja na podloge. Zamknalem oczy. Ciche stukanie poderwalo mnie na rowne nogi. Przyszla! W dwoch skokach dopadlem drzwi. Otworzylem je na cala szerokosc. -Nie spisz juz! I prawie jestes ubrany. A ja sie obawialem, ze bede musial lenia za kark wyciagac z lozka. Brus. Swiezy, zwarty, gotowy. Poziome zmarszczki na czole byly jedynym widocznym swiadectwem nocnej hulanki. Tyle lat mieszkalismy razem, powinienem byl sie nauczyc, ze najgorszy kociokwik nie przeszkodzi mu wstac rano do obowiazkow. Westchnalem ciezko. Nie bylo sensu prosic o zrozumienie, bo nie mialem na nie zadnych szans. Podszedlem do skrzyni, wyciagnalem czysta koszule. Wlozylem ja w drodze na wieze ksiecia Szczerego. Kazdy ma pewien prog wytrzymalosci fizycznej i psychicznej. Tylko kilka razy w zyciu go przekroczylem. Zawsze wowczas dzialy sie rzeczy wspaniale. Tak jak tamtego ranka. Po godzinie stalem nagi do pasa i spocony. Okno bylo otwarte, we wnetrzu hulal wiatr, ale ja nie czulem zimna. Omotany szmatami topor, ktory dal mi Brus, byl tylko odrobine lzejszy od calego swiata, a ciezar obecnosci ksiecia Szczerego w moim umysle omal wyciskal mi mozg przez oczodoly. Nie moglem juz uniesc topora. Brus natarl na mnie znowu, a ja niemrawo probowalem sie bronic. Z latwoscia zbil moj orez, blyskawicznie zaatakowal. Otrzymalem dwa ciosy. Nie bardzo mocne, ale lekkie tez nie. -Jestes martwy - powiedzial i odstapil ode mnie. Opuscil topor na podloge, wsparl sie na trzonku. Oddychal gleboko. Odlozylem bezuzyteczne narzedzie. Ksiaze Szczery w moim umysle trwal zupelnie nieruchomo. Przyjrzalem mu sie, siedzacemu przy oknie, zapatrzonemu w horyzont. Poranne swiatlo ostro rysowalo zmarszczki na jego twarzy i siwizne we wlosach. Ramiona mial przygarbione. Jego postawa odzwierciedlala moje samopoczucie. Nie potrafilem osiagnac juz nic wiecej. Zamknalem oczy. Nagle nawiazalismy kontakt. Ujrzalem horyzont naszej przyszlosci. Bylismy krajem gnebionym przez bezlitosnego wroga, niosacego zniszczenie i smierc. Zawyspiarze nie obsiewali pol, nie bronili wlasnych dzieci, nie chronili spichlerzy. Dla napastnikow ze szkarlatnych okretow codziennoscia byla wojna. My od pokolen nie prowadzilismy wypraw zbrojnych. Nie potrafilismy juz myslec jak wojownicy. Zylismy z dnia na dzien, probowalismy sie tylko obronic przed zaglada. Nasi zolnierze nie dawali sobie rady z wrogiem, ktory walczyl dla samej rozkoszy walki. Jak mielismy sie przeciwstawiac atakom szalencow? Jaka mielismy bron? Potoczylem wzrokiem dookola. Mnie. Mnie samego jako ksiecia Szczerego. Jeden czlowiek. Jeden czlowiek, postarzaly przed czasem, balansujacy na cienkiej linie pomiedzy obrona swego ludu a nalogiem uzywania Mocy dajacej ekstaze. Jeden czlowiek, probujacy nas obudzic, rozpalic w nas ducha. Jeden czlowiek, z oczyma utkwionymi w dali, podczas gdy my w zamkowych komnatach, knulismy intrygi i wadzilismy sie miedzy soba. Bylismy skazani na zaglade. Ogarnela mnie rozpacz. Zawirowala wokol czarnym dymem. Nagle znalazlem oparcie. Cztery nieduze okrety wojenne, jeszcze nie wykonczone, z nie wyszkolona zaloga. Wieze straznicze i sygnalne ognie wzywajace brawurowych obroncow na rzez. Brus ze swoim toporem i ja polnagi w chlodzie. Ksiaze Szczery przy oknie, a kilka kondygnacji nizej - ksiaze Wladczy trujacy narkotykami wlasnego ojca, w nadziei na pozbawienie go rozumu i przejecie wladzy nad tym zametem. Wszystko niewarte grosza. A jednoczesnie tak cenne. Gdzies w glebi piersi wezbral mi niepohamowany smiech. Nie moglem go powstrzymac. Stalem oparty na toporze i rechotalem na cale gardlo, jakby bylo z czego. Brus i ksiaze Szczery przygladali mi sie w milczeniu. Leciutki usmiech podniosl kaciki ust nastepcy tronu. Swiatelko w jego zrenicach bylo odbiciem mojego szalenstwa. -Chlopcze, dobrze sie czujesz? - zapytal Brus z niepokojem. -Dobrze. Zupelnie dobrze - udalo mi sie odpowiedziec, kiedy opanowalem smiech. Wyprostowalem sie, potrzasnalem glowa i wtedy - przysiegam - poczulem, jak rozjasniaja mi sie mysli. Zjednoczylem swiadomosc ksiecia z moja. Nic trudnego. Zawsze bylo to latwe, tylko wczesniej wydawalo mi sie, ze w ten sposob cos strace. Nie stalismy sie jedna osoba, tylko dopasowalismy sie do siebie, na podobienstwo misek ustawionych w kredensie jedna w drugiej. Ksiaze niosl mnie wygodnie, jak dobrze przytroczony bagaz. Wzialem gleboki oddech, unioslem topor. -Jazda - rzeklem do Brusa. Kiedy mnie zaatakowal, nie byl juz Brusem, tylko mezczyzna z toporem, czlowiekiem, ktory przyszedl zabic ksiecia Szczerego. Zanim zdazylem sie dobrze rozpedzic, juz lezal jak dlugi. Wstal, potrzasnal glowa, ujrzalem gniew na jego obliczu. Starlismy sie znowu i znowu ostatni cios nalezal do mnie. -Trzeci raz - rzucil Brus i drapiezny usmiech rozjasnil jego zachmurzona twarz. Natarlismy na siebie niesieni podnieceniem walki. Pokonalem go bez trudu. Dwukrotnie jeszcze sie scieralismy, nim Brus zrobil nagle unik przed moim ciosem. Opuscil topor i stal, pochylony nieco, poki nie uspokoil oddechu. Potem wyprostowal sie i spojrzal na ksiecia Szczerego. -Pojal, na czym polega walka - oznajmil zachrypnietym glosem. - Jeszcze musi pocwiczyc, ale dokonales dla niego, panie, madrego wyboru. Topor jest jego orezem. Ksiaze Szczery pokiwal wolno glowa. -A on moim. 16. OKRETY KSIECIA SZCZEREGO Trzeciego roku wojny ze szkarlatnymi okretami wyplynely na wode statki wojenne Krolestwa Szesciu Ksiestw. Choc tylko cztery, pozwolily na zmiane taktyki obrony naszego panstwa. Juz pierwsze potyczki z wrogiem uprzytomnily nam, ze zapomnielismy wiele ze sztuki wojennej. Najezdzcy mieli racje: stalismy sie rasa rolnikow. Nadal jednak bylismy ludzmi zdecydowanymi stawic opor najezdzcy. Szybko sie przekonalismy, ze mamy do czynienia z przeciwnikiem przebieglym i nieposkromionym. Zaden z Zawyspiarzy nigdy sie nie poddal ani nie zostal wziety do niewoli. Moze powinno to bylo stac sie dla nas pierwszym tropem prowadzacym do odkrycia tajemnicy natury zakazenia kuznica, ale wowczas wskazowka ta byla zbyt subtelna, a my zbyt zajeci walka o przetrwanie, zeby sie nad nia zastanowic. * * * Reszta zimy przeminela tak szybko, jak pierwsza jej polowa sie wlokla. Zapewne gdybym w ktoryms momencie zatrzymal sie na chwile i rozwazyl, ile wysilku kosztuje mnie uporanie sie ze wszystkimi obowiazkami, stwierdzilbym, ze nie sposob sobie poradzic. Wtedy bylem mlody, wiec jakos znajdowalem energie i czas.Moj dzien zaczynal sie przed switem, sesja z ksieciem Szczerym. Przynajmniej dwa razy w tygodniu cwiczylem z Brusem walke na topory. Najczesciej jednak ksiaze Szczery i ja bylismy sami. Nastepca tronu pracowal nad moimi umiejetnosciami korzystania z Mocy, ale robil to zupelnie inaczej niz Konsyliarz. Uczylem sie patrzec jego oczyma i pozwalac mu patrzec moimi. Probowalem demaskowac jego subtelne metody kierowania moja wola. Potem ruszalem do codziennych obowiazkow, bezustannie przekazujac mu wiesci z zycia zamku. Zabieralem ze soba swiadomosc ksiecia, niczym sokola na nadgarstku. Z poczatku udawalo mi sie utrzymac wiez Mocy ledwie na kilka godzin, ale w koncu potrafilem jej nie zrywac nawet przez kilka dni, jakkolwiek wiez slabla z uplywem czasu. Nie bylo to prawdziwe korzystanie z Mocy, raczej narzucone dotykiem fizycznym sprzezenie, wymagajace odnawiania. Mimo wszystko mialem wrazenie, ze dokonuje czegos niezwyklego. Sporo czasu spedzalem w Ogrodzie Krolowej, przenoszac z miejsca na miejsce lawy, kamienne figury i donice dotad, az ksiezna Ketriken uznala ostateczny efekt za zadowalajacy. W trakcie pracy zawsze sie upewnialem, czy ksiaze towarzyszy mi w myslach. Mialem nadzieje, ze dobrze mu zrobi widok jego pani plonacej entuzjazmem. Policzki jej rozowialy, zlote wlosy ozywaly na wietrze. Taka mu ja pokazywalem. Rozprawiala swobodnie, jaka przyjemnosc miala nadzieje sprawic tym ogrodem malzonkowi. Czy zdradzalem zaufanie krolowej? Zdecydowanie odsuwalem od siebie podobne watpliwosci. Zabieralem ksiecia ze soba takze w odwiedziny do ksieznej Cierpliwej i Lamowki. Probowalem go tez wyprowadzac z zamku. Od czasu gdy powrocil do trudnego obowiazku wladania Moca, rzadko bywal miedzy ludzmi, a niegdys znajdowal w tym upodobanie. Prowadzilem go do kuchni i do izby zolnierskiej, do stajni, a takze do tawern w miescie. On z kolei oprowadzal mnie po wielkich szopach, gdzie dobiegaly konca prace przy budowie okretow. Pozniej sarn czesto odwiedzalem doki, rozmawialem z zalogami statkow. W ten sposob ksiaze zorientowal sie w niezadowoleniu ludzi, ktorzy uwazali za niedopuszczalne, ze kilku uciekinierom z Wysp Zewnetrznych pozwolono zaciagnac sie na nasze okrety. Mieszkancy Krolestwa Szesciu Ksiestw nie dowierzali obcym. A przeciez przybysze byli doswiadczonymi zeglarzami i moglismy sie od nich niejednego nauczyc. Nie mialem pewnosci, czy ksiaze podjal wlasciwa decyzje. Nie wspominalem jednak nic o wlasnych watpliwosciach, tylko pokazywalem mu niezadowolenie marynarzy. Byl ze mna takze, gdy stawalem przed obliczem krola Roztropnego. Skladalem wladcy wizyty poznym rankiem lub wczesnym popoludniem. Osilek rzadko wpuszczal mnie bez trudnosci, a w komnatach zawsze byl ktos jeszcze: a to pokojowka, ktora pierwszy raz widzialem na oczy, a to jakis rzemieslnik udajacy, ze reperuje drzwi. Wygladalem niecierpliwie okazji, by porozmawiac z krolem na osobnosci. Blazen byl przy nim zawsze i konsekwentnie nie afiszowal sie z nasza przyjaznia wobec innych. Jego kpiny byly bolesne i choc znalem ich cel, nadal potrafil mnie wyprowadzic z rownowagi. Jedynym zrodlem mojej satysfakcji byly zmiany, jakie zaszly w krolewskich komnatach. Ktos przekazal mistrzyni Pokojow, do jakich doszlo zaniedban. W najwiekszym rozgardiaszu Swieta Przesilenia Zimy przez krolewskie komnaty przewinely sie takie gromady pokojowek i chlopcow na posylki, ze sila rzeczy wniesli ze soba swiateczna atmosfere. Mistrzyni Pokojow, wsparlszy piesci o biodra, stala posrodku i nadzorowala wszystko, wyrzekajac bez ustanku, ze Osilek do czegos podobnego dopuscil. Najwyrazniej popelnil blad i zapewnil ja, ze osobiscie doglada porzadku w najblizszym otoczeniu krola. Spedzilem w komnatach krolewskich jedno bardzo wesole popoludnie. Gruntowne porzadki obudzily monarche, ktory byl tego dnia duzo silniejszy. Uciszyl mistrzynie besztajaca pomocnikow za slimacze tempo i zartowal z nimi swobodnie, podczas gdy skrobali podlogi, rozkladali swieze ziola i czyscili meble wonna oliwa. Mistrzyni przykryla krola gora pledow, a nastepnie rozkazala szeroko otworzyc okna i wywietrzyc komnate. Zainteresowala sie takze kadzielnicami. Skorzystalem z okazji i spokojnie zaproponowalem, ze mozna przy ich czyszczeniu skorzystac z pomocy Osilka, poniewaz byl najlepiej zorientowany, jakie ziola w nich palono. Ciekaw bylem, czy wiedzial, jakie dzialanie maja na krola Roztropnego dymy palonych przez niego ziol. Jesli jednak nie on o tym decydowal, to kto? Blazen i ja wymienilismy tego dnia niejedno znaczace spojrzenie. Komnaty zostaly nie tylko wysprzatane, ale tez przystrojone, jak sie godzi na swieto. Krol nabral rumiencow. Ja czulem w umysle cicha aprobate ksiecia Szczerego. Tego wieczoru, gdy wladca zszedl do wielkiej sali biesiadnej i ni mniej, ni wiecej, tylko rozkazal muzykantom grac, poczytalem to sobie za osobiste zwyciestwo. Mialem tej zimy takze troche czasu wylacznie dla siebie, i nie byly to tylko noce z Sikorka. Czesto wykradalem sie do wilka. Bylismy razem zawsze, nawet przez wiele dni rozlaki, ale nasza zwykla wiez nie umywala sie do glebokiej radosci wspolnego polowania. Trudno wyrazic harmonie dwoch istnien poruszajacych sie jak jedno, kierowanych jednym celem. Takie wypady stanowily cenne dopelnienie naszej jednosci. Obecnosc wilka w mojej swiadomosci porownalbym do zapachu. Z poczatku czuc go wyraznie, a w miare uplywu czasu staje sie naturalnym skladnikiem powietrza. Slepun ujawnial sie pod postacia drobnych zdarzen: niespodziewanie wyostrzal mi sie wech, inaczej postrzegalem ludzi, jak gdyby wilk pilnowal moich plecow i zwracal moja uwage na istotne szczegoly, ktore inaczej moglbym pominac. Jedzenie mialo bardziej intensywny smak, zapachy byly wyrazniejsze. Probowalem nie rozciagac tej jednosci na moje pragnienie towarzystwa Sikorki. Wiedzialem, ze wilk zawsze jest ze mna, ale zgodnie z przyrzeczeniem ukrywal swoja obecnosc. Miesiac po Swiecie Przesilenia Zimy zostalem obarczony nowym obowiazkiem. Ksiaze Szczery obwiescil mi, ze zyczy sobie, bym zaczal sluzbe na statku. Pewnego dnia zostalem wezwany na poklad "Ruriska" i posadzony przy wiosle. Kapitan nie kryl zdziwienia, ze dano mu chlopca, choc prosil o mezczyzne. Poza mna zaloge stanowili wylacznie krzepcy i zaprawieni w morskim fachu marynarze. Istniala tylko jedna droga sprawdzenia sie pomiedzy nimi: kazdemu zadaniu poswiecalem sie z cala energia, jaka moglem z siebie wykrzesac. Ksiaze Szczery zwerbowal najstarszych szkutnikow, ktorzy wiedzieli, jak budowac okrety wojenne. "Rurisk" byl najwiekszy z czterech statkow wodowanych podczas Swieta Przesilenia Zimy. Gladki i smukly, mial plytkie dno, wiec po spokojnym morzu slizgal sie niczym nartnik po sadzawce albo pedzil naprzod zrecznie na podobienstwo mewy. W dwoch innych okretach deski byly zlaczone kolkami krawedz do krawedzi, ale "Rurisk" i jego mniejsza siostra, "Wytrwala", mialy budowe klinkierowa - deski zachodzily jedna na druga. "Rurisk" byl dzielem Szczupaka, a deski zostaly dopasowane po mistrzowsku, prawie nie bylo czego uszczelniac smolowana lina. Okret musial jeszcze udowodnic, ze zniesie kazdy kaprys morza. Na sosnowym maszcie zawisl lniany zagiel wzmocniony lina i bantami, ozdobiony kozlem ksiecia Szczerego. Nowiutkie statki pachnialy swiezym drewnem i smola. Poklady byly prawie nie tkniete ludzka stopa, wiosla jasne i czyste. Wkrotce "Rurisk" mial nabrac wlasnego charakteru. Na razie jednak byl na morzu nowicjuszem, tak jak my. Prowadzenie go po szerokich wodach przypominalo jazde niedoswiadczonego jezdzca na narowistym wierzchowcu. Statek ploszyl sie, chodzil bokiem. Wreszcie, gdy ktoregos dnia znalezlismy wspolny rytm, wstapil na balwany i cial ton niczym natluszczony noz. Razem z reszta marynarzy dostalem koje w budynku dawnego spichlerza. Nauczylem sie ochoczo wykonywac kazdy rozkaz. Kapitan byl od pokolen obywatelem Krolestwa Szesciu Ksiestw, natomiast funkcje mata pelnil Zawyspiarz i to on tak naprawde uczyl nas pracy na "Rurisku", pokazywal, do czego zdolny jest statek. Bylo miedzy nami jeszcze dwoch przybyszow z Wysp Zewnetrznych. W chwilach wolnych od sluzby trzymali sie na uboczu i chyba nie zdawali sobie sprawy, ze ich zachowanie draznilo pozostalych czlonkow zalogi. Dostalem koje obok nich. Przed snem niekiedy uswiadamialem sobie, ze ksiaze Szczery nakazuje mi zwracac uwage na cicha rozmowe w obcym jezyku. Wypelnialem polecenie, wiedzac, ze on zrozumie z tych slow wiecej niz ja. Po jakims czasie pojalem, ze mowa Zawyspiarzy nie rozni sie znacznie od naszej. Nie znalazlem w ich poszeptywaniu sladu zdrady czy buntu. Tylko ciche, smutne wspominki o krewnych zarazonych kuznica przez wlasnych ziomkow i gorzkie przysiegi zemsty, ktora chcieli wywrzec na wlasnym ludzie. Prawie kazdy z zalogi "Ruriska" stracil kogos bliskiego. Z poczuciem winy zastanawialem sie, ile sposrod tych zagubionych dusz osobiscie wyslalem w objecia smierci. Tworzylo to pewna bariere pomiedzy mna a innymi marynarzami. Mimo sztormow prawie codziennie wyprowadzalismy statki w morze. Toczylismy miedzy soba pozorowane bitwy, uczylismy sie abordazu lub taranowania, a takze skokow z pokladu na poklad, by nie wyladowac w wodzie pomiedzy dwoma kadlubami. Kapitan do znudzenia przypominal nam, w czym mamy przewage nad nieprzyjacielem: wrog bedzie daleko od domu, zmeczony tygodniami morskiej przeprawy, znuzony nie sprzyjajaca aura, moze glodny; my natomiast - najedzeni, wypoczeci, w pelni sil, blisko ojczystego brzegu. Na szkarlatnym okrecie kazdy bedzie rownoczesnie wioslarzem i wojownikiem, podczas gdy my moglismy oprocz marynarzy zabrac ze soba zolnierzy i lucznikow. Mielismy mozliwosc w czasie ataku zostawic na wlasnym pokladzie pelna obsade. Mat czesto krecil glowa sluchajac kapitana. Jego zdaniem trudne warunki dlugiej podrozy mogly odniesc tylko ten skutek, ze zalogi szkarlatnych okretow beda walczyly zacieklej. Jak mogli zyjacy w dostatku i pokoju rolnicy miec nadzieje na pokonanie zahartowanych przez morze piratow? Jeden dzien na dziesiec mialem dla siebie i zawsze spedzalem go w zamku. Trudno powiedziec, zebym w tym czasie odpoczywal. Meldowalem sie u krola Roztropnego, opowiadajac mu szczegolowo o moich poczynaniach na pokladzie "Ruriska". Ogromnie mnie cieszylo zywe zainteresowanie wladcy tymi sprawami. Wydawal sie w takich chwilach znacznie zdrowszy. Ksiezna Cierpliwa oraz Lamowka takze czekaly moich odwiedzin, zagladalem tez sumiennie do przyszlej krolowej, ksieznej Ketriken. Jeszcze godzina lub dwie dla Slepuna, sekretna wizyta u Sikorki, wykrety, by na reszte nocy wrocic do wlasnej komnaty, skad wzywal mnie do siebie Ciern. O swicie krotki raport zdany ksieciu Szczeremu, ktory dotknieciem dloni odnawial wiez Mocy. Po tym wszystkim niejednokrotnie zdarzalo mi sie wracac do kwater zalogi z uczuciem ulgi, ze wreszcie bede mogl przespac spokojnie cala noc. Ktoregos dnia pod koniec zimy los dal mi wreszcie okazje porozmawiac z krolem Roztropnym na osobnosci. Przyszedlem do jego komnat w dzien wolny od sluzby na statku. Monarcha czul sie lepiej niz zazwyczaj, siedzial w fotelu przy kominku. Osilek gdzies zniknal. Zamiast niego po komnacie krecila sie mloda kobieta, pozornie zajeta sprzataniem, lecz niemal na pewno szpiegujaca dla ksiecia Wladczego. Trefnis, jak zwykle, siedzial u stop krola. Robil wszystko, zeby sluzaca zbic z pantalyku, i czerpal z tego nieklamana przyjemnosc. Ja juz dawno przyzwyczailem sie do wygladu karla, nie dziwila mnie jego biala skora i bezbarwne oczy. Mloda kobieta najwyrazniej odbierala to zupelnie inaczej. Zerkala na blazna co chwila, choc trzeba przyznac - tylko wowczas, gdy uwazala, ze on na nia nie zwraca uwagi. Jednak trefnis szybko sie zorientowal i zaczal jej odplacac pieknym za nadobne, a za kazdym razem posylal spojrzenie bardziej lubiezne. W pewnym momencie musiala przejsc obok niego, niosac wiadro z brudna woda. Karzel wetknal jej szczurze berlo pod spodnice. Odskoczyla z piskiem, oblewajac siebie i podloge, ktora wlasnie wyczyscila. Krol Roztropny skarcil blazna, ktory nie wykazal cienia skruchy, a potem odprawil sluzaca, by mogla przebrac sie w suche rzeczy. Skwapliwie skorzystalem z okazji. Zaczalem, ledwie wyszla z komnaty. -Krolu, panie moj, od pewnego czasu zamierzalem cie prosic o posluchanie w waznej dla mnie sprawie. Cos w moim glosie musialo zelektryzowac i krola, i blazna, gdyz natychmiast zyskalem ich niepodzielna uwage. Trefnis zorientowal sie bez trudu, ze wolalbym rozmawiac z monarcha w cztery oczy, ale zamiast wyjsc, przysunal sie blizej, wlasciwie nawet polozyl glowe na kolanach swego pana i usmiechnal sie do mnie szeroko. Duzo nie brakowalo, zeby wyprowadzil mnie z rownowagi. Spojrzalem na krola blagalnie. -Mozesz mowic, Bastardzie Rycerski - zezwolil. Wzialem gleboki oddech. -Krolu, panie moj, chcialbym cie prosic o wyrazenie zgody na zawarcie malzenstwa. Blaznowi oczy zaokraglily sie ze zdumienia. Krol natomiast usmiechnal sie poblazliwie, jakbym byl dzieckiem proszacym o lakocie. -Nadszedl wreszcie ten czas. Rozumiem, ze chcesz sie najpierw ubiegac o reke wybranki zgodnie z naszymi zwyczajami? Serce omal nie wyskoczylo mi z piersi. Monarcha najwyrazniej wiedzial o wszystkim, ale tez byl zadowolony, calkiem zadowolony. Osmielilem sie miec nadzieje. -Choc moze sie to nie spodoba mojemu krolowi, juz zaczalem ja adorowac. Nie mialem zamiaru lekce sobie wazyc tak powaznej sprawy. Po prostu... tak sie stalo. Krol usmiechnal sie dobrodusznie. -Czasem tak bywa. Poniewaz nie rozmawiales ze mna o tym do tej pory, nie mialem pewnosci, jakie sa twoje intencje i czy dama nie pomylila sie w swoich sadach. Zaschlo mi w ustach. Z trudem lapalem oddech. Ile wiedzial? Usmiechnal sie na widok mojej przerazonej miny. -Nie mam zadnych obiekcji. Wlasciwie jestem nawet kontent z twojego wyboru... Usmiechnalem sie leciutko, jeszcze nie dowierzajac wlasnemu szczesciu. Blazen takze uniosl kaciki ust. Wciagnalem drzacy oddech. -...choc jej ojciec - ciagnal wladca - ma pewne zastrzezenia. Powiedzial mi, ze wolalby odlozyc wasze zareczyny do czasu, az jej starsze siostry znajda mezow. -Co? - wykrztusilem. Swiat mi zawirowal przed oczyma. -Wybranka twojego serca zyje najwyrazniej w zgodzie ze swoim imieniem - usmiechnal sie krol zyczliwie. - Ksiezniczka Hoza poprosila ojca o pozwolenie na zareczyny jeszcze tego samego dnia, kiedy ruszyles w droge powrotna do Koziej Twierdzy. Zapewne podbiles jej serce odwaga, jaka okazales wobec Megiery. Ksiaze Krzepki nie sklonil sie ku prosbie ksiezniczki Hozej z powodow, o ktorych ci juz wspomnialem. O ile mi wiadomo, mloda dama urzadzila ojcu prawdziwa burze, ale miala do czynienia z czlowiekiem stanowczym. Wyslal nam jednak slowo, bysmy nie czuli sie obrazeni. Zawiadamia, ze nie ma obiekcji co do samego zwiazku, zalezy mu jedynie, by starsze siostry pierwsze sie ustabilizowaly. Wyrazilem zgode. Twoja wybranka ma, zdaje sie, czternascie wiosen? Nie potrafilem wydobyc z siebie glosu. -Nie badz taki strapiony, chlopcze. Oboje jestescie jeszcze bardzo mlodzi, macie mnostwo czasu. Choc jej ojciec nie wyraza zgody na oficjalne zareczyny, na pewno nie zabroni wam sie widywac. - Krol Roztropny patrzyl na mnie tak serdecznie, z taka zyczliwoscia. Blazen zerkal to na niego, to na mnie. Nie potrafilem nic wyczytac z jego twarzy. Dygotalem gwaltownie - po raz pierwszy od miesiecy. Musialem natychmiast wyjasnic nieporozumienie, zanim bedzie jeszcze gorzej. Z ogromnym trudem wypowiedzialem slowa: -Krolu, panie moj, nie te dame mialem na mysli. Zapanowala cisza. Spojrzalem wladcy prosto w oczy i ujrzalem w nich ogromna zmiane. Gdybym nie byl tak zdesperowany, na pewno spuscilbym wzrok. Wpatrywalem sie w niego blagalnie, modlilem o zrozumienie. Poniewaz krol milczal, odwazylem sie odezwac. -Panie moj, mloda kobieta, o ktorej mowie, jest teraz pokojowka jednej z dam, lecz z wlasnego wyboru; nie urodzila sie jako sluzaca. Jest... -Zamilknij. Zabolalo, jakby uderzyl. Stalem skamienialy. Krol Roztropny zmierzyl mnie uwaznym spojrzeniem od stop do glow. Wreszcie przemowil z cala moca swego majestatu. Chyba czulem takze nacisk Mocy. -Sluchaj uwaznie, Bastardzie Rycerski. Krzepki jest nie tylko wladca ksiestwa, ale tez moim przyjacielem. Nie obrazisz go i nie zlekcewazysz. Ksiezniczki Hozej takze nie. Na razie nie bedziesz zabiegal o jej wzgledy. Ani o wzgledy zadnej innej kobiety. Rozwazysz dokladnie, co ci zaoferowano. Zostales uznany godnym ksiezniczki, a jej ojciec nie przywiazuje wagi do twego urodzenia. Niewielu postapiloby rownie szlachetnie. Ksiezniczka Hoza jest dziedziczka ziemi i tytulu. Ty takze otrzymasz ode mnie ziemie i tytul, jesli bedziesz mial tyle rozsadku, by zachowac sie wobec mlodej damy wlasciwie. Powiem ci, kiedy bedziesz mogl zaczac sie ubiegac o jej reke. Zebralem resztki odwagi. -Krolu, panie moj, blagam... -Dosc, Rycerski! Nie pozostalo do powiedzenia nic wiecej. Odprawil mnie. Opuscilem jego komnaty caly rozdygotany. Nie wiedzialem, co bardziej mna powoduje - furia czy rozpacz. Nie potrafilem tez zapomniec, ze krol nazwal mnie imieniem mego ojca. "Moze dlatego - pomyslalem zlosliwie - ze w glebi serca wie, iz postapie jak on. Ozenie sie z milosci. Nawet jezeli bede musial czekac, az krol Roztropny znajdzie sie w grobie, a ksiaze Szczery zajmie jego miejsce na tronie i dotrzyma danego mi slowa". Wrocilem do swojej komnaty. Nie mialem pod powiekami lez, choc placz na pewno przynioslby mi ulge. Lezalem i gapilem sie na kotary loza. Jak mialem powiedziec Sikorce o decyzji krola? Milczenie w tej sprawie takze byloby oszustwem. Postanowilem znalezc sposob zawiadomienia jej o wszystkim. Byle nie wprost. "Przyjdzie czas - przyrzeklem sobie - ze bede mogl jej to wytlumaczyc, a ona zrozumie". Musialem zaczekac. "Na razie nie bede o tym myslal - zdecydowalem. - Ani nie stawie sie u krola - postanowilem zimno - poki mnie nie wezwie". Zblizala sie wiosna. Ksiaze Szczery rozstawial statki i ludzi rozwaznie, jak piony na planszy. Wieze straznicze byly zawsze odpowiednio obsadzone, a stosy sygnalne czekaly, gotowe na lizniecie plomieni. Mialy ostrzegac mieszkancow, ze zbliza sie szkarlatny okret. Czlonkowie kregu Mocy pelnili warte na statkach i w wiezach. Tylko Pogodna, moja nemezis i serce kregu, zostala w Koziej Twierdzy. Po smierci Konsyliarza zajela jego miejsce i najwyrazniej uwazala sie za mistrzynie Mocy. W jakims sensie przeobrazila sie w niego. Przekradala sie po zamku w zlowrogim milczeniu, a jej twarz nieustannie wykrzywial grymas niezadowolenia. Podobnie jak on byla wiecznie zirytowana i w podlym nastroju. Sluzba mowila o Pogodnej z niechecia i przestrachem, niegdys zastrzezonym dla Konsyliarza. Slyszalem, ze wprowadzila sie do jego komnat. W dniach, kiedy bywalem w zamku, unikalem jej niczym morowego powietrza. Czulbym sie lepiej, gdyby ksiaze Szczery wyslal ja gdzie indziej, nie rozumialem, dlaczego kazal czlonkom kregu przesylac wiesci do niej, zamiast samemu przyjmowac sprawozdania, ale nie wypadalo mi kwestionowac rozporzadzen nastepcy tronu. Na "Ruriska" zostal wyznaczony Prawy, wysoki i chudy jak tyka czlonek kregu starszy ode mnie o dwa lata. Gardzil mna od czasow, gdy ponioslem kleske w nauce Mocy. Przy kazdym naszym spotkaniu zadzieral przede mna nosa. A ja gryzlem sie w jezyk i schodzilem mu z drogi. Na statku nie bylo to latwe. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Po dlugiej debacie, w ktorej bralismy udzial we dwoch - ksiaze Szczery i ja, nastepca tronu umiescil Bystrego na pokladzie "Wytrwalej", Mocarnego na wiezy w Zatoce Sieci, a Stanowczego wyslal daleko na polnoc, do Czerwonej Wiezy w Ksiestwie Niedzwiedzim. Piony rozstawione na planszy bezlitosnie odslanialy kruchosc naszej obrony. -Przypomina mi to stara legende o zebraku, ktory kapeluszem usilowal okryc swa nagosc - powiedzialem ksieciu. Usmiechnal sie niewesolo. -Chcialbym moc przemieszczac okrety rownie szybko jak on kapelusz. Dwa pelnily role statkow patrolowych. Dwa czekaly na wezwanie: "Rurisk" w Koziej Twierdzy, a "Jelen" w Zatoce Poludniowej. Zalosnie mizerna flota do obrony dlugiej linii wybrzeza Krolestwa Szesciu Ksiestw. Budowano nastepne okrety, ale niepredko mialy zostac ukonczone. Najlepsze drewno zuzyto na pierwsze cztery i mistrzowie radzili ksieciu czekac na nastepna dostawe, nie uzywac gorszego surowca. Zloscilo go zwlekanie, ale sluchal madrych rad. Wiosna zastala nas przy cwiczeniach. Czlonkowie kregu Mocy, jak zdradzil mi ksiaze Szczery, funkcjonowali zaledwie na podobienstwo golebi pocztowych - przekazywali nieskomplikowane wiadomosci. Ja, w swojej dyskretnej sluzbie, spisywalem sie jeszcze gorzej. Z niewiadomych mi powodow ksiaze postanowil nie zdradzac nikomu slowem mojego aktualnego szkolenia we wladaniu Moca. Wierze, ze korzystal z przywileju dyskretnego obserwowania Koziej Twierdzy za moim posrednictwem. Kapitan "Ruriska" otrzymal najwyrazniej rozkaz, by brac pod uwage moje slowa, jesli nagle zazadam niespodziewanej zmiany kursu lub oznajmie, ze jestesmy natychmiast potrzebni w jakims konkretnym miejscu. Obawiam sie, ze dowodca statku odebral to glownie jako ksiazece poblazanie dla kaprysow nieprawego bratanka, lecz wykonywal rozkazy. Pewnego ranka wczesna wiosna stawilismy sie na statku przygotowani na kolejny dzien szkolenia. Manewry techniczne wychodzily nam juz zupelnie dobrze. Tym razem mielismy przecwiczyc spotkanie z "Wytrwala". Miejsce nie zostalo wczesniej wyznaczone, wiec bylo to glownie cwiczenie w nawigowaniu Moca, co jak dotad nie szlo nam najlepiej. Bylismy przygotowani na ciezki dzien, wszyscy poza Prawym, niezbicie pewnym sukcesu. Ubrany w czern - wierzyl chyba, ze dzieki tej barwie bardziej rzuca sie w oczy - stal na gornym pokladzie. Skrzyzowal rece na piersiach i utkwil wzrok w gestej mgle spowijajacej wody oceanu. Bylem zmuszony przejsc obok niego, zeby wylac za burte wiadro brudnej wody. -Dla ciebie, bekarcie, to zwykla metna chmura. A dla mnie ten tuman jest przejrzysty niczym lustro. -Wspolczuje ci - rzeklem serdecznie, ignorujac jego pelna jadu pogarde. - Wolalbym widziec mgle niz twoja twarz codziennie z samego rana. Zalosna to byla zemsta, ale podniosla mnie troche na duchu. A jeszcze przyjemnosc sprawil mi widok, jak dluga szata peta Prawemu nogi. Nielatwo bylo mu chodzic po pokladzie. Ja ubralem sie rozsadnie - w waskie spodnie i koszule z miekkiej bawelny, na wierzch skorzany kaftan. Rozwazalem wlozenie kolczugi, ale Brus zapytany o zdanie pokrecil glowa. -Lepiej umrzec od ciosu, niz wypasc za burte i utonac, bo kolczuga ciazy plynacemu niczym kamien u szyi - doradzil. Ksiaze Szczery usmiechnal sie krzywo, slyszac ten komentarz. -Nie obciazaj chlopaka nadmiarem wiary w przyszlosc - rzekl i nawet Brus zareagowal usmiechem. Po chwili. I tak porzucilem wszelka mysl o kolczudze lub innym pancerzu. Tamtego wiosennego dnia spodziewalismy sie godzin wypelnionych wioslowaniem, dlatego wlozylem stroj stosowny do wypelniania takich obowiazkow. Bez zadnych niewygodnych szwow na ramionach, bez szerokich rekawow krepujacych ruchy. Bylem przesadnie dumny ze swojej szerokiej klatki piersiowej i muskulow. Nawet zdumiona Sikorka ktoregos razu wyrazila swoja aprobate. Usadowilem sie przy wiosle, usmiechnalem na mysl o ukochanej. Ostatnio mialem dla niej o wiele za malo czasu. Coz, w przyszlosci sie to zmieni. Latem nadplyna okrety najezdzcow. Wraz z nastaniem dlugich dni i dobrej pogody bede jeszcze bardziej zapracowany. Niecierpliwie czekalem jesieni. Zajelismy swoje miejsca - marynarze i zolnierze. Wybrano cumy. Sternik ujal w dlonie kolo sterowe, wiosla rozpoczely rytmiczny taniec; przemienilismy sie w jeden organizm. Byl to nieprawdopodobny fenomen. Zwrocilem nan uwage juz wczesniej, ale teraz bylem bardziej wyczulony; przez polaczenie Moca z ksieciem Szczerym zmysly mialem wyostrzone jak nigdy. Wszystkim ludziom na pokladzie przyswiecal ten sam cel - zemsta. Prowadzil do jednosci doskonalej. Moze podobnych wrazen dostarczala przynaleznosc do kregu Mocy? Poczulem uklucie zalu. "Jestes moim kregiem Mocy" - szept ksiecia Szczerego. A gdzies z daleka, z odleglych wzgorz, tchnienie lzejsze niz oddech: "Przeciez jestesmy stadem". "Tak" - odpowiedzialem im obu. Potem skupilem sie na swoim zadaniu. Wiosla i nasze grzbiety opuszczaly sie i podnosily w jednym rytmie, a "Rurisk" smialo ruszyl poprzez mgle. Zagiel wisial zwiotczaly. W ciagu jednej chwili zostalismy odcieci od swiata. Plusk wody, rytmiczna jednosc oddechow. Kilku zolnierzy rozmawialo cicho, ich slowa i mysli niknely stlumione jak w gestej wacie. Wysoko na dziobie Prawy stal obok kapitana, wpatrujac sie w bialy tuman. Brew mial sciagnieta, wzrok nieobecny - siegal Moca ku Bystremu na pokladzie "Wytrwalej". Ja takze siegnalem Moca, zupelnie od niechcenia - ciekaw, czy wyczuje, co mu przekazywal. "Przestan! - zazadal ksiaze Szczery, a ja pospiesznie ucieklem, jakbym dostal klapsa po reku. - Mozesz nas zdradzic". Czy naprawde moja proba byla ryzykowna akcja? Nie rozumialem obaw ksiecia, ale poslusznie skoncentrowalem sie na poruszaniu wioslem, wzrok utkwilem w nieskonczonej szarosci. Tylko mgla i mgla. Kilka razy Prawy prosil kapitana o wydanie sternikowi rozkazu zmiany kursu. Skutkiem bylo glownie zachwianie rytmu wioslowania. W srodku sinego tumanu wszystko wyglada tak samo. Rowny wysilek fizyczny i brak jakiegokolwiek punktu zaczepienia wprowadzily mnie w stan snu na jawie. Nagle zostalem wyrwany z transu. -Zdrada! - krzyknal mlody wartownik, a jego glos ociekal krwia. - Atakuja! Podskoczylem na wioslarskiej lawie, rozejrzalem sie wokol blednym wzrokiem. Mgla. Moje wioslo zwislo bezwladnie, podrygiwalo na powierzchni wody, bo i moj towarzysz przestal wioslowac, patrzac na mnie ze zdumieniem. -Hej, Bastardzie! Co cie ugryzlo?! - krzyknal kapitan. Prawy stal obok niego: z wysoko uniesiona glowa, z gladkim czolem, przekonany o wlasnej nieomylnosci. -Mam skurcz, kapitanie. - Natychmiast zgialem grzbiet nad wioslem. -Morszczyn, zastap go. Przeciagnij sie, chlopcze, rozruszaj, potem wrocisz do wiosla. Chetnie skorzystalem z przerwy. Rozprostowalem ramiona, az zatrzeszczalo w stawach. Troche bylo mi wstyd, ze ja jeden odpoczywam. Przetarlem oczy. Co to za urojenie tak niemozliwie prawdziwe? Jaki wartownik? Gdzie? "Na Wyspie Rogowej. Nadplyneli pod oslona mgly. Tam nie ma zadnej osady, ale sa dwie wieze straznicze. Piraci chca zniszczyc wieze wewnetrzna. Doskonala strategia. Wyspa Rogowa to jeden z wazniejszych punktow naszej pierwszej linii obrony. Zewnetrzna wieza daje widok na morze, wewnetrzna przekazuje sygnaly do Koziej Twierdzy i do Zatoki Sieci. - Mysli ksiecia Szczerego znamionowal spokoj charakterystyczny dla czlowieka, ktory siega po bron. - Ten slimak Prawy jest tak zajety sieganiem ku Bystremu, ze nie sposob sie do niego przebic. Bastardzie, idz do kapitana. Powiedz mu: Wyspa Rogowa. Jesli wplyniecie do przesmyku, nurt blyskawicznie zaniesie was pod wieze. Zawyspiarze juz tam sa, ale zeby sie wydostac, beda musieli walczyc z przeciwnym pradem. Zmiencie kurs zaraz, a zlapiecie ich jeszcze na plazy. Ruszaj!" "Latwiej powiedziec, niz zrobic" - pomyslalem. -Kapitanie - rzeklem, a potem czekalem przez wiecznosc, zeby sie do mnie odwrocil. Mat przygladal mi sie dziwnie, gdyz powinienem byl zwrocic sie do niego. -Tak, wioslarzu? - odezwal sie wreszcie kapitan. -Wyspa Rogowa. Jesli skierujemy sie ku niej natychmiast i zlapiemy prad w przesmyku, blyskawicznie znajdziemy sie u brzegu, na ktorym stoi wewnetrzna wieza. -To prawda, chlopcze. Uczysz sie naszych pradow? Przydatna umiejetnosc. Sadzilem, ze jestem jedynym czlowiekiem na pokladzie, ktory zdaje sobie sprawe, gdzie wlasciwie jestesmy. -Kapitanie! - Nabralem gleboko powietrza. - Powinnismy tam poplynac. Natychmiast! Sciagnal brwi. -Coz to za nonsens! - wtracil sie Prawy rozezlony. - Tutaj ja potrafie poslugiwac sie Moca, nie ty! Probujesz mnie osmieszyc? Chcialem go zabic. Nie zrobilem tego. Wyprezylem sie na bacznosc przed kapitanem i powiedzialem prawde: -Sekretny rozkaz nastepcy tronu, kapitanie. Mialem go przekazac w tej chwili. - Zwracalem sie wylacznie do dowodcy. Odprawil mnie kiwnieciem glowy, wiec zasiadlem na swoim miejscu i przejalem wioslo od Morszczyna. Kapitan patrzyl beznamietnie w mgle. -Szarok, powiedz sternikowi, zeby obrocil statek i wszedl w prad. Wprowadzic okret w przesmyk. Mat sztywno skinal glowa. W nastepnej chwili zmienialismy kurs. Zagiel wydal sie lekko i dalej wszystko poszlo tak, jak przewidywal ksiaze Szczery. Prad wspomagany wysilkiem wioslarzy wepchnal nas prosto w paszcze przesmyku. Dziwnie plynie czas we mgle. Zwodzi ona wszystkie zmysly. Nie wiem, jak dlugo wioslowalem, lecz wkrotce Slepun szepnal mi, ze czuc w powietrzu smuzke dymu, i zaraz dotarly do nas krzyki walczacych, niesione daleko, lecz wygluszone przez bialy tuman. Widzialem, jak Szarok wymienia spojrzenie z kapitanem. -Przylozyc sie! - warknal nagle. - Atakuja wieze. Jeszcze chwila i mozna bylo z latwoscia odroznic we mgle dym, wyrazniejsze staly sie odglosy walki. Poczulem nagly przyplyw sily i widzialem, ze nie bylem w tym osamotniony. Zacisniete szczeki, naprezone muskuly, nawet inna nuta w zapachu potu. Juz przedtem wszyscy bylismy jednym organizmem, teraz stalismy sie rozwscieczona bestia. Czulem, jak iskra gniewu rozpala ludzi. To byla sprawka Rozumienia - wspolne bicie serc na zwierzecym poziomie pojmowania, jednoczace moca nienawisci. "Rurisk" wyrwal naprzod w kolnierzu piany, wyladowal na plyciznie tuz przy brzegu, a wtedy skoczylismy przez burty i pognalismy plaza - jak na cwiczeniach. Mgla byla perfidnym sprzymierzencem: skrywala nas przed napastnikami, ale tez przeslaniala nam wieze i walczacych. Wydobylismy bron, pobieglismy w strone, skad dochodzily krzyki. Prawy zostal na "Rurisku", ze wzrokiem wbitym w mgle, z twarza obrocona w kierunku Koziej Twierdzy, jakby mu to mialo pomoc w przesylaniu wiesci do Pogodnej. Szkarlatny okret, podobnie jak "Rurisk", spoczywal czesciowo na plyciznie. Opodal dostrzeglem dwie nieduze lodki do przeprawy na staly lad. Obie byly przedziurawione. W chwili przybycia najezdzcow na plazy byli zolnierze Krolestwa Szesciu Ksiestw. Niektorzy tu zostali. Jatka. Bieglismy miedzy cialami zabitych, po piasku czerwonym od krwi. Wydawalo mi sie, ze wszystko to nasi rodacy. Nagle wylonil sie nad naszymi glowami szary ksztalt wewnetrznej wiezy Wyspy Rogowej. Na szczycie plonal niewyrazny ogien sygnalny, zoltawy w sinej mgle. Trwalo oblezenie. Ciemnoskorzy napastnicy byli muskularni, zwinni, mieli geste brody. Czarne skoltunione wlosy spadaly im luzno na ramiona. Ubrani byli w lekkie skorzane pancerze, uzbrojeni w miecze i topory. Niektorzy mieli na glowach metalowe helmy. Nagie ramiona znaczyly szkarlatne spirale, ale czy to byl tatuaz, czy farba - nie widzialem. Pewni siebie smiali sie i rozmawiali jak robotnicy przy pracy. Bylo tylko kwestia czasu, kiedy zgina straznicy wiezy - ta budowla powstala jako miejsce dla ognia sygnalnego, a nie konstrukcja obronna. Wrota wisialy na jednym zawiasie, grupka ludzi w srodku ukryla sie za spietrzonymi w barykade cialami zabitych. Spadlismy na Zawyspiarzy jak grom z jasnego nieba. Byli przekonani, ze juz odniesli zwyciestwo. Na nasz widok obroncy poslali w kierunku wroga grad strzal. Zadna nie siegnela celu. Z gardla wyrwal mi sie ni to krzyk, ni wycie - niewyobrazalny strach i msciwa radosc zbite w jeden dzwiek. Znalazly w nim ujscie wszystkie rozsadzajace mnie emocje. Wzielismy ich w dwa ognie. Obroncy wiezy, choc nieliczni, nabrali serca i takze ruszyli do ataku. Ciala rozrzucone wokol bramy swiadczyly o poprzednich bezowocnych probach pokonania wroga. Mlody wartownik, ktorego widzialem w myslach, nadal tu lezal. Krew cieknaca mu z ust plamila haftowana koszule. Dostal nozem w plecy. Dziwne, ze w szalenczym pedzie dostrzeglem akurat ten szczegol. Nie mielismy zadnego planu, zadnej strategii. Ot, grupa mezczyzn i kobiet, ktorym nagle trafila sie sposobnosc zemsty. Wiecej niz dosyc. Choc wydawalo mi sie, ze jestem jednym z zalogi, dopiero teraz zrozumialem, co to znaczy jednosc. Zostalem pomiedzy nich doslownie porwany. Fale uczuc grzmocily we mnie i pchaly naprzod. Wkrotce zniknal Bastard Rycerski. Stalem sie ucielesnieniem odczuc zalogi. Z podniesionym toporem, ze strasznym rykiem na ustach prowadzilem do boju. Nie pragnalem roli przywodcy. Po prostu zostalem wypchniety przemoznym pragnieniem zalogi, by ktos poprowadzil. Chcialem zetrzec wroga z powierzchni ziemi, czuc wysilek miesni z kazdym obrotem topora, rzucic sie miedzy przeciwnikow, stapac po ich cialach. I tak sie dzialo. Slyszalem podania o wojownikach walczacych z odwaga szalencow. Znalem piesni. Nie wiem, czy w czasie walki ryczalem, czy toczylem piane z ust, jak opisuje sie w piesniach i legendach. Nie pamietam jednak, bym tego nie robil. Gdzies gleboko w moim wnetrzu byl i ksiaze Szczery, i Slepun, ale obaj gineli przytloczeni namietnosciami kipiacymi wokol. Pamietam, ze zabilem pierwszego wroga, jaki sie pojawil przed nami. Wiem takze, ze zabilem ostatniego - pokonalem go w walce na topory. Wiesc przekazywana piesnia niesie, ze byl to kapitan szkarlatnego okretu. Bardzo mozliwe. Mial na sobie pieknie uszyta skorzana kurte, spryskana krwia. Pamietam jeszcze, jak moj topor, miazdzac helm, wszedl gleboko w czaszke i jak krew wyplynela spod metalu, kiedy wrog osuwal sie na kolana. Potyczka dobiegla konca. Obroncy wiezy dziekowali marynarzom, krzyczeli z radosci i klepali sie wzajemnie po plecach. Taka zmiana nastroju byla dla mnie zbyt wielka. Stalem wsparty na toporze i zastanawialem sie, gdzie zniknal moj gniew. Opuscil mnie raptownie, tak samo jak mija radosne uniesienie, gdy ustaje dzialanie nasion kopytnika. Czulem sie kompletnie wyczerpany i zdezorientowany, jakbym sie zbudzil z glebokiego snu i nagle przekonal, ze snie nadal. Najchetniej polozylbym sie tam, gdzie stalem, pomiedzy trupami, i zapomnial o calym swiecie. Nonge, jeden z zawyspiarskich czlonkow naszej zalogi, odprowadzil mnie na bok, posadzil i napoil woda. Potem wrocil miedzy ciala, gdzie inni juz szukali lupow. Wrociwszy kilka chwil pozniej, dal mi zakrwawiony medalion z litego zlota, na grubym srebrnym lancuchu. Sierp ksiezyca. Poniewaz nie wyciagnalem reki po zdobycz, powiesil ja na skrwawionym zelezcu. -Nalezal do Hareka - powiedzial w naszym jezyku. - Pokonales go w uczciwej walce. Byl dobrym czlowiekiem, zanim Koriks odebral mu serce. Nawet nie zapytalem, ktory z nich to Harek. Nie chcialem znac imion. Po jakims czasie zaczalem wracac do zycia. Pomoglem usunac ciala spod drzwi wiezy, a potem uprzatalem je z pola walki. Zwloki najezdzcow zostaly spalone, obroncow Krolestwa Szesciu Ksiestw ulozylismy rzedem i przykrylismy. Czekali na krewnych. Dziwne rzeczy pamietam z tamtego dlugiego popoludnia. Pamietam, jak obcasy ciagnietego trupa zostawialy w piasku wezowaty slad. Mlody wartownik z nozem w plecach zyl jeszcze, gdy po niego przyszlismy, ale nie wytrwal dlugo. Wkrotce byl jeszcze jednym cialem zlozonym w rzedzie, i tak zbyt dlugim. Zolnierze z Koziej Twierdzy zostali ze straznikami, by pomoc im trzymac warte, poki nie przybedzie zmiana. Podobal nam sie zdobyty okret. Wiedzialem, ze ksiaze Szczery bedzie zadowolony. Jeden okret wiecej. Piekny, smukly, solidny. Wiedzialem o tym, ale nic mnie nie obchodzilo. Wrocilismy na "Ruriska", gdzie czekal nas pobladly Prawy. W ciszy weszlismy na poklad, zasiedlismy przy wioslach i skierowalismy sie do Koziej Twierdzy. W polowie drogi spotkalismy inne statki. Byla to pospiesznie zorganizowana flota kutrow rybackich przewozacych zolnierzy. Wyslal ja nastepca tronu, na zadanie Prawego przekazane Moca. Wydawali sie rozczarowani na wiesc, ze juz po walce. Nasz kapitan zapewnil ich, ze zostana z otwartymi ramionami przyjeci jako obsada wiezy strazniczej. Chyba wtedy zdalem sobie sprawe, ze nie czuje obecnosci ksiecia Szczerego. Juz od jakiegos czasu. Natychmiast poszukalem Slepuna, zupelnie jakbym macal, czy nie zgubilem sakiewki. Byl. Odlegly. Wyczerpany i troche przestraszony. "Nigdy nie czulem tyle krwi" - powiedzial. Zgodzilem sie z nim bez dyskusji. Sam cuchnalem krwia. Ksiaze Szczery byl bardzo zajety. Ledwie zeszlismy z "Ruriska", nasze miejsca zajela nowa zaloga i zolnierze. Obciazony okret, gleboko zanurzony, ruszyl z powrotem ku Wyspie Rogowej. Mieli jeszcze dzisiaj zakotwiczyc zdobyty statek w dokach Koziej Twierdzy. Za nimi podazyla mniejsza lodz - po naszych poleglych. Kapitan, mat i Prawy pojechali konno zdac raport bezposrednio nastepcy tronu. Poczulem prawdziwa ulge, gdy sie okazalo, ze nie zostalem wezwany. Poszedlem z innymi marynarzami w miasto. W Koziej Twierdzy, choc wydawalo mi sie to nieprawdopodobne, wszyscy juz wiedzieli o naszym starciu i wspanialej zdobyczy. W kazdej tawernie nalewano nam piwa do pelna i chciwie sluchano opowiesci. Gdziekolwiek sie pokazalismy, ludzie zarazali nas goraczkowym podnieceniem, szalona radoscia. Na dlugo zanim upilem sie piwem, bylem pijany od emocji otaczajacych mnie ludzi. Nie wzbranialem sie przed ciekawskimi. Sam opowiedzialem kilka historyjek o bitwie, mocno podbarwionych dzieki dzialaniu piwa. Wymiotowalem dwa razy: raz w jakims zaulku, pozniej na ulicy. Potem pilem jeszcze wiecej, zeby zabic nieprzyjemny smak w ustach. Gdzies w niezmierzonych glebinach mojego umyslu Slepun szalal z przerazenia. "Trucizna! Ta woda jest zatruta!" Nie potrafilem zebrac mysli, zeby go uspokoic. Przed samym switem Brus wyciagnal mnie z tawerny. Byl trzezwy i wsciekly. Zatrzymal sie pod dogasajaca latarnia. -Jeszcze masz krew na czole. - Zmoczyl dlon w beczce z deszczowka i otarl mi twarz, jakbym znowu byl dzieckiem. Zachwialem sie na nogach. Z trudem skupilem na nim wzrok. -Przeciez juz zabijalem. Dlaczego teraz czuje sie tak zle? Dlaczego jestem chory, szalony? - skarzylem sie bezradnie. -Tak bywa - odrzekl cicho. Wzial mnie pod ramie. Zdziwilem sie, ze jestesmy tego samego wzrostu. Droga do zamku byla stroma. Bardzo dluga. Bardzo cicha. Brus wyslal mnie do lazni, a potem kazal isc do lozka. Powinienem byl zostac u siebie, ale nie starczylo mi rozumu. Szczesciem w zamku brzeczalo jak w ulu i nikt nie zwrocil uwagi na jeszcze jednego podpitego chlopaka wedrujacego po schodach. Jak ostatni glupiec polazlem do Sikorki. Wpuscila mnie, ale kiedy sprobowalem ja objac, odsunela sie ze wstretem. -Jestes pijany - w jej glosie drzaly lzy. - Powiedzialam ci: nigdy nie pocaluje pijanego. Ani nie pozwole sie pocalowac. -Ale ja nie jestem pijany w ten sposob... -Pijany to po prostu pijany - odrzekla. I wyprosila mnie ze swojej izdebki. Do poludnia nastepnego dnia pojalem, jak bardzo ja zranilem. Powinienem byl przyjsc od razu. Zrozumialem, co czula. Wiedzialem jednak, ze to, co nioslem w sercu zeszlej nocy, nie nadawalo sie do dzielenia z ukochana. Zamierzalem jej wszystko wytlumaczyc, ale nie zdazylem, bo jakis chlopak na posylki przekazal mi wiadomosc, ze mam sie natychmiast stawic na "Rurisku". Dalem mu miedziaka za fatyge. Pomyslalem o Krowie. Probowalem pamietac go jako chlopca z drobna moneta w dloni, biegajacego razem ze mna na posylki, lecz ostatnio zawsze mialem przed oczyma obraz martwego mlodzienca, ofiary kuznicy, lezacego na stole w sali biesiadnej. "Wczoraj nikt nie zostal zakazony kuznica" - pomyslalem. Ruszylem do dokow, ale po drodze zajrzalem jeszcze do stajni. Zlozylem medalion w ksztalcie sierpa ksiezyca w rece Brusa. -Przechowaj to w bezpiecznym miejscu - poprosilem. - Przyniose pewnie cos jeszcze, co wypadnie z podzialu. Chce, zebys zatrzymal... lupy. Dla Sikorki. Gdybym kiedys nie wrocil, niech je dostanie. Ona nie chce do konca zycia byc sluzaca. Dawno juz nie rozmawialem o niej z Brusem rownie otwarcie. Pionowa zmarszczka przeciela mu czolo, ale wzial z moich rak zakrwawiony ksiezyc. -Co by o tym powiedzial twoj ojciec? - rzekl, kiedy znuzony ruszalem w swoja droge. -Nie wiem - odparlem szczerze. - Wcale go nie znalem. -Bastardzie Rycerski! Stanalem. Odwrocilem sie do niego. Spojrzal mi prosto w oczy. -Nie wiem, co by powiedzial twoj ojciec, ale wiem, co ja moge powiedziec w jego imieniu. Jestem z ciebie dumny. Nie chodzi o to, co zrobiles, ale jak. Mozesz byc dumny z siebie. -Sprobuje - obiecalem cicho. Wrocilem na statek. Nastepne starcie z Zawyspiarzami nie zakonczylo sie juz tak wspanialym zwyciestwem. Spotkalismy ich na morzu i nie mielismy przewagi wynikajacej z zaskoczenia, bo widzieli nas z daleka. Nasz kapitan utrzymal kurs, przeciwnicy byli chyba zdziwieni, ze zaczelismy walke od taranowania. Polamalismy im sporo wiosel, ale nie trafilismy w ster, ktory byl naszym glownym celem. Sam statek nie ucierpial prawie wcale. Byl zwrotny jak ryba. Przewyzszalismy Zawyspiarzy liczba i kapitan zamierzal wykorzystac te przewage. Zolnierze wykonali abordaz, a polowa naszych wioslarzy stracila glowe i ruszyla ich sladem. Zapanowal chaos, ktory na krotko przeniosl sie na nasz poklad. Z trudem sie powstrzymalem i zostalem przy wiosle, jak mi rozkazano. Nonge przygladal mi sie dziwnie. Wczepilem sie w drzewce wiosla i zgrzytalem zebami, dopoki nie odzyskalem panowania nad soba. Na koniec zaklalem pod nosem, bo zorientowalem sie, ze znowu zerwalem kontakt z ksieciem Szczerym. Nasi zolnierze stracili nieco zapal bojowy, gdy sie zorientowali, ze Zawyspiarzom nie wystarczy ludzi do obsady wlasnego okretu, wiec nie zdolaja uciec. To byl blad. Ktorys zdolal podpalic zagiel, drugi wyrabal dziure w pokladzie - prawdopodobnie mieli nadzieje, ze ogien szybko sie rozprzestrzeni i dzieki temu zabiora nas w otchlan smierci ze soba. Pod koniec walczyli nie oszczedzajac ani statku, ani siebie. Wreszcie wygralismy to starcie i ugasilismy ogien, ale do Koziej Twierdzy doholowalismy dymiacy wrak. Na dodatek stracilismy wiecej ludzi niz wrog. Pocieszalismy sie jednak, ze odnieslismy zwyciestwo. Tym razem, gdy inni poszli pic, ja mialem dosc rozumu, zeby wybrac sie do Sikorki. A rankiem nastepnego dnia znalazlem godzine czy dwie dla wilka. Polowalismy razem, zabijalismy dla zaspokojenia glodu, a Slepun przekonywal mnie, bym z nim uciekl jak najdalej. Nieopatrznie powiedzialem mu, ze nie musi ogladac sie na mnie. Chcialem jak najlepiej, a zranilem jego uczucia. Przez nastepna godzine tlumaczylem wilkowi, o co mi naprawde chodzilo. Wrocilem na statek pelen watpliwosci, czy te wiezi warte byly wysilku, jaki musialem wkladac w ich podtrzymanie. Slepun zapewnial mnie, ze tak. "Rurisk" nie odniosl juz triumfow, choc tego lata stoczyl jeszcze wiele bitew. Piekna pogoda panowala niemozliwie dlugo, a kazdy bezchmurny swit zwiastowal dzien, kiedy moglem kogos zabic. Probowalem nie liczyc trupow, podobnie jak dni, kiedy sam moglem zostac zabity. Stoczylismy sporo potyczek i nieraz puszczalismy sie w pogon. Chyba dzieki temu mniej bylo prob napasci w obszarze, ktory regularnie patrolowalismy. Dziwne, lecz czulismy sie zawiedzeni. Zdarzalo sie tez, ze docieralismy na miejsce ledwie godzine po zniknieciu Zawyspiarzy i moglismy juz tylko pomoc zbierac ciala i gasic pozary. W takich wypadkach ksiaze Szczery w moim umysle ryczal i przeklinal, ze nie dostal wiadomosci wczesniej, ze nie ma dosyc statkow ani obserwatorow. Wolalem stawiac czolo niebezpieczenstwom wojny niz wscieklosci ksiecia. Nie widac bylo konca naszej niedoli, jedyne wytchnienie mogla nam dac zla pogoda. Nie potrafilismy nawet okreslic dokladnej liczby szkarlatnych okretow, bo przeciez wszystkie byly identyczne, jak ziarnka fasoli w jednym straku. Albo krople krwi na piasku. W czasie gdy bylem wioslarzem na "Rurisku", mialo miejsce jeszcze jedno spotkanie ze szkarlatnym okretem warte opowiedzenia. Pieknej letniej nocy zostalismy wyrwani z lozek wezwaniem na statek. Ksiaze Szczery odnalazl Moca wrogi okret wylaniajacy sie zza Cypla Koziego. Kazal nam wyprzedzic go w ciemnosciach. Prawy stal na dziobie, polaczony Moca z Pogodna obecna w wiezy ksiecia Szczerego. Nastepca tronu mamrotal cos bezglosnie w moim umysle, wyznaczajac nasza droge przez ciemnosc. Bylo tam cos jeszcze? Szukal po omacku, dalej, za szkarlatnym okretem. Czulem jego niezdecydowanie. Kazano nam zachowac calkowita cisze, wygluszylismy wiosla. Wlasnie Slepun szepnal mi, ze wyczul wroga, kiedy ich zobaczylismy. Dlugi, niski i ciemny szkarlatny okret cial wode przed nami. Nagle z ich pokladu dobiegl ostry krzyk. Dostrzegli nas. Kapitan rozkazal nam przylozyc sie do wiosel i w tym momencie zalala mnie fala przerazenia. Serce omal nie wyskoczylo mi z piersi, nie potrafilem opanowac roztrzesionych rak. Nieopanowany strach dziecka w ciemnosciach. Przerazenie, zupelna bezradnosc. Przywarlem do wiosla, nie mialem sily nim poruszyc. -Koriks - uslyszalem meski glos o twardym zawyspiarskim akcencie. Chyba powiedzial to Nonge. Zdalem sobie sprawe, ze nie tylko ja stracilem odwage. Wiosla zgubily wspolny rytm, podskakiwaly bezladnie i rozchlapywaly wode. Krecilismy sie w kolko na powierzchni wody, a szkarlatny okret sunal prosto na nas. Podnioslem wzrok na zblizajaca sie smierc. Krew tak mi tetnila w uszach, ze nie slyszalem krzykow paniki. Nie moglem zaczerpnac tchu. Za szkarlatnym okretem wynurzyl sie nieomal swiecacy na tle czarnej wody bialy statek. Nie byl to okret wojenny. Byl duzy, przynajmniej trzy razy wiekszy od szkarlatnego okretu, oba zagle mial zrefowane i stal na kotwicy. Po jego pokladzie poruszaly sie duchy, a moze ludzie skazeni kuznica. Nie czulem ich zupelnie, choc przeciez dzialali celowo - przygotowywali szalupe do spuszczenia na wode. Na rufie stal jakis czlowiek. Wystarczylo, ze na niego spojrzalem, i juz nie moglem odwrocic oczu. Odziany byl w szary plaszcz, odcinal sie na tle ciemnego nieba tak wyraznie, jakby go oswietlala jasna latarnia. Przysiegam, ze widzialem jego zrenice, zarys nosa i ciemna krecona brode wokol ust. Zasmial sie do mnie. -Tego wezmiemy! - krzyknal do kogos i wskazal mnie wyciagnieta dlonia. Znowu rozesmial sie glosno. Serce zamarlo mi w piersi. Patrzyl na mnie, jakbym ja jeden wsrod calej zalogi byl dla niego wazny. Odwrocilem wzrok, ale nadal go widzialem. "Patrzcie tam!" - wychrypialem, sam nie wiem, na glos, czy moze Moca, nad ktora nie mialem wladania. Nie bylo zadnej odpowiedzi. Ani od ksiecia Szczerego, ani od Slepuna, od nikogo, nic. Bylem zupelnie sam. Caly swiat zamilkl i znieruchomial. Wokol mnie towarzysze walki, przejeci lekiem, krzyczeli glosno, ale nie czulem od nich nic. Nie byli ze mna. Nikogo tu nie bylo. Mew, ryb, zadnego zycia w zasiegu moich zmyslow. Mezczyzna w szarym plaszczu wychylil sie daleko przez burte i oskarzycielsko wycelowal we mnie wskazujacy palec. A ja bylem sam. Byla to samotnosc nie do zniesienia. Owijala mnie, tlumila, przeslaniala, zaczynala dusic. Odepchnalem ja. W pierwszej chwili nie pojalem, ze uzylem Rozumienia. Wyladowalem na deskach pokladu, pod nogami innych wioslarzy. Dojrzalem, ze bialy statek drga, przekrzywia sie, wreszcie przechyla na bok i zapada w glebine. Rozbryzg wody nie byl duzy i tylko jeden. Jesli statek wyplynal gdzies na powierzchnie, ja tego nie widzialem. Nie mialem zreszta czasu sie przygladac. Szkarlatny okret uderzyl w "Ruriska", polamal nam wiosla, kilku marynarzy wylecialo za burte. Zawyspiarze okrzykami dodawali sobie otuchy, smiali sie z nas drwiaco. Przeskoczyli na nasz poklad. Z niemalym trudem stanalem na nogi i siegnalem pod lawe po topor. Wokol mnie wszyscy zachowywali sie podobnie. Nie bylismy jeszcze przygotowani do walki, ale juz nie paralizowal nas strach. Przywitalismy wrogow stala, rozpoczela sie bitwa. Nigdzie nie jest ciemniej niz na morzu noca. Nie sposob odroznic wroga od przyjaciela. Ktos na mnie skoczyl; chwycilem go za cudzoziemska skorzana zbroje, powalilem i zadusilem. Po chwilowej gluchocie z dzika ulga odczulem jego bijace o mnie przerazenie. Sadze, ze nie trwalo to dlugo. Kiedy sie wyprostowalem, szkarlatny okret odplywal. Zostala na nim co najwyzej polowa zalogi, a na naszym pokladzie nadal toczyla sie walka, lecz szkarlatny okret porzucal swoich ludzi. Kapitan kazal nam dobic wroga i ruszac w poscig, ale na nic sie zdaly jego krzyki. Zanim wykonalismy pierwsza czesc rozkazu i wyrzucilismy ciala za burte, szkarlatny okret rozplynal sie w ciemnosciach. Prawy lezal pobity, bez tchu i ledwie przytomny. Zyl, ale w tamtej chwili nie potrafil polaczyc sie Moca z ksieciem Szczerym. W dodatku wiosla z jednej strony "Ruriska" zostaly strzaskane na drzazgi. Kapitan klal na czym swiat stoi, lecz zanim poprzekladalismy wiosla i ruszylismy w pogon, i tak bylo juz za pozno. Kazal nam zamrzec bez ruchu, ale nic nie bylo slychac ani widac. Stanalem na swojej lawie i obrocilem sie powoli dookola. Pusta czarna woda. Ani sladu statku. -Bialy statek byl na kotwicy. I tez zniknal! - rzeklem glosno. Ludzie zaczeli sie odwracac w moja strone. -Bialy statek? -Bastardzie, nic ci nie jest? -To byl szkarlatny okret, chlopcze. Szkarlatny okret. -Nie wspominaj slowem bialego statku. Zobaczyc bialy statek to ujrzec wlasna smierc. Zla wrozba. Te slowa szepnal do mnie Nonge. Juz otworzylem usta, by mu powiedziec, ze widzialem prawdziwy statek, a nie zwiastuna zlego losu. Pokrecil glowa i zapatrzyl sie w pusta wode. Zamknalem usta, usiadlem wolno. Nikt poza mna nie widzial bialego statku. Nikt inny nie wspomnial o przerazliwym strachu, ktory nas sparalizowal i przemienil nasze plany bitewne w bezladna panike. Kiedy wrocilismy tej nocy do miasta, w tawernach opowiadano, ze scigalismy szkarlatny okret i stoczylismy walke, ale w koncu wrog zdolal nam uciec. Po calym zajsciu zostalo kilku rannych, polamane wiosla i troche krwi Zawyspiarzy na pokladzie. Pozniej pytalem o bialy statek osobno ksiecia Szczerego i Slepuna. Zaden z nich nic nie widzial. Nastepca tronu stwierdzil, ze zerwalem wiez, gdy tylko ujrzelismy szkarlatny okret, Slepun zirytowany przyznal, iz zupelnie sie przed nim zamknalem. Nonge nie chcial ze mna rozmawiac na temat bialego statku, zreszta nie byl specjalnie rozmowny. Duzo pozniej znalazlem w zwoju starych legend wzmianke, wedle ktorej byl to statek przeklety, na ktorym dusze marynarzy, niegodne morskich fal, mialy wiecznie sluzyc bezlitosnemu kapitanowi. Zostaly mi dwa wyjscia: przestac o tym myslec albo zwariowac. Do konca lata szkarlatne okrety unikaly "Ruriska". Raz dopadlismy jednego, tuz po napadzie piratow na nasze wybrzeze. Wyrzucili jencow za burte i pozbywszy sie dodatkowego ciezaru - uciekli. Z dwunastu osob cisnietych w odmety, dziewiec uratowalismy i zwrocilismy krewnym. Nie zostali zarazeni kuznica. Troje, ktorzy sie utopili, zanim podplynelismy, zostalo pogrzebanych z honorami. Wszyscy byli zgodni, ze spotkal ich lepszy los niz przeklenstwo kuznicy. Inne nasze statki mialy podobne szczescie. "Wytrwala" wpadla na Zawyspiarzy, akurat gdy atakowali osade. Zwyciestwo nie bylo latwe, ale poniewaz marynarze przezornie uszkodzili osadzony na mieliznie szkarlatny okret, wrogowie nie zdolali uciec. Wiele jeszcze dni polowalismy na nich w okolicznych lasach. Inne statki miewaly podobne doswiadczenia: gonilismy wroga, napadalismy go, czasem nawet udawalo nam sie zatopic wrazy statek, ale tego lata nie przechwycilismy juz zadnego. Przeklenstwo kuznicy przybralo znacznie mniejsze rozmiary, a za kazdym razem, gdy zatapialismy szkarlatny okret, powtarzalismy sobie, ze zostalo ich o jeden mniej. Dawalismy nadzieje ludowi Krolestwa Szesciu Ksiestw, ale popadalismy w rozpacz, gdyz mimo wysilkow nie potrafilismy uwolnic naszych wybrzezy od zagrozenia. Dla mnie tamto dlugie lato bylo czasem przerazliwego odosobnienia, a jednoczesnie i niewiarygodnej bliskosci. Zazwyczaj byl ze mna ksiaze Szczery, choc nie potrafilem utrzymac kontaktu, gdy zaczynala sie walka. Odbieral wir emocji, jaki ogarnial mnie zawsze, gdy nasza zaloga rozpoczynala bitwe. Wysnul teorie, ze w obronie przed myslami i uczuciami innych walczacych wznosilem mury tak szczelne, ze nawet on nie potrafil uczynic w nich wylomu. Zdaniem ksiecia moglo to oznaczac, iz bylem szczodrze obdarzony talentem Mocy, hojniej nawet niz on, a jednoczesnie tak wyczulony, ze opuszczenie blokady podczas bitwy utopiloby mnie w swiadomosci innych ludzi. Byla to przekonujaca teoria, ale nie podsuwala zadnego praktycznego rozwiazania problemu. Przez te dni, gdy zabieralem ksiecia ze soba, polaczyla nas serdeczna wiez. Znalem go i lubilem jak nikogo innego, z wyjatkiem moze Brusa. Z mrozaca krew w zylach pewnoscia wiedzialem, jak trawil go glod Mocy. Gdy bylem jeszcze malym chlopcem, pewnego dnia Krowa i ja wdrapalismy sie na wysoka sciane klifu nad niezmierzonymi wodami morza. Gdy stanelismy na szczycie, przyjaciel zwierzyl mi sie, ze czuje nieprzeparta chec, by skoczyc w dol. Mysle, ze mozna to porownac z odczuciami ksiecia Szczerego. Necila go rozkosz Mocy, pragnal rzucic sie w jej zdradziecka siec. Bliski kontakt ze mna podsycal to pragnienie. Nastepca tronu pamietal, ze robilismy dla Krolestwa Szesciu Ksiestw wiele dobrego i nie wolno nam bylo przestac, nawet jesli Moc miala wyczerpac jego sily do ostatka. Z koniecznosci dzielilem z nim wiele godzin przy samotnym oknie wiezy, twarde krzeslo, znuzenie, ktore odbieralo mu apetyt, a nawet glebokie bole stawow powstale z bezruchu. Bylem swiadkiem jego wyniszczenia. Nie jestem pewien, czy dobrze jest znac kogos tak do glebi. Slepun byl zazdrosny i wcale sie z tym nie kryl. Czul sie lekcewazony. Jeszcze trudniej bylo z Sikorka. Nie moglem jej zdradzic powodu, dla ktorego musialem tak czesto odbywac sluzbe. Czemu akurat ja musialem zostac czlonkiem zalogi okretu wojennego? Przyczyna, ktora moglem przedstawic - ze zyczyl sobie tego ksiaze Szczery - absolutnie jej nie zadowalala. Nasze krotkie spotkania przebiegaly wedle latwego do przewidzenia schematu. Najpierw porywala nas burza namietnosci, na krotko znajdowalismy w sobie ukojenie, a potem zaczynalismy sie klocic. Sikorka byla samotna, cierpiala, ze musi odgrywac znienawidzona role sluzacej, jej niewielkie oszczednosci rosly w slimaczym tempie, tesknila za mna, miala pretensje, dlaczego tak czesto jestem nieobecny, skoro tylko dzieki mnie jej zycie stawalo sie latwiejsze do zniesienia. Raz zaproponowalem jej pieniadze, ktore zarobilem sluzba na statku, ale sie obrazila, jakbym ja nazwal uliczna dziewka. Nie miala zamiaru brac ode mnie nic, poki nie zostaniemy oficjalnie poslubieni. Na domiar zlego nie potrafilem jej powiedziec, kiedy mialoby to nastapic. Nie umialem znalezc odpowiedniego momentu, by wyjawic jej plany krola Roztropnego wzgledem ksiezniczki Hozej i mnie. Kazde z nas mialo wlasne zycie - ja plywalem po morzu i walczylem z piratami, Sikorka sluzyla w zamku; nie omawialismy wiec zwyklych spraw codziennych i ciagle na nowo wybuchaly klotnie z tych samych powodow, ciagle tez uzywalismy tych samych gorzkich argumentow. Pewnej nocy przywitala mnie z wlosami zwiazanymi czerwona tasiemka, a przy jej nagiej szyi tanczyly wdziecznie srebrne kolczyki w ksztalcie listkow wierzby. Ubrana w prosta biala koszule nocna byla tak piekna, ze zapierala dech w piersiach. Pozniej, w spokojniejszej chwili, kiedy odpoczywalismy po milosci, z naturalna prostota oznajmila mi, ze dostala je od ksiecia Wladczego, gdy ostatnio zajrzal po swiece. Byl tak zadowolony z jej wyrobow, ze stwierdzil, iz placi za malo. Sikorka opowiadala mi to z duma. Jej wlosy lezaly na poduszce splatane z tasiemkami. Nie wiem, co zobaczyla w mojej twarzy, ale oczy jej sie zaokraglily i odsunela sie ode mnie. -Przyjmujesz prezenty od ksiecia Wladczego - odezwalem sie zimno. - Nie chcesz ode mnie pieniedzy, ktore uczciwie zarobilem, a bierzesz ozdoby od tego... - otarlem sie o zdrade, a i tak nie potrafilem znalezc slow, ktore by wyrazily, co o nim mysle. Sikorka zmierzyla mnie spojrzeniem spod zmruzonych powiek. Teraz to ja sie od niej odsunalem. -A co powinnam byla powiedziec? - zapytala. - "Wybacz, panie, ale nie moge przystac na twoja szczodrobliwosc, dopoki sie ze mna nie ozenisz"? Miedzy mna a ksieciem Wladczym nie ma tego, co jest miedzy nami. Kolczyki to dowod uznania dla mojego rzemiosla. Co ty sobie myslisz? Ze dal mi je w zamian za moje wdzieki? Dluga chwile mierzylismy sie wzrokiem. Udalo mi sie wydobyc z siebie kilka slow, ktore chetnie przyjela jako przeprosiny. Potem jednak popelnilem jeszcze jeden blad, sugerujac, ze najmlodszy ksiaze obdarowal ja wylacznie po to, by mi dokuczyc. Wtedy Sikorka zapytala, skad ksiaze Wladczy mialby wiedziec, co nas laczy, i czy uwazam, ze jej praca niewarta jest daru w postaci kolczykow. Wystarczy powiedziec, ze i te sprzeczke jakos zalagodzilismy. Jednak latany garnek nigdy nie jest tak solidny jak caly. Wrocilem na statek smutny, jakbym w ogole nie spotkal sie z Sikorka. Czasami, kiedy napieralem na wioslo i probowalem nie myslec o niczym, okazywalo sie, ze tesknie za ksiezna Cierpliwa i Lamowka, za Cierniem, za ksiezna Ketriken, a nawet za Brusem. Tylko kilka razy zajrzalem tego lata do przyszlej krolowej i zawsze znajdowalem ja w ogrodzie na szczycie wiezy. Bylo tam pieknie, lecz mimo wysilkow malzonki nastepcy tronu nie udalo sie odtworzyc Ogrodu Krolowej. Ksiezna Ketriken, nieodrodna cora Krolestwa Gorskiego, nie potrafila urzadzic ogrodu zgodnie z tradycjami Koziej Twierdzy. Rzucala sie w oczy szlachetna prostota w sposobie rozmieszczenia i prowadzenia roslin. Tu i tam lezaly gladkie kamienie lub chylily sie nad sciezka nagie galezie wyrzucone na plaze przez gnane wiatrem fale - wdziecznie skrecone i gladko wypolerowane cierpliwoscia morza, uderzaly szczegolna uroda. Moglem tam spokojnie medytowac, ale nie bylo to miejsce zachecajace do zabaw w cieplym letnim wietrze, a podejrzewam, ze taki ogrod zapamietal ksiaze Szczery. Ksiezna Ketriken znajdowala tam zajecie i oddawala mu sie z radoscia, ale wbrew oczekiwaniom nie przyblizylo jej ono do ksiecia ani na krok. Byla piekniejsza niz zwykle, lecz blekitne oczy zawsze spowijala szarosc troski. Brwi miala zmarszczone tak czesto, ze jesli niekiedy wygladzila czolo, widac bylo bialy skrawek skory nie tkniety przez slonce. Gdy z nia bywalem, zazwyczaj odprawiala damy dworu, a potem wypytywala mnie o losy "Ruriska" niczym sam ksiaze Szczery. Po przyjeciu sprawozdania zaciskala usta i dlugo patrzyla nad murem wiezy w strone, gdzie bezkresna woda dotykala skraju nieba. Pewnego popoludnia pod koniec lata, kiedy tak sie zamyslila, rzucilem jakis niewinny zart, by rozproszyc jej smutek. Chyba mnie nawet nie uslyszala. -Musi byc jakies wyjscie - rzekla cicho. - Nikt tego nie wytrzyma. Musi byc jakis sposob, zeby polozyc temu kres. -Niedlugo nadejda jesienne sztormy, pani. Juz szron dotknal niektore z twoich winorosli. Od pierwszego przymrozku do pierwszych sztormow niedaleko. A z nimi nadchodzi pokoj. -Pokoj? Ha! - prychnela drwiaco. - Czy to pokoj, lezec noca bezsennie i rozmyslac, kto umrze nastepny, gdy nadejdzie wiosna? To nie jest pokoj. To jest tortura. Musi istniec jakis sposob na pokonanie szkarlatnych okretow. I ja zamierzam go znalezc. Jej slowa zabrzmialy nieomal jak grozba. 17. INTERLUDIA Z kamienia byty ich kosci, z blyszczacego, pocietego zylkami kamienia gorskiego. Ciala ich - z lsniacych soli ziemi. Ale serca mieli ludzkie.Przybyli z daleka, pokonali dluga droge. Nie wahali sie zrezygnowac z zycia, kiedy ich znuzylo. Zakonczyli swe dni i tak sie zaczela wiecznosc. Pozwolili upasc broni, na skrzydlach wzlecieli w niebo. Najstarsi. * * * Wierny danemu sobie slowu nie pojawilem sie u krola od tamtego pamietnego popoludnia. Z gorycza myslalem o ustaleniach monarchy z ksieciem Krzepkim, tyczacych mnie i ksiezniczki Hozej. Oficjalnego wezwania nie moglem jednak zignorowac, bez wzgledu na kipiacy we mnie gniew.Monarcha poslal po mnie jesiennym rankiem. Uplynely dwa miesiace od dnia, gdy ostatni raz stalem przed jego obliczem. W tym czasie ignorowalem zranione spojrzenia trefnisia i wymigiwalem sie od odpowiedzi, jesli ksiaze Szczery pytal, dlaczego nie zagladam do krolewskich komnat. Wladca od dawna nikogo nie przyjmowal przed poludniem, wiec wezwanie mnie o poranku musialo zwiastowac jakies wyjatkowo wazne zdarzenie. Gwaltowny sztorm, troche za wczesnie przybyly tej jesieni, od dwoch dni tlukl w sciany zamku. Wiatr zacinal bezlitosnie, wsciekle siekacy ulewny deszcz gwarantowal, ze kazdy, kto by sie przy tej pogodzie odwazyl wypuscic na morze, bedzie zajety czerpaniem wody z dna lodzi. Poprzedni wieczor spedzilem w tawernie wraz z reszta zalogi "Ruriska", pijac z radosci i zyczac szkarlatnym okretom rychlego spotkania ze sztormem. Zwalilem sie do lozka przemoczony i niezbyt trzezwy, pewien, ze nastepnego ranka bede mogl sie wyspac do woli. Niestety, paz bezlitosnie mnie obudzil, a nastepnie przekazal oficjalne wezwanie krola. Umylem sie, ogolilem, zwiazalem wlosy w kucyk i wlozylem swieze ubranie. Przykazalem sobie, by najmniejszym gestem ani slowem nie zdradzic monarsze niecheci. Gdy uznalem, ze w pelni nad soba panuje, stawilem sie u drzwi krolewskich apartamentow. O dziwo, Osilek nie szydzil jak zwykle; wpuscil mnie natychmiast i bezzwlocznie poprowadzil przed oblicze wladcy. Krol Roztropny siedzial w wyscielanym fotelu przed kominkiem. Wygladal tak zle, ze mimo woli serce mi zadrzalo. Twarz poorana mial zmarszczkami, oczy zapadniete, rece suche i przezroczyste niczym pergamin; wychudle palce przypominaly ptasie szpony. Krol zlozyl dlonie na kolanach dobrze znanym mi gestem - ja w ten sposob staralem sie ukryc drzenie, ktore nadal niekiedy mnie nachodzilo. Na podrecznym stoliku stala kadzielnica. Nie bylo w niej sladu suta, lecz dym utworzyl juz blekitnawa mgielke pod powala. Strapiony trefnis jak zwykle siedzial u stop wladcy. -Przybyl Bastard Rycerski, wasza wysokosc - zaanonsowal Osilek. Krol drgnal, podniosl wzrok. Zblizylem sie, stanalem przed nim. -Rad cie widze, Bastardzie Rycerski - rzekl. Glos piskliwy, drzacy... Wciaz przepelnial mnie zal, ale widzac wladce w takim stanie, nie moglem nie czuc bolu. -Krolu moj, wzywales mnie - odezwalem sie formalnie. Probowalem odgrodzic sie murem chlodu. Spojrzal na mnie bardzo znuzony. Odwrocil glowe w bok, kaszlnal. -Minionej nocy przybyl poslaniec od ksiecia Krzepkiego, wladcy Ksiestwa Niedzwiedziego. Przywiozl raporty o zbiorach i temu podobne wiesci, w wiekszej czesci dla Wladczego. Corka ksiecia, ksiezniczka Hoza, takze przyslala list. Do ciebie. Niewielki zwoj, przewiazany zolta tasiemka i zapieczetowany zielonym woskiem. Z ociaganiem postapilem krok, wzialem go z dloni krola. -Poslaniec bedzie wracal do Ksiestwa Niedzwiedziego dzisiaj po poludniu. Do tego czasu wystosujesz wlasciwa odpowiedz. - Ton nie wskazywal na prosbe. Monarcha znowu zakaszlal. Wspolczulem mu, a jednoczesnie wzbierala we mnie wscieklosc, ze tak bezdusznie mna dysponowal. Zlamalem pieczec na zwoju i rozwiazalem tasiemke. Rozwinalem pergamin. W srodku byl drugi, mniejszy. Ksiezniczka Hoza pisala starannie, wyraznie. Rozwinalem drugi zwoj i rzucilem na niego okiem. Podnioslem wzrok na krola. -Ksiezniczka zyczy mi wszelkiej pomyslnosci i przesyla kopie zwoju, ktory znalazla w bibliotece w Wysokiej Fali. Czy raczej kopie fragmentow zdatnych jeszcze do odczytania. Sadzac po naglowku, tekst traktuje o Najstarszych. Ksiezniczka Hoza pamieta, jak sie nimi interesowalem podczas wizyty w stolicy Ksiestwa Niedzwiedziego. Odnosze wrazenie, iz jest to filozofia, moze poezja. Wyciagnalem dlon ze zwojami do krola. Wzial je po dluzszej chwili. Rozwinal pierwszy i odsunal od oczu na dlugosc ramienia. Zmarszczyl brew, zerknal na pergamin, po czym opuscil go na kolana. -Czasami rano widze jak przez mgle - rzekl. W skupieniu, jakby wykonywal trudne zadanie, zwinal oba pergaminy. - Przeslesz jej podziekowanie. -Uczynie to niezwlocznie, wasza wysokosc. - Bardzo sie staralem nie wypasc z formalnego tonu. Ponownie dostalem oba pergaminy. Stalem dluzsza chwile, a skoro krol milczal, zapytalem smialo: - Czy mam juz odejsc, wasza wysokosc? -Nie. - Az sie zaniosl kaszlem. Z trudem nabral tchu. - Nie odprawilem cie jeszcze. Gdybym chcial sie ciebie pozbyc, zrobilbym to wiele lat temu. Pozwolilbym ci dorastac w jakiejs dalekiej, nikomu nie znanej osadzie. Albo dopilnowal, zebys w ogole nie dorosl. Nie, Bastardzie Rycerski, nie pozbylem sie ciebie. - Zadzwieczala w jego glosie dawna sila. - Jakis czas temu zawarlem z toba przymierze. Dotrzymywales umowy. Wiem, jak wykonujesz swoje obowiazki, nawet jesli nie uwazasz za stosowne opowiadac mi sie osobiscie. Wiem, ze dobrze mi sluzysz, choc jestes przepelniony gniewem. - Znowu sie zaniosl suchym, duszacym kaszlem. - Blaznie, przynies kielich grzanego wina. I niech Osilek doprawi je... korzeniami. Karzel natychmiast zerwal sie na nogi, ale widzialem, ze rozkazu nie wykonuje z ochota. Przechodzac za fotelem krola obrzucil mnie spojrzeniem, ktore mogloby zabic. Monarcha przetarl oczy, z powrotem zlozyl rece na kolanach. -Chce i ja dotrzymac swojej czesci umowy - rzekl. - Przyrzeklem zaspokajac twoje potrzeby. Zrobie wiecej. Dopilnuje, bys poslubil prawdziwa dame. Dopilnuje... Wrocil blazen z winem. Zauwazylem, ze napelnil puchar tylko do polowy. Dotarla do mnie won ziol zmieszana z zapachem trunku. Krol ujal naczynie w obie dlonie i podniosl do ust. Krawedz pucharu zadzwonila o zeby. Pociagnal dlugi lyk, a potem czas jakis siedzial nieruchomo, z zamknietymi oczyma, jakby sie czemus przysluchiwal. Kiedy wreszcie podniosl powieki i spojrzal na mnie ponownie, zdawal sie przez moment zdziwiony. Zaraz jednak doszedl do siebie. -Dopilnuje, zebys mial tytul i ziemie. - Podniosl puchar, napil sie znowu. Siedzial tak, grzejac o naczynie wychudle dlonie. - Wielki to honor, iz ksiaze Krzepki uwaza cie za godnego swej corki. Nie zrazilo go twoje pochodzenie. Ksiezniczka Hoza wniesie ci w posagu tytul i majatek ziemski. A wiec i ty otrzymasz to samo ode mnie. Chce dla ciebie jak najlepiej. Czy to tak trudno zrozumiec? Zapytal, wiec zezwolil mi mowic. Probowalem siegnac do krola Moca. -Wasza wysokosc, wiem, ze chcesz dla mnie jak najlepiej. Jestem swiadom honoru, jaki czyni mi ksiaze Krzepki. Ksiezniczka Hoza jest piekna mloda kobieta i z pewnoscia przedmiotem pragnien niejednego mezczyzny. Nie ja jednak wybralo moje serce. Krol sie nachmurzyl. -Jakbym sluchal Szczerego - rzekl zgrzytliwie. - Albo twojego ojca. Ich matka tez byla uparta. - Wychylil kielich do dna, pokrecil glowa. - Blaznie, jeszcze wina. Gdy trefnis wzial od niego puchar, podjal z wysilkiem: -Slyszalem plotki. Wladczy mi je tu przynosi i saczy do ucha niczym byle kuchta. Zupelnie jakby mialy jakies znaczenie. Gdakanie kur. Ujadanie psow. Tak sa wazne. - Przygladalem sie karlowi, ktory poslusznie napelnial kielich. Niechec przebijala z kazdego jego ruchu. Jak za sprawa magicznego wezwania pojawil sie Osilek. Nasypal ziol do kadzielnicy i dmuchal na malenki wegielek, az stosik sie rozpalil i zaczal dymic. Krol Roztropny pochylil sie tak, by dym oplywal mu twarz. Zaciagnal sie, kaszlnal lekko, wciagnal wiecej. Milczacy blazen stal trzymajac kielich z winem. -Wladczy twierdzi, ze zakochales sie w jakiejs pokojowce. Ze biegasz za nia bez wytchnienia. Coz, mlody jestes, jurny, wiec nie dziwota. - Wzial od blazna puchar, napil sie wina. Zagryzalem policzki od srodka. Zdradzieckie dlonie zaczely mi drzec tak mocno, ze nie pomagalo przyciskanie ich do ciala. Bardzo chcialem zalozyc rece na piersi, ale w obecnosci krola nie moglem. Skoncentrowalem sie na tym, by nie zmiazdzyc zwoju. Krol Roztropny odstawil kielich na stolik i westchnal ciezko. Polozyl bezczynne rece na udach, glowe oparl o zaglowek fotela. Stalem przed nim odretwialy i czekalem. Powieki opadaly mu wolno, wreszcie sie zamknely. Jeszcze je rozchylil. Zakolysal lekko glowa. -Masz gniewne usta Wytrwalej - rzekl. Znowu zamknal oczy. - Chce dla ciebie jak najlepiej - wymamrotal. Po chwili spomiedzy obwislych warg wydobylo sie chrapanie. A ja ciagle stalem i patrzylem. Oto krol. Kiedy wreszcie oderwalem od niego wzrok, dostrzeglem, ze blazen siedzi u stop krola Roztropnego, z kolanami podciagnietymi pod brode. Usta mial zacisniete w waska linie. W jego bezbarwnych oczach blyszczaly lzy. Ucieklem. We wlasnej komnacie dlugo chodzilem od sciany do sciany. Nie moglem ustac w miejscu, miotaly mna sprzeczne uczucia. Wreszcie troche sie opanowalem, usiadlem i napisalem do corki ksiecia Krzepkiego zwiezla note z podziekowaniami. Starannie ja zwinalem, zapieczetowalem woskiem. Po czym wrzucilem pergamin do ognia. Znowu siegnalem po pioro. Napisalem list do Hozej, do niesmialej dziewczyny, ktora flirtowala ze mna przy stole swojego ojca i na chlostanym wiatrem klifie czekala u mego boku na pojedynek, ktory nie doszedl do skutku. Podziekowalem jej za list. A potem napisalem, jak spedzilem lato. Jak dzien po dniu wioslowalem na "Rurisku", jak nieporadnosc w poslugiwaniu sie mieczem wyznaczyla mi topor na orez. Opisalem nasza pierwsza bitwe, nie szczedzac brutalnych szczegolow. Wspomnialem, ze sie potem pochorowalem. I o tym, jak siedzialem przy wiosle skamienialy ze strachu, gdy zaatakowal nas szkarlatny okret. Nie wspomnialem nic o bialym statku. Na zakonczenie wyznalem, ze ciagle jeszcze od czasu do czasu nekaja mnie drgawki pozostale po dlugiej chorobie przebytej w gorach. Przeczytalem calosc uwaznie. Zadowolony, ze przedstawilem siebie jako pospolitego wioslarza, niezdare, tchorza i kaleke slabego zdrowia, zwinalem list, przewiazalem ta sama zolta tasiemka, ktorej uzyla ona. Nie zapieczetowalem zwoju. Bylo mi obojetne, kto go przeczyta. W skrytosci ducha mialem nadzieje, ze ksiaze Krzepki zapozna sie z listem do corki, a nastepnie zabroni jej chocby wspominac moje imie. Gdy wrocilem do komnat krolewskich, Osilek przywital mnie ze swoim zwyklym wyrazem niezadowolenia na twarzy. Wzial zwoj w dwa palce, jakby byl uwalany czyms wyjatkowo paskudnym, i zatrzasnal mi drzwi przed nosem. Rozwazalem z luboscia, ktore trzy trucizny wyprobowalbym na nim najchetniej. Bylo to znacznie mniej przykre niz myslenie o krolu. W swojej komnacie rzucilem sie na lozko. Zalowalem, ze jest jasny dzien i nie moge bezpiecznie pojsc do Sikorki. Musialem poczekac. Potem pomyslalem o sekretach, ktorych nie moglem jej zdradzic, i wtedy opuscila mnie nawet rozkosz oczekiwania na spotkanie z ukochana. Zerwalem sie z lozka, otworzylem okiennice na osciez, zapraszajac sztorm, ale nawet pogoda mnie zawiodla. Blekit przedarl sie przez chmury, zapraszal wilgotny blask slonca. Wal czarnych chmur, klebiacych sie nad morzem, obiecywal, ze przerwa nie bedzie trwala dlugo, jednak na razie wiatr i deszcz ustaly. Ocieplilo sie nieco. W moim umysle nagle pojawil sie Slepun. "Za mokro na polowanie. Na kazdej trawce mnostwo wody. A poza tym tylko ludzie sa tak glupi, zeby polowac w dzien". "Leniwiec" - odwdzieczylem mu sie. Wiedzialem, ze zwiniety w klebek lezy w swojej norze. Mial pelny brzuch. "Moze wieczorem" - rzucil niezobowiazujaco i zapadl w sen. Zostawilem go w spokoju i chwycilem plaszcz. Gniew rozpalony decyzja krola Roztropnego walczyl o lepsze ze strachem o stan zdrowia wladcy. Nie moglem usiedziec w murach zamku. Ruszylem do miasta. Szedlem dziarskim krokiem, probujac uciec od widoku krola o drzacych dloniach, chrapiacego glosno w narkotycznym snie. Przeklety Osilek! Odebral mi laske krola. Krol odebral mi prawo do decydowania o sobie. Postanowilem wiecej nie myslec. Z drzew spadaly krople wody i pozolkle liscie. Ptaki spiewaly wesolo, uszczesliwione niespodziewanym odwrotem ulewy. Slonce grzalo coraz mocniej, w jasnych promieniach wszystko blyszczalo od wilgoci, a z parujacej ziemi unosily sie wonie przyprawiajace o zawrot glowy. Piekno dnia ujelo mnie za serce, pomimo mojego fatalnego nastroju. Niedawny deszcz obmyl miasto do czysta. Zanim sie spostrzeglem, juz bylem na targu, wsrod rwetesu, tumultu i scisku. Ludzie spieszyli poczynic zakupy i zdazyc do domu, zanim ich przemoczy powracajacy deszcz. Tlok, wrzawa, pospiech kladly sie balsamem na moja zraniona dusze, wiec rozgladalem sie i sluchalem, chlonalem te pelna zycia krzatanine. W pewnej chwili dojrzalem katem oka postac w jasnoczerwonym plaszczu z kapturem. Serce mocniej zabilo mi w piersi. Sikorka nosila sluzebne granaty na terenie zamku, ale kiedy szla na targ, ubierala sie w stary czerwony plaszcz. Bez watpienia ksiezna Cierpliwa, korzystajac z przerwy w ulewie, wyslala ja z jakimis poleceniami. Nie zauwazony patrzylem, jak Sikorka targuje sie o cene wonnej herbaty z Krainy Miedzi. Uwielbialem ten dumnie zadarty podbrodek. Nagle zaswital mi w glowie pewien plan. Mialem przy sobie garsc monet - wyplate za prace wioslarza. Kupilem piekne jablka, dwie slodkie buleczki, butelke wina i troche ostro przyprawionego miesa. Potem jeszcze pleciony koszyk na to wszystko i gruby welniany koc. Czerwony. Zeby dokonac tych zakupow, a jednoczesnie nie stracic Sikorki z oczu i na dodatek nie zostac przez nia dostrzezonym, musialem wykorzystac umiejetnosci nabyte podczas terminowania u Ciernia. Jeszcze trudniej bylo dyskretnie podazac jej sladem, gdy poszla po jedwabne wstazki, a potem ruszyla w droge powrotna do zamku. Dogonilem ja na zakrecie ocienionym drzewami. Krzyknela przestraszona, gdy porwalem ja nagle w objecia i ucalowalem glosno. Nie potrafie powiedziec, dlaczego jej pocalunki poza murami zamku, pod jasnym sloncem pelni dnia smakowaly zupelnie inaczej. Wiem tylko, ze nagle zapomnialem o wszystkich klopotach. Sklonilem sie przed nia nisko, do samej ziemi. -Czy moja pani zechce mi dotrzymac towarzystwa podczas skromnego posilku? -Och, nie powinnismy. - Ale oczy jej blyszczaly. - Ktos nas moze zobaczyc. Odegralem wielkie przedstawienie. Rozejrzalem sie bojazliwie dookola, przekradlem kilka krokow w te, potem w przeciwna strone, chwycilem Sikorke pod ramie i sciagnalem z drogi. Las mial tutaj ubogie poszycie. Pod mokrymi drzewami, nad powalonymi pniami i przez pole paproci, ktore chwytaly nas mokrymi liscmi za nogi, doszlismy na klif nad grzmiacym oceanem i jak dzieci spuscilismy sie skalnym kominem na mala piaszczysta plaze. Fale wyrzucily tu troche drewna. Nawis skalny uchronil skrawek piachu od deszczu, ale nie bronil dostepu slonecznym promieniom, ktore grzaly teraz zadziwiajaco mocno. Sikorka wziela ode mnie koc oraz koszyk z jedzeniem, kazala mi rozniecic ogien. W koncu to jednak jej udalo sie rozpalic wilgotne drewno. Zrobilo sie na tyle cieplo, ze oboje zdjelismy plaszcze. Tak mi bylo dobrze siedziec przy Sikorce w swietle dnia, pod golym niebem, w sloncu blyszczacym na wlosach dziewczyny i w powiewie morskiej bryzy, ktora rozowila jej policzki. Tak dobrze bylo glosno sie smiac bez obawy, ze kogos obudzimy. Pilismy wino prosto z butelki, jedlismy buleczki, a potem umylismy lepkie od lukru palce w slonej wodzie. Jakis czas spacerowalismy po skalach i skakalismy po namoklych klodach, szukajac skarbow wyrzuconych przez morze. Od powrotu z gor nie czulem sie tak cudownie, a Sikorka znowu przemienila sie w lobuzice z czasow mojego dziecinstwa. Warkocze jej sie rozplotly, wiatr zarzucal wlosy na twarz. Potknela sie i przemoczyla nogi w slonej kaluzy. Wrocilismy do ogniska; tam zdjela buciki i ponczochy, by je wysuszyc przy ogniu. Polozyla sie na kocu, przeciagnela. Szybkie zdjecie ubrania wydalo mi sie najlepszym pomyslem swiata. Sikorka nie byla taka pewna jak ja. -Tyle tu piachu, co i kamieni. Nie chce miec posiniaczonych plecow! Pochylilem sie nad nia i pocalowalem. -Nie wytrzymasz tego dla mnie? - przekomarzalem sie. -Dla ciebie? Oczywiscie, ze nie! - Pchnela mnie nagle i przewrocila na plecy. Potem smialo polozyla sie na mnie. - Ale ty wytrzymasz. Dzikie blyski w jej zrenicach zaparly mi dech w piersiach. Potem, kiedy juz zawladnela mna calkowicie i bezlitosnie, odkrylem, ze miala racje: zarowno co do kamieni, jak i siniakow. Nigdy nie widzialem nic rownie fantastycznego jak blekit nieba przeswitujacy przez kaskade wlosow Sikorki na mojej twarzy. Lezala przytulona do mnie blisko i drzemalismy w chlodnej slodyczy rzeskiego dnia. Wreszcie usiadla i drzac z chlodu zaczela sie ubierac. Z niechecia patrzylem, jak naciaga na siebie koszule. Ciemnosci i drzace swiatlo swiec skrywaly przede mna zbyt wiele. Sikorka poczula na sobie moj nieprzytomnie zachwycony wzrok i pokazala mi jezyk. Nagle znieruchomiala. Przyjrzala sie uwaznie moim wlosom, wyswobodzonym z kucyka. Nasunela mi je na twarz, przylozyla do czola rabek swego czerwonego plaszcza. Pokrecila glowa. -Nie bylbys ladna dziewczyna. -Z meska uroda tez u mnie nie najlepiej - przyznalem. Wydawala sie urazona. -Nie jestes taki znowu brzydki. - Niepewnie przeciagnela palcem po mojej piersi. - Ktoregos dnia na podworcu pralni slyszalam, ze jestes najlepszym przychowkiem stajni od czasow Brusa. To pewnie przez twoje wlosy. Nie sa takie szorstkie jak u innych mezczyzn herbu kozla. - Zwinela pasmo w palcach. -Brus! - prychnalem. - Nie chcesz chyba powiedziec, ze cieszy sie wzgledami kobiet. Uniosla jedna brew. -A dlaczego by nie? Jest dobrze zbudowany i czysty, a w dodatku ma gladkie maniery. Do tego zdrowe zeby, a jakie oczy! Troche odstrasza napadami zlego humoru, ale praczki byly zgodne, ze gdyby sie znalazl u ktorejs w poscieli, zadna by nie probowala go przegonic. -Malo prawdopodobne, zeby sie tak zdarzylo - nie omieszkalem podkreslic. -To prawda - zgodzila sie po namysle. - Co do tego tez sie wszystkie zgodzily. Tylko jedna twierdzila, ze byla z nim raz, tylko ze akurat byl strasznie pijany. Chyba w czasie wiosennego Swieta Radosci. - Sikorka rozesmiala sie glosno, widzac niedowierzanie malujace sie na mojej twarzy. - Powiedziala doslownie tak: "Tyle czasu spedza miedzy ogierami, ze nabral ich zwyczajow. Przez tydzien mialam na ramionach slady po jego zebach". -Niemozliwe - uszy mi plonely ze wstydu za Brusa. - On by nigdy nie uchybil kobiecie, obojetne jak pijany. -Gluptasie! - Sikorka z politowaniem pokiwala nade mna glowa i zaczela zaplatac warkocze. - Nikt nie mowi, ze jej uchybil. - Popatrzyla na mnie wzrokiem zranionej niewinnosci. - Albo sprawil przykrosc. -Nadal w to nie wierze - oznajmilem. Takie zachowanie u Brusa? I tej kobiecie sie to podobalo? -Czy naprawde ma znamie w ksztalcie sierpa ksiezyca? W tym miejscu? - Sikorka polozyla mi reke wysoko na biodrze. Obserwowala mnie spod rzes. Otworzylem usta, zamknalem je bez slowa. -Nie moge uwierzyc - wydukalem w koncu - ze kobiety plotkuja o takich sprawach. -Na podworcu pralni rzadko rozmawiaja o czyms innym - oznajmila spokojnie. Jakis czas udalo mi sie trzymac jezyk za zebami, ale wreszcie ciekawosc zwyciezyla. -A co mowia o Pomocniku? - Kiedy jeszcze pracowalismy razem w stajniach, zawsze mnie zadziwial niestworzonymi historiami o kobietach. -Ze ma ladne oczy i rzesy, ale reszte trzeba by porzadnie umyc. Kilka razy. Zasmialem sie rozradowany i dokladnie sobie zapamietalem te slowa. Zamierzalem mu je powtorzyc, kiedy sie bedzie nastepnym razem przechwalal. -A o ksieciu Wladczym? - zachecalem Sikorke. -Hm, ksiaze Wladczy... - Usmiechnela sie rozmarzona, a potem wybuchnela smiechem na widok mojej posepnej twarzy. - Nie rozmawiamy o ksiazetach, moj drogi. Jakas przyzwoitosc jednak obowiazuje. Znow polozyla sie przy mnie. Pocalowalem ja, przytulilem i tak lezelismy pod nieskonczonym blekitem nieba. Wypelnil mnie spokoj, ktorego od tak dawna mi brakowalo. Wiedzialem, ze nic nie rozlaczy mnie z ukochana: ani plany krola Roztropnego, ani kaprysy losu. Wreszcie nadszedl odpowiedni moment, by opowiedziec jej o moich klopotach z krolem i ksiezniczka Hoza. Lezala obok, ciepla i kochana. Sluchala w milczeniu, gdy wylewalem z siebie zale na krola i gorycz porazki. Nie dotarlo do mnie, ze jestem glupcem, dopoki nie poczulem, jak ciepla lza skapuje mi na szyje. -Sikorko? Co sie stalo? - spytalem niebotycznie zdumiony. -Co sie stalo? - Glos odmowil jej posluszenstwa. Westchnela drzaco. - Lezysz obok mnie i opowiadasz o tym, ze jestes przeznaczony innej. A potem pytasz, co sie stalo? -Jestem przeznaczony tobie. Nikomu innemu - oznajmilem stanowczo. -To nie takie proste, Bastardzie Rycerski. - Oczy miala ogromne i bardzo powazne. - Co zrobisz, jesli krol kaze ci sie ubiegac o jej reke? -Moze przestane sie myc? Mialem nadzieje, ze sie rozesmieje. A ona odsunela sie ode mnie. W oczach miala niezmierzony smutek. -Nie ma dla nas nadziei. Jakby na dowod slusznosci jej slow, niebo nad naszymi glowami pociemnialo, zerwal sie gwaltowny wiatr. Sikorka skoczyla na rowne nogi, chwycila plaszcz, wytrzepala go z piasku. -Zmokne. Powinnam juz dawno byc w zamku. - Mowila glosem bez wyrazu, jakby to byly jej jedyne troski. -Sikorko, tylko smierc moze nas rozlaczyc - rzeklem ze zloscia. Zebrala zakupy. -Bastardzie, czasami mowisz jak dziecko - odezwala sie cicho. - Niemadre, uparte dziecko. Stukoczac jak male kamyczki, spadly pierwsze krople deszczu. Robily dolki w piasku. Wkrotce nadeszla ulewa. Zebralem czerwony koc, strzasnalem z niego piasek. Sikorka szczelniej owinela sie plaszczem. -Lepiej nie wracajmy razem - rzekla. Podeszla do mnie, wspiela sie na palce i pocalowala mnie w brode. Nie potrafilem zdecydowac, na kogo jestem bardziej wsciekly: na krola Roztropnego, tworce calego tego poplatania z pomieszaniem, czy na Sikorke. Nie oddalem jej pocalunku. Odeszla; wspinajac sie lekko po skalach, szybko zniknela mi z oczu. Opuscila mnie radosc. Jeszcze niedawno moje szczescie bylo doskonale niczym blyszczaca morska muszla, teraz leglo w skorupach pod moimi stopami. Szedlem do domu szarpany wiatrem i zalewany deszczem. Nie zwiazalem wlosow, wiec chlostaly mi twarz jak rzemienie. Koc smierdzial wilgotna welna, czerwony barwnik zafarbowal mi dlonie. Poszedlem do swojej komnaty i rozlozylem koc, zeby wysechl, a potem zabawialem sie przygotowywaniem trucizny doskonalej dla Osilka. Takiej, ktora przed smiercia skreci mu kiszki. Gotowy proszek wsypalem w zwitek pergaminu. Przez chwile rozwazalem, czy go nie zazyc. Nastepnie wzialem igle z nitka i wszylem od wewnetrznej strony rekawa przemyslna kieszonke, w ktorej ukrylem trucizne. Czy kiedys ja zazyje? Zastanawiajac sie nad tym, czulem sie tchorzem jeszcze wiekszym niz zwykle. Nie zszedlem na kolacje. Nie poszedlem do Sikorki. Otworzylem okiennice i pozwolilem, zeby ulewny deszcz padal prosto do komnaty. Ogien na kominku wygasl, a ja nie zapalalem swiec. Kiedy otwarly sie drzwi wiodace do pracowni Ciernia, nawet nie wstalem. Siedzac w nogach lozka, patrzylem na deszcz. Po jakims czasie uslyszalem niepewne kroki na schodach. W mej komnacie zjawil sie Ciern podobny do widma. Popatrzyl na mnie, potem zamknal szczelnie okiennice. -Masz pojecie, jaki przez to przeciag u mnie na gorze? - zapytal gniewnie. Kiedy nie odpowiadalem, podniosl glowe i weszyl na wszystkie strony, podobnie jak czynia to wilki. - Robiles cos z lisciem zguby? - zapytal nagle. Stanal tuz przede mna. - Bastardzie, nie zrobiles nic glupiego, prawda? -Glupiego? Ja? - zasmialem sie glucho. Ciern pochylil sie i zajrzal mi w twarz. -Chodz na gore - rzekl lagodnie. Wzial mnie pod ramie, wiec z nim poszedlem. Mile wnetrze, wesoly ogien strzelajacy na kominku, dojrzale jesienne owoce w misie - wszystko to tak bardzo kolidowalo z moimi uczuciami, ze mialem ochote siac zniszczenie. Opanowalem sie jakos. -Czy jest cos gorszego niz gniew na ukochana osobe? - zapytalem Ciernia. -Patrzec na smierc kogos, kogo sie kocha - odparl po chwili. - I gniew, ktory nie wiadomo na kogo skierowac. To chyba gorsze. Rzucilem sie na jakies krzeslo, nogi wyciagnalem przed soba. -Krol Roztropny nabral zwyczajow ksiecia Wladczego. Wdycha sut. I ziele radosci. Jeden El wie, co wypija z winem. Dzisiaj rano, zanim dostal swoje ziola, drzal jak lisc osiki, a potem wypil doprawione wino, zazyl troche suta i zasnal, nim zdazyl mnie odprawic. Przedtem jeszcze powtorzyl, ze mam sie ozenic z ksiezniczka Hoza dla mojego wlasnego dobra. - Slowa plynely ze mnie niepohamowanie. Nie mialem watpliwosci, ze Ciern wiedzial doskonale o wszystkim, o czym mu mowilem. Przyszpililem go wzrokiem. -Kocham Sikorke - wyznalem szczerze. - Kiedy krol kazal mi zabiegac o wzgledy Hozej, powiedzialem mu, ze moje serce nalezy do innej. A on mimo to nalega, bym sie ozenil z ksiezniczka. Podobno chce dla mnie jak najlepiej. Dlaczego nie rozumie, ze chce poslubic te, ktora kocham? Ciern przygladal mi sie jakis czas w zamysleniu. -Rozmawiales o tym ze Szczerym? -Co by to dalo? Sam siebie nie potrafil wybronic przed ozenkiem z kobieta, ktorej nie pragnal. - Poczulem sie nielojalny w stosunku do Ketriken, ale przeciez taka byla prawda. -Napijesz sie wina? - zaproponowal Ciern. - Moze ono przyniesie ci spokoj. -Nie. Uniosl brwi. -Nie, dziekuje - poprawilem sie. - Wystarczy mi, ze rano widzialem, jak krol uspokaja sie winem... Czy ten czlowiek nigdy nie byl mlody? -Kiedys byl. - Ciern pozwolil sobie na nikly usmieszek. - Prawdopodobnie pamieta, ze Wytrwala zostala mu wybrana przez rodzicow. Nie ubiegal sie o jej reke chetnie ani nie zenil sie z nia rad. Dopiero kiedy umarla, zrozumial, jak gleboko ja pokochal. Potem zjawila sie Skwapliwa. Te wybral sam, spalany namietnoscia. - Zamilkl na moment. - Nie bede mowil zle o zmarlych. -To zupelnie inna historia - rzeklem. -Dlaczego? -Ja nie jestem krolem. Z kim sie ozenie, to wylacznie moja sprawa. -Gdyby to bylo takie proste - powiedzial Ciern cicho. - Naprawde sadzisz, ze mozesz odrzucic wzgledy ksiezniczki Hozej, nie obrazajac ksiecia Krzepkiego? I to w chwili gdy krolestwo jak nigdy potrzebuje jednosci i zgody? -Na pewno moge ja przekonac, ze mnie nie chce. -Jak? Robiac z siebie tchorzliwego niezdare? I okrywajac wstydem krola? Zapedzil mnie w kozi rog. Probowalem szukac rozwiazania, ale znajdowalem w sobie tylko jedna odpowiedz. -Nie wezme za zone innej niz Sikorka. - Wystarczylo, ze powiedzialem to na glos, a od razu poczulem sie lepiej. Odwaznie spojrzalem Cierniowi w oczy. Pokrecil glowa. -Wiec nie ozenisz sie wcale - rzekl. -Moze tak bedzie - przytaknalem. - Moze nigdy nie zostaniemy malzenstwem. Ale bedziemy wiedli wspolne zycie... -I plodzili bekarty. Zerwalem sie na rowne nogi. Dlonie same zacisnely mi sie w piesci. -Nie mow tak - ostrzeglem Ciernia. Odwrocilem sie od niego, wbilem wzrok w ogien. -Dobrze, juz nie mowie. Ale wszyscy inni beda mowic. - Westchnal. Polozyl mi rece na ramionach. - Bastardzie, Bastardzie. Lepiej byloby pozwolic jej odejsc - rzekl bardzo cicho. Ugasil moj plonacy gniew. Ukrylem twarz w dloniach. -Nie moge - wykrztusilem przez palce. - Potrzebuje jej. -A czego potrzebuje Sikorka? Malego sklepiku z woskiem, z kilkoma ulami na tylach. Dzieci. Prawowitego meza. -Robisz to dla krola. Zebym spelnil jego zyczenie. Zdjal rece z moich ramion. Slyszalem, jak nalal wina do jednego kielicha. Usiadl w fotelu przed kominkiem. -Przepraszam - szepnalem. Podniosl na mnie wzrok. -Ktoregos dnia, Bastardzie Rycerski, to stowo nie wystarczy. Czasami latwiej jest wyciagnac z czlowieka noz, niz poprosic go o puszczenie slow w niepamiec. Nawet slow wypowiedzianych w gniewie. -Przepraszam - powtorzylem. - Przykro mi. -Mnie takze - rzekl krotko. Po jakims czasie zapytalem kornie: -Dlaczego mnie dzisiaj wezwales? Westchnal ciezko. -Ofiary kuznicy widziano na poludniowy zachod od Koziej Twierdzy. Zrobilo mi sie niedobrze. -Myslalem, ze juz nie bede musial tego robic - odezwalem sie cicho. - Ksiaze Szczery, zaciagajac mnie na statek, powiedzial, ze moze... -Nie on wydal ten rozkaz, lecz krol. Zlozono mu raport i zyczy sobie, by sie tym zajac. Szczery jest juz i tak... przeciazony praca. Nie chcemy go teraz klopotac niczym wiecej. Znowu zakrylem twarz dlonmi. -Czy nie moze tego zrobic ktos inny? - poskarzylem sie. -Tylko ty i ja jestesmy do tego przygotowani. -Nie mialem na mysli ciebie - rzeklem znuzony. - Trudno oczekiwac, zebys jeszcze wykonywal tego rodzaju zadania. -Doprawdy?! - krzyknal ze zloscia. - Ty arogancki szczeniaku! Jak ci sie wydaje, kto trzymal ich z dala od Koziej Twierdzy przez cale lato, ktore ty spedziles na pokladzie "Ruriska"? Sadzisz, ze skoro postanowiles uchylic sie od obowiazku, nie trzeba go bylo wykonywac? Ze wstydu spuscilem oczy. -Przepraszam, przykro mi. -Bo wykreciles sie od tego zadania? Czy dlatego ze uznales mnie za niezdolnego do zastapienia ciebie? -Jedno i drugie. Przepraszam cie za wszystko. - Dotarlo to do mnie nagle. - Prosze, Ciern, wybacz. Jesli jeszcze ktos, na kim mi zalezy, bedzie sie na mnie gniewal, chyba tego nie zniose. - Podnioslem glowe i patrzylem na niego tak dlugo, az byl zmuszony spojrzec mi w oczy. Pogladzil brode. -To bylo trudne lato. Dla nas obu. Oby El zeslal sztormy, ktore odpedza szkarlatne okrety od naszych wybrzezy na zawsze. Dlugo siedzielismy w milczeniu. -Czasami - westchnal Ciern - o wiele latwiej byloby umrzec za krola, niz poswiecic mu cale zycie. Przyznalem mu racje. Reszte nocy spedzilismy na przygotowywaniu trucizny, bym mogl ponownie zaczac zabijac dla mojego krola. 18. NAJSTARSI Jesien trzeciego roku wojny ze szkarlatnymi okretami przyniosla wiele goryczy nastepcy tronu, ksieciu Szczeremu. Statki wojenne byly spelnieniem jego snow. Pokladal w nich wszelkie nadzieje. Ufal, iz pozwola uwolnic nasze wybrzeze od zagrozenia, a nawet przeniesc wojne na obszar Wysp Zewnetrznych - chocby i w trakcie najgorszych zimowych sztormow. Mimo poczatkowych zwyciestw nasze statki nigdy nie przejely kontroli nad wybrzezem. Wczesna zima mielismy piec okretow, posrod nich dwa powaznie uszkodzone. Jedynym nie tknietym byl zdobyty szkarlatny okret, ktory po naprawie otrzymal zadanie eskortowania jednostek kupieckich. Wraz z nadejsciem jesiennych wichrow tylko jeden kapitan odwazyl sie poplynac na Wyspy Zewnetrzne. Pozostali twierdzili, ze nie moga sie zamierzyc na tak ambitny cel; ich zalogom trzeba jeszcze przynajmniej jednej zimy na nauke sztuki zeglarskiej wzdluz naszego wlasnego trudnego wybrzeza i jednego lata na cwiczenie taktyki bitewnej.Ksiaze Szczery nigdy by nie wyslal na wojne ludzi wbrew ich woli, ale nie kryl rozczarowania. Wyrazil je szykujac na wyprawe jedyny chetny statek. "Zemsta" - takim imieniem zostal ochrzczony dawny szkarlatny okret - dostala wszystko, o czym mozna zamarzyc, a zaloga, ktora osobiscie dobral kapitan, takze zostala szczodrze wyposazona: w najlepsze zbroje, orez od najzdolniejszych rzemieslnikow, sute zapasy zywnosci. Odbyla sie szumna ceremonia odprawienia statku, zaszczycil ja swoim udzialem sam krol Roztropny, mimo ze bardzo byl juz chory. Malzonka nastepcy tronu wlasna reka zawiesila na maszcie mewie piora, ktore mialy obdarowac statek chyzoscia i bezpiecznie sprowadzic go z powrotem do macierzystego portu. Wielki aplauz towarzyszyl "Zemscie", gdy wyplywala w morze, a w tawernach wznoszono tego wieczoru niezliczone toasty za zdrowie kapitana oraz jego zalogi. Miesiac pozniej, ku zmartwieniu ksiecia Szczerego, otrzymalismy wiadomosc, ze okret odpowiadajacy opisowi "Zemsty" uprawia piractwo na spokojniejszych wodach na poludnie od Krolestwa Szesciu Ksiestw. Nigdy nie dotarty do Koziej Twierdzy zadne inne wiesci o kapitanie, jego marynarzach i statku. Byli tacy, ktorzy winili za bieg wydarzen Zawyspiarzy obecnych na pokladzie, lecz przeciez wiekszosc zalogi wywodzila sie sposrod mieszkancow naszego krolestwa, a kapitan pochodzil z samej Koziej Twierdzy. Byl to miazdzacy cios dla dumy ksiecia Szczerego i dla jego autorytetu. Niektorzy twierdza, ze wlasnie wowczas zdecydowal sie poswiecic siebie w nadziei odnalezienia ostatecznego rozwiazania. * * * Trefnis sporo czasu spedzal z ksiezna Ketriken w ogrodzie na szczycie wiezy i nie tail zachwytu dla jej osiagniec. Wiele mozna zyskac szczerym komplementem. Pod koniec lata ksiezna za jego namowa zaczela czesto zagladac do komnat krolewskich. Malzonki nastepcy tronu nie mogly dotknac fochy Osilka. Osobiscie zajela sie sporzadzaniem dla krola wzmacniajacych napojow. Pod jej opieka monarcha zdawal sie wyjatkowo ozywiony. Moim zdaniem blazen teraz w ksieznej pokladal nadzieje, ktore zawiedlismy ja i ksiaze Szczery.Pierwszy raz zona nastepcy tronu poruszyla przy mnie ten temat pewnego zimnego jesiennego wieczoru. Bylismy w ogrodzie, pomagalem jej ocieplac wiazkami slomy delikatniejsze rosliny, zeby lepiej zniosly zimowe mrozy. Zarzadzila te prace ksiezna Cierpliwa i sama wraz z Lamowka krzatala sie wokol pnaczy przy altance. Ostatnio czesto doradzala ksieznej Ketriken w sprawach ogrodu, chociaz czynila to bardzo niesmialo. Rozyczka, zawsze pod reka, podawala mi sznurek. Kilka dam dworu, solidnie opatulonych cieplymi plaszczami, dotrzymywalo nam towarzystwa, ale akurat rozmawialy cicho miedzy soba na drugim koncu ogrodu. Pozostale damy ksiezna odeslala do cieplych komnat, kiedy spostrzegla, ze drza z zimna i chuchaja w dlonie. Mnie rece zdretwialy od mrozu, uszy i nos zsinialy. Natomiast ksiezna Ketriken wyraznie czula sie w tych warunkach niczym ryba w wodzie. Ksiaze Szczery, obecny gdzies w moich myslach, takze mial sie doskonale. Odkrywszy, ze znowu wypuszczam sie na ofiary kuznicy, nalegal, bym go zabieral ze soba. Zreszta juz prawie nie zauwazalem jego obecnosci. Odczulem wzmozone zainteresowanie ksiecia, kiedy jego pani zapytala mnie, wiazac sznurek wokol opatulonej rosliny, co wiem o Najstarszych. -Niewiele - odparlem szczerze i kolejny raz solennie sobie obiecalem wziac sie do z dawna zaniedbanych manuskryptow. -Dlaczego? -Rzadko o nich pisano. Zdaje sie, ze w swoim czasie wiedza ta byla tak pospolita, ze nie wymagala utrwalania. A okruchy powierzone pergaminowi rozproszyly sie po calym krolestwie. Trzeba nie lada uczonego, by wytropil wszystkie wzmianki... -Takiego jak trefnis? - zapytala cierpko. - Moim zdaniem wie o nich najwiecej. -Rzeczywiscie, lubi czytac... -Dosyc o karle - przerwala mi. - Chce rozmawiac o Najstarszych. Drgnalem slyszac wladczy ton w glosie ksieznej, ale rychlo zorientowalem sie, ze nie zamierzala mnie karcic ani byc nieuprzejma. Po prostu chciala kontynuowac temat. Podczas tych kilku miesiecy, kiedy sluzylem na morzu, ksiezna Ketriken stala sie bardziej despotyczna. Nie prosila - rozkazywala. -Troche wiem - przyznalem z wahaniem. -Podobnie jak ja. Sprawdzimy, czy wiemy to samo. Ja zaczne. -Wedle zyczenia, pani. Zapatrzyla sie w odlegly horyzont. -Dawno, dawno temu wasz kraj byl ustawicznie dreczony napasciami morskich piratow. Gdy zawiodly wszelkie proby obrony i zaistniala obawa, ze latem, wraz z nawrotem pieknej pogody, nastanie koniec Krolestwa Szesciu Ksiestw oraz dynastii Przezornych, owczesny wladca, krol Madry, postanowil odszukac legendarny lud - Najstarszych. Jak dotad sie zgadzamy? -W zasadzie tak. Ja slyszalem, ze legendy nazywaja ich nie ludem, lecz istotami nieomal boskimi. Mieszkancy Krolestwa Szesciu Ksiestw mieli krola Madrego za fanatyka, prawie szalenca, cala dusza oddanego wizji ich istnienia. -Ludzie pochlonieci pasja albo wizjonerzy czesto uchodza za osoby niespelna rozumu - powiedziala spokojnie. - Bede mowila dalej. Pewnej jesieni opuscil zamek, wiedzac jedynie, ze Najstarsi rezyduja w Deszczowych Ostepach, za najwyzszymi szczytami Krolestwa Gorskiego. Udalo mu sie ich odnalezc i zyskac ich przychylnosc. Wrocil do Koziej Twierdzy i razem przepedzili wroga od wybrzezy Krolestwa Szesciu Ksiestw. Nastal pokoj i dobrobyt. A Najstarsi przyrzekli krolowi, ze gdyby kiedys znowu okazali sie potrzebni, powroca. Czy nadal sie zgadzamy? -Jak poprzednio: w zasadzie tak. Slyszalem od wielu minstreli, ze zakonczenie tej historii to zwyczajowy final piesni o bohaterskich wyprawach. Zawsze sprzymierzency obiecuja, ze w razie potrzeby wroca. Niektorzy nawet przysiegaja pomoc zza grobu. -W rzeczywistosci - wtracila ksiezna Cierpliwa - krol Madry nigdy nie powrocil do Koziej Twierdzy. Najstarsi przybyli do jego corki, ksiezniczki Uwaznej, i jej przysiegali wiernosc. -Skad o tym wiadomo? - zapytala malzonka nastepcy tronu. Ksiezna Cierpliwa wzruszyla lekko ramionami. -Spiewal o tym stary minstrel mojego ojca. - Zajela sie obwiazywaniem sznurka wokol mlodej rosliny. Ketriken pograzyla sie w zamysleniu. Wiatr wyswobodzil z fryzury dlugie pasmo jasnych wlosow i na podobienstwo sieci rzucil jej na twarz. Spojrzala na mnie przez jasna pajeczyne. -Nie ma znaczenia, co wiesci glosza o powrocie. Wiadomo na pewno, ze kiedys pewien monarcha odnalazl Najstarszych. Udzielili mu pomocy. Sadzisz, ze postapiliby tak samo, gdyby znowu blagal ich o pomoc krol? Albo krolowa? -Ktoz to wie? - Zadawalem sobie w duchu pytanie, czy przyszla krolowa chciala w ten sposob zyskac pretekst do odwiedzenia ziemi rodzinnej. Choc wiele dam dworu chetnie dotrzymywalo jej teraz towarzystwa, nadal nie miala szczerze oddanych przyjaciolek. Na dodatek ludzie zaczynali gadac, ze wciaz nie jest przy nadziei. Byla bardzo samotna. - Sadze... - zaczalem ostroznie, rozwazajac, jak ja odwiesc od checi wyjazdu. "Powiedz jej, zeby zaraz przyszla ze mna porozmawiac" - odebralem mysli ksiecia Szczerego i jego podekscytowanie. -...ze powinnas, pani, przedstawic swoje przemyslenia nastepcy tronu i wszystko z nim przedyskutowac - dokonczylem. Milczala dlugi czas. Kiedy sie odezwala, mowila bardzo cicho, tylko do mnie. -Lepiej nie. Potraktuje to jako kolejny objaw mojego szalenstwa. Przez chwile bedzie sluchal, a potem niecierpliwie zacznie spogladac na mapy na scianach albo przestawiac rozne drobiazgi na stole. Wreszcie pokiwa glowa i odesle mnie z ulga. Znowu. - Ostatnie slowo nie przyszlo jej latwo. Odgarnela wlosy z twarzy, przetarla oczy. Odwrocila ode mnie wzrok, zapatrzyla sie w morze, rownie odlegla jak ksiaze Szczery, gdy poslugiwal sie Moca. "Ona placze?" Nie potrafilem ukryc przed nastepca tronu irytacji z powodu jego zdumienia. "Przyprowadz ja do mnie. Juz, natychmiast!" -Pani... -Chodzmy do niego. Razem. Teraz. -Nie uwazasz, ze to szalenstwo? - zapytala, nie patrzac na mnie. "Nie bede klamal" - przypomnialem sobie. -W obecnej sytuacji musimy rozwazyc kazda mozliwa droge ratunku. - Kiedy juz wypowiedzialem te slowa, zorientowalem sie, ze w nie wierze. Czyz Ciern i blazen nie wskazywali, a nawet bronili tej samej idei? Moze ksiaze Szczery i ja jako jedyni pozostawalismy na nia slepi. Ksiezna wziela gleboki oddech. -Wobec tego uczynimy, jak radzisz. Tylko... po drodze chce zabrac kilka zwojow. - Odezwala sie glosniej do ksieznej Cierpliwej: - Ksiezno, czy moge cie prosic, bys skonczyla za mnie prace? Powinnam sie zajac sprawa nie cierpiaca zwloki. -Zrobie to z radoscia. Opuscilismy ogrod i poszlismy do komnat przyszlej krolowej. Czekalem dlugo. Wreszcie sie pojawila, a za nia mala Rozyczka, blagajac, by pozwolono jej niesc pergaminy za ukochana pania. Ksiezna Ketriken zmyla z dloni czarna ziemie. Zmienila suknie, uperfumowala sie, uczesala i przystroila w bizuterie, slubny dar od malzonka. Usmiechnela sie do mnie niepewnie. -Pani, jestem oszolomiony - osmielilem sie rzec. -Pochlebiasz mi niczym Wladczy - oznajmila i pospieszyla korytarzem, ale na jej policzkach wykwitl rumieniec. "Ubrala sie tak na wizyte u mnie?" "Ubrala sie tak, zeby ci sie spodobac, panie" - odparlem. "Jak to sie dzieje? - pomyslalem. - Ksiaze Szczery potrafi mezczyzne przejrzec na wskros, a zupelnie nie rozumie kobiet". "Moze nie ma czasu, by poznac ich zwyczaje" - uslyszalem. Na wszelki wypadek przestalem myslec i pospieszylem za ksiezna. Dotarlismy do pracowni ksiecia Szczerego akurat w momencie, gdy wychodzil z niej Powab. W rekach mial brudne rzeczy do prania. Wydawalo sie to dziwne, poki nie zostalismy wpuszczeni do srodka. Nastepca tronu przyjal nas ubrany w miekka koszule z blekitnego lnu, spowity w lekki zapach lawendy i drzewa cedrowego. Won ze skrzyni z ubraniami. Wlosy i brode przyczesal swiezo: dobrze to wiedzialem, bo nigdy nie byl uczesany dluzej niz kilka minut. Gdy ksiezna Ketriken zblizyla sie niesmialo, by zlozyc uklon przed malzonkiem, spostrzeglem, ze kilka miesiecy wladania Moca wywarlo na ksiecia bardzo niekorzystny wplyw. Blekitna koszula smetnie zwisala mu na ramionach, a w przygladzonych wlosach tyle samo bylo nitek srebrnych co czarnych. Wokol oczu i ust pojawily mu sie nowe zmarszczki. "Az tak zle wygladam?" "Nie dla niej" - przypomnialem ksieciu. Nastepca tronu ujal malzonke za reke i posadzil obok siebie na lawie, przy kominku. Patrzyla na niego wzrokiem tak glodnym, jakby odczuwala laknienie Mocy. Scisle objela palcami jego reke. Odwrocila wzrok, gdy podniosl jej dlon do ust. Moze ksiaze Szczery mial racje co do wrazliwosci mojego talentu Mocy. Uczucia ksieznej walily we mnie z podobna sila jak uczucia zalogi na statku w czasie morskiej bitwy. Od ksiecia poczulem lekkie zdziwienie. "Uciekaj" - rozkazal mi po chwili obcesowo i zaraz zostalem we wlasnych myslach zupelnie sam. Zapomnialem juz, jak to jest. Przez moment stalem oszolomiony. "On naprawde o niczym nie mial pojecia" - przyszlo mi do glowy i ucieszylem sie zaraz, ze refleksja ta pozostala tylko moja. -Panie moj, przyszlam cie prosic, bys zechcial poswiecic mi chwile uwagi... ze wzgledu na pewna idee... - Ksiezna Ketriken niespokojnie badala spojrzeniem twarz malzonka. -Alez oczywiscie - zachecil ja nastepca tronu. Podniosl wzrok na mnie. - Bastardzie Rycerski, zechcesz zostac z nami. -Wedle twej woli, panie. Usiadlem na stolku, po drugiej stronie ognia. Rozyczka stanela obok mnie, z ramionami pelnymi pergaminu. Podejrzewalem, ze zostaly podkradzione z mojej komnaty przez blazna. Mylilem sie jednak. Gdy ksiezna Ketriken zaczela opowiadac mezowi o swoim pomysle i ilustrowac argumenty przykladami ze zwojow, przekonalem sie, ze bez wyjatku traktowaly one nie o Najstarszych, lecz o Krolestwie Gorskim. -Krol Madry, jak zapewne pamietasz, panie - podjela na zakonczenie - byl pierwszym wladca Krolestwa Szesciu Ksiestw, ktory przybyl na nasze ziemie... na ziemie Krolestwa Gorskiego w celach pokojowych. Dlatego tez jego wizyta jest szeroko komentowana w naszych podaniach historycznych. Te zwoje, skopiowane z oryginalow wspolczesnych krolowi Madremu, traktuja o jego poczynaniach i podrozy przez Krolestwo Gorskie. A zatem, choc nie bezposrednio, o Najstarszych. - Rozwinela ostatni pergamin. Ksiaze Szczery i ja nachylilismy sie nad nim w zdumieniu. Mapa. Wyblakla, a moze niestarannie przerysowana, ale mapa. Przedstawiala Krolestwo Gorskie, z nakreslonymi przejsciami gorskimi i szlakami. I kilkoma liniami wiodacymi do ziem poza granicami krolestwa. -Jedna z tych drog musi prowadzic do Najstarszych. Znam gorskie trakty i wiem, ze zaznaczone tutaj nie sa szlakami handlowymi. Nie prowadza tez do zadnej znanej mi osady. Nie stanowia polaczenia z zadnym ze wspolczesnych szlakow. To dawne drogi i sciezki. Widze tylko jeden powod, dlaczego zostaly wyrysowane - prowadzily tam, dokad podazal krol Madry. -Czy mozliwe, zeby to bylo az tak proste? - Ksiaze Szczery zerwal sie z miejsca, wrocil po chwili z nareczem swiec, mocniej oswietlil mape. Czule wygladzil pergamin. -Zaznaczono kilka sciezek prowadzacych do Deszczowych Ostepow - odezwalem sie. - O ile ta plama zieleni oznacza wlasnie Deszczowe Ostepy. Zadnej z nich nie wyrozniono jakims szczegolnym znakiem. Skad mozemy wiedziec, ktora jest wlasciwa? -Moze wszystkie prowadza do Najstarszych - odwazyla sie przypuscic ksiezna Ketriken. - Dlaczego uwazamy, ze zyja tylko w jednym miejscu? -Nie! - Ksiaze Szczery wyprostowal sie znad mapy. - Przynajmniej dwie maja cos na koncu. A raczej mialy. Dowiem sie, co to bylo. Nawet pani Ketriken zdawala sie zdumiona entuzjazmem ksiecia. Ja bylem wstrzasniety. Spodziewalem sie, ze wyslucha malzonki uprzejmie i na tym zakonczy sprawe, a oto poparl jej plan calym sercem. Wstal gwaltownie, szybkim krokiem okrazyl komnate. Moc buchala od niego niczym zar z pieca. -Nad wybrzezem lada chwila zacznie sie pelnia zimowych sztormow. Jesli nie bede zwlekal z podroza, zdaze do Krolestwa Gorskiego, gdy przejscia beda jeszcze mozliwe do pokonania. Powinienem sie przedostac... tam, na ziemie nam nie znane. I wrocic przed wiosna. Obym sie zjawil z pomoca, ktorej tak potrzebujemy. Odebralo mi glos. Ksiezna Ketriken jeszcze pogorszyla sprawe. -Panie moj, nie bylo moim zamyslem wysylac cie w podroz. Powinienes zostac tutaj. Ja wyrusze. Znam gory od urodzenia. Ty, panie, mozesz tam stracic zycie. W tej sprawie ja powinnam byc Poswieceniem. Z ogromna ulga ujrzalem, ze ksiaze Szczery oslupial, podobnie jak ja. Moze zdal sobie nareszcie sprawe, ze zamierza sie porwac z motyka na slonce? Wolno pokrecil glowa. Ujal malzonke za rece i spojrzal na nia uroczyscie. -Krolowo moja. - Westchnal. - Ja musze tego dokonac. Ja. W tak wielu innych dziedzinach zawiodlem Krolestwo Szesciu Ksiestw. I ciebie. Kiedy tutaj przybylas, tak niewiele mialem wyrozumienia dla twojego przekonania o Poswieceniu. Bralem je za idealistyczne podejscie mlodego dziewczecia do obowiazkow wladczyni. Mylilem sie. W naszym kraju nie uzywamy tej nazwy, ale czujemy tak samo. Wyssalem to z mlekiem matki. Moja powinnosc to zawsze i przede wszystkim miec na wzgledzie dobro krolestwa. Probowalem tak czynic, lecz teraz dopiero widze, ze wysylalem innych ku wlasnemu przeznaczeniu. Uzywalem Mocy, to prawda, sama masz wyobrazenie, ile mnie to kosztowalo. Ale nie ja, tylko zeglarze i zolnierze oddaja zycie za ojczyzne. Moj wlasny bratanek spelnia dla mnie krwawy obowiazek. I mimo wszystkich istnien, ktore poswiecilem dla obrony panstwa, nasze wybrzeze nie jest bezpieczne. Teraz zyskalem ostatnia szanse - misje. Czy powinienem wyslac na wyprawe swoja pania? -A moze... - ksiezna Ketriken miala glos zachrypniety z emocji. Spojrzala w ogien. - Moze wyruszymy razem? Ksiaze Szczery pograzyl sie w zamysleniu. Pani Ketriken zdawala sobie sprawe, ze rozwaza jej propozycje z calkowita powaga. Czekala z nadzieja, ktora rychlo zgasla, bo nastepca tronu pokrecil glowa i rzekl cicho: -Nie odwaze sie. Ktos musi zostac tutaj. Ktos, komu ufam. Krol Roztropny... moj ojciec nie czuje sie dobrze. Obawiam sie o niego. Ktos musi mnie zastapic. Spuscila wzrok. -Wolalabym pojechac z toba, panie - wyznala. Odwrocilem oczy, gdy ksiaze ujal malzonke pod brode i uniosl jej twarz ku swojej. -Wiem - rzekl po prostu. - To jest twoje poswiecenie. Zostac tutaj, choc wolisz pojechac. Znowu cierpiec samotnosc. Dla dobra Krolestwa Szesciu Ksiestw. Cos sie w ksieznej zalamalo. Ramiona jej zadrzaly, pochylila glowe, poddala sie woli meza. Kiedy przygarnal ja do siebie, podnioslem sie cicho. Zabralem ze soba Rozyczke i zostawilismy ich samych. Po poludniu zaglebilem sie w zwoje i tabliczki, kiedy zjawil sie paz. -Masz sie, panie, stawic u krola w godzine po wieczerzy. - Tyle powiedzial i poszedl. Przerazilem sie nie na zarty. Od mojej ostatniej wizyty w krolewskich komnatach minely dopiero dwa tygodnie. Nie mialem ochoty stawac przed obliczem krola. Jesli wzywal mnie, by obwiescic, ze mam sie zaczac ubiegac o reke ksiezniczki Hozej, nie moglem reczyc za swoje slowa ani czyny. Zdecydowanym gestem rozwinalem jeden z pergaminow traktujacych o Najstarszych i usilowalem zatopic sie w lekturze. Bezskutecznie. Przed oczyma mialem tylko Sikorke. Podczas krotkich godzin nocnych, jakie spedzalismy razem po pamietnym dniu na plazy, Sikorka nie chciala rozmawiac o ksiezniczce Hozej. W jakims sensie bylo mi to na reke. Niestety, przestala takze zartowac sobie ze mnie, opowiadac, czego by ode mnie chciala, gdybym byl jej mezem, i co to sie bedzie dzialo, gdy na swiat przyjda nasze dzieci. Zrezygnowana porzucila nadzieje, ze kiedykolwiek sie pobierzemy. Nigdy nie czynila mi wyrzutow, nie obarczala wina. Nie myslala o przyszlosci. Podobnie jak Slepun zdawala sie zyc tylko chwila obecna. Kiedy wychodzilem, nie pytala, czy znowu ja odwiedze. Wyczuwalem bijaca od niej rozpacz, pojalem tez, ze z zapamietaniem chlonela kazda chwile rozkoszy, ktora jutro mogla juz nie byc nam dana. Nie zaslugiwalem na tak wielka milosc. Gdy drzemalem zanurzony w zapach jej ciala i ziol, nie lekalem sie niczego, nie martwilem niczym. Sikorka nie miala talentu Mocy ani Rozumienia. Jej magia byla mocniejsza, tworzona sila woli. Kiedy moja ukochana pozno w nocy zamykala i ryglowala drzwi, tworzyla w izdebce swiat i czas nalezacy tylko do nas dwojga. Ogromna byla jej desperacja. Sikorka wierzyla, ze za swoja milosc do mnie bedzie musiala zaplacic straszna cene. I mimo wszystko nie chciala mnie opuscic. A ja nie mialem dosc sily, by odejsc i pozwolic jej szukac szczescia gdzie indziej. W samotne godziny, gdy z sakwami pelnymi zatrutego chleba jezdzilem wokol Koziej Twierdzy, mialem siebie za tchorza, za lachudre gorszego niz zlodzieja. Kiedys powiedzialem ksieciu Szczeremu, ze nigdy bym nie wzial energii od innego czlowieka. Teraz codziennie czerpalem sile od Sikorki. Zwoj wypadl mi z bezwladnych palcow. Zabraklo mi powietrza, jakbym sie dusil. Odsunalem na bok tabliczki i pergaminy. Godzine przed wieczerza zapukalem do drzwi komnat ksieznej Cierpliwej. Dawno juz tutaj nie zagladalem. Nic sie nie zmienilo, tylko przybyla nastepna warstwa balaganu, swiadczaca o aktualnym temacie zainteresowan ksieznej. Zewszad zwieszaly sie jesienne ziola suszone w pekach, pachnace mocno. Czulem sie, jakbym spacerowal pod laka, gdzie pedy rosna w dol. Zanurkowalem miedzy zwisajacymi liscmi. -Troche za nisko to powieszone - poskarzylem sie ksieznej, kiedy stanela w drzwiach. -Nie. To ty za wysoki urosles. Stan prosto, niech ci sie przyjrze. Wykonalem polecenie, choc wowczas pek kocimietki spoczal mi na glowie. -Tak... wioslowanie i zabijanie ludzi przez cale lato wyszlo ci na zdrowie. Wygladasz o wiele lepiej niz ten schorowany chlopak, ktory wrocil na poczatku zimy. Od razu wiedzialam, ze moje toniki pomoga. Skoro juz urosles taki wysoki, mozesz mi pomoc wieszac to wszystko. Zostalem zaprzezony do pracy przy rozciaganiu sznurkow od kinkietow do filarow loza i dalej, do wszystkiego, do czego dalo sie je przywiazac. Potem przyczepialem do nich ziola. Ksiezna kazala mi stanac na krzesle i podawala peki balsaminy. -Dlaczego ostatnio nie uskarzasz mi sie na tesknote za Sikorka? -Czy to by cos dalo? - zapytalem cicho po chwili. Staralem sie wygladac na zrezygnowanego. -Nie. - Zamilkla, jakby zamyslona. Podala mi nastepny bukiet lisci. - To plamczyk. Bardzo gorzki. Niektorzy mowia, ze pozwala kobiecie zapobiegac poczeciu. To nieprawda. W dodatku jesli kobieta zjada liscie tego ziela przez dlugi czas, moze sie od nich rozchorowac. - Przerwala, jakby sie nad czyms zastanawiajac. - Moze chora kobieta nielatwo zostaje matka. Ale ja nie polecilabym tej metody nikomu. Odzyskalem glos, przybralem obojetna mine. -Po co wiec suszysz je, pani? -Wywar pomaga na bol gardla. Tak mi powiedziala Sikorka, kiedy zastalam ja przy zbieraniu tych ziol w Kobiecym Ogrodzie. -Rozumiem. - Przywiazalem zielsko do sznurka. Wygladalo jak czlowiek na szubienicy. Nawet won mialo gorzka. I ja sie dziwilem, ze ksiaze Szczery nie zauwaza rzeczy oczywistych! Przeciez sam bylem slepcem. Jakie to musialo byc dla niej uczucie, bac sie cudu, ktorego prawowicie poslubiona kobieta pragnie z calego serca? Ktorego ksiezna Cierpliwa wygladala na prozno? -...wodorosty, Bastardzie Rycerski? Drgnalem. -Slucham? -Pytalam, czy w wolnej chwili nie nazbieralbys dla mnie wodorostow. Takich czarnych, pofaldowanych. O tej porze roku sa najbardziej wonne. -Sprobuje - odpowiedzialem nieobecny duchem. Ile lat Sikorka bedzie musiala sie bac? Ile goryczy bedzie musiala przelknac? -Na co patrzysz? - zapytala ksiezna Cierpliwa. -Na nic... A co sie stalo? -Dwa razy prosilam cie, zebys zszedl i przestawil krzeslo. Trzeba jeszcze powiesic wszystkie te wiazki. -Prosze o wybaczenie. Niewiele spalem ostatniej nocy i jestem troche otepialy. -Rzeczywiscie. Powinienes wiecej sypiac. - Te slowa mialy swoja wage. - A teraz zejdz, przestaw krzeslo i zabieramy sie do wieszania miety. Przy wieczerzy nie mialem apetytu. Ksiaze Wladczy siedzial sam przy wysokim stole i wygladal ponuro. Wianuszek jego stalych wielbicieli obsiadl nizszy stol tuz przy podwyzszeniu. Nie rozumialem, dlaczego najmlodszy syn krolewski wolal posilac sie osobno. Oczywiscie mial prawo zasiadac przy wysokim stole, ale dlaczego wybral odosobnienie? Przywolal jednego z minstreli, ostatnio sprowadzonych do Koziej Twierdzy. Pochodzili z Ksiestwa Trzody, odznaczali sie nosowa wymowa charakterystyczna dla tamtego regionu i preferowali dlugie nudne epopeje. Ta akurat traktowala rozwlekle o pewnej przygodzie dziadka ksiecia Wladczego po kadzieli. Zagonil na smierc wierzchowca, zeby ustrzelic wielkiego jelenia, ktory umykal calemu pokoleniu mysliwych. Bez konca brzmialy peany na czesc wspanialego wierzchowca, ktory posluszny rozkazowi pana cwalowal dotad, az padl. Staralem sie sluchac jak najmniej. Nie bylo ani slowa o glupocie pana, ktory zmarnowal takie zwierze, zeby zdobyc troche twardego miesa i poroze. -Czyzby cie zemdlilo? - zagadnal mnie Brus. Wstalem od stolu i poszedlem za nim. -Za duzo mam na glowie. O zbyt wielu sprawach musze myslec naraz. Czasami odnosze wrazenie, ze gdybym mogl sie przez chwile skupic na jednym problemie, zdolalbym go rozwiazac. A potem zabrac sie do nastepnego. -Kazdy w to wierzy. Ale to nieprawda. Trzeba radzic sobie na biezaco z tym, co sie pojawia, a po jakims czasie czlowiek sie przyzwyczaja do reszty, z ktora nie sposob nic zrobic. -Na przyklad? Wzruszyl ramionami i wskazal dlonia w dol. -Na przyklad kulawa noga. Albo pietno bekarta. Wszyscy sie przyzwyczajamy do faktow, z ktorymi kiedys nie wyobrazalismy sobie zycia. Co tym razem lezy ci na watrobie? -Nie moge ci powiedziec. Tym bardziej tutaj. -Aha, jeszcze jeden sekret. - Pokrecil glowa. - Nie zazdroszcze ci, Bastardzie. Czasami czlowiek potrzebuje wyrzucic z siebie wszystkie klopoty, zwierzyc sie drugiemu. Pozbawiono cie nawet tego. Mimo wszystko, do gory glowa. Wierze, ze sobie poradzisz, nawet jesli ty w to nie wierzysz. Poklepal mnie po ramieniu, a potem zostawil w zimnym podmuchu od drzwi wejsciowych. Ksiaze Szczery mial racje. Nadchodzily zimowe sztormy - dzisiejszy wiatr je zapowiadal. Bylem w polowie schodow, kiedy dotarlo do mnie, ze Brus rozmawial ze mna zupelnie innym tonem niz zwykle. Wreszcie uznal mnie za doroslego. Wyprostowalem ramiona i zwawiej ruszylem do komnaty. Ubralem sie wyjatkowo starannie. Robiac to, pomyslalem o nastepcy tronu zmieniajacym w pospiechu koszule ze wzgledu na ksiezne Ketriken. Jak mogl byc wobec niej tak slepy? A ja wobec Sikorki? Co jeszcze uczynila dla naszego dobra, o czym nie mialem pojecia? Znowu poczulem sie nieszczesliwy. Dzis. Dzis, kiedy krol Roztropny juz sie ze mna rozprawi. Nie pozwole jej poswiecac sie dla mnie. Na razie jednak nie moglem zrobic nic. Zwiazalem wlosy w kucyk, na ktory we wlasnym poczuciu teraz juz w pelni zaslugiwalem, i wygladzilem blekitny kaftan. Troche byl przyciasny w ramionach, ale innego nie mialem. W polowie drogi do komnat krolewskich spotkalem ksiecia Szczerego prowadzacego pod ramie malzonke. Nigdy ich nie widzialem w takiej zazylosci. Ani kroczacych z takim majestatem. Ksiaze ubrany byl w oficjalna dluga suknie w kolorze ciemnej zieleni. Mankiety i brzeg szaty zdobila tasma haftowana w kozly. Na czole mial srebrna obrecz z niebieskim kamieniem - oznake godnosci nastepcy tronu. Dawno jej nie widzialem. Ksiezna wlozyla fioletowa suknie o prostym kroju. Krotkie szerokie rekawki odslanialy wezsze, dlugie, z bialej tkaniny. Zalozyla bizuterie otrzymana w podarunku od ksiecia Szczerego, a ciezkie jasne wlosy ozdobila zawila siatka srebrnego lancuszka laczonego ametystami. Na widok ksiazecej pary stanalem jak wryty. Odgadlem, ze ida do krola. Powitalem ich oficjalnie i ostroznie dalem ksieciu do zrozumienia, ze krol wezwal mnie przed swoje oblicze. -Nie - odrzekl. - To ja wezwalem cie przed oblicze krola. Chce, zebys byl swiadkiem. Poczulem ogromna ulge. Nie chodzilo wiec o ksiezniczke Hoza. -Swiadkiem czego, moj ksiaze? - zapytalem. Popatrzyl na mnie, jakbym byl niespelna rozumu. -Bede prosil krola o pozwolenie na wyprawe. Chce odszukac Najstarszych i sprowadzic pomoc, ktorej tak rozpaczliwie nam trzeba. Dopiero teraz zauwazylem milczacego pazia, calego w czerni, niosacego sterte zwojow i tabliczek. Chlopiec mial twarz blada i nieruchoma. Zalozylbym sie, ze dotad nie spelnial dla ksiecia bardziej odpowiedzialnych zadan niz woskowanie butow. Rozyczka, swiezo wykapana i wystrojona w kolory ksieznej Ketriken, przypominala rozowiutka rzodkiewke. Usmiechnalem sie do pyzatej dziewuszki, ale odpowiedziala mi powaznym spojrzeniem. Ksiaze Szczery uderzyl raz w drzwi komnat krolewskich. -Jedna chwile! - zawolal Osilek. Uchylil drzwi, wyjrzal. Zdal sobie sprawe, ze kaze czekac nastepcy tronu. Minal moment az nazbyt widocznego wahania, nim otworzyl drzwi na osciez. -Panie - wydukal - nie spodziewalem sie ciebie... To znaczy... Nie powiedziano mi, ze krol... -Mozesz odejsc. - Zwykle ksiaze Szczery nie odprawial tym tonem nawet pazia. -Ale krol... moze mnie potrzebowac... - Osilek zerkal niespokojnie z boku na bok. Czegos sie bal. Ksiaze Szczery zmruzyl powieki. -W takim wypadku zostaniesz wezwany. Masz czekac za progiem. Po sekundzie wahania Osilek posluchal. My weszlismy do komnat krolewskich. Ksiaze osobiscie zamknal za nami drzwi. -Nie lubie tego czlowieka - zauwazyl wystarczajaco glosno, by mozna bylo go uslyszec na korytarzu. - Jest natretny i sluzalczy. Niefortunna kombinacja. W pierwszej komnacie krola nie bylo. Gdy ksiaze Szczery zblizyl sie do sypialni, na progu stanal blazen. Wybaluszyl na nas oczy, wyszczerzyl zeby w radosnym grymasie, a potem sklonil sie nisko. -Wasza wysokosc! - zawolal. - Zbudz sie! Zgodnie z moja przepowiednia, przybyli minstrele! -Nie kpij, blaznie - zmitygowal go ksiaze Szczery, ale zrobil to dobrodusznym tonem. Minal karla, broniac sie przed kpiaca proba ucalowania rabka sukni. Ketriken zakryla dlonia usmiech i podazyla za mezem. Mnie trefnis podstawil noge. Duzo nie brakowalo, bym faktycznie sie potknal, ale jakos zdolalem ominac przeszkode, choc omal nie wpadlem na ksiezne. Karzel wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu, potem skoczyl ku lozu wladcy. Ujal dlon starca, poklepal ja delikatnie. -Wasza wysokosc, masz gosci, panie. Krol poruszyl sie i westchnal. -O co chodzi? Kto tu? Szczery? Podnies kotary, blaznie. Ledwie widze. Ksiezna Ketriken? Co to jest? Bastardzie! Co to wszystko znaczy? - Glos krola nie brzmial mocarnie i drzal lekko, ale monarcha wygladal zaskakujaco dobrze. W czasie gdy blazen podciagal kotary i poprawial poduszki, ja przygladalem sie wladcy, ktory sprawial wrazenie duzo starszego od Ciernia. Laczace ich podobienstwo bylo teraz wyrazniejsze. Wychudla twarz krola miala ten sam zarys czola i kosci policzkowych, co u jego brata zrodzonego z nieprawego loza. Oczy przysloniete mgla znuzenia, lecz zupelnie przytomne. Naprawde wygladal lepiej niz dwa tygodnie temu. -Co sie dzieje? - zapytal, toczac po nas wzrokiem. Ksiaze Szczery sklonil sie gleboko, oficjalnie, a ksiezna Ketriken dygnela nisko. Ja takze zachowalem sie zgodnie z wymaganiami etykiety: przykleknalem i tak zostalem, z pochylona glowa. -Krolu Roztropny, ojcze - odezwal sie nastepca tronu. - Przyszedlem prosic cie o zgode na podjecie donioslego w skutkach przedsiewziecia. -Slucham - rzekl monarcha. -Chce opuscic Kozia Twierdze i z grupa wybranych ludzi pojsc ta sama droga, ktora niegdys obral krol Madry. Chce sie udac do Deszczowych Ostepow za Krolestwem Gorskim, odnalezc Najstarszych i prosic ich o dotrzymanie obietnicy danej naszemu przodkowi. Przez twarz krola Roztropnego przemknal wyraz niedowierzania. -Blaznie, przynies wina. Bastardzie, wstan nareszcie, pomoz blaznowi. Ketriken, droga moja, gdybys zechciala mnie wesprzec, usiade przy kominku. Szczery, przynies tamten stolik spod okna. Wystarczyla ta garsc polecen, a sztywna atmosfera zniknela niczym banka mydlana. Krol usiadl na lozku, wysunal z poscieli chude nogi. Ksiezna pomogla mu wstac. Uczynila to z troska i szacunkiem. Blazen podskoczyl do kredensu w sasiedniej komnacie, przyniosl kielichy do wina oraz podreczny zapas trunkow. Butelki pokryte byly kurzem, jakby krol od dawna nie kosztowal wina. Zastanowilem sie podejrzliwie, skad Osilek bral napitek dla monarchy. W komnacie panowal porzadek. Bylo tu znacznie czysciej niz przed Swietem Przesilenia Zimy. Kadzielnice na sut, ktore tak mnie martwily, staly w kacie zupelnie zimne. A nasz wladca wydawal sie w pelni wladz umyslowych. Blazen pomogl swemu panu zalozyc gruba welniana suknie i kleknal, by wsunac mu kapcie na stopy. Monarcha zasiadl przy ogniu. Postarzal sie. Bardzo. Ale znowu byl krolem. Temu wladcy w mlodosci tak czesto zdawalem raport ze swoich poczynan. Nagle zapragnalem wlasnie teraz, tego wieczoru, porozmawiac z nim na osobnosci. Ten stary czlowiek o przenikliwym spojrzeniu moglby wysluchac moich racji i pojac, dlaczego chcialem ozenic sie z Sikorka. Znowu owladnal mna gniew na Osilka, ze doprowadzil krola do tak fatalnego stanu. Dzis jednak nikt nie mial czasu dla mnie. Mimo swobodnego zachowania krola, ksiaze Szczery i ksiezna Ketriken pozostali wyprezeni jak struny. Razem z blaznem przynioslem krzesla, by mogli usiasc po obu stronach wladcy. Stanalem za nastepca tronu i czekalem. -Mow, jakie masz plany - rozkazal krol synowi. Ksiaze zaczal rozwijac pergaminy ksieznej Ketriken i czytac stosowne ustepy. Stara mapa zostala poddana szczegolowym ogledzinom. Krol z poczatku tylko zadawal pytania, nie komentowal ani nie wydawal sadow, dopoki sie nie upewnil, ze wie juz o wszystkim. Trefnis stal tuz za nim, wyraznie uszczesliwiony robil okropne miny do pazia ksiecia Szczerego, probujac rozweselic oslupialego chlopca. Wydaje mi sie, ze jeszcze bardziej go przestraszyl. Znudzona Rozyczka bawila sie chwascikami przy kotarach krolewskiego loza. Gdy ksiaze skonczyl mowic i Ketriken dodala komentarze od siebie, krol dopil wino i podal kielich blaznowi do ponownego napelnienia. Lyknal wina znowu, westchnal, w koncu pokrecil glowa. -Nie. Zbyt wiele w tym nie potwierdzonych bajan, zebym wyrazil zgode na podjecie przez ciebie natychmiastowej wyprawy. Przekonales mnie na tyle, ze uwierzylem, iz warto poswiecic czas na przygotowania i wyslac tam emisariusza. Czlowieka, ktorego sam wybierzesz, w otoczeniu odpowiedniej swity, z podarunkami i listami uwierzytelniajacymi. Ale ty, nastepca tronu, pozostaniesz tutaj. Nie mozemy sobie pozwolic na podobna lekkomyslnosc. Wladczy byl u mnie dzisiaj i rozprawial o kosztach budowy nowych statkow oraz fortyfikacji wiez na Wyspie Rogowej. Nie dosc, ze brakuje nam pieniedzy, to jeszcze w lud pojdzie pogloska, ze uciekles, jesli opuscisz stolice. -To nie ucieczka, lecz wyprawa. Za cel ma dobro naszych poddanych. Zostanie moja malzonka, bedzie mnie reprezentowala pod moja nieobecnosc. Nie zamierzam ruszac karawana z minstrelami, kucharzami i haftowanymi namiotami, wasza wysokosc. Droga wiedzie przez osniezone gory, a jechac trzeba w czas najsrozszej zimy. Chce wziac ze soba oddzial zolnierzy i podrozowac jak oni. Tak niegdys czynilem. -I to wlasnie, twoim zdaniem, wywrze wrazenie na Najstarszych? Jesli ich w ogole odnajdziesz. Jesli nie sa wytworem wyobrazni. -Jak mowi legenda, krol Madry podrozowal sam. Wierze, ze Najstarsi istnieli i on ich odnalazl. Jesli mi sie nie uda, wroce do okretow wojennych i do wladania Moca. Niewiele ryzykujemy, a jesli mi sie powiedzie, przywiode ze soba poteznego sprzymierzenca. -A jesli w podrozy stracisz zycie? - zapytal krol Roztropny surowo. Ksiaze Szczery otworzyl usta, lecz nim zdazyl wypowiedziec slowo, do komnaty wpadl ksiaze Wladczy. Twarz mu plonela szkarlatem. -Co sie tutaj dzieje? Dlaczego nie zostalem poinformowany o zwolaniu rady? - Obrzucil mnie jadowitym spojrzeniem. Za nim zerkal zza drzwi Osilek. Ksiaze Szczery usmiechnal sie szyderczo. -Skoro nie zostales zawiadomiony przez swoich szpiegow, skad sie tutaj wziales? Im udziel nagany, nie mnie. Osilek zniknal. -Ojcze, domagam sie informacji, co sie tutaj dzieje. - Niewiele brakowalo, a ksiaze Wladczy tupnalby noga. Blazen za plecami krola malpowal wyraz twarzy najmlodszego krolewskiego syna. Na ten widok paz ksiecia Szczerego wreszcie wybuchnal smiechem, lecz zaraz znowu spowaznial. Krol zwrocil sie do nastepcy tronu. -Czy zyczysz sobie, by ksiaze Wladczy zostal wykluczony z tej dyskusji? -Moim zdaniem sprawa go nie dotyczy. Chcialbym tez miec pewnosc, ze decyzja zostanie podjeta calkowicie bezstronnie. Ksiaze Wladczy nastroszyl sie, nozdrza mu pobielaly, ale krol uspokoil go jednym ruchem dloni. Ponownie odezwal sie do ksiecia Szczerego: -Czy rzeczywiscie go nie dotyczy? A na kogo spadnie ciezar wladzy, jesli wyjedziesz? Oczy nastepcy tronu zlodowacialy. -Bedzie mnie reprezentowala malzonka. I ty takze, wasza wysokosc, dzwigasz ciezar wladzy. -Lecz jesli nie wrocisz...? -Jestem pewien, ze moj brat w razie potrzeby szybko przystosuje sie do sytuacji. - Nastepca tronu nie zadal sobie trudu ukrycia ironii. Wtedy wlasnie zdalem sobie sprawe, jak gleboko zapadla w niego trucizna zdradzieckich poczynan mlodszego ksiecia. Jesli kiedykolwiek laczyla ich braterska milosc, zniknela bezpowrotnie. Byli juz tylko rywalami. Krol Roztropny bez watpienia takze to pojal. Ksiaze Wladczy zastrzygl uszami na wzmianke o nieobecnosci nastepcy tronu. Stal niczym lakomy pies zebrzacy przy stole. Odezwal sie odrobine za szybko, zeby to zabrzmialo szczerze. -Gdyby mi ktos wyjasnil, dokad wybiera sie moj brat, moze sam bym odpowiedzial, czy bede w stanie sie przystosowac. Ksiaze Szczery milczal. Patrzyl na ojca. -Twoj brat - odezwal sie krol z ciezkim westchnieniem - prosi mnie o pozwolenie na wyprawe. Zamierza udac sie, i to wkrotce, do Deszczowych Ostepow za Krolestwem Gorskim. Chce szukac Najstarszych i uzyskac od nich pomoc, ktora nam niegdys przyrzekli. Ksieciu Wladczemu zaokraglily sie oczy. Nie mam pewnosci, czy nie uwierzyl w Najstarszych, czy nie mogl pojac bezmiaru niespodziewanego szczescia. Zwilzyl wargi koncem jezyka. -Oczywiscie nie wyrazilem zgody - oznajmil krol. -Alez dlaczego? - zdziwil sie ksiaze Wladczy. - Trzeba rozwazyc wszystkie mozliwosci... -Nie stac nas na wyslanie podobnej wyprawy. Przeciez ledwie kilka godzin temu opowiadales mi, ze budowa okretow, obsadzenie ich zaloga i zaopatrzenie pochlonelo wszelkie nasze rezerwy. Ksiaze Wladczy uciekl wzrokiem. -W tym czasie otrzymalem najnowsze raporty ze zbiorow, ojcze. Nie przypuszczalem, ze beda tak korzystne. Fundusze mozna znalezc. Pod warunkiem ze moj brat zechce podrozowac skromnie. Ksiaze Szczery az sapnal ze zlosci. -Dziekuje ci za te rozwazna uwage, Wladczy. Nie zdawalem sobie sprawy, ze podobne decyzje leza w twojej gestii. -Ja tylko doradzam krolowi, podobnie jak ty - pospieszyl z wyjasnieniem najmlodszy ksiaze. -Nie sadzisz, ze lepszym rozwiazaniem byloby wyslanie specjalnego emisariusza? - badal krol Roztropny. - Czy lud nie bedzie sie burzyl, jesli nastepca tronu opusci Kozia Twierdze w tak trudnym dla nas wszystkich czasie? -Emisariusz? - Ksiaze Wladczy udal, ze sie namysla. - Raczej nie. Nie w tym wypadku. Legendy mowia przeciez wyraznie, ze krol Madry wyruszyl osobiscie. Coz my wiemy o Najstarszych? Czy ich nie obrazimy wysylajac jakiegos sluge? Powinien im zlozyc wizyte przynajmniej krolewski syn. A w kwestii jego nieobecnosci w Koziej Twierdzy... coz, ty, ojcze, jestes krolem i zostajesz w stolicy. Podobnie jego zona... -Ksiezna - warknal nastepca tronu, lecz brat nie zwrocil na niego uwagi. -...I ja. Kozia Twierdza nie bedzie opuszczona przez wladcow. A sama wyprawa? Moze poruszyc wyobraznie ludu. Albo, jesli tak postanowisz, powod wyjazdu moze pozostac tajemnica. Moze byc przedstawiona jako zwykla wizyta u naszych sprzymierzencow, mieszkancow gor. A wowczas malzonka nastepcy tronu powinna rowniez jechac. -Ksiezna zostaje w stolicy - ksiaze Szczery rozmyslnie polozyl akcent na pierwszym slowie - by reprezentowac moja wladze. I chronic moje interesy. -Nie ufasz w tej materii naszemu ojcu? - zapytal ksiaze Wladczy dobrotliwie. Nastepca tronu zwrocil wzrok na starca siedzacego przy kominku. Pytanie zawarte w tym spojrzeniu bylo jasne dla wszystkich obecnych. "Czy moge ci ufac?" - pytal ksiaze. Krol, zamiast odpowiedziec, sam zadal pytanie. -Slyszales, co mysli o tym przedsiewzieciu Wladczy. I ja takze. Biorac to pod uwage, co zamierzasz uczynic? Ksiaze Szczery wzial malzonke za reke. Zadne z nich nie dalo znaku, nie padlo miedzy nimi ani jedno slowo, lecz ksiaze, odpowiadajac ojcu, mowil w imieniu obojga. -Zamierzam sie udac do Deszczowych Ostepow za Krolestwem Gorskim. Wyruszam jak najszybciej. Krol Roztropny wolno pokiwal glowa, a mnie serce podeszlo do gardla. Trefnis wywinal kilka kozlow az na drugi koniec komnaty, wrocil w ten sam sposob i stanal za oparciem krolewskiego fotela, grzecznie, jakby sie stamtad wcale nie ruszal. Ksiecia Wladczego zaniepokoil ten pokaz akrobatyczny, ale kiedy nastepca tronu przykleknal, by ucalowac dlon ojca i podziekowac mu za wyrazenie zgody, mlodszy ksiaze usmiechal sie tak szeroko, ze moglby polknac rekina. Niewiele juz zostalo do uradzenia. Nastepca tronu postanowil wyruszyc w ciagu siedmiu dni. Krol sie nie sprzeciwil. Ksiaze chcial sam wybrac swoja swite. Krol przystal i na to, choc ksiaze Wladczy usilowal protestowac. Kiedy monarcha odprawil nas wszystkich, zauwazylem zaniepokojony, ze zamarudzil, by jeszcze zamienic slowo z Osilkiem. Zorientowalem sie nagle, iz rozwazam, czy Ciern pozwolilby mi zabic krolewskiego pokojowca. Zabronil rozprawic sie w ten sposob z mlodszym ksieciem, a poza tym w swoim czasie przysiaglem krolowi i jego rodowi wiernosc. Osilka nie chronil podobny przywilej nietykalnosci. Na korytarzu ksiaze Szczery podziekowal mi krotko. -Chcialem miec swiadka - rzekl. - Byc swiadkiem to znacznie wiecej, niz uslyszec o wszystkim od kogos. Chcialem, zebys mial w pamieci slowa, jakie zostaly wypowiedziane, zeby nie odeszly w zapomnienie. Choc zrozumialem, ze tej nocy moge sie spodziewac wizyty u Ciernia, nie potrafilem jednak nie pojsc do Sikorki. Widok krola w dawnej dobrej formie na nowo rozniecil we mnie zagasla nadzieje. Przysiaglem sobie, ze wizyta u najmilszej bedzie krotka, zamienimy tylko kilka slow. Mialem wrocic do swojej komnaty najdalej tuz po polnocy - przed nastaniem czasu, ktory Ciern najchetniej przeznaczal na nasze rozmowy. Zapukalem do jej drzwi ukradkiem, wpuscila mnie natychmiast. Musiala zauwazyc, ze jestem smiertelnie zmeczony. Od razu, bez zadnych pytan, skarg czy niepokojow, wsunela sie w moje ramiona. Pogladzilem ja po lsniacych wlosach, zajrzalem w oczy. Namietnosc, jaka mna nagle owladnela, mozna porownac tylko do wartkiego strumienia, ktory wpada gwaltownie do spokojnej wody zatoki, zmiatajac ze swej drogi pozostalosci zimy. Stanowczy zamiar przeprowadzenia spokojnej rozmowy spelzl na niczym. Przytulilem Sikorke mocno do piersi. Wydawalo mi sie, ze minely dlugie miesiace, a nie kilka dni zaledwie, od kiedy ostatnio bylismy razem. Gdy mnie pocalowala, steskniona i laknaca mej milosci, poczulem sie nagle niepewny, dlaczego mnie pozada. Byla taka piekna! Proznoscia zdawala mi sie wiara, ze moglaby pragnac kogos takiego jak ja. Nie pozwolila mi na zadne watpliwosci, bez wahania pociagnela na loze. Widzialem szczere oddanie w jej blekitnych oczach. Zanurzylem sie w namietnosci i poddalem sie silnym jasnym ramionom. Pozniej zostalo mi w pamieci jeszcze niewyrazne wspomnienie zlotych wlosow rozrzuconych na poduszce, zapach drzewa miodowego i gorskiej slodyczy na skorze. Jakis czas pozniej Sikorka szepnela, ze takiego mnie nie znala. Zdalem sie jej prawdziwym panem i wladca. Milczalem i gladzilem wlosy pachnace ulubionymi ziolami mojej ukochanej. Tymiankiem oraz lawenda. Zamknalem oczy. Dobrze strzeglem swoich mysli bedac z Sikorka. Dawno juz nabralem tego nawyku. Ksiaze Szczery wcale nie potrafil sie strzec w takiej chwili. Nie pragnalem tego, co sie stalo. Watpie, czy on chcial. Pewnie bylem jedynym, ktory w pelni odczul te jednosc mysli i uczuc. Oby. I powinienem zatrzymac tylko dla siebie pamiec slodyczy ust Ketriken i delikatnosci jej jasnej, niemal swietlistej skory. 19. WIESCI Nastepca tronu, ksiaze Szczery, opuscil Kozia Twierdze w poczatkach trzeciej zimy wojny ze szkarlatnymi okretami. Zabral ze soba garstke osobiscie dobranych ludzi, a takze straz przyboczna, ktora miala podrozowac z nim do Krolestwa Gorskiego i tam pozostac, oczekujac jego powrotu. Nastepca tronu rozumowal, ze mniej liczna wyprawa potrzebowala mniej bagazu, a podroz zima przez gory wymagala niesienia calej zywnosci ze soba. Zdecydowal takze, iz nie bedzie ujawnial ludowi prawdziwego celu wyprawy. Znali go tylko nieliczni poza tymi, ktorzy wyruszyli z nim w droge. Oficjalnie ogloszono, ze udal sie do Krolestwa Gorskiego, by pertraktowac z ojcem swej malzonki, krolem Eyodem, na temat ewentualnego wsparcia w wojnie ze szkarlatnymi okretami.Posrod tych. ktorych poprosil o wyruszenie z nim w daleka droge, kazdy byl jedyny w swoim rodzaju i niezastapiony. Czernidlo, mistrzyni Walki, zostala wybrana jako jedna z pierwszych. Pod wzgledem uzdolnien taktycznych nie miala sobie rownych w calym krolestwie, a bronia wladala wyjatkowo biegle, mimo ze nie byla juz mloda. Powab sluzyl ksieciu Szczeremu od tak dawna i towarzyszyl mu w tak wielu wyprawach, ze nie do pomyslenia bylo. iz moglby zostac w Koziej Twierdzy. Kasztan byl czlonkiem strazy przybocznej ksiecia od ponad dziesieciu lat. Stracil oko i prawie cale ucho, ale mimo to widzial i slyszal wszystko. Pojechali tez Hasz i Szysz - blizniacy, podobnie jak Kasztan gwardzisci ksiecia od lat. Brus, mistrz Stajni, dolaczyl do wyprawy na wlasna prosbe; gdy zaprotestowano przeciw jego wyjazdowi z Koziej Twierdzy, wykazal, ze zostawia na miejscu godnego zastepce, a wyprawa bedzie potrzebowala czlowieka z rozlegla wiedza o zwierzetach, by przetrwaly one przeprawe przez gory w srodku zimy. Przytoczyl jako wazkie argumenty takze swoje umiejetnosci jako medyka oraz doswiadczenie w roli zaufanego slugi ksiecia Rycerskiego, jednak o tej ostatniej wiedzialo niewielu. * * * W noc przed wyruszeniem wyprawy zostalem wezwany do pracowni ksiecia Szczerego.-Nie jestes zwolennikiem wyprawy, prawda? Sam pomysl uwazasz za szalenstwo - powital mnie ksiaze. Musialem sie usmiechnac. Choc zostalem z wlasnymi myslami sam w dniu, gdy ksiaze Szczery na nowo odnalazl milosc malzonki, ubral moj sad w slowa tak dokladnie, jakbysmy nigdy nie zrywali wiezi. -Niestety, mam powazne watpliwosci - zgodzilem sie ostroznie. -Podobnie jak ja. Ale coz mi innego pozostalo? Wyprawa daje mi szanse dokonania czegos istotnego. Inaczej bede siedzial w wiezy i siegal Moca, poki zyje. W ciagu minionych kilku dni skopiowal mape ksieznej Ketriken. Teraz zwinal ja ostroznie i wsunal do skorzanego futeralu. Zdumiewajace, jak sie zmienil w ciagu ostatniego tygodnia. Poruszal sie energicznie, co wieczor uswietnial wieczerze swoja obecnoscia. Jadl z apetytem i zgodnie z dawniejszym obyczajem, zostawal w sali biesiadnej do pozna w noc, z kielichem w reku sluchajac piesni Liryka lub innego minstrela. Odnalazl uczucie do malzonki i ten glod takze zaspokajal do sytosci. Gdy minstrele zabawiali nas spiewem, palce ksieznej Ketriken spoczywaly zazwyczaj na jego przedramieniu. Rozjasniala sie przy nim niczym plonaca swieca. A ja, mimo woli, bylem az nazbyt swiadom ich wspolnych nocy. Usilowalem kryc sie przed ich namietnoscia w lozu Sikorki. Skonczylo sie to poczuciem winy, ze ukochana byla uszczesliwiona zarem namietnosci. Jak by sie czula, gdyby wiedziala, ze owo pragnienie nie bylo wylacznie moje? Moc. Ostrzegano mnie przed jej sila i pulapkami, ostrzegano, ze potrafi czlowiekiem zawladnac jak narkotyk. O tej pulapce nikt nigdy mnie nie uprzedzal. Wyczekiwalem wyjazdu ksiecia Szczerego, bym mogl nazwac swa dusze znowu wlasna. -To, co robisz w wiezy, panie, jest bardzo waznym zadaniem. Gdyby lud potrafil zrozumiec, jak bardzo sie poswiecasz... -Ty wiesz o tym az nazbyt dobrze. Stalismy sie sobie bliscy tego lata, chlopcze. Nie przypuszczalem, ze to mozliwe w takim stopniu. Z nikim nie bylem tak mocno zwiazany od smierci twojego ojca. Nie wiedzial, ze jestesmy sobie duzo bardziej bliscy. Dobrze sie krylem. -Czemu mnie wezwales, ksiaze Szczery? -Mam do ciebie dwie prosby. Po pierwsze, zaopiekuj sie moja pania. Znacznie lepiej juz sobie radzi z obyczajami panujacymi w Koziej Twierdzy, ale nadal jest stanowczo zbyt ufna. Dbaj o jej bezpieczenstwo az do mojego powrotu. -Nie musisz o to prosic, moj ksiaze. -I druga sprawa. - Westchnal gleboko. - Chcialbym sprobowac zostac tutaj. W twoim umysle. Jak dlugo sie da. Przezylem chwile niepewnosci. Wiedzialem, ze bylo to madre posuniecie przez wzglad na bezpieczenstwo krolestwa. A co oznaczalo dla mnie samego? Juz czulem, jak granice mojej tozsamosci rozpadaja sie pod dzialaniem silnej osobowosci ksiecia. Rozmawialismy nie o polaczeniu na godziny czy nawet dni, lecz tygodnie, a najpewniej - miesiace. Czy tak wlasnie zyli czlonkowie kregow Mocy? Czy rzeczywiscie przestawali miec wlasne zycie? -Co z twoim kregiem Mocy, panie? - zapytalem cicho. -Na razie zostawiam ich na posterunkach, w wiezach wartowniczych i na statkach. Maja przesylac wiadomosci do Pogodnej, ktora bedzie je przekazywala krolowi. Jesli uznaja, ze musza sie ze mna porozumiec, zawsze moga siegnac ku mnie Moca. - Zamilkl. - Od ciebie oczekiwalbym informacji o sprawach bardziej osobistych. "Doniesienia o poczynaniach malzonki - domyslilem sie. - A takze o tym, jak ksiaze Wladczy wykorzysta nieobecnosc brata. Plotki i intrygi. Drobne zdarzenia, swiadczace o pozycji ksiecia Szczerego". Po raz tysieczny pozalowalem, ze nie potrafie uzywac Mocy zgodnie z wlasna wola, nie potrafie w razie potrzeby siegnac ku ksieciu w kazdej chwili. W obecnej sytuacji zainicjowana dotykiem wiez Mocy, ktorej uzywalismy przez cale lato, byla jedynym ratunkiem. Dzieki temu nastepca tronu mogl wiedziec, co dzieje sie w Koziej Twierdzy, i wydawac mi polecenia. Wahalem sie, ale juz wiedzialem, ze wyraze zgode. Przez lojalnosc w stosunku do swego pana i do Krolestwa Szesciu Ksiestw. Nie z powodu glodu Mocy. Podnioslem na niego wzrok. -Zrobie to. -Wiedzac doskonale, ze wlasnie tak sie to zaczyna. - To nie bylo pytanie. Rozumielismy sie dobrze. Nie czekal na moje slowa. - Bede sie staral byc niedostrzegalny - przyrzekl. Podszedlem do niego. Dotknal mego ramienia i znowu bylismy razem. Po raz pierwszy od dnia, kiedy to w pracowni kazal mi uciekac ze swoich mysli. Dzien wyjazdu byl piekny, chlodny, czyste niebo otworzylo nad nami blekitny parasol. Ksiaze Szczery bral ze soba bardzo nieliczna swite. Nastepnego dnia po radzie wyruszyli konni, ktorzy mieli wyprzedzac go w drodze i organizowac kwatery oraz wyzywienie w osadach lezacych na szlaku. Zapewnialo to szybsza i latwiejsza podroz az do granic Krolestwa Szesciu Ksiestw. Gdy wyruszali tego mroznego poranka, ja jeden posrod tlumu nie zegnalem ksiecia. Pozostawal w mojej swiadomosci, malutki i cichy, niczym ziarno czekajace wiosny. Prawie tak niezauwazalny jak Slepun. Ksiezna Ketriken wolala patrzec na wyjazd z oszronionego Ogrodu Krolowej. Pozegnala sie z mezem wczesniej i teraz schronila sie na szczycie wiezy, zeby nikt opacznie nie zrozumial jej lez. Docieralo do mnie echo uczuc ksiazecej pary z minionego tygodnia. Cieszylem sie razem z ksiezna i wraz z nia cierpialem, ze to, co tak niedawno zyskala, musialo jej zostac tak rychlo odebrane. Ludzie na koniach, zwierzeta juczne i choragwie minely wreszcie wzgorze i zniknely nam z oczu. Wowczas nagle wyczulem cos, od czego ciarki przeszly mi po grzbiecie. Ksiezna Ketriken siegala ku malzonkowi Rozumieniem. Bardzo slabo, to prawda, ale wystarczajaco mocno, by gdzies w glebi mego serca Slepun usiadl z plonacymi oczyma i zapytal: "Co sie dzieje?" "Nic. To nie ma nic wspolnego z nami. - I dodalem jeszcze: - Wkrotce wybierzemy sie na wielkie polowanie, bracie". Kilka dni po odjezdzie nastepcy tronu wpadlem w nowy rytm zycia. Z poczatku bardzo mi brakowalo ksiecia Szczerego i Brusa. Czulem sie jak dziecko porzucone przez najblizsza rodzine. Powiedzialo mi to wiele gorzkiej prawdy o mnie samym. Z drugiej strony, skoro Brusa nie bylo, a ksiaze dokladal wszelkich staran, zebym w ogole nie odczuwal jego obecnosci, moglem nareszcie do woli korzystac z Rozumienia. Niemal codziennie o swicie biegalem ze Slepunem po lasach. Kiedy tropilismy nieszczesnikow dotknietych kuznica, musialem dosiadac Sadzy, ale czynilem to niechetnie, bo klacz nie czula sie dobrze w towarzystwie wilka. Po jakims czasie przestano widywac ofiary kuznicy w poblizu Koziej Twierdzy. Zaczelismy polowac dla przyjemnosci. Wowczas ruszalem na piechote. Slepunowi podobaly sie zmiany w mojej sylwetce zaszle w ciagu lata. Tamtej zimy, po raz pierwszy od czasu, gdy ksiaze Wladczy mnie otrul, czulem, ze panuje nad wlasnym cialem, ze jestem silny. Rzeskie poranki spedzane na polowaniu i pozne godziny nocne z Sikorka wystarczylyby za pelnie zycia dla kazdego mezczyzny. Chyba chcialem, by moje zycie juz na zawsze pozostalo tak nieskomplikowane i szczesliwe. Ignorowalem istnienie niebezpieczenstw. Przekonywalem siebie, ze piekna pogoda zapewni ksieciu latwa podroz, i choc pozostalismy prawie bezbronni, nie myslalem o tym. Prawie zapomnialem o wojnie ze szkarlatnymi okretami. Omijalem w myslach ksiecia Wladczego, ktory sciagal do Koziej Twierdzy zwolennikow i pochlebcow. W sali biesiadnej do pozna w noc plonely pochodnie. Pogodna i Prawy stali sie ostatnio znacznie bardziej widoczni. Nigdy nie wchodzilem do komnaty, w ktorej znajdowalo sie ktores z nich, ale i tak ciagle czulem ich nienawisc. Wieczorami unikalem publicznych pomieszczen, gdzie musialem spotkac albo ich dwoje, albo gosci ksiecia Wladczego, od ktorych pecznial dwor. Nie minely dwa dni od wyjazdu ksiecia Szczerego, a juz uslyszalem pogloski, ze prawdziwym celem jego podrozy bylo odnalezienie Najstarszych. Nie od razu zaczalem o te pogloski obwiniac ksiecia Wladczego. Brus sam domyslil sie celu misji. Jesli mogl on, mogli inni. Kiedy jednak uslyszalem dwoch kuchcikow w spizarni dowcipkujacych o "szalenstwie krola Madrego i bajaniu ksiecia Szczerego", zweszylem w tym intryge najmlodszego krolewskiego syna. Nastepca tronu, pochloniety wladaniem Moca, zbytnio zamknal sie w sobie. Ludzie byli ciekawi, co tak dlugo robi samotny w swojej wiezy. Wiedzieli, ze posluguje sie Moca, ale to takze byla woda na mlyn plotek. Calymi miesiacami mial nieobecne spojrzenie, jadal posilki o dziwnych godzinach i o niezwyklych porach odpoczywal. Snul sie po zamku niczym duch, gdy inni spali. Czy postradal rozum? Narastaly domysly, a ksiaze Wladczy przygotowywal dla nich podatny grunt. Teraz wynajdowal wszelkie powody do organizowania przyjec i najrozniejszych zebran zaprzyjaznionej szlachty. Krol Roztropny rzadko czul sie na tyle dobrze, by w nich uczestniczyc, a ksiezna Ketriken nie przepadala za towarzystwem rozbawionych dworakow. Wiedzialem wystarczajaco duzo, by sie trzymac z daleka. Jedynie przy Cierniu zdarzalo mi sie narzekac. Ogromne sumy wydatkowano na codzienne bale, gdy rownoczesnie - zdaniem ksiecia Wladczego - ledwie wystarczylo funduszy na ekspedycje nastepcy tronu. Ciern tylko krecil glowa. Zrobil sie ostatnio milkliwy, nawet przy mnie. Mialem nieprzyjemne uczucie, ze cos przede mna skrywa. Sekrety same w sobie nie byly miedzy nami niczym niezwyklym. Stary skrytobojca zawsze pelen byl tajemnic. Po prostu nie moglem sie pozbyc wrazenia, ze ostatnio dotycza one bezposrednio mnie. Nie moglem zapytac wprost, ale staralem sie miec oczy i uszy otwarte. Roboczy stol nosil slady intensywnego uzywania, lecz wszelki balagan byl z niego drobiazgowo uprzatany, nim Ciern mnie do siebie wezwal. Bardzo dziwne. Przez lata cale sprzatalem po jego "pichceniu", wiec teraz, kiedy sam robil porzadki, odnosilem przykre wrazenie, ze czyms mu sie narazilem, skoro ukrywa przede mna swoje poczynania. Nie potrafilem sie powstrzymac i zaczalem go obserwowac przy kazdej nadarzajacej sie okazji. Nie rozszyfrowalem zadnego z sekretow, ale dojrzalem wiele szczegolow, ktore dotad umykaly mojej uwagi. Ciern sie starzal. Nigdy nie lubil zimna, a teraz prawie nie wstawal od cieplego kominka. Czytajac zwoje, odsuwal je na wyciagniecie reki. Unikal siegania po przedmioty lezace na wysokich polkach. Widok tych zmian byl dla mnie rownie bolesny jak swiadomosc, ze mistrz ma przede mna tajemnice. Dwadziescia trzy dni po odjezdzie ksiecia Szczerego, gdy wrocilem z polowania ze Slepunem, w twierdzy wrzalo jak w ulu. Mialem wrazenie, ze znalazlem sie w mrowisku, choc to, co dzialo sie w zamku, nie mialo nic wspolnego z mrowcza celowoscia dzialania. Poszedlem od razu do kucharki. W kazdym zamku kuchnia jest wylegarnia plotek i najlepszym zrodlem wiesci, tuz po izbie zolnierskiej. W Koziej Twierdzy plotki kuchenne byly zazwyczaj dokladniejsze i blizsze prawdy. -Przybyl poslaniec. Konia zajezdzil prawie na smierc. Przywiozl wiesci o napadzie na Przeprawe. Podobno cale miasto strawil ogien. Siedemdziesiat dusz skazonych kuznica. Ilu zginelo, trudno powiedziec. A zemrze jeszcze wielu, bo jak bezdomni przezyja na tym mrozie? Napadly trzy okrety wyladowane Zawyspiarzami, tak mowil chlopak. Poszedl prosto do ksiecia Wladczego i zdal mu raport jak trzeba. Ksiaze przyslal go tutaj, kazal nakarmic, a teraz chlopak spi w izbie zolnierskiej. - Znizyla glos do szeptu. - Sam przebyl cala droge. Bral swieze konie w mijanych osadach i nikomu nie powierzyl swojej misji. Wyznal mi, ze na kazdym rozdrozu spodziewal sie zobaczyc zdazajaca pomoc, uslyszec od kogos, ze statki zostaly juz wyslane. Bylem wzburzony do glebi. -Musialo minac co najmniej piec dni, zanim z Przeprawy dotarl do Koziej Twierdzy! Nie zapalono ogni sygnalnych? Nie wypuszczono golebi pocztowych do Mew i do Zatoki Pieczeci? Nastepca tronu zostawil okret patrolujacy tamta okolice. Nikt z pokladu nie dostrzegl ognia z Mew albo z Przeprawy? A w Czerwonej Wiezy pelni warte Stanowczy. Jesliby zobaczyl ogien, powinien byl przeslac wiadomosc tutaj, do Pogodnej. Jak to sie stalo, ze nie mielismy zadnej wiesci, ze o niczym nie wiedzielismy? -Chlopak powiedzial - odezwala sie kucharka jeszcze ciszej, znaczaco grzmocac piescia w ciasto - ze ognie zapalono. W Przeprawie i w Mroznym. Puszczono ptaki do Mew. Zaden statek sie nie zjawil. -Dlaczego? - Wzialem gleboki, drzacy oddech, odsunalem na bok bezuzyteczny gniew. Gdzies gleboko czulem troske ksiecia Szczerego. Za slabo. Laczaca nas Moca wiez niknela, i to akurat teraz, kiedy tak bardzo jej potrzebowalem. - Co postanowil ksiaze Wladczy? Pewnie wyslal "Ruriska"? Zaluje, ze nie poplynalem z nimi. Kucharka prychnela tylko. Przestala sie znecac nad ciastem. -O, mozesz spokojnym krokiem isc do portu, wcale sie nie spoznisz. O ile mi wiadomo, nikt nie zostal wyslany. Nikt. Sam dobrze wiesz, Bastardzie, ja nie lubie plotek, ale ludzie gadaja, ze ksiaze Wladczy wiedzial o wszystkim. Kiedy chlopak do niego przyszedl, ksiaze byl bardzo uprzejmy, pelen wspolczucia, az damom dworu serca topnialy. Dal chlopakowi nowy plaszcz i sakiewke w nagrode za trud. A potem powiedzial mu, ze juz za pozno. Zawyspiarze dawno odplyneli. Nie ma sensu wysylac statku ani zolnierzy. -Rzeczywiscie za pozno na walke z Zawyspiarzami. Ale co z pogorzelcami? Wojsko powinno pomoc przy obudowie domow, dowiezc zywnosc... -Brak pie-nie-dzy - wycedzila kucharka. Zaczela odrywac kawaly ciasta i formowac z nich buleczki. - Skarbiec opustoszal przez budowe okretow i wydatki na zaloge. A reszte zabral nastepca tronu, gdy organizowal wyprawe w poszukiwaniu Najstarszych. - Kucharka wytarla rece o fartuch. - Na koniec ksiaze Wladczy powiedzial, ze jest mu przykro. Naprawde bardzo przykro. Wezbrala we mnie wsciekla furia. Jak lunatyk opuscilem kuchnie i ruszylem prosto do pracowni ksiecia Szczerego. Przed wejsciem zatrzymalem sie niepewny, co mam robic dalej. Jeden mocny przeblysk woli nastepcy tronu. Na koncu szuflady znajde stary naszyjnik. Szmaragdy osadzone w zlocie. Nalezal do babki po kadzieli. Powinien wystarczyc na wynajecie ludzi i kupienie ziarna. Pchnalem drzwi pracowni... Stanalem jak wryty. Ksiaze Szczery nie byl czlowiekiem przesadnie pedantycznym, na dodatek pakowal sie w pospiechu. Powab wyruszyl razem z nim, wiec nie mial kto po tym huraganie posprzatac. Ale to, co zastalem, nie bylo dzielem zadnego z nich. Kto inny moglby zapewne nawet nie dostrzec drobnych zmian, lecz moimi oczyma patrzyl na te komnate ksiaze Szczery. Pracownia zostala dokladnie przeszukana. Ktokolwiek to zrobil, albo nie dbal, ze jego poczynania zostana odkryte, albo nie znal ksiecia zbyt dobrze. Kazda szuflada byla starannie dosunieta, kazda szafka domknieta. Krzeslo dostawione do stolu. Zbyt porzadnie. Bez wielkiej nadziei otworzylem wlasciwa szuflade. Wyciagnalem ja na cala dlugosc i zajrzalem w rog. Szmaragdowy naszyjnik ocalal chyba dzieki balaganiarstwu ksiecia. Kto szukalby klejnotow posrod starych ostrog, zlamanej klamry do pasa i kawalkow jeleniego rogu? Naszyjnik byl zawiniety w kawalek plotna. Zebralem w komnacie jeszcze kilka drobnych, lecz wartosciowych przedmiotow. Skoro tu pozostaly, co bylo celem poszukiwan? Metodycznie posortowalem rozrzucone mapy, a potem zaczalem zdejmowac wiszace na scianach. Akurat ostroznie zwijalem jedna z nich, kiedy w progu cicho stanela ksiezna Ketriken. Rozumienie zdradzilo mi jej nadejscie, nim dotknela klamki, wiec podnioslem na nia wzrok bez zdziwienia. Oparlem sie naplywowi emocji ksiecia Szczerego. Najwyrazniej na widok Ketriken wzmacnial we mnie swa obecnosc. Wygladala slicznie, jasna i wiotka w blekitnej sukni. Udalo mi sie zaczerpnac tchu i odwrocic wzrok. Przygladala mi sie dziwnie. -Ksiaze Szczery nakazal mi przeniesc pergaminy w stosowniejsze miejsce - wyjasnilem zwijajac ostatnia mape. - Wilgoc moze je zniszczyc, a pod jego nieobecnosc komnata rzadko jest ogrzewana. -Tak tu pusto i zimno bez niego. Nie chodzi tylko o cieplo z kominka. Brakuje jego zapachu, balaganu... -Ty posprzatalas tu, pani? - zapytalem od niechcenia. -O nie! - rozesmiala sie serdecznie. - Moglabym tylko zniszczyc resztki porzadku, jaki on utrzymywal. Chce, zeby znalazl w domu wszystko tak, jak zostawil. - Spowazniala. - Dzis rano wyslalam po ciebie pazia, ale nie bylo cie w zamku. Slyszales o Przeprawie? -Tylko plotki. -Wiemy wiec tyle samo. Nie zostalam oficjalnie powiadomiona - oznajmila chlodno. Potem spojrzala mi w twarz. W jej oczach malowal sie bol. - Wiekszosci dowiedzialam sie od hrabiny Powsciagliwej, ktora slyszala rozmowe swojej pokojowki ze sluzacym ksiecia Wladczego. Gwardzista zameldowal ksieciu o przybyciu poslanca. Czemu ksieciu, a nie mnie, przyszlej krolowej? -Pani moja, wedle wszelkich praw wiadomosc powinna byla dotrzec bezposrednio do krola Roztropnego - przypomnialem jej. - Przypuszczam, ze tak sie stalo, a pelniacy sluzbe u krola czlowiek oddany ksieciu poslal po niego, zamiast po ciebie, pani. Uniosla wyzej glowe. -Trzeba wiec zmienic ten stan rzeczy. Ja tez mam cos do powiedzenia. -Czy inne wiesci zbladzily w podobny sposob? - zastanowilem sie glosno. Jej niebieskie oczy poszarzaly od wewnetrznego chlodu. -Co dokladnie masz na mysli? -Golebie pocztowe, ognie sygnalne, przekazy Moca. Ktoras z tych drog powinnismy byli otrzymac wiadomosc o ataku na Przeprawe. Jeden ze sposobow mogl zawiesc, ale wszystkie? Ksiezna pobladla. -Wladca Ksiestwa Niedzwiedziego uwierzy zapewne, ze jego wolanie o pomoc pozostalo bez odpowiedzi. - Zakryla dlonia usta. - To spisek, by znieslawic Szczerego - szepnela. - Na to nie pozwole! Obrocila sie gniewnie i ruszyla do wyjscia. Ledwie zdazylem zagrodzic jej droge. Oparlem sie plecami o drzwi. -Zaczekaj! Pani moja, blagani, wstrzymaj sie chwile! Rozwaz cala sprawe! -Co mam rozwazac? Jak lepiej odslonic glebie perfidii? -Nie mozemy otwarcie atakowac. Blagam, wstrzymaj sie, pani. Pomyslmy razem. Sadzisz, podobnie jak ja, ze ksiaze Wladczy musial o wszystkim wiedziec, lecz milczal. Nie mamy jednak dowodow! A mozemy sie mylic. Musimy dzialac powoli, ostroznie, nie siac niezgody, kiedy najmniej nam jej trzeba. Najpierw wypada porozmawiac z krolem Roztropnym. Przekonac sie, czy wiedzial o wszystkim, czy upowaznil ksiecia do przemawiania w imieniu majestatu krolewskiego. -Nie zrobil tego! - oznajmila stanowczo. -Ostatnio jego poczynania trudno przewidziec - przypomnialem ksieznej. - To jednak on, a nie ty, pani, musi potepic ksiecia Wladczego publicznie, jesli tak zdecyduje. Pani, jezeli zaczniesz wypowiadac sie przeciwko ksieciu, a potem krol go poprze, szlachta uzna, ze rod Przezornych jest sklocony. I tak juz zbyt wiele miedzy nimi niezgody i zwatpienia. Nastepca tronu wyjechal i zwlaszcza teraz nie trzeba nam wasni pomiedzy ksiestwami srodladowymi a nadbrzeznymi. Ksiezna Ketriken nadal kipiala gniewem, ale przynajmniej mnie sluchala. Nabrala gleboko powietrza. Probowala sie uspokoic. -Oto dlaczego zostawil cie tutaj, Bastardzie. -Slucham? - Tym razem ja nie do konca pojmowalem jej slowa. -Sadzilam, ze wiedziales. Musiales sie zastanawiac, dlaczego mu nie towarzyszysz. Widzisz, zapytalam go, komu powinnam zaufac, czyich rad sluchac. Powiedzial, ze moge polegac na tobie. "Czy zapomnial o Cierniu?" - zdazylem sie zastanowic, nim uswiadomilem sobie, ze ksiezna Ketriken nie ma pojecia o istnieniu Ciernia. Ksiaze musial wiedziec, ze bede spelnial role posrednika. Gdzies gleboko w sobie poczulem jego przytakniecie. Ciern w cieniu, jak zwykle. -Zastanowmy sie razem - poprosila ksiezna - rozwazmy wszelkie mozliwosci. Miala racje. To wydarzenie pociagalo za soba liczne konsekwencje. -Zjedzie do nas wladca Ksiestwa Niedzwiedziego w otoczeniu szlachty. Ksiaze Krzepki nie wysle z taka sprawa emisariusza. Przyjedzie osobiscie i bedzie zadal odpowiedzi. A wszystkie ksiestwa nadbrzezne beda uwaznie sluchaly. Ksiestwo Niedzwiedzie jest, obok Ksiestwa Koziego, obszarem najbardziej narazonym na ataki. -Musimy wiec przygotowac odpowiedzi, ktorych sluchac warto - oznajmila ksiezna Ketriken. Zamknela oczy. Przesunela dlonmi po czole, przycisnela je do policzkow. Dopiero wtedy pojalem, jak wspaniale panowala nad soba. "Dostojenstwo - mowila sobie - spokoj i rozwaga". Wziela gleboki oddech, spojrzala na mnie. -Pojde do krola Roztropnego - rzekla. - Dowiem sie wszystkiego. Zapytam, co krol zamierza. -To madra decyzja - rzeklem. -Musze pojsc sama. Jeslibys dotrzymal mi towarzystwa, jeslibys nieustannie trwal u mego boku, ludzie mogliby to odczytac jako dowod mojej slabosci. Moglyby sie zrodzic pogloski o rozlamie w rodzie panujacym. Rozumiesz mnie? -Tak, pani - rzeklem, choc bardzo chcialem uslyszec na wlasne uszy, co jej powie krol Roztropny. Wskazala mapy i drobiazgi, ktore posortowalem na stole. -Mozesz to przechowac w bezpiecznym miejscu? Komnata Ciernia. -Tak. -Wiec zezwalam ci wziac stad, co zechcesz. Po chwili milczenia skinieniem dloni przypomniala mi, ze w dalszym ciagu zagradzam drzwi. Odstapilem na bok. Kiedy wychodzila, owionely mnie jej ulubione wonie gorskich ziol. Kolana sie pode mna ugiely i przeklalem los, ktory odsylal szmaragdy na odbudowe domow, skoro powinny byly opasywac te piekna szyje. Wiedzialem jednak - z nagla duma - ze gdybym w tej chwili zlozyl klejnoty w jej dlonie, nalegalaby, zeby zostaly sprzedane dla dobra Przeprawy. Wsunalem naszyjnik do kieszeni. Moze ksieznej Ketriken uda sie wzniecic gniew krola i monarcha sypnie moneta wyjeta z kieszeni ksiecia Wladczego. Moze te szmaragdy beda mogly zdobic malzonke nastepcy tronu. Gdyby ksiezna Ketriken sie obejrzala, dostrzeglaby w oczach Bastarda zywy ogien uczuc swego malzonka. Poszedlem do stajni. Zawsze znajdowalem tam ukojenie, a od wyjazdu Brusa czulem sie w pewnym stopniu zobowiazany zagladac do nich od czasu do czasu. Nie dlatego ze Pomocnik kiedykolwiek potrzebowal ode mnie rady. Tym razem jednak, gdy zblizylem sie do zabudowan, dojrzalem przed drzwiami grupke mezczyzn i dobiegly mnie podniesione glosy. Jakis chlopak stajenny uwiesil sie na kantarze wielkiego konia pociagowego. Inny, starszy od niego, ciagnal za uwiaz, a wszystko to obserwowal mezczyzna ubrany w barwy Ksiestwa Rolnego. Zwierze, zazwyczaj wyjatkowo spokojne, zaczynalo sie ploszyc. Za chwile ktos mogl zostac ranny. Wszedlem w sam srodek zamieszania, przejalem od chlopca uwiaz i jednoczesnie siegnalem ku myslom zwierzecia. Nie przypominalo mnie sobie dobrze, ale uspokoilo sie pod dotykiem Rozumienia. -Co sie tutaj dzieje? - zapytalem chlopca stajennego. -Przyszli i bez slowa wyprowadzili Klifa z boksu. Ja sie nim opiekuje. Nawet mi nie powiedzieli, co robia. -Mam rozkazy... - zaczal mezczyzna z Ksiestwa Rolnego. -Nie z toba rozmawiam - ucialem krotko i znowu odwrocilem sie do chlopca. - Czy Pomocnik wydal ci jakies polecenia co do tego konia? -Te same co zwykle. - Kiedy podszedlem kilka minut temu, chlopak byl bliski lez. Teraz, zyskawszy sprzymierzenca, mowil pewniej. Stal wyprostowany i smialo patrzyl mi w oczy. -Wiec wszystko jasne. Kon zostaje w boksie, dopoki nie dostaniesz od Pomocnika innych polecen. Zadne zwierze nie opusci Koziej Twierdzy bez wiedzy mistrza Stajni. Chlopiec od poczatku nie zwolnil uscisku na kantarze Klifa, teraz wetknalem mu w rece jeszcze uwiaz. -Tak wlasnie myslalem, panie - rzekl z wdziecznoscia. - Dziekuje, panie. Chodz, Klif. - Wielki kon poczlapal za nim poslusznie. -Mam rozkazy, ktore pozwalaja mi zabrac to zwierze. Ksiaze Dziarski, wladca Ksiestwa Rolnego, rozkazal mi go niezwlocznie wyslac w gore rzeki. - Przybysz z osciennego ksiestwa byl wyraznie niezadowolony. -Rozkazal, doprawdy! A czy ustalil to z naszym koniuszym? Nadbiegl Pomocnik. Uszy i policzki palaly mu czerwienia, lecz wcale nie wygladalo to zabawnie. Byl zly. -Co sie tutaj dzieje? -Jeden z twoich chlopakow stajennych i ten czlowiek przeszkodzili mi wyprowadzic zwierze ze stajni! - oznajmil obcy hardo. -Klif nie jest wlasnoscia Ksiestwa Rolnego - zauwazylem. - Urodzil sie tutaj, w Koziej Twierdzy. Szesc lat temu. Bylem przy tym. -Nie mowilem do ciebie - obcy obrzucil mnie protekcjonalnym spojrzeniem - tylko do tamtego - dzgnal palcem w kierunku Pomocnika. -Mam imie, czlowieku - rzekl mlody koniuszy chlodno. - Nazywam sie Pomocnik. Pod nieobecnosc Brusa, ktory wyruszyl na wyprawe z nastepca tronu, jestem tu krolewskim koniuszym. A to Bastard Rycerski. Jak widzisz, tez ma imie. Pomaga mi czasami. Wolno mu tutaj przychodzic, kiedy tylko zechce. Chlopak stajenny rowniez ma prawo byc tutaj. I kon. Twojego imienia nie znam. Nie widze powodu, zebys tutaj przebywal. Brus dobrze wyszkolil Pomocnika. Wymienilismy spojrzenia. Rownoczesnie odwrocilismy sie do obcego plecami i ruszylismy ku wrotom stajni. -Jestem Lancet, koniuszy ksiecia Dziarskiego. Tamten kon zostal sprzedany mojemu panu. I nie tylko on, ale takze dwie bulane klacze i jeden walach. Mam to wszystko na papierze. Pokazal nam zwoj, na ktorego widok serce zadrzalo mi w piersi. Byl opieczetowany czerwonym woskiem z odcisnietym znakiem kozla. Pomocnik wolno ujal dokument. Zerknal na mnie z ukosa. Znal litery, ale nie byl biegly w czytaniu. Stanalem wiec obok niego i czytalem, patrzac mu przez ramie. Koniuszy z Ksiestwa Rolnego siegnal po dokument. -Wszystko tam stoi czarno na bialym. Mam ci przesylabizowac? -Nie trudz sie - odparlem, a Pomocnik zwinal pergamin. - Sami dobrze widzimy, co jest, jak i czego nie ma. Podpisal ksiaze Wladczy, ale Klif nie nalezy do niego. Ten kon, obie klacze i walach sa wlasnoscia Koziej Twierdzy. Tylko panujacy wladca moze je sprzedac. -Nastepca tronu wyjechal. Zastepuje go ksiaze Wladczy. Powstrzymalem Pomocnika kladac mu dlon na ramieniu. -Nastepca tronu, ksiaze Szczery, rzeczywiscie wyjechal. Nie uczynil tego jednak krol Roztropny. Ani malzonka nastepcy tronu, ksiezna Ketriken. Sprzedaz konia z zamkowych stajni musi podpisac jedno z nich. Lancet wyrwal pergamin Pomocnikowi z reki, obejrzal uwaznie podpis. -Imie ksiecia Wladczego powinno wam wystarczyc. Poza tym wszyscy wiedza, ze stary krol rzadko jest w pelni wladz umyslowych. A ksiezna Ketriken... nie stad pochodzi. Wiec chyba jasne, ze na czas podrozy nastepcy tronu ksiaze Wladczy jest... -Ksieciem - wycedzilem przez zeby. - Nadanie mu mniej godnego tytulu byloby rownoznaczne ze zdrada. Podobnie jak nazwanie go krolem, skoro nim nie jest. Albo malzonka nastepcy tronu. Pozwolilem, by do koniuszego z Ksiestwa Rolnego dotarla grozba. Nie zamierzalem otwarcie oskarzac go o zdrade, bo wowczas musialby zaplacic zyciem. Nawet taki pompatyczny duren jak Lancet nie zaslugiwal na smierc za nasladowanie pozy swojego pana. Oczy zaokraglily mu sie jak spodki. -Nie chcialem nic... -I nic sie nie stalo - wpadlem mu w slowo. - Trzeba tylko pamietac, ze nie sposob kupic konia od czlowieka, ktory nie jest jego wlascicielem. A konie z zamku w Koziej Twierdzy naleza do krola. -Oczywiscie - przytaknal Lancet. - Moze to nie ten dokument. Musiala zajsc jakas pomylka. Wroce do mojego pana. -Rozsadna decyzja - odezwal sie bez gniewu Pomocnik, wchodzac znowu w role mistrza Stajni. -Tak, no to chodzmy - burknal do swojego parobka koniuszy ksiecia Dziarskiego i poparl slowa szturchancem. Chlopak obrzucil nas ponurym spojrzeniem. Trudno bylo mu sie dziwic. Lancet z pewnoscia na nim wyladuje zly humor. -Myslisz, ze wroca? - zapytal cicho Pomocnik. -W przeciwnym wypadku ksiaze Wladczy bedzie musial oddac pieniadze ksieciu Dziarskiemu. Przez jakis czas rozwazalismy te mozliwosc w milczeniu. -Co mam zrobic, kiedy wroca? -Nic, jesli nadal beda mieli tylko podpis ksiecia Wladczego. Jesli podpisze to krol albo ksiezna Ketriken, bedziesz musial wydac Lancetowi konie. -Jedna z klaczy jest zrebna! - zaprotestowal Pomocnik. - Brus ma wielkie plany co do tego zrebaka. Co mi powie, kiedy po powrocie nie zastanie tych koni? -Musimy zawsze pamietac, ze naleza one do krola. Brus nie bedzie cie winil za wykonanie wyraznego rozkazu. -Wcale mi sie to nie podoba. - Spojrzal mi w oczy, mocno zaniepokojony. - Nie doszloby do tego w obecnosci Brusa. -Obawiam sie, ze nie masz racji. Nie win siebie. To pewnie najmniejsze z nieszczesc, jakie nas czekaja przed koncem zimy. Swoja droga, zawiadom mnie, jesli rzeczywiscie wroca. Pokiwal smetnie glowa, a ja odszedlem, straciwszy ochote na wizyte w stajniach. Nie chcialem isc wzdluz boksow i zastanawiac sie, ile koni w nich zostanie do wiosny. Ruszylem wolno przez podworze, do zamku, schodami w gore, do wlasnej komnaty. Zatrzymalem sie na podescie. "Ksiaze Szczery?" Nic. Wyczuwalem w sobie jego obecnosc, mogl przesylac mi swoja wole, a czasami nawet mysli. Niestety, kiedy ja probowalem siegac ku niemu, odpowiadalo milczenie. Bardzo mnie to irytowalo. Gdybym potrafil niezawodnie poslugiwac sie Moca, wielu nieszczesciom moglbym zapobiec. Jeszcze raz przeklalem Konsyliarza za swoje krzywdy. Mialem talent Mocy, a on go zniszczyl, zostawil w jakiejs przedziwnej, niemozliwej do oblaskawienia formie. A co z Pogodna? A co z Prawym? Co z innymi czlonkami kregu Mocy? Dlaczego ksiaze Szczery nie utrzymywal z nimi kontaktu, by poznac aktualne wydarzenia i obwieszczac swoja wole? Lodowaty strach wpelznal mi do serca. Golebie pocztowe z Ksiestwa Niedzwiedziego. Ognie sygnalne, czlonkowie kregu Mocy na wiezach. Wszystkie polaczenia miedzy roznymi punktami krolestwa a krolem zdawaly sie zawodzic. A przeciez to one wlasnie gwarantowaly jednosc panstwa i tworzyly krolestwo z luznej unii poszczegolnych ksiestw. Dzisiaj, w tych trudnych czasach, potrzebowalismy ich bardziej niz kiedykolwiek dotad. Dlaczego zawodzily? Postanowilem zadac to pytanie Cierniowi. Mialem nadzieje, ze moj mistrz wezwie mnie wkrotce. Zdarzalo sie to ostatnio coraz rzadziej i czulem sie nieco odsuniety od jego spraw. A moze i ja, pelniac swa tajemna sluzbe, odsuwalem sie od Ciernia? Moze byl to naturalny dystans pojawiajacy sie miedzy skrytobojcami? Dotarlem pod drzwi wlasnej komnaty akurat w momencie, kiedy zastukala w nie Rozyczka. -Moge ci w czyms pomoc? - zapytalem. Pochylila sie przede mna w niskim uklonie. -Nasza pani, przyszla krolowa, malzonka nastepcy tronu, ksiezna Ketriken, wyrazila zyczenie, bys stawil sie, panie, przed jej obliczem przy najblizszej mozliwej sposobnosci. -To znaczy natychmiast, tak? - Probowalem troszeczke ja rozweselic. -Nie. - Zmarszczyla brewki. - "Przy najblizszej mozliwej sposobnosci". Czy cos przekrecilam? -Nie, nic. Kto ci tak wytrwale wpaja dworskie maniery? Westchnela z glebi serca. -Mistrz Krzewiciel. -Krzewiciel powrocil juz z letnich wojazy? -Dwa tygodnie temu, panie! -No prosze, jak ja o niczym nie wiem! Gdy tylko go spotkam, opowiem mu, jak dwornie do mnie przemowilas. -Dziekuje ci, panie. - Zapominajac o dobrych manierach, ruszyla ku schodom w wesolych podskokach i popedzila w dol. Obiecujace dziecko. Nie mialem watpliwosci, ze Krzewiciel ksztalcil ja na poslanca. Lezalo to w zakresie jego obowiazkow. Wszedlem do swojej komnaty tylko po ty, by zmienic koszule, i zaraz udalem sie do ksieznej Ketriken. Zapukalem. Otworzyla Rozyczka. -Wlasnie pojawila sie najblizsza mozliwa sposobnosc - oznajmilem i tym razem zostalem nagrodzony usmiechem, ktory rzezbil doleczki w policzkach dziewczynki. -Zechciej wejsc, panie. Oznajmie mojej pani o twoim przybyciu. - Wskazala mi krzeslo i zniknela w przejsciu do nastepnej komnaty. Dobiegal stamtad przyciszony szmer kobiecych glosow. Przez otwarte drzwi dostrzeglem damy dworu z iglami w dloniach, rozswiergotane nad jakas robotka. Ksiezna Ketriken wysluchala Rozyczki, po czym przeprosila damy i wyszla do mnie. Gdy stanela przede mna, nie moglem od niej oderwac wzroku. Niebieska suknia podkreslala blekit oczu. Cieply sloneczny blask ostatnich jesiennych dni zapalil w jej wlosach zlote blyski. Kiedy wreszcie dotarlo do mnie, ze sie bezczelnie gapie, spuscilem wzrok. Wstalem natychmiast i sklonilem sie zgodnie z wymogami etykiety. Nie czekala, az sie wyprostuje. -Odwiedzales ostatnio krola? - zapytala bez zadnych wstepow. -Nie w ciagu minionych kilku dni, pani. -Wiec zrob to dzis wieczor. Troskam sie o niego. -Wedle twego zyczenia, pani. - Czekalem. Z pewnoscia nie po to mnie wezwala. Po jakiejs chwili westchnela lekko. -Bastardzie, jestem tu samotna jak nigdy w zyciu. Czy nie moglbys bywac u mnie czesciej i traktowac te wizyty mniej oficjalnie? Nagla zmiana nastroju wytracila mnie z rownowagi. -Oczywiscie - odparlem, jednak nadal oficjalnym tonem. "Niebezpieczenstwo" - szepnal Slepun. "Jak to?" "To nie twoja samica. Nalezy do przewodnika stada". Jakbym wymacal jezykiem bolacy zab. Wstrzasnelo mna to odkrycie. Rzeczywiscie, istnialo tu realne niebezpieczenstwo, przed ktorym musialem sie strzec. Ksiezna Ketriken byla moja pania, lecz ja nie bylem ksieciem Szczerym, a co za tym idzie, nie wolno mi bylo kochac malzonki nastepcy tronu, chocby i mocno walilo mi serce na jej widok. Bylismy jednak zaprzyjaznieni. Dowiodla tego w Krolestwie Gorskim. Winien jej bylem dodawanie otuchy, a to moze czynic tylko przyjaciel. -Bylam u krola. - Gestem zaprosila mnie, bym usiadl obok niej. Rozyczka przyniosla swoj stoleczek i usadowila sie u stop ksieznej Ketriken. Choc poza nami nie bylo w komnacie nikogo, przyszla krolowa sciszyla glos. - Zapytalam, dlaczego nie zostalam wezwana, kiedy przybyl poslaniec. Zdawal sie zdziwiony tym pytaniem. Zanim zdazyl cokolwiek odpowiedziec, pojawil sie ksiaze Wladczy. Powiedzialabym, ze przybyl w pospiechu. Jakby ktos pobiegl go zawiadomic o mojej wizycie, a on natychmiast porzucil wszelkie inne zajecia i pobiegl do krola. Smutno pokiwalem glowa. -Uniemozliwil mi rozmowe z krolem - ciagnela ksiezna. - Nalegal, bym jemu pozwolila wszystko wytlumaczyc. Twierdzil, ze poslaniec zostal skierowany bezposrednio do komnat krolewskich, a on sam spotkal go przypadkiem. Kazal chlopcu odpoczac i naradzil sie z monarcha. Razem zdecydowali, ze nic juz nie da sie zrobic. Nastepnie krol Roztropny polecil mu zaanonsowac decyzje zebranej szlachcie oraz publicznie wyjasnic kwestie stanu skarbca. Wedle slow ksiecia Wladczego widac w nim dno, wiec kazdego miedziaka nalezy trzy razy obrocic w dloni. Ksiestwo Niedzwiedzie musi samo dbac o siebie, tak mi powiedzial. A kiedy zapytalam, czy nie nalezy ono do Krolestwa Szesciu Ksiestw, oznajmil, ze to jedno ksiestwo zawsze nad dobro calego krolestwa przedkladalo wlasne interesy. Uznal za irracjonalne oczekiwanie, ze Ksiestwo Kozie bedzie przez dlugi czas chronilo wybrzeza tak daleko wysuniete na polnoc. Bastardzie, czy wiesz, ze Wyspy Pobliskie zostaly oddane Zawyspiarzom? Zachwialem sie jak od ciosu. -To nie moze byc prawda! - wybuchnalem gwaltownie. -Ksiaze Wladczy twierdzi inaczej. Powiedzial, ze Szczery zdecydowal, jeszcze przed wyjazdem, iz nie ma realnej nadziei na obrone tego terytorium przed Zawyspiarzami. Dlatego zawrocil "Wytrwala". Podobno porozumial sie Moca z Bystrym, czlonkiem kregu Mocy umieszczonym na pokladzie, i nakazal mu zawrocic statek do macierzystego portu, by mozna bylo rozpoczac jego remont. -Ten statek byl remontowany tuz po zniwach. Potem zostal wyslany na morze, mial strzec wybrzeza pomiedzy Zatoka Pieczeci a Mewami, czekac w gotowosci na wypadek, gdyby go potrzebowaly Wyspy Pobliskie. O to zreszta prosil kapitan: chcial jak najlepiej wyszkolic zaloge na zimowych wodach. Ksiaze Szczery nie pozostawilby tego fragmentu wybrzeza bez ochrony. Jesli Zawyspiarze ustanowia swoja siedzibe na Wyspach Pobliskich, nigdy nie zaznamy wytchnienia. Beda nas stamtad nekali i zima, i latem. -Ksiaze Wladczy uwaza, ze juz tak sie stalo i jedyna nasza nadzieje widzi w negocjacjach. - Ksiezna badawczym wzrokiem zagladala mi w twarz. Przygarbilem sie, ogluszony. Czy to wszystko prawda? Jak to mozliwe, ze o niczym nie wiedzialem? Pulsowalo we mnie takze pelne oburzenia niedowierzanie ksiecia Szczerego. -Nastepca tronu nie zamierzal sie ukladac z Zawyspiarzami - rzeklem stanowczo. - Chyba ze za posrednictwem miecza. -Wiec oddanie wysp nie jest faktem trzymanym przede mna w tajemnicy, by mi oszczedzic zgryzoty? Ksiaze Wladczy sugerowal, ze Szczery ukrywal przede mna podobne decyzje, gdyz dla mnie bylyby one nie do pojecia. - Glos jej drzal. Nie do pojecia bylo dla niej pozostawienie Wysp Pobliskich na pastwe Zawyspiarzy. Bolalo ja tez, ze maz nie uznal jej za godna zaufania. Tak bardzo chcialem wziac ja w ramiona, uspokoic i utulic... -Pani - odezwalem sie ochryple. - Przyjmij moje slowa z rowna ufnoscia, jakby je wypowiedzial sam ksiaze Szczery. Odszukam zrodlo sieci klamstw i rozetne ja bezlitosnie. Zobaczymy, jaka rybe znajdziemy w srodku. -Czy moge ufac, ze uczynisz to dyskretnie, Bastardzie? -Pani, jestes jedna z nielicznych osob znajacych moj fach. Wszak wiesz, ze wymaga on zachowania dyskrecji. Skinela glowa z powaga. -Jak sie domyslasz, krol nie zaprzeczyl niczemu. Ale tez nie wydawal sie sledzic uwaznie slow swego syna. Byl... byl jak dziecko sluchajace rozmowy doroslych, przytakujace, lecz rozumiejace niewiele... - Spuscila wzrok na Rozyczke, siedzaca wiernie u jej stop. -Pojde do krola. I przyrzekam, wkrotce zdobede odpowiedzi na twoje pytania, pani. -Przed przybyciem ksiecia Krzepkiego - podkreslila. - Musze do tego czasu znac prawde. Przynajmniej tyle jestem mu winna. -Bedziemy mogli mu ofiarowac znacznie wiecej, pani - przyrzeklem. Czulem ciezar szmaragdow ukrytych w miekkim woreczku. Wiedzialem, ze krolowa ich nie pozaluje. 20. NIESZCZESCIA W ciagu lat wojny ze szkarlatnymi okretami Krolestwo Szesciu Ksiestw ucierpialo srodze. Lud krolestwa nauczyl sie wowczas nienawidzic Zawyspiarzy.W czasach naszych dziadow i ojcow byli oni piratami, ale i zamorskimi kupcami. Atakow dokonywaly pojedyncze okrety, od czasow krola Madrego nie prowadzilismy z nimi prawdziwej wojny. I choc pirackie napasci zdarzaly sie dosc czesto, ciagle jednak daleko im bylo do liczby statkow przybijajacych do naszych wybrzezy w celach handlowych. Czlonkowie szlacheckich rodow otwarcie przyznawali sie do wiezow krwi laczacych ich z Zawyspiarzami; niejedna rodzina miala kuzynow na Wyspach Zewnetrznych. W dobie morderczych atakow i zakazenia kuznica ustaly wszelkie przyjazne stosunki z Zawyspiarzami. Zwyczajowo ich statki czesciej zawijaly do naszych portow, niz nasi kupcy zagladali do skutych lodem przystani na polnocy i przesmykow z bystrym pradem, wiec teraz handel zamarl calkowicie. Lud Krolestwa Szesciu Ksiestw nie wiedzial nic o swoich tamtejszych krewnych. Zawyspiarz stal sie synonimem wroga i wszystkie zawyspiarskie statki mialy w naszych oczach szkarlatne kadluby. Jeden tylko sposrod mieszkancow Krolestwa Szesciu Ksiestw, Ciern Spadajaca Gwiazda, osobisty doradca krola Roztropnego, podjal sie podrozy na Wyspy Zewnetrzne w tych niebezpiecznych czasach. Z jego dziennikow dowiadujemy sie, co nastepuje: "Nie znalismy w Krolestwie Szesciu Ksiestw imienia Kebal Zelaznoreki. Na Wyspach Zewnetrznych malo kto smial je chocby wyszeptac. Mieszkancy z rzadka rozsianych osad tamtej ziemi nigdy nie podlegali zadnemu wladcy i Kebala Zelaznorekiego takze nie uwazano za krola. Byl raczej zlowieszcza sila, niczym polnocny mrozny wiatr, ktory tak oblepia takielunek lodem, ze potrafi zatopic statek. Niewielu spotkalem ludzi, ktorzy nie obawiali sie opowiedziec, jak Kebal Zelaznoreki zbudowal swoja potege. Na poczatek podporzadkowal sobie poszczegolne statki pirackie. Majac je w reku, zaczal rekrutowac najlepszych nawigatorow, najzdolniejszych kapitanow i najzreczniejszych wojownikow, jacy zyli w rozrzuconych po calych wyspach osadach. Kto odrzucal jego oferte, wkrotce mial rodzine zarazona eskralem, czy tez, jak my to nazwalismy - dotknieta kuznica. Kebal nie zabijal opornych, chcial, zeby rozpamietywali skutki odmowy po kres swoich dni. Wiekszosc z nich byla zmuszona usmiercic krewnych wlasnymi rekoma. Zawyspiarskie niepisane prawa, regulujace obowiazki glowy domu, sa wyjatkowo srogie. Wkrotce malo kto smial odrzucic oferte Kebala Zelaznorekiego. Niektorzy uciekli, a wowczas ich rodziny zaplacily cene eskralu. Inni wybrali samobojstwo, lecz ich bliscy nie zostali oszczedzeni. Nawet mowienie zle o Kebalu Zelaznorekim sciagalo na nieostroznego nieszczesnika eskral. Ubogie sa okruchy wiedzy, ktore z najwyzszym trudem udalo mi sie zebrac w czasie dlugiej wyprawy. Plotki i bajdy spisuje takze, choc sa nieliczne na podobienstwo czarnych owiec w bialym stadzie. A oto i one: slychac o bialym statku, ktory pojawia sie, by zabierac dusze. Nie zabijac ludzi, ale wlasnie zabierac dusze. Ludzie szepcza takze o bladej kobiecie, ktorej obawia sie nawet Kebal Zelaznoreki. Wielu wspomina o nadejsciu <> - lodowcow. Zawsze obecne w wyzszych partiach gor, schodzily w waskie doliny, teraz jednak przesuwaja sie szybciej. Predko pokrywaja resztki ornej ziemi Wysp Zewnetrznych, a jednoczesnie - czego nie mogl lub nie chcial mi nikt wytlumaczyc - przynosza <>". * * * Poszedlem do krola jeszcze tego samego wieczoru. Nie bez drzenia w sercu. Na pewno nie zapomnial naszej ostatniej rozmowy o ksiezniczce Hozej. Napomnialem siebie stanowczo, ze nie ide do krola z powodow osobistych, lecz w sprawach ksiecia Szczerego i jego malzonki. Zapukalem do drzwi i Osilek z ponura mina wpuscil mnie do srodka. Monarcha siedzial przy kominku. Trefnis, przycupniety u jego stop, zadumany patrzyl w ogien. Krol Roztropny podniosl na mnie wzrok. Powital mnie cieplo, kazal usiasc i zapytal, jak minal dzien. Slyszac to, zdumiony spojrzalem na blazna. Odpowiedzial gorzkim usmiechem.Krol traktowal mnie nad podziw laskawie. -Jak tam, chlopcze, co dzisiaj porabiales? -Mialem... bardzo meczacy dzien, wasza wysokosc. -Doprawdy? W takim razie musisz napic sie czegos cieplego. Ten wywar dziala cuda na nadwerezone nerwy. Blaznie, nalej chlopcu kubek. -Z ochota, wasza wysokosc. Na twoj rozkaz, panie, zrobie to jeszcze chetniej, niz zrobilbym z wlasnej woli. - Z zadziwiajaca skwapliwoscia karzel skoczyl na rowne nogi. Na brzegu kominka stal brzuchaty gliniany garniec z jakims wywarem. Z niego to trefnis nalal mi pelen kubek i podal ze slowami: - Pij tak ochoczo, jak pije nasz krol, a bedziesz mial udzial w jego pogodzie ducha. Wzialem naczynie z jego dloni i podnioslem do ust. Powachalem opary, ostroznie umoczylem jezyk. Pachnialo mocnymi przyprawami korzennymi, przyjemnie mrowilo w jezyk. Odstawilem kubek z usmiechem. -Smaczny wywar, ale czy nie powoduje nalogu? - zapytalem krola. Moj pan usmiechnal sie do mnie. -Nie w tak niewielkiej ilosci. Osilek zapewnil mnie, ze te ziola dobrze mi zrobia na nerwy i na apetyt. -Tak, rzeczywiscie swietnie wplywaja na apetyt - zagruchal blazen - bo im wiecej sie ich przyjmuje, tym bardziej pozada. Wypij szybko swoja porcje, Bastardzie, gdyz bez watpienia lada moment bedziesz mial towarzystwo. Im wiecej wypijesz, tym mniejsza czescia bedziesz musial sie dzielic. W tym momencie w drzwiach pojawil sie ksiaze Wladczy. -Ach, jeszcze jeden gosc! - krol Roztropny zachichotal ucieszony. - To bedzie naprawde wesoly wieczor. Siadaj, synu, siadaj. Bastard wlasnie wspomnial, ze mial meczacy dzien. Poczestowalem go moja wysmienita herbatka. -Bez watpienia dobrze mu zrobi - przytaknal ksiaze Wladczy z zadowoleniem. Zwrocil sie do mnie z usmiechem. - Miales przykry dzien, Bastardzie? -Bardzo. Najpierw doszlo do nieporozumienia w stajniach. Jeden z ludzi ksiecia Dziarskiego twierdzil, ze jego pan kupil cztery krolewskie konie. Miedzy innymi Klifa, doskonalego ojca koni zaprzegowych. Musiala zajsc jakas pomylka, gdyz dokumenty nie byly podpisane przez krola. -Ach, to! - krol zachichotal ponownie. - Wladczy musial z nimi do mnie wrocic. Calkiem zapomnialem podpisac. Ale juz jutro konie beda w drodze do Ksiestwa Rolnego. Ksiaze Dziarski powinien byc zadowolony. To swietne konie. Zrobil dobry interes. -Nie spodziewalem sie kiedykolwiek ujrzec wyprzedazy najlepszych zwierzat Koziej Twierdzy - rzeklem spokojnie, patrzac na ksiecia Wladczego. -I ja takze nie. Ale skarbiec jest prozny i musimy sie chwytac wszelkich sposobow. - Mierzyl mnie przez chwile chlodnym wzrokiem. - Owce i bydlo takze bedziemy musieli wyprzedawac. Zreszta i tak nie mamy dla nich paszy na zime. Lepiej sprzedac zwierzeta, niz patrzec, jak zdychaja z glodu. Bylem wzburzony. -Dlaczego brakuje nam paszy? Przeciez plony byly bogate. Czasy sa trudne, to prawda, ale... -Jestes zdziwiony, bo niewiele wiesz. Kiedy w towarzystwie mojego brata nurzales sie w wojennej chwale, ja trudzilem sie, by pokryc koszty waszego widzimisie. A teraz skarbiec krolestwa swieci pustkami. Jutro bede musial powiedziec robotnikom pracujacym przy budowie okretow, ze nie ma pieniedzy na wyplaty ani na kupno surowcow, potrzebnych do ukonczenia dziela. Wyraznie czulem rozdraznienie ksiecia Szczerego. -Czy to wszystko prawda, wasza wysokosc? - zwrocilem sie do krola. Krol Roztropny drgnal. Spojrzal na mnie, zamrugal kilka razy. -Przeciez juz podpisalem te dokumenty, tak? - Wydawal sie zdziwiony, myslami najwyrazniej wrocil do poczatku rozmowy. Zupelnie nie sledzil dalszej wymiany zdan. Blazen milczal. - Bylem przekonany, ze juz zlozylem podpis. Wobec tego przynies mi te papierzyska. Skonczmy juz z nimi i radujmy sie nareszcie milym wieczorem. -Co nalezy czynic wobec sytuacji w Ksiestwie Niedzwiedzim? Czy to prawda, ze wrog opanowal czesc Wysp Pobliskich? -Sytuacja w Ksiestwie Niedzwiedzim - powtorzyl krol. Zamilkl, pograzyl sie w zamysleniu. Pociagnal lyk wywaru. -Nic sie nie da zrobic - oznajmil smutno ksiaze Wladczy. I dodal: - Nadszedl czas, by Ksiestwo Niedzwiedzie samo zajelo sie swoimi sprawami. Nie mozemy zubazac calego krolestwa dla obrony kawalka skalistego wybrzeza. Zawyspiarze zajeli kilka pokrytych wiecznym lodem skal. Zycze im tam wszystkiego najlepszego. Musimy dbac o swoj lud, musimy odbudowac miasta. Na prozno czekalem, ze krol Roztropny sie zbudzi, ze powie cos w obronie Ksiestwa Niedzwiedziego. -Przeprawa nie jest pokryta wiecznym lodem skala, lecz miastem. A raczej byla, nim padla ofiara szkarlatnych okretow. Czyzby Ksiestwo Niedzwiedzie przestalo byc czescia krolestwa? - Patrzylem na krola, probujac pochwycic jego wzrok. - Wasza wysokosc, blagam, wezwij Pogodna. Kaz jej polaczyc sie Moca z ksieciem Szczerym, zebyscie sie mogli razem naradzic. Ksiaze Wladczy nagle znuzyl sie ta gra w kotka i myszke. -Od kiedy to psiarczyk jest biegly w polityce? - zapytal napastliwie. - Nie potrafisz zrozumiec, ze monarcha moze podejmowac decyzje bez pozwolenia nastepcy tronu? Czy moze podajesz w watpliwosc rozkazy wladcy, Bastardzie? Czy az do tego stopnia zapomniales, gdzie twoje miejsce? Szczery cie faworyzowal, moze twoje przygody z toporem w reku takze wbily cie w zarozumialosc. Ale moj starszy brat uznal za stosowne gonic za chimera i to ja zostalem na strazy, obarczony zadaniem dbania o dobro krolestwa. -Bylem obecny, gdy poparles, panie, idee wyprawy na poszukiwanie Najstarszych - przypomnialem mu. Krol bladzil myslami gdzies daleko. Patrzyl w ogien. -Zauwazylem, ze za duzo sobie pozwalasz. - Ksiaze udal, ze mnie nie slyszy. - Jadasz na poczesnym miejscu przy stole, ubierasz sie jak ksiaze krwi i na dodatek uwazasz, ze daje ci to prawa, a nie obarcza obowiazkami. Nalezy ci przypomniec, kim naprawde jestes, bekarcie. - Umilkl na chwile. Odnioslem wrazenie, ze obliczal, na ile szczerze moze sie wyrazic w obecnosci krola. - Ty - podjal przyciszonym glosem, tonem slodkim jakby spiewal piesn minstrela - jestes nieslubnym bachorem ksiazatka, ktore nawet nie mialo odwagi zyc jako nastepca tronu z plama na honorze. Jestes wnukiem niezyjacej krolowej, pochodzacej z plebsu. Jej pierworodny, majac wlasna matke za wzor kobiecosci, upodobal sobie jakas pospolita dziewke, z ktora splodzil ciebie. Przybrales sobie imie Bastard Rycerski Przezorny, lecz jestes tylko bezimiennym psiarczykiem. Ciesz sie, ze nie odsylam cie na powrot do stajni, ze godze sie z twoja obecnoscia w zamku. Nie mam bladego pojecia, co czulem ja sam. Slepun warczal groznie, ksiaze Szczery byl bliski bratobojstwa. Zerknalem na krola Roztropnego. Trzymal kubek z wywarem w obu dloniach, nieobecny wzrok utkwil w plomieniach. Kacikiem oka dostrzegalem blazna. W jego bezbarwnych oczach czail sie strach, strach tak wielki, jakiego dotad nie widzialem. A przeciez blazen patrzyl nie na ksiecia Wladczego, lecz na mnie. Nagle zdalem sobie sprawe, ze sie podnioslem i stoje nad ksieciem Wladczym. W jego oczach takze dostrzegalem strach, ale rowniez blysk triumfu. Wystarczylo, zebym go uderzyl, a moglby zawolac straze. Bylbym winien zdrady. On by mnie za to powiesil. Poczulem, jak napina mi sie tkanina koszuli na ramionach i na piersiach, tak rozsadzala mnie wscieklosc. Staralem sie ochlonac, rozluznic, otworzyc zwiniete piesci. "Spokoj! - nakazalem im obu. - Inaczej zgine". Odezwalem sie, gdy odzyskalem panowanie nad glosem. -Wiele stalo sie dla mnie jasne dzis wieczor - rzeklem spokojnie. Odwrocilem sie do krola. - Wasza wysokosc, zycze milego wieczoru i prosze o zezwolenie na odejscie. -Tak? Ach, wiec... wiec miales trudny dzien, chlopcze? -W rzeczy samej, panie moj i krolu. Patrzyl na mnie zdziwiony, zamrugal kilka razy. -Dobrze. Moze lepiej idz odpoczac. Ja tez powinienem sie polozyc. Blaznie, czy moje loze gotowe? Prosze mi je nagrzac. Ostatnimi dniami tak marzne nocami! Ha! Dniami nocami! Prosze, oto okruch nonsensu dla ciebie, blaznie. Jak to sie powinno powiedziec, zeby bylo dobrze? Trefnis sklonil sie przed krolem nisko. -Ja bym powiedzial, ze ostatnimi dniami czuc tu chlod smierci takze nocami, wasza wysokosc. Zimno, ktore moze zjezyc wlosy na glowie. Moze nawet zabic. Bardziej sie rozgrzeje chowajac w twoim cieniu, niz stajac przed sloncem twego zycia. Krol zachichotal. -Nie ma w tym za grosz sensu, blaznie. Ale ty zawsze pleciesz bzdury. Dobrej nocy wszystkim i do lozek, chlopcy, do lozek. Ucieklem, gdy ksiaze Wladczy bardziej oficjalnie zyczyl ojcu dobrej nocy. Pospieszylem do swojej komnaty. Mialem zamiar posluchac rady karla i raczej schronic sie u Ciernia, niz z pokora znosic nienawisc krolewskiego syna. Reszte tego wieczoru spedzilem samotnie. Sikorka z pewnoscia na mnie czekala i dziwila sie, ze do niej nie stukam. Nie potrafilem wykrzesac z siebie energii, by skradac sie po schodach i przemykac korytarzami, ciagle w strachu, ze ktos wyjdzie nagle z ktorychs drzwi i zapyta, co tutaj robie. Kiedys tesknilem za cieplem Sikorki, za jej czuloscia, za niezmierzonym spokojem. Teraz sie to zmienilo. Teraz obawialem sie ukradkowosci naszych spotkan oraz strzezenia siebie, ktore nie konczylo sie nawet za zamknietymi drzwiami jej izdebki. Gdyz byl ze mna ksiaze Szczery. Przychodzac do Sikorki, zawsze musialem pilnowac wlasnych uczuc i mysli, zeby nie wplatac ukochanej w polaczenie z ksieciem. Odlozylem zwoje, nie probowalem ich juz badac. Zreszta jaki teraz bylby pozytek z nauk o Najstarszych? Ksiaze Szczery przekona sie, gdzie lezy prawda. Rzucilem sie na lozko i gapilem w sufit. Nawet kiedy lezalem w ciszy i bezruchu, nie moglem odnalezc w sobie spokoju. Polaczenie z ksieciem bylo dla mnie niczym hak wbity w zywe cialo. Tak musi sie czuc ryba zlapana na wedke. Wiez ze Slepunem byla inna, na glebszym poziomie, bardziej subtelna, choc przeciez wilk byl przy mnie zawsze. Te dwa poziomy mojej swiadomosci nigdy nie spaly, nigdy nie dawaly mi odpoczac. Kilka godzin pozniej, gdy swiece sie wypalily, a ogien na kominku prawie zagasl, Ciern bezszelestnie otworzyl dla mnie drzwi. Podnioslem sie i poszedlem. Z kazdym krokiem po zimnych schodach narastal we mnie gniew. Nie taki, ktory prowadzi do wyzwisk i ciosow. To byl gniew zrodzony w rownym stopniu ze znuzenia i zawiedzionych nadziei, co z kazdej doznanej krzywdy. To byl gniew, ktory prowadzil do kompletnego poddania sie, zaniechania wszelkiej walki. -Dluzej tego nie zniose - powiedzialem od progu. -Czego? - zapytal Ciern. Zgarbiony nad przybrudzonym kamiennym stolem ubijal cos w mozdzierzu. W jego glosie zabrzmiala prawdziwa troska. Wysoki, chudy, stary skrytobojca. Poznaczony bliznami. Wlosy mial juz prawie calkiem biale. Ubrany w znajoma szara tunike z welny, zawsze poplamiona i poprzepalana. Ilu ludzi zabil dla swego pana? Posluszny slowu lub gestowi krola Roztropnego. Bez pytania, wierny przysiedze. A przeciez byl czlowiekiem szlachetnym i delikatnym. Nagle musialem mu zadac pytanie, pytanie wazniejsze niz odpowiedz. -Ciern, czy kiedykolwiek zabiles czlowieka z wlasnej woli? Wydawal sie zdziwiony. -Z wlasnej woli? - Tak. -W obronie swojego zycia? -Tak. To znaczy... nie w interesie krola. Czy zabiles... zeby ulatwic sobie zycie? -Oczywiscie, ze nie! -Dlaczego nie? - naciskalem. Spojrzal na mnie z niedowierzaniem. -Nie zabija sie ludzi dla wygody. To sie nazywa morderstwo, chlopcze. -Chyba ze czyni sie to dla krola. -Chyba ze czyni sie to dla krola - zgodzil sie gladko. -Ciern, czy zabijasz dla siebie, czy dla krola Roztropnego, jaka to roznica? Westchnal i odsunal miksture, nad ktora sie mozolil. Obszedl koniec stolu, siadl na wysokim stolku. -Pamietam, jak sam zadawalem te pytania. Tyle ze ja zadawalem je sobie, bo gdy bylem w twoim wieku, moj mistrz dawno nie zyl. - Zajrzal mi gleboko w oczy. - Wszystko sprowadza sie do kwestii zaufania, chlopcze. Czy ufasz swemu panu? A powinien on znaczyc dla ciebie wiecej niz dziadek czy stryj. Wiecej niz dobrotliwy stary Roztropny albo wspanialy, otwarty Szczery. Musi byc sercem krolestwa, osia kola. Jesli tak jest i jesli wierzysz, ze Krolestwo Szesciu Ksiestw warte jest twojego zachodu, ze dobro calego ludu zalezy od wymierzania krolewskiej sprawiedliwosci, wowczas, coz... -Mozna zabijac dla krola. -Wlasnie. -Czy zabiles kiedys wbrew swemu przekonaniu? -Masz dzisiaj mnostwo pytan - pohamowal mnie Ciern spokojnie. -Moze zbyt dlugo pozwoliles mi borykac sie z nimi samemu. Kiedy spotykalismy sie prawie co noc i czesto rozmawialismy, bylem ciagle zajety, nie myslalem tak duzo. Teraz mysle. Pokiwal glowa. -Myslec nie zawsze... warto. Tak. Zabilem wbrew swemu przekonaniu. I znow wszystko sprowadza sie do kwestii zaufania. Musialem wierzyc, ze ten, kto wydaje rozkaz, wie wiecej niz ja. I jest madrzejszy, bo wiecej widzi. Ucichlem. -Wejdz wreszcie - rzekl Ciern. - Nie stoj w przeciagu. Napijemy sie wina, a potem musze z toba porozmawiac o... -Czy zabiles kiedys wylacznie na podstawie wlasnego przekonania? Dla dobra krolestwa. Przez dluzsza chwile Ciern, wyraznie zaklopotany, tylko mi sie przygladal. Nie odwrocilem wzroku. W koncu to on przeslonil oczy powiekami, przeniosl spojrzenie na swoje stare, pokryte papierowa skora dlonie, potarl palcami blyszczace czerwone blizny. -Nie staralem sie wyrabiac w sobie takiego przekonania. - Nagle podniosl na mnie wzrok. - Nigdy nie chcialem tego ciezaru, nigdy go nie akceptowalem. To nie nasza rola, chlopcze. Decyzja nalezy do krola. -Nie mow do mnie "chlopcze" - zazadalem, dziwiac samego siebie. - Jestem Bastard Rycerski. -Z akcentem na "bastard" - podkreslil Ciern szorstko. - Jestes nieprawym owocem zwiazku czlowieka, ktory zrzekl sie korony. I tym gestem oddalil od siebie koniecznosc podejmowania decyzji. Nigdy nie bedziesz krolem, Bastardzie, ani nawet prawdziwym czlonkiem rodu krolewskiego. Jestesmy skrytobojcami. -Dlaczego pozwalamy truc krola? - zapytalem szczerze. - Ja o tym wiem, ty o tym wiesz. Krol jest odurzany ziolami, ktore otepiaja mu umysl, a kiedy nie potrafi myslec, dostaje nastepne, po ktorych jeszcze bardziej traci zmysly. Znamy bezposrednie zrodlo tych dzialan i podejrzewam, ze jest to zrodlo jedyne. Ciagle jednak przygladamy sie bezczynnie, jak krol slabnie. Dlaczego? Gdzie w tym jest miejsce na zaufanie? -Nie wiem, komu ufasz - Ciern cial slowami jak nozem. - Sadzilem, ze mnie. Ze wierzysz, iz wiem wiecej niz ty i jestem lojalny w stosunku do krola. Tym razem ja spuscilem wzrok. Po jakims czasie wolno podszedlem do szafki, w ktorej Ciern trzymal wino i kielichy. Wyjalem tace, nalalem trunku z karafki w dwa puchary. Zanioslem tace na maly stolik przy ogniu. Usiadlem na kamiennym obmurowaniu kominka, jak to czynilem od wielu lat. Po chwili moj mistrz zblizyl sie takze i zajal miejsce w swoim miekko wyscielanym fotelu. Poniosl kielich z tacy, upil lyk. -Miniony rok nie byl latwy dla zadnego z nas. -Tak rzadko mnie wzywales. I miales przede mna tyle tajemnic. - Wbrew mym staraniom zabrzmialo to jak oskarzenie. Ciern usmiechnal sie zjadliwie. -A ty jestes przyjacielem otwartym i szczerym bez granic, wiec masz do mnie zal, tak? - Rozesmial sie glosno. Potem znowu umoczyl usta w winie i podniosl na mnie wzrok. Iskierki rozbawienia wciaz blyszczaly w jego ciemnych oczach. - Nie patrz na mnie tak groznie, chlopcze. Nie chcialem od ciebie niczego, czego ty nie oczekiwales ode mnie. Mistrz ma prawo oczekiwac wiary i zaufania od swojego ucznia. -Ufam ci i wierze - rzeklem po chwili. - Masz racje. Ja takze mam swoje tajemnice i spodziewam sie, ze mi zaufasz. Tyle ze moje tajemnice nie krepuja ciebie tak jak twoje mnie. Widze, co dymy i wywary Osilka robia z naszym krolem. Chce zabic pokojowca i przywrocic zdrowie krolowi. A dalej chce... wyeliminowac zrodlo zatrucia. -Chcesz wiec zabic mnie? Jakby mi ktos wylal na glowe wiadro zimnej wody. -Ty preparujesz trucizny, ktore Osilek podaje krolowi? - Bylem pewien, ze sie przeslyszalem. Pokiwal wolno glowa. -Przynajmniej niektore. Prawdopodobnie te, ktore ciebie jatrza najbardziej. Serce zmienilo mi sie w bryle lodu. -Ciern, ale... dlaczego? Zacisnal wargi. Odezwal sie dopiero po dluzszym czasie. -Tajemnice krola sa jego wylaczna wlasnoscia. Nie moge ich zdradzac, nawet jesli moim zdaniem przekazywalbym je w bezpieczne rece. Gdybys tylko zechcial myslec, poznalbys moje sekrety, gdyz ich przed toba nie ukrywam. I moglbys wyciagnac wiele wlasnych wnioskow. Poprawilem polana w kominku. -Ciern, jestem taki zmeczony. Nie mam sily na zabawy slowne. Nie mozesz mi tego po prostu powiedziec? -Oczywiscie, ze moge, ale to by sie klocilo z moim przyrzeczeniem zlozonym krolowi. Juz same moje czyny sa wystarczajaco zle. -Dzielisz wlos na czworo! - zezloscilem sie. -Byc moze, ale to moje wlosy - odparl spokojnie. Rozwscieczylo mnie jego opanowanie. Postanowilem skonczyc te niedorzeczna rozmowe. -Po co mnie wezwales? - spytalem bezbarwnym tonem. Po twarzy Ciernia przemknal cien. -Moze po prostu chcialem sie z toba zobaczyc. Moze uprzedzic cie, zebys nie zrobil czegos glupiego. Wiele sie teraz dzieje, niektore wypadki bardzo cie martwia. Podzielam twoje obawy. Niestety, na razie musimy sie poruszac po wyznaczonych sciezkach. Z wiara i zaufaniem. Na pewno wierzysz, ze ksiaze Szczery zjawi sie tu przed wiosna i przywroci porzadek. -Sam nie wiem - przyznalem. - Zaszokowalo mnie, ze sie wypuscil na te absurdalna wyprawe. Powinien byl zostac i realizowac poprzedni plan. Zanim wroci, polowa jego krolestwa popadnie w ruine albo zostanie rozdana czy rozsprzedana, jesli ksiaze Wladczy dalej bedzie sie tak szarogesil. -"Jego" krolestwo to nadal krolestwo krola Roztropnego. Pamietasz o tym? Moze Szczery ufa, ze ojciec je ochroni. -Nie wydaje mi sie, zeby krol Roztropny potrafil ochronic samego siebie. Widziales go ostatnio? Ciern zacisnal wargi. -Tak - wydusil. - Widuje krola, gdy nie widzi go nikt inny. Nie jest tak slaby na umysle jak na ciele, choc ty najwyrazniej sadzisz przeciwnie. Pokrecilem glowa. -Gdybys go zobaczyl dzis wieczor, podzielalbys moje obawy. -Z jakiego powodu sadzisz, ze nie podzielani? - Teraz Ciern byl rozdrazniony. Nie mialem zamiaru go rozgniewac, tyle ze cokolwiek powiedzialem, wszystko obracalo sie przeciwko mnie. Pociagnalem lyk wina, utkwilem wzrok w plomieniach. -Czy pogloski o Wyspach Pobliskich sa prawdziwe? - zapytalem wreszcie, gdy odzyskalem panowanie nad glosem. Ciern westchnal ciezko, przetarl oczy chudymi dlonmi. -Jak w kazdej plotce, jest i tu ziarno prawdy. Mozliwe, ze Zawyspiarze zalozyli tam baze wypadowa. Nie mamy pewnosci. Oczywiscie, nie oddalismy im Wysp Pobliskich. Jak slusznie zauwazyles, mogliby wowczas atakowac nas bez wzgledu na pore roku. -Ksiaze Wladczy zdaje sie wierzyc, ze mozna ich przekupic, ze Wyspy Pobliskie i fragment wybrzeza Ksiestwa Niedzwiedziego zaspokoja ich apetyt. - Niemalo mnie kosztowal ton pelen szacunku, gdy wymawialem imie najmlodszego ksiecia. -Wielu ludzi poklada nadzieje w sprawczej mocy slowa - rzekl Ciern obojetnie. - Nawet jesli wiedza, ze sie myla - dodal po chwili bardziej ponuro. -O co twoim zdaniem walcza Zawyspiarze? - spytalem. Zapatrzyl sie w ogien. -Oto jest zagadka. O co walcza Zawyspiarze? Wlasnie tak przebiega nasz tor myslenia, Bastardzie. Sadzimy, ze atakuja nas, bo czegos od nas chca. Przeciez gdyby tak bylo, do tej pory na pewno by tego zazadali. Znaja nasze straty. A jednak nie chca niczego. Po prostu atakuja. -To nie ma sensu. -To nie ma sensu dla nas - poprawil mnie. - Ale jesli nasze pierwotne zalozenie jest bledne? Patrzylem na niego w skupieniu. -Jesli nie chca niczego poza tym, co juz maja? Narod ofiar. Pustoszone miasta, podpalane osady, torturowani ludzie. Moze to ich jedyny cel? -Szalenstwo - rzeklem wolno. -Mozliwe. Ale jesli rzeczywiscie tak jest? -Wowczas nic ich nie powstrzyma. Mozna ich tylko zniszczyc. Pokiwal glowa. -Mysl dalej. -Nie wystarcza nam statkow nawet na obrone - zastanowilem sie chwile. - Oby mity o Najstarszych okazaly sie prawdziwe. Bo moim zdaniem oni sa nasza jedyna nadzieja. -Wlasnie tak. Teraz widzisz sam, dlaczego popieralem wyprawe Szczerego. -Ona jest nasza jedyna nadzieja na przetrwanie. Dlugi czas siedzielismy razem, milczelismy patrzac w plomienie. Pozniej wrocilem do lozka, a wowczas przesladowaly mnie koszmarne sny o ksieciu Szczerym walczacym o zycie, podczas gdy ja stalem obok i bezczynnie sie przygladalem. Nie moglem zabic zadnego z napastnikow, bo obiecalem krolowi, ze tego nie uczynie. * * * Dwanascie dni pozniej przybyl ksiaze Krzepki, wladca Ksiestwa Niedzwiedziego. Podrozowal na czele grupy zbrojnych, ale bez przepychu. Towarzyszyly mu dwie corki; najstarsza sprawiala nadzor nad slaniem pomocy mieszkancom Przeprawy.Dzien spedzilem w stajniach i w izbie zolnierskiej, lowiac uchem rozmowy pospolitszych czlonkow ksiazecego orszaku. Pomocnik doskonale sie wywiazal ze swoich powinnosci; kazde zwierze z Ksiestwa Niedzwiedziego mialo swoje miejsce i troskliwa opieke. W kuchni i w koszarach przyjeto gosci z tradycyjna serdecznoscia. Mimo to nie braklo twardych slow rzucanych przez ludzi z Ksiestwa Niedzwiedziego. Mowili otwarcie o wszystkim, co widzieli w Przeprawie, o tym jak wzywali ratunku i jak ich wolanie pozostalo bez echa. Naszym zolnierzom wstyd bylo, ze niewiele moga powiedziec w obronie krola Roztropnego. A kiedy wojownik nie moze bronic czynow swego wladcy, musi albo zgodzic sie z krytyka, albo znalezc inny temat do klotni. Nie obylo sie wiec bez pojedynkow na piesci. Zdarzalo sie to rzadko i dotyczylo doprawdy trywialnych spraw, lecz podobne bojki byly nie znane dotychczas w Koziej Twierdzy, totez budzily moj niepokoj. Do wieczerzy ubralem sie starannie, nie bedac pewnym, kogo moge spotkac ani co mnie czeka. Dwukrotnie tego dnia widzialem ksiezniczke Hoza i za kazdym razem udalo mi sie usunac jej z drogi, zanim mnie zauwazyla. Podejrzewalem, ze przy kolacji zostane posadzony obok niej. Bardzo sie tego obawialem. Nie byl to najlepszy czas na robienie afrontu komukolwiek z Ksiestwa Niedzwiedziego. Moglem sobie oszczedzic rozterek. Zostalem posadzony daleko przy niskim stole, pomiedzy drobna szlachta, i to wsrod mlodszych. Spedzilem bardzo niemily wieczor, odgrywajac role posledniej ciekawostki. Kilka dziewczat probowalo ze mna flirtowac. W tym zupelnie dla mnie nowym doswiadczeniu nie odkrylem zadnego uroku. Zdalem sobie natomiast sprawe, ilu gosci pomiescila Kozia Twierdza ostatnio. Wiekszosc z nich pochodzila z ksiestw srodladowych; przybyli tu wkradac sie w laski mlodszego ksiecia, a takze - na co jasno wskazywala obecnosc mlodych kobiet - z ochota ubiegaliby sie o polityczne wplywy poprzez malzenstwo, gdyby sie to tylko okazalo mozliwe. Musialem sluchac kiepskich zartow i odpowiadac co najmniej uprzejmie, wiec nie dziwota, ze wydarzenia przy wysokim stole umykaly mojej uwagi. Zasiadal tam krol Roztropny pomiedzy malzonka nastepcy tronu, ksiezna Ketriken, a ksieciem Wladczym. Nastepnie siedzial ksiaze Krzepki wraz z dwiema corkami, Hoza oraz Wierna. Dalej miejsca przy stole zajmowali poplecznicy ksiecia Wladczego, pomiedzy ktorymi najbardziej godny odnotowania byl ksiaze Dziarski z Ksiestwa Rolnego wraz z polowica, ksiezna Lagodna, oraz dwoma synami. Na koniec jeszcze Zwawy, kuzyn ksiecia Wladczego, mlody dziedzic Ksiestwa Trzody, nowa postac na dworze. Z miejsca, ktore mi przydzielono, niewiele widzialem, a slyszalem jeszcze mniej. Czulem w sobie wsciekly zawod ksiecia Szczerego, lecz nic nie moglem zaradzic. Krol wygladal tego wieczoru bardziej na znuzonego niz oszolomionego narkotykami, co wzialem za dobry znak. Ksiezna Ketriken u jego boku, bardziej bezbarwna niz zazwyczaj przy podobnych oficjalnych okazjach, jadla niewiele, zdawala sie smutniejsza i cichsza niz zwykle. W odroznieniu od niej ksiaze Wladczy byl wyjatkowo wesoly. Bawil zartami ksiecia Dziarskiego, ksiezne Lagodna oraz ich synow. Nie mozna powiedziec, by ignorowal ksiecia Krzepkiego z corkami, lecz jego dobry humor wyraznie nie wspolgral z nastrojami gosci z Ksiestwa Niedzwiedziego. Ksiaze Krzepki byl czlowiekiem poteznym i dobrze zbudowanym, co rzucalo sie w oczy nawet mimo jego wieku. Strzecha bialych wlosow sciagnieta w zolnierski kucyk odslaniala blizny z dawnych walk, o burzliwej przeszlosci swiadczyl takze brak dwoch palcow. Przy nim siedzialy dwie corki - niebieskookie ksiezniczki o wysokich kosciach policzkowych, zdradzajacych, ze przodkowie ich matki pochodzili z Wysp Pobliskich. Wierna i Hoza mialy wlosy obciete krotko i zaczesane gladko, jak kazal obyczaj ich ziemi. Kazda predkimi gestami i czujnym wzrokiem przywodzila na mysl sokola siedzacego na nadgarstku. To nie byly delikatne szlachcianki z ksiestw srodladowych, z jakimi zazwyczaj mial do czynienia ksiaze Wladczy. Z calego ludu Krolestwa Szesciu Ksiestw tylko mieszkancy Ksiestwa Niedzwiedziego pozostali prawdziwymi wojownikami. Ksiaze Wladczy igral z ogniem, lekcewazac ich przygnebienie. Na pewno nie spodziewali sie omawiac trudnych spraw przy stole, ale jego radosny nastroj byl wrecz obrazliwy, biorac pod uwage powod ich przybycia. Czy ksiaze w ogole zdawal sobie sprawe, jak bardzo ich zniewaza? Ksiezna Ketriken z pewnoscia tak. Niejeden raz widzialem, jak zaciskala szczeki albo spuszczala wzrok, slyszac niewybredny dowcip najmlodszego syna krola. Na dodatek pil zbyt duzo, co wkrotce uwidocznilo sie w ekstrawaganckich gestach dloni i glosnym smiechu. Bardzo chcialem uslyszec, co tak zabawnego znajdowal we wlasnych slowach. Wieczerza wlokla sie bez konca. Ksiezniczka Hoza szybko mnie spostrzegla. Powiedzialbym, ze byla zdziwiona moim miejscem przy stole. Gdy nasze oczy spotkaly sie po raz pierwszy, uprzejmie skinalem glowa. Nie osmielilem sie pozniej ignorowac wszystkich jej spojrzen. Ksiaze Wladczy dostatecznie juz obrazil naszych gosci, nie moglem dodatkowo robic afrontu corce ksiecia Krzepkiego. Kroczylem po bardzo cienkiej linie. Wreszcie krol Roztropny powstal, a ksiezna Ketriken nalegala, by pozwolil jej sie odprowadzic. Ksiaze Wladczy nie byl zachwycony, ze towarzystwo rozchodzi sie tak wczesnie, ale nie uczynil najmniejszego wysilku, by zatrzymac ksiecia Krzepkiego z corkami przy stole. Wkrotce po wyjsciu krola przeprosili oni pozostalych biesiadnikow dosc sztywno i opuscili sale biesiadna. Ja wymowilem sie bolem glowy i ucieklem od rozchichotanego towarzystwa w samotnosc wlasnej komnaty. Czulem sie najbardziej bezsilnym czlowiekiem w zamku. Zaiste bezimiennym psiarczykiem. -Widze, ze wieczerza minela wesolo - zauwazyl trefnis. Westchnalem ciezko. Nie spytalem, jak sie dostal do srodka. Nie ma sensu zadawac pytan, na ktore i tak nie sposob uzyskac odpowiedzi. Nieproszony gosc siedzial przed kominkiem - cien na tle tanczacych plomieni slabego ognia, ktory sam rozniecil. Byl dziwnie spokojny; nie uslyszalem podzwaniania dzwoneczkami, drwiacych zartow. -Nastroj byl nie do zniesienia - oznajmilem. Nie chcialo mi sie zapalac swiec. Bol glowy nie byl fikcja. Usiadlem na lozku, potem wyciagnalem sie na nim z westchnieniem. - Juz naprawde nie wiem, do czego niedlugo dojdzie w Koziej Twierdzy ani co ja moglbym w zwiazku z tym zrobic. -A moze juz zrobiles dostatecznie duzo? - zapytal blazen. -Ostatnio nie zrobilem nic godnego uwagi. Poza tym ze wiedzialem, kiedy przestac pyskowac ksieciu Wladczemu. -Kazdy z nas uczy sie tego w swoim czasie - zgodzil sie posepnie. Podciagnal kolana pod brode. - Wiec nie masz zadnych wiesci, ktorymi chcialbys sie podzielic z blaznem? Z bardzo dyskretnym blaznem. -Nie mam zadnych wiesci, ktorych bys nie poznal pierwszy. - Ciemnosc niosla ukojenie. Bol glowy powoli przechodzil. -Aha. - Zamilkl na krotka chwile. - Czy moglbym ci zadac pytanie? Mozesz na nie odpowiedziec lub nie, jak bedziesz uwazal, dobrze? -Oszczedz sobie gadania i pytaj. Przeciez i tak to zrobisz, z pozwoleniem czy bez. -Rzeczywiscie, masz racje. Dobrze wiec. Pytanie. Ach, sam siebie zadziwiam, plone rumiencem, naprawde. Bastardzie Rycerski, czy splodziles bastarda? Bardzo wolno usiadlem. Wbilem w niego wzrok. Nawet nie drgnal. -Cos ty powiedzial?! - zapytalem. Teraz odezwal sie nieomal przepraszajaco: -Musze wiedziec. Czy Sikorka nosi pod sercem twoje dziecko? Zeskoczylem z lozka, chwycilem go za gardlo i poderwalem na nogi. Zwinalem dlon w piesc i... zamarlem, wstrzasniety widokiem jego twarzy. -Nie przejmuj sie, bij - rzekl cicho. - Nowe siniaki nie beda widoczne na tle starych. Moge sie usuwac ludziom z oczu kilka dni dluzej. Puscilem go. Dziwne, jak czyn, ktorego omal sie nie dopuscilem, wydal mi sie potworny, gdy odkrylem, ze ktos mnie uprzedzil. Uwolniony karzel natychmiast odwrocil sie ode mnie, jakby obita i napuchnieta twarz przynosila mu wstyd. Moze bladosc cery i delikatne kosci sprawily, ze byl to widok jeszcze bardziej przerazajacy. Jakby ktos pobil dziecko. Kleknalem przy kominku, dorzucilem drew do ognia. -Jeszcze sie nie napatrzyles? - zapytal trefnis kwasno. - Ostrzegam cie, w lepszym swietle nie wyglada lepiej. -Siadz na skrzyni i zdejmij koszule - nakazalem mu obcesowo. Ani drgnal. Postawilem w ogniu maly kociolek z woda. Zapalilem kilka swiec i ustawilem je na stole, a potem wydobylem swoje skromne rezerwy ziol. Nie mialem ich wiele, zalowalem teraz, ze nie sciagnalem tu calych zapasow Brusa. Nie moglem teraz pojsc do stajni, bo po powrocie juz bym blazna nie zastal. Na szczescie wiekszosc z tych, ktore mialem, przeznaczona byla do leczenia stluczen i ran, a wiec obrazen, na jakie najczesciej bylem narazony. Powinny wystarczyc. Kiedy woda sie zagrzala, nalalem troche do misy i dodalem pelna garsc ziol, rozcierajac je starannie w dloniach. Wyszukalem w skrzyni koszule, z ktorej juz wyroslem, podarlem ja na galganki. -Podejdz do swiatla. - Nie byla to prosba, lecz rozkaz. Po chwili zblizyl sie z ociaganiem. Wyraznie byl zawstydzony. Obejrzalem go pobieznie, potem wzialem pod ramiona i posadzilem na skrzyni. - Co ci sie przydarzylo? - zapytalem, niebotycznie zdumiony. Wargi mial porozcinane i spuchniete, a jedno oko podbite tak, ze ledwie na nie patrzyl. -Chodzilem po zamku i wypytywalem krewkich mlodziencow, czy nie splodzili ostatnio bastardow. - Zdrowe oko wytrzymalo moje spojrzenie. Bialko mial podeszle krwia. Nie zloscil mnie juz ani nie smieszyl. -Myslalem, ze troche znasz medycyne. Powinienes lepiej sobie poradzic z leczeniem. Siedz spokojnie. - Zmoczylem szmatke, po czym delikatnie, ale zdecydowanie zrobilem mu kompres. Otarlem troche zaschnietej krwi. Delikatnie obmacalem szczeke i oczodoly. Kosci byly chyba nie uszkodzone. - Kto ci to zrobil? - zapytalem. -Wpadlem na kilkoro drzwi. Albo kilka razy na te same. Zalezy od punktu widzenia. - Jak na kogos ze stluczonymi ustami, mowil z niezla dykcja. -Pytalem powaznie. -Powaznie odpowiedzialem. Ponownie zmierzylem go spojrzeniem. Tym razem spuscil wzrok. Znalazlem garnczek z mascia na skaleczenia, ktora dostalem od Brusa. -Naprawde chcialbym znac odpowiedz - przypomnialem mu, zdejmujac pokrywke. Poczulem znajoma kwasna won. Nagle nieprawdopodobnie mocno zatesknilem za Brusem. -Podobnie jak ja. - Cofnal sie lekko pod moim dotykiem. Wiedzialem, ze masc piecze. Wiedzialem takze, iz jest skuteczna. -Dlaczego zadales mi to pytanie? - zapytalem w koncu. Myslal przez chwile. -Latwiej mi zapytac ciebie, niz pojsc do ksieznej Ketriken i prosic o odpowiedz, czy nosi pod sercem dziecko ksiecia Szczerego. O ile mi wiadomo, ksiaze Wladczy ostatnio obdarza laskami wylacznie siebie. Wobec tego ojcem musisz byc ty albo nastepca tronu. Patrzylem na niego oslupialy. Pokrecil smutno glowa. -Nie czujesz nic? - zapytal szeptem. Zapatrzyl sie w dal. - Potegi drza. Cienie trzepocza. Nagle pojawia sie zmarszczka prawdopodobienstwa. Mnoza sie przemiany przyszlosci, dubluja przeznaczenia. Wszystkie sciezki rozwidlaja sie na nowo. - Usmiechnalem sie, sadzac, ze zartuje, ale mine mial powazna. - Pojawil sie dziedzic rodu Przezornych - oznajmil cicho. - Jestem tego pewien. Czy zdarzylo wam sie kiedys nie trafic na stopien w ciemnosciach? Przez sekunde ma sie wrazenie zawieszenia jak przy nawrocie hustawki - i nagly strach: jak daleko spadne? -Nie splodzilem dziecka - rzeklem ze zbyt duza pewnoscia. Karzel przyjrzal mi sie sceptycznie jednym okiem. -Ach! - odetchnal z falszywa ulga. - Oczywiscie, ze nie. W takim razie to musi byc dziecko ksieznej Ketriken. -Musi tak byc - zgodzilem sie z nim, ale serce we mnie drzalo. Jesli ksiezna Ketriken byla przy nadziei, nie miala powodu tego ukrywac. W przeciwienstwie do Sikorki. Nie widzialem jej od kilku nocy. Moze miala dla mnie wiesci? Zakrecilo mi sie w glowie. Wzialem gleboki oddech, by sie uspokoic. - Zdejmij koszule - powiedzialem blaznowi. - Obejrze twoje zebra. -Ogladalem je juz, dziekuje. Zarzucili mi worek na glowe chyba po to, by wyznaczyc sobie cel. Sumiennie starali sie nie uderzac nigdzie indziej. Zapadla bolesna cisza. -Kto? - zdolalem zapytac po dluzszej chwili. -Daj spokoj, przeciez mialem worek na glowie. Potrafisz widziec przez worek? -Nie, ale musisz miec jakies podejrzenia. Pokrecil glowa z niedowierzaniem. -Jesli sie jeszcze nie domyslasz moich podejrzen, to ty masz glowe w worku. Pozwol, niech wytne w nim mala dziurke. "Wiemy, ze oszukujesz krola, ze szpiegujesz dla uzurpatora Szczerego. Nie waz sie wiecej przesylac mu wiesci. Dowiemy sie, jesli to zrobisz". - Zapatrzyl sie w ogien, zastukal krotko obcasami o skrzynie: stuk, stuk, stuk. -Uzurpator Szczery?! - krzyknalem wsciekly. -To nie moje slowa. Ich - podkreslil karzel. -Dlaczego podejrzewali cie o szpiegowanie dla ksiecia Szczerego? Czy wysylasz mu wiesci? -Sluze memu panu - rzekl cicho. - Choc on nie zawsze pamieta, ze jest moim krolem. Ty musisz dbac o swojego pana. Jestem pewien, ze to robisz. -Co zamierzasz? -Nic nowego. Nie moge przestac robic tego, czego nigdy nie zaczalem. Straszna pewnosc wpelzla mi dreszczem po krzyzu. -A jesli zrobia to znowu? Zasmial sie krotko. -Tym sie nie martwie, bo i tak nic nie moge poradzic. Co nie oznacza, ze z niecierpliwoscia oczekuje ponownego napadu. To - oszczednym gestem objal swoja twarz - da sie zaleczyc. To, co zrobili w mojej komnacie - nie. Bede sprzatal kilka tygodni. Bylem w komnacie trefnisia jeden jedyny raz. Dlugo wspinalem sie po nie uzywanych schodach, po kurzu i smieciach wielu lat, do komnaty, ktora zostala zmieniona w cudowny ogrod. Przypomnialem sobie lsniaca rybe plywajaca w wielkiej misie, ogrody mchow w specjalnych donicach, sliczne porcelanowe dziecko, lezace w kolysce. Zamknalem oczy. -Byli bardzo sumienni. Jaki ze mnie glupiec! - zwierzyl sie plomieniom. - Sadzilem, ze istnieje dla mnie bezpieczne miejsce na swiecie. Jak ktos mogl go tak skrzywdzic! Poza tym, ze mial ciety jezyk, byl najbardziej bezbronna osoba na dworze, a jego jedynym pragnieniem bylo sluzyc krolowi. I ocalic swiat. A tu ktos zmiotl z powierzchni ziemi jego maly swiat. Co gorsza, podejrzewalem, ze pobicie bylo zemsta za moje czyny. -Pomoge ci w porzadkach - zaproponowalem. Pokrecil glowa. -Dziekuje, nie. - Odchrzaknal, dodal bardziej opanowanym glosem: - Nie chcialem cie obrazic. -Nie obraziles. Zwinalem w wezelek ziola, garnczek z mascia i reszte galgankow na opatrunki. Karzel zeskoczyl ze skrzyni. Kiedy dalem mu zawiniatko, przyjal je ze smutkiem. Podszedl do drzwi, odrobine sztywno, choc twierdzil, ze przy pobiciu ucierpiala tylko twarz. W progu sie zatrzymal. -Kiedy juz bedziesz pewien, powiesz mi? - Zawiesil glos. - Jesli tak potraktowali blazna, co zrobia kobiecie, ktora nosi pod sercem dziedzica nastepcy tronu? -Nie osmiela sie! Tylko prychnal z pogarda. -Tak uwazasz? Ja juz nie wiem, na co sie osmiela. Na twoim miejscu sprawilbym sobie porzadny zamek w drzwiach. Chyba ze takze chcesz miec worek na glowie. - Obdarzyl mnie usmiechem, Ktory nie przypominal jego zwyklego drwiacego grymasu, i wyszedl. Starannie zaryglowalem drzwi. Oparlem sie o nie plecami i ciezko westchnalem. -Inni moga twierdzic, ze dobrze robisz, ksiaze - rzeklem glosno do pustej komnaty - ale ja sadze, ze powinienes jak najszybciej zawrocic do domu. Wiecej tu sie dzieje na ladzie niz na morzu, a jakos watpie, by Najstarsi okazali sie pomocni wobec tego rodzaju zagrozen. Czekalem jakis czas, majac nadzieje wyczuc potwierdzenie. Nic. Rzadko bylem w pelni swiadom obecnosci ksiecia i nigdy nie mialem pewnosci, czy odbiera mysli, ktore chcialem mu przeslac. Raz jeszcze zadumalem sie, dlaczego nie przekazal Pogodnej swoich rozkazow. Przez cale lato, przez caly sezon walki ze szkarlatnymi okretami porozumiewal sie z nia przy uzyciu Mocy. Dlaczego teraz ucichl? Czy przeslal jej rozkazy, a ona je ukryla? Albo moze przekazala tylko ksieciu Wladczemu? Moze siniaki na twarzy blazna byly wyrazem zlosci ksiecia Wladczego, gdy zdal sobie sprawe, ze nieobecny nastepca tronu wie, co sie dzieje? Dlaczego uznal winnym akurat blazna, nie sposob odgadnac. Moze po prostu wyladowal na nim gniew. Blazen nigdy nie szczedzil cietych slow ksieciu Wladczemu. Ani nikomu innemu. Tej nocy poszedlem do Sikorki. Bylo to niebezpieczne przedsiewziecie, bo zamek nie spal, przepelniony goscmi i sluzba. Moje podejrzenia nie mogly jednak czekac. Kiedy zapukalem, rozleglo sie: -Kto tam? -To ja - odparlem z niedowierzaniem. Nigdy wczesniej nie pytala. Otworzyla drzwi. Podeszla do kominka, przykleknela, niepotrzebnie dorzucila drew do ognia. Ubrana byla w granat sluzacej, wlosy miala nadal zaplecione w warkocze. Z kazdego jej gestu odczytywalem ostrzezenie. Bylem w niebezpieczenstwie. -Przykro mi, ze dlugo do ciebie nie zagladalem. -Mnie takze przykro - odparla zwiezle. Nie ulatwiala mi sprawy. -Duzo sie dzialo, bylem bardzo zajety. -Czym? Westchnalem. Latwo bylo przewidziec dalszy ciag tej rozmowy. -Nie moge ci powiedziec. -Oczywiscie. - Choc glos miala chlodny, spokojny, kipiala w niej pasja. Powinienem milczec. W koncu jednak musialem zadac nurtujace mnie pytanie. -Sikorko, przyszedlem, bo... -Alez oczywiscie. Musiala zaistniec jakas szczegolna przyczyna, ze wreszcie tu zajrzales. Jedyne, co mnie tak naprawde dziwi, to moje wlasne zachowanie. Dlaczego tu siedze? Dlaczego codziennie zaraz po pracy wracam od razu do izby i czekam? Moglabym robic co innego. Pelno tu ostatnio minstreli i teatrzykow. Ksiaze Wladczy zadbal o gosci. Moglabym bawic sie w wesolym towarzystwie, zamiast siedziec sama tutaj. Albo moglabym troche popracowac. Kucharka pozwala mi korzystac z kuchni, kiedy nie ma tam duzego tloku. Kupilam knoty i loj, zebralam ziola. Powinnam robic swiece, poki dzialanie roslinnych olejkow jest najsilniejsze. Ale nie, siedze tutaj i czekam, bo moze sobie o mnie przypomnisz i zechcesz spedzic ze mna kilka chwil. Stalem jak falochron chlostany grzywaczami jej slow. Wszystko, co mowila, bylo prawda. Wbilem wzrok w podloge. Kiedy odezwala sie znowu, z jej glosu zniknal gniew, a pojawilo sie cos znacznie gorszego. Smutek. I zniechecenie. -Bastardzie, tak mi ciezko. Za kazdym razem gdy sadze, ze juz sie pogodzilam, przylapuje sie na tym, ze znowu mam nadzieje. Nigdy nic sie nie zmieni, prawda? Nigdy nie znajdziesz dla mnie czasu, nigdy nie bedziemy wiesc wspolnego zycia. - Przygryzla dolna warge. - Widzialam ksiezniczke Hoza. - Glos jej drzal. - Jest piekna. Nawet znalazlam pretekst, zeby z nia porozmawiac... Zapytalam, czy potrzebuja wiecej swiec do komnat... Odpowiedziala mi niesmialo i bardzo uprzejmie. Nawet mi podziekowala za troske, a tutaj malo kto dziekuje sluzbie. Ona jest... mila. Jest dama. Och, nigdy nie pozwola ci ozenic sie ze mna. Dlaczego mialbys chciec sie zenic ze sluzaca? -Dla mnie nie jestes sluzaca - rzeklem cicho. - Nigdy o tobie w ten sposob nie mysle. -Kimze wiec jestem? Nie jestem twoja zona. -W glebi mego serca nia jestes - zaprotestowalem zalosnie. Mizerna to byla pociecha. Zawstydzilo mnie, jak latwo Sikorka ja przyjela. Podeszla do mnie, oparla glowe na moim ramieniu. Kilka chwil kolysalem ja delikatnie, potem przytulilem mocniej i szepnalem w jej wlosy: -Musze cie o cos zapytac. - O co? -Czy jestes... Czy jestes przy nadziei? -Nie. - Chwila milczenia. - Skad ci przyszlo do glowy pytac? -Tak sie tylko zastanawialem. To wszystko. -Wiem, o co ci chodzi. Gdybysmy byli malzenstwem, sasiedzi juz by sie o nas niepokoili. -Naprawde? - Nigdy o tym nie myslalem. Wiedzialem, ze ludzie zastanawiali sie, czy ksiezna Ketriken moze miec dzieci, skoro nie poczela przez rok z gora od slubu, ale kwestia jej plodnosci byla sprawa publiczna. Nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze sasiedzi oczekuja potomstwa nowozencow. -Alez oczywiscie. Ktos by mi zaproponowal przepis na wywar, ktory pomogl jego matce, albo proszek z kla odynca, zebym go wsypala do twojego wieczornego piwa. -Niemozliwe! - Czulem sie glupio. -Tak, tak - potwierdzila z usmiechem. Kaciki jej ust opadly powoli. - Tak to juz jest - rzekla cicho. - Sa tez inne ziola. Uzywam ich, by zyskac pewnosc, ze nie poczne. Dopiero teraz przypomnialem sobie slowa ksieznej Cierpliwej. -Podobno niektore ziola, przyjmowane zbyt dlugo, moga wpedzic kobiete w chorobe. -Wiem, co robie - odparla obojetnym tonem. - Zreszta jakie jest inne wyjscie? - dodala z mniejszym przekonaniem. -Katastrofa - przyznalem. Pokiwala glowa. -Bastardzie, a gdybym byla przy nadziei... co bys zrobil? -Nie wiem. Nie myslalem o tym. -Pomysl teraz - poprosila. W glowie mialem pustke. Co bym zrobil? Poszedlbym do Ciernia, do Brusa, blagalbym o pomoc. Pobladlem na sama mysl o takiej mozliwosci. -Chyba - zaczalem wolno - znalazlbym ci gdzies jakies miejsce. Jakies bezpieczne miejsce. Z daleka od Koziej Twierdzy. Moze gdzies w gore rzeki. Przyjezdzalbym do ciebie, kiedy tylko bym mogl. Jakos bym sie toba zajal. -Innymi slowy, usunalbys mnie ze swojego zycia. Mnie i nasze... moje dziecko. -Nie! Zapewnilbym ci bezpieczenstwo, wywiozlbym cie tam, gdzie nikt by nie drwil, ze jestes z dzieckiem sama. I jak najczesciej przyjezdzalbym do ciebie i do naszego dziecka. -A dlaczego nie wyjechalbys z nami? -Nie moge opuscic Koziej Twierdzy. Tlumaczylem ci to wiele razy. -Tlumaczyles, wiem. Probowalam zrozumiec. Nie potrafie. -Wykonuje dla krola prace tego rodzaju... -Skoncz z tym. Rob cos innego. Wyjedz ze mna, bedziemy zyli na swoim. -Nie moge. To nie takie proste. Nie pozwola mi ot tak, po prostu wyjechac. Nie zauwazylem, kiedy odsunelismy sie od siebie. Sikorka zalozyla rece na piersi. -Nastepca tronu wyjechal. Prawie nikt nie wierzy w jego powrot. Krol Roztropny jest z dnia na dzien coraz slabszego zdrowia, ksiaze Wladczy przygotowuje sie do przejecia korony. Jesli chociaz polowa tego, co mowisz o wrogosci mlodszego ksiecia do ciebie, jest prawda, to co ci kaze zostac tutaj i sluzyc mu jako krolowi? Bastardzie, nie widzisz, ze wszystko sie rozpada? Wyspy Pobliskie i Przeprawa to tylko poczatek. Zawyspiarze na tym nie poprzestana. -Tym bardziej musze zostac. Musze pracowac, a jesli zajdzie taka potrzeba, walczyc za nasz lud. -Jeden czlowiek ich nie powstrzyma. Nawet tak uparty jak ty. A moze lepiej zrezygnowac z bezsensownego uporu i walczyc o nasza wspolna przyszlosc? Ucieknijmy w glab ladu, w gore rzeki, zyjmy po swojemu. Dlaczego wszystko, co dla nas najcenniejsze, mamy podporzadkowac beznadziejnemu celowi? Nie wierzylem wlasnym uszom. Gdybym ja wypowiedzial te slowa, bylbym winien zdrady. A ona mowila, jakby to byla najzwyklejsza rzecz na swiecie. Jakbysmy ona, ja i dziecko, ktore jeszcze nawet nie zostalo poczete, byli wazniejsi niz krol i krolestwo. Powiedzialem jej to. -Rzeczywiscie - przyznala patrzac na mnie bez zmruzenia. - To prawda. Gdybys byl moim mezem, a ja przy nadziei, dziecko byloby dla mnie wazniejsze niz cala reszta swiata. I co mialem na to powiedziec? Siegnalem po prawde, wiedzac, ze i tak Sikorki nie przekona. -Ty bylabys dla mnie wazniejsza niz cala reszta swiata. Ty jestes dla mnie wazniejsza niz cala reszta swiata. Lecz wlasnie dlatego musze zostac tutaj. Poniewaz od spraw tak powaznych nie mozna uciec, nie sposob sie przed nimi ukryc. Dlatego zostane i bede nas bronil. -Bronil? - glos jej sie zalamal. - Kiedy wreszcie zrozumiesz, ze nie mamy szans sie obronic? Ja to wiem. Stalam pomiedzy Zawyspiarzami i dziecmi mojej rodziny, ledwo udalo mi sie przezyc. Sam dokonaj podobnego wyczynu i wtedy mow o obronie! Milczalem. Jej slowa mnie zranily. A takze przywiodly mi na pamiec dziecko, ktore trzymalem w ramionach, obraz krwi plynacej ze stygnacego ramienia. Nie moglem zniesc mysli, ze mialbym to kiedys przezyc jeszcze raz. Lecz nie bylo przed tym ucieczki. -Nie ma przed tym ucieczki, Sikorko. Albo zostaniemy tutaj i bedziemy walczyc, albo wyrzna nas do nogi. -Doprawdy? Czy ty przypadkiem nie przedkladasz po prostu lojalnosci w stosunku do krola ponad nasze uczucie? Nie potrafilem spojrzec jej w oczy. -Jestes taki sam jak Brus! - krzyknela. - Nawet nie wiesz, jaki jestes do niego podobny! -Do Brusa? - Bylem niebotycznie zdziwiony, w dodatku zabrzmialo to, jakby mnie obwiniala. -Tak, do Brusa. -Dlatego ze jestem oddany krolowi? - Chwytalem sie brzytwy. -Nie! Dlatego ze krol jest dla ciebie wazniejszy niz kobieta... milosc, niz twoje zycie. -Nie rozumiem, o czym mowisz! -Wlasnie! Sam widzisz! Naprawde nie rozumiesz. Zachowujesz sie, jakbys pozjadal wszystkie rozumy, jakbys znal wszelkie tajemnice. Odpowiedz mi na jedno pytanie: dlaczego ksiezna Cierpliwa nienawidzi Brusa? Teraz juz zgubilem sie kompletnie. Jaki to mialo zwiazek z moim rzekomym podobienstwem do krolewskiego koniuszego? Sikorka jednak jakos laczyla te dwie sprawy. -Ma do niego pretensje o mnie - odgadywalem ostroznie. - Uwaza, ze Brus sprowadzil ksiecia Rycerskiego na zla droge... a co za tym idzie, posrednio przyczynil sie w ten sposob do mojego poczecia. -Prosze bardzo! Sam widzisz. Jestes strasznie glupi. Nic podobnego! Pewnego wieczoru Lamowka opowiedziala mi ich historie. Wypilysmy troche wina, ja mowilam o tobie, a ona o Brusie i ksieznej Cierpliwej. Ksiezna kochala kiedys Brusa, ty matolku. Tylko ze on jej nie chcial. Powiedzial, ze ja kocha, ale nie moze sie z nia ozenic, nawet jesli jej ojciec da pozwolenie na malzenstwo. Poniewaz on, Brus, oddal juz zycie i miecz swojemu panu. A nie moglby dotrzymac przysiag na wiernosc danych im obojgu. O tak, powiedzial tez, ze bardzo chcialby byc wolny i ozenic sie z nia, zaluje, ze zlozyl przysiege. W tej sytuacji jednak nie ma wyboru i nie moze sie zenic. Powiedzial jej cos glupiego o tym, ze nie sposob zalozyc dwoch siodel na jednego konia. Wiec ona powiedziala mu na to: "Dobrze, odejdz, idz za swoim panem, ktory jest dla ciebie wazniejszy niz ja". I on tak wlasnie uczynil. Podobnie jak zrobisz ty, jesli bedziesz musial wybierac. - Na policzki Sikorki wystapily plomienne rumience. Potrzasnela gwaltownie glowa i odwrocila sie do mnie plecami. A wiec tu bylo nawiazanie do mojej winy. Nagle sobie przypomnialem opowiesc Brusa o pierwszym spotkaniu z ksiezna Cierpliwa. Ona siedziala na jabloni. Poprosila go, zeby wyjal jej drzazge ze stopy. Malo prawdopodobne, by dama poprosila o to sluzacego swego ukochanego. Bardzo prawdopodobne u pokojowki, ktorej wpadl w oko urodziwy mlodzieniec. A jak gwaltownie zareagowal Brus tamtej nocy, gdy opowiedzialem mu o Sikorce i ksieznej Cierpliwej... Powtorzylem wtedy slowa ksieznej o koniu i dwoch siodlach. -Czy ksiaze Rycerski o tym wiedzial? - zapytalem. Sikorka najwyrazniej nie tego pytania sie spodziewala. Tak czy inaczej dokonczyla historie. -Nie. Kiedy poznali sie z ksiezna Cierpliwa, ona nie wiedziala, ze to on jest panem Brusa. Brus nigdy jej nie wyjawil, komu sluzy. Z poczatku ksiezna nie miala wiele wspolnego z ksieciem Rycerskim. Myslala jedynie o Brusie. Ale ksiaze byl uparty. Lamowka mowila, ze pokochal ja do szalenstwa. W koncu podbil jej serce. Dopiero kiedy zgodzila sie go poslubic, dowiedziala sie, ze to pan Brusa. I dowiedziala sie tylko dlatego, ze ksiaze wyslal go do niej z koniem w podarunku. Przypomnialem sobie Brusa w stajniach zapatrzonego w klacz ksieznej Cierpliwej. "Sam ukladalem tego konia" - powiedzial wtedy. Czy ukladajac Aksamitke wiedzial, ze jest przeznaczona dla kobiety, ktora kochal? Gotow bylem dac w zaklad wlasna glowe. Zawsze upatrywalem zrodla pogardy ksieznej Cierpliwej dla Brusa w zazdrosci, iz byl on tak wazny dla ksiecia Rycerskiego. Teraz ten trojkat okazal sie jeszcze dziwniejszy. Nieskonczenie bardziej bolesny. Co za niesprawiedliwosc losu! -Nic nie jest proste ani zwyczajnie dobre - mruknalem. - Zawsze musi sie znalezc kropelka goryczy. -Tak. - Gniew Sikorki nagle gdzies sie ulotnil. Usiadla na lozku i nie odepchnela mnie, kiedy przysiadlem obok. Wzialem ja za reke. Tysiace mysli klebilo mi sie w glowie. Ksiezna Cierpliwa nienawidzila, kiedy Brus pil. On tak zywo wspominal jej malego psiaka noszonego w koszyku. Wielka wage przykladal zawsze do swojego wygladu i zachowania. "Nie mozesz sie z nia widywac, to prawda. Ale jesli cokolwiek wiem o kobietach, to wcale nie musi znaczyc, ze ona nie widzi ciebie". Brus. Zawsze znajdowal chwile na wyszczotkowanie klaczy, ktorej ona i tak nieczesto juz dosiadala. Ksiezna Cierpliwa poslubila czlowieka, ktorego pokochala, i przezyla z nim kilka lat w szczesciu, zniszczonym pozniej przez polityczne intrygi. Co czekalo Sikorke i mnie? To co Brusa? Objalem ukochana ramieniem i tak siedzielismy przez dlugi czas. Nic wiecej. Dawno nie bylismy sobie tak bliscy jak tamtej nocy. 21. MROCZNE DNI W latach naszej wojny ze szkarlatnymi okretami wladca Krolestwa Gorskiego byl krol Eyod. Po smierci jego syna, Ruriska, mlodsza Ketriken pozostala jedyna dziedziczka tronu. Zgodnie ze zwyczajami tamtych stron, miala w swoim czasie pelnic zaszczytna funkcje krolowej gor, czy moze raczej Poswiecenia, jak nazywal te role jej lud. Malzenstwo ksiezniczki Ketriken z naszym nastepca tronu, ksieciem Szczerym, nie tylko zjednywalo nam cennego sojusznika w niespokojnych dniach wojny z Zawyspiarzami, lecz takze obiecywalo ewentualne przylaczenie siodmej krainy do Krolestwa Szesciu Ksiestw. Poniewaz wspolna granice mielismy wylacznie poprzez ksiestwa srodladowe - Rolne oraz Trzody, bardzo troskala ksiezne Ketriken perspektywa, iz mialyby sie one odlaczyc od naszego panstwa. Przyszla krolowa zostala przygotowana do przyjecia na siebie roli Poswiecenia, obowiazki wzgledem poddanych byly w jej zyciu sprawa nadrzednej wagi. W chwili gdy zostala malzonka ksiecia Szczerego i jednoczesnie przyszla wladczynia Krolestwa Szesciu Ksiestw, mieszkancy naszych ziem rowniez stali sie jej ludem. Nigdy jednak nie zapominala, ze po smierci krola Eyoda mieszkancy gor beda jej potrzebowali jako Poswiecenia. Jak mialaby podolac temu obowiazkowi, gdyby ksiestwa Rolne oraz Trzody stanely pomiedzy nia a Krolestwem Gorskim, nie jako czesc Krolestwa Szesciu Ksiestw, lecz jako wrogie panstwa? * * * Nastepnego dnia przyszedl gwaltowny sztorm. Blogoslawienstwo i przeklenstwo. W taki dzien nie musielismy sie obawiac ataku Zawyspiarzy, ale tez znudzeni zolnierze w porcie nie mieli co robic. W twierdzy obecnosc ksiecia Krzepkiego rzucala sie w oczy rownie wyraznie jak nieobecnosc ksiecia Wladczego, ktory zamknal sie w swych komnatach. Wladca Ksiestwa Niedzwiedziego krazyl niespokojnie po wielkiej sali biesiadnej. Corki towarzyszyly mu i przywodzily na mysl wojownicze sniezne koty. Byly jeszcze mlode, wiec z wiekszym trudem hamowaly zniecierpliwienie i gniew.Ksiaze Krzepki wystapil o oficjalna audiencje u krola. Im dluzej kazano mu czekac, tym wieksza czyniono zniewage. Ksiaze ciagle przebywal w sali biesiadnej; dla jego stronnikow byl to naoczny dowod: jak dotad krol nie zgodzil sie przyjac wladcy Ksiestwa Niedzwiedziego. Atmosfera powoli robila sie coraz goretsza. Trudno bylo przewidziec, kto zostanie poparzony, gdy kropla przepelni dzban. Wlasnie po raz czwarty zagladalem do sali biesiadnej, gdy przybyla tam ksiezna Ketriken. Ubrana byla skromnie, w dluga prosta suknie koloru fioletowego i narzutke z miekkiej bialej tkaniny, z sutymi rekawami zaslaniajacymi czesciowo dlonie. Dlugie wlosy splywaly jej luzno na ramiona. Zjawila sie ze zwyklym brakiem ostentacji, poprzedzana przez Rozyczke, swoja mala pokojowke, w towarzystwie dwoch tylko dam dworu: hrabiny Powsciagliwej i hrabiny Ufnej. Nawet teraz, gdy zaznajomila sie juz z wieloma osobami na dworze, nie zapomniala, ze wlasnie te dwie damy pierwsze dowiodly swojej lojalnosci, gdy byla samotna, i teraz czesto honorowala je, zaszczycajac swym towarzystwem. Moim zdaniem ksiaze Krzepki nie rozpoznal w tej skromnie ubranej kobiecie, ktora podeszla prosto do niego, przyszlej krolowej. Podala mu dlon na powitanie. W gorach byl to powszechnie przyjety zwyczaj, totez watpie, by przyszla krolowa zdawala sobie sprawe, jak wielkim zaszczytem obdarzyla ksiecia Krzepkiego ani ile zdzialal ten jeden gest, jak bardzo oslodzil gorycz dlugich godzin bezowocnego oczekiwania. Tylko ja dostrzegalem znuzenie na twarzy Ketriken i since pod oczyma. Ksiezniczki Wierna oraz Hoza natychmiast zapalaly sympatia do wladczyni, ktora okazala ich ojcu szacunek. -Dzisiejszego ranka bylam u krola dwukrotnie - glos ksieznej Ketriken niosl sie po sali biesiadnej. Kto chcial jej sluchac, slyszal bez watpienia. Zgodnie z jej intencja. - Niestety, monarcha... czul sie zle. Mam nadzieje, ze dlugie oczekiwanie nie znuzylo cie, panie. Pragniesz, ksiaze, z samym krolem rozmawiac o tragedii swej ziemi i pomocy dla ludu. Na razie jednak, dopoki jeszcze nasz wladca odpoczywa, moze zechcialbys zasiasc ze mna do posilku. -Z ochota, pani - zgodzil sie ksiaze Krzepki. Przestal ciskac oczyma blyskawice, ale nie byl z tych, ktorych latwo uglaskac. -Bedzie mi bardzo milo - rzekla Ketriken. Pochylila sie lekko, szepnela cos do Rozyczki. Pokojoweczka kiwnela glowka i wybiegla, podskakujac niczym mala kozka. Wrocila na czele procesji sluzby. Jeden ze stolow przesunieto przed najwiekszy kominek, przykryto snieznobialym obrusem, na srodku ustawiono mise z miniaturowym ogrodem stworzonym przez sama ksiezne Ketriken. Nastepnie rozpoczela sie parada kuchcikow; kazdy z nich cos stawial: polmiski, kielichy na wino, slodycze lub pozne jablka, starannie ulozone w duzych drewnianych misach. Tak pieknie bylo to wszystko przyszykowane, ze wydawalo sie wyczarowane za dotknieciem magicznej rozdzki. W kilka chwil stol byl gotow, goscie zajeli miejsca. Pojawil sie Liryk z nieodlaczna lutnia, spiewajac od samego progu. Ksiezna Ketriken zaprosila do stolu dwie nieodlaczne damy, mnie takze wezwala skinieniem. Wybrala jeszcze innych, sposrod siedzacych przy kominkach. Nie kierowala sie przy tym pochodzeniem ani zamoznoscia; wybierala ludzi jej zdaniem interesujacych. Jak na przyklad Belkot, ktory umial opowiadac zajmujace historie, czy Muszelka, mila panna w wieku ksiezniczek. Przyszla krolowa, ksiezna Ketriken, usiadla po prawicy ksiecia Krzepkiego - i znow odnioslem wrazenie, ze nie zdawala sobie sprawy z honoru, jaki mu uczynila. Gdy goscie podjedli i zyskali odrobine lepsze humory dzieki milym rozmowom, Liryk na znak ksieznej wyciszyl tony piesni. -Niewiele nam wiadomo o wydarzeniach w Ksiestwie Niedzwiedzim, panie - przyznala szczerze ksiezna, zwracajac sie do goscia. - Czy zechcesz nam opowiedziec, co sie zdarzylo w Przeprawie? Ksiaze Krzepki wahal sie przez mgnienie oka. Przywiozl swoja skarge krolowi i od niego oczekiwal dzialania. Czy jednak mogl odmowic malzonce nastepcy tronu, ktora potraktowala go tak laskawie? -Pani, doswiadczeni zostalismy bolesnie - zaczal. Wszyscy umilkli. Zauwazylem, ze towarzysze przy stole wybrani przez przyszla krolowa byli takze uwaznymi sluchaczami. Zanim na dobre poplynela opowiesc, przy stole zapanowala calkowita cisza, przerywana tylko okrzykami wspolczucia lub pomrukami gniewu na wiesc o czynach Zawyspiarzy. Raz ksiaze umilkl na krotko, po czym, wyraznie powziawszy trudna decyzje, opowiedzial, jak wyslali wezwanie o pomoc i jak na prozno czekali odpowiedzi. Ksiezna sluchala nie przerywajac slowem ani nie zaprzeczajac. Gdy historia niedoli dobiegla konca, ksiaze Krzepki byl juz spokojny. Zrzucil z ramion wielki ciezar, bo mogl sie zwierzyc z klopotow wdziecznym sluchaczom. Jakis czas trwalismy w milczeniu. -Wiekszosc z tych wiesci nie byla mi znana - odezwala sie ksiezna Ketriken cicho. - A wszystkie takie zle... Nie wiem, co powie krol. Bedziesz musial, ksiaze, zaczekac, az wyslucha twych slow. Jednak teraz zechciej, prosze, przyjac ode mnie zapewnienie, ze serce mam przepelnione zaloba. I gniewem takze. Przyrzekam ci, panie, ze nie odejdziesz bez srodkow na zaradzenie zlu. I ze moj lud nie pozostanie bez dachu nad glowa, narazony na srogosc zimy. Ksiaze Krzepki, wladca Ksiestwa Niedzwiedziego, utkwil wzrok w talerzu. Mial w palcach skraj obrusa. Po jakims czasie podniosl glowe, a w jego oczach plonal ogien, ale tez czail sie zal. -Slowa. Wszystko to tylko slowa, pani. Mieszkancy Przeprawy nie moga sie najesc slowami ani sie pod nimi schronic z nadejsciem nocy. -Dobrze znam te prawde, ksiaze. W tej chwili jednak nie moge ci ofiarowac nic wiecej. Gdy krol poczuje sie lepiej i przyjmie cie u siebie, wowczas pomyslimy, co mozemy zrobic dla Przeprawy. -Pani, musze znac odpowiedzi na kilka pytan. Sa one dla mnie nieomal rownie wazne jak pieniadze i ludzie potrzebni do odbudowy Przeprawy. Dlaczego nasze wolanie o pomoc pozostalo bez echa? Dlaczego statek, ktory powinien byl dac nam wsparcie, odplynal do macierzystego portu? -Nie znam odpowiedzi na te pytania - glos ksieznej Ketriken zadrzal lekko. - Przyznaje to z wielkim wstydem. Nie wiedzialam nic o waszym nieszczesciu, poki nie przybyl konny poslaniec. Czy ksiezna powinna przyznawac sie ksieciu Krzepkiemu do niewiedzy? Moze nie, przez wzglad na polityczny rozsadek. Tyle ze ksiezna Ketriken - dobrze o tym wiedzialem - przedkladala prawde nad polityke. Ksiaze Krzepki dlugo badal wzrokiem jej twarz, poglebily mu sie zmarszczki wokol ust. -Czy nie jestes, pani, malzonka nastepcy tronu? - zapytal smialo. Ksiezna pobladla. -Pytasz, panie, czy sklamalam? Ksiaze Krzepki uciekl wzrokiem. -Nie, pani. Podobna mysl nigdy nie postala mi w glowie. Cisza zapadla na dlugo. Nie jestem pewien, czy ksiezna Ketriken dala Lirykowi jakis dyskretny znak, czy tez minstrel wiedziony wyczuciem glosniej uderzyl w struny. Po chwili rozpoczal piesn o zimie, pelna wirtuozerskich popisow. Trzy dni minely, nim ksiaze Krzepki zostal wreszcie wezwany przed oblicze krola. Ksiezna Ketriken robila co w ludzkiej mocy, by mu urozmaicic czas oczekiwania, ale trudno rozweselic dusze czlowieka, ktory mysli jedynie o nieszczesciach swego ludu. Ksiaze byl uprzejmy, lecz roztargniony. Ksiezniczka Wierna, jego druga corka, szybko nawiazala przyjazn z Muszelka i w jej towarzystwie zdawala sie zapominac o smutnej przyczynie podrozy do Koziej Twierdzy. Ksiezniczka Hoza nie odstepowala ojca prawie na krok, a gdy czasem napotykalem spojrzenie jej ciemnoniebieskich oczu, mialem wrazenie, ze zagladam w otwarte rany. Doswiadczalem przedziwnej roznorodnosci uczuc. Z jednej strony ulga - ze ksiezniczka nie probowala szukac mojego towarzystwa. Z drugiej - przeciez jej chlod byl odzwierciedleniem stosunku ksiecia Krzepkiego do Koziej Twierdzy. Na reke mi bylo lekcewazenie mojej osoby, a jednoczesnie mnie oburzalo. Wreszcie nadeszlo wezwanie i ksiaze Krzepki pospieszyl stawic sie przed obliczem krola. Nie ja jeden mialem nadzieje, ze oto nadchodzi kres tej wysoce niezrecznej sytuacji. Nie ja jeden rowniez zauwazylem, ze przyszla krolowa, ksiezna Ketriken, nie zostala zaproszona na narade. Nie zaproszono takze mnie, ale nieczesto sie zdarza, by malzonka nastepcy tronu zostala potraktowana jak bekart. Ksiezna Ketriken zachowala kamienny spokoj. Zajela sie pokazywaniem ksiezniczkom w towarzystwie Muszelki gorskich sposobow wszywania klejnotow we wzor haftu. Watpilem, zeby robotki reczne obchodzily je w tamtym momencie bardziej niz mnie. Czekalismy niedlugo. Nie minela godzina, gdy ksiaze Krzepki wrocil. Po sali biesiadnej przeszedl loskot i powialo mrozem, jakby sie do niej wdarl sztormowy wicher. -Dopilnuj pakowania - rzucil ksiaze do ksiezniczki Wiernej. - Powiedz zolnierzom, ze zaraz ruszamy - polecil ksiezniczce Hozej. Sklonil sie sztywno przed ksiezna Ketriken. - Pani, zechciej wybaczyc, odjezdzam. Skoro rod Przezornych nie udzieli pomocy, Ksiestwo Niedzwiedzie musi zadbac o siebie samo. -Rozumiem twoja potrzebe pospiechu, ksiaze - rzekla Ketriken powaznie - ale chce cie prosic, bys dotrzymal mi towarzystwa jeszcze przy jednym posilku. Nie nalezy ruszac w podroz z pustym zoladkiem. Czy lubicie ogrody? - Pytanie bylo skierowane w rownej mierze do ksiecia i do jego corek. Ksiezniczki spojrzaly na ojca. On po chwili krotko skinal glowa. Obie corki ksiecia Krzepkiego przyznaly ostroznie, ze lubia ogrody, ale ich zdziwienie bylo doskonale widoczne. Ogrod? Zima, podczas wyjacego sztormowego wiatru? Podzielalem ich obawy, zwlaszcza ze w tej chwili ksiezna skinela na mnie i na swoja nieodlaczna dworke. -Rozyczko, pojdziesz z wielmoznym panem Bastardem Rycerskim do kuchni. Przygotujesz jedzenie wedlug jego polecen i zaniesiesz je do Ogrodu Krolowej. Ja poprowadze gosci. Wytrzeszczylem oczy. Nie, byle nie tam! Rozpaczliwie usilowalem dawac ksieznej Ketriken alarmujace znaki. Sama wspinaczka na wieze byla nie lada przedsiewzieciem, a co dopiero poczestunek na szczycie chlostanym wichura. Zupelnie nie pojmowalem sensu podobnego zamyslu. Wladczyni odpowiedziala na moje zaniepokojone spojrzenia usmiechem, pogodnym jak rzadko. Ujela ksiecia Krzepkiego pod ramie i wyprowadzila z sali biesiadnej. Obie ksiezniczki podazyly za nimi, w towarzystwie dam dworu. Ja zwrocilem sie do Rozyczki. -Przekaz sluzbie, zeby ktos znalazl jakies cieple okrycia dla wszystkich i zaniosl je na gore. Jedzeniem zajme sie sam. Dziewczynka oddalila sie w wesolych podskokach, a ja pospieszylem do kuchni. Zwiezle opowiedzialem kucharce, czego potrzebujemy, a ona blyskawicznie przyszykowala mi tace cieplych pasztecikow i gorace wino przyprawiane korzeniami. -To zabierzesz ze soba, a ja za chwile przysle chlopaka z reszta. Usmiechnalem sie do siebie biorac tace i gnajac w strone wiezy. Choc sama przyszla krolowa tytulowala mnie wielmoznym panem Bastardem Rycerskim, kucharka bez zmruzenia oka posylala niczym kuchcika z taca pelna jedzenia. Ogromnie to bylo pokrzepiajace. Pokonalem schody co tchu, przygotowalem sie na uderzenie wiatru siekacego deszczem i pchnalem drzwi. W ogrodzie bylo dokladnie tak, jak przewidywalem. Damy dworu i corki ksiecia Krzepkiego staly w rogu, gdzie dwie sciany oraz kawalek plotna rozpiety nad glowami jeszcze latem, dla ochrony przed sloncem, dawaly niewielkie schronienie. Mury hamowaly ped wiatru, daszek oslanial troche przed impetem zmarznietego deszczu. Pod ta zalosna oslona znajdowal sie stolik, na ktorym ustawilem tace z cieplym jedzeniem. Rozyczka, opatulona cieplym plaszczem, z zadowolona mina sciagnela z brzegu jeden pasztecik. Hrabina Powsciagliwa zajela sie podawaniem poczestunku. Zanioslem dwa kielichy ksieznej oraz ksieciu. Stali na krancu ogrodu, tuz przy samych blankach, zapatrzeni w morze. Wiatr pobielil morskie balwany piana, ciskal mewami, lekce sobie wazac ptasie proby latania. Malzonka nastepcy tronu rozmawiala z ksieciem cicho. Ryk wiatru niweczyl moje proby pochwycenia chocby kilku slow. Stanalem w postawie pelnej szacunku i oczekiwania. Zalowalem gorzko, ze nie wzialem plaszcza, gdyz wiatr przewiewal mnie na wskros. Mimo szczekajacych zebow probowalem sie uprzejmie usmiechac. -Czy znany ci jest, ksiaze, wielmozny pan Bastard Rycerski? - zapytala ksiezna Ketriken, biorac wino. -Mialem przyjemnosc goscic go w moim zamku - rzekl ksiaze. Deszcz skapywal mu z krzaczastych brwi, wiatr targal wlosami. -Nie bedziesz zatem przeciwny, jesli go zaprosze do rozmowy? - Ksiezna przemawiala spokojnym tonem, zupelnie jakbysmy sie wygrzewali w blasku wiosennego slonca. Czy wiedziala, ze ksiaze Krzepki odbierze jej prosbe jako zawoalowany rozkaz? -Chetnie poslucham jego rad, jesli ty, pani, cenisz madrosc tego mlodzienca - przystal. -Mialam nadzieje, ze wyrazisz zgode, ksiaze. Bastardzie Rycerski, wez takze dla siebie puchar wina i zechciej uczestniczyc w naradzie. -Wedle twego zyczenia, pani. - Sklonilem sie nisko i pospieszylem wykonac polecenie. Moja wiez z ksieciem Szczerym stawala sie z dnia na dzien coraz bardziej wiotka, ale w tamtej chwili odczuwalem ciekawosc nastepcy tronu bardzo wyraznie. Jak najszybciej stawilem sie u boku jego pani. -Nie sposob cofnac zdarzen - mowila wlasnie przyszla krolowa. - Ubolewam, iz nie potrafilismy ochronic naszego ludu. Skoro nie moge odwrocic czynow zbrodniarzy zza morza, niech mi bedzie wolno przynajmniej sprobowac pomoc obronic lud przed nadchodzaca zima. Prosze cie, ksiaze, bys zechcial przyjac ten dar z reki i z serca przyszlej krolowej. Nie wspomniala ani slowem o stanowisku krola Roztropnego. Podciagnela luzny bialy rekaw ociekajacy lodowatym deszczem, obnazyla jasne ramie, odslaniajac wezowy ksztalt pnacego sie po bialej skorze zlotego drutu z ciemnymi gorskimi opalami, zlapanymi tu i owdzie w drogocenna pajeczyne. Widzialem juz wczesniej ciemne lsnienie tych drogocennych klejnotow, lecz nigdy nie spotkalem kamieni tego rozmiaru. Ksiezna wyciagnela do mnie reke, bym jej pomogl rozpiac zameczek, i bez najmniejszego wahania odwinela skarb ze swego ramienia. Z drugiego rekawa wyjela aksamitny woreczek. Rozciagnalem go i przytrzymalem, a ksiezna wsunela don podarunek. Usmiechnela sie cieplo do ksiecia Krzepkiego i wetknela mu go do reki. -Od waszego nastepcy tronu i ode mnie - rzekla cicho. Ledwie zdolalem powstrzymac impuls ksiecia Szczerego, by rzucic sie przed nia na kolana i wykrzykiwac, ze moja marna milosc nie jest warta jej wielkodusznosci. Ksiaze Krzepki, jakajac sie lekko, zdolal podziekowac, nastepnie zlozyl uroczysta przysiege, ze nie zmarnuje ani grosza. W Przeprawie stana nowe domy, a mieszkancy miasta beda blogoslawili wladczynie za dach nad glowa. Nagle zrozumialem, dlaczego znajdowalismy sie w Ogrodzie Krolowej. Pomoc dla Przeprawy byla darem przyszlej krolowej, niezaleznie od osadu krola Roztropnego lub zdania ksiecia Wladczego. Wybor miejsca i sposob wreczenia skarbu nie pozostawialy cienia watpliwosci. Przyszla krolowa nie prosila ksiecia Krzepkiego o zachowanie dyskrecji. Nie musiala. Pomyslalem o szmaragdach ukrytych w mojej skrzyni na ubrania, ale ksiaze Szczery nie zareagowal. Innymi slowy, nie kazal mi ich podarowac. Mialem nadzieje zobaczyc pewnego dnia, jak nastepca tronu zaklada je na szyje swojej krolowej. A przy tym nie chcialem umniejszyc znaczenia podarunku ksieznej Ketriken, dodajac drugi - od bekarta. Bo tak musialbym go przedstawic. Nie. Niech gest przyszlej krolowej pozostanie w pamieci ksiecia Krzepkiego wznioslym wspomnieniem. Wladca Ksiestwa Niedzwiedziego przyjrzal mi sie uwaznie. -Pani, odnioslem wrazenie, ze obdarzasz tego mlodzienca wyjatkowym powazaniem. -Szanuje Bastarda Rycerskiego - odparla ksiezna. - Nigdy nie zawiodl pokladanego w nim zaufania. Ksiaze Krzepki pokiwal glowa, jakby sie w czyms utwierdzal. Pozwolil sobie na lekki usmiech. -Pismo od wielmoznego Bastarda Rycerskiego zaklopotalo nieco moja najmlodsza corke, ksiezniczke Hoza. Zwlaszcza ze przeczytaly je starsze siostry i znalazly tam niejeden powod do kpiny. Przyszla wiec ze swoim klopotem do mnie, a ja uznalem, ze nieczesto mozna spotkac czlowieka, mowiacego tak otwarcie o sprawach, ktore moga byc tlumaczone na jego niekorzysc. Tylko pyszalek bedzie twierdzil, ze bez strachu skoczyl w wir walki. Nie zaufalbym tez czlowiekowi, ktory zabija bez drzenia serca. A jesli chodzi o twoja kondycje, mlodziencze - poklepal mnie po ramieniu - powiedzialbym, ze lato przy wioslach i z toporem w dloni mialo na ciebie bardzo korzystny wplyw. - Przeszyl mnie spojrzeniem sokolich oczu. - Nie zmienilem zdania, Bastardzie Rycerski. Podobnie jak Hoza. Chce, zebys o tym wiedzial. Wypowiedzialem slowa, ktore musialem powiedziec: -Dziekuje, ksiaze. Obejrzal sie przez ramie. Podazylem wzrokiem za jego spojrzeniem i dostrzeglem przez siekaca mzawke obserwujaca nas ksiezniczke Hoza. Ksiaze ledwie dostrzegalnie skinal glowa i na ten znak twarz dziewczyny rozjasnil usmiech podobny do promienia slonca, ktory sie przedarl zza gradowych chmur. Ksiezniczka Wierna szepnela cos siostrze do ucha, a ta, splonawszy rumiencem, odepchnela ja lekko. -Mozesz isc pozegnac sie z moja corka, jesli chcesz - rzekl ksiaze Krzepki. Niewielu rzeczy pragnalbym mniej. Nie moglem jednak zaprzepascic osiagniec ksieznej Ketriken. Sklonilem sie wiec przed ksieciem i podszedlem do ksiezniczki Hozej. Jej siostra oraz Muszelka natychmiast odsunely sie od nas, odleglosc jednak nie zapewniala calkowitej dyskrecji. Sklonilem sie przed najmlodsza ksiazeca corka dwornie. -Ksiezniczko, chcialbym ci raz jeszcze podziekowac za zwoj, ktory mi przyslalas w darze. Usmiechnela sie do mnie przez kotare deszczu. -Zrobilam to z radoscia, a jeszcze wieksza przyjemnosc sprawila mi twoja odpowiedz. Ojciec wszystko mi wyjasnil. Chyba nie masz do mnie zalu o pokazanie mu twego listu? Nie rozumialam, dlaczego odmalowales sie w tak niekorzystnych barwach, a on rzekl: "Chwali sie tylko czlowiek, ktory prozno oczekuje wyrazow uznania od innych". Powiedzial mi jeszcze, ze nie ma lepszego sposobu na poznanie morza niz przy wiosle. I ze za mlodych lat topor byl takze jego ulubiona bronia. Przyrzekl na nastepne lato sprawic nam lodke, zebysmy mogly przy ladnej pogodzie wyplywac na morze i wioslowac... - zamilkla nagle. - Na pewno nudze cie ta paplanina. -Ani troche, pani - zapewnilem ja szczerze. Wolalem, zeby to ona mowila. -Pani - powtorzyla cicho. A potem splonela rumiencem tak gwaltownym, jakbym ja przy wszystkich pocalowal. Odwrocilem wzrok. Niestety, spojrzalem na ksiezniczke Wierna. Oczy miala okragle i wielkie jak spodki, a usta z zachwytu otwarte w ksztaltne O. Wystarczylo, bym sobie wyobrazil, co ona wyobrazila sobie, a poczulem goraco na policzkach. Kiedy splonalem szkarlatem, ksiezniczka Wierna i Muszelka wybuchnely nieopanowanym chichotem. Chyba wiecznosc cala minela, nim opuscilismy smagany sztormem Ogrod Krolowej. Nasi goscie rozeszli sie do komnat, by zmienic przemoczone ubrania i poczynic przygotowania do podrozy. Ja takze przebralem sie w pospiechu. Nie chcialem przegapic ich odjazdu. Znalazlem sie na zewnetrznym dziedzincu akurat na czas, by ujrzec, jak ksiaze Krzepki oraz jego druzyna dosiadaja koni. Byla tu takze ksiezna Ketriken ze swoja gwardia, ubrana w ulubiony fiolet oraz biel. Podeszla do ksiecia z zyczeniami dobrej drogi, a on, zanim wsiadl na konia, przykleknal i ucalowal jej dlon. Padly miedzy nimi jakies krotkie slowa; nie wiem jakie, ale ksiezna sie usmiechnela. Wiatr rzucil jej kosmyk wlosow na twarz. Ksiaze Krzepki wraz ze swita ruszyl w paszcze sztormu. Jego postawa zdradzala wzburzenie, ale poklon zlozony przyszlej krolowej pokazal mi, ze nie wszystko bylo stracone. Obie ksiezniczki ogladaly sie za siebie, mlodsza osmielila sie nawet podniesc dlon na pozegnanie. Odpowiedzialem tym samym gestem. Bylem zmrozony nie tylko lodowatym deszczem. Wsparlem tego dnia ksiezne Ketriken i ksiecia Szczerego, ale za jaka cene? Czemu zwodzilem ksiezniczke Hoza? Czyzby Sikorka miala racje? Wieczorem tego dnia poszedlem do krola, choc mnie nie wzywal. Nie zamierzalem z nim mowic o najmlodszej corce ksiecia Krzepkiego. Moze wykonalem polecenie ksiecia Szczerego, a moze moje wlasne serce kazalo mi nie zostawiac wladcy na pastwe samotnosci. Osilek wpuscil mnie z ociaganiem, ostrzegajac surowo, ze krol nie czuje sie dobrze i mam go nie meczyc. Monarcha siedzial przed kominkiem. Powietrze w komnacie ciezkie bylo od suta. Trefnis, ktorego twarz nadal mienila sie odcieniami fioletu i blekitu, skulil sie u stop wladcy. Znajdowal sie ponizej najgesciejszego pulapu dymu. Ja, usiadlszy na stolku podsunietym mi przemyslnie przez Osilka, nie mialem tego szczescia. Minelo kilka chwil, nim krol zwrocil na mnie uwage. Jakis czas patrzyl na mnie przekrwionymi oczyma. Glowa kolebala mu sie z boku na bok. -To ty, Bastardzie - powital mnie slabym glosem. - Jak tam lekcje? Czy mistrz Krzewiciel jest zadowolony z twoich postepow? Zerknalem na karla, ale on tylko posepnie stukal pogrzebaczem o czerwony zar. -Tak - odezwalem sie cicho. - Mowi, ze zgrabnie stawiam litery. -To dobrze. Zawsze mozna byc dumnym ze zrecznej reki. A co z nasza umowa? Czy dotrzymuje danego ci slowa? Odwieczna litania. Przemyslalem warunki, jakie mi zaoferowal. Mial mnie zywic, ubierac i ksztalcic, a ja w zamian winien mu bylem calkowite oddanie. Usmiechnalem sie, slyszac znajome slowa, ale gardlo mialem scisniete. Widzialem, jak wynedznial czlowiek, ktory je wypowiadal, i pamietalem, ile mnie one kosztowaly. -Tak, wasza wysokosc, dotrzymujesz. -Dobrze. Bacz, abys i ty dotrzymywal swego. - Westchnal ciezko. -Bede ci zawsze wierny, wasza wysokosc - przyrzeklem, a blazen, kolejny raz swiadek tej przysiegi, spojrzal mi w oczy. Ogien w kominku strzelal iskrami. Nagle krol drgnal. Wyprostowal sie, rozejrzal wokol niepewnie. -Szczery? Gdzie jest Szczery? -Wyruszyl na wyprawe, krolu. W poszukiwaniu Najstarszych. Chce blagac, by pomogli nam przegnac szkarlatne okrety. -Tak, tak. Oczywiscie. Przez chwile sadzilem... - znow zamilkl. Wtem przeszedl mnie zimny dreszcz. Wyczulem niezdarne wysilki krola, ktory probowal siegac Moca. Slabo, niepewnie. Jego umysl przywarl do mojego, niczym starcze dlonie szukajace oparcia. Sadzilem, ze juz od dawna wypalil sie we wladcy talent krolewskiej magii. Zdaniem ksiecia Szczerego monarcha uzywal Mocy, choc nieczesto. Kiedy nastepca tronu mi o tym wspomnial, potraktowalem jego slowa jako przejaw lojalnosci syna w stosunku do ojca. A teraz ledwie zauwazalna Moc zaczepiala o moje mysli jak niewprawne palce o struny harfy. Slepun nastroszyl sie niezadowolony. "Cisza" - ostrzeglem go. Nagle przyszedl mi do glowy pomysl. Czyzby podszepniety przez ksiecia Szczerego? Odsunalem na bok wszelkie watpliwosci. Przeciez wlasnie to przyrzeklem tak dawno temu. Calkowite oddanie krolowi, -Pozwolisz, wasza wysokosc? Przysunalem stolek blizej krolewskiego fotela. Ujalem zwiedla dlon mego wladcy. Jakbym skoczyl w wartki nurt rzeki. "Ach, Szczery, tu jestes, chlopcze!" Przez jedna krotka chwile ujrzalem ksiecia Szczerego, jakiego ciagle postrzegal krol: kilkuletniego pucolowatego chlopca, bardziej wesolego niz madrego, nie tak wysokiego jak starszy brat, Rycerski. Ale tez dobry i mily byl ten ksiaze, wspanialy mlodszy syn, nie nazbyt ambitny, nie nazbyt wymagajacy. I wlasnie kiedy wychodzilem na brzeg rzeki, wpadlem w czarny grzmiacy ryk Mocy. Nagle, kompletnie zdezorientowany, patrzylem oczyma krola. Krawedzie obrazu zamazywala mgla. Mignal mi ksiaze Szczery brnacy w glebokim sniegu. "Co to takiego? Bastardzie?" Wpadlem w jakis wir, ktory omotal mnie bolem krola Roztropnego. Moc rzucila mna w sama glebie cierpienia, poza granice, do ktorych docieraly lagodzace ziola i dym. Palilem sie w meczarniach. Bol narastal powoli, wspinal sie po kregoslupie, siegal czaszki. Natretny, agresywny, nie do pokonania. Krol cierpial jak potepieniec. Mogl albo oddac sie w szpony meki, ktora paralizowala nawet mysli, albo otumaniac cialo i umysl ziolami oraz dymem, ukrywac sie przed tortura. Gdzies gleboko w tym otepialym umysle zyl ciagle prawdziwy krol Roztropny - rozwscieczony uwiezieniem. Duch pozostal ten sam. Walczyl z cialem, ktore go nie sluchalo, i z bolem zatruwajacym ostatnie lata zycia. Przysiegam, widzialem go - mlodego mezczyzne. Wlosy mial rownie zmierzwione i niesforne jak czupryna ksiecia Szczerego, spojrzenie zywe, a jedyne zmarszczki na twarzy - od szerokiego usmiechu. Takim wlasnie czlowiekiem byl ciagle w glebi duszy: mlodym mezczyzna, teraz schwytanym w pulapke, zrozpaczonym. Wczepil sie we mnie. "Jest jakies wyjscie?" - zapytal dziko. Malo mnie nie utopil. A potem, jak w miejscu gdzie mieszaja sie wody dwoch rzek, inna sila zmiazdzyla mnie, porwala z pradem. "Chlopcze! Trzymaj sie". Silne rece pochwycily mnie i wyodrebnily jako osobna nic w splocie liny. "Ojcze, jestem. Co sie stalo?" "Nic, nic. Nic sie nie zmienilo. Tylko... Szczery?" "Tak, jestem tutaj". "Zdradzilo nas Ksiestwo Niedzwiedzie. Ksiaze Krzepki pozwala szkarlatnym okretom zawijac do swoich portow, w zamian za oszczedzenie wlasnej ziemi. Obrocil sie przeciwko nam. Jak wrocisz, bedziesz musial..." - Mysl wyblakla, stala sie niezrozumiala. "Ojcze, skad pochodza te wiesci?" - czulem nagla desperacje ksiecia Szczerego. Jesli krol Roztropny mowil prawde, nie bylo dla Ksiestwa Koziego nadziei na przetrwanie zimy. "Wladczy ma szpiegow. Od nich dostaje raporty, ktore przynosi mnie. Na razie musza pozostac tajemnica, az bedziemy mieli dosc sil, by uderzyc na Ksiestwo Niedzwiedzie, albo zdecydujemy oddac je przyjaciolom Krzepkiego na szkarlatnych okretach. Tak. Taki jest plan twego brata. Odepchnac Zawyspiarzy od Ksiestwa Koziego. Potem zwrocic ich przeciw Krzepkiemu. Niech sami go ukarza. Posunal sie do tego, ze wyslal falszywe wolanie o pomoc, w nadziei zwabienia naszych okretow ku zagladzie". "Trudno dac wiare!" "Szpiedzy Wladczego to potwierdzaja. A jeszcze obawiam sie, ze nie mozemy dluzej obdarzac zaufaniem twojej polowicy. Wladczy zwrocil uwage, ze podczas wizyty ksiecia Krzepkiego znajdowala wiele pretekstow, by pozostawac z nim sam na sam. Obawia sie, iz knula z naszymi wrogami, by przejac tron". "To nie tak!!!" Sila zaprzeczenia przeszla przez cale moje cialo jak ostrze miecza. Chwile znowu tonalem, zagubiony, osamotniony w nurtach przeplywajacej przeze mnie Mocy. Ksiaze Szczery zorientowal sie w sytuacji, ponownie mnie uratowal. "Musimy uwazac na chlopca. Nie ma dosyc sily na taka sluzbe. Ojcze, blagam cie. Ufaj mojej pani. Ona nie zdradzi. I ostroznie traktuj slowa szpiegow Wladczego. Sprawdz ich przez swoich zaufanych, nim zawierzysz wiesciom i podejmiesz dzialanie. Naradz sie z Cierniem. Przyrzeknij mi". "Nie jestem glupcem, Szczery. Wiem, jak zachowac tron". "Dobrze wiec. Dobrze. Upewnij sie, zeby zadbano o chlopca. Nie jest do tego przygotowany". Ktos szarpnal mnie za reke, jakby ja wyrwal z rozpalonego pieca. Opadlem do przodu, glowa zwisla mi miedzy kolanami, swiat zawirowal w szalenczym tancu. Krol chwytal oddech z trudem, jak po wyczerpujacym biegu. Trefnis wetknal mi w dlon kielich z winem i zaraz jal poic swego pana. Nagle rozlegl sie glos Osilka: -Cos ty zrobil krolowi? -Obaj cierpia! - w glosie karla czail sie strach. - Rozmawiali zupelnie spokojnie i naraz to! Zabierz te przeklete kadzielnice! Chyba zabiles ich obu! -Ciszej, blaznie! Jak smiesz mnie obwiniac! Osilek w pospiechu obszedl komnate, zbierajac dymiace kadzielnice i gaszac zar miedzianym kubkiem. Po chwili otworzyl szeroko okna, wpuszczajac chlod lodowatej zimowej nocy. Swieze powietrze otrzezwilo mnie nieco. Zdolalem usiasc i wypic lyk wina. Stopniowo zaczynalem odzyskiwac pelna swiadomosc. Nadal siedzialem, gdy do komnaty niczym burza wpadl ksiaze Wladczy, pytajac, co sie stalo. Skierowal pytanie do mnie, bo blazen pomagal Osilkowi prowadzic krola do loza. Pokrecilem glowa bez slowa, nie musialem udawac, ze bylem ledwie zywy. -Co z krolem? Wydobrzeje?! - krzyknal do Osilka. Slugus natychmiast stawil sie przed swoim panem. -Chyba dochodzi do siebie, ksiaze. Nie mam pojecia, co mu sie stalo. Zadnych szczegolnych objawow, a zmeczony jest, jakby startowal w wyscigu. Jego zdrowie nie pozwala na podobne uniesienia, ksiaze. Najmlodszy syn krolewski zwrocil na mnie grozne spojrzenie. -Cos zrobil mojemu ojcu? - warknal. -Ja? Nic. - Przynajmniej to byla prawda. Cokolwiek sie stalo, bylo wynikiem dzialania krola i ksiecia Szczerego. - Rozmawialismy. Poczulem sie ciezki. Oszolomiony. Slaby. Jakbym tracil przytomnosc. - Spojrzalem na Osilka. - Czy to moze sut? -Moze - przyznal. Popatrzyl niespokojnie na ksiecia. - Codziennie musze zwiekszac dawke, zeby w ogole byly jakies efekty. A krol ciagle sie skarzy, ze... -Cisza!!! - ryknal ksiaze. Pokazal na mnie, jakbym byl smieciem. - Zabierz go stad. Wracaj zaraz i zajmij sie krolem. W tej samej chwili monarcha jeknal przez sen, a ja znowu poczulem musniecie Mocy. Wlosy stanely mi deba. -Nie - zmienil zdanie ksiaze Wladczy. - Idz od razu do krola. Blaznie, zabierz stad bekarta. I dopilnuj, zeby sluzba nie zaczela Plotkowac. Bede wiedzial, kogo winic. Szybciej! Z moim ojcem dzieje sie cos zlego. Sadzilem, ze dam rade wyjsc sam, ale nie zdolalem nawet wstac. Trefnis wsparl mnie ramieniem, podnioslem sie, zachwialem, ruszylem - jakbym szedl na szczudlach. Osilek byl tuz przede mna, a zaraz potem daleko, podloga kolysala mi sie pod stopami jak poklad plynacego statku. Dalej pojde sam - powiedzialem karlowi, gdy minelismy prog. On tylko pokrecil glowa. -Jestes za slaby - oznajmil spokojnie, objal mnie ramieniem i powlokl ze soba, prowadzac jakis bezsensowny monolog. Niczym dwaj najlepsi przyjaciele pokonalismy schody i wreszcie stanelismy przed moja komnata. Jeszcze cos trajkotal, gdy otwieralem drzwi. Wprowadzil mnie do srodka. -Idz juz - rzeklem nieco rozdrazniony. Chcialem sie tylko polozyc. -Tak? A co z moim krolem? Co mu zrobiles? -Nic! - wycedzilem przez zeby, siadajac w nogach lozka. Zaczynalo mi lomotac w glowie. Wywar z kozlka lekarskiego. Koniecznie. Nie mialem ani szczypty tego ziela. -Zrobiles! Zapytales go o pozwolenie i wziales za reke. A w nastepnej chwili obaj dyszeliscie jak ryby bez wody. -W nastepnej chwili? - Dla mnie trwalo to dlugie godziny. Myslalem, ze minela cala noc. -Nie dluzej niz trzy uderzenia serca. Przycisnalem dlonie do skroni. Glowa pekala mi z bolu. Dlaczego Brus musial wyjechac akurat teraz? Na pewno by mi pomogl. -Masz kozlek lekarski? - zapytalem blazna. -Przy sobie nie. Moglbym wyprosic u Lamowki. Ma niewyczerpane zapasy najrozniejszych ziol. -Prosze, pojdz do niej. -Co zrobiles krolowi? - Przejrzysty uklad. Cisnienie w mojej glowie narastalo, wypychalo oczy. -Nic. - Oddychanie zaczynalo sprawiac trudnosc. - A co on zrobil mi, niech ci powie sam. Jesli zechce. Jasne? Cisza. -Chyba tak. Naprawde tak boli? Bardzo wolno rozciagnalem sie na lozku. Nawet polozenie glowy bylo tortura. -Zaraz wroce - obiecal. Stopniowo zaczalem pojmowac wszystko, co mimowolnie uslyszalem. Choc polprzytomny z bolu, staralem sie uporzadkowac informacje. Ksiaze Wladczy mial szpiegow. A przynajmniej tak twierdzil. Ksiaze Krzepki byl zdrajca. W kazdym razie ksiaze Wladczy twierdzil, ze tak mu doniesli szpiedzy. Bylem niemal pewien, ze wladca Ksiestwa Niedzwiedziego tak samo nie jest zdrajca jak ksiezna Ketriken. Och, trucizny! Bol. Nagle przypomnialem sobie koszmarne meki. Czyz Ciern nie radzil mi, zebym po prostu obserwowal? Bym sam znalazl odpowiedz na pytanie? Mialem ja w zasiegu reki, ale nie dostrzegalem, zaslepiony strachem przed zdrada, intryga i trucizna. Krola Roztropnego zzerala choroba. Zatruwal sie w obronie przed bolem nie do zniesienia. Probujac zachowac resztke zdrowych zmyslow. Szukajac ucieczki przed tortura. Gdyby ktos powiedzial mi o tym kilka miesiecy temu, gotow bylbym go wysmiac. Teraz, kiedy lezalem oddychajac ostroznie, bo najlzejsze drgnienie rodzilo fale meczarni - teraz rozumialem. Ten bol. Znalem go od kilku minut zaledwie, a juz poslalem blazna po kozlek lekarski. A gdybym mial tak cierpiec do konca zycia? Nic dziwnego, ze krol wybieral odurzenie. Uslyszalem, jak drzwi mojej komnaty otwieraja sie i zaraz zamykaja cicho. Poniewaz nie dotarly do mnie odglosy przyrzadzania wywaru, zmusilem sie do otwarcia oczu. Prawy i Pogodna. Zastygli w bezruchu, jakby weszli w legowisko dzikiej bestii. Tyle ze kiedy podnioslem lekko glowe, to Pogodna odslonila zeby. Slepun odpowiedzial ponurym warkotem z glebi gardzieli. Serce zaczelo mi bic szybciej. Niebezpieczenstwo. Probowalem przygotowac sie do obrony. Nic z tego. Pulsujacy bol w glowie zwyciezyl. -Nie slyszalem pukania - udalo mi sie powiedziec. Slowa ociekaly krwia, kiedy echem obijaly sie pomiedzy skroniami. -Nie pukalam - oznajmila Pogodna ochryple. Glosno wypowiedziane slowa targnely mna jak cios ciezka pala. Oby tylko sie nie zorientowala, jaka ma nade mna wladze. Niech juz wroci blazen. Udawalem, ze leze, bo chce byc nieuprzejmy. -Potrzebujecie czegos ode mnie? - zapytalem szorstko. Kazde slowo wymagalo nieludzkiego wysilku. -Czy potrzebujemy? - Pogodna rozesmiala sie drwiaco. - Nie. Poczulem dotkniecie Mocy. Niezdarne. To Prawy. Nie zdolalem opanowac drzenia. Po niedawnym przejsciu z krolem i ksieciem Szczerym moj umysl przypominal jedna wielka rane. Prawy przeciagnal po niej kocimi pazurami jak grabiami po swiezo skopanej ziemi. "Bron sie!" - doszedl mnie ledwie doslyszalny szept ksiecia Szczerego. Chcialem wzniesc bariery, ale nie moglem odnalezc siebie. Pogodna miala usmiech na ustach. Prawy wpychal sie w moj umysl, jakby wciskal reke w budyn. Pomieszalo mi sie w glowie. Jakby przypalona zolc zgrzytala niczym brzek ostrog. "Bron sie - blagal ksiaze Szczery. Slyszalem jego rozpaczliwy glos bardzo slabo. Ze wszystkich sil probowal mi pomoc zebrac rozrzucone na wszystkie strony swiata czastki mojego wlasnego ja. - Zabije cie z czystej glupoty. On nawet nie wie, co robi". "Pomocy!" Od ksiecia Szczerego nic. Nasza wiez zanikala jak slad perfum na wietrze. Tracilem sily. "Stado!!!" Prawy uderzyl o drzwi tak mocno, ze az mu odskoczyla glowa. To bylo cos wiecej niz odepchniecie. Nie potrafie okreslic slowami, co zrobil Slepun. Byla to jakas magiczna hybryda. Uzywal Rozumienia, korzystajac z mostu utworzonego za posrednictwem Mocy. Zaatakowal cialo Prawego z jego wlasnego umyslu. Zaatakowany machal rekoma kolo gardla, walczyl ze szczekami, ktorych nie mogl uchwycic. Wilcze pazury oraly mu skore, zostawiajac pod tunika szkarlatne slady. Pogodna krzyknela, przeszylo mnie ostrze wysokiego dzwieku. Rzucila sie na Prawego, chciala mu pomoc. "Nie zabijaj. Nie zabijaj! Nie zabijaj!!!" Wreszcie Slepun mnie uslyszal. Zaniechal Prawego, rzucil go jak zdechlego szczura. Stanal nade mna okrakiem, pilnowal. Prawie slyszalem jego szybki oddech, czulem cieplo siersci. Nie mialem sily pytac, co sie wlasciwie stalo. Zwinalem sie, schronilem pod nim. Jego nikt nie pokona. -Co to bylo?! Co to?! Co to?!! - wrzeszczala histerycznie Pogodna. Ciagnela Prawego za koszule, usilowala postawic na nogi. Na jego szyi i piersiach widnialy jaskrawe znaki, ale bardzo szybko bladly. Wkrotce nie bylo sladu po ataku Slepuna. -Prawy! Otworz oczy! Prawy! - Pogodna potrzasala nim jak szmaciana lalka. -Co ty mu robisz? - rozlegl sie sceniczny szept trefnisia, pelen zdumienia i zgorszenia. Drzwi byly otwarte na osciez. Przechodzaca pokojowka, obarczona nareczem przescieradel, zajrzala i zatrzymala sie wstrzasnieta. Jakas mala dziewczynka z koszykiem zerknela bojazliwie. Karzel odstawil tace na podloge. -Coz to ma oznaczac? -Rzucil sie na Prawego - zalkala Pogodna. Na twarzy blazna rozlal sie wyraz niedowierzania. -On? Wyglada, jakby nie dal rady rzucic sie na poduszke. Widzialem natomiast, jak ty niepokoilas tego chlopca. Pogodna puscila Prawego; osunal sie bezwladnie na podloge. Trefnis popatrzyl na niego ze wspolczuciem. -Biedaczysko! Probowalas dac ujscie swoim chuciom? -Nie badz smieszny! - wsciekla sie Pogodna. - To on! - Wycelowala we mnie palcem wskazujacym. Blazen przyjrzal mi sie z namyslem. -Powazne oskarzenie. Powiedz mi prawde, Bastardzie. Czy rzeczywiscie probowales go wykorzystac? -Nie. - Bylem chory, wyczerpany, skolowany. - Spalem. Weszli tutaj skrycie. Potem... - zmarszczylem brwi, podjalem slabiej: - Chyba nawdychalem sie dzisiaj za duzo dymu. -Co to, to prawda! - wykrzyknal karzel z pogarda. - Takiego nieprzyzwoitego zachowania dawno nie widzialem - odwrocil sie nagle do sluzby przy drzwiach. - Jaki wstyd! Zeby nasi wybitni czlonkowie kregu Mocy zachowywali sie w podobny sposob! Zadam, byscie nikomu o tym nie mowily. Nie chce zadnych plotek. Pogodna miala szeroko otwarte usta, a twarz koloru zywej czerwieni. Prawy zdolal usiasc, choc bardzo niepewnie. -Nie naprzykrzalam sie Prawemu - rzekla Pogodna wyraznie, tonem chlodnym i wynioslym - ani go nie pozadam. -Bez wzgledu na to, co tu robiliscie, lepiej, zebyscie zostali z tym u siebie! - ocenil surowo blazen. Podniosl tace i odszedl. Na widok znikajacego wywaru nie moglem powstrzymac jeku zawodu. -Dojde, co sie tutaj stalo! - syknela Pogodna. Zaczerpnalem gleboko tchu. -Byle u siebie, jesli moge prosic. Udalo mi sie podniesc reke i wskazac drzwi. Wypadla jakby ja gonilo sto diablow, Prawy powlokl sie za nia. Obie sluzace usunely sie z odraza, robiac przejscie. Drzwi pozostaly otwarte. Nadludzkim wysilkiem podnioslem obolala glowe - ciezki balast zaczepiony niepewnie na ramionach - i poszedlem je zamknac. Nawet nie probowalem wrocic do poscieli. Osunalem sie na ziemie. Czulem sie jak jedna otwarta rana. "Umierasz bracie?" "Nie, ale bardzo mnie boli". "Odpocznij. Bede cie strzegl". Nie potrafie wyjasnic, co sie dalej stalo. Puscilem cos, do czego przywieralem calym zyciem, nie wiedzac nawet, ze sciskam to w dloniach. Zanurzylem sie w miekka ciepla ciemnosc, w kryjowke bezpieczna i doskonala, a wilk mnie strzegl patrzac moimi oczyma. 22. BRUS Ksiezna Cierpliwa, malzonka pierwszego nastepcy tronu, ksiecia Rycerskiego, pochodzila z rodu, ktory korzenie mial zapuszczone gleboko w srodladzie. Jej rodzice, baron Potezny i baronowa Zgodna, wywodzili sie z pomniejszej szlachty. Malzenstwo corki z ksieciem rodu krolewskiego bylo dla nich nie lada zaskoczeniem, szczegolnie wziawszy pod uwage jej samowole oraz, jak twierdzili niektorzy, nieszczegolnie lotny umysl. Baronowna Cierpliwa stanela koscia niezgody pomiedzy ksieciem Rycerskim a jego ojcem. Krolestwo nic nie zyskiwalo przez ten zwiazek, nastepca tronu dal swemu panstwu jedynie wysoce ekscentryczna krolowa, kochajaca meza zarliwie, ale tez potrafiaca glosic niepopularne opinie lub zapomniec o calym swiecie, bo poswiecila sie calkowicie jakiemus zagadnieniu, ktore zajelo jej zywa wyobraznie. Rodzice odumarli ja w roku krwawej zarazy, a ona bezdzietna i uwazana za nieplodna, pozostala zupelnie samotna, gdy jej maz, ksiaze Rycerski, za konczyl zycie na skutek upadku z konia. * * * Obudzilem sie. Lezalem w lozku, bylo mi cieplo i dobrze. Na wszelki wypadek nie poruszylem sie, tylko ostroznie poszukalem bolu. Znikl, ale bylem bardzo zmeczony i odretwialy, jak to czasem bywa po dlugiej chorobie. Nagle przeszedl mnie dreszcz. Obok mnie, zupelnie naga, lezala Sikorka, oddychajac spokojnie na moim ramieniu. Ogien w kominku przygasl. Sluchalem. Bylo bardzo pozno albo bardzo wczesnie. Zamek spal.Nie pamietalem, kiedy znalazlem sie w lozku. Zadrzalem znowu. Sikorka poruszyla sie lekko. Przysunela sie do mnie blizej, usmiechnela sennie. -Czasem taki jestes dziwny - szepnela. - Kocham cie. - Znowu zamknela oczy. "Slepun!" "Jestem". - Jak zwykle. Nagle nie moglem go spytac, nie chcialem wiedziec. Po prostu lezalem, czulem sie chory i godny litosci. "Probowalem cie zawolac, ale jeszcze nie byles gotow wrocic. Tamten cie pozbawil sily". "<> to nasz krol". "Twoj krol. Wilki nie maja krola". "Dobrze juz, dobrze... - pozwolilem mysli uciec w niepamiec. - Dziekuje, ze mnie strzegles". Wyczul moja rezerwe. "Co mialem robic? Odeslac ja z niczym? Byla bardzo smutna". "Sam nie wiem. Nie mowmy o tym". Sikorka byla smutna i on ja musial pocieszyc? Nawet nie wiedzialem, dlaczego jest smutna. Byla smutna, poprawilem sie, patrzac na jej usmiech. Westchnalem. Im predzej stawie temu czolo, tym lepiej. Zreszta i tak musiala juz wracac do swej izdebki. Nie powinna byc u mnie, kiedy twierdza zacznie sie budzic ze snu. -Sikorko... - odezwalem sie cicho. Poruszyla sie i otworzyla oczy. -Kochany... - rzekla zaspanym glosem. -Musisz juz isc. -Wiem. Nie powinnam byla przychodzic. - Zamilkla. - Wszystko, co mowiles kilka dni temu... Nie powinnam byla... Polozylem jej palec na ustach. Usmiechnela sie do mnie. -To milczenie... bylo bardzo... interesujace. - Odsunela moja dlon, pocalowala mnie czule. Zaczela sie szybko ubierac. Wstalem, poruszajac sie znacznie wolniej niz ona. Spojrzala na mnie wzrokiem przepelnionym miloscia. - Pojde sama. Tak bedzie bezpieczniej. Nie powinnismy byc widywani razem. -Pewnego dnia... Tym razem ona uciszyla mnie, kladac mi dlon na wargach. -Nie bedziemy teraz mowic o takich sprawach. Niech ta noc zostanie taka, jak jest. Doskonala. - Pocalowala mnie znowu, szybko i lekko, i uciekla z moich ramion, z mojej komnaty. Noc? Doskonala? Skonczylem sie ubierac, dorzucilem do ognia. Usiadlem przy kominku. Wkrotce otworzyly sie sekretne drzwi. Wszedlem po schodach. -Musisz mnie wysluchac - rzeklem na powitanie. Ciern uniosl brwi. Gestem wskazal mi krzeslo obok siebie. Ledwie jednak zaczalem mowic, zrobil cos, co zjezylo mi wlosy na glowie. Rozejrzal sie wokol, jakbysmy stali w tlumie ludzi, i polozyl palec na ustach. Pochylil sie ku mnie, az prawie stykalismy sie czolami. -Cicho. Tylko cicho. O co chodzi? Przesiadlem sie na swoje stare miejsce u stop kominka. Serce tluklo mi sie w piersi. Nigdy nie przypuszczalem, ze akurat tutaj bede musial zachowywac ostroznosc. -Zdaj raport - szepnal Ciern. Nie opuscilem niczego; na poczatek, zeby cala historia miala sens, wspomnialem o swojej wiezi z ksieciem Szczerym. Nie pominalem zadnego szczegolu: od pobicia trefnisia, po dar ksieznej Ketriken dla Ksiestwa Niedzwiedziego, opowiedzialem takze o mojej posludze dla krola tego wieczoru. O Pogodnej i o Prawym w mojej komnacie. Kiedy szeptalem o szpiegach ksiecia Wladczego, Ciern wydal lekko wargi, ale nie byl zaskoczony. Wreszcie skonczylem. Przyjrzal mi sie spokojnie. -I jakie z tego wyciagasz wnioski? - zapytal znowu szeptem. Zupelnie jakby to byla zagadka, dzieki ktorej mialem doskonalic umiejetnosci. -Moge otwarcie mowic o swoich podejrzeniach? - zapytalem cicho. Skiniecie glowa. Odetchnalem z ulga. Kiedy zaczalem opowiadac o obrazie, jaki zarysowal mi sie przed oczyma w ciagu kilku ostatnich tygodni, z serca spadl mi ogromny ciezar. Ciern bedzie wiedzial, co robic. Mowilem szybko, zwiezle. Ksiaze Wladczy wiedzial, ze krol umiera. Osilek, narzedzie w jego dloniach, dbal, zeby nasz wladca zyl i byl Podatny na podszepty mlodszego ksiecia, a ten podwazal autorytet nastepcy tronu i na wlasne potrzeby trwonil bogactwa Koziej Twierdzy. Oddal Ksiestwo Niedzwiedzie Zawyspiarzom, by zyskac czas na zrealizowanie ambicji. Odmalowal ksiezne Ketriken jako osobe obca, nielojalna. Skupial wladze w swoich rekach. Jego ostatecznym celem byl, jak zawsze, tron Krolestwa Szesciu Ksiestw, w kazdym razie mozliwie najwieksza czesc krolestwa, jaka uda mu sie zagarnac. Stad hojne przyjecia dla ksiazat oraz szlachty ze srodladzia. Ciern niechetnie przytakiwal moim slowom. Kiedy zamilklem, rzekl cicho: -Wiele jest dziur w tej pajeczynie, ktora twoim zdaniem przedzie ksiaze Wladczy. -Kilka moge zalatac od razu - szepnalem. - Przypuscmy, ze krag Mocy, przygotowany przez Konsyliarza, jest calkowicie oddany ksieciu Wladczemu. Przypuscmy, ze wszystkie wiesci trafiaja najpierw do najmlodszego krolewskiego syna, a tylko te, ktore on uzna za bezpieczne dla swoich planow, docieraja do krola. Twarz Ciernia przyoblekla sie maska smutku. -Co wowczas - szeptalem goraczkowo - jezeli wiesci sa opozniane, chocby tylko o tyle, by nasza obrona przeradzala sie w zalosnie nieskuteczne wysilki? Mlodszy ksiaze robi z nastepcy tronu blazna, podkopuje pokladane w nim zaufanie. -Twoim zdaniem Szczery mialby o tym nie wiedziec? W zamysleniu pokiwalem glowa. -Doskonale posluguje sie Moca, ale nie moze sluchac wszedzie jednoczesnie. Zeby szpiegowac wlasny krag Mocy, musialby porzucic obserwacje wybrzeza. -Czy on... Czy jest teraz swiadom naszej dyskusji? Lekko zawstydzony wzruszylem ramionami. -Naprawde nie wiem. Na tym polega skaza mojego talentu. Nasza wiez jest bardzo nierowna. Czasami znam mysli ksiecia, jakby stal obok i sam mi je opowiadal. Zeszlej nocy, gdy przemawial przeze mnie, slyszalem kazde slowo. Teraz... - ucichlem, zeby posluchac. - Czuje tylko, ze nadal jestesmy polaczeni. - Ukrylem twarz w dloniach. Bylem kompletnie wyczerpany. -Napijesz sie czegos cieplego? - zapytal Ciern troskliwie. -Chetnie. Chcialbym jeszcze posiedziec tu spokojnie. Ciern zawiesil nad ogniem kociolek. Patrzylem z lekkim obrzydzeniem, jak wybieral ziola na wywar. Troche kozlka lekarskiego. Liscie miety i kocimietki. Odrobina cennego korzenia imbiru. Czyli w wiekszosci te same skladniki, ktorymi poil ksiecia Szczerego wyczerpanego uzywaniem Mocy. Wreszcie znowu usiadl blisko mnie. -To niemozliwe - wrocil do naszej rozmowy. - To, co sugerujesz, wymagaloby slepej lojalnosci kregu Mocy wobec Wladczego. -Mogl ja wykreowac ktos obdarzony silnym talentem. Moja skaza jest wynikiem dzialania Konsyliarza. Pamietasz fanatyczne uwielbienie mistrza Mocy dla ksiecia Rycerskiego? To wlasnie byla sztucznie stworzona lojalnosc. Konsyliarz mogl rownie dobrze wyszykowac taki krag Mocy. Ciern z niedowierzaniem pokrecil glowa. -Twoim zdaniem Wladczy jest az tak glupi, by wierzyc, ze szkarlatne okrety poprzestana na Ksiestwie Niedzwiedzim? Przeciez ostatecznie beda chcieli przejac Ksiestwo Kozie, Cypla i Debow. Co zostanie dla niego? -Ksiestwa srodladowe. Jedyne, ktore go obchodza, jedyne, ktore sa mu oddane. Zyskuje w ten sposob ogromny teren izolujacy go od szkarlatnych okretow. Przypuszczam, ze podobnie jak ty sadzi, iz Zawyspiarzom nie zalezy na zdobywaniu terytoriow, lecz tylko na terenach do napasci. Oni sa ludzmi morza. Nie wejda daleko w glab ladu. A ksiestwa nadbrzezne, zajete walka z Zawyspiarzami, nie beda mialy mozliwosci zwrocic sie przeciw ksieciu Wladczemu. -Jesli Krolestwo Szesciu Ksiestw straci dostep do wybrzeza, utraci rowniez mozliwosc handlu i transportu morskiego. Tego chyba nie pragna ksiestwa srodladowe? Wzruszylem ramionami. -Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale to jedyna teoria, do ktorej moim zdaniem pasuja prawie wszystkie fragmenty lamiglowki. Ciern wstal, nalal wrzatku do miedzianego czajniczka. Wyplukal go porzadnie, wylal wode, potem wrzucil bibulke z wybranymi ziolami i zalal ja wrzatkiem. W komnacie rozniosl sie zapach ogrodu. Zanotowalem sobie w pamieci obraz starego mezczyzny przykrywajacego czajniczek. Utrwalilem na zawsze ten tak znajomy widok, ukrylem gleboko w sercu. Krola Roztropnego zzerala choroba, a Ciern sie starzal. Dawniej zreczne ruchy nie byly juz takie pewne. Zaklula mnie w sercu swiadomosc nieuniknionego. Ciern wetknal mi w reke cieply kubek parujacego wywaru, a widzac moj wyraz twarzy, zmarszczyl brwi. -Co sie stalo? - szepnal. - Chcesz troche miodu? Pokrecilem glowa, upilem lyk, sparzylem sie w jezyk. Przyjemny smak maskowal gorycz kozlka. Po kilku chwilach bol ustapil i odeszla mnie sennosc. -Och, juz mi lepiej - westchnalem, a Ciern sklonil sie lekko, bezsprzecznie zadowolony z siebie. -Twoja teoria nie jest najmocniejsza - oznajmil szeptem. - Moze po prostu mamy do czynienia z rozkapryszonym ksieciem, ktory dogadza sobie przyjeciami dla swoich pochlebcow, korzystajac z nieobecnosci dziedzica tronu. Zaniedbuje obrone wybrzeza, bo jest krotkowzroczny, a przy tym spodziewa sie, ze starszy brat po powrocie ze wszystkim sie upora. Pustoszy skarbiec i wyprzedaje konie oraz bydlo, by zebrac dla siebie bogactwo, gdy nie ma go kto powstrzymac. -Dlaczego wiec odmalowuje ksiecia Krzepkiego jako zdrajce? I szkaluje ksiezne Ketriken? Po co osmiesza ksiecia Szczerego i jego wyprawe? -Z zazdrosci. Wladczy zawsze byl rozpieszczanym faworytem ojca. Nie przypuszczam, zeby sie zwrocil przeciwko niemu. - Cos w glosie Ciernia zdradzilo mi, ze bardzo chcial wierzyc we wlasne slowa. - To ja dostarczam ziola, ktorymi Osilek leczy bole Roztropnego. -Nie mam nic do twoich ziol. Obawiam sie tylko, ze do nich sa dodawane inne. -W jakim celu? Nawet jesli Roztropny umrze, dziedzicem tronu nadal bedzie Szczery. -Chyba ze ksiaze Szczery umrze pierwszy. - Unioslem dlon, powstrzymujac protest Ciernia. - To sie wcale nie musi wydarzyc naprawde. Jesli ksiaze Wladczy sprawuje nadzor nad kregiem Mocy, moze w kazdej chwili oznajmic o smierci nastepcy tronu. Wowczas sam zajmie jego miejsce. Potem... - nie dokonczylem zdania. Ciern westchnal gleboko. -Dosyc juz mi dales do myslenia. Rozpatrze twoja teorie, porownam z wlasna. Na razie musisz bardzo na siebie uwazac. I strzec Ketriken. I blazna. Jesli jest chociaz ziarno prawdy w twoich domyslach, wszyscy stoicie Wladczemu na drodze do celu. -A co z toba? - zapytalem cicho. - Coz to za niezwyczajne srodki ostroznosci? -Za sciana jest komnata. Dotad nikt w niej nie mieszkal, ale teraz zostal tam ulokowany jeden z gosci Wladczego. Zwawy - jego kuzyn i dziedzic Ksiestwa Trzody. Ma bardzo lekki sen. Juz sie skarzyl na szczurze piski w murach. Zeszlej nocy Cichosz wywrocil kociolek; narobil przy tym troche stukotu i tyle wystarczylo, zeby mlodzika obudzic. W dodatku jest nieprzecietnie ciekawski. Teraz wypytuje sluzbe, czy kiedykolwiek spotykano w zamku duchy. Slyszalem, jak ostukuje sciany. Moim zdaniem podejrzewa istnienie tej komnaty. Nie musimy sie tym przejmowac; na pewno niedlugo bedzie sie zbieral z powrotem. Ale przyda sie troche wiecej ostroznosci. Czulem, ze to nie wszystko, ale nie chcial mi nic wiecej powiedziec. Zadalem jeszcze tylko jedno pytanie. -Ciern, czy nadal codziennie widujesz krola? Spuscil wzrok na dlonie i ciezko potrzasnal glowa. -Wladczy chyba domysla sie mojego istnienia. Cos podejrzewa i dba, zeby zawsze ktos z jego ludzi byl przy krolu. Utrudnia mi zadanie. - Westchnal. - Ale, ale, dosyc trosk. Lepiej sprobujmy pomyslec, co moze sie wydarzyc dobrego. I tutaj Ciern rozpoczal dluga dyskusje o Najstarszych, oparta na naszej skromnej wiedzy. Gawedzilismy sobie, jak to bedzie, gdy ksiaze Szczery osiagnie cel, spekulowalismy, ile nam da pomoc poteznych sprzymierzencow. Ciern rozprawial o tym z entuzjazmem. Bardzo chcialem podzielac jego nadzieje, niestety uwazalem, ze Krolestwo Szesciu Ksiestw nalezalo ratowac raczej od srodka: przede wszystkim pozbywajac sie zmii z rodowego gniazda. Po powrocie do siebie polozylem sie i zapadlem w gleboki sen. Przez jakis czas cieszylismy sie blogoslawienstwem sztormow. Kazdy dzien, gdy budzil mnie poranny loskot wiatru walacego deszczem w okiennice, byl na wage zlota. Staralem sie nie rzucac w oczy, unikalem ksiecia Wladczego, nawet jesli oznaczalo to, ze musialem jadac w izbie zolnierskiej. Wychodzilem natychmiast z kazdej komnaty, w ktorej pojawial sie Prawy albo Pogodna. Stanowczy powrocil ze swojego posterunku w Czerwonej Wiezy, w Ksiestwie Niedzwiedzim. Zdarzalo mi sie niekiedy widywac go w towarzystwie Pogodnej i Prawego. Czesciej mitrezyl czas przy stole w sali biesiadnej. Z polprzymknietymi oczyma zawsze wygladal na zaspanego. Nie mozna powiedziec, by nienawidzil mnie tak bardzo jak Pogodna i Prawy, lecz mimo wszystko staralem sie jego rowniez unikac. Powtarzalem sobie, ze postepuje rozsadnie, lecz i tak czulem sie tchorzem. Czesto zachodzilem do krola, ale nieczesto mnie wpuszczano. Nadszedl ranek, gdy obudzilo mnie walenie do drzwi. Ktos glosno wolal moje imie. Wyskoczylem z lozka, otworzylem drzwi. W progu stal blady i drzacy chlopak stajenny. -Pomocnik wzywa cie do stajni! Nie zostawil mi nawet czasu na odpowiedz, pognal z powrotem, jakby go ktos gonil. Naciagnalem na siebie wczorajsze ubranie. Nie umylem sie i nie uczesalem, by nie tracic czasu. Biegnac przez podworzec uslyszalem podniesione glosy, jakas sprzeczke w stajniach. Wiedzialem, ze Pomocnik nie wzywalby mnie do zwyklej klotni miedzy parobkami. Nie mialem pojecia, do czego mu bylem potrzebny. Pchnalem wrota i przedarlem sie przez rozkrzyczane stado chlopakow w sam srodek zgielku. I zobaczylem Brusa. Juz nie krzyczal. Juz milczal. Zmeczony podroza, do cna wycienczony. Pomocnik, choc pobladly, twardo obstawal przy swoim. -Nie mialem wyboru - rzekl cicho. - Ty musialbys zrobic to samo. -Wiem - odezwal sie Brus po chwili. - Wiem. - Odwrocil sie do mnie. - Bastardzie, moje konie zniknely. - Zachwial sie lekko. -Pomocnik nic nie zawinil - rzeklem. Potem zapytalem: - Gdzie jest ksiaze Szczery? Zmarszczyl brwi, spojrzal na mnie zdziwiony. -Nie spodziewaliscie sie mnie? Wyslano do was wiesci o moim powrocie. Powinny byly dotrzec przede mna. -O niczym nie slyszelismy. Co sie stalo? Dlaczego wrociles? Powiodl wzrokiem po zadnych nowinek chlopcach stajennych. -Jesli jeszcze o niczym nie slyszeliscie, to znaczy, ze wiesci te nie sa przeznaczone dla waszych uszu. Musze isc prosto do krola. - Wyprostowal sie, znow potoczyl wzrokiem po zgromadzeniu. - Nie macie nic do roboty? - smagnal glosem jak dawniej. - Tylko wroce z zamku, zaraz obejrze, jak dbaliscie o stajnie pod moja nieobecnosc. Niczym mgla dotknieta promieniami slonca, wszyscy znikneli. Brus zwrocil sie do Pomocnika. -Oporzadzisz mojego konia? Biedny Fircyk byl bardzo zle traktowany ostatnimi czasy. Niech poczuje, ze nareszcie jest w domu. -Oczywiscie. Mam poslac po medyka? Moze zaczekac tu na ciebie. Brus pokrecil glowa. -Wszystko, co sie da zrobic, potrafie zrobic sam. Chodz, Bastardzie. Nie dojde bez pomocy. Pelen zdumienia podalem mu ramie, a Brus wsparl sie na mnie ciezko. Dopiero wtedy sie zorientowalem, ze to, co na pierwszy rzut oka wzialem za sztylpe do zimowych butow, jest grubym opatrunkiem. Brus wyraznie oszczedzal chora noge, przenoszac wiekszosc ciezaru ciala na mnie. Byl zmeczony, to zrozumiale, lecz poczulem tez zapach potu zrodzonego z bolu. Odzienie mial krolewski koniuszy poplamione i podarte, twarz i rece bardzo brudne. Jak nie on. -Powiedz mi - poprosilem - czy ksiaze zdrow? Sprobowal sie usmiechnac. -Twoim zdaniem ksiaze moglby byc martwy, a ja ciagle zywy? Nie obrazaj mnie. Poza tym wystarczy, zebys uzyl swojego talentu. Wiedzialbys o smierci ksiecia. Albo o jego ranach. - Przystanal i przyjrzal mi sie uwaznie. - Prawda? Nie mialem watpliwosci, o czym mowil. -Naszej wiezi nie sposob ufac - przyznalem z niechecia. - Czasem jestem jej pewien. Kiedy indziej nie. Teraz nie wiem nic. Co sie stalo? -Ksiaze Szczery mial sprobowac przeslac wiadomosc przez ciebie. Ty przekazalbys ja krolowi Roztropnemu. Nie zadawalem mu wiecej pytan. Zapomnialem, jak dawno nie widzial krola. Rankami nasz wladca czul sie najgorzej, ale kiedy wspomnialem o tym Brusowi, zdecydowal, iz mimo wszystko woli zlozyc raport od razu. Tak wiec zapukalismy do krolewskich komnat i, ku memu zdumieniu, zostalismy wpuszczeni. Znalazlszy sie w srodku pojalem, ze stalo sie tak, gdyz nie bylo tam Osilka. -Zateskniles za dymem? - zapytal mnie trefnis z wdziecznym usmiechem. W tej samej chwili dostrzegl Brusa. Kpiacy wyraz natychmiast zniknal z jego twarzy. - Ksiaze...? -Brus przyszedl zlozyc krolowi raport. -Zatem sprobuje go obudzic. Chociaz biorac pod uwage jego stan ostatnimi dniami, rownie dobrze mozna zdawac mu raport, kiedy spi. W obu przypadkach bedzie przywiazywal do tego rownie wielka wage. Przyzwyczajony do blazenskich kpin, w tej wyczulem falszywy ton. Szyderstwo zabrzmialo zle, zbyt wiele w nim bylo rezygnacji. Brus spojrzal na mnie z obawa. -Co sie stalo krolowi? - wyszeptal. Pokrecilem tylko glowa i podprowadzilem go do krzesla. -Bede stal w obecnosci mego wladcy, poki on sam nie kaze mi usiasc - oznajmil stanowczo. -Jestes ranny. Monarcha to zrozumie. -Jest moim krolem. Tyle ja rozumiem. Dalem spokoj. Czekalismy dlugo. W koncu trefnis ukazal sie w progu krolewskiej sypialni. -Krol nie czuje sie dobrze - uprzedzil nas. - Twierdzi jednak, ze wyslucha raportu. W sypialni. I tak Brus, wsparty na moim ramieniu, wszedl do mrocznej, spowitej dymem krolewskiej sypialni. Ze wstretem zmarszczyl nos. Drazniace opary suta tworzyly ciezka zaslone, wciaz dymilo kilka niewielkich kadzielnic. Blazen podciagnal kotary loza, a nastepnie zaczal poprawiac poduszki, az krol odprawil go watlym gestem dloni. Nie moglem wyjsc z zadziwienia, jakim sposobem do tej pory nie dostrzegalem objawow choroby. Oto wycienczony czlowiek, ktorego czuc kwasnym potem, bialka oczu podeszly mu zolcia... Przynajmniej to powinienem byl dostrzec. Wstrzas malujacy sie na twarzy Brusa powiedzial mi wyraznie, ze zmiany zaszle od czasu, gdy krolewski koniuszy ostatnio widzial monarche, byly ogromne. Brus szybko sie opanowal, wyprezyl jak struna. -Wasza wysokosc - rzekl formalnie - przybylem zlozyc raport. Krol Roztropny wolno przykryl oczy powiekami. -Zlozyc raport - rzekl cicho. Czy wydal Brusowi rozkaz, czy tez jedynie powtorzyl ostatnie slowa? Brus uznal je za rozkaz. Przekazal meldunek z taka sama sumiennoscia, jakiej zawsze wymagal ode mnie. A ja stalem i podtrzymywalem go, gdy opowiadal o podrozy z ksieciem Szczerym. O drodze przez glebokie sniegi, o dazeniu w strone Krolestwa Gorskiego. Mowil spokojnie i bez zajaknienia. O niewygodach podrozy. Mimo wyslania strazy przedniej, majacej przygotowywac postoje, rzadko mieli okazje skorzystac z goscinnosci i pomocy. Mozni, ktorych domy i majatki lezaly na drodze ksiecia, twierdzili, ze nie wiedzieli nic o jego wyprawie. W wielu wypadkach orszak witala jedynie sluzba, a goscinnosc ograniczala sie do przyslug, jakie by zaoferowano kazdemu pospolitemu podroznikowi. Nie znajdowali koni na zmiane, ktore powinny byly czekac w wyznaczonych miejscach. A przeciez przy takiej pogodzie wierzchowce cierpialy jeszcze bardziej niz jezdzcy. Od czasu do czasu Brusem wstrzasaly dreszcze. Balem sie, ze zaraz upadnie z wyczerpania. Co jakis czas bral gleboki oddech, odpoczywal chwile i dopiero podejmowal opowiesc. Glos zadrzal mu lekko, gdy mowil, ze na rowninach Ksiestwa Trzody, nim jeszcze ujrzeli wody Jeziora Blekitnego, zostali zwabieni w zasadzke. Nie wyciagal z tego zajscia wnioskow, jedynie zauwazyl obiektywnie, ze napastnicy walczyli jak zolnierze. Nie mieli na sobie, oczywiscie, barw herbu swego pana, ale jak na bandytow byli o wiele za dobrze ubrani i uzbrojeni. Przy tym najoczywisciej ich celem byl sam ksiaze Szczery. Kiedy dwa muly zerwaly sie z uwiezi i rzucily do ucieczki, zaden z napastnikow za nimi nie pogonil. Bandyci woleliby pochwycic zwierzeta juczne, niz walczyc ze zbrojnymi. Ksiaze Szczery zdolal odeprzec atak. Napastnicy zrezygnowali z walki, gdy pojeli, ze ksiazeca druzyna predzej umrze, niz sie podda albo ucieknie. Odjechali, zostawiajac swoich poleglych. -Nie pokonali nas, ale nie wyszlismy z tej potyczki bez szwanku. Stracilismy duza czesc zapasow. Zginelo siedmiu zolnierzy i dziewiec koni. Dwoje z nas odnioslo ciezkie rany, troje innych lzejsze. Ksiaze zdecydowal, ze ranni maja zawrocic do Koziej Twierdzy. Razem z nami wyslal eskorte dwoch zdrowych zolnierzy. Zamierzal kontynuowac wyprawe, dotrzec do Krolestwa Gorskiego, gdzie straz przyboczna mialaby czekac na jego powrot. Naszym dowodca na czas powrotu do domu zostal Gorliwiec. Jemu to ksiaze Szczery powierzyl piecze nad zwojem pergaminu zawierajacym wazne wiesci. Nie wiem, czego dotyczyly. Gorliwiec i pozostali wracajacy zgineli piec dni temu. Zostalismy zaskoczeni tuz przed granica Ksiestwa Koziego, gdy podrozowalismy wzdluz Rzeki Koziej. Lucznicy. Wszystko odbylo sie bardzo... szybko. Czterech z nas zginelo na miejscu. Moj kon dostal w bok. Fircyk to jeszcze mlodziak; wpadl w panike, przeskoczyl wal, obaj znalezlismy sie w wodzie. Rzeka tam gleboka, prad wartki. Zaniosla nas kawal drogi. Slyszalem, jak Gorliwiec kazal innym uciekac, krzyczal, ze ktos musi dotrzec do Koziej Twierdzy. Zadnemu sie nie udalo. Kiedy wydostalem sie z rzeki i wrocilem na miejsce ataku, znalazlem tylko ciala. Pergamin zniknal. Brus mowil prostymi slowami. Jego raport byl zwyklym opisem zdarzen. Nic nie wspomnial o wlasnych cierpieniach, rozterkach, watpliwosciach. Odeslano go do domu, jedyny przezyl ten powrot... Przewidywalem, ze tego wieczoru spije sie na umor. Czy potrzebne mu bylo do tego towarzystwo? Na razie jednak stal i w milczeniu czekal na pytania krola. Cisza trwala bardzo dlugo. -Wasza wysokosc? - odwazyl sie odezwac. Krol Roztropny poruszyl sie w ciemnosciach loza. -Przypomina mi to dni mlodosci - wychrypial. - Kiedy jeszcze moglem dosiadac konia i wladac mieczem. Gdy czlowiek traci... gdy raz to utraci, traci w rzeczywistosci o wiele wiecej. Twoj kon wydobrzeje, mam nadzieje? Brus sciagnal brwi. -Zrobilem dla niego, co moglem, wasza wysokosc. Sadze, ze wroci do sil. -To dobrze. Przynajmniej tyle dobrego. Przynajmniej tyle. - Krol Roztropny zamilkl. Zdawalo sie, ze walczy o kazdy oddech. - Idz, odpocznij - odezwal sie w koncu szorstko. - Wygladasz okropnie. Moze pozniej... - przerwal na dwa oddechy. - Pozniej cie wezwe. Jak odpoczniesz. Na pewno trzeba cie wypytac... - krol ucichl, znowu slyszelismy tylko oddech. Tak oddycha czlowiek, kiedy bol jest niemal nie do zniesienia. I gdy stara sie tego nie okazac. Trefnis zajrzal krolowi w twarz. Potem gestem poprosil nas, bysmy wyszli. -Chodzmy - odezwalem sie do Brusa cicho. - Twoj pan wydal ci rozkaz. Kiedy opuszczalismy krolewska komnate, wspieral sie na mnie chyba jeszcze ciezej. -Wcale go to nie obeszlo - zauwazyl Brus, tak by jego slowa dotarly tylko do mnie. Ledwo szedl. -Obeszlo. Bardzo. Dotarlismy do schodow. Przystanalem niezdecydowany. Jeden ciag stopni na dol, dalej przez sale biesiadna, kuchnie, podworzec, do stajni. Nastepne schody, tym razem w gore, do kwatery Brusa. Z drugiej strony - dwa ciagi schodow i kawalek korytarza do mojej komnaty. -Zaprowadze cie do mnie - zdecydowalem. -Nie. Chce do siebie. - Byl rozdrazniony jak chore dziecko. -Zaraz potem. Najpierw troche odpoczniesz u mnie - oznajmilem stanowczo. Nie opieral sie, gdy poprowadzilem go po schodach w gore. Chyba nie mial sily. Kiedy otwieralem drzwi, oparl sie ciezko o sciane. Pomoglem mu wejsc do srodka. Probowalem go namowic, zeby sie polozyl, ale uparl sie usiasc na krzesle przy kominku. Na jego wychudlej, trupio bladej twarzy znac bylo teraz wszystkie trudy podrozy. Rozejrzal sie po komnacie, jakby ja widzial po raz pierwszy. -Bastardzie, masz tutaj cos do picia? Na pewno nie chodzilo mu o herbate. -Okowity? -Tego cienkusza z jezyn, ktorym masz zwyczaj sie raczyc? Wolalbym konskie siki. Odwrocilem sie do niego z usmiechem. -Moge ci troche przyniesc. Nie zareagowal. Jakby mnie nie slyszal. Dorzucilem do ognia, Przejrzalem skromny zapas ziol, jaki mialem w komnacie. Nie bylo tego wiele. Wiekszosc oddalem blaznowi. -Brus, ide po jedzenie i kilka drobiazgow, dobrze? Nie dostalem zadnej odpowiedzi. Usnal na siedzaco. Podszedlem do niego. Plonal od goraczki. Co tym razem stalo sie z jego noga? Rana w miejscu starej rany, a potem jeszcze dluga droga... Niepredko wydobrzeje, co do tego nie bylo najmniejszych watpliwosci. Przerwalem kucharce przygotowywanie deseru, mowiac, ze Brus, ranny i chory, odpoczywa w mojej komnacie. Sklamalem, ze jest glodny jak wilk, i poprosilem, by poslala na gore chlopca z jedzeniem oraz z kilkoma wiadrami czystej goracej wody. Natychmiast zatrudnila do mieszania budyniu kogos innego i zaczela szczekac tacami, imbrykami oraz sztuccami. Wkrotce mialem dosc smakowitego jadla, by urzadzic przyjecie. Pobieglem do stajni, dalem znac Pomocnikowi, ze Brus jakis czas zostanie u mnie. Potem zajrzalem do izdebki krolewskiego koniuszego - mialem zamiar wziac stamtad potrzebne ziola i korzenie. W izbie bylo zimno. Zagniezdzila sie tu wilgoc i stechlizna. Zanotowalem sobie w pamieci, zeby kazac komus rozpalic ogien, przyniesc drewno, wode i swiece. Brus mial wrocic dopiero wiosna. Wysprzatal swoja izbe pedantycznie. Znalazlem kilka garnczkow z ziolowymi masciami, ale zadnych swiezo ususzonych ziol. Albo zabral je ze soba, albo komus oddal przed wyjazdem. Rozgladalem sie dookola. Nie bylem tu od paru miesiecy. Wrocily wspomnienia z dziecinstwa. Godziny przed tym kominkiem, spedzone na naprawianiu lub oliwieniu uprzezy. Sypialem na sienniku przy ogniu. Gagatek, pierwszy pies, z ktorym sie zwiazalem. Brus mi go zabral, probujac zakazac uzywania Rozumienia... Potrzasnalem glowa i szybko wyszedlem z izby pelnej duchow przeszlosci. Nastepne drzwi, do ktorych zapukalem, prowadzily do komnat ksieznej Cierpliwej. Otworzyla Lamowka i widzac moja mine, zapytala od razu: -Stalo sie cos zlego? -Brus wrocil. Jest w mojej komnacie. Ranny. Nie mam ziol... -Poslales po medyka? -Brus woli radzic sobie sam - odparlem po chwili. -To prawda. - W komnacie pojawila sie ksiezna. - Co ten szaleniec sobie zrobil tym razem? Czy ksiaze Szczery zdrow? -Ksiaze zostal zaatakowany. Wyszedl z potyczki obronna reka i nadal dazy do Krolestwa Gorskiego. Rannych odeslal do domu pod eskorta dwoch zdrowych zolnierzy. Brus jako jedyny przezyl droge powrotna. -Byla taka trudna? - zapytala ksiezna. Lamowka juz krzatala sie po komnacie, szykujac ziola, korzenie, bandaze. -Nasi ludzie polegli, gdy dosiegly ich zdradzieckie strzaly, tuz przy granicy Ksiestwa Koziego. Kon Brusa poniosl go do rzeki, nim wydostali sie na brzeg, spory kawalek przeplyneli z pradem. Prawdopodobnie dzieki temu przezyli. -Ciezko jest ranny? - Teraz takze ksiezna Cierpliwa zaczela zwawe przygotowania. Z komodki wyjela masci i nalewki. -W noge, na ktora juz utykal. Nie wiem, jak powazna jest rana. Nie ogladalem jej jeszcze. Brus nie opiera sie na tej nodze, nie moze sam isc. I ma wysoka goraczke. Ksiezna zaczela ladowac medykamenty do koszyka. -Na co czekasz? - zerknela na mnie. - Wracaj i zobacz, co mozesz dla niego zrobic. Za moment przyjdziemy. -Chyba nie przyjmie twojej pomocy, pani - rzeklem szczerze. -Zobaczymy - odparla ksiezna spokojnie. - Dopilnuj, zeby byla goraca woda. Wiadra z goraca woda staly juz pod drzwiami. Zanim przygotowalem wrzatek w kociolku nad ogniem, kucharka przyslala dwie tace pelne jedzenia, a oprocz tego podgrzane mleko i goraca herbate. Pojawila sie ksiezna Cierpliwa i zaczela rozkladac na mojej skrzyni ziola. Prawie natychmiast wyslala Lamowke po jakis stol i dodatkowe dwa krzesla. Brus spal gleboko, od czasu do czasu wstrzasany dreszczami. Ksiezna zajrzala spiacemu w twarz. -Brus? - odezwala sie lagodnie. Nawet nie drgnal. Bardzo delikatnie pogladzila go po policzku. - Takis wychudzony, taki zmarnowany - uzalila sie cicho. Zmoczyla szmatke i delikatnie otarla mu twarz oraz rece. Zupelnie jak malemu dziecku. Potem ostroznie otulila go kocem sciagnietym z mojego lozka. -Potrzebna mi bedzie ciepla woda - nakazala mi szorstko. Zajalem sie wypelnianiem polecenia, a ona kucnela i srebrnymi nozyczkami zaczela rozcinac opatrunek. Poplamiony bandaz wygladal na nie zmieniany od dawna. Siegal az za kolano. Lamowka wziela ode mnie mise i postawila przy Brusie. Wowczas ksiezna otworzyla zabrudzony opatrunek niczym muszle. Zobaczylismy zakrzepla krew i rzeczny mul zaklejajace opuchniete kolano. Brus ocknal sie z jekiem, glowa opadla mu na piersi. Otworzyl oczy. W pierwszej chwili nieprzytomnym wzrokiem spojrzal na mnie, potem na dwie niewiasty przykucniete obok jego nogi. -Co sie stalo? - Tylko tyle zdolal wykrztusic. -Zle to wyglada. - Ksiezna Cierpliwa mowila z taka pretensja, jakby naniosl gnoju na swiezo umyta podloge. - Mogles przynajmniej zadbac, zeby rana byla czysta. -Kiedy Fircyk skoczyl do wody, przepadlo wszystko - odezwal sie niskim, chrapliwym glosem. - Nie mialem czystych bandazy, jedzenia, nic. Moglem te noge obnazyc, umyc, a potem zamrozic. Tak bys mi radzila, pani? -Masz tu jedzenie - przerwalem. Chcialem za wszelka cene zapobiec sprzeczce. Przyciagnalem do Brusa stolik z tacami. Ksiezna Cierpliwa usunela sie z drogi. Nalalem cieplego mleka do kubka i wcisnalem Brusowi w rece. Gdy podnosil naczynie do ust, dlonie drzaly mu lekko. Az do tej pory nie zdawalem sobie sprawy, jaki jest glodny. -Nie w calosci! - krzyknela ksiezna, gdy Brus odstawil kubek i chwycil rogal, ktory posmarowalem maslem. Wymienila nad jego glowa znaczace spojrzenie z Lamowka. Brus jakby nie uslyszal. Zanim dolalem mleka, po rogalu nie bylo sladu. Dziwny to byl widok - Brus, ktoremu rece trzesly sie do jedzenia. Jakim cudem trzymal sie do tej pory? -Co ci sie stalo w te noge? - zapytala Lamowka. - Uwazaj, zaboli - ostrzegla, przykladajac ciepla, mokra szmatke do zranionego kolana, by odmoczyc brud i zaschnieta krew. Brus zadrzal i pobladl, ale nawet nie jeknal. Wypil jeszcze troche mleka. -Strzala - odezwal sie wreszcie. - Mialem pecha, ze trafila akurat tutaj. Dokladnie w to samo miejsce, gdzie rozprul mnie odyniec. Zatrzymala sie na kosci. Ksiaze Szczery mi ja wyjal. - Skrzywil sie. Samo wspomnienie bolalo. - Dokladnie w stara rane - powtorzyl slabo. - W kolano, wiec przy kazdym kroku rana otwiera sie i znowu krwawi. -Powinienes byl usztywnic noge - zauwazyla rozsadnie ksiezna Cierpliwa. Wszyscy troje spojrzelismy na nia z wyrzutem. - Oczywiscie gdybys mogl - poprawila sie zaraz. -Zobaczmy, co sie tu dzieje. - Lamowka siegnela po wilgotny oklad. -Zostaw. - Brus powstrzymal ja gestem. - Sam sie tym zajme, tylko zjem. -Jak zjesz, bedziesz odpoczywal - stwierdzila ksiezna Cierpliwa. - Lamowko, przesun sie, prosze. Ku memu zdumieniu, Brus nie wyrzekl slowa. Lamowka odstapila na bok, a ksiezna Cierpliwa uklekla przed krolewskim koniuszym. Zmoczyla rog sciereczki w czystej wodzie, wycisnela go i zrecznie obmyla rane. Zakrzepla krew ustapila. Rana rzeczywiscie wygladala zle. Rozcieta skora rozeszla sie na boki, zywe mieso wylanialo sie tam, gdzie powinna sie juz tworzyc blizna. Odetchnelismy jednak z ulga. Kolano bylo co prawda zaczerwienione i opuchniete, a rana nawet zainfekowana w jednym miejscu, ale nie gnila, nie bylo sladu sczernialego ciala. -Jak sadzisz? - odezwala sie ksiezna Cierpliwa, nie kierujac pytania do nikogo w szczegolnosci. - Moze diabelski korzen? Goracy, roztarty na miazge... Mamy go, Lamowko? -Tak, pani. - Lamowka rozpoczela poszukiwania w koszyku. -Te garnczki sa z mojej izby? - zapytal mnie Brus. Skinalem glowa, on powtorzyl moj gest. -Tak myslalem. Ten niski szeroki. Brazowy. Daj mi go. Uniosl pokrywke. -To bedzie dobre. Wzialem troche ze soba, opuszczajac Kozia Twierdze, ale stracilem razem z reszta bagazu podczas pierwszego napadu. -Co to takiego? - zapytala ksiezna. Podeszla, juz z diabelskim korzeniem w dloni. -Kurzyslep i liscie bananowca. Gotowane w oleju, potem rozrobione na masc z pszczelim woskiem. -Powinno pomoc - zgodzila sie ksiezna. - Po okladach z diabelskiego korzenia. Przygotowalem sie na sprzeczke, ale Brus tylko skinal glowa. Byl ogromnie zmeczony. Niemal lezal w krzesle, szczelniej zawinal w koc. Powieki same mu opadly. W tej chwili rozleglo sie pukanie do drzwi. Otworzylem i ujrzalem w progu ksiezne Ketriken w towarzystwie Rozyczki. -Jedna z dam dworu powiedziala mi, ze podobno wrocil Brus - zaczela. Spojrzala nad moim ramieniem. - Wiec to prawda. Czy jest ranny? A co z moim ksieciem, och, co ze Szczerym? - Pobladla, choc sadzilem, ze to juz niemozliwe. -Jest zdrow i caly - zapewnilem. - Wejdz, pani, prosze. Przeklalem wlasna bezmyslnosc. Powinienem byl w pierwszej kolejnosci poslac jej wiadomosc o powrocie Brusa i przekazac wiesci, ktore przywiozl. Powinienem byl wiedziec, ze nikt inny o to nie zadba. Gdy weszla, ksiezna Cierpliwa i Lamowka powitaly ja uklonem i uprzejmymi slowami. -Co sie stalo? - zapytala malzonka nastepcy tronu. Powtorzylem jej wszystko, co uslyszalem od Brusa u krola Roztropnego, gdyz uwazalem, ze miala takie samo prawo znac wiesci o malzonku, jak monarcha o synu. Znowu pobladla na wzmianke o napadzie na ksiecia, ale nie odezwala sie slowem, poki nie skonczylem. -Dzieki wszystkim naszym bogom, ze zbliza sie do Krolestwa Gorskiego! Tam bedzie bezpieczny, przynajmniej od ludzi. Podeszla do ksieznej i Lamowki, zajetych przygotowywaniem korzenia. Byl juz ugotowany na miekko, zmiazdzony na gladka mase, teraz studzily go przed polozeniem na rane. -Jagody gorskiego jesionu wspaniale oczyszczaja podobne rany - powiedziala. Ksiezna Cierpliwa niesmialo podniosla wzrok. -Slyszalam o tym, ale ten korzen doskonale wyciaga z rany zakazenie. Potem mozna jeszcze przemyc wywarem z lisci malin i kory wiazu. Albo zrobic z tego kompres. -Nie mamy lisci malin - przypomniala ksieznej Lamowka. - Zawilgotnialy i splesnialy. -Ja mam liscie malin, jesli sie przydadza - rzekla ksiezna Ketriken cicho. - Robie z nich poranna herbate. Ciotka mnie tego nauczyla. - Spuscila wzrok, usmiechnela sie dziwnie. -Tak? - Zaciekawila sie nagle Lamowka. -Och, moja kochana! - wykrzyknela ksiezna Cierpliwa. Chwycila przyszla krolowa za reke w naglym, niespodziewanie poufalym gescie. - Jestes pewna? -Tak. Z poczatku myslalam, ze to tylko... Ale potem dostrzeglam inne oznaki. Czasami rano zle sie czuje od samego zapachu morza. I ciagle chce mi sie spac. -Wiec trzeba spac! - rozesmiala sie Lamowka. - A drazliwosc szybko minie. Stalem jak slup soli, obcy, wykluczony, zapomniany. Trzy kobiety nagle zaczely sie smiac. -Nic dziwnego, ze tak wygladalas, pani, wiesci od ksiecia. Czy dowiedzial sie przed wyjazdem? -Wtedy nawet ja niczego nie podejrzewalam. Tak za nim tesknie, tak mi go brak... -Jestes, pani, przy nadziei - odezwalem sie glupio. Wszystkie trzy spojrzaly na mnie i wybuchnely smiechem. -Ale to tajemnica - uprzedzila mnie nastepczyni tronu. - Chce, zeby krol dowiedzial sie pierwszy. Sama mu o tym powiem. Wiec nie zdradz sekretu nikomu. -Nie zdradze - zapewnilem. Nie powiedzialem jej, ze blazen juz wiedzial, i to od dluzszego czasu. Dziecko ksiecia Szczerego. Przeszedl mnie dziwny dreszcz. Rozstaje drog, nagle mnozenie mozliwosci. Jeden czynnik wazniejszy niz wszystkie inne - przeszkoda na drodze ksiecia Wladczego, jeszcze jeden stopien na stromej drodze do tronu. Jedno male zycie pomiedzy nim a upragniona wladza. Jak niewiele bedzie ono dla niego znaczylo! -Na pewno nie zdradze - przyrzeklem. - Niech ta radosna nowina pozostanie najglebiej skrywana tajemnica. Bo kiedy sie ja rozglosi, ksiezna Ketriken bedzie w rownie wielkim niebezpieczenstwie jak nastepca tronu. 23. GROZBY Tamtej zimy Ksiestwo Niedzwiedzie powoli sie rozpadalo, podobnie jak klif podmywany falami sztormu. Z poczatku ksiaze Krzepki regularnie posylal wiesci ksieznej Ketriken. Docieraly one dzieki strojnym goncom, wyprawianym osobiscie przez ksiecia. Poczatkowo byty pomyslne. Krolewskie opale pozwolily odbudowac Przeprawe. Mieszkancy miasta przeslali krolowej nie tylko gorace podziekowania, ale tez szkatulke perelek, tak ogromnie dla nich cennych. Dziwne. Skarb zbyt cenny, by go poswiecic na odbudowe domow, ofiarowali przyszlej krolowej w podziekowaniu za jej klejnoty, ktore im daly schronienie. Watpie, by ich poswiecenie znaczylo dla kogos innego rownie wiele. Ketriken plakala nad niepozorna szkatulka rzewnymi lzami.Po jakims czasie poslancy zaczeli przywozic mniej radosne wiesci. W pogodne dni pomiedzy sztormami szkarlatne okrety uderzaly raz po raz. Ksiaze Krzepki prosil o wyjasnienie przyczyny odwolania czlonka kregu Mocy z Czerwonej Wiezy. Przyszla krolowa zapytala o to otwarcie Pogodna i uslyszala, ze posterunek ten stal sie niebezpieczny dla Stanowczego, ktorego talent jest zbyt cenny, by go ryzykowac wobec agresji szkarlatnych okretow. Mato komu umknela ironia tego stwierdzenia. Z kazdym nastepnym poslancem wiesci nadchodzily coraz gorsze. Zawyspiarze zagniezdzili sie na Wyspie Haka i na Wyspie Sromoty. Ksiaze Krzepki skrzyknal statki rybackie oraz wojownikow i wlasnymi silami przypuscil atak, ale Zawyspiarze byli zbyt dobrze umocnieni. Przepadly statki, zgineli ludzie. Ksiestwo Niedzwiedzie donosilo z wielkim zalem, ze braklo funduszy na kolejna wyprawe. Wowczas to szmaragdy ksiecia Szczerego zostaly przekazane nastepczyni tronu, a ona bez wahania poslala je do Ksiestwa Niedzwiedziego. Nie dowiedzielismy sie, czy cokolwiek zdzialaly. Nie mielismy nawet pewnosci, czy doszly do celu. Wiesci z Ksiestwa Niedzwiedziego otrzymywalismy nieregularnie i wkrotce stalo sie jasne, ze nie wszyscy poslancy do nas docierali. Wreszcie lacznosc z ksieciem Krzepkim zostala calkowicie zerwana. Ksiezna Ketriken wyslala jeszcze dwoch umyslnych, a skoro nie wrocili, postanowila nie ryzykowac wiecej ludzkiego zycia. Do tego czasu Zawyspiarze z Wyspy Haka i z Wyspy Sromoty zaczeli sie wypuszczac dalej na poludnie, unikajac bliskiego sasiedztwa Koziej Twierdzy, ale atakujac zarowno na polnoc, jak i na poludnie od nas. Na wszystkie te napasci ksiaze Wladczy pozostawal nieodmiennie obojetny. Twierdzil, ze zbiera fundusze, by ksiaze Szczery, wrociwszy z Najstarszymi, mogl sie pozbyc wroga raz na zawsze. Tylko ze coraz czestsze przyjecia w Koziej Twierdzy nabraly wiekszego rozmachu, a podarunki najmlodszego krolewskiego syna dla srodladowych ksiazat i szlachty byly jeszcze bardziej szczodre. * * * Juz po poludniu Brus znalazl sie w izdebce nad stajniami. Zamierzalem go zatrzymac w swojej komnacie, chcialem sie nim opiekowac, ale wyszydzil ten pomysl. Sama Lamowka dopilnowala przygotowania jego izby, co takze wywolalo niezadowolone pomruki krolewskiego koniuszego, choc kazala tylko napalic w kominku, przyniesc swiezej wody, wywietrzyc posciel, a potem zamiesc podloge i wysypac ja swiezymi ziolami. Na srodku stolu plonela jedna ze swiec zrobionych przez Sikorke. Swiezy zapach zywicznej sosny przepedzil smrodek stechlizny. Brus narzekal, ze przez to wszystko nie czuje sie u siebie. Zostawilem go, lezacego w lozku, wspartego na poduszkach, z flaszka okowity pod reka.Az nazbyt dobrze rozumialem, dlaczego musial sie pocieszac gorzalka. Kiedy pomagalem mu isc przez stajnie, mijalismy jeden pusty boks za drugim. Nie tylko koni brakowalo: zniknely takze najlepsze ogary. Nie mialem odwagi zagladac do sokolow, na pewno panowalo tam podobne spustoszenie. Pomocnik szedl razem z nami, milczacy, ale wyraznie dotkniety. Jego wysilki nie zostaly nagrodzone nawet jednym slowem uznania, choc stajnie lsnily czystoscia, konie, ktore jeszcze zostaly, wyszczotkowano do polysku, nawet puste boksy wyszorowano i wymyto. Pusta spizarnia, niewazne jak piekna, nic nie pomoze glodnemu. Stajnie byly dla Brusa domem i najdrozszym skarbem. Zastal je bezlitosnie spladrowane. Poszedlem do stodol i zagrod, gdzie zawsze zimowaly najlepsze sztuki bydla. Tutaj takze wygladalo, jakby przeszedl huragan. Zniknely najlepsze byki. Z czarnych karakulow, ktore normalnie ledwo sie miescily w jednej zagrodzie, zostalo tylko szesc owiec i jeden wcale nie najpiekniejszy baran. Nie wiedzialem dokladnie, co bywalo onegdaj w innych zagrodach, ale zbyt wiele bylo pustych. Ze stodol ruszylem do spichlerzy. Przed jednym z nich kilku mezczyzn ladowalo na woz worki ziarna. W poblizu staly dwa inne wozy, juz zaladowane. Przygladalem sie przez chwile, potem, gdy worki trzeba bylo ladowac wyzej, zaproponowalem pomoc. Skorzystali chetnie i rozmawiali ze mna zupelnie otwarcie. Pomachalem im na do widzenia i wrocilem do zamku, zachodzac w glowe, z jakiej przyczyny caly spichlerz ziarna mial byc barka wyslany az nad Jezioro Smolne. Zdecydowalem, ze przed powrotem do komnaty zajrze jeszcze do Brusa. Wspialem sie po waskich schodach i z niepokojem zauwazylem, ze drzwi stoja otworem. Obawiajac sie zasadzki, wpadlem do srodka jak burza. Przestraszylem Sikorke, ktora ustawiala naczynia na stoliku obok krzesla, na ktorym siedzial Brus. -Myslalem, ze bedziesz sam - rzeklem niezrecznie. Brus zmierzyl mnie odrobine metnym wzrokiem. Mocowal sie z butelka okowity. -Ja tez - rzekl ponuro. Jak zwykle nie bylo po nim specjalnie znac wplywu alkoholu, ale Sikorka nie dala sie zwiesc. Usta miala zacisniete w waska linie. Nie przerywala pracy, ignorujac mnie calkowicie. -Zaraz koncze - odezwala sie do Brusa. - Ksiezna Cierpliwa kazala mi przyniesc tu cieply posilek, bo rano zjadles niewiele, panie. -Przyjmij moje podziekowania - rzekl Brus. Doskonale wyczuwal niezreczna sytuacje oraz irytacje dziewczyny. Dziwne, ale nawet sprobowal przeprosic. - Mam za soba trudna podroz, panienko, a rana przysparza mi bolu. Chyba ci nie uchybilem? -Nie jestem tu u siebie, zeby sie obrazac o twoje czyny, panie. - Skonczyla zastawiac stol. - Czy moge zrobic cos jeszcze? - zapytala. Byla uprzejma, nic wiecej. Na mnie nie patrzyla wcale. -Mozesz przyjac moja wdziecznosc. Nie tylko za jedzenie, ale i za swiece. Domyslam sie, ze sama je zrobilas. Sikorka odtajala nieco. -Przynioslam je tu na polecenie ksieznej Cierpliwej. Usluchalam jej z przyjemnoscia. -Rozumiem. - Nastepne slowa kosztowaly go znacznie wiecej. - Prosze wiec, bys i jej przekazala moje podziekowania. A takze Lamowce. -Przekaze. Czy moge w czyms jeszcze pomoc, panie? Ide po sprawunki dla ksieznej Cierpliwej, kazala mi spytac, czy chcialbys, panie, cos z miasta. -Nic. Ale milo, ze ksiezna o tym pomyslala. Dziekuje ci. Sikorka z pustym koszykiem na ramieniu wymaszerowala z izby, mijajac mnie, jakbym byl powietrzem. Brus i ja dluzsza chwile patrzylismy na siebie. Potem spojrzalem za Sikorka, wreszcie sprobowalem wyrzucic ja z mysli. -Nie tylko w stajniach takie spustoszenie - powiedzialem, a potem zrelacjonowalem krotko, co widzialem w zagrodach i spichlerzach. -Moge ci opowiedziec, co sie stalo z tym majatkiem - rzekl mrukliwie. Przyjrzal sie jedzeniu naszykowanemu przez Sikorke, po namysle nalal sobie okowity. - Podrozujac wzdluz Rzeki Koziej, slyszelismy niejedno. Niektorzy mowia, ze ksiaze Wladczy wyprzedaje bydlo i ziarno, zeby placic za obrone wybrzeza. Inni gadaja, ze wysyla plodne bydlo na bezpieczniejsze pastwiska Ksiestwa Rolnego. - Przelknal trunek. - Zniknely najlepsze konie. Tyle zobaczylem na pierwszy rzut oka. Watpie, zebym przez dziesiatek lat mogl doprowadzic te stajnie do poprzedniej swietnosci. - Znowu sobie nalal. - Dzielo mojego zycia zrujnowane, Bastardzie. Czlowiek lubi wiedziec, ze gdzies na swiecie zostawia po sobie slad. Konie, ktore tutaj sprowadzalem, rasy, jakie krzyzowalem, stworzylem... wszystko stracone, rozrzucone po calym Krolestwie Szesciu Ksiestw. Tak, oczywiscie, moje ogiery wniosa szlachetna krew do kazdej stadniny, ale nigdy sie juz nie przekonam, co bym osiagnal, gdyby mi pozwolono dzialac dalej. Mocarz bedzie niewatpliwie kryl smukle klacze Ksiestwa Rolnego. Od szesciu pokolen czekalem na zrebaka Iskry, a oni najsmiglejszego wierzchowca zaprzegna do pluga. Nic nie powiedzialem. Przypuszczalem, ze niestety mial racje. -Zjedz cos - odezwalem sie po chwili. - Jak noga? Podniosl koc. -Ciagle tam jest. Pewnie powinienem sie z tego cieszyc. Czuje sie lepiej niz rano. Diabelski korzen wyciagnal zakazenie. Choc ta kobieta ma pstro w glowie, to jednak zna sie na ziolach. Nie musialem pytac, kogo mial na mysli. -Bedziesz jadl? - ponaglilem go. Odstawil kubek i wzial w reke lyzke. Sprobowal zupy. Mrukliwie wyrazil swoje uznanie. -Tak... - odezwal sie jedzac. - Wiec to jest ta dziewczyna. Sikorka. Pokiwalem glowa. -Potraktowala cie dosyc chlodno. -Dosyc - przytaknalem oschle. Brus wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Jestes rownie przewrazliwiony jak ona. Podejrzewam, ze ksiezna Cierpliwa nie odmalowala mnie najlepiej w jej oczach. -Ona nie lubi pijanych - powiedzialem szczerze. - Jej ojciec zapil sie na smierc. Zanim ze soba skonczyl, obrzydzal jej zycie do granic mozliwosci. Bil ja, kiedy byla dzieckiem. A potem wyzywal najgorszym slowem. -Hm... - Brus z namaszczeniem napelnil kubek. - Bardzo mi przykro to slyszec. -Jej bylo przykro tak zyc. Przyjrzal mi sie wzrokiem bez wyrazu. -Nie ja to robilem, Bastardzie. Nie bylem w stosunku do niej niegrzeczny. Nie jestem nawet pijany. Jeszcze nie. Wiec wypchaj sie swoja przygana i powiedz mi lepiej, co sie dzialo w Koziej Twierdzy, kiedy mnie tu nie bylo. Zdalem wiec raport Brusowi, zupelnie jakby mial prawo tego ode mnie zadac. W pewnym sensie chyba rzeczywiscie mial. Sluchal mnie i jadl. Kiedy skonczylem, znowu nalal sobie okowity. Zamyslil sie z kubkiem w reku. -A do tego ksiezna Ketriken jest przy nadziei, ale ani krol, ani ksiaze Wladczy jeszcze o tym nie wiedza. -Zdawalo mi sie, ze spales. -Tak bylo. Chyba przysnila mi sie ta rozmowa. No tak. - Wychylil trunek. Usiadl prosto, zrzucil koc z rannej nogi. Z rozmyslem zgial ja w kolanie; brzegi rany znowu sie rozeszly. Wzdrygnalem sie na ten widok. Brus znowu nalal sobie okowity, wypil. Oproznil juz flaszke do polowy. - Tak... Beda mi potrzebne lupki, jesli to ma sie kiedykolwiek zagoic. - Podniosl na mnie wzrok. - Wiesz, gdzie ich szukac. Przyniesiesz mi? -Powinienes tu zostac jakis dzien albo dwa. Potrzebujesz odpoczynku. W lozku lupki ci niepotrzebne. Zmierzyl mnie dlugim spojrzeniem. -Kto strzeze drzwi ksieznej Ketriken? -Chyba... w jej komnatach nocuje kilka dam dworu. -Wiesz, ze bedzie probowal zabic ja i jej nie narodzone dziecko, jak tylko sie o nim dowie. -To jeszcze tajemnica. Jesli zaczniesz pilnowac jej drzwi, wszyscy sie dowiedza. -Wedlug mojej rachuby wie o tym piec osob. No i po sekrecie. -Nawet szesc - przyznalem ponuro. - Trefnis domyslal sie od jakiegos czasu. -O! - Mialem te satysfakcje, ze ujrzalem Brusa zaskoczonego. - No tak. Przynajmniej jeden, ktory na pewno bedzie trzymal jezyk za zebami. Sam widzisz, ze ten sekret nie pozostanie sekretem dlugo. Nie minie dzien, a plotka pojdzie miedzy ludzi, zapamietaj sobie moje slowa. Stane na strazy jeszcze tej nocy. -Nie musisz przeciez sam tego robic. Odpocznij, a ja... -Czlowiek moze umrzec z powodu zaniedbania, Bastardzie. Wiesz o tym? Powiedzialem ci kiedys, ze walka nie jest skonczona, poki nie zwyciezysz. Mam sie poddac z powodu bolacego kolana?! I tak juz okrylem sie wstydem: moj ksiaze podrozuje beze mnie. Nie zawiode go przynajmniej tutaj. Zreszta - rozesmial sie gorzko - w stajniach nie ma zajecia dla dwoch. Pomocnik swietnie da sobie rade sam. A ja stracilem do tego serce. To co, przyniesiesz mi lupki? Przynioslem. Pomoglem posmarowac rane mascia, zmienic opatrunek i usztywnic staw. Brus rozcial nogawke jakichs starych spodni i zdolal je naciagnac na lupki. Potem razem zeszlismy do stajni. Tam Brus, zadajac klam wlasnym slowom, poszedl do boksu Fircyka, sprawdzic, czy rana po strzale zostala oczyszczona i czy sie goi jak nalezy. Zostawilem go i wrocilem do zamku. Chcialem porozmawiac z ksiezna Ketriken, powiedziec, ze od tej nocy u drzwi jej komnat bedzie straz, i wyjasnic dlaczego. Zapukalem. Otworzyla Rozyczka. Ksiezna byla u siebie, w towarzystwie wybranych dam, ktore przy rozmowie zajmowaly sie haftem albo tkaly na przenosnych krosnach. Sama wladczyni stala przy oknie otwartym szeroko w ten lagodny zimowy dzien i ze zmarszczona brwia patrzyla na morze. Bardzo mi przypominala ksiecia Szczerego, kiedy uzywal Mocy, a podejrzewalem, ze przesladowaly ja te same troski. Podazylem za jej spojrzeniem i zamyslilem sie, gdzie dzis uderza szkarlatne okrety oraz co sie dzieje w Ksiestwie Niedzwiedzim. Nie bylo sensu nad tym rozmyslac. Oficjalnie nie bylo zadnych wiesci. Plotka niosla, ze wybrzeze ocieka krwia. -Rozyczko, chcialbym zamienic z malzonka nastepcy tronu slowo na osobnosci. Dziewczynka powaznie skinela glowa i odeszla, by dygnawszy przed swoja pania, przekazac moja prosbe. Ksiezna Ketriken gestem poprosila, bym usiadl. Powitalem ja i z usmiechem wskazalem na wode, jakbysmy rozmawiali o pieknej pogodzie. Jednoczesnie odezwalem sie cicho: -Brus chce stanac na strazy przed twoimi drzwiami, pani, poczawszy od dzisiejszej nocy. Obawia sie, ze gdy rozejdzie sie wiesc o twoim odmiennym stanie, mozesz sie znalezc w niebezpieczenstwie. Inna kobieta by sie przestraszyla, pobladla. Ksiezna Ketriken lekko dotknela smuklego sztyletu, jaki zawsze nosila z kluczami. -Nieomal pragnelabym bezposredniego ataku. - Zamyslila sie na chwile. - Tak, to rozsadna decyzja. Zadnej krzywdy nie bedzie, jesli damy im znac, ze mamy podejrzenia. Ze wiemy. W imie czego mialabym zachowywac sie oglednie i taktownie? Brus otrzymal juz powitalny prezent w postaci strzaly - mowila z gorycza. - Moze stanac na warcie, niech przyjmie moje podziekowania. Powinnam zapewne wybrac kogos zdrowego, ale do nikogo nie mialabym takiego zaufania. Czy rana pozwoli Brusowi udzwignac ten obowiazek? -Duma nie pozwoli mu nalozyc tej powinnosci na kogos innego. -Dobrze wiec. Kaze wystawic dla niego krzeslo. -Watpie, by z niego skorzystal. Westchnela. -Kazdy z nas ma swoje sposoby na ofiarowanie poswiecenia. Bedzie ono i w tym, wcale niemale. Sklonilem glowe i ksiezna wkrotce pozwolila mi odejsc. Ruszylem do swojej komnaty, zamierzajac posprzatac po posilku i opatrywaniu ran Brusa. Szedlem wlasnie korytarzem, z przyzwyczajenia stapajac cicho, gdy ze zdumieniem spostrzeglem, jak moje drzwi otwieraja sie wolno. Ukrylem sie w pobliskiej wnece. Po chwili ujrzalem Prawego w towarzystwie Pogodnej. Wyszedlem im naprzeciw. -Nadal szukacie miejsca na schadzki? - zapytalem kwasno. Oboje staneli zaskoczeni. Prawy cofnal sie o krok, prawie schowal za plecami Pogodnej. Ona nie ruszyla sie z miejsca. -Nie musimy odpowiadac na twoje pytania. -Nawet jesli spytam, co robiliscie w mojej komnacie? I czy znalezliscie tam cos interesujacego? Prawy dyszal, jakby wlasnie ukonczyl wyczerpujacy wyscig. Rozmyslnie przyszpililem go spojrzeniem. Nie mogl z siebie wykrztusic slowa. -Nie musimy w ogole z toba rozmawiac - oznajmila Pogodna. - Wiemy o tobie wszystko. Chodz, Prawy. -Wiecie o mnie wszystko? Interesujace. Badzcie pewni, ze i ja o was wszystko wiem. I nie ja jeden. -Bestia! - syknal Prawy. - Nurzasz sie w plugawej magii. Sadziles, ze nikt z nas tego nie zauwazy? Nie dziwota, ze Konsyliarz uznal cie za niegodnego Mocy! Strzala trafila do celu, poruszyla moj najbardziej utajony lek. Probowalem nic po sobie nie pokazac. -Jestem lojalny wobec krola Roztropnego - rzeklem z kamienna twarza. Nie powiedzialem nic wiecej. Slowami. Ale mierzylem ich twardym wzrokiem od stop do glow. Dostrzeglem przestapienie z nogi na noge, wymiane szybkich spojrzen. Zdrajcy! Przekazywali wiesci ksieciu Wladczemu, choc mieli swiadomosc, ze powinni raportowac krolowi. Nikt ich nie omamil. Rozumieli, co robia. Konsyliarz zaszczepil w ich umyslach oddanie ksieciu Wladczemu, nie potrafili sobie nawet wyobrazic, ze mogliby sie zwrocic przeciwko niemu. Ale przeciez ciagle byli swiadomi, ze to Roztropny jest krolem i ze zdradzaja monarche, ktoremu byli zaprzysiezeni. Schowalem gleboko w pamieci te wiedze; moze byla to szczelina, w ktora kiedys bede mogl wbic klin. Zrobilem krok do przodu i z przyjemnoscia zobaczylem, jak Pogodna skurczyla sie w sobie, a Prawy ukryl pomiedzy nia a sciana. Nic im nie zrobilem. Odwrocilem sie do nich plecami i otworzylem drzwi wlasnej komnaty. Jeszcze stalem w progu, gdy poczulem w umysle wezowy slad Mocy. Odruchowo zablokowalem dojscie, jak uczyl mnie ksiaze Szczery. -Mysli przy sobie! - ostrzeglem. Nie zaszczycilem ich spojrzeniem. Zamknalem za soba drzwi. Dluzsza chwile stalem bez ruchu. Spokojnie. Spokojnie. Ciagle utrzymywalem blokady w myslach. Ruszylem ostroznie wokol komnaty. Ciern powiedzial mi kiedys, ze skrytobojca musi zawsze przeceniac przeciwnika. To jedyny sposob, zeby nie stracic czujnosci i przezyc. Dlatego tez nie dotknalem niczego. Ktorys przedmiot mogl byc powleczony trucizna. Stanalem na srodku komnaty, zamknalem oczy i probowalem sobie przypomniec, jak wygladala, kiedy z niej wychodzilem. Potem otworzylem oczy i szukalem ewentualnych zmian. Niewielka taca z ziolami stala teraz na srodku wieka skrzyni z ubraniami, chociaz zostawilem ja na brzegu, w zasiegu Brusa. Czyli przeszukali skrzynie. Gobelin przedstawiajacy krola Madrego, wiszacy od miesiecy odrobine krzywo, teraz byl zupelnie prosto. Wiecej nic nie zauwazylem. Zdziwilem sie. Nie mialem pojecia, czego mogli sie spodziewac. Skoro przeszukali skrzynie, powinno to cos byc na tyle male, zeby sie w niej zmiescilo. Ale po co zagladac pod gobelin? Stalem jeszcze jakis czas, rozmyslajac intensywnie. Nie dzialali przypadkowo. Nie bylem pewien, co mieli nadzieje znalezc, ale przypuszczalem, ze kazano im szukac sekretnego przejscia. Co oznaczalo, ze ksiaze Wladczy doszedl do wniosku, iz zabicie wielmoznej pani Tymianek nie wystarczylo. Mial podejrzenia silniejsze, niz Ciern pozwolil mi sie domyslic. Bylem niemal wdzieczny losowi, ze sam nigdy nie zdolalem odkryc, na jakiej zasadzie dzialalo wejscie do komnaty Ciernia. Sprawdzilem dokladnie kazdy drobiazg, nim wzialem cokolwiek do reki. Dopilnowalem, zeby kazda okruszynka jedzenia pozostalego na tacach znalazla sie w miejscu, gdzie zaden czlowiek ani zwierze nie mialo mozliwosci go sprobowac. Wylalem wode z wiader i z dzbana. Obejrzalem dokladnie zapas drewna i swiec, szukajac sladu trucizny. Sprawdzilem posciel, a potem, z ociaganiem, wyrzucilem caly zapas ziol. Nie moglem ryzykowac. Niczego nie brakowalo, nic nie przybylo nowego. Usiadlem wreszcie na lozku, zmeczony i pozbawiony sil. Przypomnialem sobie ostatnie doswiadczenie trefnisia, zastanowilem sie powaznie. Nie mialem ochoty nastepnym razem spotkac sie z workiem. Nagle wlasna komnata wydala mi sie podobna do grobowca. Byla pulapka, do ktorej musialem wracac co dnia. Wyszedlem, nie zadajac sobie trudu zamykania drzwi. Bo i po co? Niech przeciwnik wie, ze sie go nie boje. Nawet jesli w rzeczywistosci balem sie bardzo. Bylo przejrzyste pozne popoludnie. Dreczyla mnie ta piekna pogoda, tak niezwykla o tej porze roku, choc przeciez z przyjemnoscia spacerowalem po wewnetrznej czesci twierdzy. Zdecydowalem sie pojsc do miasta, zajrzec na "Ruriska" i odwiedzic kompanow z pokladu, a potem moze zatrzymac sie w tawernie na piwo. Dawno juz nie bylem w miescie; o wiele za dlugo nie sluchalem plotek krazacych pomiedzy pospolitym ludem. Tesknilem za ucieczka od zamkowych intryg. Chociaz na krotko. Gdy przechodzilem przez brame, mlody wartownik zastapil mi droge. -Stac! - rozkazal. - Prosze cie, panie - dodal, kiedy mnie rozpoznal. Zatrzymalem sie poslusznie. Odchrzaknal, potem gwaltownie poczerwienial az po linie wlosow. Nabral powietrza i... nic nie powiedzial. -Potrzebujesz czegos ode mnie? - zapytalem. -Zechciej zaczekac przez chwile - wykrztusil. Zniknal w kordegardzie, a po chwili wyszla z niej starsza oficer warty. Popatrzyla na mnie powaznie, odetchnela gleboko, jakby chciala sie uspokoic, po czym rzekla cicho: -Nie wolno ci opuszczac twierdzy. -Co?! - Nie wierzylem wlasnym uszom. Zebrala sie w sobie i tym razem odezwala sie bardziej stanowczo: -Nie wolno ci opuszczac twierdzy. Opanowalem gniew. -Z czyjego rozkazu? Stala przede mna bez ruchu. -Ja dostaje rozkazy od kapitana warty, panie. Nic wiecej nie wiem. -Chce mowic z kapitanem. - Udalo mi sie powiedziec to grzecznym tonem. -Nie ma go w kordegardzie. -Rozumiem. - Wcale nie rozumialem. Uswiadomilem sobie, ze zaciskaja sie wokol mnie petle, ale nie pojmowalem, dlaczego akurat teraz. Nastepne pytanie, jakie samo sie nasuwalo, brzmialo: "dlaczego nie?" Krol Roztropny byl slabego zdrowia, ksiaze Szczery wyjechal. Moglbym sie zwrocic do ksieznej Ketriken, ale tylko wowczas, gdybym chcial wywolac otwarty konflikt miedzy nia a ksieciem Wladczym. Nie chcialem. Ciern byl, jak zazwyczaj, skryty w cieniu. Wszystko to przemknelo mi przez mysl lotem blyskawicy. Gdy odwracalem sie od bramy, zamierzajac odejsc, uslyszalem swoje imie. Od strony miasta biegla Sikorka. Granatowa spodnica trzepotala jej wokol kolan. Biegla ciezko, nierowno; bardzo to bylo dziwne, bo zazwyczaj poruszala sie z gracja. Byla wyczerpana, bliska zaslabniecia. -Bastardzie! - krzyknela znowu; w jej glosie brzmial strach. Ruszylem ku niej, ale oficer warty raptownie zastapila mi droge. Bala sie, lecz rownoczesnie byla zdeterminowana. -Nie mozesz opuscic twierdzy, panie. Takie mam rozkazy. Najchetniej bym ja zmiazdzyl. Nakazalem sobie spokoj. Nic nie pomoge Sikorce, jesli wdam sie w bojke. -Wiec ty sie rusz! Nie widzisz, ze dziewczyna potrzebuje pomocy? Stala niczym rzezbiona w kamieniu. -Medrek! - zawolala i z kordegardy wyskoczyl mlody wartownik. - Lec jej pomoz. Galopem! Chlopak skoczyl jak oparzony. Bezradnie patrzylem, jak dobiega do Sikorki. Podtrzymal ja ramieniem, wzial koszyk. Ona oparla sie na zolnierzu ciezko, z trudnoscia chwytajac powietrze, bliska lez. W ten sposob doszli do bramy. Wiecznosc trwalo, nim mineli wejscie i Sikorka znalazla sie w moich ramionach. -Bastardzie, och, Bastardzie - zaszlochala. Wiedzialem, ze postapilem w jedyny rozsadny sposob, ale bylo mi wstyd. -Dlaczego... dlaczego nie wyszedles mi naprzeciw? - wydyszala Sikorka. -Straz mi nie pozwolila. Dostali rozkaz, by nie wypuszczac mnie z twierdzy - rzeklem cicho. Sikorka przytulila sie do mnie, czulem jej drzenie. Poprowadzilem ja za rog spichlerza, zeszlismy z oczu zolnierzom gapiacym sie na nas od bramy. Kolysalem ja w ramionach, az przestala lkac. - Co sie stalo? - Odgarnalem jej wlosy z twarzy. Minelo jeszcze kilka chwil, nim sie uspokoila. Oddech miala juz rowny, ale ciagle drzala. -Poszlam do miasta. Ksiezna Cierpliwa dala mi wolne popoludnie. I mialam kupic kilka drobiazgow... do swiec. - Drzenie prawie zniklo. Wzialem ja pod brode, chcialem, zeby spojrzala mi w oczy. -I co? -Wracalam... Bylam na tym stromym kawalku, tuz za miastem. Tam gdzie rosna olchy. Pokiwalem glowa. Wiedzialem, o ktore miejsce jej chodzi. -Uslyszalam nadjezdzajace konie. Szly szybko. Usunelam sie na bok, zeby im dac wolna droge. - Znowu zaczela drzec. - Myslalam, ze mnie mina, ale nagle znalazly sie tuz, tuz, a kiedy sie obejrzalam, zobaczylam, ze jada prosto na mnie. Nie po drodze, tylko prosto na mnie. Uskoczylam w krzaki, a oni dalej jechali prosto na mnie. Zaczelam biec, ale wciaz... - jej glos wznosil sie coraz wyzej. -Ciii... Uspokoj sie. Pomysl. Ilu ich bylo? Rozpoznalas ktoregos? Gwaltownie potrzasnela glowa. -Bylo dwoch. Nie widzialam twarzy. Bieglam, a oni mieli helmy, ktore zaslaniaja oczy i nos. Scigali mnie. Tam jest stromo, sam wiesz, i mnostwo krzakow. Probowalam uciec, ale oni po prostu jechali za mna. Zaganiali mnie jak psy zaganiaja owce. Bieglam i bieglam, ale nie moglam sie od nich uwolnic. Potem... potem upadlam, potknelam sie o zwalone drzewo i upadlam. Oni zeskoczyli z koni. Jeden przycisnal mnie do ziemi, a drugi chwycil koszyk. Wytrzasnal z niego wszystko, jakby czegos szukal, ale tylko sie smiali i smiali. Myslalam... Teraz moje serce walilo mi w piersiach rownie mocno jak serce Sikorki. -Skrzywdzili cie? Milczala, jakby nie potrafila zdecydowac, wreszcie gwaltownie potrzasnela glowa. -Nie, nie tak jak sie obawiasz. On... po prostu przytrzymal mnie na ziemi. I smial sie. A ten drugi... ten drugi powiedzial, ze jestem strasznie glupia, bo daje sie wykorzystywac bekartowi. Powiedzieli... Zamilkla na chwile. Cokolwiek jej powiedzieli, jakkolwiek ja nazwali, bylo to wystarczajaco podle, by nie potrafila powtorzyc. Zabolalo mnie nieznosnie, ze zdolali ja zranic tak mocno, iz nie mogla nawet podzielic sie ze mna bolem. -Ostrzegli mnie - wydusila w koncu. - Powiedzieli, ze mam sie trzymac z daleka od bekarta. Od bekarta i jego parszywej kreciej roboty. Mowili... mowili o rzeczach, ktorych nie rozumialam, cos o wiesciach, szpiegach i zdradzie. Powiedzieli, ze moga dopilnowac, zeby wszyscy wiedzieli, ze jestem... dziewka bekarta. Potem powiedzieli... ze jesli nie poslucham... bede wisiala. Ze spelniac zachcianki zdrajcy, to tyle co byc zdrajca. - Uspokoila sie niespodziewanie. - Potem obaj spluneli na mnie. I odeszli. Slyszalam, jak odjezdzali, ale jeszcze dlugo balam sie podniesc. Nigdy sie tak nie balam. - Spojrzala na mnie, a w oczach miala otchlan leku. - Nawet ojciec nigdy nie wystraszyl mnie az tak bardzo. Przytulilem ja mocno. -To wszystko moja wina. - Nawet nie wiedzialem, ze powiedzialem to na glos, dopoki nie odsunela sie ode zdumiona. -Twoja wina? Czy zrobiles cos zlego? -Nie. I nie jestem zdrajca. Ale jestem bekartem. I pozwolilem, zeby moj los wywarl wplyw na twoje zycie. Wszystko, przed czym ostrzegala mnie ksiezna Cierpliwa, wszystko, przed czym Ciern... wszyscy mnie ostrzegali, wszystko to sie sprawdza. Uwiklalem cie w moje zycie. -Co sie dzieje? - Wstrzymala oddech. - Powiedziales... straz nie chciala cie wypuscic za brame. Nie wolno ci opuscic twierdzy? Dlaczego? -Nie wiem. Wiele jest spraw dla mnie niezrozumialych. Jedno jest pewne. Musze sie zatroszczyc o twoje bezpieczenstwo. A to oznacza, ze musze sie trzymac z daleka od ciebie, przynajmniej przez jakis czas. I ty powinnas unikac mnie. Rozumiesz? Gniewny blysk zalsnil jej w oczach. -Rozumiem, ze zostawiasz mnie sama! -Nie. To nie tak. Oni musza uwierzyc, ze naprawde cie przestraszyli, ze jestes im posluszna. Wowczas bedziesz bezpieczna. Nie beda mieli powodu wiecej cie niepokoic. -Oni mnie rzeczywiscie przestraszyli, ty glupcze! - syknela. - Jedno wiem. Jesli wrog zrozumie, ze sie go boisz, nigdy juz nie bedziesz bezpieczny. Jesli poslucham ich teraz, zjawia sie ponownie. Beda mieli dla mnie nastepne polecenia. Beda ciekawi, jak dalece jestem posluszna, kiedy sie boje. To byly blizny po ranach, jakie zostawil w jej zyciu ojciec pijak. Blizny, ktore dawaly jej sile, lecz takze byly slabymi punktami. -Teraz nie czas sie przeciwstawiac - szepnalem. Ciagle patrzylem nad jej ramieniem, spodziewajac sie w kazdej chwili strazy. - Chodz - poprowadzilem ja glebiej w labirynt spichlerzy, magazynow i przybudowek. Szla obok mnie milczaca, az nagle wyrwala dlon z mojej reki. -Jesli raz sie poddasz, juz nigdy nie stawisz oporu. Wiec dlaczego teraz sie nie przeciwstawic? -Dlatego ze nie chce cie w to wciagac. Nie chce cie narazac na niebezpieczenstwo. Nie chce, zeby ludzie mowili, ze jestes dziewka bekarta. - Ostatnie slowa z ledwoscia przeszly mi przez gardlo. Sikorka uniosla dumnie glowe. -Nie zrobilam nic, czego mialabym sie wstydzic - rzekla hardo. - A ty? -Nie, ale... -Ale. Twoje ulubione slowo - rzekla z gorycza. Odeszla ode mnie. -Sikorko! - Rzucilem sie za nia, chwycilem w ramiona. Wtedy mnie uderzyla. Nie otwarta dlonia. Wymierzyla mi solidny cios w twarz, az zatoczylem sie do tylu, a z ust pociekla mi krew. Patrzyla na mnie wyzywajaco, czekala, czy znowu sprobuje jej dotknac. Nie sprobowalem. -Nie powiedzialem, ze nie bede z nimi walczyl. Powiedzialem, ze nie chce ciebie narazac na niebezpieczenstwo. Daj mi szanse rozegrac to po mojemu. - Czulem krew skapujaca mi z brody. Pozwolilem Sikorce podziwiac ten widok. - Zaufaj mi, ze w odpowiednim momencie odnajde ich i odplace pieknym za nadobne. Po swojemu. Teraz opowiedz mi o nich. W co byli ubrani, jak sie trzymali w siodle. Jak wygladaly ich konie? Czy mowili jak rodowici mieszkancy Ksiestwa Koziego, czy jak przybysze ze srodladzia? Czy mieli brody? Mozesz powiedziec, jakiego koloru mieli oczy, wlosy? Probowala sie skupic, wrocila mysla do niedawnych zdarzen. -Konie byly ciemnogniade - rzekla w koncu. - Z czarnymi grzywami i ogonami. Obaj jezdzcy mowili zupelnie normalnie. Jeden mial brode. Tak mi sie wydaje. Trudno cos zobaczyc, jesli sie ma twarz w ziemi. -Dobrze. Bardzo dobrze. - Niestety, nie powiedziala mi nic przydatnego. Spuscila wzrok, odwrocila oczy od krwi na mojej twarzy. - Sikorko - odezwalem sie lagodniej. - Nie bede do ciebie przychodzil... przez jakis czas. Wszystko dlatego... -Ze sie boisz. -Tak! - syknalem. - Tak, bardzo sie boje. Boje sie, ze cie skrzywdza, ze cie zabija. Po to by zranic mnie. Nie bede cie narazal na niebezpieczenstwo. Stala bez ruchu. Nie potrafilem ocenic, czy mnie w ogole slucha. Objela sie ramionami, skulila. -Zbyt mocno cie kocham, zeby do tego dopuscic. - Nawet dla mnie samego zabrzmialo to nieprzekonujaco. Odwrocila sie i odeszla. Nadal obejmowala sie ramionami, jakby sie bala rozpasc na kawaleczki. Wygladala na bardzo osamotniona, w tej granatowej spodnicy, z pochylona glowa. Nie jak moja dumna, bunczuczna Sikorka, ale przestraszona sluzaca. 24. STRAZNICA ZATOKI Ospiarz jest dla ludu Krolestwa Szesciu Ksiestw legendarnym zwiastunem nieszczescia. Ujrzec go kroczacego droga, oznacza rychle nadejscie choroby i wszelkiej zarazy. Podania prawia, ze sie ukazuje ludziom zaslugujacym na kare. W przedstawieniach lalkowych spelnia role groznego symbolu. Marionetka Ospiarza zawieszona w tle jest ostrzezeniem dla calej publicznosci, ze wkrotce patrzacy stana sie swiadkami tragedii. * * * Zimowe dni ciagnely sie bolesnie wolno. Z kazda mijajaca godzina spodziewalem sie nowych niespodzianek, nowych napasci. Nigdy nie wchodzilem do sali, nie sprawdziwszy uprzednio, kto w niej jest, jadlem wylacznie to, co sam przygotowalem, pilem tylko wode, ktora wyciagnalem ze studni. Sypialem zle. Nieustanna czujnosc szarpala mi nerwy. Bylem zgryzliwy w stosunku do ludzi, ktorzy przypadkiem sie do mnie odezwali, zamyslony, kiedy zagladalem do Brusa, milczacy u przyszlej krolowej. Ciern, jedyny czlowiek, ktory mogl zdjac ze mnie ciezar przygnebienia, jakos mnie nie wzywal. Bylem zalosnie sam. Nie smialem zagladac do Sikorki. U Brusa bywalem jak najkrocej, obawiajac sie sciagnac na niego klopoty. Nie moglem otwarcie opuscic zamku, chocby po to by pojsc do Slepuna, a balem sie skorzystac z sekretnego przejscia, bo moglem byc sledzony. Czekalem i obserwowalem, a ze nic sie nie dzialo, zylem poddany wyrafinowanej torturze niepewnosci.Codziennie stawialem sie u krola Roztropnego. Wladca gasl w oczach, trefnis z dnia na dzien robil sie coraz smutniejszy, a jego dowcipy bardziej gorzkie. Tesknilem za surowa zima obfitujaca w wichury i sztormy, ale niebo ciagle bylo blekitne, a wiatry lagodne. W samym zamku wieczory dzwieczaly wesoloscia i do poznej nocy trwaly zabawy, bale maskowe czy popisy minstreli konkurujacych o pekata sakiewke. Ksiazeta i szlachta z ksiestw srodladowych ucztowali przy stolach ksiecia Wladczego. Ktoregos dnia Brus wspomnial, ze trzymanie warty przed drzwiami ksieznej Ketriken nie sprawia mu zadnych trudnosci, bo huczne odglosy biesiad przepedzaja wszelka sennosc. -Jak pchly na zdychajacym psie - wyrwalo mi sie. -A kto zdycha? -My wszyscy. Codziennie umieramy po trochu. Nikt ci tego nie powiedzial? Za to twoja noga goi sie zadziwiajaco dobrze. Brus uwaznie obejrzal obnazone kolano, zgial ostroznie noge. Skora naciagnela sie nierowno, ale nie pekla. -Z wierzchu sie zasklepilo, ale w srodku nadal nie jest najlepiej - zauwazyl. Nie byla to skarga. Lyknal okowity. Obserwowalem go spod zmruzonych powiek. Ostatnio dni Brusa uplywaly wedlug scisle okreslonego wzoru. Rano konczyl warte przed drzwiami Ketriken, szedl do kuchni i jadl. Potem wracal do siebie i zaczynal pic. Odwiedzalem go, pomagalem w zmianie opatrunku. Brus dalej pil, az nadchodzil dla niego czas na sen. Budzil sie wieczorem, akurat w pore, zeby zjesc i stanac na strazy u drzwi ksieznej Ketriken. Nie robil nic w stajniach. Oddal wszystko w rece Pomocnika, ktory zaczynal wygladac, jakby praca byla dla niego niezasluzona kara. Prawie co dzien ksiezna Cierpliwa wysylala Sikorke z prosba o posprzatanie w izbie Brusa. Niewiele mi bylo wiadomo o tych wizytach, tyle ze w ogole mialy miejsce i Brus, co zadziwiajace, jakos je tolerowal. Mialem w zwiazku z tym mieszane uczucia. Krolewski koniuszy, obojetne ile wypil, nieodmiennie traktowal kobiety z najwyzszym szacunkiem. A przeciez ustawione rzedem puste flaszki po okowicie na pewno nie robily na mojej ukochanej dobrego wrazenia. Tak czy inaczej cieszylem sie, ze Brus i Sikorka utrzymywali znajomosc. Pewnego dnia powiedzialem mu, ze Sikorke probowano zastraszyc z powodu jej zwiazku ze mna. -Zwiazku? - zapytal ostro. -Malo kto wie, ze mi na niej zalezy - przyznalem ostroznie. -Mezczyzna nie obarcza swoimi problemami kobiety, na ktorej mu zalezy - oznajmil stanowczo. Nie znalazlem odpowiedzi. Przekazalem mu kilka szczegolow o napastnikach, ktore zapamietala Sikorka, niestety, jemu takze nic one nie powiedzialy. Jakis czas patrzyl przed siebie nie widzacym wzrokiem. Potem oproznil kubek. -Powiem jej, ze sie o nia martwisz - postanowil. - Powiem, ze jesli bedzie sie czegos obawiala, ma przyjsc do mnie. Ja predzej sobie z tym poradze. - Przeniosl spojrzenie na mnie. - Powiem, ze madrze robisz, unikajac jej towarzystwa. Dla jej dobra. - Nalal do kubka. - Ksiezna Cierpliwa miala racje - szepnal z namyslem. - Madrze uczynila przysylajac ja do mnie. Cale zycie moglbym rozwazac pelnie znaczenia tych slow. Na razie starczylo mi rozumu choc na tyle, zeby siedziec cicho. Brus dopil okowite, przyjrzal sie flaszce, przesunal ja wolno w moim kierunku. -Odstaw ja z powrotem na polke - poprosil. * * * Zywy inwentarz i zimowe zapasy w dalszym ciagu odplywaly z Koziej Twierdzy. Czesc byla tanio sprzedawana ksiestwom srodladowym, najwspanialsze konie wyscigowe i przeznaczone na polowania zostaly przetransportowane na barkach w glab Ksiestwa Koziego, w okolice Jeziora Smolnego. Ksiaze Wladczy oznajmil o tym wszem wobec, przedstawiajac swoj plan wywiezienia najpiekniejszych okazow poza zasieg napastnikow ze szkarlatnych okretow. Zdaniem Pomocnika ludzie w miescie gadali, ze jesli krol nie potrafi obronic wlasnego zamku, co im pozostaje? Kiedy w gore rzeki poplynal ladunek pieknych gobelinow i najcenniejszych mebli, ludzie zaczeli gadac, ze wkrotce rod Przezornych opusci Kozia Twierdze, oddajac ja bez walki, nawet nie czekajac na atak. Podejrzewalem, ze w tej poglosce krylo sie wyjatkowo duzo prawdy.Uwieziony w zamku niewielka mialem mozliwosc rozmowy z pospolitym ludem. W izbie zolnierskiej zazwyczaj witano mnie cisza. Plotki na moj temat, zrodzone tego dnia, gdy nie zdolalem uratowac dziecka przed ofiarami kuznicy, odzyly na nowo. Jesli juz ktos sie do mnie odzywal, rozmawialismy o pogodzie. Choc nie bylem traktowany jak wyrzutek, zostalem wykluczony z pogwarek i zywiolowych sprzeczek, tak naturalnych w izbie zolnierskiej. Rozmowa ze mna oznaczala nieszczescie. Nie chcialem narazac ludzi, ktorych los nie byl mi obojetny. Zawsze bylem mile widziany w stajniach, ale staralem sie nie rozmawiac z nikim dlugo ani nie sprawiac wrazenia, ze jestem blisko zwiazany z ktoryms zwierzeciem. Chlopcy stajenni ostatnio posmetnieli. Nie starczalo dla nich pracy, wiec czesciej zdarzaly sie klotnie. Sluzba stajenna stanowila dla mnie glowne zrodlo swiezych wiesci i plotek. Wszystkie byly ponure. Slyszalem niestworzone historie o napasciach na miasta i osady Ksiestwa Niedzwiedziego, plotki o karczemnych awanturach w tawernach i w dokach Koziej Twierdzy, relacje o ludziach wyruszajacych na poludnie lub w glab ladu, jesli tylko bylo ich na to stac. Rozmowy o ksieciu Szczerym ponizaly go albo osmieszaly. Ludziom zabraklo nadziei. Podobnie jak ja, takze inni mieszkancy Koziej Twierdzy, zawieszeni w niepewnosci, czekali na kleske. Mielismy miesiac sztormowej pogody i ulga, panujaca w Koziej Twierdzy, byla bardziej destrukcyjna niz poprzedni okres napiecia. Jakas tawerna nad samym brzegiem morza stanela w plomieniach podczas szczegolnie rozhasanej nocnej hulanki. Ogien rozprzestrzenil sie szybko i tylko ulewny deszcz, przybyly zaraz za porywczym wiatrem, ocalil spichlerze w dokach. Uniknelismy nie lada katastrofy, gdy bowiem ksiaze Wladczy oproznil zamkowe spichlerze do cna, mieszkancy miasta przestali dbac o to, co jeszcze zostalo. Nawet gdyby Zawyspiarze nigdy nie zjawili sie w samej twierdzy, przewidywalem ograniczenie racji zywnosciowych jeszcze przed koncem zimy. Pewnej nocy obudzila mnie niezwykla cisza. Wycie sztormowego wichru i walenie deszczu w okiennice ustalo. Serce zamarlo mi w piersi. Straszne przeczucie zrodzilo sie w mojej duszy, a kiedy za oknem ujrzalem jasny pogodny ranek, nie moglem opanowac strachu. Na przekor slonecznej pogodzie, nastroj w zamku panowal straszliwy. Kilkakrotnie wyczuwalem laskotanie Mocy w swoim umysle. Omal nie doprowadzilo mnie do obledu, bo nie wiedzialem, czy ksiaze Szczery probuje poprawic nasz kontakt, czy raczej neka mnie Prawy albo Pogodna. Popoludniowa wizyta u krola i trefnisia wprawila mnie w jeszcze gorszy nastroj. Krol, chudy jak szkielet, siedzial w fotelu przed kominkiem i usmiechal sie niewyraznie. Slabo siegnal ku mnie Moca, gdy stanalem w progu, a potem powital uprzejmym pytaniem: -Ach, Szczery, moj chlopcze. Jak ci idzie nauka wladania mieczem? Pozostala czesc rozmowy miala podobnie malo sensu. Ksiaze Wladczy zjawil sie niemal natychmiast po moim przyjsciu. Siadl, zalozyl rece na piersi i nie spuszczal mnie z oka. Nie zamienilismy ani slowa. Nie potrafilem zdecydowac, czy moje milczenie podyktowane bylo tchorzostwem, czy instynktem samozachowawczym. Nie baczac na uraze we wzroku blazna, czym predzej wyszedlem. Karzel wygladal niewiele lepiej niz krol. Na pozbawionej kolorow twarzy ciemne since pod oczyma sprawialy wrazenie namalowanych. Jezyk mial rownie milczacy jak serca dzwoneczkow. W razie smierci krola nic juz nie stanie pomiedzy trefnisiem a ksieciem Wladczym. Czy moglem pomoc przyjacielowi? "Zupelnie jakbym mogl pomoc samemu sobie" - zreflektowalem sie gorzko. Tego wieczoru, samotny w swojej komnacie, zbyt wiele wypilem wzgardzonego przez Brusa cienkusza z jezyn. Wiedzialem, ze nastepnego dnia bede zasluzenie cierpial, ale zupelnie mnie to nie obchodzilo. Polozylem sie i sluchalem odglosow wesolej zabawy dobiegajacych z sali biesiadnej. Chcialbym, zeby teraz Sikorka zbesztala mnie za pijanstwo. Lozko bylo za duze, lodowiec przescieradel bialy i zimny. Zamknalem oczy, spragniony ukojenia w towarzystwie wilka. Uwieziony w twierdzy, zaczalem nocami szukac w jego towarzystwie iluzji wolnosci. Obudzilem sie na moment przed tym, gdy Ciern chwycil mnie za koszule i potrzasnal gwaltownie. Dobrze, ze go w tej krotkiej chwili rozpoznalem, w przeciwnym razie z cala pewnoscia probowalbym go zabic. -Wstawaj! - wyszeptal ochryple. - Wstawaj, ty pijany glupcze! Straznica Zatoki oblezona. Piec szkarlatnych okretow. Jesli sie spoznimy, nie zostanie kamien na kamieniu! Wstawaj, ale juz! Zwloklem sie jakos z lozka, wytrzezwialem prawie natychmiast. -Co robic? - zapytalem glupio. -Powiedz krolowi. Powiedz Ketriken, powiedz Wladczemu. Przeciez nawet on nie moze zlekcewazyc wroga na progu domu! Jesli Zawyspiarze zdobeda Straznice Zatoki, maja nas w potrzasku. Zaden statek nie wyplynie z portu. Nawet Wladczy powinien to pojac. No juz! Pedz! Pospiesznie naciagnalem spodnie i tunike, rozpuszczone wlosy omiataly mi twarz. Boso pobieglem do drzwi. W progu stanalem. -Skad ja o tym wiem? Ciern az podskoczyl ze zdenerwowania. -Tam do licha! Powiedz im cokolwiek. Powiedz Roztropnemu, ze snil ci sie Ospiarz, ktory wrozyl z wody w sadzawce. Powinien chyba zrozumiec! Powiedz im, ze Najstarszy przyniosl ci wiesc na zlotych skrzydlach. Powiedz cokolwiek, tylko niech cos robia! Jak blyskawica smignalem przez korytarz, niemal sfrunalem ze schodow i juz walilem do drzwi komnat krolewskich. Na drugim koncu korytarza Brus stal obok krzesla, trzymajac warte pod drzwiami ksieznej Ketriken. Wydobyl z pochwy krotki miecz, przyjal wyczekujaca pozycje, wzrokiem szukal wroga. -Zawyspiarze! - Wrzasnalem do niego, nie dbajac, kto jeszcze mnie uslyszy i co zrobi. - Piec szkarlatnych okretow w Zatoce Sieci! Obudz ksiezne, powiedz, ze potrzebuja natychmiast naszej pomocy! Brus bez zbednych pytan zapukal i zostal natychmiast zaproszony do srodka. Mnie nie poszlo tak latwo. Osilek po dlugim czasie uchylil drzwi, ale nie chcial mnie wpuscic, poki mu nie uswiadomilem, ze powinien pofatygowac sie na dol i poinformowac ksiecia Wladczego o wiesciach, jakie przynosilem. Przypuszczam, ze skusila go perspektywa odegrania roli poslanca przynoszacego tragiczna wiesc i konferowania z ksieciem w obecnosci zabawiajacych go towarzyszy. Pobiegl do swojego kata przyczesac sie i przypudrowac. Sypialnia krola tonela w ciemnosciach, powietrze ciezkie bylo od dymu. Zawrocilem do sasiedniej komnaty, zapalilem od zaru w kominku swiece i podszedlem z nia do loza. O malo nie stratowalem karla, zwinietego niczym pies przy lozu pana. Nie mial nawet koca czy poduszki, spal - ot tak - na dywaniku przy lozku. Rozprostowal sie sztywno i nagle sie przestraszyl. -Co jest? Co sie stalo? -Zawyspiarze w Zatoce Sieci. Piec szkarlatnych okretow. Musze obudzic krola. Dlaczego spisz tutaj? Boisz sie mieszkac w swojej komnacie? Rozesmial sie gorzko. -Bardziej obawiam sie opuscic te, poniewaz moglbym nie zostac wiecej wpuszczony. Ostatnim razem pol dnia walilem do drzwi, zanim krol zdal sobie sprawe, ze mnie nie ma i upomnial sie o blazna. Poprzednio wslizgnalem sie ze sniadaniem. Jeszcze wczesniej... -Chca cie zniechecic do wizyt u krola? -Marchewka albo kijem. Dzisiejszej nocy ksiaze Wladczy zaofiarowal mi sakiewke z piecioma sztukami zlota, zebym sie ogarnal i zszedl na dol zabawiac gosci. Och, jak pieknie opowiadal, ze bardzo mnie wszystkim brakuje i ze to wstyd, bym marnowal swa mlodosc zamkniety tu na gorze. A kiedy powiedzialem, ze towarzystwo krola Roztropnego jest mi milsze niz kompania innych blaznow, rzucil we mnie lyzeczka. Osilkowi tez sie dostalo, bo wlasnie zaparzyl wywar tak cuchnacy, ze czlowiek wachajac go tesknil za wonia czlowieczych wiatrow. Trefnis krzatal sie po komnacie. Zapalil swiece, poruszyl zar w kominku. Podciagnal jedna z ciezkich zaslon nad lozem. -Panie moj - odezwal sie czule, jak do spiacego dziecka. - Jest tutaj Bastard Rycerski. Czy zechcesz sie zbudzic i wysluchac waznych wiesci? Krol nie odpowiadal. -Panie moj - odezwal sie znowu blazen. Zwilzyl sciereczke chlodna woda, otarl twarz monarchy. - Krolu Roztropny. -Krolu moj - wyrwalo mi sie desperacko - twoj lud cie potrzebuje. Straznica Zatoki jest oblegana przez Zawyspiarzy z pieciu szkarlatnych okretow. Musimy natychmiast wyslac pomoc, inaczej wszystko stracone. Jesli zdobeda te warownie... -Zablokuja port w Koziej Twierdzy. - Krol otworzyl oczy. Nie Poruszyl sie, zaraz zacisnal powieki, razony strasznym bolem. - Blaznie, daj mi odrobine czerwonego wina. - Glos mial cichy, ledwie glosniejszy niz oddech, ale byl to glos mojego krola. Serce mi zabilo mocniej, jakbym byl starym psem slyszacym powracajacego Pana. -Co robic? Krolu, radz! -Wyslac do Straznicy Zatoki wszystkie statki, jakie marny. Nie tylko okrety wojenne. Statki rybackie. Walczymy o zycie. Jak smieli podejsc tak blisko, coz to za zuchwalstwo! Ladem wyslac konnych. Natychmiast. Za godzine maja byc w drodze. Pewnie dotra dopiero pojutrze, ale niech jada. Dowodzi Gorliwiec. Serce zadrzalo mi w piersi. -Panie moj - przerwalem cicho. - Gorliwiec zginal w drodze powrotnej z gor. Zostali zaatakowali przez rabusiow. Trefnis spojrzal na mnie znaczaco i natychmiast pozalowalem, ze w ogole otworzylem usta. Rozkazujacy ton zniknal z glosu krola. -Gorliwiec zginal? - odezwal sie monarcha niepewnie. -Tak, wasza wysokosc. - Nabralem tchu. - Ale jest Rudzielec. I Rebacz, takze dobry zolnierz. Krol wzial od blazna kielich wina. Pociagnal lyk, wrocily mu sily do zycia. -Rebacz. W takim razie dowodzi Rebacz. - Cien zdecydowania powrocil. Ugryzlem sie w jezyk, nie powiedzialem, ze marne konie, ktore nam zostaly, nie powinny byc wysylane w taka podroz. Bez watpienia mieszkancy Straznicy Zatoki z wdziecznoscia przyjma kazda pomoc. Krol rozmyslal czas jakis. -Jakie meldunki z Zatoki Poludniowej? Czy wyslali juz okrety i wojownikow? -Wasza wysokosc, jeszcze nie mamy od nich zadnych wiesci. - To nie bylo klamstwo. -Co tu sie dzieje!? - Awantura zaczela sie, nim pijany i dyszacy z wscieklosci ksiaze Wladczy dotarl do sypialni ojca. - Osilek! Przepedz go stad - wycelowal we mnie palec. - Wezwij pomoc, jesli bedzie potrzebna. Nie musisz byc delikatny. Osilek nie szukal daleko. Dwoch tegich wartownikow ze srodladzia przybylo sladem swego pana. Zostalem poderwany w powietrze. Ksiaze Wladczy wybral sobie krzepkich ludzi. Rozejrzalem sie za karlem, szukajac w nim sprzymierzenca, ale zniknal. Katem oka dostrzeglem jasna dlon ginaca pod krolewskim lozem. Na wszelki wypadek odwrocilem wzrok. Nie potepialem go. Nie mogl mi w zaden sposob pomoc, a ryzykowal, ze zostanie wyrzucony razem ze mna. -Ojcze moj, zaklocono ci odpoczynek niedorzecznymi opowiesciami? W twoim stanie! - Ksiaze Wladczy pochylil sie troskliwie nad lozem. Juz prawie doniesli mnie do drzwi, gdy krol sie odezwal. Nie glosno, ale rozkazujacym tonem. -Stac. - Nadal lezal nieruchomo, ale wzrok zwrocil na ksiecia Wladczego. - Straznica Zatoki oblezona - oznajmil zwiezle. - Trzeba slac pomoc. Krolewski syn pokrecil glowa zasmucony. -To bajka. Jeszcze jedna intryga bekarta, ktory pragnie cie niepokoic. Nie bylo wolania o pomoc, zadne wiesci nie nadeszly. Jeden ze straznikow mial niemala wprawe w trzymaniu pojmanego. Drugi najwyrazniej zamierzal wylamac mi ramie ze stawu, chociaz nie dawalem mu po temu najmniejszego powodu. Zapamietalem sobie jego twarz, probujac jednoczesnie nie okazac po sobie bolu. -Nie musiales sie, ksiaze, klopotac i fatygowac tutaj. Ja sprawdze, czy to prawda, czy klamstwo. - Ksiezna Ketriken przyszla dopiero teraz, bo potrzebowala czasu, zeby sie ubrac. Krotka biala kurtka, fioletowe spodnie, buty do konnej jazdy. Dlugi gorski miecz u boku. W drzwiach stal Brus, trzymal ciezki plaszcz z kapturem i rekawice. Przyszla krolowa mowila do najmlodszego ksiecia jak do rozpieszczonego dziecka. - Wracaj do gosci. Ja pojade do Straznicy Zatoki. -Zabraniam! - Glos ksiecia zabrzmial dziwnie piskliwie.. W komnacie zapanowala martwa cisza. Wreszcie ksiezna Ketriken powiedziala na glos to, o czym wszyscy mysleli: -Ksiaze nie rozkazuje przyszlej krolowej. Ksiaze Wladczy spurpurowial na twarzy. -To oszustwo, bekart chce niepokojow w Koziej Twierdzy, chce zasiac strach miedzy ludem. Nie bylo wiesci o ataku na Zatoke Sieci. -Cisza! - rzucil krol. Wszyscy obecni zamarli w bezruchu. - Bastardzie Rycerski! Ech, zostawcie wreszcie tego dzieciaka. Bastardzie Rycerski. Stan przede mna. Raportuj. Skad pochodza wiesci? Obciagnalem kaftan i przygladzilem wlosy. Stanawszy przed obliczem mojego krola, zawstydzilem sie bosych stop i niedbalego wygladu. Zaczerpnalem gleboko tchu, potem wolno wypuscilem powietrze. -Mialem widzenie we snie, wasza wysokosc. Ospiarz czytal wrozbe z powierzchni stawu. Pokazal mi szkarlatne okrety w Zatoce Sieci. Jeden z wartownikow prychnal z niedowierzaniem. Brus otworzyl usta ze zdumienia, oczy zaokraglily mu sie jak spodki. Ksiezna Ketriken wygladala na zmieszana. Wladca zamknal oczy i wolno wypuscil powietrze z pluc. -On jest pijany - oznajmil ksiaze Wladczy - Zabierzcie go stad. - W zyciu nie slyszalem takiej satysfakcji w glosie najmlodszego ksiecia. Wartownicy natychmiast chwycili mnie pod pachy. -Tak... - krol nabral gleboko powietrza, wyraznie walczyl z bolem -...jak powiedzialem. - Znalazl w sobie nieco sily. - Wydalem rozkaz. Wykonac. Juz! Wyrwalem sie z uscisku oslupialych straznikow. -Tak jest, wasza wysokosc - rzeklem w absolutnej ciszy. Staralem sie mowic wyraznie, zeby wszyscy dobrze mnie slyszeli. - Wyslac do Zatoki Sieci wszystkie okrety wojenne, a wraz z nimi wszelkie inne statki, jakie uda sie skrzyknac. Ladem pchnac konnych pod dowodztwem Rebacza, jak najliczniejszy oddzial. -Tak - tchnal krol. Otworzyl oczy. - Tak rozkazalem. Wykonac. -Odrobine wina, panie moj? - Trefnis nagle pojawil sie u boku swego pana. Tylko ja jeden drgnalem na jego widok. Usmiechnal sie do mnie tajemniczo, pochylil nad krolem, pomagajac mu uniesc glowe i napic sie wina. Sklonilem sie przed monarcha gleboko, bardzo gleboko. Wyprostowalem sie i odwrocilem, zamierzajac opuscic komnate. -Jesli chcesz, mozesz jechac z moja druzyna - rzekla ksiezna Ketriken. Ksiaze Wladczy znow spurpurowial na twarzy. -Krol nie kazal ci jechac! - wybelkotal. -Ani nie wzbronil - odparla Ketriken. -Pani... - ktorys z jej gwardzistow stawil sie w progu. - Jestesmy gotowi. Bylem zdumiony. Ksiezna Ketriken jedynie skinela glowa. Przyjela meldunek do wiadomosci. -Pospiesz sie, Bastardzie - powiedziala. - Chyba ze chcesz jechac w tym stroju. Brus podal jej plaszcz. -Moj kon czeka? - zapytala ksiezna gwardziste. -Pomocnik przyrzekl przyprowadzic go pod drzwi na czas, pani. -Bede gotow za kilka chwil - rzekl Brus cicho. Zauwazylem, ze nie zapytal o zgode. -Idz wiec. Idzcie obaj. Dogonicie nas w drodze. Brus skinal glowa. Poszedl za mna do mojej komnaty i gdy ja sie ubieralem, wyszukal w mojej skrzyni zimowy stroj dla siebie. -Zwiaz wlosy i umyj twarz - rozkazal mi zwiezle. - Zolnierze maja wiecej zaufania do czlowieka, ktory wyglada, jakby sie spodziewal pobudki o tej porze. Zrobilem, jak mi radzil, i pospieszylismy na dol. Brus zdawal sie nie pamietac o zranionej nodze. Na podworcu krzyknal na chlopcow stajennych, by przyprowadzili Sadze i Fircyka. Wyslal rozespanego pazia po Rebacza, innego z rozkazem przygotowania do drogi wszystkich pozostalych w Koziej Twierdzy koni. Czterech ludzi popedzilo do miasta: jeden do statkow wojennych, trzech pozostalych w kurs po tawernach, z zadaniem zebrania floty. Patrzylem na Brusa z zazdroscia i podziwem. Poki nie wsiedlismy na konskie grzbiety, nawet nie zdawal sobie sprawy, ze przejal ode mnie komende. Nagle stracil pewnosc siebie. -Grunt to praktyka - powiedzialem z usmiechem. Ruszylismy do bram. -Powinnismy dogonic ksiezne, zanim dotrze do nadbrzeznej drogi - ocenil Brus. Nagle zastapil nam droge wartownik. -Stac! - rozkazal. Konie cofnely sie przestraszone. Sciagnelismy wodze. -Co to ma znaczyc? - zapytal Brus. Wartownik stal nieporuszony. -Ty, panie, mozesz przejechac - odezwal sie do Brusa z szacunkiem. - Ale bekart nie moze opuscic zamku. -Bekart? - Nigdy nie slyszalem takiego gniewu w glosie Brusa. - Powiedz: Bastard Rycerski, syn ksiecia Rycerskiego. Zolnierz gapil sie na niego oslupialy. -Powtorz! - ryknal Brus i do polowy wydobyl ostrze z pochwy. Nagle wydal sie dwukrotnie wiekszy. Gniew bil od niego jak zar z pieca. -Bastard Rycerski, syn ksiecia Rycerskiego - wymamrotal wartownik. Wzial oddech i przelknal sline. - Musze sluchac rozkazow. Nie wolno mu opuszczac zamku. -Jeszcze nie minela godzina, jak uslyszalem z ust malzonki nastepcy tronu rozkaz, by jechac wraz z nia albo dogonic ja jak najszybciej. Czy chcesz powiedziec, ze twoje rozkazy sa wazniejsze od tych, ktore wydala ona? Wartownik wygladal na zmieszanego. -Zechciej, panie, zaczekac chwile. - Wrocil do kordegardy. -Ten, kto go szkolil, powinien sie wstydzic - warknal Brus. - Chlopak zawierzyl jedynie naszemu honorowi, ze nie wyjedziemy. -Moze po prostu cie zna? Brus tylko na mnie spojrzal. Po jakims czasie pojawil sie dowodca warty. -Szerokiej drogi - rzekl salutujac. - I powodzenia w Straznicy Zatoki. Brus odpowiedzial mu salutem i popedzilismy konie. Pozwolilem mu narzucac tempo. Bylo ciemno, ale gdy tylko zjechalismy ze wzgorza, poprowadzila nas prosta, rowna droga. Od czasu do czasu wygladal ksiezyc. Pierwszy raz w zyciu widzialem, zeby Brus tak ryzykowal: puscil konie cwalem i nie zwolnil, poki nie ujrzelismy przed soba gwardii ksieznej. Zolnierze rozpoznali nas, jeden uniosl dlon na powitanie. -Zrebnej kobyle dobrze zapewnic troche ruchu. - Brus obejrzal sie na mnie przez ramie. - A jak to jest z kobietami? -Myslisz, ze wiem? - wyszczerzylem do niego zeby. - Nie mam pojecia. Niektore kobiety przy nadziei nie jezdza konno wcale. Inne jezdza. Mysle, ze ksiezna nie narazilaby dziecka ksiecia Szczerego na niebezpieczenstwo. Poza tym bezpieczniejsza jest tutaj z nami niz w zamku z ksieciem Wladczym. Brus nic nie odpowiedzial, ale wyczulem, ze sie ze mna zgadza. Wyczulem tez cos jeszcze. "Nareszcie znow razem na polowaniu!" "Cicho! - Katem oka zerknalem na Brusa. Staralem sie myslec dyskretnie i mozliwie jak najlepiej blokowac umysl. - Jedziemy daleko. Dotrzymasz kroku koniom?" "Na niewielkiej odleglosci moga mnie przescignac, ale w wytrwalosci nie sposob pokonac klusujacego wilka". Brus zesztywnial lekko. Slepun gnal wzdluz drogi, ukryty posrod drzew. Dobrze mi bylo znowu znalezc sie na otwartej przestrzeni, z wilkiem u boku. Dobrze mi bylo znalezc sie poza murami zamku. Nie cieszylem sie, ze Straznica Zatoki zostala zaatakowana, ale skonczylo sie juz straszne oczekiwanie niewiadomego. Teraz trzeba bylo dzialac. Spojrzalem na Brusa, tym razem otwarcie. Targal nim hamowany gniew. -Brus - odwazylem sie odezwac. -Wiec to wilk, tak? - odezwal sie ponuro. Patrzyl prosto przed siebie. Wiedzialem, ze ma zacisniete usta. "Przeciez wiesz". - Odpowiedz wsparta blyskiem klow w szerokim usmiechu, wywalonym ozorem. Brus podskoczyl jak oparzony. -Slepun - przyznalem cicho, ubierajac imie wilka w ludzkie slowa. Przestraszylem sie. Brus go czul. Wiedzial. Nie bylo sensu dluzej zaprzeczac. Niesmialo zakielkowala we mnie ulga. Bylem juz smiertelnie zmeczony wiecznym zaklamaniem. Brus jechal w milczeniu. Nie patrzyl na mnie. -Nie chcialem tego. To sie po prostu stalo - wyjasnialem. Nie przepraszalem. "Nie dalem mu wyboru". - Slepun stroil sobie zarty z milczenia Brusa. Pogladzilem Sadze po pulsujacej cieplo szyi. Czekalem. Brus nadal milczal. -Wiem, nigdy tego nie zaakceptujesz - powiedzialem cicho - ale ja naprawde nie mam wyboru. Taki jestem. "Wszyscy tacy jestesmy. - Slepun usmiechnal sie glupkowato. - No, Serce Stada, odezwij sie do mnie. Przeciez bedziemy polowali razem". "Serce Stada?" - zdumialem sie. "On zna swoje imie. Cala psiarnia ma go w wielkiej czci. Tak go nazywaja wszystkie psy, kiedy ujadaja goniac zwierzyne. Tak go wolaja, kiedy przescigaja sie na polowaniu: <> Tak wszystkie ujadaja i kazdy chce pierwszy wyszczekac to jemu. Powiesz, ze nigdy ich nie slyszales?" "Chyba staralem sie nie sluchac". "A szkoda. Po co byc gluchym? Po co niemym?" -Musicie to robic przy mnie? - odezwal sie Brus sztywno. -Wybacz mi, prosze - rzeklem powaznie, swiadom, ze czul sie rzeczywiscie obrazony. Slepun znowu zachichotal. Brus nawet na mnie nie spojrzal. Scisnal Fircyka lydkami i poklusowal naprzod, do ksieznej Ketriken. Po chwili wahania pojechalem za nim. Oficjalnie zdal przyszlej krolowej raport ze wszystkiego, co zrobilismy przed opuszczeniem zamku, a ona skinieniem glowy przyjela meldunek, jakby to byl dla niej chleb powszedni. Na jej sygnal zostalismy zaszczyceni honorowym miejscem tuz za nia, po lewej, podczas gdy Naparstnica, kapitan strazy, podazala po prawej rece wladczyni. Przed switem dolaczyli do nas pozostali zolnierze. Wowczas Naparstnica kazala na jakis czas zwolnic tempo, pozwolic zdyszanym wierzchowcom zlapac oddech. Napoiwszy konie w strumieniu, ruszylismy w dalsza droge. Brus ciagle sie do mnie nie odzywal. Bylem w Zatoce Sieci przed kilku laty, wraz z orszakiem ksiecia Szczerego. Wowczas droga zajela nam piec dni, ale podrozowalismy z wozami i lektykami, kuglarzami, muzykantami i sluzba. Tym razem - na konskich grzbietach, w zolnierskiej kompanii, nie musielismy sie trzymac szerokiego nadmorskiego szlaku. Jedynie pogoda nam nie sprzyjala. Do poludnia pierwszego dnia chlostal nas zimowy sztorm. Ciezko nam bylo jechac takze ze wzgledu na swiadomosc, ze porywiste wiatry utrudniaja podroz naszym statkom. Gdy droga prowadzila nad sama woda, wypatrywalem ich na morzu, lecz nie dostrzeglem ani jednego. Naparstnica narzucila tempo ostre, ale nie mordercze. Poniewaz nieczesto odpoczywalismy, zmieniala w drodze krok i pilnowala, by zadnemu koniowi nie zabraklo wody. Na postojach wierzchowce dostawaly srute, a jezdzcy suchy chleb i solone ryby. Jesli nawet ktos zauwazyl ciagnacego naszym sladem wilka, nikt nic nie powiedzial. Dwa dni od wyruszenia z twierdzy swit zastal nas u wejscia do szerokiej rzecznej doliny, otwierajacej sie na Straznice Zatoki. Miasto stanelo na brzegu Zatoki Sieci. Bylo domem ksiecia Rozumnego i ksieznej Gracji, sercem Ksiestwa Cypla. Wieza straznicza wznosila sie niedaleko. Sama twierdza zostala zbudowana na plaskim terenie, lecz ufortyfikowana walami ziemnymi i fosami. Powiedziano mi kiedys, ze zaden wrog nie przedarl sie za drugi mur obronny. Nie byla to juz prawda. Zobaczylismy obraz zaglady. Piec szkarlatnych okretow nadal tkwilo na plazy. Lodzie Ksiestwa Cypla, w wiekszosci niewielkie kutry rybackie, teraz podziurawione, spalone wraki, rozrzucone wzdluz brzegu, podskakiwaly bezsilnie na falach. Tu wyladowali Zawyspiarze i stad ruszyli na podboj, a tlace sie wraki i poczerniale domy znaczyly ich droge niczym slad zarazy. Naparstnica stanela w strzemionach; porownywala obraz rozposcierajacy sie przed jej oczyma z tym, co wiedziala o miescie, jego najblizszej okolicy i samej twierdzy. -Zatoka jest plytka i piaszczysta. Odplyw odcina droge wyjscia. Wplyneli za daleko. Jesli nam sie uda zmusic ich do odwrotu, powinnismy to zrobic w czasie odplywu. Widze, ze przeszli przez miasto jak noz przez maslo; mieszkancy pewnie nie bronili sie dlugo, to miasto trudno bronic. Przypuszczam, ze wszyscy schronili sie w twierdzy, kiedy tylko pojawil sie pierwszy szkarlatny kadlub. Wyglada mi na to, ze Zawyspiarze przedostali sie za trzeci mur obronny, ale ksiaze Rozumny powinien moc sie utrzymac teraz nieomal w nieskonczonosc. Czwarty mur obronny jest z kamienia. Budowa trwala wiele lat. Straznica Zatoki ma dobre studnie, a jej spichlerze powinny byc o tej porze roku jeszcze pelne ziarna. Nie padnie, chyba ze zostanie wydana zdrada. - Naparstnica usiadla w siodle. - Ten atak nie mial sensu - rzekla ciszej. - Po co wchodzili do miasta? Chca oblegac twierdze? -Pewnie sie nie spodziewali nadejscia naszych sil - rzekla ksiezna Ketriken zwiezle. - Teraz rabuja do woli, moze spodziewaja sie wsparcia. - Gestem poprosila, by Rebacz podjechal do Naparstnicy. - Nie mam doswiadczenia w walce - przyznala otwarcie. - Wy oboje musicie zaplanowac te bitwe. Ja bede sluchac rozkazow jak zolnierz. Co powinnismy zrobic? Brus sie skrzywil. Podobna szczerosc jest rozbrajajaca, ale nie zawsze dobrze widziana u dowodcy. Naparstnica i Rebacz wymienili ostrozne spojrzenia. -Pani, Rebacz ma wiecej doswiadczenia w tej dziedzinie niz ja - rzekla cicho Naparstnica. - Oddam sie pod jego rozkazy. Rebacz spuscil wzrok, jakby zawstydzony. -Brus byl czlowiekiem ksiecia Rycerskiego. Widzial wiecej bitew... - zauwazyl wpatrzony w klab swojej klaczy. Raptownie podniosl wzrok. - Moim zdaniem on powinien objac dowodzenie, pani. Na twarzy Brusa odbijala sie wyraznie walka toczona w duszy. Oczy mu rozblysly, lecz zaraz dostrzeglem w nich niepewnosc. "Serce Stada, bedziemy dobrze polowac dla ciebie" - ponaglil go Slepun. -Brus, przejmij dowodzenie. Zolnierze pojda za toba w ogien. Wszystkie wlosy stanely mi deba, gdy uslyszalem, jak ksiezna Ketriken powtarza mysl Slepuna. Brus wyprostowal sie w siodle. -Nie mamy szansy ich zaskoczyc. Za plaski teren. Zdobyli trzy mury, znajda teraz za nimi ochrone. Nie dysponujemy duza sila. Ale mamy pod dostatkiem czasu. Zamkniemy ich w pulapce. Brak im dostepu do swiezej wody. Jesli Straznica Zatoki sie utrzyma, a my zamkniemy Zawyspiarzy pomiedzy trzecim walem ziemnym a murem z kamienia, mozemy spokojnie zaczekac na przybycie statkow. Wowczas zdecydujemy, czy lepiej bedzie sie polaczyc i przystapic do ataku, czy tez wziac ich glodem. -Moim zdaniem to rozsadny plan - zgodzila sie ksiezna. -Na pewno zostawili przynajmniej niewielkie oddzialy na statkach. Nie sa glupcami. Z tymi trzeba sie rozprawic natychmiast. Potem wystawimy tam wlasne straze. Beda mialy rozkaz zniszczenia statkow, gdyby Zawyspiarze wydostali sie z pulapki i zamierzali uciekac. Jesli natomiast wszystko sie powiedzie, dolaczysz, pani, kolejne okrety do floty nastepcy tronu. -To takze wydaje mi sie rozsadne. - Pomysl wyraznie przypadl ksieznej Ketriken do gustu. -Musimy dzialac szybko. Wkrotce nas spostrzega. Z pewnoscia pojma sytuacje rownie jasno jak my. Musimy dostac sie tam jak najszybciej, zamknac w pulapce oblegajacych i pokonac straze pilnujace okretow. Rebacz i Naparstnica przytakiwali zgodnie. Brus przeniosl na nich wzrok. -Niech lucznicy okrazaja twierdze. Mamy zamknac Zawyspiarzy w pulapce, a nie wdawac sie z nimi w walke. Beda sie probowali wydostac kazdym wylomem. I w tych miejscach trzeba pilnowac najczujniej, ale patrolowac caly mur. Niech sie gotuja jak kraby w garnku. Kapitanowie znowu przytakneli. -Na statki pojda ludzie z mieczami - podjal Brus. - Niech sie spodziewaja morderczej walki. Zawyspiarze beda bronili jedynej drogi ucieczki jak zycia. Niech idzie tez kilku gorszych lucznikow, trzeba im przygotowac strzaly zapalajace. Jesli wszystko inne zawiedzie, podpalimy statki. Ale najpierw sprobujemy je przejac. -"Rurisk"! - krzyknal ktos z dalszych szeregow. Wszystkie glowy zwrocily sie w strone morza. "Rurisk" wlasnie wyplywal zza polnocnego ramienia Zatoki Sieci. Po chwili ukazal sie drugi statek. A za naszymi statkami, kotwiczacymi na glebokiej wodzie, wylonil sie blady jak brzuch topielca, brzemienny wzdetymi zaglami bialy statek. Lodowaty strach zmrozil mi serce. -Bialy statek! - jeknalem przerazony. -Co takiego? - zapytal Brus. Odezwal sie do mnie po raz pierwszy tego dnia. -Bialy statek! - powtorzylem i wskazalem go dlonia. -Gdzie? To mgla. Nasze okrety wchodza do przystani. Spojrzalem raz jeszcze. Mial racje. Tuman mgly, podswietlony porannym sloncem. Moj strach zniknal jak zjawa, ale dzien wydal mi sie nagle chlodniejszy, a slonce, ktore na krotko wyjrzalo spomiedzy sztormowych chmur, slabe i nierzeczywiste. Zly los zawisl nade mna niczym cuchnaca won. -Podzielcie oddzialy i ruszajcie - rzekl Brus spokojnie. - Niech nasze statki nie napotkaja oporu, gdy przybija do brzegu. Szybko. Bastardzie, ty pojdziesz z tymi, ktorzy zaatakuja okrety. Badz tam, kiedy "Rurisk" przybije do brzegu, i przekaz ludziom na pokladzie nasze decyzje. Jak tylko skonczycie z okretami, wszyscy zolnierze dolacza do nas przy pilnowaniu Zawyspiarzy w pulapce. Nie mamy jak zawiadomic o naszych planach ksiecia Rozumnego, przypuszczam jednak, ze niedlugo zorientuje sie w sytuacji. Ruszajmy. Zapanowalo pewne zamieszanie, Rebacz wymienil kilka slow z Naparstnica, lecz w zadziwiajaco krotkim czasie juz jechalem za nia, wraz z oddzialem zolnierzy. Mialem miecz, ale brakowalo mi topora, do ktorego tak sie przyzwyczailem w ciagu lata. Nic nie przebieglo tak gladko, jak zaplanowalismy. Spotkalismy Zawyspiarzy juz w ruinach miasta, na dlugo zanim dotarlismy do plazy. Wracali do statkow, prowadzac spetanych jencow. Zaatakowalismy. Niektorzy stawili nam opor, inni porzucili jencow i uciekli. Nasze oddzialy rozproszyly sie pomiedzy ciagle dymiacymi domami, wsrod zasypanych gruzami ulic Straznicy Zatoki. Zolnierze przecinali jencom peta i prowizorycznie opatrywali im rany. Naparstnica przeklinala opoznienie, bo Zawyspiarze, ktorzy uciekli, na pewno mieli zamiar ostrzec straze na okretach. Spiesznie podzielila oddzial, zostawiajac garstke ludzi do pomocy mieszkancom miasta. Smrod palonych cial w wilgotnym powietrzu przywiodl mi na pamiec wspomnienia z Kuzni tak zywe, ze prawie doprowadzaly mnie do szalenstwa. Ciala lezaly wszedzie. Wyczulem gdzies wilka grasujacego w ruinach i w nim znalazlem pocieszenie. Naparstnica sklela nas zdumiewajaco soczyscie, a potem uformowala oddzial w klin. Runelismy na szkarlatne okrety akurat na czas, by dostrzec, jak jeden wycofuje sie z odplywem. Niewiele moglismy na to poradzic, udalo nam sie za to zatrzymac drugi, ktory juz szykowal sie do drogi. Wybilismy jego zaloge zadziwiajaco szybko i latwo. Nie byla liczna, pozostali jedynie niezbedni wioslarze. Wyrznelismy ich, zanim zdazyli zabic jencow, przywiazanych do law. Prawdopodobnie okret, ktoremu udalo sie uciec, mial podobne brzemie, dlatego nie atakowal "Ruriska" ani zadnego ze statkow, ktore za nim pogonily. Tak czy inaczej, jeden szkarlatny okret wraz z pojmanymi jencami wymknal sie nam i odplynal. Dokad? Do widmowego statku, ktory tylko ja dostrzeglem? Sama mysl o bialym statku przyprawiala mnie o dreszcze i dziwny ucisk w glowie, podobny do rodzacego sie bolu. Moze nasi wrogowie zamierzali utopic zakladnikow, moze zakazic ich kuznica, kto wie? Na kazdym z trzech pozostalych okretow byl oddzial zolnierzy, zgodnie z przewidywaniem Brusa walczacych na smierc i zycie. Jeden ze statkow splonal, podpalony przez nadgorliwego lucznika, a dwa przejelismy. Kiedy juz obsadzilismy je naszymi ludzmi, kiedy "Rurisk" zacumowal u brzegu, moglem wreszcie podniesc glowe i rozejrzec sie po Zatoce Sieci. Ani sladu bialego statku. Czy rzeczywiscie byl to tylko tuman mgly? Za "Ruriskiem" podplynela "Wytrwala", dalej flotylla statkow rybackich, a nawet dwie jednostki kupieckie. Wiekszosc musiala zakotwiczyc daleko, bo przystan byla plytka, ale ludzie wkrotce przedostali sie na brzeg. Zalogi okretow wojennych czekaly, az kapitanowie zbiora wiesci o ostatnich wydarzeniach, ale marynarze z kutrow i statkow kupieckich skierowali sie prosto ku oblezonej twierdzy. Wkrotce dolaczyli do nich zolnierze z okretow wojennych. Uwolnieni jency, choc oslabieni z braku wody i pozywienia, szybko odzyskali sily i udzielali nam bezcennych rad, gdyz znali tajemnice fortyfikacji. Po poludniu oblezenie bylo gotowe. Brus wydal stanowczy rozkaz, by jeden z naszych okretow w gotowosci czekal z pelna zaloga na wodzie. Mial racje. Juz nastepnego ranka zza polnocnego ramienia Zatoki Sieci wyplynely kolejne dwa szkarlatne okrety. "Rurisk" pognal za nimi, ale niestety zdolaly uciec. Wszyscy wiedzielismy, ze znajda jakas bezbronna miejscowosc gdzies dalej na polnoc. Kilka stateczkow rybackich podjelo pogon poniewczasie, lecz nie mialy szansy dogonic okretu wroga. Drugiego dnia oczekiwania zaczelismy odczuwac nude i niewygody. Pogoda znowu sie popsula. Suchy chleb zaczal smakowac plesnia, suszone ryby zwilgotnialy. Ksiaze Rozumny, chcac podniesc nas na duchu, wywiesil obok swego proporca nad zamkiem flage Ksiestwa Koziego. Podobnie jak my wybral strategie oczekiwania. Zawyspiarze byli uwiezieni w pulapce. Nie probowali przedrzec sie przez nasze szeregi ani zblizyc do twierdzy. Rozpoczelo sie nuzace oblezenie. -Nie sluchasz dobrych rad. Nigdy nie sluchales - mowil do mnie Brus przyciszonym glosem. Zapadla juz noc. Po raz pierwszy od przybycia do Straznicy Zatoki mielismy czas na rozmowe. Brus siedzial na jakiejs klodzie, zraniona noge wyciagnal przed siebie. Ja kucnalem przy ogniu, probujac rozgrzac dlonie. Znajdowalismy sie przed prowizorycznym schronieniem wzniesionym dla przyszlej krolowej, podtrzymujac bardzo dymiacy ogien. Brus chcial umiescic ksiezne Ketriken w jednym z ocalalych budynkow, ale odmowila. Chciala pozostac blisko swych zolnierzy. Czlonkowie jej druzyny swobodnie wchodzili i wychodzili z namiotu swej pani, do woli ogrzewali sie przy jej ogniu. Brus marszczyl z niezadowoleniem brwi na widok tej zazylosci, lecz jednoczesnie aprobowal wiernosc i lojalnosc wladczyni. -Twoj ojciec byl taki sam - zauwazyl nagle, gdy dwoch gwardzistow ksieznej Ketriken wyszlo z jej namiotu i poszlo zmienic warte. -Nie sluchal dobrych rad? - zapytalem zdziwiony. Brus pokrecil glowa. -Nie o tym mowie. Jego zolnierze ciagle sie kolo niego krecili. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili... Nie mam pojecia, jakim cudem udalo mu sie splodzic ciebie. Przeciez nie uwodzil twojej matki w tlumie zolnierstwa. Musialem wygladac na wstrzasnietego, bo Brus nagle sie zmitygowal. -Przepraszam. Jestem zmeczony i noga... troche mi dokucza. Nie myslalem, co mowie. Niespodziewanie dla siebie samego rozesmialem sie glosno. -Nie gniewam sie - powiedzialem szczerze. Kiedy Brus dowiedzial sie o Slepunie, balem sie, ze znowu nie bedzie chcial mnie znac. Dowcip, nawet szorstki, podniosl mnie na duchu. - Mowiles cos o dobrych radach - przypomnialem. -Sam to powiedziales. - Westchnal. - I on tez to mowil. Czasami nie masz wyboru. Po prostu sie do ciebie przywiazuja. Gdzies daleko w ciemnosciach zaskowyczal pies. Nie, to nie byl pies, tylko wilk. Brus spojrzal na mnie. -Nie potrafie wymusic na nim posluchu - przyznalem. "Ani ja na tobie. Na co komu taki posluch?" -W dodatku nie szanuje prywatnych rozmow - zauwazylem. -W ogole nie szanuja prywatnosci - rzekl Brus tonem bez wyrazu. -Wydawalo mi sie, ze mowiles, iz nigdy nie uzywales... tej magii. - Nie potrafilem wymowic na glos slowa "Rozumienie". -To prawda. Nikomu nie przychodzi z tego nic dobrego. Powiem ci otwarcie, zreszta mowilem juz wczesniej. To... to zmienia czlowieka. Jesli sie temu poddasz. Jesli tym zyjesz. Nie mozesz za tym nie tesknic. Uwazaj, zebys sie nie stal... -Brus? Obaj podskoczylismy. Naparstnica. Wyszla bezszelestnie z ciemnosci i stanela przy ogniu. Ile slyszala? -Tak? O co chodzi? Kucnela, wyciagnela czerwone dlonie do plomieni. -Sama nie wiem, jak spytac. - Westchnela. - Wiecie, ze jest przy nadziei? Brus i ja wymienilismy spojrzenia. -Kto? - zapytal krolewski koniuszy bez wiekszego zainteresowania. -Widzicie, mam dwojke wlasnych dzieci. I wiekszosc jej gwardii to kobiety. Ma nudnosci codziennie rano i zyje na herbacie z lisci malin. Nie moze nawet spojrzec na solona rybe. Nie powinna byc tutaj, w takich warunkach. - Naparstnica skinela glowa w kierunku namiotu. "Och. Samica w lisiej skorze". "Cicho badz!" -Nie pytala nas o rade - rzekl Brus ostroznie. -Zajelismy pozycje, teraz czekamy. Nie wiadomo, jak dlugo potrwa oblezenie. Mozna by juz wyslac ksiezne z powrotem do zamku - tlumaczyla Naparstnica. -Nie potrafie sobie wyobrazic, zeby ktos "wysylal" ja gdziekolwiek. Powinna sama podjac decyzje. -Moglbys jej podpowiedziec. -Moze raczej ty. Jestes kapitanem jej gwardii. To twoja rola. -Nie ja co noc trzymalam warte pod jej drzwiami - odciela sie Naparstnica. -Moze powinnas... teraz, kiedy wiesz. Naparstnica zapatrzyla sie w ogien. -Moze powinnam. Kto ja odeskortuje do Koziej Twierdzy? -Cala gwardia osobista, rzecz jasna. Przyszla krolowa nie moze podrozowac z mniejsza swita. Gdzies w ciemnosciach rozlegl sie nagle ostry krzyk. Zerwalem sie na rowne nogi. -Spokoj! - warknal na mnie Brus. - Czekaj wiesci. Nic nie rob, poki nie wiesz, co sie dzieje! W nastepnej chwili byla przy naszym ognisku Swistawka. Wyprezyla sie przed Naparstnica i zaczela raportowac: -Atakuja w dwoch miejscach. Przez wylom przy poludniowej wiezy, tam udalo im sie przedostac... W powietrzu swisnela strzala. Uciela dalsze wiesci. Nagle zalala nas powodz Zawyspiarzy. Ciagle naplywalo ich wiecej i wszyscy dazyli do namiotu ksieznej. -Do pani Ketriken! - wrzasnalem. Moj okrzyk zostal podjety dalej w linii oblezenia. Trzy wartowniczki wybiegly z namiotu bronic wladczyni ukrytej miedzy watlymi scianami, Brus i ja oslanialismy wejscie. Sam nie wiem, kiedy dobylem miecza. Katem oka dostrzeglem krwawy blysk na ostrzu Brusa. -Zostawcie mnie! - Ksiezna ukazala sie w wejsciu. - Biegnijcie tam, gdzie wrze bitwa. -Atakuja wlasnie tutaj, pani - mruknal Brus. Zrobil krok do przodu i obcial ramie napastnikowi, ktory odwazyl sie podejsc zbyt blisko. Dokladnie pamietam jego slowa i pamietam, jak uczynil ten krok. Na tym sie koncza moje wyrazne wspomnienia z tej nocy. Dalej wszystko jest juz krzykiem i krwia, stala i ogniem. Fale mieszanych uczuc bily o mnie od wszystkich: naszych zolnierzy i wrogow walczacych na smierc i zycie. Wkrotce ktos podpalil namiot. Wysoki plomien oswietlil pole bitwy jak teatralna scene. Pamietam ksiezne w podkasanej sukni, bosa, walczaca na zmarznietej ziemi. Trzymala swoj smiesznie dlugi gorski miecz w obu dloniach. Gracja ruchow przemieniala walke w rytualny smiertelny taniec, od ktorego przy innej okazji nie oderwalbym oczu. Zawyspiarzy bylo coraz wiecej. Chwilami zdawalo mi sie, ze slysze ksiecia Szczerego wydajacego glosne rozkazy, ale slow nie moglem zrozumiec. Slepun walczyl na krawedzi mroku - przyczajona energia zakleta w futro i kly - uderzal blyskawicznie: ciezarem cielska zbijal ofiare z nog i cial zebami. Brus walczyl wraz z Naparstnica - odwroceni do siebie plecami wzajemnie oslaniali sobie tyly. Ja wlaczylem sie do kregu oslaniajacego ksiezne. W kazdym razie tak sadzilem, dopoki nie zdalem sobie sprawy, ze nastepczyni tronu walczy obok mnie. W ktoryms momencie rzucilem miecz i podnioslem bezpanski topor Zawyspiarza. Miecz znalazlem nastepnego dnia. Byl splamiony zmarznietym blotem i krwia. Wtedy, w ogniu walki, bez wahania odrzucilem wspanialy dar ksiecia Szczerego, by zastapic go pospolita, lecz w moich rekach skuteczniejsza bronia. Gdy wreszcie losy bitwy sie odwrocily, bez namyslu pognalem w pogon za wrogiem: scigalem rozproszonych napastnikow po smoliscie czarnym, cuchnacym spalenizna miescie. Tutaj Slepun i ja swietnie radzilismy sobie we dwoch. Ostatniego wroga pokonalem twarza w twarz, topor przeciw toporowi. W tym samym czasie Slepun, z bulgoczacym warkotem w glebi gardla, znalazl dostep do Zawyspiarza broniacego sie mieczem. Skonczyl sekundy wczesniej, nim ja polozylem trupem mojego przeciwnika. Owo ostatnie starcie wyzwolilo we mnie dzika i niepohamowana radosc. Nie wiedzialem, czy przezywam ekstaze moja, czy Slepuna. Mialem jedynie swiadomosc, ze wygralismy i ze obaj ciagle zyjemy. Razem znalezlismy jakas studnie. Pilismy lakomie z cebrzyka miejskiego wodopoju, potem zmylem krew z twarzy i rak. A jeszcze pozniej obaj usiedlismy pod ceglana sciana i patrzylismy na wschod slonca nad grubym dywanem mgly. Cieply wilk przytulil sie do mnie. Nie chcialo nam sie nawet myslec. Chyba sie zdrzemnalem, bo zaalarmowalo mnie dopiero nagle znikniecie Slepuna. Podnioslem glowe, zeby sprawdzic, co go wystraszylo, i zobaczylem mala dziewuszke. Promienie wstajacego slonca zapalaly w jej rudych wlosach czerwone blyski. W reku miala ceberek. Wstalem, usmiechnalem sie do niej szeroko, unioslem topor w powitalnym gescie, ale ona zniknela wsrod ruin jak przelekniony krolik. Przeciagnalem sie i wrocilem pomiedzy pasmami mgly na miejsce, gdzie jeszcze wczoraj stal namiot ksieznej. W drodze budzily sie we mnie wspomnienia wilczego polowania minionej nocy. Byly zbyt ostre, zbyt czarne i czerwone, wiec zepchnalem je gleboko na dno pamieci. Czy przed tym ostrzegal mnie Brus? Nawet w swietle dnia trudno bylo zrozumiec, co sie wlasciwie wydarzylo. Ziemia wokol poczernialych resztek namiotu byla zdeptana na bloto. Tutaj wlasnie toczyly sie najciezsze walki. Tutaj zginelo najwiecej wrogow. Niektore ciala zostaly odciagniete na bok i zwalone na stos. Inne lezaly jeszcze tam, gdzie padly. Wolalem nie patrzec. Co innego zabijac w gniewie i wscieklosci. Co innego widziec swoje dzielo w zimnym swietle szarego poranka. Fakt, ze Zawyspiarze probowali przerwac oblezenie, byl calkowicie zrozumialy. Teoretycznie mogliby sie przedrzec do swoich okretow i je odzyskac. Duzo trudniej bylo pojac, dlaczego atak skoncentrowal sie na namiocie naszej przyszlej krolowej. Jesli juz Zawyspiarze wydostali sie spoza murow obronnych, powinni byli probowac ucieczki w strone plazy. -A moze - zauwazyl Brus zaciskajac zeby, kiedy badalem opuchlizne na jego nodze - wcale nie mieli nadziei na ucieczke? Zdecydowali sie w ten wlasnie sposob oddac zycie, probujac jednoczesnie spowodowac u nas jak najwieksze straty. Dlatego zaatakowali tutaj, majac nadzieje zabic nasza wladczynie. Znalazlem Brusa kustykajacego po polu walki. Nie powiedzial, ze szukal mojego ciala. Ale wystarczyl mi wyraz prawdziwej ulgi, jaki sie rozlal po jego twarzy na moj widok. -A skad wiedzieli, ze ksiezna Ketriken jest w tym namiocie? - zastanowilem sie glosno. - Nie wywiesilismy sztandarow, nie rozstawialismy wart honorowych, tylko zwykle straze. Skad wiedzieli, ze byla tutaj? No jak, lepiej? - Sprawdzilem jeszcze, czy bandaze nie cisna. -Sucho, czysto i mniej boli. Wiecej nie da sie z tym zrobic. Nie powinienem obciazac tej nogi, bo zaraz puchnie i robi sie goraca. - Mowil tak beznamietnie, jakby chodzilo o konskie kopyto. - W kazdym razie rana juz sie nie otwiera. Rzeczywiscie, wygladalo na to, ze ruszyli od razu na namiot ksieznej, prawda? -Jak pszczoly do miodu - przytaknalem znuzony. - Ksiezna jest w zamku? -Oczywiscie. Wszyscy sa w zamku. Zaluj, ze nie slyszales wybuchu radosci, kiedy otworzyli nam bramy. Nasza wladczyni przekroczyla je, tak jak stala: z podkasana spodnica, z ociekajacym krwia mieczem w reku. Ksiaze Rozumny uklakl i ucalowal jej dlon. A ksiezna Gracja rzucila na nia okiem i rzekla: "Och, kochana, kaze ci zaraz przygotowac kapiel". -No, bedzie o czym ukladac piesni - podsumowalem. Obaj sie rozesmialismy. - Wiesz, nie wszyscy sa w twierdzy. Wlasnie widzialem w ruinach jakas dziewuszke, ktora przyszla do studni po wode. -W zamku panuje radosny nastroj. Nie kazdy chce sie weselic. Naparstnica w jednym sie pomylila. Mieszkancy Straznicy Zatoki nie ustapili przed Zawyspiarzami latwo. Wielu poleglo, zanim wycofali sie do twierdzy. -Nie widzisz w tym nic dziwnego? -Ze ludzie sie bronia? Nie. To zupelnie... -Nie wydaje ci sie, ze bylo tutaj zbyt wielu Zawyspiarzy? Czy tylu moglo sie zmiescic na pieciu okretach? Brus zamilkl. Powiodl wzrokiem po zastyglych cialach. -Moze okretow bylo wiecej? Zostawily ich tutaj, a potem poplynely na patrol... -To do Zawyspiarzy niepodobne. Podejrzewam, ze zacumowal tu wiekszy statek, zdolny przewiesc liczne oddzialy. -Gdzie? -Juz odplynal. Mam wrazenie, ze widzialem, jak znikal w tumanie mgly. Zamilklismy obaj. Po jakims czasie pojechalismy do zamku. Wielkie odrzwia staly otworem. Szeroka struga przelewal sie przez nie lud Straznicy Zatoki i Ksiestwa Koziego. Zostalismy hucznie powitani. Nim jeszcze zsiedlismy z siodel, zaoferowano nam pelne po brzegi puchary pitnego miodu. Chlopcy stajenni blagali, bysmy im powierzyli opieke nad konmi, i Brus - ku memu zdumieniu - przychylil sie do ich prosb. W sali biesiadnej panowala prawdziwa radosc, a przyjecie zawstydziloby wszelkie hulanki ksiecia Wladczego. Porozstawiano dzbany i misy pelne cieplej perfumowanej wody, zebysmy mogli sie odswiezyc, stoly uginaly sie od jedzenia, a nie bylo na nich ani kawalka suchego chleba czy solonej ryby. Goscilismy w Straznicy Zatoki przez trzy dni. W tym czasie pochowalismy ciala naszych poleglych i spalilismy zwloki Zawyspiarzy. Zolnierze z Koziej Twierdzy oraz gwardia ksieznej Ketriken na rowni z mieszkancami miasta naprawiali fortyfikacje. Ja spozytkowalem czas na dyskretne wypytywanie. Dowiedzialem sie, ze ogien sygnalny na wiezy strazniczej zostal zapalony natychmiast, gdy tylko dostrzezono szkarlatne okrety, ale Zawyspiarze zgaszenie go postawili sobie za jeden z glownych celow. Zapytalem o czlonka kregu Mocy, ktory powinien byc w Straznicy Zatoki. Ksiaze Rozumny spojrzal na mnie ze zdziwieniem. Mocarny zostal odwolany wiele tygodni temu, wyslany w jakiejs pilnej sprawie do srodladzia. Chyba do Kupieckiego Brodu. Dzien po bitwie przybyly posilki z Zatoki Poludniowej. Nie dostrzezono tam sygnalnego ognia, ale dotarl do nich konny poslaniec. Bylem obecny, gdy ksiezna Ketriken skomplementowala ksiecia Rozumnego za jego przezornosc. Przeslala takze podziekowania ksieciu Dorzecznemu z Ksiestwa Debow za przyslanie pomocy. Zaproponowala, by ksiazeta podzielili sie zdobytymi okretami - w razie potrzeby beda mogli, nie czekajac na przybycie pomocy, bronic sie sami, wspierajac wzajemnie. Byl to wspanialy dar i zostal przyjety z wdziecznoscia. Ksiaze Rozumny wzniosl toast za nasza przyszla krolowa i jeszcze nie narodzonego potomka rodu Przezornych. W ten sposob plotka przerodzila sie w oficjalna wiesc. Ksiezna Ketriken zarozowila sie uroczo i podziekowala z godnoscia. Te dni chwaly byly dla nas niczym najlepszy leczniczy balsam. Walczylismy i odnieslismy zwyciestwo. Straznica Zatoki zostanie odbudowana, a Zawyspiarze nie przejma twierdzy. Przez jakis czas ludzilismy sie, ze zdolamy uwolnic sie od nich calkowicie. Nim opuscilismy goscinny zamek, spiewano juz piesni o wladczyni walczacej z Zawyspiarzami w podkasanej spodnicy i o dziecieciu w jej lonie, ktore jeszcze przed narodzinami zostalo wojownikiem. O tym, ze ksiezna Ketriken ryzykowala nie tylko zycie swoje, ale i dziedzica rodu, dla obrony Ksiestwa Cypla, nie wspomniano w zadnej z nich. Juz zjednala sobie Krzepkiego, wladce Ksiestwa Niedzwiedziego, teraz Rozumnego, wladce Ksiestwa Cypla. Pani Ketriken zdobywala lojalnosc poddanych. Mam tez bardziej osobiste wspomnienia - zarowno mile, jak i przykre. Ksiezna Gracja rozpoznala mnie w sali biesiadnej i podeszla zamienic ze mna slowo. -Tak wiec spotkany w kuchni psiarczyk ma w zylach krolewska krew. Nie dziwota, ze twoje rady warte byly wysluchania. - Byla juz z pewnoscia dama i ksiezna. Jej psiak nadal ani na chwile nie odstepowal pani, tyle ze towarzyszyl jej o wlasnych silach i ta zmiana ucieszyla mnie ogromnie. Ksiezna doskonale dawala sobie rade z obowiazkami zwiazanymi z tytulem, a przy tym cieszyla sie oczywistym uwielbieniem malzonka. Do pelni szczescia nie braklo niczego. -Oboje sie zmienilismy, ksiezno - odparlem, a ona pojela, ze jest to komplement, i podziekowala skinieniem glowy. Gdy widzialem ja zeszlym razem - w czasie pobytu w Straznicy Zatoki z ksieciem Szczerym - nie czula sie tak dobrze w roli wladczyni. Spotkalem ja w kuchni, kiedy jej pies Zakrztusil sie oscia. Przekonalem ja, ze ksiaze powinien wydawac pieniadze na wieze straznicze, a nie na bizuterie dla niej. Wowczas jeszcze nie potrafila byc ksiezna. Teraz mozna by przypuscic, ze nigdy nie byla kim innym. -Nie jestes juz psiarczykiem? - zapytala ze znaczacym usmieszkiem. -Psiarczyk? Toz to wilk prawdziwy! - zauwazyl ktos. W zatloczonej sali biesiadnej nie zauwazylem, kto wypowiedzial te slowa, nikt w szczegolnosci nie zwracal sie do nas. Wzruszylem lekko ramionami, jakby uwaga ta nie miala szczegolnego znaczenia, a ksiezna Gracja chyba jej nawet nie uslyszala. Zanim odjechalem, ofiarowala mi pewien drobiazg. Zawsze kiedy go biore do reki, musze sie usmiechnac: srebrna brosza w ksztalcie rybiej osci. -Kazalam ja zrobic, zeby mi przypominala... Przyjmij ten skromny dar jako dowod wdziecznosci, panie. Powiedziala mi tez, ze sama rzadko nosi bizuterie. Podarowala mi te brosze na balkonie, ciemnym wieczorem, kiedy swiatla wiez strazniczych ksiecia Rozumnego lsnily na tle czarnego nieba niczym diamenty. 25. KOZIA TWIERDZA Zamek w Kupieckim Brodzie, nad brzegiem Rzeki Winnej, od wiekow pelnil role jednej z rezydencji rodziny panujacej Ksiestwa Trzody. Tam wlasnie spedzila dziecinstwo krolowa Skwapliwa i tam dlugi czas wracala na lato ze swoim synem, ksieciem Wladczym. Kupiecki Brod byl bogatym, gwarnym miastem, osrodkiem handlowym w sercu kraju pelnego sadow i pol. Rzeka Winna sennie toczyla swe wody, po ktorych podrozowalo sie przyjemnie i latwo. Krolowa Skwapliwa zawsze twierdzila, ze Kupiecki Brod przewyzsza Kozia Twierdze pod kazdym wzgledem i znacznie lepiej sluzylby jako siedziba rodu krolewskiego. * * * Ksiezna Ketriken byla zmeczona, jeszcze zanim nadszedl czas powrotu. Choc usilnie probowala niczego po sobie nie pokazac, zdradzaly ja since pod oczyma i zacisniete wargi. Ksiaze Rozumny oddal do dyspozycji wladczyni lektyke, lecz szybko wyszlo na jaw, ze podrozowanie w zamknietym, kolyszacym pojezdzie jedynie pogarsza jej samopoczucie. Zwrocila dar z podziekowaniami i konno ruszyla do domu.Drugiej nocy podrozy przyszla do naszego ogniska Naparstnica. Kilkakrotnie w ciagu dnia zdawalo jej sie, ze widziala wilka. Brus wzruszyl obojetnie ramionami. Jego zdaniem zwierze bylo tylko zaciekawione i nie powinno stanowic dla nas zagrozenia. -Kiedys wydarzy sie to o jeden raz za duzo - rzekl, gdy zostalismy sami. -Co? -Bastardzie, badz ostrozny. Gdy zabiles ofiary kuznicy, pojawily sie plotki. Na sniegu dobrze znac tropy, a napastnicy nie polegli od miecza. Ktos widzial wilka grasujacego po Straznicy Zatoki w noc bitwy. Podobno po walce zmienil sie w czlowieka. Zostaly slady odcisniete w blocie wokol namiotu krolowej. Kilku wrogow nie zginelo z ludzkiej reki Cale twoje szczescie, ze bylismy zmeczeni i spieszylismy sie z chowaniem zmarlych. "Kilku! Ha!" Twarz Brusa wykrzywil gniew. -Dosc tego! "Serce Stada, jestes bardzo silny, ale..." Mysl sie urwala, z pobliskich krzakow dobiegl nagly skowyt. Konie poderwaly lby. Brus odepchnal Slepuna. "Masz szczescie, ze jestes daleko, bo..." - zaczalem. Krolewski koniuszy obrzucil mnie ciezkim spojrzeniem. -Powiedzialem, dosc tego! - Odwrocil wzrok z niesmakiem. - Wolalbym, zebys jechal z reka w spodniach. Nie wiedzialem, co powiedziec. Nauczylem sie nie dyskutowac z nim o stosunku do Rozumienia. I tak nie moglem sie nadziwic, ze wiedzac o mojej wiezi ze Slepunem, w ogole tolerowal moja obecnosc. Nie musialem mu ciagle przypominac, ze wilk i ja dzielilismy mysli. Pochylilem glowe, wyrazajac zgode. Tamtej nocy, po raz pierwszy od bardzo dlugiego czasu, moje sny nalezaly tylko do mnie. Snilem o Sikorce. Znowu nosila czerwona spodnice. Kucnela przy skalkach na plazy, odcinala nozem malze i jadla je na surowo. Usmiechnela sie na moj widok, bosa pobiegla przez plaze. Gonilem ja, ale byla hyza jak nigdy. Wiatr rozrzucal jej wlosy zdmuchniete z ramion, a kiedy wolalem "zaczekaj, zaczekaj!" - tylko sie smiala. Obudzilem sie dziwnie rozradowany, a w powietrzu wciaz jeszcze czulem zapach lawendy. Spodziewalismy sie owacyjnego przyjecia w Koziej Twierdzy. Nasze okrety mialy dobra pogode i z pewnoscia przybyly do celu Przed nami, przywozac wiesci o zwyciestwie, totez nie zdziwilo nas, ze oddzial gwardii ksiecia Wladczego wyjechal nam na spotkanie. Nie potrafilismy sobie jednak wytlumaczyc, dlaczego oni, zobaczywszy nas, dalej jada zupelnie spokojnie. Nikt nie wydawal radosnych okrzykow, nie wymachiwal na powitanie. Zblizali sie cisi i niewzruszeni, niczym duchy. Chyba rownoczesnie z Brusem zauwazylem bulawe w dloni dowodcy, nieduza wypolerowana palke - zapowiedz waznych wiesci. Na twarzy Brusa odmalowala sie trwoga. -Krol Roztropny umarl? - zapytal cicho. Nie czulem zaskoczenia, mialem jedynie ogromne poczucie straty. Zastanowilem sie, jak by to bylo, gdybym kiedykolwiek mogl nazwac monarche swoim dziadkiem, a nie tylko krolem. Przede wszystkim jednak musialem rozwazyc, co to wydarzenie znaczy dla mnie jako dla czlowieka krola. Krol Roztropny mnie uksztaltowal, zaplanowal mi zycie. Pewnego dnia odszukal mnie - chlopca bawiacego sie pod stolem w sali biesiadnej. Zdecydowal, ze mam sie nauczyc czytac i pisac, wladac mieczem oraz preparowac trucizny. Jesli to prawda, ze odszedl, musze sam przejac odpowiedzialnosc za wlasne czyny. Byla to dla mnie zdumiewajaco przerazajaca mysl. Wkrotce wszyscy dostrzegli oznake w reku dowodcy. Orszak stanal na srodku drogi. Rozstapil sie niczym odciagana na boki kurtyna, przepuszczajac poslancow przed oblicze malzonki nastepcy tronu. Straszna cisza zalegla, gdy dowodca przekazal ksieznej Ketriken bulawe, a nastepnie niewielki zwoj. Czerwona woskowa pieczec odskoczyla pod paznokciem, upadla w blotnista kaluze. Ksiezna wolno rozwinela pergamin, przeczytala. Reka z listem opadla. Przyszla krolowa pozwolila zwojowi upasc obok woskowej pieczeci. Nie zemdlala, nie krzyknela. Przeniosla spojrzenie gdzies w dal i miekkim, ostroznym gestem polozyla dlon na brzuchu. Zrozumialem, ze nie krol Roztropny byl martwy, lecz ksiaze Szczery. Siegnalem ku niemu. Przeciez z pewnoscia gdzies byl, ukryty we mnie, najciensza nitka polaczenia... nie. Nawet nie wiedzialem, kiedy zniknela. Uswiadomilem sobie, ze zazwyczaj tracilem z nim wiez w czasie bitewnej goraczki. Nic nie moglem na to poradzic. Wrocil mi na pamiec szczegol, ktory w noc bitwy wydal sie tylko drobna osobliwoscia: slyszalem glos ksiecia Szczerego. Nastepca tronu wydawal rozkazy, ktore nie mialy najmniejszego sensu. Nie potrafilem sobie przypomniec zadnego konkretnego slowa, ale odnioslem wrazenie, ze byly to polecenia rzucane w czasie bitwy: rozproszyc sie, kryc sie, a moze... nie, niczego nie potrafilem sobie przypomniec na pewno. Brus patrzyl na mnie pytajaco. -Nie wiem - powiedzialem cicho. Zmarszczyl brwi. Przyszla krolowa, ksiezna Ketriken siedziala w siodle bez ruchu. Nikt sie do niej nie zblizyl, nie odezwal slowem. Ujrzalem w oczach Brusa rezygnacje. Juz drugi raz przezywal smierc nastepcy tronu. Po dlugim milczeniu ksiezna Ketriken powiodla wzrokiem po swojej gwardii i zolnierzach. -Ksiaze Wladczy otrzymal wiesci, ze nastepca tronu, ksiaze Szczery nie zyje. - Choc nie podniosla glosu, slowa niosly sie daleko w czystym powietrzu. Nasza radosc przyblakla, zapomnielismy o zwyciestwie. Ksiezna zostawila nam kilka chwil na oswojenie sie z myslami. Wkrotce uderzyla konia pietami. Ruszylismy za nia do Koziej Twierdzy. Nikt nas nie zatrzymal przy bramach. Jeden z wartownikow uniosl reke w smutnym salucie. Ksiezna go nie zauwazyla. Na podworcu zamkowym wszystko wygladalo jak co dzien. Chlopcy stajenni przyszli po konie, reszta sluzby krzatala sie wokol zwyklych obowiazkow. Jak to mozliwe? Przeciez ksiaze Szczery byl martwy! Wydawalo mi sie niemozliwe, ze zycie dalej toczy sie utarta koleja. Brus pomogl ksieznej Ketriken zsiasc z konia i powierzyl ja grupce dam dworu. Wryl mi sie w pamiec wyraz twarzy Naparstnicy. Jej ukochana pania odprowadzal wianuszek dworek wznoszacych wspolczujace okrzyki. Och, ksiezna wyglada na bardzo zmeczona, czy aby dobrze sie czuje, jak zniesie zal i smutek po smierci meza... Przez twarz Naparstnicy przeszedl grymas zazdrosci. Byla tylko zolnierzem, obronca wladczyni. Nie mogla isc za nia do zamkowych komnat. Ksiezna Ketriken byla teraz pod opieka dam dworu. Wiedzialem jednak, ze dzisiejszej nocy Brus nie bedzie sam trzymal warty. Zatroskane mruczando dam dworu uswiadomilo mi, ze wiesc o odmiennym stanie ksieznej Ketriken przestala byc tajemnica. Czy ksiaze Wladczy takze wiedzial? Oczywiscie, miedzy kobietami pewne wiadomosci rozchodzily sie lotem blyskawicy, jeszcze nim zostaly podane publicznie. Oddalem Sadze Pomocnikowi i obiecalem pozniej wszystko mu opowiedziec. Ledwie jednak ruszylem w strone zaniku, poczulem na ramieniu ciezka dlon Brusa. -Mam do ciebie pare slow. Teraz. - Czasami okazywal mi szacunek niczym ksieciu krwi, a znow kiedy indziej odnosil sie do mnie bardziej gburowato niz do chlopcow stajennych. W tej chwili nie prosil. Pomocnik z krzywym usmiechem zwrocil mi wodze klaczy i zniknal. Mial dosyc zajecia przy innych wierzchowcach. Poszedlem za krolewskim koniuszym. Wprowadzil Fircyka do pustego boksu obok stalego miejsca Sadzy. Mial do wyboru niejeden. Obaj zajelismy sie oporzadzaniem koni. Odwieczna rutyna zajmowania sie koniem, gdy Brus pracowal tuz obok, dzialala na mnie kojaco. W tym koncu stajni panowal wzgledny spokoj, ale Brus i tak zaczekal, az nikt nie mogl nas uslyszec, nim spytal: -Czy to prawda? -Nie mam pewnosci. Nasza wiez sie zerwala. Byla slaba jeszcze przed wyjazdem do Zatoki Sieci. W dodatku zawsze sie zrywala w czasie walki. Ksiaze powiedzial, ze chronie sie wtedy przed nawala emocji otaczajacych mnie ludzi. -Nie rozumiem tego, ale kiedys juz cos o tym slyszalem. Czy jestes pewien, ze wlasnie wtedy straciliscie wiez? Opowiedzialem mu o niewyraznym wrazeniu udzialu ksiecia Szczerego w bitwie i o mozliwosci, ze zostal zaatakowany w tym samym czasie. Brus przytakiwal niecierpliwie. -Nie mozesz teraz siegnac ku niemu Moca? Odnowic wiez? Milczalem jakis czas, opanowujac wlasne rozczarowanie. -Nie, nie moge. Nie potrafie wladac Moca w ten sposob. Zmarszczyl brwi. -Posluchaj. Ostatnio krag Mocy nie spisuje sie najlepiej. A jesli ta wiesc nie zostala wymyslona? -Nie mozemy miec pewnosci. Choc z drugiej strony trudno uwierzyc, by ktokolwiek, chocby i ksiaze Wladczy, byl zdolny klamliwie oglosic smierc nastepcy tronu. -Dla niego nie ma rzeczy niemozliwych - rzekl Brus spokojnie. Wlasnie czyscilem kopyta Sadzy z blota. Wyprostowalem sie powoli. Krolewski koniuszy, wsparty o drzwi boksu, patrzyl w dal. Siwe pasmo w jego wlosach dowodzilo zywo, jak bezwzgledny potrafi byc ksiaze Wladczy. Skazal Brusa na smierc bez najmniejszych skrupulow. Nie zauwazylem tez, by sie kiedykolwiek troskal, iz nie zdolal go usmiercic. Nie obawial sie zemsty koniuszego ani bekarta. -Co wiec powie, gdy ksiaze Szczery wroci? -Kiedy juz zostanie krolem, bedzie mogl dopilnowac, zeby ksiaze Szczery nie wrocil. Czlowiek, ktory zasiada na tronie Krolestwa Szesciu Ksiestw, ma wladze nieograniczona. Mial racje. Ksiaze Wladczy, raz uzyskawszy wladze, z pewnoscia znajdzie zabojce sklonnego uczynic zadosc jego zyczeniu. Moze juz go mial. Moze wiecej niz jednego. Zimny dreszcz przeszedl mi po plecach. -Jesli chcemy wiedziec na pewno, czy ksiaze Szczery nadal zyje, powinnismy wyslac kogos, zeby go znalazl i wrocil z wiesciami o losach jego wyprawy - zauwazylem. -Zakladajac, ze wyslannik w ogole przezyje, i tak wroci zbyt pozno. Ksiaze Wladczy, gdy juz zasiadzie na tronie, nie bedzie zwazal na slowa poslanca. Kto w ogole odwazy sie glosno wiescic prawde? Potrzebujemy dowodu, ze nastepca tronu zyje, dowodu, ktory zaakceptuje krol, i na dodatek musimy go zdobyc, zanim ksiaze Wladczy przejmie wladze. On nie bedzie nastepca tronu dlugo. -Nadal pomiedzy nim a tronem stoi krol Roztropny, a teraz jeszcze dziecko ksieznej Ketriken - zaprotestowalem. -Mamy juz dowod, ze miejsce pomiedzy tronem a ksieciem Wladczym jest niezdrowe dla doroslych, silnych mezczyzn. Watpie, by schorowany starzec lub nie narodzone dziecko mieli wiecej szczescia. - Brus potrzasnal glowa. - Jednym slowem, nie mozesz siegnac Moca ku ksieciu Szczeremu. Kto moze? -Kazdy czlonek kregu Mocy. -Zadnemu z nich nie ufam. -Chyba krol Roztropny - oznajmilem z wahaniem. - Jesli zaczerpnie ze mnie energie. -Chociaz twoja wiez z ksieciem zostala zerwana? - zapytal Brus z ozywieniem. Wzruszylem ramionami. -Naprawde nie wiem. Dlatego powiedzialem "chyba". Brus ostatni raz przeciagnal zgrzeblem po lsniacej siersci Fircyka. -Trzeba sprobowac - zdecydowal. - Im wczesniej, tym lepiej. Ksiezna Ketriken nie moze trwac pograzona w smutku i zalobie, jesli nie ma po temu powodu. Moglaby nawet stracic dziecko. - Westchnal. - Idz, odpocznij troche. Wieczorem musisz pojsc do krola. Jak zobacze, ze sie do niego dostales, zadbam, zeby byli swiadkowie. -Brus, tak nie mozna - sprzeciwilem sie. - Za wiele tu niewiadomych. Nie wiem, czy krol sie obudzi, czy bedzie zdolny uzywac Mocy, czy zechce to zrobic. Po tym wszystkim ksiaze Wladczy dowie sie, ze jestem czlowiekiem krola i moge mu uzyczyc energii. A w dodatku... -Wybacz, chlopcze - przerwal mi Brus niemal grubiansko. - Tu chodzi o cos wiecej niz twoje dobre samopoczucie. Niech ci sie nie wydaje, ze o ciebie nie dbam. Moim zdaniem bedziesz bezpieczniejszy, jesli ksiaze Wladczy nabierze przekonania, ze potrafisz wladac Moca, i jesli miedzy ludzmi rozejdzie sie wiesc, ze nastepca tronu zyje. W przeciwnym wypadku najmlodszy syn krolewski latwo uzna, ze czas najwyzszy sie ciebie pozbyc. Musimy sprobowac dzis wieczor. Moze nam sie nie uda, ale musimy sprobowac. -Zdobadz troche kozlka lekarskiego - mruknalem. -Zaczynasz sie do niego przyzwyczajac? Uwazaj. - Usmiechal sie jednak. - Na pewno troche znajde. Odpowiedzialem mu usmiechem, czym sam siebie zaskoczylem. Chociaz chyba nie bylo w tym nic dziwnego. Ja po prostu nie wierzylem w smierc nastepcy tronu; bylem gotow stanac twarza w twarz z ksieciem Wladczym i udowodnic swoja racje. Jedyna bardziej satysfakcjonujaca mnie metoda byloby uczynienie tego z toporem w dloniach. -Wyswiadczysz mi przysluge? - zapytalem Brusa. -Jaka? - zapytal ostroznie. -Uwazaj na siebie. -Zawsze uwazam. Ty tez sie pilnuj. Skinalem glowa i stalem w milczeniu. Po dluzszej chwili Brus westchnal i odezwal sie pierwszy: -Dobra, skonczmy juz z tym. Jesli przypadkiem spotkam Sikorke, to co jej powiedziec? Pokrecilem glowa. -Tylko tyle, ze za nia tesknie. Coz innego? Nic wiecej nie mam jej do ofiarowania. Dziwnie na mnie popatrzyl. Wspolczujaco, bez falszywego pocieszenia. -Powiem jej - przyrzekl. Opuscilem stajnie czujac sie doroslejszym. Ciekaw bylem, czy kiedykolwiek przestane siebie oceniac wedlug tego, jak mnie traktuje Brus. Zamierzalem posluchac jego rady: zjesc cos i zaraz isc do lozka. W izbie zolnierskiej bylo tloczno, wojacy, ktorzy wrocili z wyprawy, opowiadali przy gulaszu i chlebie o przejsciach w Straznicy Zatoki. W kuchni panowalo wyjatkowe poruszenie: cos sie gotowalo, rosl chleb, mieso obracalo sie na roznach. Sluzba kuchenna siekala, mieszala, biegala w te i z powrotem. -O, Bastardzie! - dostrzegla mnie kucharka. - Wrociles zywy i w jednym kawalku. - Usmiechnela sie do mnie. -Szykuje sie jakas uczta? - zapytalem glupio. -Tak, oczywiscie, ze szykuje sie uczta. Bedziemy swietowac zwyciestwo w Zatoce Sieci. Nie zapomnimy o tobie. -Mimo smierci nastepcy tronu bedziemy swietowac? Obrzucila mnie spojrzeniem bez wyrazu. -Gdyby ksiaze Szczery byl tutaj, czego by sobie zyczyl? Westchnalem ciezko. -Prawdopodobnie kazalby swietowac zwyciestwo. Ludowi bardziej trzeba nadziei niz zaloby. -Dokladnie tak samo wytlumaczyl mi to ksiaze Wladczy - oznajmila kucharka. Wrocila do wcierania przypraw w udziec dziczyzny. - Oczywiscie, oplaczemy ksiecia, ale jedno musisz zrozumiec, Bastardzie: on nas opuscil. Zostal z nami ksiaze Wladczy. Opiekuje sie krolem, dba o utrzymanie wybrzeza. Starszy odjechal, mlodszy zostal. Dzieki niemu Straznica Zatoki nie wpadla w rece Zawyspiarzy. Ugryzlem sie w jezyk, policzylem do dziesieciu. -A wiec Straznica Zatoki nie padla, poniewaz ksiaze Wladczy zostal tutaj, by nas bronic. - Chcialem sie upewnic, ze kucharka wiaze ze soba te dwa fakty, a nie tylko wymienila je w jednym zdaniu. Zajeta nacieraniem miesa, pokiwala glowa. Szalwia, podpowiedzial mi nos. I rozmaryn. -Nie ma to, jak od razu pchnac zbrojnych. Moc jest wspaniala magia, ale co komu dobrego przyjdzie, ze wiadomo, co sie dzieje, jesli nie mozna nic zaradzic? -Ksiaze Szczery zawsze wysylal okrety wojenne. -Zazwyczaj przybywaly za pozno. - Wytarla dlonie w fartuch. - Wiem, ze go uwielbiales, chlopcze. Mial wielkie serce, to prawda; umarl probujac nas obronic. Nie mowi sie zle o zmarlych. Ja twierdze tylko, ze uzywanie Mocy i uganianie sie za Najstarszymi to marny sposob na pokonanie Zawyspiarzy. Za to ksiaze Wladczy wyslal zolnierzy i statki od razu, jak tylko uslyszal, ze sa potrzebne. Moze z ksieciem Wladczym jako wladca uda nam sie przezyc. -A co z krolem Roztropnym? Zle zrozumiala moje pytanie, a odpowiadajac odslonila przede mna swoje najszczersze mysli. -Jak na jego stan, ma sie zupelnie dobrze. Nawet zejdzie dzisiaj na uczte, przynajmniej na kilka chwil. Biedaczek. Tyle sie wycierpi. Biedaczek. Jakby powiedziala: "Martwy". Juz nie wladca. Krol Roztropny byl dla niej tylko biedaczkiem. Ksiaze Wladczy osiagnal cel. -Myslisz, ze ksiezna Ketriken pojawi sie na uczcie? - zapytalem. - Jest w zalobie... -Tak, mysle, ze zejdzie. - Kucharka pokiwala glowa. Energicznie odwrocila udziec na druga strone i zaczela go szpikowac przyprawami. - Slyszalam, ze jest przy nadziei. - Zabrzmialo to sceptycznie. - Bedzie chciala o tym obwiescic dzis wieczor. -Watpisz, ze nosi pod sercem dziedzica?! - oburzylem sie. -O nie, nie watpie, ze jest w odmiennym stanie, jesli twierdzi, ze tak jest. Troche tylko dziwne, ze mowi o tym, kiedy dowiedziala sie o smierci meza. Przedtem ani slowa. -Nie rozumiem. -Coz, niektorzy beda sie dziwili. -Czemu beda sie dziwili? - zapytalem chlodno. Kucharka obrzucila mnie badawczym spojrzeniem, a ja przeklalem wlasna niecierpliwosc. Nie zamierzalem jej uciszyc. Musialem poznac plotki. Wszystkie. -Widzisz... - jednak zdecydowala sie mowic dalej. - Ludzie zawsze sie dziwia, jesli kobieta nie moze poczac, a potem, kiedy jej maz wyjezdza, nagle obwieszcza wszystkim, ze beda mieli dziecko. - Rozejrzala sie dyskretnie, sprawdzajac, kto jeszcze moze ja slyszec. Wszyscy w poblizu zdawali sie zajeci praca, ale nie watpilem, ze kilka osob nadstawialo uszu. - Dlaczego akurat teraz? Tak nagle? A jesli wiedziala, ze spodziewa sie dziecka, to dlaczego pojechala w srodku nocy bronic Straznicy Zatoki? Dziwne zachowanie jak na przyszla krolowa, noszaca pod sercem dziedzica tronu. -Gdy dziecko sie urodzi, bedzie mozna z latwoscia ocenic, kiedy zostalo poczete. - Probowalem mowic swobodnym tonem. - Bedzie mozna policzyc miesiace na palcach. A poza tym - dodalem konspiracyjnym szeptem - slyszalem, ze niektore sposrod dam dworu wiedzialy o tym jeszcze przed jej wyjazdem. Na pewno wiedziala ksiezna Cierpliwa i jej pokojowa, Lamowka. - Postanowilem jak najszybciej upewnic sie, ze ksiezna Cierpliwa nie zaprzeczy. Lamowka powinna poplotkowac troche ze sluzba. -Ach, ona. - Ton kucharki uniewaznil moje nadzieje na odniesienie latwego zwyciestwa. - Wiesz, Bastardzie, nie chce cie obrazic, ale ksiezna Cierpliwa wydaje sie niekiedy troche szalona. Lamowka, o, to osoba wiarygodna. Tyle ze nie mowi duzo i nie chce tez specjalnie sluchac, co powiadaja inni. -Ja uslyszalem nowiny wlasnie od niej - usmiechnalem sie i puscilem oczko. - Zanim wyjechalem do Straznicy Zatoki. - Przysunalem sie do kucharki blizej. - Popytaj troche. Na pewno sie dowiesz, ze ksiezna Ketriken pila herbatke z lisci malin na poranne mdlosci. Sprawdz, przekonasz sie, czy mam racje. Zaloze sie o sztuke srebra. -O sztuke srebra? Ba! Wydaje ci sie, ze mam taka sume do stracenia? Ale zapytani, Bastardzie, zapytam, jak radzisz. A ty sie wstydz, zes sie wczesniej nie podzielil taka nowina! Ja ci tyle opowiadam! -No to mam dla ciebie wiadomosc. Ksiezna Ketriken nie jest jedyna, ktora spodziewa sie dziecka. -Nie? A kto jeszcze? Usmiechnalem sie tajemniczo. -Na razie nie moge ci powiedziec, ale dowiesz sie jako jedna z pierwszych, badz pewna. - Nie mialem bladego pojecia, ktora z kobiet moglaby oczekiwac dziecka, ale bezpiecznie bylo zasiac w glowie kucharki taka mysl i dzieki temu uwiarygodnic poprzednie wiesci. Musialem kucharke czyms zadowolic, jesli mialem na nia w przyszlosci liczyc w kwestii dworskich plotek. Pokiwala madrze glowa, a ja znowu mrugnalem. Skonczyla nacierac dziczyzne. -Hej tam, Dodo, zabierz to nad duze palenisko. Powies na najwyzszym haku, zeby sie upieklo, a nie spalilo. No juz, juz. Kobialka, gdzie to mleko, ktore mialas przyniesc? Podwedzilem troche chleba, kilka jablek i poszedlem do siebie. Niewyszukany byl to posilek, ale upragniony przez czlowieka tak glodnego jak ja. Poszedlem prosto do swojej komnaty, umylem sie, zjadlem, wreszcie sie polozylem. Moglbym sprobowac szczescia i zajrzec do komnat krolewskich, ale chcialem wypoczac przed uczta. Moglbym pojsc do Ketriken, powiedziec jej, zeby jeszcze nie oplakiwala meza. Jednak mala mialem szanse spokojnie zamienic z nia slowo. A jesli sie mylilem? Postanowilem milczec, dopoki nie udowodnie, ze ksiaze Szczery zyje. Jakis czas pozniej obudzilo mnie pukanie. Przez moment lezalem nieruchomo, niezupelnie pewien, czy w ogole cokolwiek slyszalem, wreszcie sie podnioslem, odsunalem rygle i uchylilem drzwi. Przed progiem stal blazen. Sam nie wiem, co mnie bardziej zdumialo: fakt, ze zastukal, a nie odsunal sobie rygli, jak to mial w zwyczaju, czy tez jego ubior. Stalem i wlepialem w niego wzrok bez slowa. Sklonil sie pretensjonalnie, przepchnal sie obok mnie do komnaty, zamknal drzwi. Zasunal dwa rygle, a nastepnie wystapil na srodek i rozlozyl ramiona. Obrocil sie wolno, bym mogl go podziwiac do woli. -I coz? -Wygladasz zupelnie jak nie ty - rzeklem szczerze. -Nie tego sie po mnie oczekuje. - Obciagnal kaftan, a nastepnie rozpostarl szerokie rekawy, zwracajac moja uwage na zdobne hafty oraz na ciecia, ktore odslanialy kosztowna tkanine wezszych rekawow pod spodem. Potrzasnal kapeluszem z piorami, wlozyl go na glowe, na bezbarwne wlosy. Stroj mienil sie kalejdoskopem barw od najglebszego indygo po najbledszy lazur, a wienczyla go biala twarz blazna, podobna do obranego jajka. -Trefnisie wyszly z mody - oznajmil. Pojalem. -Ksiaze Wladczy cie tak ubral - odezwalem sie slabo. -Niezupelnie. Oczywiscie wybral mi stroj, ale ubralem sie sam. Jesli trefnisie nie sa juz w modzie, strach pomyslec, jak nisko plasuje sie trefnis pokojowiec. -Co z krolem Roztropnym? Czy on tez nie jest juz w modzie? -zapytalem cierpko. -Nie w modzie jest troszczyc sie wylacznie o krola Roztropnego. - Wycial holubca, potem stanal sztywno, godny nowego stroju. -Mam siedziec dzis wieczor przy stole ksiecia. Mam tryskac radoscia i humorem. Jak sadzisz, dam sobie rade? -Lepiej niz ja - rzeklem skrzywiony. - Nic cie nie obchodzi, ze ksiaze Szczery nie zyje? -Nic cie nie obchodza kwiaty rozkwitajace w zimowym cieple letniego slonca? -Blaznie, to bzdura. -Jedno i drugie jednako prawdziwe. Mozesz mi wierzyc. - Karzel umilkl nagle. - Przyszedlem cie prosic o przysluge, jesli potrafisz w to uwierzyc. -Wierze rownie w pierwsze i w drugie. O co chodzi? -Nie zabijaj mojego pana dla zaspokojenia ambicji twojego. Spojrzalem na niego przerazony. -Nigdy nie podnioslbym reki na krola! Jak smiesz w ogole wspominac o czyms podobnym! -Och, na wiele sie osmielam ostatnimi czasy. - Zalozyl rece za plecami i zaczal sie przechadzac wokol komnaty. Przerazal mnie w tym tak obcym mu ubraniu i dziwnej dla niego pozie. Jakby byl zupelnie mi nie znany. - A gdyby monarcha zabil twoja matke, rowniez nie podnioslbys reki? Zakielkowalo we mnie straszliwe przeczucie. -Co probujesz mi powiedziec? - wyszeptalem. Trefnis, slyszac bol w moim glosie, zawirowal, zatrzepotal rekoma. -Nie, nie! Zle mnie zrozumiales! - Wykrzyknal tak zarliwie, iz przez chwile znow ujrzalem w nim dawnego przyjaciela. - Ale gdybys tak - podjal cicho, konspiracyjnym szeptem - gdybys uwierzyl, ze krol zabil twoja matke, twoja ukochana, uwielbiana, milujaca matke... Jak sadzisz, czy wowczas moglbys go pozbawic zycia? Jak dlugo bylem slepy! Wreszcie pojalem sens jego slow. Przeciez ksiaze Wladczy wierzyl, iz jego matka zostala otruta. Byl to jeden z powodow nienawisci do mnie i do "wielmoznej pani Tymianek". Zdaniem najmlodszego krolewskiego syna my przynieslismy krolowej smierc. Na zyczenie krola Roztropnego. Wszystko to byla nieprawda. Krolowa Skwapliwa zatrula sie sama. Kochala trunki i ziola, ktore przynosily wyzwolenie od trosk. Skoro nie mogla sprawowac wladzy, uciekala od rzeczywistosci. Krol Roztropny niejeden raz probowal ja powstrzymac, nawet prosil Ciernia o ziola i wywary, ktore by jej ulatwily wyzwolenie ze szponow nalogu. Nic nie pomoglo. Krolowa Skwapliwa zginela otruta, to prawda, ale otrula sie sama. Wiedzialem o tym zawsze. I wiedzac, nie bralem pod uwage nienawisci, ktora kwitla w sercu jej ukochanego syna. Czy ksiaze Wladczy mogl zabic z takiego powodu? Oczywiscie, ze mogl. Czy zaprowadzilby Krolestwo Szesciu Ksiestw na skraj przepasci w imie osobistej zemsty? Dlaczego nie? Nigdy nie troszczyl sie o ksiestwa nadbrzezne. Serce ciagnelo go do ksiestw srodladowych, zawsze bardziej lojalnych w stosunku do jego matki. Gdyby krolowa Skwapliwa nie zostala malzonka krola Roztropnego, bylaby wladczynia Ksiestwa Trzody. Czasami, oszolomiona trunkiem lub ziolami, twierdzila, ze jako ksiezna mialaby wieksza wladze. Wystarczajaca, by zjednoczyc pod swoim panowaniem Ksiestwo Trzody oraz Ksiestwo Rolne i utworzyc z nich panstwo niezalezne od Krolestwa Szesciu Ksiestw. Konsyliarz, mistrz Mocy, a jednoczesnie bekart krolowej, podsycal nienawisc ksiecia Wladczego. Czy nienawidzil dostatecznie mocno, by podporzadkowac krag Mocy zemscie najmlodszego krolewskiego syna? W moich oczach postepek taki bylby straszliwa zdrada, ale po chwili zdalem sobie sprawe, ze zaczynam sie do tej mysli przyzwyczajac. Zrobilby to. Setki pomordowanych, niezliczone ofiary kuznicy, niewolone kobiety, osierocone dzieci, cale osady zmiecione z powierzchni ziemi - a wszystko to wskutek zemsty ksiazatka za wyimaginowane winy ojca. Az mi sie zakrecilo w glowie. Niestety, wszystko pasowalo. Niczym wieko do trumny. -Chyba wladca Ksiestwa Trzody powinien sie zatroszczyc o swoje zdrowie - pomyslalem glosno. -Podziela zainteresowania starszej siostry dotyczace wina i ziol. Dobrze zaopatrzony w jedno i drugie, pozbawiony trosk, bedzie, moim zdaniem, zyl dlugo i szczesliwie. -Podobnie jak krol Roztropny - odwazylem sie przypuscic. Spazm bolu wykrzywil twarz karla. -Niewiele przed krolem przyszlosci - rzekl cicho. - Ostatnie chwile moga byc spokojne lub zmienic sie w potop gwaltu i krwi. -Sadzisz, ze do tego dojdzie? -Ktoz moze wiedziec, co wyplynie z dna kotla? - Ruszyl nagle ku drzwiom, polozyl dlon na klamce. - Blagam - rzekl cicho - bys zechcial nie mieszac, panie Lyzko. Bys pozwolil wszystkiemu sie uspokoic. -Nie moge. Przycisnal czolo do framugi - dziwny u blazna gest. -Bedziesz wiec smiercia krolow. - Zalobne, ledwo slyszalne wyrazy. - Wiesz dobrze... kim jestem. Powiedzialem ci. Powiedzialem ci, dlaczego tu jestem. Wiem na pewno, ze koniec rodu Przezornych jest jednym z punktow przelomowych. Ksiezna Ketriken nosi pod sercem dziedzica. Rod nie wymrze. Czy nie mozna zostawic starego czlowieka w spokoju? -Ksiaze Wladczy nie pozwoli sie narodzic dziedzicowi - rzeklem bez ogrodek. Blazen otworzyl szeroko oczy, slyszac tak szczere slowa. - To dziecko nie dojdzie do wladzy bez ochrony. Musi miec opiekuna w osobie krola Roztropnego albo ksiecia Szczerego. Nie wierzysz w smierc nastepcy tronu. Sam to powiedziales. Czy mozesz pozwolic ksieznej Ketriken znosic meczarnie zaloby? Pozwolisz, zeby Krolestwo Szesciu Ksiestw pograzylo sie w morzu krwi? Na co komu dziedzic tronu Przezornych, jesli tron bedzie tylko polamanym krzeslem w spalonej sali tronowej? Blazen przygarbil ramiona. -Tysiace rozdrozy - rzekl cicho. - Niektore wyrazne, inne to cienie posrod cieni. Jedne bliskie pewnosci: trzeba poteznej armii lub wielkiej zarazy, by zmienic te drogi. Inne osloniete mgla tajemnicy: nie wiem, jakie drogi z nich odchodza ani dokad wioda. Ty macisz mi wzrok, Bastardzie. Mnozysz przyszlosc tysiackrotnie samym swoim istnieniem. Katalizator. Gdzieniegdzie z tej mgly wylania sie najczarniejsza zgroza, a gdzie indziej polyskliwa jasnosc szczescia. W glebiny lub na wyzyny wioda twoje sciezki. Ja szukam drogi posrodku. Ja pragne lekkiej smierci dla swego pana, ktory byl dobry dla dziwacznego slugi. Wiecej nic nie powiedzial. Podniosl rygle, odsunal zasuwy, zniknal bezszelestnie. Patrzac na barwne ubranie i ostrozny krok blazna, odnosilem wrazenie, ze jest zdeformowany. Nigdy tak nie czulem, gdy mialem przed oczyma jego zwykly stroj i kpiace gesty. Bardzo starannie przygotowalem sie do wieczornej uczty. Kiedy wreszcie skonczylem sie ubierac w najnowsze szaty sporzadzone przez mistrzynie Sciegu, wygladalem niemal rownie imponujaco jak blazen. Zdecydowalem, ze nie bede jeszcze nosil zaloby po ksieciu Szczerym ani robil wrazenia pograzonego w smutku. W sali biesiadnej zgromadzila sie wiekszosc mieszkancow zamku. Najwyrazniej zostali wezwani wszyscy - zarowno mozni, jak i pospolity lud. Zostalem posadzony przy stole z Brusem, Pomocnikiem oraz innymi pracownikami stajni. Nie siedzialem tak nisko od czasu, gdy krol Roztropny wzial mnie pod opieke, a przeciez znajdowalem w tym towarzystwie wieksze upodobanie niz w kompanii przy wyzszych stolach. Tam tloczyli sie ludzie malo mi znani: glownie ksiazeta i szlachetnie urodzeni goscie z ksiestw srodladowych. Oczywiscie, od czasu do czasu dostrzegalem w tym tlumie znajoma twarz. Ksiezna Cierpliwa siedziala nieco ponizej naleznego jej miejsca, Lamowka niedaleko przede mna. Nie widzialem Sikorki. Dostrzeglem kilka osob z miasta, wszyscy dobrze sytuowani i posadzeni wyzej, niz mozna sie bylo spodziewac. Krol pojawil sie wsparty na wystrojonym blaznie, za nimi weszla ksiezna Ketriken. Ubrana byla w prosta ciemnobrazowa suknie. Jej wlosy, obciete nie dluzej niz na szerokosc dloni, sterczaly wokol glowy niczym puch dmuchawca. Zdawalo sie, ze i kolor stracily pod nozycami, bo byly bezbarwne jak u blazna. Tak sie przyzwyczailem do widoku ciezkich zlotych warkoczy, ze teraz glowa wladczyni wydawala mi sie dziwnie mala na szerokich ramionach. Jasnoblekitne oczy robily bardzo dziwne wrazenie, okolone zaczerwienionymi od placzu powiekami. Ksiezna Ketriken nie wygladala na wdowe po nastepcy tronu pograzona w zalobie. Wygladala dziwacznie, wlasciwie jak nowy dworski blazen. Nie pozostalo w niej cienia przyszlej krolowej, nic z Ketriken pasjonujacej sie ogrodem, nic z bosonogiej furii tanczacej z mieczem w dloniach. Tylko obca kobieta, znowu samotna. Ksiaze Wladczy, dla kontrastu, ubrany byl strojnie, jakby sie wybieral w zaloty. Poruszal sie sprezyscie, z pewnoscia polujacego kota. Tego wieczoru bylem swiadkiem przemyslanego i szczegolowo zaplanowanego przedstawienia. Stary krol Roztropny, wychudzony i drzacy, kiwal sie nad wieczerza, od czasu do czasu z usmiechem podejmowal proby nawiazania rozmowy, choc nie zwracal sie do nikogo w szczegolnosci. Wdowa po nastepcy tronu siedziala pograzona w smutku, jadla niewiele i prawie sie nie odzywala. Brylowal przy stole ksiaze Wladczy - siedzial tuz obok schorowanego ojca, a przy nim blazen, wystrojony swietnie, ubarwial konwersacje dowcipami, dzieki ktorym wypowiedzi krolewskiego syna zdawaly sie bardziej blyskotliwe. Reszte kompanii przy wyzszym stole stanowili wladcy Ksiestwa Trzody, para wladajaca Ksiestwem Rolnym oraz ich aktualni faworyci, wybrani sposrod mniejszej szlachty tych ziem. Brakowalo zupelnie reprezentantow ksiestw Niedzwiedziego, Cypla i Debow. Wzniesiono dwa toasty za ksiecia Wladczego. Pierwszy byl dzielem ksiecia Posaznego z Ksiestwa Trzody. Komplementowal on ksiecia Wladczego obficie, tytulujac go obronca kraju, wychwalajac jego rozum i szybkosc reakcji w chwili zagrozenia Straznicy Zatoki; glosil jego odwage w podejmowaniu trudnych decyzji koniecznych dla dobra Krolestwa Szesciu Ksiestw. Musialem sie uszczypnac, bo sadzilem, ze snie. Z drugiej strony cala ta przemowa byla bardzo niekonkretna: pelna gratulacji i pochwal, omijala szczegoly. Gdyby potrwala nieco dluzej, moglaby zyskac miano peanu. Wkrotce po rozpoczeciu tego toastu ksiezna Ketriken usiadla prosciej i z niedowierzaniem przyjrzala sie ksieciu Wladczemu, najwyrazniej nie mogac uwierzyc, ze potrafi on spokojnie wysluchiwac pochwal, ktore nie jemu sie naleza. Nie wiem, czy ktokolwiek procz mnie zauwazyl reakcje wdowy po nastepcy tronu. Drugi toast, co bylo do przewidzenia, zostal wzniesiony przez ksiecia Dziarskiego, wladce Ksiestwa Rolnego. Pozornie zaproponowal on wypicie za pamiec ksiecia Szczerego. To takze miala byc mowa pochwalna, lecz bardzo protekcjonalna, traktujaca o wszystkim, co ksiaze Szczery probowal osiagnac, co zamierzal, o czym snil, czego pragnal - i czego nie dokonal. Skoro jego osiagniecia przypisano juz ksieciu Wladczemu, niewiele zostalo do dodania. Ksiezna Ketriken pobladla jeszcze bardziej i mocniej zacisnela usta. Moim zdaniem zamierzala zabrac glos, lecz ksiaze Wladczy ubiegl ja i zaczal przemawiac pierwszy. Gestem uciszyl zebranych, skinal swiezo napelnionym kielichem w strone wdowy. -Zbyt wiele zostalo juz dzis wieczor powiedziane o mnie, a za malo o naszej najwspanialszej ksieznej Ketriken. Wrocila do domu, by dowiedziec sie, ze poniosla najbolesniejsza strate. A jednak moj brat, ksiaze Szczery, na pewno by sobie nie zyczyl, aby smutek z powodu jego smierci przycmil czyny jego pani. Oto bowiem ksiezna Ketriken, mimo swojego stanu - w tym miejscu porozumiewawczy usmiech niebezpiecznie podobny do szyderstwa wykrzywil twarz ksiecia - uznala, ze w najlepszym interesie krolestwa bedzie wyruszyc osobiscie na konfrontacje z Zawyspiarzami. Bez watpienia niejeden wrog padl od ciosu jej miecza. Nikt nie moze powatpiewac, ze naszych zolnierzy podniosl na duchu widok wladczyni, zdecydowanej walczyc w ich sprawie, bez wzgledu na ryzyko. Dwa wielkie rumience wykwitly na policzkach Ketriken. Ksiaze Wladczy ciagnal, laskawoscia pochlebstwa umniejszajac wage jej czynow do postepkow popelnianych dla czczego poklasku gawiedzi. Na prozno wypatrywalem przy wysokim stole kogos, kto ujmie sie za wladczynia. Gdybym ja sie podniosl ze swego posledniego miejsca i zaprotestowal przeciw slowom ksiecia Wladczego, wygladaloby to na drwine. Ksiezna Ketriken coraz nizej chylila glowe. Jej bohaterskie czyny nabraly w opowiadaniu ksiecia Wladczego charakteru spornych i nierozwaznych raczej niz smialych i decydujacych. Wiedzialem, ze ksiezna nie przemowi we wlasnej obronie. Najgorsze mialo jednak dopiero nastapic. Po skonczonym posilku ksiaze Wladczy raz jeszcze poprosil o cisze. Oznajmil zebranym, ze po uczcie odbeda sie wystepy minstreli oraz przedstawienia teatralne, a jednoczesnie poprosil, by goscie chwile dluzej wytrwali przy stolach, gdyz chce im przekazac jeszcze jedna wiesc. Po glebokim namysle, po konsultacjach i z ogromna niechecia musial sie zgodzic z niezaprzeczalnymi wnioskami wyplywajacymi z ataku na Straznice Zatoki. Otoz Kozia Twierdza po raz pierwszy od wiekow przestala byc miejscem bezpiecznym. W tej sytuacji podjeto decyzje, ze krol Roztropny - tu krol, slyszac swoje imie, podniosl czujnie glowe i zamrugal powiekami - zostanie przewieziony w glab krolestwa i osiadzie bezpiecznie w Kupieckim Brodzie nad Rzeka Winna, w Ksiestwie Trzody. Ksiaze Wladczy wylewnie podziekowal ksieciu Posaznemu za udostepnienie rodzinie krolewskiej zamku w Kupieckim Brodzie. Dodal takze, iz jest ogromnie szczesliwy, ze dzieki dogodnemu polozeniu zamku bedzie mogl pozostawac w bliskich stosunkach z najwierniejsza szlachta ksiestw Trzody i Rolnego, ktora ostatnio musiala tak daleko podrozowac, by podtrzymac go na duchu w tych trudnych, och, jakze trudnych czasach. Podkreslil, ze z radoscia przeniesie zycie dworu do najwierniejszych swoich poddanych. Tutaj umilkl, przyjmujac podziekowania i wyrazy poparcia. Gdy ponownie uniosl dlon, natychmiast zapadla cisza. Zapraszal, och, nie, wlasciwie prosil, blagal ksiezne Ketriken, by zechciala wyjechac wraz z krolem Roztropnym. W Kupieckim Brodzie bedzie bezpieczniejsza, bedzie jej wygodniej, gdyz tamtejszy zamek pomyslano jako dom, a nie fortece. A i poddani beda spokojniejsi, wiedzac, ze malzonka zmarlego nastepcy tronu oraz nie narodzony dziedzic korony znajduja sie pod troskliwa opieka, z dala od niebezpiecznego wybrzeza. On sam oraz jego przyjaciele uczynia wszystko co w ludzkiej mocy, by czula sie jak u siebie. Przyrzekl, ze tam odrodzi sie prawdziwy dwor krolewski. Cenne meble i inne skarby Koziej Twierdzy nalezy przewiezc do Kupieckiego Brodu dla wygody krola. Ksiaze Wladczy bez mrugniecia powieki przedstawial ojca jako niedoleznego starca, a ksiezne Ketriken jako zrebna klacz. Bezczelnie czekal, az wdowa wyrazi zgode. -Nie moge - rzekla ona z wielkim dostojenstwem. - Moj malzonek, ksiaze Szczery, zostawil mnie w Koziej Twierdzy, a zanim wyjechal, powierzyl to miasto mojej opiece. Tutaj tez zostane. Tutaj przyjdzie na swiat moje dziecko. Ksiaze Wladczy odwrocil glowe, pozornie by ukryc usmiech przed ksiezna, w rzeczywistosci, by go ukazac zausznikom. -Kozia Twierdza bedzie dobrze strzezona, pani. Moj kuzyn, ksiaze Zwawy, dziedzic Ksiestwa Trzody, wyrazil zgode na zajecie sie jej obrona. Zostanie tu cala gwardia, gdyz w Kupieckim Brodzie nie potrzebujemy zolnierzy. Czy dzielnemu wojsku potrzeba wsparcia kobiety, ktorej przeszkadza rosnacy brzuch? Stronnicy ksiecia rykneli smiechem. Wstrzasniety, ledwie wierzylem wlasnym uszom. Przyciezki dowcip ksiecia pasowal raczej do krzepkiego osilka z tawerny niz ksiecia krwi w jego rodowej siedzibie. Jak nigdy przypominal mi krolowa Skwapliwa w chwilach, gdy byla w najgorszym stanie, zamroczona winem i ziolami. A oni sie smiali - wszyscy przy wysokim stole, a po chwili przylaczyl sie do nich niejeden posadzony nizej. Zyskal to ksiaze Wladczy osobistym wdziekiem, zbieral tez zniwo dotychczasowego karmienia i zabawiania szlachty. Wszystko bylo mu wolno, mogl obrazic kazdego, mogl odmowic chwaly bohaterom, a pochlebcy smiali sie i klaskali. Ksieznej Ketriken odebralo mowe. Podniosla sie i bylaby odeszla od stolu, gdyby krol Roztropny nie wyciagnal ku niej drzacej dloni. -Droga moja, prosze - rzekl, a choc glos mial slaby, jego slowa niosly sie wsrod zgromadzonych. - Nie zostawiaj mnie. Chce, bys trwala przy moim boku. -To rozkaz krola - upomnial ja ksiaze Wladczy pospiesznie. Chyba nawet on nie pojal w pelni usmiechu losu, dzieki ktoremu monarcha w tym akurat momencie wyrazil takie zyczenie. Ksiezna Ketriken bezwolnie opadla z powrotem na miejsce. Dolna warga jej drzala, twarz plonela rumiencem. Przez jeden straszny moment sadzilem, ze sie rozplacze. Bylby to ostateczny triumf ksiecia Wladczego. Wziela gleboki oddech, odwrocila sie do krola i ujmujac go za reke, przemowila niezbyt glosno, lecz wyraznie: -Jestes, panie, moim krolem. Tobie zlozylam przysiege wiernosci. Postapie wedle twego zyczenia. Bede trwala u twego boku. - Sklonila pokornie glowe. Ksiaze Wladczy takze pokiwal glowa - uprzejmie. Czas jakis jeszcze przemawial, ale juz osiagnal swoj cel. Podkreslal madrosc swojej decyzji, opowiadal, jak to Kozia Twierdza bedzie w stanie znacznie lepiej sie bronic, wolna od strachu o swego monarche. Mial nawet czelnosc zasugerowac, ze przez usuniecie siebie samego, krola oraz ksieznej uczynil Kozia Twierdze mniej waznym celem dla wroga. W niedlugim czasie krola odprowadzono do komnat, a wowczas zakonczyl sie dla ksiecia obowiazek odgrywania przedstawienia. Ksiezna Ketriken przeprosila kompanie i dotrzymala towarzystwa wladcy. Uczta przemienila sie nieobyczajna hulanke. Wytaczano coraz to nowe beczulki piwa, wraz z nim podawano gorsze wina. W rogach komnaty wystapili minstrele z ksiestw srodladowych, a sam ksiaze oraz jego pochlebcy wybrali rozrywke w postaci przedstawienia kukielkowego zatytulowanego "Uwiedzenie syna oberzysty". Odsunalem talerz i spojrzalem na Brusa. Podnieslismy sie jak jeden maz. 26. MOC Ludzie zarazeni kuznica zdawali sie pozbawieni wszelkich uczuc. Nie byli zli, nie czerpali przyjemnosci z nikczemnosci ani zbrodni. Wraz z utrata zdolnosci do dzielenia uczuc z osobnikami rodzaju ludzkiego lub jakakolwiek inna zywa istota, tracili tez mozliwosc stanowienia grupy. Kazdy czlowiek, nawet nielubiany, szorstki czy nieczuly, dysponuje wystarczajaca wrazliwoscia, by zdawac sobie sprawe, ze nie sposob ignorowac innych, a jednoczesnie byc akceptowanym w rodzinie lub wsrod sasiadow. Ofiary kuznicy traca nawet zdolnosc ukrywania, ze nie czuja nic do wlasnych kompanow. Nie mozna powiedziec, ze ich odczucia znikaja: one zostaja zapomniane, utracone tak calkowicie, iz ludzie dotknieci ta skaza nie potrafia nawet przewidziec zachowania innych, kierujacych sie emocjami.Zjawisko Mocy moze byc postrzegane jako odwrotna strona tej samej monety. Czlowiek obdarzony tym talentem potrafi na odleglosc porozumiewac sie z innymi, poznac ich mysli i uczucia. Moze tez, jesli ma wystarczajace zdolnosci, wplywac na innych. Jest bardziej wrazliwy niz czlek przecietny, wiecej czuje i latwiej uczucia odbiera. Innymi slowy, ma w nadmiarze to, czego dotknietym kuznica calkowicie brak. Ksiaze Szczery zwierzyl mi sie, iz ofiary kuznicy byly najwyrazniej odporne na wplyw Mocy. Nie mogl ich odnalezc ani poznac ich mysli. Nie oznacza to. ze oni nie odbierali Mocy. Mozemy przypuszczac, iz nastepca tronu nieswiadomie przyciagal ich do Koziej Twierdzy - ze jego wladanie Moca budzilo w nich glod tego. co utracili. Wiedzeni tajemna sila, ciagneli do Koziej Twierdzy przez lod i wode, bez chwili odpoczynku, wiec impuls musial byc wyjatkowo silny. Gdy ksiaze Szczery opuscil stolice, wyruszajac na wyprawe w poszukiwaniu Najstarszych, ruch ofiar kuznicy w strone Koziej Twierdzy wyraznie oslabl. Ciern Spadajaca Gwiazda * * * Zapukalismy do komnat krola Roztropnego. Otworzyl trefnis. Wczesniej upewnilem sie, ze Osilek pozostal w sali biesiadnej.-Wpusc mnie - rzeklem cicho. -Nie - odparl spokojnie. Chcial zamknac drzwi. Pchnalem je ramieniem, Brus mi pomogl. Po raz pierwszy i ostatni w zyciu uzylem sily wobec karla. Nie dalo mi zadnej satysfakcji udowodnienie, ze bylem od niego silniejszy. Wyraz jego oczu, gdy go zmusilem do odstapienia... Nie powinno sie nigdy widziec czegos podobnego w spojrzeniu przyjaciela. Krol w fotelu przed kominkiem mamrotal cos do siebie. Ksiezna Ketriken siedziala obok niego, pograzona w smutku, u jej stop drzemala Rozyczka. Na nasz widok ksiezna podniosla sie zdziwiona. -Z czym przychodzisz, Bastardzie Rycerski? - spytala cicho. Podszedlem do niej. -Wiele mam do powiedzenia, a czasu jak na lekarstwo. Dzis wieczor zyskalismy jedyna sposobnosc. - Nie bardzo wiedzialem, jak najlepiej wyjasnic. - Czy pamietasz, pani, dzien, kiedy przysiegalas wiernosc ksieciu Szczeremu? -Oczywiscie! - popatrzyla na mnie niczym na szalenca. -Ksiaze korzystal wtedy z posrednictwa swojego kuzyna, ksiecia Dostojnego, wowczas czlonka kregu Mocy. Dzieki niemu mogl byc w twoich myslach, odslonic przed toba serce. Czy to takze sobie przypominasz, pani? Zarumienila sie. -Sadzilam, ze nikt inny nie wiedzial, co sie wowczas wydarzylo. -Niewielu wiedzialo. - Rozejrzalem sie; Brus i blazen przysluchiwali sie rozmowie z szeroko otwartymi oczyma. -Ksiaze Szczery polaczyl sie z toba, pani, Moca, korzystajac z posrednictwa Dostojnego. Nastepca tronu ma wybitny talent do wladania Moca; uzywajac go, strzegl naszych wybrzezy. Moc to starozytna magia, talent wystepujacy wsrod czlonkow rodu Przezornych. Ksiaze Szczery odziedziczyl go po swoim ojcu. Ja po swoim takze otrzymalem jakas czesc. -Dlaczego mowisz mi o tym wszystkim? -Poniewaz nie wierze w smierc ksiecia Szczerego. Krol Roztropny byl swego czasu obdarzony silna Moca, tak mi powiedziano. To juz przeszlosc. Choroba mu ten talent odebrala. Jesli uda nam sie krola przekonac do podjecia proby, oddam mu swoja energie. W ten sposob moze zdola siegnac ku ksieciu Szczeremu. -To go zabije - odezwal sie trefnis glosem bez wyrazu. - Slyszalem, czego Moc zada od czlowieka. Moj krol juz nie moze jej tego ofiarowac. -Nie bedzie musial. Jesli siegniemy ku ksieciu Szczeremu, on zerwie wiez, nim skrzywdzi ojca. Niejeden raz wycofywal sie, zanim pozbawil energii mnie; nigdy nie zrobil mi krzywdy. -Nawet glupiec dostrzeze luki w twoim rozumowaniu. - Karzel obciagnal mankiety eleganckiej nowej koszuli. - Chocbys i siegnal ku ksieciu Szczeremu, skad bedziemy wiedzieli, ze to prawda, a nie przedstawienie? Juz otworzylem usta, chcac wyrazic gniewny protest, ale blazen powstrzymal mnie gestem dloni. -Oczywiscie, moj drogi Bastardzie, my wszyscy ci uwierzymy, poniewaz jestes naszym przyjacielem, ktoremu na sercu lezy jedynie wspolne dobro. Ale moga sie przeciez znalezc inni, sklonni watpic w twoje slowo lub bezinteresownosc. - Jego sarkazm kasal niczym jad, ale udalo mi sie zachowac milczenie. - A jesli nie zdolasz siegnac do ksiecia Szczerego, coz wtedy bedziemy mieli? Wyczerpanego i pozbawionego sil krola. Pograzona w zalobie ksiezne, niepewna, czy przypadkiem nie oplakuje zywego czlowieka. To najtragiczniejsza zaloba. Nie. Nic nie zyskujemy, nawet gdyby ci sie udalo, poniewaz nasza wiara w ciebie nie wystarczy, by zatrzymac kola machiny raz puszczonej w ruch. A wiele mamy do stracenia, jesli ci sie nie uda. Zbyt wiele. Wszyscy patrzyli na mnie. Nawet w ciemnych oczach Brusa dojrzalem powatpiewanie, jakby rozmyslal nad sensem uczynku, do ktorego sam mnie naklonil. Ketriken zdusila iskierke nadziei, ktora obudzilem w jej sercu. Bardzo chcialbym najpierw porozmawiac z Cierniem, ale podejrzewalem, ze drugi raz nie trafi mi sie podobna okazja: nielatwo bylo znalezc sie w krolewskiej komnacie bez Osilka i ksiecia Wladczego. Trzeba bylo to zrobic zaraz albo wcale. Przenioslem wzrok na jedyna osobe, ktora nie patrzyla na mnie. Monarcha beznamietnie obserwowal tanczace w kominku plomienie. -Krol Roztropny nadal jest wladca - rzeklem spokojnie. - Pozwolmy zdecydowac jemu. -To nie w porzadku! Krol nie jest w pelni soba! - Karzel skoczyl pomiedzy nas. Stanal na palcach, ale i tak nie udalo mu sie zajrzec mi prosto w oczy. - Odurzony ziolami jest posluszny niczym kon pociagowy. Poproscie go, zeby poderznal sobie gardlo, a tylko bedzie czekal na noz. -Nie - uslyszelismy drzacy glos. Gluchy, bez dawnej sily. - Nie, moj blaznie, jeszcze do tego nie doszlo. Wstrzymalismy oddech, czekalismy bez tchu, ale krol nie odezwal sie wiecej. Podszedlem do niego wolno. Przykucnalem obok. -Krolu? Skupil wzrok na mojej twarzy, ale tylko na chwile. Dluzszy czas wodzil po mnie blednym spojrzeniem. W koncu zajrzal mi w oczy. -Wasza wysokosc, czy slyszales, co mowilem? Krolu moj, czy wierzysz, ze ksiaze Szczery nie zyje? Z trudem rozchylil wargi. Ukazal sie za nimi poszarzaly jezyk. Monarcha wolno wciagnal powietrze. -Wladczy powiedzial, ze Szczery nie zyje. Otrzymal wiesci... -Skad przyszly? - zapytalem cicho. -Poslaniec... - ciezko pokrecil glowa. Odwrocilem sie do pozostalych. -Jesli to byl poslaniec, musial jechac z gor. Ksiaze Szczery byl blisko Krolestwa Gorskiego, gdy odeslal Brusa. Nie wierze, zeby umyslny, przebywszy tak dluga droge, nie przekazal wiesci samej ksieznej Ketriken. -Rozstawne konie - odezwal sie Brus z ociaganiem. - Inaczej by tu nie dotarl tak szybko. Dla jednego czlowieka na jednym koniu to zbyt wyczerpujaca podroz. Jezdziec musial zmieniac konie albo przekazywac wiesc nastepnemu na szybkim wierzchowcu. To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne. -Jak szybko wiadomosc moze dotrzec z gor do Koziej Twierdzy? Wiem, ze ksiaze Szczery zyl, gdy opuszczal nas wladca Ksiestwa Niedzwiedziego. Poniewaz wowczas wlasnie krol skorzystal z mojej pomocy, zeby pomowic z synem. Tamtej nocy, kiedy nieomal tu zemdlalem. Nie wiedziales wowczas, co sie wydarzylo, blaznie. - Przerwalem na chwile. - Jestem prawie pewien, ze wyczuwalem obecnosc ksiecia w czasie bitwy o Straznice Zatoki. Brus skrupulatnie liczyl dni. Po chwili mimowolnie wzruszyl ramionami. -Nadal wszystko mozliwe. Jesli ksiaze zostal zabity tego samego dnia, a wiadomosc wyslano natychmiast, jesli jezdzcy i konie byli najlepsi... wszystko mozliwe. Trudne, ale mozliwe. -Nie wierze w smierc ksiecia Szczerego. - Chcialem wlac wlasna nadzieje w serca pozostalych. - Nie wierze. - Raz jeszcze zwrocilem sie ku monarsze. - Krolu moj? Czy wierzysz, ze twoj syn umarl, a ty nic nie poczules? -Rycerski... odszedl cicho. Jak slabnacy szept. Powiedzial tylko: "Ojcze". I znikl na zawsze. Zapanowala cisza. Czekalem u krolewskich stop, czekalem na decyzje wladcy. A on wolno uniosl reke. Jakby zyla wlasnym zyciem, pokonala niewielka odleglosc pomiedzy nami i spoczela na moim ramieniu. To wszystko. Tylko nieznaczny ciezar krolewskiej dloni na moim ramieniu. Monarcha poruszyl sie lekko w fotelu, wciagnal powietrze... Zamknalem oczy i znowu pograzylismy sie w czarnej rzece. Raz jeszcze spotkalem zrozpaczonego mlodego czlowieka uwiezionego w umierajacym ciele. Razem wpadlismy w rwacy prad swiata. "Nikogo tu nie ma. - Roztropny byl taki samotny. - Tylko my dwaj". Nie potrafilem odnalezc samego siebie. Nie mialem tutaj ciala ani jezyka. To krol utrzymywal mnie w pedzie i huku. Ledwie moglem w ogole myslec, a co dopiero przypominac sobie okruchy wiedzy, zdobyte podczas brutalnych nauk Konsyliarza. Zupelnie jakbym duszony za gardlo probowal recytowac z pamieci poemat. Poddalem sie. Poddalem sie calkowicie. I wowczas wlasnie, niczym piorko niesione lekka bryza, niczym pylek tanczacy w promieniu slonca nadplynal glos ksiecia Szczerego: "Byc otwartym, to po prostu nie byc zamknietym". Caly swiat to miejsce bez przestrzeni, wszystko we wnetrzu wszystkiego. Nie wymowilem na glos imienia ani nie wyobrazilem sobie twarzy. Po prostu byl, zawsze byl tutaj i znalezienie go nie wymagalo zadnego wysilku. "Ty zyjesz, ksiaze!" "Oczywiscie. Ale ty nie pozyjesz dlugo, jesli bedziesz tak szastal energia. Tryskasz nia na wszystkie strony. Wyreguluj sile. Wiecej precyzji". Ustabilizowal mnie, uksztaltowal na powrot we mnie samego, az nagle rozpoznal krola. "Ojcze!" Odsunal mnie szorstko. "Wracaj! Zostaw go, on nie ma sily. Zabierasz mu energie, glupcze!" Jakbym zostal odepchniety, ale mocniej. Kiedy odnalazlem siebie i otworzylem oczy, lezalem na boku przed kominkiem. Twarz mialem niebezpiecznie blisko ognia. Przetoczylem sie z jekiem i ujrzalem krola. Walczyl o oddech, jego skora miala niebieskawy odcien. Brus, Ketriken i blazen stali wokol niego bezradni. -Zrobcie cos! - wydyszalem. -Co? - zapytal trefnis, wierzac, ze ja wiem. Poszukalem w myslach. -Kozlek - wychrypialem. Wzrok zaczal mi sie macic. Zamknalem oczy i juz tylko sluchalem odglosow paniki. Wolno zaczela do mnie docierac swiadomosc, co zrobilem. Siegnalem Moca. I posluzylem sie do tego energia mojego krola. "Bedziesz smiercia krolow" - powiedzial mi trefnis. Czy bylo to proroctwo, czy roztropny wniosek? Roztropny. Lzy naplynely mi do oczu. Poczulem zapach wywaru z kozlka lekarskiego. Bez zadnych dodatkow. Bez imbiru czy miety. Sila rozwarlem powieki. -Za gorace! - syknal karzel. -Na lyzce szybko stygnie - uspokoil go Brus i wlal troche wywaru miedzy wargi krola. Lekarstwo splynelo po brodzie. Brus, z wprawa nabyta przez lata pracy w stajniach i psiarni, delikatnie otworzyl krolowi szczeki, wlal do gardla kolejna lyzke wywaru i zmusil do przelkniecia. Ksiezna Ketriken kucnela obok mnie. Polozyla sobie moja glowe na kolanach, przysunela mi do ust goracy kubek. Pociagnalem z niego lyk, nie dbajac, ze siorbie glosno. Ciemnosci zaczely ustepowac. Znowu kubek przy ustach, jeszcze jeden lyk. Mocny wywar. Prawie zdretwial mi jezyk. Podnioslem wzrok na ksiezne, poszukalem jej oczu. Udalo mi sie leciutko kiwnac glowa. -Zyje? - zapytala z nadzieja. -Tak. - Na wiecej nie mialem sily. -Zyje! - krzyknela radosnie. -Ojcze moj! - zagrzmial ksiaze Wladczy. Stal w drzwiach, czerwony od wina i z wscieklosci. Za nim dostrzeglem straznikow i Rozyczke z oczyma wielkimi jak spodki. Kiedy wyszla? Przecisnela sie miedzy mezczyznami, podbiegla do Ketriken i przylgnela do niej, chwytajac sie spodnicy. Na dluzsza chwile zamarlismy tak w bezruchu. Potem ksiaze Wladczy wkroczyl do komnaty. Mowil, krzyczal, zapytywal, lamentowal, ale nikomu nie dal szansy sie odezwac. Ketriken nadal kleczala przy mnie, gdyby nie ona, z pewnoscia straznicy ksiecia znowu by mnie dorwali. Krol siedzacy w swoim fotelu, gdzies wysoko nade mna, zaczal odzyskiwac normalny kolor twarzy, Brus wlal pomiedzy jego wargi jeszcze lyzeczke wywaru i z ulga dostrzeglem, ze monarcha przelknal plyn. Ksieciu nie spodobal sie ten widok. -Co mu dajesz? Przestan! Nie bedzie mi byle wyrobnik od koni trul ojca! -Krol znowu mial atak, ksiaze - odezwal sie niespodziewanie karzel. Jego glos przebil sie przez panujacy w komnacie chaos. - Wywar z kozlka lekarskiego to powszechnie stosowany srodek wzmacniajacy. Jestem pewien, ze nawet Osilek musial o nim slyszec. Ksiaze byl pijany. Nie mial pewnosci, czy blazen drwi z niego, czy probuje go sobie zjednac. Obrzucil trefnisia groznym spojrzeniem, w zamian otrzymal zyczliwy usmiech. -Aha - odezwal sie wymijajaco, nie chcac dac sie udobruchac. -A co z nim? - gniewnym gestem wskazal mnie. -Pijany. - Ksiezna wstala, a wowczas moja glowa opadla na podloge z przekonujacym lupnieciem. Setki blyskawic zacmily mi wzrok. W glosie ksieznej Ketriken brzmialo najszczersze oburzenie. -Koniuszy, zabrac go stad. Powinienes byl przypilnowac, zeby do tego nie doszlo. Licze, ze nastepnym razem odpowiednio wczesnie przywolasz go do rozsadku. -Nasz krolewski koniuszy sam znany jest z zamilowania do trunkow, pani - szydzil ksiaze Wladczy. - Podejrzewam, ze pofolgowali sobie obaj. -Przytloczyla go wiadomosc o smierci ksiecia Szczerego - rzekl Brus po prostu. Nie sklamal, przedstawil wyjasnienie, ale nie przepraszal. Chwycil mnie za koszule pod szyja, poderwal z podlogi. Nie musialem udawac, ze z ledwoscia stoje na wlasnych nogach. Zarzucil sobie moje ramie na szyje. Katem oka dojrzalem jeszcze, jak blazen spiesznie wlewa w usta krola nastepna lyzke wywaru. Modlilem sie, zeby mu nikt nie przeszkodzil. Gdy Brus bezceremonialnie wyprowadzal mnie z komnaty, slyszalem, jak ksiezna Ketriken beszta ksiecia Wladczego, ze opuscil gosci. Przyrzekla razem z trefnisiem zadbac o krola i odprowadzic go do loza. Idac w gore do swojej komnaty, slyszalem, jak ksiaze i jego wartownicy schodza na dol. Najmlodszy krolewski syn caly czas mamrotal cos do siebie, a od czasu do czasu deklarowal glosno, ze nie jest taki glupi i potrafi rozpoznac spisek. Przestraszyly mnie jego slowa, choc z pewnoscia nie mial pojecia, co zaszlo w krolewskiej komnacie. Ledwie zdolalem otworzyc wlasne drzwi. Brus wszedl ze mna do srodka. -Gdybym mial psa chorujacego tak czesto jak ty, chybabym go dobil - zauwazyl uprzejmie. - Potrzebujesz jeszcze wywaru? -Pewnie by mi nie zaszkodzil. Ale slabszy. Masz moze troche imbiru albo miety? Albo owocow dzikiej rozy? Brus ulozyl drwa w kominku i szturchal zalosne resztki zaru, az zrodzil sie z nich ogien. Nalal wody do kociolka, zawiesil nad plomieniami. Wsypal ziola do czajniczka, znalazl kubek, przetarl go z kurzu. Kiedy juz wszystko przygotowal, rozejrzal sie po mojej komnacie. -Jak mozesz tak zyc? - zapytal z ledwie skrywana odraza. -O co ci chodzi? -Gole cztery sciany. Widywalem zimowe koszary, w ktorych bylo przytulniej niz tutaj. Jakbys nie zamierzal spedzic tu wiecej niz jedna, najwyzej dwie noce. Wzruszylem ramionami. -Nigdy sie nad tym nie zastanawialem. Na jakis czas zapadla cisza. -A powinienes - rzekl wreszcie Brus. - Powinienes tez zastanowic sie nad tym, jak czesto jestes ranny albo chory. -Na to, co sie stalo dzisiaj, nie mozna bylo nic poradzic. -Wiedziales, ze zaplacisz zdrowiem, a mimo to zaryzykowales. -Musialem. Brus nalal wrzacej wody do czajnika. -Musiales? Odnioslem wrazenie, ze karzel z wyjatkowym zacieciem protestowal przeciwko twoim zamyslom. A jednak postawiles na swoim. -I...? -Wiem troche na temat Mocy - rzekl Brus spokojnie. - Sluzylem ksieciu Rycerskiemu. Nie zdarzalo sie to czesto i nie wygladalem po tym tak fatalnie jak ty... no, moze raz albo dwa. Czulem to podekscytowanie, czulem... - nieporadnie szukal wlasciwych slow. - Czulem doskonalosc. - Westchnal gleboko. - Jednosc z calym swiatem. Ksiaze Rycerski opowiadal mi o tym kiedys. Mowil, ze czlowiek moze sie od tego uzaleznic. Ze zaczyna szukac pretekstu do uzywania Mocy i w koncu zostaje przez nia wchloniety. - Zamilkl na chwile. - To troche podobne do goraczki walki. Uczucie, ze mozna byc sila bardziej potezna niz samo zycie. -Poniewaz sam nie potrafie wladac Moca, nie stanowi ona dla mnie zagrozenia. -Bardzo czesto zgadzasz sie uslugiwac tym, ktorzy to potrafia. Rownie ochoczo szukasz niebezpiecznych sytuacji, ktore daja ten sam rodzaj podniety. Chetnie rzucasz sie w wir walki. Czy to samo czujesz, kiedy uzywasz Mocy? Nigdy nie rozwazalem tych dwoch zjawisk w takim swietle. Poczulem cos na ksztalt strachu. -Jestem czlowiekiem krola. A przy tym... czy nie ty byles inicjatorem wydarzen dzisiejszego wieczoru? -Rzeczywiscie. Ale ja dalbym sie przekonac blaznowi. Ty byles zdeterminowany. Nie przywiazywales zadnej wagi do tego, co tobie sie w zwiazku z tym stanie. Powinienes bardziej na siebie uwazac. -Wiem, co robie - odezwalem sie troche zbyt ostro. Brus nie odpowiedzial. Nalal wywaru do kubka, a jego spojrzenie mowilo: dobrze wiesz, o co mi chodzi. Wzialem naczynie z jego rak, zapatrzylem sie w plomienie. Usiadl na skrzyni. -Ksiaze Szczery zyje - powiedzialem cicho. -Slyszalem to z ust ksieznej Ketriken. Nigdy nie wierzylem w jego smierc - przyznal bardzo spokojnie. I rownie spokojnie dodal: - Nie mamy zadnego dowodu. -Dowodu? Rozmawialem z nim. Krol z nim rozmawial. Czy to malo? -Dla mnie az nadto. Ale dla innych... -Kiedy krol wydobrzeje, poswiadczy moje slowa. Ksiaze Szczery zyje. -Watpie, by to powstrzymalo ksiecia Wladczego przed proklamowaniem siebie nastepca tronu. Date ceremonii wyznaczono na przyszly tydzien. Moim zdaniem zrobilby to dzisiaj, tyle ze prawo wymaga obecnosci wszystkich ksiazat. Nagle sciany zakolysaly mi sie przed oczyma. To kozlek lekarski walczyl z moim wyczerpaniem, a moze po prostu poddalem sie nieublaganemu wirowi wydarzen. Zupelnie jakbym skoczyl przed woz, chcac go zatrzymac, a znalazl sie pod kolami. Blazen mial racje. Moje dzisiejsze wyczyny nie na wiele sie zdaly. Tylko ksieznej Ketriken ofiarowalem spokoj serca. Czarna rozpacz zalala mnie wielka fala. Odstawilem pusty kubek. Krolestwo Szesciu Ksiestw sie rozpadalo. Prawy nastepca tronu, ksiaze Szczery, zastanie po powrocie ledwie szczatki tego, co zostawil wyjezdzajac: podzielone panstwo, spustoszone wybrzeze, spladrowany zamek. Moze gdybym umial uwierzyc w Najstarszych, zywilbym nadzieje, ze wszystko dobrze sie skonczy. Bylo inaczej. Potrafilem tylko smakowac wlasna kleske. Brus popatrzyl na mnie dziwnie. -Idz do lozka. Fatalny nastroj to niekiedy skutek dzialania kozlka lekarskiego. Tak slyszalem. Pokiwalem wolno glowa. Czy byla to rzeczywista przyczyna czestych zlych nastrojow ksiecia Szczerego? -Postaraj sie wypoczac - dodal Brus. - Rano wszystko moze wygladac znacznie lepiej. - Zasmial sie krotko. - A moze nie. Ale jesli wypoczniesz, bedziesz mial sile stawic czolo klopotom. - Spowaznial. - Byla u mnie Sikorka. -Nic jej nie jest? -Przyniosla mi swiece, ktorych nie potrzebowalem - ciagnal, jakbym sie w ogole nie odezwal. - Moze szukala pretekstu, zeby ze mna porozmawiac... -I co powiedziala? - Wstalem z krzesla. -Niewiele. Zawsze zachowuje sie przy mnie bardzo powsciagliwie. Ja jestem bardziej bezposredni. Powiedzialem jej, ze za nia tesknisz. -A ona? -Nie powiedziala nic. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Ale rumieni sie bardzo ladnie. - Westchnal, spowaznial nagle. - Rownie bezposrednio zapytalem, czy zdarzylo sie jeszcze, ze ktos dal jej powody do strachu. Skulila sie, schowala glowe w ramiona, zupelnie jakbym to ja ja straszyl. Podziekowala mi uprzejmie za troske i oznajmila, ze potrafi zadbac o siebie. - Zamilkl. - Czy poprosi o pomoc, jesli bedzie jej potrzebowala? - zapytal ciszej. -Nie wiem. Jest odwazna. Potrafi walczyc o swoje. Nie odwraca sie do zagrozenia plecami. Ja zupelnie odwrotnie - kraze i probuje uderzyc znienacka. Niekiedy czuje sie przy niej ostatnim tchorzem. Brus wstal, rozprostowal ramiona, az zatrzeszczalo w stawach. -Nie jestes tchorzem, Bastardzie. Tutaj moge za ciebie reczyc. Moze po prostu lepiej niz ona pojmujesz zawilosci zycia. Chcialbym, zebys byl o nia spokojny, ale niewiele moge pomoc. Bede jej pilnowal. Na tyle, na ile ona sama mi pozwoli. - Rzucil na mnie spojrzenie z ukosa. - Pomocnik zapytal mnie dzisiaj, kim jest ta sliczna dama, ktora zaglada do mnie tak czesto. -Co mu powiedziales? -Nic. Tylko na niego popatrzylem. Znalem to spojrzenie. Pomocnik nie bedzie wiecej pytal. Po wyjsciu Brusa probowalem zasnac. Nie moglem. Lezalem bez ruchu, przekonujac siebie, ze przynajmniej moje cialo nabierze nieco sil, nawet jesli mozg nie mial zaznac wytchnienia. Czlowiek lepszy niz ja rozmyslalby zapewne o stanie krola. Moje mysli dryfowaly do osamotnionej Sikorki. Kiedy juz nie moglem ich zniesc, wstalem i ruszylem powloczyc sie po zamku. Z sali biesiadnej ciagle jeszcze dobiegaly odglosy zamierajacej biesiady. Korytarz byl pusty. Odwazylem sie cicho ruszyc ku schodom. Powiedzialem sobie, ze tylko zapukam do drzwi, moze wejde na kilka chwil, sprawdze, czy wszystko u niej w porzadku. Nic wiecej. Zajrze na chwile... "Ktos cie tropi". - Po interwencji Brusa glos Slepuna byl w mojej glowie najcichszym szeptem. Nie zatrzymalem sie. Gdybym to uczynil, ostrzeglbym sledzacego, ze cos podejrzewam. Podrapalem sie w ramie, wykorzystujac ten gest jako pretekst do odwrocenia glowy. Za soba nie dostrzeglem nikogo. "Wachaj". Krotki wydech, dlugi wdech. Wyrazny zapach. Pot i czosnek. Delikatnie siegnalem Moca. Tam, na drugim koncu korytarza. Ukryty w niszy drzwi. Stanowczy. Mroczny, smukly Stanowczy, z wiecznie przymknietymi oczyma. Czlonek kregu Mocy odwolany z Ksiestwa Niedzwiedziego. Bardzo ostroznie dotknalem tarczy Mocy, ktora skrywala go przede mna. Wyczulem najdelikatniejszy powiew sugestii pewnosci siebie. Mialem bez obaw czynic wszystko, co chcialem. Dobry podstep. I przeslany z wielkim artyzmem; tak delikatnie nie zrobilby tego ani Prawy, ani nawet Pogodna. Stanowczy byl o wiele grozniejszy od nich. Doszedlem do podestu, wzialem kilka swiec i wrocilem do wlasnej komnaty, jakbym tylko po to wyszedl. Kiedy zamknalem za soba drzwi, w ustach mialem zupelnie sucho. Zmusilem sie do sprawdzenia murow chroniacych moj umysl. Nie przedarl sie do srodka, tyle moglem stwierdzic. Co za tym idzie, nie znal moich mysli. Probowal na mnie wplynac, zeby ulatwic sobie zadanie. Gdyby nie Slepun, poszedlby za mna prosto pod drzwi Sikorki. Probowalem sobie przypomniec wszystkie swoje dzialania od czasu powrotu Stanowczego do Koziej Twierdzy. Nie uwazalem go za wroga, gdyz nie obnosil sie z nienawiscia do mnie w taki sposob, jak robili to Pogodna i Prawy. Zawsze byl spokojny, nie rzucal sie w oczy. Wyrosl na niepozornego mlodzienca, niewartego uwagi. Jakim bylem glupcem! "Chyba nie tropil cie wczesniej. Chociaz pewnosci nie mam". "Slepunie, bracie moj, jak mam ci sie odwdzieczyc?" "Nie daj sie zabic. - Chwila milczenia. - I przynies ciasteczko". "Przyniose" - przyrzeklem zarliwie. Ogien na kominku dawno przygasl, a ja ciagle nie spalem. Poczulem chlod ciagnacy z otwartego przejscia do Ciernia. Prawie z ulga podnioslem sie i poszedlem na gore. Czekal mnie niecierpliwie, dlugimi krokami przemierzal komnate. Dopadl mnie natychmiast, gdy tylko pojawilem sie w progu. -Skrytobojca jest narzedziem - wysyczal. - Jak to mozliwe, ze nie udalo mi sie wpoic ci tej zasady? Jestesmy narzedziami. Nie robimy nic z wlasnej woli. Stalem nieruchomy, wstrzasniety gniewnym tonem. -Nikogo nie zabilem! - rzeklem oburzony. -Ciii... Mow cicho. Na twoim miejscu nie bylbym taki pewien. Ilez to razy wykonywalem zadanie, choc przeciez nie ja wbijalem noz, tylko dawalem komus wystarczajacy powod i okazje, by uczynil to za mnie? Wolalem sie nie odzywac. Westchnal ciezko. Opuscil go gniew, a wraz z nim energia. -Czasami mozna ocalic jedynie dzielo - rzekl lagodniej. - Czasami trzeba sie dla niego poswiecic. Nie my wprawiamy kola w ruch, chlopcze. Twoje uczynki dzisiejszego wieczoru byly nieprzemyslane. -Mowil mi to blazen i mowil Brus. Ale ksiezna Ketriken jest pewnie odmiennego zdania. -Ketriken i jej dziecko jakos by przezyli te zalobe. Podobnie Roztropny. Bo czym mogliby mu zagrozic? Kobieta z dalekiego kraju, wdowa po zmarlym nastepcy tronu, matka dziecka, ktore jeszcze nawet sie nie narodzilo i ktore przez lata nie bedzie zdolne do sprawowania wladzy. Roztropnego Wladczy uwazal za bezwolnego starca, uzytecznego w roli marionetki, nieszkodliwego. Nie mial powodu sie ich pozbywac. Dobrze, zgadzam sie, ze Ketriken nie byla zupelnie bezpieczna, ale nie stala tez Wladczemu na przeszkodzie. A teraz, owszem. -Nie powiedziala mu, czego sie dowiedzielismy - rzeklem niechetnie. -Nie musiala. Bedzie to widac w jej zachowaniu, w jej woli przeciwstawienia sie najmlodszemu ksieciu. On zepchnal ja do roli wdowy po nastepcy tronu, ty przywrociles jej miejsce przyszlej krolowej. Ale najbardziej martwie sie o Roztropnego. To on trzyma w reku klucz, to on moze powiedziec, nawet szeptem: "Szczery zyje, Wladczy nie ma prawa zostac nastepca tronu". To jego Wladczy musi sie bac. -Ciern, ja widzialem krola. Widzialem, jaki jest naprawde. Nie sadze, zeby zdradzil, co wie. W tym bezwladnym ciele, pod warstwa paralizujacych ziol i strasznego bolu, nadal zyje czlowiek roztropny. -Mozliwe. Tyle ze jest zagrzebany gleboko. A otumanienie lekami i bol, w szczegolnosci bol doprowadzi nawet bystrego czlowieka do nierozwaznych uczynkow. Czlowiek umierajacy od ran skoczy na konia i przypusci ostatnia szarze. Bol sprawia, ze czlowiek lekkomyslnie podejmuje ryzyko, a jego uczynkow nie sposob przewidziec. W slowach Ciernia bylo az nazbyt wiele prawdy. -Nie mozesz poradzic krolowi, by nie zdradzal mlodszemu ksieciu wiesci, iz nastepca tronu zyje? -Moze bede mial okazje sprobowac. Osilek ciagle wchodzi mi w droge. Z poczatku nie bylo tak zle: byl ulegly, uzyteczny, latwo bylo nim powodowac. Nigdy nie wiedzial, ze to ja wybieralem ziola, ktore sprzedawali mu kolejni kupcy. Nie podejrzewal mojego istnienia. A teraz przypial sie do krola jak pijawka. Nawet blazen nie potrafi go usunac na dluzej. Rzadko udaje mi sie spedzic z Roztropnym kilka minut i moge mowic o wielkim szczesciu, jesli moj brat jest wowczas choc przez chwile przytomny. Pochylilem glowe zawstydzony. -Przepraszam - rzeklem cicho. - Czasami zapominam, ze jest dla ciebie kims wiecej niz krolem. -Wlasciwie nigdy nie bylismy szczegolnie zzyci, ale razem sie zestarzelismy. Trudno o scislejsza wiez. Mamy wspolne tematy, mozemy dzielic sie wspomnieniami minionego czasu. Tobie moge co najwyzej opowiedziec, jak bylo kiedys, a to juz nie to samo. Pomyslalem o dwojce dzieci biegajacej po plazach Koziej Twierdzy, zbierajacej malze, jedzacej je na surowo. Sikorka i ja. Znalem tesknote za przeszloscia i poczucie osamotnienia, gdy nie mozna pomowic z jedyna osoba, ktora ja pamieta. Pokiwalem glowa ze zrozumieniem. -Dzisiaj rozwazymy drogi ocalenia - oznajmil Ciern. - Jedno musisz mi przyrzec. Nie zrobisz bez uzgodnienia ze mna nic, co moze pociagnac za soba powazne konsekwencje. Zgoda? Spuscilem wzrok. -Chce powiedziec: zgoda. Chce na to przystac, ale ostatnio nawet najdrobniejsze moje uczynki zdaja sie niewyobrazalnie brzemienne w skutki, zupelnie jakbym za kazdym razem poruszal kamyk, budzacy w gorach lawine. Zdarzenia sie pietrza, az nagle musze szybko podjac decyzje, nie majac mozliwosci z kimkolwiek jej przedyskutowac. Dlatego nie moge ci przyrzec uzgadniania z toba kazdego ruchu, ale dam slowo, ze bede probowal. Czy to wystarczy? -Katalizator - mruknal Ciern. -Blazen tez mnie tak nazywa - poskarzylem sie. Ciern znieruchomial w pol gestu. -Naprawde? -Slysze od niego to slowo przy kazdej okazji. - Podszedlem do kominka, usiadlem przy ogniu. Zrobilo mi sie przyjemnie cieplo. - Brus twierdzi, ze zbyt duza dawka kozlka lekarskiego powoduje po jakims czasie ponury nastroj. -Tak sie czujesz? -Tak. Tylko nie wiem, czy to kozlek, czy rzeczywistosc. Ksiaze Szczery czesto wydawal sie przygnebiony, a regularnie uzywal tego lekarstwa. Choc i w jego wypadku mogla to byc reakcja na rzeczywistosc. -Moze nigdy sie nie dowiemy. -Wyslawiasz sie dzisiaj wyjatkowo swobodnie. Wymieniasz imiona, nazywasz motywy... -Wszyscy wesela sie w sali biesiadnej. Ksiaze Wladczy jest pewien, ze upolowal zwierzyne. Rozpuscil straze, szpiedzy korzystaja z wolnosci tej nocy. - Obrzucil mnie kwasnym spojrzeniem. - Jestem pewien, ze wkrotce sie to zmieni. -Sadzisz wiec, ze nasza rozmowa moze zostac podsluchana. -Z kazdego miejsca, w ktore ja moge zajrzec, sam takze moge byc podgladany. Z rownym prawdopodobienstwem. Czlowiek, ktory zdaje sie tylko na los, nie dozywa mojego wieku. Nagle jedno stare wspomnienie nabralo sensu. -Powiedziales mi kiedys, ze w Ogrodzie Krolowej jestes slepy. -Rzeczywiscie. -Wiec nie wiedziales... -Nie wiedzialem, co z toba robil Konsyliarz, kiedy sie to dzialo. Znalem plotki, wiekszosc z nich nie zaslugiwala na wiare, a wszystkie docieraly do mnie dawno po fakcie, ale tej nocy, kiedy cie pobil i zostawil na smierc... Nie. - Popatrzyl na mnie dziwnie. - Wierzyles, ze wiedzac o czyms takim, nic bym nie zrobil? -Przyrzekles sie nie wtracac w moje nauki - rzeklem sztywno. Ciern usiadl w swoim ulubionym fotelu. -Ty chyba nigdy nikomu nie zaufasz do konca. Ani nie uwierzysz, ze ktos troszczy sie o ciebie. Nie znalazlem odpowiedzi. Najpierw Brus, a teraz Ciern zmuszali mnie do spojrzenia na siebie z niewygodnego punktu widzenia. -Ach tak... - Ciern postanowil wrocic do przerwanego watku. - Jak juz zaczalem mowic wczesniej, ocalenie. -Co mam robic? Sapnal zniecierpliwiony. -Nic. - Ale... -Absolutnie nic. Pamietaj o tym przez caly czas. Nastepca tronu ksiaze Szczery zmarl. Naucz sie zyc tym przekonaniem. Uwierz, ze Wladczy ma prawo zajac jego miejsce, uwierz, ze ma prawo robic wszystko, co zrobi. Ulagodz go, nie daj mu powodu do strachu. Musi uwierzyc, ze wygral. Zamyslilem sie na dluzsza chwile. Potem wstalem i wydobylem noz zza pasa. -Co robisz? - zdziwil sie Ciern. -To, czego ksiaze Wladczy by sie po mnie spodziewal, gdybym rzeczywiscie uwierzyl w smierc nastepcy tronu. - Siegnalem do rzemienia, sciagajacego wlosy w kucyk. -Mam nozyczki. - Ciern po chwili stanal za mna. - Na jaka dlugosc? Zastanowilem sie. -Nosilbym po nim zalobe jak po panujacym wladcy. -I tak chcesz obciac? -Tego by sie po mnie spodziewal ksiaze Wladczy. -Tak, chyba rzeczywiscie. - Jednym ciachnieciem Ciern ucial mi kucyk tuz przed rzemieniem. Dziwnie sie czulem z wlosami spadajacymi na twarz. Jakbym znowu byl paziem. Przeciagnalem po nich dlonia. Rzeczywiscie, byly krotkie. -Co ty bedziesz robil? - zapytalem Ciernia. -Sprobuje znalezc bezpieczne miejsce dla Ketriken i dla krola. Trzeba przygotowac ich ucieczke. Musza zniknac niczym cienie rozproszone jasnym swiatlem. -Jestes pewien, ze to konieczne? -Co innego pozostaje? Sa teraz jedynie zakladnikami. Kompletnie bezsilni. Ksiestwa srodladowe opowiedzialy sie za Wladczym, ksiestwa nadbrzezne stracily wiare w krola Roztropnego. Ketriken sama sie okreslila jako ich sprzymierzeniec. Musze pociagac za sznurki, ktore wetknela mi w rece, i robic, co lezy w mojej mocy. Przynajmniej mozemy dopilnowac, zeby znalezli sie w bezpiecznym miejscu i nie byli wykorzystywani jako zakladnicy, kiedy Szczery wroci upomniec sie o korone. -Jesli wroci - poprawilem go ponuro. -Kiedy wroci. A z nim Najstarsi. - Ciern popatrzyl na mnie krzywo. - Sprobuj uwierzyc, chlopcze. Zrob to dla mnie. Czas spedzony na naukach u Konsyliarza byl bez watpienia najgorszym okresem mojego zycia w Koziej Twierdzy, ale tydzien, jaki nastapil po tej nocy u Ciernia, bardzo mi tamten okres przypominal. Gdziekolwiek sie ruszylem, napotykalem oznaki, ze runely fundamenty mojego dotychczasowego zycia. Nic juz nie mialo byc takie jak dotychczas. Naplywali ciagle nowi mieszkancy ksiestw srodladowych, ktorzy chcieli byc swiadkami uroczystosci objecia przez ksiecia Wladczego funkcji nastepcy tronu. Gdyby zamkowe stajnie tak nie opustoszaly, Brus i Pomocnik nie nadazaliby z robota. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze przybysze z glebi ladu sa wszedzie: wysocy smukli mezczyzni z Ksiestwa Trzody i mocniej zbudowani z Ksiestwa Rolnego. Tworzyli oczywisty kontrast z ponurymi zolnierzami Koziej Twierdzy, o wlosach krotko obcietych na znak zaloby. Starcia miedzy gospodarzami a goscmi bywaly teraz czeste. Niezadowolenie ludu przyjelo forme gorzkich zartow porownujacych inwazje srodladowcow do najazdow Zawyspiarzy. A jednoczesnie z naplywem ludzi odplywaly wszelkie dobra. Komnaty Koziej Twierdzy byly bezlitosnie lupione. Gobeliny i dywany, meble i narzedzia - wywozono z twierdzy wszystko, ladowano na barki i transportowano w gore rzeki, do Kupieckiego Brodu, zawsze "dla bezpieczenstwa" lub "dla wygody krola". Mistrzyni Pokojow przechodzila sama siebie, probujac godnie podjac tak wielu gosci, gdy braklo jej polowy normalnego wyposazenia zamku. Ksiaze Wladczy wywozil, co mogl. Nie szczedzil wydatkow, by ceremonia ogloszenia go nastepca tronu odbyla sie z wielka pompa. Naprawde nie wiem, dlaczego w ogole mu zalezalo na tronie krolestwa. Dla mnie bylo zupelnie jasne, ze zamierzal cztery z szesciu ksiestw pozostawic wlasnemu losowi. Pamietalem jednak slowa blazna, ktory rzekl mi przeciez niegdys, iz nie ma najmniejszego sensu probowac mierzyc ksiecia Wladczego wlasna miara. Moze starania, by wladcy ksiestw nadbrzeznych przybyli patrzec, jak ksiaze Wladczy naklada korone ksiecia Szczerego, byly niezrozumiala dla mnie forma zemsty. Najmlodszy krolewski syn nie przywiazywal zadnej wagi do tego, ze nie powinni przybywac do stolicy w czasie, gdy wybrzeza narazone byly na atak Zawyspiarzy. Wladcy ksiestw nadbrzeznych sciagali wolno i niechetnie. Wstrzasnal nimi widok spladrowanego zamku. Wiesci o planach przeprowadzki do Kupieckiego Brodu docieraly do nich wylacznie w formie plotek. Na dlugo przed przybyciem trzech ksiazat z ksiestw nadbrzeznych do stolicy moje zycie przerodzilo sie w gehenne. Pogodna i Prawy przesladowali mnie bez litosci. Czesto bylem swiadom, ze sledza mnie fizycznie, ale rownie czesto czulem na krawedziach swiadomosci ich podstepne sieganie Moca. Czatowali na kazda zgubiona mysl, na przypadkowe zagapienie, na chwile bezbronnosci. Samo to juz bylo trudne do zniesienia, a na dodatek wiedzialem, ze ci dwoje sa jedynie przykrywka, zaslona dymna utworzona, by odwrocic moja uwage od znacznie subtelniejszego sledztwa, prowadzonego przez Stanowczego. Tak wiec umacnialem mury chroniace moje mysli, wiedzac dobrze, ze w ten sposob blokuje sie najprawdopodobniej takze przed ksieciem Szczerym. Moze taki wlasnie byl rzeczywisty cel moich przesladowcow, ale nikomu nie smialem wyjawic tego przypuszczenia. Bez przerwy ogladalem sie za siebie, korzystalem z kazdego zmyslu, swojego i Slepuna. Poprzysiaglem sobie byc ostrozniejszy i postawilem przed soba zadanie odkrycia, czym sie zajmuja pozostali czlonkowie kregu Mocy. Mocarny przebywal w Kupieckim Brodzie, pozornie uczestniczac w przygotowaniach do przybycia krola. Nie wiedzialem, co sie dzialo z Bystrym, a nie mialem kogo dyskretnie o niego zapytac. Jedno bylo pewne - nie pelnil sluzby na pokladzie "Wytrwalej". Martwilem sie. I szalalem z niepokoju, bo juz nie zauwazylem, zeby Stanowczy sledzil moje kroki. Czy zorientowal sie, ze wiedzialem, iz mnie sledzil? Czy tez nie potrafilem go wykryc? Zaczalem zyc w glebokim przeswiadczeniu, ze kazdy moj ruch jest uwaznie obserwowany. Ze stajni zniknely nie tylko konie. Pewnego ranka Brus powiedzial mi, ze wyjechal Pomocnik. Nie dano mu sie nawet pozegnac. -Zabrali wczoraj ostatnie konie warte zachodu. Najlepsze wywiezli juz dawno, ale i te byly dobre. Wszystkie zabrali do Kupieckiego Brodu. Pomocnik uslyszal tylko, ze tez ma sie zbierac. Przyszedl do mnie, chcial protestowac, ale powiedzialem mu, zeby jechal. Przynajmniej konie beda mialy dobra opieke w nowym miejscu, a tutaj i tak juz nic nie zostalo. Nie mial czym zawiadywac krolewski koniuszy. Szedlem za Brusem trasa dawnego porannego obchodu. W sokolami zostaly tylko ptaki stare albo chore. W psiarni zamiast wrzawy slychac bylo rzadkie poszczekiwanie i sporadyczne skowyty. Wsrod koni zostaly tylko niezdrowe oraz klacze tuz przed wyzrebieniem. Kiedy podszedlem do pustego boksu Sadzy, serce zamarlo mi w piersi. Nie moglem wydobyc z siebie slowa. Oparlem sie o zlob, ukrylem twarz w dloniach. Brus polozyl mi reke na ramieniu. Kiedy podnioslem wzrok, usmiechnal sie dziwnie. Pokrecil ostrzyzona glowa. -Przyszli wczoraj po Sadze i Fircyka. Powiedzialem im, ze kompletnie zglupieli, bo wywiezli te pare w zeszlym tygodniu. I rzeczywiscie byli glupcami, poniewaz mi uwierzyli. Siodlo, niestety, zabrali. -Gdzie ukryles konie? - spytalem, kiedy udalo mi sie wyjsc ze zdumienia. -Nic ci nie powiem - rzekl Brus ponuro. - Wystarczy, jesli jednego z nas powiesza jako koniokrada. Przed wieczorem zlozylem wizyte ksieznej Cierpliwej. Miedzy pukaniem a otwarciem drzwi nastapila dziwna pauza, ktora dala mi do myslenia. W komnacie panowal nieporzadek znacznie wiekszy niz zwykle, Lamowka bez przekonania probowala wprowadzic jakis lad. Znacznie wiecej rzeczy niz zazwyczaj lezalo na podlodze. -Nowe upodobanie? - zaryzykowalem, silac sie na lekkosc tonu. Lamowka obrzucila mnie ponurym spojrzeniem. -Dzisiaj rano zabrali stol. I moje lozko. Podobno dla gosci. Wlasciwie nie powinnam sie dziwic, przeciez wiem, ile mebli wyslali w gore rzeki. Tylko jakos nie potrafie uwierzyc, ze zobaczymy stol i lozko z powrotem. -Moze zastaniecie je w Kupieckim Brodzie - zasugerowalem jak ostatni glupiec. Tak naprawde do tej pory nie docieralo do mnie, na ile pozwalal sobie ksiaze Wladczy. Lamowka odezwala sie dopiero po chwili ciszy. -Beda wiec czekaly bardzo dlugo, Bastardzie Rycerski. Nie znajdziemy sie pomiedzy tymi, ktorzy pojada do Kupieckiego Brodu. -Nie. Znajdziemy sie pomiedzy tymi dziwakami, ktorzy zostaja tutaj, razem z resztkami mebli. - Ksiezna Cierpliwa nagle ukazala sie w progu komnaty. Oczy miala zaczerwienione, a policzki blade. Nagle zrozumialem, ze ukryla sie slyszac moje pukanie, gdyz musiala otrzec lzy. -Powinnas, pani, wrocic do Bialego Gaju. - Moj mozg pracowal na najwyzszych obrotach. Poprzednio przyjalem, ze ksiaze Wladczy przeprowadza caly dwor do Kupieckiego Brodu. Teraz zaczalem sie zastanawiac, kto jeszcze mial zostac porzucony w Koziej Twierdzy. Na pierwszym miejscu listy umiescilem siebie. Dodalem Brusa i Ciernia. Blazen? Moze dlatego ostatnio podlizywal sie ksieciu Wladczemu, zeby mu pozwolono jechac z krolem do Kupieckiego Brodu. Dziwne, ale wcale mi nie przyszlo do glowy, ze krol Roztropny zostanie wywieziony daleko od Ciernia, a ksiezna Ketriken - ode mnie. Ksiaze Wladczy ponowil rozkazy zatrzymujace mnie w zamku. Nie sprzeciwialem sie - nie chcialem niepokoic ksieznej Ketriken, a poza tym przyrzeklem przeciez Cierniowi, ze nie bede dzialal na wlasna reke. -Nie moge wrocic do Bialego Gaju - powiedziala ksiezna Cierpliwa. - Rzadzi tam Dostojny, krolewski siostrzeniec. Ten, ktory byl glowa kregu Mocy Konsyliarza, zanim zdarzyl mu sie wypadek. Nie lubi mnie, a ja nie mam prawa sie tam wpraszac. Nie. Zostaniemy tutaj. Zaoferowalem jedyna pocieche, jaka zdolalem wymyslic. -Ja ciagle jeszcze mam lozko. Mozna by je tu przyniesc. Brus mi pomoze. Lamowka pokrecila glowa. -Naszykowalam sobie siennik, bedzie mi wygodnie. Moze chociaz tobie nie osmiela sie zabrac lozka. Jesli je tu zniesiesz, na pewno zaraz zniknie. -Czy krol Roztropny nie interesuje sie wydarzeniami w twierdzy? - zapytala mnie smutno ksiezna Cierpliwa. -Nie wiem. Ostatnio nikt nie ma do niego dostepu. Ksiaze Wladczy twierdzi, ze monarcha jest zbyt chory, by kogokolwiek przyjmowac. -Myslalam, ze tylko mnie nie chcial widziec. Ach, tak. Biedaczysko. Stracic dwoch synow i widziec krolestwo w takim stanie... Powiedz mi, jak sie czuje ksiezna Ketriken? Nie mialam okazji z nia rozmawiac. -Kiedy ostatnio ja widzialem, czula sie nie najgorzej. Oczywiscie, pograzona w zalobie po smierci meza, ale... -Wiec nie ucierpiala od upadku. Obawialam sie poronienia. - Ksiezna Cierpliwa zapatrzyla sie w naga sciane, gdzie niedawno wisial gobelin. - Szczerze mowiac, nie mialam odwagi do niej pojsc. Zbyt dobrze znam bol utraty dziecka, nim ukolysze sie je w ramionach. -Upadek? - nic nie rozumialem. -Nie slyszales? Na tych strasznych stopniach z Ogrodu Krolowej. Rozeszla sie wiesc, ze zabrano stamtad jakies rzezby, wiec ksiezna poszla sprawdzic i upadla na tych kamiennych stopniach. Przewrocila sie na plecy. Nie moglem sie juz skupic na rozmowie. W wiekszej czesci dotyczyla ona spustoszen w bibliotece - tego tematu takze wolalem nie poruszac. Najpredzej jak moglem, nie bedac niegrzecznym, pozegnalem ksiezne i Lamowke, zostawiajac watla obietnice, ze przyniose wiadomosc o wdowie po nastepcy tronu. Spod drzwi przyszlej krolowej zostalem zawrocony. Kilka dam dworu rownoczesnie powiedzialo mi, zebym sie nie martwil i nie niepokoil, ich pani ma sie dobrze, tylko potrzebuje odpoczynku, och, alez to bylo straszne... Znioslem te wzdychania na tyle dlugo, by sie dowiedziec, ze nie stracila dziecka, i ucieklem. Nie wrocilem jednak do ksieznej Cierpliwej. Jeszcze nie. Na razie wolno wspialem sie na wieze, do Ogrodu Krolowej. Mialem ze soba lampe i szedlem bardzo ostroznie. Na szczycie potwierdzily sie moje obawy. Mniejsze i bardziej wartosciowe rzezby zniknely. Wieksze uratowal jedynie ciezar, tego bylem pewien. Ogrod stracil krucha rownowage stworzona przez ksiezne Ketriken, bardziej rzucalo sie w oczy spustoszenie uczynione przez zime. Ruszylem na dol. Rownie wolno jak w gore. Tak samo ostroznie. To, czego szukalem, znalazlem na dziewiatym stopniu. Omal nie spadlem, ale zlapalem rownowage, a potem kucnalem, by z bliska obejrzec stopien. Tluszcz zmieszano z sadza, zeby sie zbytnio nie swiecil i nie zwracal uwagi na poczernialych ze starosci schodach. Zostal nalozony dokladnie w miejscu, gdzie najnaturalniej na swiecie stapala noga, zwlaszcza jesli ktos zbiegal po schodach niesiony wzburzeniem. Wystarczajaco blisko szczytu wiezy, by mozna bylo obarczyc wina za upadek stajaly snieg albo bloto zaniesione z ogrodu na podeszwie. Przeciagnalem palcem po czarnym sladzie na stopniu, powachalem. -Calkiem dobra slonina - zauwazyl trefnis. Podskoczylem tak, ze omal nie runalem ze schodow. Zakrecilem ramionami mlynka, ledwie odzyskalem rownowage. -Piekne akrobacje - zauwazyl blazen. - Jak sadzisz, moglbys mnie tego nauczyc? -To nie jest smieszne. Ostatnio bylem sledzony, nerwy mam napiete do granic wytrzymalosci. - Zerknalem w dol, w ciemnosci zalegajace schody. Jesli karzel podszedl mnie niepostrzezenie, czy mogl to zrobic takze Stanowczy? - Jak zdrowie krola? - zapytalem cicho. Po zamachu na ksiezne Ketriken przestalem wierzyc w bezpieczenstwo krola Roztropnego. -Ty mi powiedz. - Trefnis wystapil spomiedzy cieni. Jego strojne szaty zniknely, zastapione starym pstrym strojem w czerwono-niebieska krate. Doskonale pasowal do nowych sincow na twarzy. Karzel mial rozciety prawy policzek. Jednym ramieniem przyciskal drugie do piersi. Podejrzewalem wybicie ze stawu. -Znowu cie napadli? - szepnalem. -Wlasnie, tez mowilem, ze juz dostalem lanie. Ale nie zwrocili uwagi. Niektorzy ludzie po prostu nie maja smykalki do rozmowy. -Co sie stalo? Myslalem, ze ty i ksiaze Wladczy... -Coz, nawet blazen nie jest wystarczajaco glupi, by sie spodobac najmlodszemu ksieciu. Nie chcialem dzisiaj opuscic krola. Wypytuja go bez ustanku, co sie wydarzylo w noc uczty. Moze okazalem sie odrobine zbyt dowcipny, proponujac im inne sposoby zabawy. Wyrzucili mnie. -Co krol im powiedzial? -Ach! Nie pytasz, jak monarcha sie czuje? Ani czy odzyskuje sily? Nie. Interesuje cie tylko, co krol im powiedzial. Obawiasz sie, ze twoja cenna tajemnica jest w niebezpieczenstwie, drogie ksiazatko? -Nie. - Nawet nie czulem urazy za to pytanie ani za jego forme. Zasluzylem na jedno i na drugie. Ostatnio nie dbalem szczegolnie o nasza przyjazn. A jednak kiedy potrzebowal pomocy, przyszedl do mnie. - Nie. Ale jak dlugo krol nie zdradzi, ze wiemy, iz ksiaze Szczery zyje, tak dlugo ksiaze Wladczy nie ma powodu... -Krol stal sie... milkliwy. Wszystko wzielo poczatek w milej rozmowie pomiedzy ojcem a synem, gdy ksiaze Wladczy opowiedzial mu, jak bardzo powinien sie radowac, ze nareszcie jego najmlodszy syn zostanie nastepca tronu. Krol Roztropny byl nie do konca przytomny, co nie nalezy do rzadkosci w ostatnich dniach. Ksiaze Wladczy poczul sie dotkniety i krzyczal na ojca z pretensja, ze nie jest zadowolony, a moze nawet ma cos przeciwko niemu. W koncu zaczal utrzymywac, ze istnieje jakis spisek, majacy mu przeszkodzic w objeciu tronu. Nikt nie jest bardziej niebezpieczny od czlowieka, ktory nie potrafi zdecydowac, czego sie boi. Takim wlasnie czlowiekiem jest ksiaze Wladczy. Nawet Osilek padl ofiara podejrzen. Przyniosl krolowi napary, ktore maja tumanic umysl oraz odsuwac bol, ale kiedy sie z nimi zblizyl do krolewskiego loza, ksiaze wyrwal mu naczynie z dloni i roztrzaskal o sciane. Potem wsiadl na biednego drzacego Osilka i oskarzyl go o uczestnictwo w spisku. Uznal, ze Osilek zamierzal otruc monarche, by powstrzymac go przed zdradzeniem cennej wiedzy. Kazal sie Osilkowi wyniesc z krolewskiej komnaty. Wladca ma pozostac bez opieki, poki nie zdecyduje sie porozmawiac otwarcie z rodzonym synem. Ksiaze i mnie tez kazal sie wynosic. Moja niechec do opuszczenia komnaty ugiela sie przed perswazja dwoch byczych rolnikow. Zimny strach zdlawil mi gardlo. Pamietalem kazda chwile, gdy dzielilem meczarnie krola. Ksiaze Wladczy bedzie bez najmniejszych wyrzutow sumienia obserwowal, jak ten bol wypelznie spoza odurzajacych ziol i wezmie jego ojca we wladanie. Nie potrafilem sobie wyobrazic, ze czlowiek jest zdolny do takiego okrucienstwa. A jednak najmlodszy ksiaze mial zamiar to zrobic. -Kiedy sie to stalo? -Jakas godzine temu. Nielatwo cie znalezc. Przyjrzalem sie karlowi blizej. -Idz do stajni, do Brusa. On cie opatrzy. - Wiedzialem, ze medyk nie dotknie blazna. Jak wielu innych mieszkancow zamku czul zabobonny lek przed jego odmiennym wygladem. -A co ty zrobisz? - zapytal blazen cicho. -Nie wiem jeszcze - odparlem szczerze. Wlasnie o takich sytuacjach mowilem Cierniowi. Bez wzgledu na to, czy cos zrobie, czy nie, konsekwencje beda powazne. Musialem przeszkodzic ksieciu Wladczemu. Ciern na pewno zdawal sobie sprawe, co sie dzieje. Jesli zdolalbym wyciagnac najmlodszego ksiecia oraz jego straznikow z komnat krolewskich, chocby na kilka chwil... Jedna tylko wiesc mogla byc dla ksiecia Wladczego na tyle wazna, zeby odszedl od loza krola Roztropnego. - Dasz sobie rade, blaznie? Siedzial na zimnych kamiennych stopniach. Oparl glowe o sciane. -Chyba tak. Idz. Ruszylem w dol. -Czekaj! - zawolal nagle. Stanalem. -Kiedy zabierzecie krola, ja jade z nim. Stalem i patrzylem na niego. Nic wiecej. -Mowie powaznie. Nosilem obroze ksiecia Wladczego, zeby uzyskac od niego te obietnice. Teraz juz nic dla niego nie znacze. -Nie moge ci niczego obiecac - odezwalem sie cicho. -Ja ci cos obiecam. Jesli krol odjedzie beze mnie, zdradze wszystkie twoje sekrety. Co do jednego. - Glos mu drzal. Odwrocilem sie szybko. Lzy splywajace po twarzy karla zabarwila krew. Nie moglem zniesc tego widoku. Pobieglem schodami na dol. 27. SPISEK Ospiarz pod twoim oknem,Ospiarz u twoich drzwi. Ospiarz to dni okropne. Zaraza chce twojej krwi. Wiedz, ze gdy swiece twe lize blekitny plomien, To nieszczescie wyciaga juz po ciebie dlonie. Przepedz na czas weza z domu twego serca, Albo dziatki twe porwie mor - bledny morderca. Chleb ci nie urosnie i mleko zgorzknieje, Maslo nieudane - takiego nikt nie je. Drzewce strzaly sie skreci przy probie suszenia, A noz wlasny odejmie dlon twa od ramienia. Koguty piac beda przy blasku miesiaca... Znaki to, zes przeklety, znaki twego konca! * * * -Bede potrzebowala krwi.Ksiezna Ketriken najpierw mnie wysluchala, a potem wyrazila zyczenie rownie spokojnie, jakby prosila o kubek wina. Spogladala raz na Lamowke, raz na ksiezne Cierpliwa, czekajac na pomysl. -Podkradne kurczaka - rzekla w koncu niechetnie Lamowka. - Potrzebuje troche ziarna... -Idz - odezwala sie ksiezna Cierpliwa. - Pospiesz sie. Zanies go do mojej komnaty. Im mniej bedzie sie tutaj dzialo, tym mniej bedziemy musialy ukrywac. Poszedlem od razu do ksieznej Cierpliwej i Lamowki, wiedzac, ze sam nigdy sie nie przedre przez damy dworu otaczajace malzonke nastepcy tronu. W czasie gdy ja zajrzalem na chwile do wlasnej komnaty, one poszly juz do komnat ksieznej, pozornie by zaniesc jej specjalne liscie na wywar, a w rzeczywistosci by dyskretnie poprosic o prywatna audiencje dla mnie. Ksiezna Ketriken odprawila damy dworu, twierdzac, iz wystarczy jej teraz towarzystwo ksieznej Cierpliwej oraz Lamowki, a nastepnie poslala po mnie Rozyczke. Gdy weszlismy do komnaty przyszlej krolowej, dziewczynka przysiadla na stopniu kominka i zaczela ubierac lalke. Po wyjsciu Lamowki oraz ksieznej Cierpliwej pani Ketriken zwrocila sie do mnie: -Poplamie krwia bielizne i posciel - mowila spiesznie. - Wezwe Osilka, posle mu wiesc, iz prawdopodobnie stracilam dziecko. Wiecej nie zrobie, Bastardzie. Nie pozwole, by ten czlowiek mnie dotknal, nie wypije ani nie zjem niczego, co on przyrzadzi. Nie jestem szalona. Chce jedynie odciagnac go od krola. Nie powiem tez, ze stracilam dziecko, tylko ze sie tego obawiam. Jak latwo pogodzila sie z okrutna prawda! Zimne ciarki przeszly mi po grzbiecie. Pojela, co zrobil ksiaze Wladczy, odgadla jego dalsze zamierzenia i bez chwili wahania przychylila sie do mojej prosby o pomoc. Bardzo chcialem wierzyc, ze nie zawiode jej zaufania. Slowem nie wspomniala o zdradzie. Po prostu omawiala strategie, jak dowodca planujacy bitwe. -To w zupelnosci wystarczy - zapewnilem. - Znam dobrze ksiecia Wladczego. Kiedy Osilek pobiegnie do niego z nowina, zjawi sie tutaj wraz z nim, nie zwazajac na niestosownosc podobnego zachowania. Nie zdola sie powstrzymac. Bedzie sie chcial na wlasne oczy przekonac o powodzeniu planu. -Ledwie wytrzymuje litosc dam dworu uzalajacych sie nade mna z powodu smierci Szczerego. Teraz, kiedy bede musiala udawac jeszcze strach przed utrata dziecka, bedzie mi znacznie trudniej, ale zniose i to, skoro w ten sposob pomoge naszemu wladcy. Bastardzie, co zrobisz, jesli przy krolu zostanie straz? -Zamierzam odwrocic uwage wartownika. Jakos dam sobie rade. -Skoro bedziesz zajety straza, jak mozesz miec nadzieje dokonac czego innego w tym czasie? -Ja... mam pomocnika. - Znowu przeklalem w duszy, ze Ciern nie dal mi sposobu porozumienia sie z nim w podobnych sytuacjach. "Zaufaj mi - powtarzal zawsze. - Patrze i slucham tam, gdzie nalezy widziec i slyszec. Wzywam cie, kiedy nasze spotkania sa bezpieczne. Sekret jest sekretem tak dlugo, jak dlugo zna go tylko jeden czlowiek". Zdazylem powierzyc swoje plany kominkowi, w nadziei ze Ciern moglby mnie jakims cudem uslyszec. Pozostawala mi ufnosc, ze w krotkim czasie, jaki mialem nadzieje zyskac, Ciern dotrze do krola i przyniesie mu ulge w bolu, zeby monarcha zdolal przetrzymac meczarnie zadawane przez najmlodszego syna. -To prawdziwa tortura - rzekla cicho Ketriken, jakby potrafila czytac w moich myslach. - Jak mozna skazac starego czlowieka na cierpienie?! - Spojrzala mi prosto w oczy. - Nie ufasz mi na tyle, by zdradzic, kto jest twoim pomocnikiem? -Nie do mnie nalezy ten sekret, lecz do krola. Wkrotce, jak sadze, zostanie on przed toba odsloniony, pani. Do tej pory... -Idz juz. - Poprawila sie na lezance. - Jestem taka potluczona, ze przynajmniej nie bede musiala udawac bolesci. Dosyc sie namecze, nie okazujac wrogosci czlowiekowi, ktory chce zabic nie narodzonego bratanka i dreczy starego ojca. Wyszedlem szybko, bo czulem, ze narasta w niej gniew, a nie chcialem go podsycac. Maskarada musiala byc bardzo przekonujaca. Ketriken nie mogla sie zdradzic, ze juz wie, iz upadek nie byl wynikiem jej wlasnej niezdarnosci. W progu minalem Lamowke, niosaca dzbanek. Nie bylo w nim naparu. Tuz z tylu nadciagala ksiezna Cierpliwa. Przechodzac obok dam dworu zgromadzonych w sasiedniej komnacie staralem sie robic wrazenie zatroskanego. Ich reakcja na prosbe ksieznej o wezwanie osobistego medyka krola Roztropnego musiala wygladac odpowiednio prawdziwie. Mialem nadzieje, ze to wystarczy, by wywabic ksiecia Wladczego z jaskini. Zakradlem sie do komnat ksieznej Cierpliwej i zostawilem ledwie uchylone drzwi. Czekalem. Czekajac myslalem o starym czlowieku, o ziolach, ktorych dzialanie z wolna slablo, i o budzacym sie bolu. Raz poznalem ten bol. Gdybym pod jego wplywem zostal poddany wypytywaniu, jak dlugo zdolalbym milczec? Wydawalo mi sie, ze dni cale minely, nim w koncu uslyszalem trzepotanie spodnic i szybkie kroki w korytarzu, a potem goraczkowe pukanie do drzwi komnat krola Roztropnego. Nie musialem slyszec slow, wystarczyl mi sam ton, przestraszone kobiece blaganie, potem gniewne pytania ksiecia Wladczego, przemienione nagle w udawana troske. Slyszalem, jak zawolal Osilka z jakiegos kata, slyszalem w jego glosie podniecenie, gdy rozkazal samozwanczemu medykowi natychmiast udac sie do ksieznej, ktora cierpi z powodu poronienia. Znowu stukot kobiecych krokow obok drzwi, za ktorymi stalem. Wstrzymalem oddech. Ciezkie czlapanie, pomrukiwanie pod nosem - to Osilek, bez watpienia obladowany najrozniejszymi lekami. Czekalem, mierzac cierpliwosc dlugimi wolnymi oddechami, czekalem... Juz nabralem pewnosci, ze moja intryga sie nie powiodla. Wowczas uslyszalem kroki ksiecia Wladczego i zaraz gorliwy trucht wartownika. -To dobre wino, glupcze, nie rozlej - zbesztal go ksiaze Wladczy. A potem przestalem go slyszec. Kroki ucichly. Czekalem dalej. Bylem juz pewien, ze ksiaze zostal przyjety u ksieznej Ketriken, ale policzylem jeszcze do stu. Wreszcie poszedlem do komnat krolewskich. Zapukalem. Nie bardzo glosno, ale naglaco. Po chwili uslyszalem: -Kto tam? -Bastard Rycerski. Chce sie widziec z krolem. Cisza. Potem: -Nikt nie bedzie wpuszczony. -Z czyjego rozkazu? -Ksiecia Wladczego. -Mam brosze dana mi od krola, a wraz z nia slowo, ze bede przyjety zawsze, gdy o to poprosze. -Ksiaze Wladczy nakazal nie wpuszczac ciebie w szczegolnosci. -To bylo jeszcze zanim... - sciszylem glos do szeptu i wymruczalem kilka sylab bez znaczenia. -Co powiedziales? Wymamrotalem cos znowu. -Mow glosniej. -Nie wszyscy w zamku musza slyszec! - zagrzmialem z oburzeniem. - Nie czas teraz na panike. Podzialalo. Drzwi uchylily sie odrobine. -O co chodzi? - syknal straznik. Przysunalem sie blizej, rozejrzalem ostroznie po korytarzu. Nad ramieniem straznika zajrzalem do wnetrza. -Sam jestes? - spytalem podejrzliwie. -Tak! - niecierpliwil sie. - O co chodzi? Oslonilem usta dlonmi i pochylilem sie w jego strone. Nie chcialem, by ulotnil sie choc najlzejszy oddech mojego sekretu. Straznik takze przygial sie do szczeliny. Dmuchnalem raptownie i owionalem jego twarz bialym proszkiem. Odskoczyl do tylu, duszac sie i trac oczy. W nastepnej chwili juz lezal. Nocna mgla. Szybka, skuteczna, czesto smiertelna. I coz z tego? Nie czulem litosci czy wyrzutow sumienia. Nawet nie o to chodzilo, ze byl to ten sam straznik, ktory kiedys mnie brutalnie obezwladnil. Po prostu - gdyby stal w wejsciu do komnat krolewskich, wiedzialby, co sie dzieje wewnatrz. Siegnalem przez uchylone drzwi, probowalem zdjac zabezpieczajacy je lancuch, kiedy uslyszalem znajomy szept: -Znikaj stad! Zostaw te drzwi w spokoju i znikaj. Nie otwieraj! Mignela mi przed oczyma poznaczona bliznami twarz, drzwi zatrzasnely mi sie przed nosem. Ciern mial absolutna racje. Niech ksiaze Wladczy zastanie po powrocie solidnie zamkniete drzwi. Bedzie musial poczekac, az jego ludzie wyrabia przejscie. Kazda chwila, gdy najmlodszy ksiaze znajdowal sie poza komnatami krola, byla dla Ciernia cenniejsza niz zloto. Pozniejsze dokonania byly dla mnie znacznie trudniejsze niz wszystko, co uczynilem do tej pory. Poszedlem do kuchni, pogwarzylem przyjaznie z kucharka, a potem zapytalem ja, co to bylo za poruszenie na gorze. Czy ksiezna Ketriken stracila dziecko? Zacna kucharka natychmiast porzucila moje towarzystwo i udala sie na poszukiwanie ludzi, od ktorych moglaby sie dowiedziec czegos wiecej. Wtedy ja przeszedlem do izby zolnierskiej za kuchnia i wypilem piwo, a nastepnie zmusilem sie do jedzenia. Nikt nie nawiazal ze mna szczegolnie ozywionej rozmowy, ale zostalem zauwazony. Plotki o poronieniu ksieznej naplywaly i odplywaly. Wokol mnie siedzieli zolnierze z ksiestw Rolnego i Trzody, czlonkowie orszakow ksiazat ze srodladzia, za pan brat z rodakami zasiedzialymi juz w Koziej Twierdzy. Bardziej gorzkie niz zolc byly ich ozywione rozwazania, co utrata dziecka ksieznej Ketriken miala oznaczac dla szans ksiecia Wladczego na objecie tronu. Zupelnie jak na wyscigach. Z wiesciami o poronieniu ksieznej mogla rywalizowac tylko plotka, ze ktorys z paziow widzial Ospiarza przy zamkowej studni na dziedzincu. Zdarzylo sie to prawie o polnocy. Nikt nie mial tyle rozumu, zeby spytac, co chlopak robil tam o tej porze ani ile mial swiatla, by dostrzec zly omen. Wszyscy natomiast przysiegali, ze nie beda ciagneli wody z tej studni, bo ukazanie sie Ospiarza oznacza ponad wszelka watpliwosc, ze studnia zostala zatruta. Obserwujac, w jakim tempie ci ludzie ciagneli piwo, ocenilem, ze nie mieliby sie czego obawiac, bo wody nie pijali. Posiedzialem jeszcze, az wreszcie uslyszalem, ze ksiaze Wladczy kazal natychmiast poslac do komnat krolewskich trzech silnych mezczyzn z toporami. Niezwykly rozkaz rozbudzil na nowo wyobraznie zolnierstwa, a wowczas ja spokojnie opuscilem izbe i poszedlem do stajni. Zamierzalem zajrzec do Brusa i sprawdzic, czy trefnis do niego dotarl. A napotkalem Sikorke wychodzaca akurat, gdy ja zaczalem wchodzic na stopnie. Na widok mojej zdumionej miny rozesmiala sie, ale nie byl to jej dawny, radosny smiech. -Po co bylas u Brusa? - zapytalem i natychmiast zdalem sobie sprawe, jak niegrzeczne bylo moje pytanie. Ja sie po prostu obawialem, ze przyszla do niego po pomoc. -Jest moim przyjacielem - rzekla zwiezle. Chciala mnie ominac. Odruchowo zastapilem jej droge. - Przepusc mnie! - syknela. Zamiast tego zamknalem ja w ramionach. -Sikorko, Sikorko, prosze cie - wychrypialem, gdy odepchnela mnie bez litosci. - Porozmawiajmy spokojnie, chociaz kilka chwil. Nie moge zniesc, kiedy tak na mnie patrzysz. Przysiegam, nie zrobilem nic zlego. Zachowujesz sie, jakbym cie porzucil, a przeciez zawsze jestes w moim sercu. Nie moge byc z toba, lecz nie dlatego ze nie chce. Niespodziewanie przestala sie szamotac. -Prosze - powtorzylem. Rozejrzala sie po mrocznym wnetrzu. -Staniemy i porozmawiamy. Krotko. Tutaj. -Dlaczego jestes na mnie taka zagniewana? Prawie odpowiedziala. Widzialem, jak sie ugryzla w jezyk, przelknela slowa, ktore same pchaly jej sie na usta, Zesztywniala. -Dlaczego uwazasz, ze moje uczucia wzgledem ciebie sa dla mnie wazne? - zapytala. - Dlaczego ci sie wydaje, ze poza toba nic mnie nie obchodzi? Gapilem sie na nia glupio. -Bo ja to czuje do ciebie - rzeklem powaznie. -Nieprawda. - Byla zirytowana. Rozmawiala ze mna jak z dzieckiem, ktore twierdzi, ze niebo ma barwe zielona. -Alez prawda - upieralem sie przy swoim. Probowalem ja do siebie przytulic, ale przypominala drewniana lalke. -Twoj ukochany pan, nastepca tronu, ksiaze Szczery jest dla ciebie wazniejszy. Krol Roztropny, ksiezna Ketriken i jej nie narodzone dziecko sa dla ciebie wazniejsi. - Zaginala po kolei palce, jakby na nich wyliczala moje wady. -Mam obowiazki - szepnalem. -Wiem, na czym ci zalezy - powiedziala glosem bez wyrazu. - Nie na mnie. -Ksiaze Szczery... nie moze dbac o malzonke, dziecko ani ojca - rzeklem rozsadnie. - Dlatego tez, na razie, musza oni byc w moim zyciu najwazniejsi. Postawieni przed wszystkim, co kocham. Nie kocham ich bardziej niz ciebie, ale... - bezskutecznie szukalem slow. - Naleze do krola - dokonczylem bezradnie. -A ja tylko do siebie. - Sikorka uczynila z tego najbardziej przejmujace wyznanie samotnosci. - I sama o siebie zadbam. -To nie bedzie trwalo wiecznie. Pewnego dnia bede wolny. Bede mogl sie ozenic, zrobic... -...wszystko, o co poprosi cie twoj pan - dokonczyla za mnie. -Nie, Bastardzie. - W jej glosie brzmiala ostatecznosc. Bol. Odepchnela mnie, ominela. Kiedy byla dwa stopnie nizej, a miedzy nami utkwil mroz calej zimy swiata, odwrocila sie jeszcze. - Musze ci cos powiedziec. Pojawil sie w moim zyciu ktos inny. Jest dla mnie tym, kim dla ciebie twoj krol. Wazniejszy niz moje wlasne zycie, wazniejszy niz wszystko inne, co dla mnie drogie. Mowiac twoimi wlasnymi slowami: nie mozna mnie za to winic. Nie wiem, jak wygladalem, wiem, ze odwrocila wzrok, jakby nie mogla zniesc mojego widoku. -Dla jego dobra odchodze - powiedziala. - W bezpieczne miejsce. -Sikorko, prosze cie... On nie moze cie kochac rownie mocno jak ja. Nawet na mnie nie spojrzala. -Ani twoj krol nie moze cie kochac, jak ja cie... kochalam. Widzisz, mniej wazna jest jego milosc do mnie, wazniejsza moja do niego. Musi byc w moim zyciu najwazniejszy. Potrzebuje tego ode mnie. Zrozum. To nie znaczy, ze ty mnie nie obchodzisz. Nie moge przedlozyc milosci do ciebie ponad to, co jest najlepsze dla niego. - Zeszla jeszcze dwa stopnie. - Zegnaj, Nowy. - Ostatnie slowa byly ledwie slyszalne, ale zapadly w moje serce olowiem. Stalem na schodach, patrzylem na odchodzaca Sikorke. I nagle to uczucie bylo zbyt znajome, bol zbyt ostry. Rzucilem sie za nia, chwycilem ja za ramie, pociagnalem ja pod schody, w ciemnosc. -Sikorko, prosze, nie odchodz, nie porzucaj mnie! Nic nie powiedziala. Nawet mi sie nie opierala. -Co mam ci dac, co powiedziec, zebys zrozumiala, kim dla mnie jestes? Nie pozwole ci odejsc. -Nie mozesz kazac mi zostac. - Czulem, ze cos sie w niej wypalilo. Gniew, duch, wola. Nie umialem tego nazwac. - Prosze. - Slowo to ranilo, bo Sikorka blagala. - Pozwol mi odejsc. Nie doprowadzaj mnie do placzu. Puscilem jej ramie, ale nie odeszla. -Dawno temu - zaczela ostroznie - powiedzialam ci, ze jestes podobny do Brusa. Pokiwalem glowa, nie dbajac, ze w smolistych ciemnosciach i tak tego nie zobaczy. -W pewnym sensie jestes. W innym nie. Ja decyduje za nas oboje, tak jak kiedys on zdecydowal za siebie i ksiezne Cierpliwa. Nie ma dla nas przyszlosci. Ktos inny wlada twoim sercem. A przepasc miedzy nami jest zbyt wielka, by polaczyl ja most najgoretszej milosci. Wiem, ze mnie kochasz, ale twoja milosc jest... inna od mojej. Ja chcialam, zebysmy wiedli wspolne zycie. Ty chcesz mnie trzymac z dala od swoich spraw. Nie potrafie zyc jako ktos, do kogo przychodzisz, kiedy akurat nie masz do zrobienia nic wazniejszego: Nie wiem nawet, czym sie wlasciwie zajmujesz, kiedy nie jestes ze mna. Nigdy mi tego nie powiedziales. -Lepiej bedzie, jesli nadal nie bedziesz wiedziala - stwierdzilem gorzko. -Nie mow tak! - syknela rozzloszczona. - Nie pozwalasz mi o niczym decydowac. Nie wolno ci postanawiac za mnie. Nie masz prawa! Jesli nie mozesz powiedziec mi nawet, czym sie zajmujesz, jak mam wierzyc, ze mnie kochasz? -Zabijam ludzi - wyznalem. - Dla krola. Jestem skrytobojca, Sikorko. -Nieprawda! - krzyknela zduszonym glosem. Jej przerazenie bylo rownie wielkie jak pogarda. Czula, ze powiedzialem prawde. W koncu. Straszna cisza wyrosla miedzy nami, kiedy Sikorka czekala, bym sie przyznal do klamstwa, zaprzeczyl. W koncu zrobila to za mnie. - Ty skrytobojca? Pewnego dnia nie potrafiles nawet ominac strazy, zeby sie przekonac, dlaczego placze. Nie miales odwagi sprzeciwic sie wartownikom! A teraz mam uwierzyc, ze zabijasz dla krola! - miotaly nia gniew i rozpacz. - Dlaczego mi to mowisz? Dlaczego akurat teraz? Chcesz zrobic na mnie wrazenie? -W takim wypadku powiedzialbym ci dawno temu. I taka byla prawda. Milczalem, gdyz balem sie, iz wyjawiajac sekret, utrace Sikorke. Mialem racje. -Klamstwo - rzekla bardziej do siebie niz do mnie. - Klamstwo, wszystko klamstwo. Od samego poczatku. Bylam taka glupia! Jesli czlowiek uderzy cie raz, uderzy znowu, tak mowia ludzie. To samo jest z klamaniem. Ale ja sluchalam i wierzylam. Jaka bylam glupia! - krzyknela. Skulilem sie, jakby mnie uderzyla. Wstala, odsunela sie ode mnie. - Dziekuje ci, Bastardzie Rycerski - rzekla zimno. - Bardzo mi pomogles. - Odwrocila sie ode mnie. -Sikorko... - Chcialem ja ujac za ramie, ale okrecila sie blyskawicznie, uniosla dlon do ciosu. -Nie dotykaj mnie - wysyczala. - Nie waz sie nigdy wiecej mnie dotknac. Odeszla. Po jakims czasie przypomnialem sobie, ze stoje w ciemnosciach pod schodami prowadzacymi do izdebki Brusa. Zadrzalem, choc nie bylo mi zimno. Zawsze sie obawialem, ze przez klamstwa strace Sikorke, a prawda zniszczyla zwiazek, ktory dzieki klamstwom przetrwal ponad rok. Jaka z tego nauka? Bardzo wolno wszedlem po schodach. Zapukalem. -Kto tam? - uslyszalem glos Brusa. -Ja. - Odsunal rygiel, wszedlem do izby. - Co robila tutaj Sikorka? - zapytalem, nie zwazajac, jak moglo to zabrzmiec, nie dbajac, ze obandazowany trefnis siedzial na stole. - Czy potrzebowala pomocy? Brus odchrzaknal. -Przyszla po jakies ziola - rzekl niepewnie. - Nie moglem jej pomoc, nie mialem tego, co chciala. Potem zjawil sie karzel i zostala pomoc mi przy nim. -Ksiezna Cierpliwa i Lamowka maja ziola. Mnostwo ziol. -Tak jej tez powiedzialem. - Zaczal zbierac opatrunki ze stolu. - Nie chciala isc do nich. - Bylo w glosie Brusa cos naglacego, popychajacego mnie do nastepnego pytania. -Odeszla - powiedzialem cicho. - Odeszla. - Usiadlem przed kominkiem i wcisnalem dlonie miedzy kolanami. Po jakims czasie zdalem sobie sprawe, ze kiwam sie w przod i w tyl. -Udalo ci sie? - zapytal cicho trefnis. Przestalem sie kolysac. Przysiegam, ze przez chwile nie mialem najmniejszego pojecia, o co mnie zapytal. -Tak - odparlem spokojnie. - Chyba mi sie udalo. - Udalo mi sie takze stracic Sikorke. Udalo mi sie zniszczyc jej wiernosc i milosc, ktore uwazalem za wieczne. Udalo mi sie byc tak logicznym, praktycznym, tak lojalnym w stosunku do krola, ze wlasnie stracilem wszelka szanse na wlasne zycie. Podnioslem wzrok na Brusa. - Kochales Cierpliwa? - zapytalem nagle. - Wtedy, kiedy zdecydowales sie odejsc, kochales ja? Karzel wytrzeszczyl oczy. A wiec byly jakies sekrety, ktorych nie znal nawet on. Brus pociemnial na twarzy. Zalozyl ramiona na piersi, jakby sie przed czyms powstrzymywal. "Moglby mnie zabic" - pomyslalem. Moze po prostu wiezil w sobie jakis bol. -Powiedz, prosze - nalegalem. - Musze wiedziec. Spojrzal na mnie. -Nie jestem czlowiekiem zmiennym. - Starannie dobieral slowa. - Skoro pokochalem, bede kochal zawsze. Wiec tak. Bol pozostanie na wiecznosc. -A jednak zdecydowales... -Ktos musial. Cierpliwa nie rozumiala. Trzeba bylo decydowac za nas dwoje, zakonczyc te meke. Tak jak Sikorka zdecydowala za nas dwoje. Probowalem wymyslic, co powinienem teraz zrobic. Nic nie przychodzilo mi do glowy. Popatrzylem na trefnisia. -Dobrze sie czujesz? - zapytalem. -Lepiej niz ty - odparl bez ogrodek. -Chodzilo mi o twoje ramie. Myslalem... -Zwichniete, nie zlamane. W lepszym stanie niz twoje serce. Szybki zart od niechcenia. Nie mialem pojecia, ze potrafil dowcipkowac z taka doza wspolczucia. Jego litosc pchnela mnie na krawedz zalamania. -Nie wiem, co robic - wyznalem lamiacym sie glosem. - Jak mam z tym zyc? Butelka okowity stuknela o blat zadziwiajaco nieglosno. Brus ustawil wokol niej trzy kubki. -Napijemy sie - oznajmil. - Za Sikorke, zeby znalazla szczescie. Zyczymy jej tego szczerze. Wypilismy, a Brus ponownie napelnil kubki. Trefnis zakrecil kubkiem. -Czy to rozsadne, pic akurat teraz? - zapytal. -Akurat teraz skonczylem zachowywac sie rozsadnie - stwierdzilem. - Od dzis bede blaznowal. -Nie wiesz, o czym mowisz - zmitygowal mnie. Tak czy inaczej, wychylil razem z nami. Za wszystkich blaznow. I trzeci raz. Za krola. Gorliwie staralismy sie upic, ale los poskapil nam czasu. Zdecydowane pukanie zaanonsowalo Lamowke z koszykiem na ramieniu. -Pomoz mi sie tego pozbyc, dobrze? - poprosila, rzucajac na stol zarznietego kurczaka. -Obiad! - ucieszyl sie trefnis. Dopiero po dluzszej chwili rozpoznala, ze nie jestesmy trzezwi. Za to rozwscieczyla sie w mgnieniu oka. -My walczymy o zycie, a wy sie upijacie! Przez dwadziescia lat nie pojales, ze to niczego nie zalatwia! - zaatakowala Brusa. - Alez z ciebie glupiec! Brus nie przejal sie wcale. -Nie wszystko da sie zalatwic - zauwazyl filozoficznie. - Po pijanemu znacznie latwiej zniesc niefortunny los. - Podniosl sie i stanal bez najmniejszego trudu, nawet sie nie zatoczyl. Lata picia najwyrazniej wyrobily w nim odpornosc na wplyw alkoholu. - W czym moge ci pomoc? Lamowka przygryzla warge. Zdecydowala sie podjac rozmowe. -Musze sie tego pozbyc. I potrzebna mi masc na stluczenia. -Czy w tym zamku nikt nie chodzi do medyka? - spytal trefnis, nie kierujac pytania do nikogo w szczegolnosci. -Masc jest tylko pretekstem, musze miec jakas wymowke, gdyby mnie ktos spytal, po co tu przyszlam. Tak naprawde mam znalezc Bastarda i zapytac go, czy wie, ze straznicy rabia toporami drzwi do komnat krolewskich. Pokiwalem ciezko glowa. Nie zamierzalem nawet probowac sie podniesc. Nie mialem tej wprawy co Brus. Za to blazen skoczyl na rowne nogi. -Co takiego?! - wrzasnal. - Podobno ci sie udalo! -Zrobilem, co moglem - odrzeklem. - Albo bedzie dobrze, albo nie. Pomysl chwile. To solidne debowe drzwi. Troche potrwa, nim uda sie je sforsowac. A wowczas zapewne sie okaze, iz drzwi do krolewskiej sypialni podobnie beda zamkniete i zaryglowane. -Jak to zrobiles? - zapytal Brus cicho. -Nie zrobilem - odparlem szczerze. Spojrzalem na blazna. - Dosc juz powiedzialem. Teraz czas na odrobine zaufania. - Przenioslem wzrok na Lamowke. - Jak sie czuje przyszla krolowa? Co z ksiezna Cierpliwa? Czy przedstawienie sie udalo? -Chyba tak. Ksiezna Ketriken jest mocno posiniaczona i, jesli mam byc szczera, nie sposob miec pewnosc, czy dziecku rzeczywiscie nie grozi niebezpieczenstwo. Poronienie po upadku nie musi nastapic natychmiast... Nie chce krakac. Osilek jest zatroskany, lecz nieskuteczny. Jak na czlowieka z pretensjami do roli medyka, wyroznia sie zastanawiajaco uboga wiedza na temat ziol. No a ksiaze... - Lamowka prychnela i zamilkla. -Czy nikt oprocz mnie nie dostrzega, ze za rozpuszczanie plotek o poronieniu mozna zaplacic glowa? - zapytal trefnis niedbale. -Nie mialem czasu wymyslic nic innego - odparlem. -Na razie jestesmy w miare bezpieczni - ocenil Brus. - Tylko co dalej? Czy mamy bezczynnie patrzec, jak krol i ksiezna Ketriken sa wywozeni do Kupieckiego Brodu? -Zaufajcie mi - powiedzialem ostroznie. - Prosze was o jeden dzien cierpliwosci. - Mialem nadzieje, ze tyle wystarczy. - Teraz musimy sie rozejsc i zachowywac normalnie. Karzel wybuchnal smiechem. -Krolewski koniuszy bez koni i trefnis bez krola! Brus i ja bedziemy pili dalej. Podejrzewam, ze to normalne zachowanie w tych okolicznosciach. Jesli chodzi o ciebie, Bastardzie, to nie mam najmniejszego pojecia, jaki tytul nosisz ostatnio, nie mowiac juz o tym, co normalnie robisz calymi dniami. Wobec tego... -Nikt nie bedzie juz wiecej pil - oznajmila groznie Lamowka. - Odstawcie butelke i postarajcie sie oprzytomniec. Niech kazdy idzie do swoich zajec, jak powiedzial Bastard. Dosyc juz zostalo powiedziane i zrobione w tej izbie, zebysmy wszyscy zawisli za zdrade. Oczywiscie procz ciebie, Bastardzie. Ty dostalbys trucizne. Potomkowie krwi krolewskiej nie gina przez powieszenie. Zmrozily nas jej slowa. Brus zakorkowal flaszke. Lamowka wyszla pierwsza, z garnuszkiem masci w koszyku. Trefnis opuscil nas niedlugo potem. Kiedy ja wychodzilem, Brus konczyl wlasnie skubac ptaka; on nigdy niczego nie marnowal. Jakis czas walesalem sie bez celu, sprawdzalem, czy nikt mnie nie sledzi. Ksiezna Ketriken odpoczywala. Na sluchanie trajkotania ksieznej Cierpliwej nie mialem ochoty. Trefnis, jesli sie skryl w swojej wiezy, na pewno nie pragnal towarzystwa. A jesli byl gdzie indziej, to nie wiedzialem, gdzie go szukac. W zamku roilo sie od przybyszow ze srodladzia, zupelnie jak na chorym psie od pchel. Zawadzilem o kuchnie, podkradlem kawalek ciasta imbirowego. Potem wloczylem sie jeszcze troche, udajac znudzonego; caly czas przyblizalem sie do chaty, gdzie niegdys ukrywalem Wilczka. Swiecila teraz pustkami, w srodku bylo rownie zimno jak na zewnatrz. Slepun wolal lesiste wzgorza za Kozia Twierdza. Nie czekalem dlugo, gdy jego cien legl na progu. Moze najwieksza wygoda Rozumienia jest to, ze nie trzeba niczego wyjasniac. Nie musialem mu opowiadac wypadkow ostatniego dnia, nie trzeba bylo szukac slow, by opisac, co czulem po rozstaniu z Sikorka. Nie zadawal pytan ani nie zapewnial mnie o swoim wspolczuciu. Ludzkie dzialania nie mialy dla niego wiele sensu. Orientowal sie w sile moich uczuc, a nie w ich przyczynach. Zwyczajnie podszedl do mnie i usiadl tuz obok, na brudnej podlodze. Objalem go ramieniem, ukrylem twarz w cieplej siersci. "Tak robia ludzkie stada - zauwazyl po dluzszej chwili. - Jak mozecie razem polowac, skoro nie potraficie biec w te sama strone?" Nie odpowiedzialem. Na takie pytanie odpowiedzi nie ma i on sie jej nie spodziewal. Opuscil leb, poiskal zebami przednia lape. Wstal, otrzasnal sie, usiadl. "Wezmiesz teraz inna samice?" "Nie wszystkie wilki maja swoje samice". "Przewodnik zawsze ma. Przeciez stado musi sie mnozyc". "Moj przewodnik ma samice, a ona bedzie miala male. Moze wilki maja racje, a ludzie powinni sie od nich uczyc. Moze tylko przewodnik powinien miec samice. Serce Stada zdecydowal dawno temu. Nie mogl miec i samicy, i przewodnika, za ktorym podazy wszedzie". "On jest bardziej wilkiem, niz chce przyznac. Nawet przed soba. - Przerwal, poweszyl. - Ciasto z imbirem? Dalem mu smakolyk. Patrzylem, jak go lakomie pozera. "Brakuje mi twoich snow" - wyznalem. "To nie sny, to zycie. Zawsze mozesz byc ze mna, jesli Serce Stada nie bedzie sie o to gniewal. Lepiej zyc razem... A tobie lepiej byloby zyc z samica". "Jestem slaby, chce zbyt wiele". Zamrugal ciemnymi oczyma o glebokim spojrzeniu. "Zbyt wielu kochasz. Moje zycie jest latwiejsze". On kochal tylko mnie. "Rzeczywiscie - potwierdzil. - Martwie sie tylko, ze ty nigdy do konca w to nie uwierzysz". Westchnalem ciezko. Slepun kichnal, znowu sie otrzasnal. "Nie lubie brudu po myszach. Zanim pojde, podrap mnie w uszy. Masz takie zreczne rece. Jesli robie to sam, zawsze wychodzi za mocno". Podrapalem go za uszami, potem po szyi, i jeszcze po karku, az w koncu rozlozyl sie przede mna na boku jak szczeniak. -Ogar - przycialem mu. "Ta zniewaga krwi wymaga!" Zerwal sie, ugryzl mnie w przedramie, skoczyl w drzwi i zniknal. Odwinalem rekaw, obejrzalem slady po dlugich bialych klach. Krwi nie bylo, ale znaki zostaly wyrazne. Wilcze poczucie humoru. Skonczyl sie krotki zimowy dzien. Wrocilem do zamku. Musialem pojsc do kuchni, wysluchac wszystkich plotek, jakie miala dla mnie kucharka. W jedna garsc wetknela mi gruby plaster baraniny, w druga szczodry kawal ciasta ze sliwkami i zaczela opowiadac o prawdopodobnym poronieniu ksieznej Ketriken, a potem o tym, jak straznicy musieli rozbijac toporami drzwi, prowadzace do komnat krola, bo wartownik we wnetrzu padl na apopleksje. -I jeszcze drugie drzwi rozbijali, a ksiaze Wladczy poganial ich i ponaglal, bo sie bal o ojca. A jak wreszcie wyrabali przejscie, to sie okazalo, ze krol w tym huku i lomocie spal jak dziecko. W ogole nie mogli go obudzic, by mu powiedziec, ze wyrabali drzwi. -Niesamowite - zgodzilem sie i dalej sluchalem bardziej i mniej blahych zamkowych plotek. Ostatnio koncentrowaly sie glownie na tym, kto jechal, a kto nie jechal do Kupieckiego Brodu. Kucharka miala jechac - z powodu placka agrestowego i slodkich buleczek. Nie wiedziala, kto zajmie sie gotowaniem tutaj, zapewne ktos z zolnierstwa. Ksiaze Wladczy powiedzial jej, ze moze zabrac ze soba wszystkie najlepsze garnki, za co byla mu wdzieczna, ale bedzie jej brakowalo tutejszego pieca, bo nigdy nie gotowala na lepszym. Tu ciag jest dokladnie taki jak trzeba i haki na mieso na wlasciwej wysokosci. Sluchalem jej i probowalem sie skupic, okazac zainteresowanie drobnymi szczegolami, ktore ona uwazala za tak istotne. Dowiedzialem sie, ze gwardia ksieznej Ketriken miala zostac w Koziej Twierdzy, podobnie ci nieliczni, ktorzy ciagle jeszcze nosili barwy druzyny krola Roztropnego. Od kiedy stracili dostep do swego pana, snuli sie po zamku w ponurych nastrojach. Ksiaze Wladczy nalegal, by obie te formacje reprezentowaly rod krolewski w stolicy. Rozyczka miala jechac, jej matka takze, ale to nie wydawalo sie dziwne, przeciez sluzyly ksieznej. Krzewiciel zostawal, Liryk takze. Kucharce bedzie brakowalo jego glosu, ale pewnie po jakims czasie przyzwyczai sie do srodladowych bardow i minstreli. Nie przyszlo jej do glowy zapytac mnie, czy jade. W drodze do swojej komnaty probowalem sobie wyobrazic Kozia Twierdze w najblizszym czasie. Wysoki stol bedzie pusty przy kazdym posilku, jesc bedziemy potrawy proste, gotowane przez zolnierzy. Dopoki starczy zapasow. Podejrzewalem, ze na dlugo przed wiosna zaczniemy sie odzywiac dziczyzna i wodorostami. Bardziej niz o siebie martwilem sie o ksiezne Cierpliwa i Lamowke. Nie przeszkadzaly mi niewygody ani niewyszukane jedzenie, ale one nie byly do tego przyzwyczajone. Przynajmniej Liryk oslodzi im zycie, jesli tylko nie przytloczy go na tym wygnaniu melancholia. A Krzewiciel? Niewiele zostanie mu pracy z dziecmi, wiec moze wraz z ksiezna zdola nareszcie zakonczyc badania nad wyrobem papieru. Robiac dobra mine do zlej gry, probowalem jakos ulozyc nam przyszlosc. -Gdzies byl, bekarcie? Pogodna wynurzyla sie nagle z mrocznej wneki. Miala nadzieje mnie zaskoczyc, ale Rozumienie dawno mi zdradzilo, ze ktos sie tam czai. Nawet nie drgnalem. -Na spacerze. -Cuchniesz jak pies. -Wiec nie dziwota, ze nachodzi mnie suka. Potrwalo chwile, nim pojela obelge ukryta w mojej grzecznej odpowiedzi. -Cuchniesz jak pies, bo jestes psem. Bestia. Malo brakowalo, zebym sie zrewanzowal uwaga na temat jej matki. I nagle przypomnialem sobie matke Pogodnej. -Pamietasz, jak uczylismy sie pisac? Twoja mama zawsze ubierala cie w ciemny fartuszek, bo tak sie plamilas atramentem. Obrzucila mnie ponurym spojrzeniem, obracajac moje slowa w myslach, probujac odkryc zniewage albo podstep. -I co? - zapytala w koncu. -Nic. Tak mi sie tylko przypomnialo. Swego czasu pomagalem ci zakrecac w odpowiednia strone ogonki przy literach. -To nie ma nic do rzeczy! -Nie ma. To moje drzwi. Zamierzalas wejsc ze mna? Splunela. Slina wyladowala na podlodze u moich stop. Doszedlem do wniosku, ze Pogodna nie zrobilaby tego, gdyby zamierzala zostac w twierdzy. Zamek juz nie byl jej domem, mogla go kalac do woli. Dalo mi to do myslenia. Ona nie spodziewala sie tu wrocic. Znalazlszy sie w komnacie, metodycznie pozamykalem drzwi na wszystkie rygle i zasuwy, a na koniec zalozylem jeszcze ciezka sztabe. Sprawdzilem okno - bylo solidnie zabezpieczone okiennicami. Zajrzalem pod lozko. Wreszcie usiadlem przy kominku i drzemalem, czekajac na wezwanie Ciernia. Obudzilo mnie stukanie do drzwi. -Kto tam?! - zawolalem. -Rozyczka. Ksiezna Ketriken zyczy sobie widziec sie z toba, panie. Zanim otworzylem wszystkie rygle i zasuwy, dziewczynka dawno zniknela. Zirytowalo mnie, ze przekazala podobne polecenie glosno przez drzwi, ale nie moglem miec pretensji do dziecka. Doprowadzilem sie do porzadku i pospieszylem na wezwanie. Po drodze zwrocilem uwage na drewniane szczatki, ktore nie tak dawno byly debowymi drzwiami do komnat krola Roztropnego. W powstalej wyrwie stal wielki straznik - bez watpienia czlowiek z Ksiestwa Trzody - zupelnie mi nie znany. Ksiezna Ketriken spoczywala na lezance tuz przy kominku. W pewnym oddaleniu kilka grupek dam dworu rozmawialo przyciszonymi glosami. Ksiezna miala spuszczone powieki. Wygladala na tak strasznie zmeczona, ze zwatpilem, czy Rozyczka nie wezwala mnie przez pomylke, ale juz hrabina Ufna prowadzila mnie do swojej pani, zaraz tez przyniosla stoleczek, na ktorym moglem przysiasc. Zaproponowala mi takze kubek herbaty. Gdy tylko sie oddalila, wladczyni otworzyla oczy. -Co dalej? - szepnela. Nie zrozumialem pytania, wiec zaczela cicho tlumaczyc: -Krol Roztropny spi. Nie bedzie spal wiecznie. Dzialanie specyfiku kiedys sie skonczy, a wowczas wrocimy do punktu wyjscia. -Zbliza sie ceremonia ogloszenia ksiecia Wladczego nastepca tronu. Najmlodszy krolewski syn bedzie nia zaabsorbowany. Na pewno powinien sprawic sobie nowe szaty i zadbac o wiele innych, rownie istotnych szczegolow. Na jakis czas odciagnie go to od krola. -A potem? Zjawila sie hrabina Ufna z herbata dla mnie. Wzialem kubek, podziekowalem polglosem. Gdy dama przysunela sobie krzeslo, ksiezna usmiechnela sie slabo i zapytala, czy ona takze moglaby dostac cos cieplego do picia. Prawie mnie zawstydzilo, jak blyskawicznie hrabina Ufna zerwala sie spelnic zyczenie swej pani. -Sam nie wiem - wymamrotalem w odpowiedzi na pytanie ksieznej. -A ja wiem. Krol bedzie bezpieczny w gorach. Zostanie tam przyjety z honorami i otoczony szacunkiem, moze nawet Jonki bedzie wiedziala, jak... Och, dziekuje. - Ksiezna wziela z rak damy dworu kubek herbaty, upila lyk: Hrabina Ufna przysiadla sie do nas. Usmiechnalem sie do ksieznej Ketriken i odezwalem, ostroznie dobierajac slowa: -Tak daleko jest do gor, pani, a i pogoda o tej porze roku nie sprzyja. Zanim poslaniec dotrze do celu i zdobedzie lekarstwo twej matki, bedzie juz prawie wiosna. Sa inne miejsca, gdzie mozna odnalezc panaceum na twoje utrapienie. Moze w Ksiestwie Niedzwiedzim, moze w Ksiestwie Cypla? Wladcy tych ziem nie odmowia ci, pani, niczego, wiesz o tym przeciez. -Wiem. - Na twarzy ksieznej pojawil sie znuzony usmiech. - Jednak tyle maja teraz wlasnych trosk, ze waham sie ich prosic. Na dodatek ten korzen, nazywamy go korzeniem dlugowiecznosci, rosnie tylko w gorach. - Upila jeszcze lyk ziolowej herbaty. -Kogoz wyprawic z takim poleceniem, oto najtrudniejsze pytanie - zauwazylem. Chyba rozumiala trudnosci zwiazane z wyslaniem chorego starca w zimowa podroz do gor. Nie mogl jechac sam. - Taki czlowiek musialby byc naprawde godzien zaufania i pelen dobrej woli. -Taki czlowiek moglby byc kobieta - zazartowala ksiezna Ketriken i hrabina Ufna rozesmiala sie wesolo. Nie tyle rozbawil ja dowcip, ile ucieszyla sie, ze jej pani jest w lepszym humorze. Ksiezna zagryzla warge. - Moze powinnam pojechac sama i wszystkiego dopilnowac - dodala. Jej spojrzenie bylo zupelnie powazne. Prowadzilismy jeszcze jakis czas niezobowiazujaca rozmowe o fikcyjnych ziolach. Chyba wszystko pojalem wlasciwie. Gdy poprosilem o zezwolenie na odejscie, myslalem tylko o tym, jak mam powstrzymac ksiezne Ketriken od dzialania, dopoki Ciern nie zdecyduje, co robic. Nielatwa lamiglowka. Ledwie zdazylem znowu pozamykac drzwi na wszystkie sztaby i zasuwy, gdy poczulem na plecach przeciag z otwartego przejscia. Powloklem sie na gore. Bylem zmeczony, ale wiedzialem, ze i tak nie zmruze oka. Zaraz w progu komnaty Ciernia powitala mnie niebianska won czegos pysznego, dzieki czemu nagle odkrylem, iz jestem strasznie glodny. Gospodarz juz siedzial przy zastawionym stoliku. -Siadaj i jedz - rzekl zwiezle. - Musimy zawiazac spisek. Dwa razy ugryzlem pasztet miesny, nim Ciern zapytal mnie spokojnie: -Jak sadzisz, czy dlugo moglibysmy ukrywac krola w tej komnacie? Przezulem, polknalem. -Ja nie znalazlem drogi do ciebie - stwierdzilem. -Ale ona istnieje. Jedzenie i inne potrzebne rzeczy musza sie tu w jakis sposob pojawiac, wiec sa ludzie, ktorzy o tych przejsciach wiedza... nie zdajac sobie z tego sprawy. Labirynt prowadzi do roznych pomieszczen, w ktorych znajduje drobiazgi niezbedne do zycia, ale bylo mi znacznie latwiej, kiedy je dostarczano wielmoznej pani Tymianek. -Skad wezmiesz jedzenie po wyjezdzie ksiecia Wladczego? -O, ludzie beda dzialac jak dotad... jesli tu zostana. Znajda sie i tacy, ktorzy beda sie dziwic, dlaczego zywnosc trafia do opustoszalych czesci zamku, choc i tak jest jej za malo. Mniejsza o to. Mielismy mowic o wygodzie Roztropnego, nie mojej. -W jaki sposob krol zniknie? Mamy szanse go ukrywac jakis czas, jesli ksiaze Wladczy uwierzy, ze monarcha opuscil zamek. Jesli natomiast bedzie mial swiadomosc, ze jego ojciec pozostal w murach twierdzy, nie spocznie, poki go nie odnajdzie. Na poczatek wyda zapewne rozkaz rozkruszenia scian krolewskiej sypialni. -Prymitywne, lecz skuteczne - ocenil Ciern. -Znalazles dla krola bezpieczne miejsce w Ksiestwie Niedzwiedzim albo w Ksiestwie Cypla? -Tak szybko? Oczywiscie, nie. Bedziemy musieli ukrywac go tutaj moze nawet przez kilka tygodni. Potem trzeba go bedzie przemycic poza mury zamku, a wiec znalezc przekupne straze. Niestety, jesli mozna kupic milczenie czlowieka, mozna go takze przekonac zlotem, by mowil. Chyba ze... ulegnie wypadkowi. -Nie ma sie czym klopotac. Znam sekretne wyjscie z twierdzy - rzeklem, myslac o wilczej drodze. - Mamy za to inny problem. Ksiezna Ketriken zacznie dzialac sama, jesli wkrotce sie nie dowie, ze mamy plan. Doszla do tych samych wnioskow co my. Dzis wieczor mi zaproponowala, ze dla bezpieczenstwa zabierze krola w gory. -Ciezarna kobieta i chory starzec w srodku zimy? Smieszne. - Ciern umilkl. - Z drugiej strony... tego by sie nikt nie spodziewal. Nikt by ich nie szukal... A w tlumie, ktory dzieki Wladczemu plynie w gore rzeki, jeszcze jedna kobieta z ojcem staruszkiem moglaby sie przemknac niezauwazona. -To nadal jest smieszne - sprzeciwilem sie. Nie spodobaly mi sie iskry w oczach Ciernia. - Kto mialby jechac z nimi? -Brus. Dzieki temu nie zapije sie z nudow na smierc, a przy okazji bedzie sie opiekowal konmi. I o nich dwoje tez zadba. Zechce pojechac? -Wiesz, ze tak - rzeklem niechetnie. - Tyle ze krol Roztropny nie przezyje takiej podrozy. -Bardziej prawdopodobne, ze nie przezyje opieki Wladczego, a choroba i tak bedzie trawila jego cialo, bez wzgledu na miejsce pobytu. - Zmarszczyl brwi. - Nie potrafie powiedziec, dlaczego ostatnimi dniami slabnie tak szybko. -Bedzie sie czul jeszcze gorzej, znoszac zimno i niewygody. -Przez wieksza czesc drogi moga nocowac w gospodach. Znajde troche grosza. Roztropny taki jest niepodobny do siebie, ze na pewno nikt go nie rozpozna. Gorzej z ksiezna. Niewiele jest u nas jasnych blondynek jej wzrostu. Ale jesli ja grubo ubrac, ukryc wlosy pod kapturem i... -Chyba nie mowisz powaznie! -Musimy cos zdecydowac najpozniej do jutra wieczor, bo wtedy srodek nasenny, ktory dalem Roztropnemu, przestanie dzialac. Ketriken powinna byc na razie bezpieczna, lecz w drodze do Kupieckiego Brodu... coz, niejeden wypadek moze sie zdarzyc w podrozy. Zeslizgniecie z barki do lodowatej rzeki, sploszony kon, nieswieze mieso. Jesli jego skrytobojca jest w polowie tak dobry jak my, na pewno mu sie uda. -Skrytobojca ksiecia Wladczego? Ciern spojrzal na mnie z politowaniem. -Chyba nie sadzisz, ze ksiaze wspial sie na szczyt wiezy, by osobiscie posmarowac stopien tluszczem zmieszanym z sadza? Kto to mogl byc, twoim zdaniem? -Pogodna - odpowiedzialem bez namyslu. -Wiec to najprawdopodobniej nie ona. Nie, to na pewno jakas szara eminencja, czlowiek mily, ustabilizowany. Nie wiem, czy kiedykolwiek sie dowiemy, kto to taki. Ach, obojetne, w tej chwili nie to jest najwazniejsze. Choc nie ma wiekszego wyzwania, jak podejsc innego skrytobojce. -Stanowczy - powiedzialem cicho. -Kto jest stanowczy? Opowiedzialem mu o Stanowczym. Sluchal uwaznie. -To byloby fantastyczne! - przyznal. - Skrytobojca obdarzony talentem Mocy. Ze tez nikt o tym wczesniej nie pomyslal. -Pomyslal krol Roztropny - rzeklem spokojnie - ale moze skrytobojca zawiodl w nauce. -Rzeczywiscie. - Ciern rozparl sie w fotelu. - Wracajac do Stanowczego, watpie, zeby byl kims wiecej niz sprawnym szpiegiem. Przynajmniej na razie. Doskonalym szpiegiem, bez dwoch zdan. Musisz byc wyjatkowo czujny, ale chyba nie trzeba sie go obawiac jako skrytobojcy. - Odchrzaknal. - Tak, a wiec pospiech jest tym bardziej konieczny. Ucieczka musi sie rozpoczac w krolewskiej sypialni. Ty odciagniesz straze. -Podczas ceremonii oglaszania ksiecia Wladczego nastepca tronu... -Nie. Nie mozemy czekac tak dlugo. Jutrzejszej nocy. Nie pozniej. -Tak malo czasu?! Na jutro wieczor chcesz miec w gotowosci i ksiezne, i Brusa? Bede musial obojgu powiedziec o twoim istnieniu. Co z konmi, z zapasami... -Maja byc szkapy, nie konie. Inaczej szybko zwrocono by na nie uwage. I lektyka dla krola. -Poslednich koni mamy pod dostatkiem; scisle biorac, nie mamy innych. Brus spali sie ze wstydu, ze bedzie musial takie zwierzeta oddac do dyspozycji ksieznej i krola. -A dla siebie niech wezmie mula. Maja wygladac na niezamoznych mieszkancow wybrzeza uciekajacych w glab kraju. Nie chcemy przeciez przyciagac uwagi rozbojnikow. Parsknalem na mysl o Brusie na grzbiecie mula. -To sie nie da zrobic - rzeklem spokojnie. - Za malo czasu. Musimy sie umowic na noc ceremonii. Wtedy wszyscy beda swietowac w sali biesiadnej, a my zyskamy swobode ruchow. -Jesli cos zrobic trzeba, to i mozna - zapewnil mnie Ciern. Jakis czas siedzial zamyslony. - Moze i masz racje. Wladczy musi utrzymac Roztropnego w jakim takim stanie, musi pozwolic ojcu zazywac srodki przeciwbolowe do czasu ceremonii. Jesli krola na niej nie bedzie, zaden z ksiazat nadbrzeznych nie da Wladczemu wiary. Dobrze wiec. Pojutrze w nocy. A jesli jutro bedziesz musial bezwzglednie ze mna porozmawiac, spal troche kory gorzkawca w swoim kominku. Nie za duzo, bo mnie tu zadymisz. Jedna garsc wystarczy. Wtedy otworze przejscie. -Blazen chce jechac z krolem - przypomnialem sobie. -Nie moze - oznajmil Ciern zdecydowanie. - Nie ma go jak przebrac. Moglby jedynie powiekszyc niebezpieczenstwo. -Nie wydaje mi sie, zeby zmienil zdanie. -Blazna zostaw mi. Potrafie go przekonac, ze zycie jego umilowanego krola zalezy od tego, czy uda nam sie go stad zabrac niepostrzezenie. Trzeba tez stworzyc... atmosfere, w ktorej znikniecie krola i przyszlej krolowej nie bedzie postrzegane jako... ach, dobrze juz. To takze zostaw mi. Zniechece ich do rozkuwania scian. Ketriken ma latwe zadanie. Musi tylko wczesnie opuscic sale biesiadna i oznajmic, ze zamierza dlugo spac. Powinna rozkazac, zeby jej nie budzono; sama przywola sluzbe we wlasciwym czasie. Jesli wszystko pojdzie dobrze, zyskaja na ucieczke cala noc. Minie sporo czasu, nim ktokolwiek zacznie ich szukac. - Usmiechnal sie lagodnie. - No dobrze. To tyle, jesli chodzi o planowanie. Tak, tak, wiem, ze wlasciwie niczego nie ustalilismy. Tak jest lepiej. Jestesmy bardziej elastyczni. Idz teraz, przespij sie troche, jesli zdolasz. Jutro czeka cie pracowity dzien. A ja mam sporo roboty. Musze przygotowac Roztropnemu leki na droge. Napisze Brusowi, jak je podawac. -Swietnie. - Po chwili spytalem: - Czy wczoraj kolo polnocy byles przy studni na dziedzincu? Podobno widziano tam Ospiarza. Niektorzy mowia, ze to znak, iz woda nie nadaje sie do picia. Inni widza w tym zly omen dla ceremonii Wladczego. -Tak? Coz, moze tak i jest. - Ciern zachichotal. - Beda mieli omeny i wrozby, chlopcze, beda ich mieli tyle, ze w tym natloku znikniecie krola oraz ksieznej Ketriken wyda sie zupelnie naturalne. -W usmiechu wyszczerzyl zeby jak zlosliwy lobuziak, odmlodnial o cale lata. Dawne psotne iskry zaplonely w jego zielonych oczach. -Idz, odpocznij. Potem zawiadom Ketriken i Brusa o naszych planach. Ja porozmawiam z krolem i z blaznem. Nikt inny nie moze sie niczego domyslac. Momentami bedziemy musieli zdac sie na lut szczescia. A co do reszty, zaufaj mi! Jego smiech, odprowadzajacy mnie na schodach, nie niosl ze soba uspokojenia. 28. ZDRADY I ZDRAJCY Ksiaze Wladczy byl jedynym dzieckiem krola Roztropnego i krolowej Skwapliwej, ktore przezylo narodziny. Niektorzy twierdza, ze akuszerki nie dbaly nalezycie o utrzymanie przy zyciu noworodkow, inni, ze w dazeniu do oszczedzenia swej pani cierpien, podawaly zbyt hojnie ziola usmierzajace bol. Poniewaz tylko dwoje z poczetych dzieci przetrwalo w lonie krolowej dluzej niz siedem miesiecy, ludzie sklaniali sie ku twierdzeniu, ze przyczyna bylo zamilowanie wladczyni do srodkow odurzajacych oraz zly nawyk noszenia sztyletu u pasa ostrzem skierowanym do ciala, co, jak wszystkim wiadomo, stanowi zla wrozbe dla kobiety, ktora ma zostac matka. * * * Nie spalem. Jak tylko przestawalem sie martwic o krola Roztropnego, zaraz mialem przed oczyma Sikorke u boku innego. Miotalem sie miedzy zaloscia a zatroskaniem. Przyrzeklem sobie, ze gdy tylko monarcha oraz ksiezna Ketriken beda bezpieczni, znajde sposob na odzyskanie Sikorki, odbiore ja temu, ktory mi ja ukradl. Powziawszy te decyzje, odwrocilem sie na drugi bok i znowu zapatrzylem w ciemnosc.Noc jeszcze czernila niebo nad zamkiem, gdy zwloklem sie z lozka. W stajniach przemknalem obok pustych boksow i uspionych zwierzat, wspialem sie cicho na stopnie prowadzace do izdebki Brusa. Wysluchal mnie, a potem zapytal z niedowierzaniem: -Jestes pewien, ze to nie byl zly sen? -Jesli tak, to snilem przez wieksza czesc zycia - oznajmilem spokojnie. -Sam zaczynam sie czuc, jakbym dotad snil - przyznal. Rozmawialismy po ciemku. Brus byl w lozku, ja siedzialem na podlodze obok i szeptalem. Nie podsycilem zagaslego ognia, nawet nie zapalilem swieczki - nie chcialem, by przypadkiem kogos zdziwila nagla zmiana obyczajow Brusa. -Jesli mamy uporac sie ze wszystkim w ciagu zaledwie dwoch dni, nie wolno nam popelnic zadnego bledu. Dasz sobie rade? Milczal dlugi czas, w ciemnosciach nie widzialem jego twarzy. -Trzy silne konie, mul, lektyka i zapasy dla trojga. Wszystko niepostrzezenie. - Znowu zamilkl. - Nawet jesli mi sie uda, nie moge przeciez ot tak zaladowac krola oraz ksieznej i wyjechac przez brame. -Pamietasz olchowy zagajnik, gdzie mial legowisko wielki lis? Czekaj tam z konmi. Krol i ksiezna dolacza do ciebie. - Po chwili dodalem z ociaganiem: - Wilk ich przyprowadzi. -Czy oni musza wiedziec, co cie z nim laczy? - Przerazila go ta mysl. -Korzystam z narzedzi, jakie los wlozyl mi w dlonie. Nie podchodze do tego tak jak ty. -Chcesz byc jak on? Zapchlony i brudny, tracic rozum przy samicy, nie wybiegac mysla dalej niz do nastepnego posilku. Jak dlugo potrwa, zanim sie do niego upodobnisz? Kim wowczas bedziesz? -Wartownikiem? - zaryzykowalem. Brus rozesmial sie mimo woli. -Mowilem powaznie - rzekl po chwili. -Ja takze. Musimy dopiac celu bez wzgledu na cene. Przestalo mnie obchodzic, co bede musial poswiecic, zeby ocalic krola i przyszla krolowa. Jakis czas trwala cisza. -Wiec mam niewiadomym sposobem wyprowadzic za bramy Koziej Twierdzy cztery zwierzeta oraz lektyke, nie wzbudzajac niczyjego zainteresowania? Pokiwalem glowa w smolistej ciemnosci. -Dasz rade? -Bedzie to musialo wygladac na kolejna wysylke koni w gore rzeki - odezwal sie z ociaganiem. - Mam w stajniach ze dwoch zaufanych chlopakow, ale wolalbym zadnego nie prosic o przysluge. Jeszcze ktory dzieciak zawisnie za to, ze mi pomogl. Poza tym nie brak im rozumu, nie trzymalbym tu glupkow; jak tylko rozejdzie sie wiesc o zniknieciu krola, szybko wszystko skojarza. -Wybierz takich, ktorzy kochaja krola. Brus westchnal, przeszedl do dalszych spraw. -Zapasy jedzenia. Raczej zolnierskie racje. Mam szykowac cieple ubrania? -Tylko dla siebie. Ksiezna Ketriken bedzie miala swoje, a krola wyszykuje Ciern. -Ciern. Jego imie wydaje mi sie znajome. -Wszyscy od dawna maja go za zmarlego. Swego czasu byl w zamku powszechnie znany. -Tyle lat zyl w ukryciu... -I nadal ma ten zamiar. -Nie obawiaj sie, nie zdradze. - Brus wydawal sie urazony. -Wiem, ja tylko... -Wiem. Idz juz. Powiedziales mi dosyc. Bede na miejscu z konmi i zapasami. Kiedy? -Noca, gdy uczta bedzie trwala w najlepsze. Dokladnie nie wiem. Dam ci jakos znac. Wzruszyl ramionami. -Jak tylko sie sciemni, bede czekal. -Brus... Dziekuje ci. -Robie to dla krola. I przyszlej krolowej. Nie potrzebuje twoich podziekowan za to, ze wypelniam obowiazki. Cicho zszedlem na dol. Trzymajac sie mrocznych sciezek, wytezajac wszystkie zmysly, probowalem sprawdzic, czy nikt mnie nie szpieguje. Przemknalem chylkiem pomiedzy spichlerzami, potem obok chlewow i dalej kolo zagrod; jeszcze jeden cien posrod cieni, dotarlem do starej chaty. Slepun zdyszany stawil sie na spotkanie. "O co chodzi? Dlaczego przeszkadzasz mi w polowaniu?" "Nastepnej nocy, kiedy sie sciemni, bede cie potrzebowal. Czy zechcesz zaczekac w obrebie murow i przyjsc szybko na wezwanie?" "Oczywiscie. Ale po co mnie wolales? Nie musisz byc blisko, zeby prosic o tak prosta przysluge". Kucnalem w sniegu, a on zblizyl sie do mnie, polozyl mi leb na ramieniu. Uscisnalem go mocno. "To glupota - burknal gburowato. - Lepiej juz idz. Bede tutaj". "Jestem ci wdzieczny". "Jestem twoim bratem". Ukradkiem i w pospiechu wrocilem do zamku, do swojej komnaty. Bylem podekscytowany. Nie mialem szansy zaznac prawdziwego odpoczynku, poki sie wszystko nie dokona. Przed poludniem zostalem przyjety u ksieznej Ketriken. Przynioslem ze soba kilka zwojow traktujacych o ziolach. Wladczyni spoczywala na lezance przed kominkiem, odgrywajac role zalobnej wdowy i zaniepokojonej przyszlej matki. Nuzylo ja to, a w dodatku upadek ze schodow przysparzal jej wiecej cierpien, niz chciala przyznac. Na szczescie wygladala nieco lepiej niz poprzedniego wieczoru. Powitalem ja cieplo i przystapilem do prezentacji kazdego opisanego ziola, opowiadajac rozwlekle o wszelkich pozytkach plynacych z ich uzywania. Mozolnie omawialem jedno po drugim. Udalo mi sie znudzic wiekszosc dam dworu. Ostatnie trzy Ketriken poslala po herbate, poduszki oraz na poszukiwania jeszcze jednego zwoju o ziolach, ktory jej zdaniem powinien sie znajdowac w pracowni ksiecia Szczerego. Rozyczka dawno przysnela w cieplym kaciku przy kominku. Gdy tylko ucichl szelest spodnicy ostatniej damy dworu, zmienilem temat, wiedzac, ze mam niewiele czasu. -Wyruszacie jutrzejszej nocy, po ceremonii ogloszenia ksiecia Wladczego nastepca tronu - nie przerwalem, choc otworzyla usta, chcac zadac pytanie. - Mozliwie jak najszybciej udaj sie do swoich komnat, pani. Oznajmij, ze czujesz sie wyczerpana i spiaca. Odeslij sluzbe, niech nie przychodza bez wezwania. Zarygluj drzwi. Ubierz sie cieplo, wez ze soba cieple rzeczy. Nie za duzo. Przygotuj sie do opuszczenia zamku i czekaj. Ktos po ciebie przyjdzie. Zaufaj czlowiekowi naznaczonemu przez ospe. Krol jedzie takze. Zaufaj mi. - Uslyszalem zblizajace sie kroki. - Wszystko bedzie gotowe. Zaufaj mi. Prosilem o zaufanie, a sam nie dalbym zlamanego grosza za powodzenie planu. Narcyza przyniosla poduszki, wkrotce zjawila sie druga dama dworu, z herbata. Rozmawialismy uprzejmie, jedna z mlodszych dam nawet ze mna flirtowala. Ksiezna Ketriken poprosila, bym zostawil jej zwoje. Plecy ciagle ja bolaly i zdecydowala, ze tego wieczoru wczesnie uda sie na spoczynek, a zwoje pomoga jej zabic czas przed snem. Pozegnalem sie uprzejmie i wyszedlem. Ciern obiecal, ze zajmie sie trefnisiem. Ja mialem dopilnowac, zeby krol zostal po uroczystosci sam. Ciern potrzebowal ledwie kilku minut. Czy bede musial zyciem zaplacic za ucieczke wladcy? Odsunalem te mysl od siebie. Tylko kilka minut. Dwie pary drzwi porabanych w drzazgi moga byc przeszkoda lub sprzymierzencem. Nie potrafilem na razie zdecydowac, co jest bardziej prawdopodobne. Rozwazylem rozne mozliwosci. Moglem udac pijanego i wyzwac straznikow do walki. Uporaliby sie ze mna bardzo szybko. Walka na piesci nigdy nie byla moja mocna strona. Nie. Chcialem nadal pozostac zdolny do dzialania. Przemyslalem i odrzucilem dziesiec dalszych wariantow. Zbyt wiele zalezalo od okolicznosci, ktorych nie moglem przewidziec. Ilu bedzie straznikow, czy bede ich znal, czy bedzie tam Osilek, czy ksiaze Wladczy zajrzy na pogawedke? Podczas wizyty u ksieznej Ketriken zauwazylem, ze w wejsciu do komnat krolewskich prowizorycznie zawieszono kotary. Pobojowisko uprzatnieto, ale debowe drzazgi ciagle zasmiecaly korytarz. Zaden rzemieslnik nie naprawial drzwi. Jeszcze jeden znak, ze ksiaze Wladczy nie zamierzal wracac do Koziej Twierdzy. Probowalem wymyslic jakis pretekst, ktory pozwolilby mi sie dostac do komnat krolewskich. W zamku wrzalo jak w ulu, tym bardziej ze wlasnie przybyli wladcy z ksiestw nadbrzeznych: Niedzwiedziego, Cypla i Debow. Mieli byc swiadkami ceremonii ogloszenia ksiecia Wladczego nastepca tronu. Zakwaterowano ich w gorszych komnatach goscinnych. Jak oni zareaguja na nagle znikniecie krola i ksieznej Ketriken? Czy zostanie to odebrane jako zdrada, czy tez moze ksiaze Wladczy znajdzie jakis sposob, zeby ukryc przed nimi ten fakt? Jak to wplynie na wizerunek wladcy? Odegnalem te mysli: nie pomagaly mi znalezc sposobu na uwolnienie krola od straznikow. Wloczylem sie po zamku w poszukiwaniu natchnienia. W glowie mialem chaos. Chaos tez zapanowal w Koziej Twierdzy. Na ceremonie przybyly tlumy szlachty. Naplyw gosci oraz ich sluzby towarzyszyl odplywowi dobr i ludzi, wysylanych przez najmlodszego krolewskiego syna w glab ladu. Nogi same zaniosly mnie do pracowni ksiecia Szczerego. Drzwi staly otworem, wszedlem do srodka. Kominek byl zupelnie zimny, wszystkie przedmioty, dawno nie uzywane, pokryte warstwa kurzu. W nosie krecila charakterystyczna won myszy. Mialem cicha nadzieje, ze pozostawione tu zwoje nie okaza sie niezastapione. Szczesciem te, na ktorych szczegolnie zalezalo ksieciu Szczeremu, ukrylem u Ciernia. Wolno obszedlem komnate, dotykajac roznych drobiazgow nalezacych do nastepcy tronu. Nagle bolesnie za nim zatesknilem. On nigdy by nie dopuscil do podobnej sytuacji. Usiadlem w jego ulubionym krzesle przy stole. Blat znaczyly slady atramentu, zasmiecaly go zle przyciete piora, odrzucone na bok, oraz zuzyte do cna pedzelki. W skrzynce stalo kilka sloiczkow z kolorowymi tuszami, teraz wyschnietymi i popekanymi. Dla mnie pachnialy one jak sam ksiaze Szczery, podobnie jak skora i smar do uprzezy pachnialy Brusem. Oparlem lokcie o stol, scisnalem dlonmi skronie. -Ksiaze Szczery, tak bardzo cie tu potrzebujemy. "Nie moge przyjsc". Skoczylem jak oparzony, stopy zaplataly mi sie w nogi krzesla, rymnalem jak dlugi. Pozbieralem sie goraczkowo. "Ksiaze!" "Slysze cie. O co chodzi, chlopcze? - Chwila milczenia. - Siegnales ku mnie sam, prawda? Brawo!" "Musisz wracac, panie, natychmiast!" "Dlaczego?" Mysli gnaja szybciej niz slowa i sa bogatsze w szczegoly. Ksiaze posmutnial, sposepnial. "Wracaj do domu, moj ksiaze. Ty przywrocisz wlasciwy porzadek rzeczy. Ksiaze Wladczy nie bedzie mogl nazywac sie nastepca tronu, przestanie ogalacac zamek, nie wywiezie krola". "Nie moge. Uspokoj sie. Pomysl, co mowisz. Nie zdolam wrocic do domu na czas, by zapobiec zlu. Napelnia mnie to wszystko ogromnym smutkiem, ale nie moge sie wycofac teraz, kiedy jestem tak blisko celu. A skoro mam zostac ojcem - jego mysli dotykaly cieplem nowego uczucia - moje zwyciestwo staje sie jeszcze wazniejsze. Musze ocalic Krolestwo Szesciu Ksiestw, uwolnic wybrzeze od wroga. Zapewnic mojemu potomkowi dziedzictwo". "Co mam robic?" "Postepuj zgodnie z planem. Moj ojciec, malzonka i dziecko... ogromna odpowiedzialnosc. Zlozylem ten ciezar na twoje ramiona". "Zrobie, co bede mogl" - obiecalem, bojac sie przyrzec wiecej. "Ufam ci. - Zamilkl. - Czules to?" "Co?" "Ktos tu jest, ktores z gadziego rodu Konsyliarza. Podsluchuje". "Nie wiedzialem, ze to mozliwe!" "Konsyliarz znalazl sposob i zdradzil go swoim wychowankom. Teraz nie siegaj do mnie wiecej". Poczulem cos podobnego jak wowczas, gdy zerwal nasz kontakt, by ocalic resztki energii ktora Roztropnego, tym razem jednak o wiele brutalniej. Rownoczesnie odepchnal od nas szpiega. Chyba pojalem, ile wysilku go to kosztowalo. Polaczenie Moca uleglo przerwaniu. Ksiaze zniknal z moich mysli rownie raptownie, jak sie w nich pojawil. Sprobowalem odnalezc nitke wiezi - na prozno. Czy naprawde ktos usilowal nas podsluchac? Przerazajaca mysl przytlumiala we mnie uczucie triumfu. Siegnalem Moca!... Ktos nas podsluchiwal. Uzylem Mocy, sam, bez niczyjej rady!... Ile udalo sie im uslyszec? Odsunalem krzeslo od stolu i chwile trwalem bez ruchu, ogluszony natlokiem wlasnych mysli. Uzywanie Mocy bylo latwe. Nadal nie do konca wiedzialem, jak to sie wlasciwie zaczelo, niczym dziecko, ktore skonczylo trudna, trojwymiarowa ukladanke, ale nie moglo sobie przypomniec kolejnosci ruchow. Rozradowany bardzo chcialem sprobowac jeszcze raz. Zwalczylem pokuse. Mialem przed soba inne zadania, o wiele wazniejsze. Wyprysnalem z pracowni, omal nie rozdeptalem Prawego. Siedzial na ziemi, w szerokim rozkroku, oparty o sciane. Wygladal na pijanego, ale ja wiedzialem lepiej. Powinienem go zabic. Trucizna, dawno temu przygotowana dla Osilka, w dalszym ciagu znajdowala sie w sekretnej kieszonce mojego rekawa. Moglem mu ja wepchnac w gardlo. Tyle ze ta mieszanka dzialala powoli. Jakby odgadywal moje mysli, skulil sie, zaczal czolgac przy scianie. Probowalem myslec rozsadnie. Przyrzeklem Cierniowi nie podejmowac zadnych dzialan na wlasna reke. Ksiaze Szczery nie nakazal mi zabic szpiega. Mogl nawet sam go zabic, w czasie krotszym niz tchnienie. Decyzja nie nalezala do mnie. Odszedlem. Zrobilem nie wiecej niz dziesiec krokow, kiedy go uslyszalem. -Wiem, co zrobiles! - wycharczal. Odwrocilem sie do niego. -O czym mowisz? - zapytalem cicho. Serce mocno bilo mi w piersi. Mialem nadzieje, ze mnie sprowokuje, da mi pretekst. Przerazajace, jak bardzo tego pragnalem. Pobladl niczym smierc sama, ale nie zemdlal. Przypominal mi napuszonego samochwale pomiedzy rozesmianymi dziecmi. -Chodzisz jak sam krol, szydzisz ze mnie i drwisz za moimi plecami. Niech ci sie nie wydaje, ze nie wiem. - Wczepiajac paznokcie w mur, z trudem stanal na nogi. - Nie jestes taki znowu wspanialy. Raz ci sie udalo skorzystac z Mocy i juz sobie wyobrazasz, ze jestes mistrzem, ale twoj talent cuchnie psia magia! Niech ci sie nie wydaje, ze bedziesz tak dumnie kroczyl do konca zycia. Jeszcze zegniesz kark! I to niedlugo! Wilk w moim ciele dyszal zadza zemsty. Opanowalem sie. -Osmieliles sie szpiegowac moja rozmowe z ksieciem Szczerym, Prawy? Nie, na to nie starczyloby ci odwagi. -Nie boje sie ciebie, nie musze sie przed toba ukrywac. Na wiele sie odwazam, bekarcie! Na wiecej, niz sie domyslasz. - Zdolal stanac prosto, z chwili na chwile nabieral pewnosci siebie. -Domyslani sie perfidii i zdrady. Nastepca tronu zostal ogloszony zmarlym, prawda, lojalny czlonku kregu Mocy? A ty podsluchujesz moja z nim rozmowe i nie okazujesz zdumienia? Dluzsza chwile Prawy stal jak skamienialy. Wreszcie otworzyl usta do odpowiedzi, ale wtedy zza zalomu muru wyszla Pogodna. -Miej przynajmniej tyle rozumu, by milczec - rzekla z grozba w glosie. Nie ruszylem sie z miejsca, musiala mnie ominac. Wziela Prawego pod ramie, zabrala ze soba niczym zapomniany koszyk. -Milczenie to tylko inna forma klamstwa - powiedzialem. Pogodna oddalala sie ode mnie holujac Prawego. - Ty takze wiesz, ze ksiaze Szczery zyje! Uwazacie, ze nie wroci? Sadzicie, ze nie bedziecie musieli odpowiadac za swoje klamstwa? Skrecili za rog, a ja kipialem zloscia i przeklinalem siebie za te niewczesne wrzaski. Znalem tylko kilka lepszych sposobow na publiczne wyjawienie tajemnicy. Wsciekly i w ponurym nastroju krazylem po twierdzy. W kuchni panowal istny koniec swiata, wiec kucharka nie miala dla mnie czasu, zapytala jedynie, czy juz slyszalem, ze w sali biesiadnej na kominku znaleziono weza. Pocieszylem ja, ze bez watpienia wpelznal w drewno na opal, szukajac schronienia na zime, i dostal sie do kuchni z jakas kloda, a wowczas cieplo obudzilo go do zycia. Kucharka pokrecila glowa. Jej zdaniem wytlumaczenie bylo tylko jedno - zly omen. Opowiedziala mi raz jeszcze o Ospiarzu przy studni, tyle ze w jej historii pil on z wiadra, a kiedy je opuscil, woda, splywajaca po znaczonej bliznami brodzie, mala barwe krwi. Od tej pory kucharka kazala kuchcikom przynosic wode ze studni na dziedzincu pralni. Nie chciala, zeby ktos padl trupem przy stole. Podniesiony na duchu opuscilem kuchnie, podwedziwszy z tacy kilka ciasteczek. Nie zaszedlem daleko. Zaczepil mnie jakis paz. -Bastard Rycerski, syn ksiecia Rycerskiego? - zapytal cicho. Szerokie kosci policzkowe zdradzaly, ze chlopak pochodzil z Ksiestwa Niedzwiedziego, potwierdzal ten domysl zolty kwiat, ktorym pieczetowalo sie to ksiestwo, wyszyty na pikowanym kaftanie. Jak na chlopca tego wzrostu byl przerazliwie chudy. Skinalem powaznie glowa. -Moj pan, ksiaze Krzepki, wladca Ksiestwa Niedzwiedziego, prosi, bys zechcial sie z nim spotkac, panie, w dogodnej chwili. - Mowil, jakby sie wyuczyl tekstu na pamiec. Na pewno nie byl paziem dlugo. -Teraz jest dogodna chwila. -Czy mam cie, panie, do niego zaprowadzic? -Trafie. Trzymaj. Nie moge tego zabrac ze soba. - Podalem mu ciasteczka. -Czy mam je, panie, dla ciebie przechowac? - spytal zupelnie powaznie, a na mnie, niczym grom z jasnego nieba, spadla swiadomosc, jak ogromna wage przykladal ten chlopiec do jedzenia. -Mozesz je zjesc za moje zdrowie, a potem mozesz isc do kuchni i powiedziec kucharce, co myslisz o jej wypiekach. Nawet w najwiekszym rozgardiaszu tak koscisty chlopak z komplementem na ustach nie odejdzie bez miski gulaszu. -Dziekuje, panie. - Twarz mu sie rozjasnila, pospieszyl w strone kuchni, juz z ciastkiem w ustach. Gorsze komnaty goscinne znajdowaly sie naprzeciwko apartamentow krolewskich. Uwazano je za gorsze, bo ich okna wychodzily na gory, a nie na morze i dlatego byly mniej widne. Poza tym w niczym nie ustepowaly innym. Oczywiscie gdy byly odpowiednio umeblowane. Teraz to sie zmienilo. Straznicy z Ksiestwa Niedzwiedziego zaprosili mnie do pomieszczenia, w ktorym pozostawiono raptem trzy krzesla oraz rozklekotany stol. Zaslony i gobeliny, ktore niegdys ogrzewaly to wnetrze i barwily monotonie kamienia, zniknely. Wesolo tu bylo jak w lochu, wyjawszy ogien na kominku. Ksiezniczka Wierna powitala mnie oficjalnie, a nastepnie poszla zawiadomic ojca, ze czekam. Stalem na srodku, poki z sypialni nie wyszedl ksiaze Krzepki. Powital mnie, poprosil, bym usiadl. Z zaklopotaniem przestawilismy dwa krzesla blizej kominka. Na stole powinien byc chleb i miesiwa, na kominku kociolki i kubki, nad paleniskiem wywar ze smacznych ziol, w kacie stojaczek z butelkami wina. Bolalo mnie, ze goscie Koziej Twierdzy nie zostali przyjeci nalezycie. Ksiezniczka Wierna przycupnela na stopniu kominka. Zastanowilem sie mimowolnie, gdzie jest jej mlodsza siostra. Wymienilismy z ksieciem ledwie kilka zwyczajowych uprzejmosci, gdy przystapil do tematu. -Krol Roztropny jest chory i nie moze przyjac zadnego z dzis przybylych ksiazat. Najmlodszego syna krolewskiego pochlaniaja przygotowania do jutrzejszej uroczystosci. - Sarkazm w jego glosie byl ciezki jak tlusta smietana. - W tej sytuacji chcialem sie spotkac z ksiezna Ketriken, poniewaz, jak ci wiadomo, jest mi przychylna. Niestety, damy dworu, zgromadzone przed drzwiami jej sypialni, oznajmily mi, ze wladczyni nie czuje sie dobrze i nie przyjmuje nikogo. Slyszalem pogloski, iz byla przy nadziei, ale ze smutku oraz na skutek szalenczej wyprawy w obronie Straznicy Zatoki stracila dziecko. Czy to prawda? Wzialem gleboki oddech, zdecydowalem sie na szczerosc. -Nasz krol jest, jak rzekles, panie, bardzo chory. Prawdopodobnie przed ceremonia nikt go nie zobaczy. Ksiezna Ketriken podobnie jest niedysponowana, ale z pewnoscia gdyby jej powiedziano, ze to ty, ksiaze, sam stawiles sie u jej drzwi, zostalbys przyjety. Nie stracila dziecka. Pojechala bronic Straznicy Zatoki z tych samych powodow, dla ktorych podarowala ci opale: z obawy, ze jesli sama nie podejmie dzialania, nikt inny tego nie zrobi. Nie jej poczynania nad Zatoka Sieci zaowocowaly zagrozeniem dla krolewskiego potomka, lecz upadek ze schodow, tutaj, w Koziej Twierdzy. Ksiezna Ketriken jest obolala i cierpiaca, ale nie stracila dziecka. -Rozumiem. - Ksiaze pograzyl sie w zamysleniu. Cisza rosla miedzy nami. Czekalem. W koncu pochylil sie ku mnie i gestem poprosil, bym uczynil to samo. Gdy prawie stykalismy sie glowami, zapytal cicho: -Bastardzie Rycerski, czy jestes czlowiekiem ambitnym? Oto nadszedl ten moment. Krol Roztropny przewidzial go wiele lat temu, a Ciern nieco pozniej. Poniewaz milczalem, ksiaze Krzepki podjal temat, a kazde slowo wazyl bardzo starannie. -Dziedzic tronu Przezornych jeszcze nie przyszedl na swiat. Jesli ksiaze Wladczy raz obwola sie nastepca tronu, czy bedzie chcial dlugo czekac na wladze? Naszym zdaniem, nie. Przemawiam takze w imieniu ksiestw Debow i Cypla. Krol Roztropny, stary i chory, jest monarcha tylko z tytulu. Mielismy juz przedsmak rzadow ksiecia Wladczego, wiemy, jakim bedzie nastepca tronu. Ile wycierpimy, zanim potomek ksiecia Szczerego osiagnie wiek meski? Tylko nieliczni wierza, iz dziecko sie narodzi, a co dopiero zasiadzie na tronie. - Przerwal, odchrzaknal, spojrzal mi prosto w oczy. Ksiezniczka Wierna stala przy drzwiach, jakby na strazy. W dalszym ciagu milczalem. - Wszyscy cie znamy, synu najstarszego, naszego ukochanego ksiecia. Jestes do niego bardzo podobny, nosisz jego imie. Masz takie samo prawo nazywac sie czlonkiem rodu krolewskiego jak wielu innych, ktorzy dziedziczyli korone. - Znowu przerwal. Czekal. A ja nadal milczalem. "Nie odczuwam pokusy - powtarzalem sobie. - Po prostu slucham. Nic wiecej". Jak dotad nie powiedzial nic, co by mi sugerowalo zdrade krola. Szukal slow, wreszcie je znalazl: -Czasy sa ciezkie. -Rzeczywiscie - zgodzilem sie cicho. Opuscil wzrok na dlonie. Byly zniszczone, poznaczone bliznami - rece czlowieka, ktory wiele pracowal. Koszule mial swiezo wyprana i zacerowana, ale przeciez nie uszyto mu nowej na wielka okazje. W Koziej Twierdzy nie bylo nam latwo, ale w Ksiestwie Niedzwiedzim zylo sie jeszcze trudniej. Odezwal sie cicho i spokojnie: -Jesli uznasz za stosowne wystapic przeciw ksieciu Wladczemu, oglosic sie zamiast niego nastepca tronu, ksiestwa Niedzwiedzie, Cypla i Debow cie popra. Ksiezna Ketriken najpewniej takze opowie sie za toba, Ksiestwo Kozie bedzie jej posluszne. - Znowu podniosl na mnie wzrok. - Wiele o tym rozmawialismy. Wierzymy, ze dziecko ksiecia Szczerego bedzie mialo wieksze szanse zasiasc na tronie, jesli regentem zostaniesz ty, a nie ksiaze Wladczy. Krola Roztropnego juz wykreslili. -A dlaczego nie ksiezna Ketriken? - zapytalem. Spojrzal w plomienie. -Trudno mi to powiedziec... Jestem jej winien wdziecznosc, bo byla wielce laskawa dla mego ludu, ale jest zrodzona w obcej ziemi i nie darzymy jej bezgranicznym zaufaniem. Nie chcemy jej zupelnie odsunac od wladzy, nie. Jest nasza przyszla krolowa i pozostanie nia, a jej dziecko zasiadzie na tronie. W dzisiejszych czasach potrzebujemy i nastepcy tronu, i przyszlej krolowej. Zakielkowalo we mnie pytanie, podszepniete przez jakiegos demona. "A jesli nie zechce oddac wladzy, gdy krolewski potomek osiagnie wiek meski?" Musieli je sobie zadawac sami, musieli znalezc na nie odpowiedz. Jeszcze jakis czas siedzialem w milczeniu. Prawie namacalnie czulem, jak wokol mnie rodza sie nowe mozliwosci. Czy wlasnie o tym wiecznie trajkotal blazen? Czy to jeden z zamglonych rozstajow drog, gdzie zawsze ja stoje posrodku? Katalizator - powiedzialem sobie cicho, z krzywym usmiechem. -Wybacz, nie doslyszalem. - Ksiaze Krzepki pochylil sie do mnie blizej. -Rycerski - powiedzialem. - Tak jak rzekles, panie, nosze jego imie. Jestes w trudnej sytuacji, ksiaze. Wiem, co ryzykujesz rozmawiajac ze mna, i bede rownie szczery. Jestem czlowiekiem ambitnym, ale nie pozadam korony mego krola. - Wzialem gleboki oddech, zatopilem wzrok w ogniu. Po raz pierwszy powaznie sie zastanowilem, co bedzie oznaczalo dla ksiestw nadbrzeznych znikniecie krola Roztropnego i ksieznej Ketriken. Pozostana zdani na laske losu, niczym okret bez steru, zalewany grzywaczami. Ze slow ksiecia Krzepkiego wynikalo, ze nie podporzadkuja sie najmlodszemu krolewskiemu synowi. Niestety, w tej chwili nie mialem im nic do zaoferowania. Nie moglem zdradzic, ze ksiaze Szczery zyje, bo jutro musieliby powstac i odmowic ksieciu Wladczemu prawa do tytulu nastepcy tronu. Nie moglem ich ostrzec, ze krol Roztropny i ksiezna Ketriken nagle znikna: nic by to nie przynioslo dobrego, a na pewno zbyt wiele osob nie byloby zdziwionych tym wydarzeniem. Kiedy juz oboje dotra bezpiecznie do Krolestwa Gorskiego, bedzie mozna o wszystkim powiadomic wladcow ksiestw nadbrzeznych, ale musialo minac kilka tygodni. Probowalem wymyslic, co moglbym mu ofiarowac teraz - jakie zapewnienie, jaka nadzieje. -Cokolwiek to warte, sercem jestem z wami - ostroznie dobieralem slow, niepewny, czy juz nie otarlem sie o zdrade. - Przysiegalem lojalnosc krolowi Roztropnemu. Jestem lojalny wobec ksieznej Ketriken i dziedzica w jej lonie. Widze przed nami trudne dni, gdy ksiestwa nadbrzezne musza dzialac jak jedno, by sie przeciwstawic wspolnemu wrogowi. Nie mamy czasu przejmowac sie dzialaniami ksiecia Wladczego w ksiestwach srodladowych. Niech jedzie do Kupieckiego Brodu. My zyjemy tutaj, tu musimy zostac i walczyc. Wlasne slowa przedziwnie mnie odmienily. Jakbym zrzucil z ramion obszerny plaszcz, jakbym byl motylem uwolnionym z kokonu. Ksiaze Wladczy zostawial mnie w Koziej Twierdzy, sadzac, ze mnie porzuca posrod niewygod i niebezpieczenstwa, wraz z tymi, na ktorych najbardziej mi zalezalo. Niech wiec tak sie stanie. Gdy krol Roztropny i ksiezna Ketriken dotra bezpiecznie do gor, nie bede sie dluzej obawial ksiecia Wladczego. Sikorka odeszla, stracilem ja na zawsze. Co takiego powiedzial Brus dawno temu? "Nie mozesz sie z nia widywac, to prawda. Ale jesli cokolwiek wiem o kobietach, to wcale nie musi znaczyc, ze ona nie widzi ciebie". Niech wiec zobaczy, niech sie przekona, ze potrafie dzialac, ze czyny jednego czlowieka moga miec znaczenie. Ksiezna Cierpliwa i Lamowka beda bezpieczniejsze pod moja opieka niz w ksiestwach srodladowych jako zakladniczki najmlodszego ksiecia... Mysli klebily mi sie w glowie. Czy dalbym rade przejac wladze w Koziej Twierdzy i utrzymac ja do powrotu prawowitego nastepcy tronu? Kto pojdzie za mna? Brus mial wyjechac. Nie moglem liczyc na jego wplywy. Ale przeciez cale zoldactwo z ksiestw srodladowych takze wyjezdzalo. Zostana zolnierze Koziej Twierdzy. Oni beda bronic Koziej Twierdzy we wlasnym, dobrze pojetym interesie. Niektorzy z nich patrzyli, jak dorastalem, inni razem ze mna uczyli sie parowac ciosy i wladac mieczem. Gwardie osobista ksieznej Ketriken znalem doskonale, a starzy zolnierze, ktorzy nadal nosili barwy gwardii krolewskiej, doskonale znali mnie. Bylem jednym z nich, zanim przysiaglem krolowi. Czy beda o tym pamietali? Mimo ciepla plomieni przeszedl mnie zimny dreszcz, wlosy na karku mi sie zjezyly, jak na wilku. Rozblysla we mnie iskierka nadziei. -Nie jestem krolem. Nie jestem ksieciem. Jestem tylko ksiazecym bekartem, ale kocham Krolestwo Szesciu Ksiestw. Nie chce rozlewu krwi, nie chce konfrontacji. Nie mamy czasu do stracenia, nie wolno nam poswiecac na darmo ludzkiego zycia. Niech ksiaze Wladczy ucieka w glab ladu. Kiedy sie tam schroni, razem ze swoimi psami, jestem wasz. I lud Ksiestwa Koziego, ktory podazy za mna. Slowa zostaly wypowiedziane, klamka zapadla. "Zdrada! Zdrajca!" - szeptal mi w uszach glos sumienia. W glebi serca wiedzialem, ze postapilem wlasciwie. Ciern nie bedzie mogl mi nic zarzucic. Czulem w tamtej chwili, ze jedynym sposobem dzialania dla dobra krola Roztropnego, ksiecia Szczerego oraz ksieznej Ketriken bylo wziecie strony tych, ktorzy nie pojda za ksieciem Wladczym. Chcialem sie tylko jeszcze upewnic, czy zostalem dobrze zrozumiany. -Wladco Ksiestwa Niedzwiedziego, chce, by nasze krolestwo, wolne od wroga, dostalo sie pod wladanie potomka ksieznej Ketriken oraz ksiecia Szczerego. Mowie o tym otwarcie: nie popre innego celu. Musze uslyszec, ze sie zgadzamy. -My takze tego pragniemy. Przysiegam, Bastardzie Rycerski, synu ksiecia Rycerskiego. - Ku memu przerazeniu, wzial w rece moje dlonie i polozyl je sobie na czole w pradawnym gescie przyrzeczenia lojalnosci. Nie moglem sie cofnac, nie moglem go odtracic. "Wiernosc wobec ksiecia Szczerego - powiedzialem sobie. - Od niej sie wszystko zaczelo i ona musi pozostac najwazniejsza". -Porozmawiam z innymi - podjal spokojnie ksiaze Krzepki. - Przekaze im twoje zyczenie. Zaiste, my takze nie wygladamy rozlewu krwi. Niech psi pomiot ucieka z wybrzeza z podkulonym ogonem. Tutaj zostana i beda walczyc wilki. Wlosy stanely mi deba. -Wezmiemy udzial w ceremonii obwolania ksiecia Wladczego nastepca tronu - ciagnal wladca Ksiestwa Niedzwiedziego - a nawet staniemy przed nim i raz jeszcze przysiegniemy lojalnosc krolowi z rodu Przezornych, ale on nie bedzie naszym krolem. Nigdy. O ile mi wiadomo, wyjezdza nazajutrz. Pozwolimy mu opuscic Ksiestwo Kozie, choc zgodnie z tradycja nowy nastepca tronu zobowiazany jest stawic sie przed nami, wysluchac naszych rad. Zostaniemy tu jeszcze dzien lub dwa. Kozia Twierdza powinna byc w twoich rekach, nim ruszymy do domu. Dopilnujemy tego. Wiele bedzie do omowienia. Rozmieszczenie statkow. W szopach sa nastepne okrety, w polowie ukonczone, czy tak? Skinalem krotko glowa. -Dopilnujemy, zeby zostaly zwodowane. Ty, Bastardzie, i ja. Ksiaze Wladczy spladrowal Kozia Twierdze, wszystkim to wiadomo. Bedziemy musieli ponownie napelnic spichlerze. Rolnicy i hodowcy Ksiestwa Koziego zrozumieja, ze musza oddac czesc zapasow, jesli zolnierze maja strzec wybrzeza. Ciezka to bedzie zima, trudna dla nas wszystkich, ale jak wiesc niesie, glodne wilki walcza zacieklej. "A jestesmy glodni, bracie, och, alez jestesmy glodni!" Narastalo we mnie przerazajaco zle przeczucie. Co tez ja zrobilem? Musialem sprobowac porozmawiac z ksiezna Ketriken, zanim wyjedzie, zapewnic, ze nie zwrocilem sie przeciwko niej. I musialem jak najszybciej siegnac Moca ku ksieciu Szczeremu. Czy zrozumie? Zawsze potrafil zajrzec w moje serce. Na pewno pojmie, jakie mam intencje. A krol Roztropny? Dawno temu, gdy kupowal moja lojalnosc, rzekl: "Jesli sie zdarzy, ze ktos zechce cie obrocic przeciwko mnie, oferujac ci wiecej, niz daje ja, wtedy przyjdziesz do mnie i opowiesz mi o wszystkim, a ja dam ci wiecej". Czy zlozylbys w moje rece Ksiestwo Kozie, stary krolu? Ksiaze Krzepki milczal dluga chwile. -Nie obawiaj sie, Bastardzie Rycerski - rzekl cicho. - Nie powatpiewaj w slusznosc decyzji. W przeciwnym wypadku wszyscy przepadniemy. Gdybys nie siegnal po Kozia Twierdze, zrobilby to ktos inny. Ksiaze Wladczy ucieka tam, dokad zaden z nas nie moze za nim podazyc, w glab ladu, schowac sie za wspomnieniami matki. My musimy walczyc o swoja ziemie. Wszystkie znaki i przepowiednie wskazuja te droge. Ludzie mowia, ze Ospiarz pil ze studni krwawa wode, ze waz spal na kominku w wielkiej sali biesiadnej, ze rzucil sie na dziecko. Jadac tutaj widzialem, jak mlody orzel zostal zaatakowany przez kruki. Wlasnie gdy sadzilem, ze w ucieczce przed nimi bedzie sie musial rzucic w morskie fale, on zawrocil, zaatakowal kruka, ktory spadal na niego z wysoka. Schwytal go w szpony i zaraz krwawy strzep upuscil do wody. Pozostale kruki uciekly w panice, kraczac glosno i trzepoczac skrzydlami. Oto sa znaki, Bastardzie Rycerski. Bylibysmy glupcami, gdybysmy je zignorowali. Choc zawsze bylem sceptyczny wobec podobnych przepowiedni, przeszly mnie ciarki. Ksiaze Krzepki przeniosl wzrok na drzwi prowadzace do sasiedniej komnaty. Poszedlem za jego spojrzeniem. W progu stala ksiezniczka Hoza. Krotkie ciemne wlosy okalaly dumna twarz, oczy lsnily blekitem. -Corko, dobrze wybralas - rzekl jej ojciec. - Kiedys dziwilo mnie, co dostrzeglas w nadwornym skrybie. Teraz juz sie nie zdumiewam. Stanela obok ojca, patrzac na mnie smialo. Po raz pierwszy wtedy dostrzeglem w niej zelazna wole, ukryta za dziecinna niesmialoscia. Opuscily mnie sily. -Kazalem ci czekac i usluchales - rzekl do mnie ksiaze Krzepki, - Dales sie poznac jako czlowiek honoru. Dzis przyrzeklem ci lojalnosc. Czy przyjmiesz takze przysiege mojej corki, iz zostanie twoja malzonka? Stanalem nad brzegiem przepasci. Spojrzalem na ksiezniczke Hoza. Ona nie znala zwatpienia. Gdybym nigdy nie poznal Sikorki, uwazalbym, ze jest piekna, ale nie bylem panem swego serca, nie moglem go ofiarowac innej kobiecie, szczegolnie w takich czasach. Odpowiedzialem jej ojcu stanowczo: -Czynisz mi, panie, honor, na ktory nie zasluguje. Zechciej przyjac moje podziekowanie. Jak sam rzekles, czasy mamy ciezkie, niepewne. Przy tobie twoja corka jest bezpieczna. U mego boku zaznalaby jedynie niepewnosci jutra. Nasza dzisiejsza rozmowe niektorzy byliby sklonni nazwac zdrada. Nie pozwole, aby mowiono, ze wzialem ksiezniczke za zone, by zwiazac cie ze soba, ksiaze, w watpliwym przedsiewzieciu, albo ze dales mi ja w podobnym celu. Corka ksiecia Krzepkiego jest bezpieczniejsza niz malzonka Bastarda Rycerskiego. Dopoki nie osiagne pewniejszej pozycji, nie przyjme od nikogo tak waznego zobowiazania. Darze cie wielkimi wzgledami, ksiezniczko. Nie jestem nawet szlachcicem, lecz, jak zdradza moje imie, nieprawym potomkiem. Dopoki nie bede mogl powiedziec, ze znacze cos wiecej, nie bede szukal zony ani zabiegal o wzgledy kobiety. Ksiezniczka Hoza byla wyraznie niezadowolona, ale jej ojciec pokiwal glowa z uznaniem. -Przemawia przez ciebie madrosc i rozsadek. Moja corka, obawiam sie, widzi w twoich slowach jedynie usprawiedliwienie zwloki. -Spojrzal na wydete wargi ksiezniczki, usmiechnal sie z rozczuleniem. - Ktoregos dnia zrozumie, ze chca ja chronic ludzie, ktorym na niej zalezy. - Oszacowal mnie wzrokiem niczym konia na targu. -Wierze - rzekl spokojnie - ze krolestwo przetrwa. I ze potomek ksiecia Szczerego odziedziczy tron. Wyszedlem, a jego slowa dzwieczaly mi w uszach. Powtarzalem sobie ciagle od nowa, ze nie zrobilem nic zlego. Gdybym nie siegnal po Kozia Twierdze, zrobilby to ktos inny. * * * -Ktos inny? Kto?! - zapytal Ciern gniewnie kilka godzin pozniej.Siedzialem i gapilem sie na wlasne stopy. -Nie wiem, ale kogos by znalezli. Najprawdopodobniej skonczyloby sie to przelewem krwi w czasie ceremonii i zniweczylo nasze wysilki wydostania ksieznej oraz krola. -Jesli ksiestwa nadbrzezne sa tak bliskie rebelii, jak wynika z twojego raportu, moze powinnismy rozwazyc te ewentualnosc. Kichnalem. W komnacie nadal czuc bylo gorzkawcem. Za duzo go wrzucilem w ogien. -Ksiaze Krzepki nie zamierzal mowic o rebelii, ale o lojalnosci wobec prawdziwego i prawomocnego krola. I ja odpowiedzialem mu w tym samym duchu. Nie mialem zamiaru obejmowac tronu, tylko zachowac go dla prawego dziedzica. -Wiem - rzeki krotko. - Inaczej poszedlbym prosto do krola z tym... szalenstwem. Sam nie wiem, jak to nazwac. Nie do konca zdrada, a jednak... -Nie zdradzilem krola - rzeklem cicho, lecz gwaltownie. -Nie? Wiec pozwol, ze zadam ci pytanie. Jesli pomimo, albo tez - bogowie, miejcie nas w swojej opiece! - na skutek naszych wysilkow ich ocalenia Roztropny i Ketriken zgina, wraz z nie narodzonym dzieckiem, a Szczery nigdy nie powroci? Co wtedy? Czy nadal bedziesz tak chetny oddac tron prawomocnemu krolowi? -Ksieciu Wladczemu? - Tak. -On nie jest krolem. To rozpuszczone ksiazatko, zawsze taki bedzie. Mam w zylach tyle samo krwi Przezornych co on. -To samo mozesz powiedziec o dziecku Ketriken. Widzisz, na jaka niebezpieczna sciezke wstepujemy, kiedy sie wywyzszamy? Obaj jestesmy nieprawymi potomkami krolewskiego rodu, obaj mu przysiegalismy. Nie samemu krolowi Roztropnemu, nie madremu wladcy; przysiegalismy sluzyc prawomocnemu monarsze z rodu Przezornych. Nawet jesli to ksiaze Wladczy. -Ty sluzylbys ksieciu Wladczemu? -Widzialem juz wsrod ksiazat wiekszych lekkoduchow, ktorzy zmadrzeli z wiekiem. Twoje plany groza wojna domowa. Ksiestwo Trzody i Rolne... -Nie w glowie mi zadna wojna. Przeciez kraje srodladzia chetnie pozwola ksiestwom nadbrzeznym sie odlaczyc. Ksiaze Wladczy nigdy sie z tym nie kryl. -I prawdopodobnie tak uwaza, ale kiedy sie zorientuje, ze nie sposob kupic delikatnego jedwabiu, a wina z Miasta Wolnego Handlu oraz dalszych okolic nie plyna w gore Rzeki Koziej i nastepnie do jego kielicha, przemysli sprawe. Potrzebuje miast portowych i wroci do nich. -Co wiec mamy robic? Co ja powinienem byl zrobic? Ciern splotl pocetkowane bliznami dlonie. -Nie wiem. Ksiaze Krzepki jest naprawde zdesperowany. Gdybys mu wyniosle odmowil i wytknal zdrade, coz... nie twierdze, ze twoje zycie byloby w niebezpieczenstwie, ale trzeba pamietac, ze nie wahal sie rozprawic z Megiera, kiedy stala sie dla niego zagrozeniem. Za duzo tego wszystkiego na jednego starego skrytobojce. Potrzebujemy krola. - Aha. -Mozesz siegnac Moca do ksiecia Szczerego? -Boje sie probowac. Nie wiem, jak sie zaslonic przed Pogodna, Prawym albo Stanowczym. - Westchnalem. - Sprobuje. Ksiaze Szczery na pewno sie zorientuje, jesli ktos bedzie szpiegowal nasza rozmowe. - Przyszlo mi do glowy cos jeszcze. - Ciern, jutro w nocy, kiedy poprowadzisz ksiezne Ketriken do ucieczki, musisz jej powiedziec, co sie wydarzylo, zapewnic o mojej lojalnosci. -Och, to rzeczywiscie beda dla niej wiesci podtrzymujace na duchu; akurat temat na przemyslenia w czasie ucieczki do Krolestwa Gorskiego. Nie. Nie jutro. Dopilnuje, zeby dowiedziala sie o wszystkim, kiedy juz bedzie bezpieczna. Ty musisz sprobowac siegnac ku Szczeremu, ale strzez sie szpiegow. Jestes pewien, ze nie znaja naszych planow? -Nie jestem pewien, ale mam nadzieje, ze o niczym nie wiedza. Przekazalem wszystko ksieciu Szczeremu od razu na poczatku, a dopiero pod koniec ktos probowal nas podsluchiwac. -Chyba powinienes byl zabic Prawego - mruknal Ciern do siebie. I zaraz sie rozesmial na widok mojej obrazonej miny. - Nie, nie, uspokoj sie. Nie mam do ciebie pretensji, ze sie powstrzymales. Gdybys byl rownie rozwazny w kwestii ukladu proponowanego przez ksiecia Krzepkiego... Nawet najcichszy szept na temat tego przymierza wystarczylby Wladczemu, zeby cie powiesic. Gdyby byl wystarczajaco szalony, moglby probowac powiesic takze wladcow ksiestw nadbrzeznych... Nie, nawet o tym nie myslmy! Moze by do tego nie doszlo, ale Kozia Twierdza splynelaby krwia. Och, gdybys zdolal zmienic temat, zanim Krzepki zlozyl ci oferte. Tyle ze, jak powiedziales, wowczas znalezliby kogo innego. Ach, juz dobrze. Nie sposob wsadzic starej glowy na mlode ramiona. Nieszczesciem, Wladczy moze zdjac twoja glowe z ramion az nazbyt latwo. - Dorzucil drew do ognia. Wciagnal gleboko powietrze, wypuscil je powoli. - Wszystko gotowe? - zapytal nagle. Z wielka ochota podjalem nowy watek. -Na ile sie dalo. Brus bedzie czekal na wyznaczonym miejscu, w olchowym zagajniku, tam gdzie mial nore wielki lis. Ciern przewrocil oczyma. -Jak ja mam tam trafic? Zapytac przechodzacego lisa? Usmiechnalem sie mimowolnie. -Prawie. Ktoredy zamierzasz wyjsc z zamku? Jakis czas milczal uparcie. Nienawidzil zdradzac swoich tajemnic. W koncu jednak przemowil. -Wyjdziemy ze spichlerza, trzeciego liczac od stajni. Wolno pokiwalem glowa. -Bedzie tam na was czekal szary wilk. Idzcie za nim, a on wam wskaze sekretna droge za mury i poprowadzi do Brusa. Dluga chwile Ciern tylko patrzyl na mnie. Ja czekalem. Na potepienie, na wyraz obrzydzenia, chocby na ciekawosc. Stary skrytobojca zbyt dlugo uczyl sie maskowac uczucia. Wreszcie powiedzial: -Tylko glupiec odrzuca kazde narzedzie, jakie zycie wetknie mu w dlonie. Czy on jest... niebezpieczny? -Nie bardziej niz ja. Nie musicie zakladac amuletow ani dawac mu barana na pozarcie. - Znalem legendy rownie dobrze jak Ciern. - Kiedy wyjdziecie ze spichlerza, on sie pojawi i poprowadzi was przez mury, do zagajnika, gdzie bedzie czekal Brus z konmi. -Czy to daleko? Myslal o krolu. -Nie bardzo daleko, ale blisko tez nie. Snieg jest gleboki, nie udeptany. Trudno bedzie przedostac sie przez dziure w murze. Brus moglby was spotkac pod samymi murami, ale raczej niech ukryje konie w zagajniku i tam czeka. Moze trefnis by wam pomogl? -Bedzie musial. Nie chce w to wciagac nikogo innego. Jestesmy w coraz trudniejszej sytuacji. Nie sposob bylo zaprzeczyc. -A ty? - osmielilem sie spytac. -Ja juz wykonalem swoje zadania, najdokladniej jak moglem. Trefnis mi pomogl. Zebral ubrania i pieniadze. Roztropny niechetnie, ale zgadza sie na nasz plan. Rozumie, ze to madre rozwiazanie, chociaz go ono zlosci. Mimo wszystko, Bastardzie, Wladczy jest jego synem, najukochanszym, najmlodszym. Choc Roztropny na wlasnej skorze odczul okrucienstwo potomka, ciagle trudno mu sie pogodzic z faktem, ze ksiaze nastaje na jego zycie. Ma zwiazane rece: jesli przyzna, ze Wladczy obrocil sie przeciwko niemu, to przyzna, ze mylil sie co do wlasnego syna. W dodatku zdecydowal sie wyjechac z Koziej Twierdzy, a wiec zgadza sie, ze ucieczka jest jedynym wyjsciem. Nasz krol nigdy nie byl tchorzem. Zolc go zalewa, ze musi uciekac przed czlowiekiem, ktory powinien mu byc calkowicie oddany. A przeciez musi uciekac. O tym go przekonalem. Glownie, przyznaje, powtarzajac mu do znudzenia, ze bez jego wstawiennictwa dziecko Ketriken bedzie mialo marne szanse pretendowac do tronu. - Ciern westchnal. - Wszystko przygotowalem. Zapakowalem medykamenty... -Trefnis zrozumial, ze nie moze jechac z krolem? Ciern potarl czolo. -Nie zdolalem go przekonac calkowicie. Ma zamiar udac sie za nimi z kilkudniowa zwloka. Osiagnalem choc tyle. -Czyli wszystko zalezy ode mnie. Musze znalezc sposob na wywabienie z komnaty krola niepozadanych swiadkow. -Owszem - potwierdzil Ciern bezlitosnie. - Wszystko szczegolowo opracowane i gotowe. Trzeba tylko wykonac najwazniejszy punkt planu. Razem zapatrzylismy sie w ogien. 29. UCIECZKA I POJMANIE Wybuch walk pomiedzy ksiestwami nadbrzeznymi i srodladowymi za panowania krola Roztropnego nie byt wynikiem swiezego rozlamu, lecz raczej odnowienia zadawnionych urazow.Krolestwo Szesciu Ksiestw istnialo w swych poczatkach jako panstwo utworzone przez cztery ksiestwa nadbrzezne: Niedzwiedzie, Kozie, Cypla i Debow. Zdecydowany opor stanow wchodzacych w sklad Krainy Miedzi przekonal krola Bitnego, ze zdobycie tych ziem nie bedzie dlan korzystne; wowczas skierowal on swe ambicje ku wnetrzu kontynentu. Region dzisiejszego Ksiestwa Trzody, zamieszkany przez nieliczne plemiona wedrowne, latwo ulegl regularnej armii. Gesciej zaludnione Ksiestwo Rolne przeszlo pod panowanie Bitnego, gdy monarcha tamtych ziem zorientowal sie, ze jego terytorium zostalo okrazone, a szlaki handlowe odciete. Zarowno dawne Krolestwo Rolne, jak i tereny, ktore zyskaly nazwe Ksiestwa Trzody, mialy status ziem podbitych przez ponad dwadziescia lat. Ksiestwa nadbrzezne prowadzily wobec nich gospodarke rabunkowa. Do woli czerpaly z bogatych spichlerzy, sadow i stad. Dopiero krolowa Hojna, wnuczka krola Bitnego, wykazala sie ogromna tolerancja i madroscia, podnoszac starszych plemion Ksiestwa Trzody oraz czlonkow dawnych rodow panujacych Ksiestwa Rolnego do godnosci szlachty. Poprzez aranzowane malzenstwa i nadawanie ziemi wykula przymierze pomiedzy ludem ziem srodladowych i nadbrzeznych. Ona pierwsza uzyla nazwy Krolestwo Szesciu Ksiestw. Niestety, polityczne dzialania nie mogly rzeczywiscie zjednoczyc krancowo roznych regionow. Klimat, obyczaje, tradycje w ksiestwach srodladowych pozostaly bardzo odmienne od tych w ksiestwach nadbrzeznych. Za czasow panowania krola Roztropnego rozdzial miedzy dwoma regionami poglebil sie za sprawa potomstwa jego dwoch malzonek. Starsi synowie, Szczery oraz Rycerski, zrodzili sie z krolowej Wytrwalej, szlachcianki z Ksiestwa Debow, ktora miala krewnych takze posrod szlachty Ksiestwa Niedzwiedziego. Byla ona z krwi i kosci potomkinia ludu nadbrzeznego. Druga malzonka, krolowa Skwapliwa, pochodzila z Ksiestwa Trzody, ale korzenie jej rodu siegaly zarowno pradawnych wladcow Ksiestwa Rolnego, jak i odleglych przodkow rodu Przezornych. Stad bralo sie czesto gloszone przekonanie krolowej, ze jej syn, ksiaze Wladczy, mial w zylach wiecej krolewskiej krwi niz jego przyrodni bracia, a co za tym idzie, wieksze prawa do krolewskiej korony. Gdy zabraklo nastepcy tronu, ksiecia Szczerego, a pojawily sie wiesci o jego smierci, gdy krol Roztropny dogorywal, zlozony smiertelna choroba, wladza i tytul nastepcy tronu mialy przejsc w rece ksiecia Wladczego - pochodzacego z rodu srodladowego. Ksiestwa nadbrzezne wolaly sie opowiedziec za nie narodzonym dziedzicem Szczerego, nadbrzeznego ksiecia, i, co bylo do przewidzenia, umacniac wladze w rodzie wywodzacym sie z ziem nadbrzeznych. W obliczu wojny z Zawyspiarzami oraz zagrozenia kuznica byl to jedyny racjonalny wybor. * * * Ceremonia obwolania nastepcy tronu byla zbyt rozwlekla. Ludzie zebrali sie na dlugo przed czasem, by pozwolic ksieciu Wladczemu dokonac swietnego wejscia pomiedzy rzesza zgromadzonych oraz dostojnego wstapienia na podwyzszenie, gdzie oczekiwal go drzemiacy krol Roztropny. Ksiezna Ketriken, blada niczym wosk, stala za lewym ramieniem krola. Monarcha przystrojony byl w bogata szate oraz insygnia krolewskie, ale ksiezna oparla sie sugestiom ksiecia Wladczego. Wysoka i sztywna, stala w prostej fioletowej sukni, przepasanej nad zaokraglajacym sie brzuchem. Zwykle zlote kolo przytrzymywalo jej wystrzyzone wlosy. Gdyby nie miala na glowie tej metalowej obreczy, mozna by ja pomylic ze sluzaca. Nadal uwazala siebie bardziej za Poswiecenie nizli krolowa. Nie dostrzegala, ze ubrana tak skromnie wywierala na dworzanach i gosciach wrazenie zupelnie obcej.Trefnis takze byl obecny, ubrany w stary, zniszczony bialo-czarny stroj, ze szczurza czaszka ponownie zatknieta na szczycie kaduceusza. Pomalowal twarz w biale i czarne pasy, nie wiedzialem, czy dla zamaskowania siniakow, czy po prostu jako uzupelnienie stroju. Przybyl do sali biesiadnej niedlugo przed ksieciem Wladczym i jal blaznowac - przechadzal sie wzdluz przejscia, machal szczurzym berlem w kpiacym blogoslawienstwie, az w koncu sklonil sie przed zebranymi i plasnal wdziecznie u stop krola. Straznicy kilkakrotnie chcieli przerwac mu pokaz, ale zastapil im droge rozweselony tlum. Natomiast gdy karzel dotarl do podium, krol odruchowo zaczal czochrac jego wlosy, wiec juz musiano go pozostawic w spokoju. Jednym przypadl do gustu, innych zdenerwowal - zaleznie od tego, kto jak gleboko byl wierny ksieciu Wladczemu. Obawialem sie, ze byl to ostatni wystep trefnisia. Moja wiara, ze ksiaze Krzepki jest czlowiekiem dyskretnym, okazala sie plonna. Stanowczo zbyt wielu przedstawicieli drobniejszej szlachty pozdrawialo mnie uklonem. Obawialem sie, ze w koncu zauwazy to ktorys z faworytow ksiecia Wladczego, wiec uciekalem do swojej komnaty, a wieksza czesc przedpoludnia spedzilem w wiezy ksiecia Szczerego, skad na prozno usilowalem siegnac ku niemu Moca. Wybralem to miejsce w nadziei, ze obudzi ono we mnie wspomnienia i ulatwi nawiazanie kontaktu, ale mi sie nie powiodlo. Tak naprawde, zamiast koncentrowac sie na Mocy, nadsluchiwalem krokow Stanowczego na stopniach, wyczekiwalem sladu Pogodnej lub Prawego. Wreszcie sie poddalem i dlugi czas usilowalem rozwiazac beznadziejna zagadke, jak odciagnac wartownikow od krola. Slyszalem huk morza i wycie wichru, a kiedy otworzylem na chwile okno, gwaltowny podmuch sztormu rzucil mnie pod przeciwlegla sciane. Wiekszosc ludzi uwazala ten dzien za wyjatkowo stosowny na ceremonie: pogoda gwarantowala, ze Zawyspiarze nie zaatakuja. Marznacy deszcz tworzyl skorupe lodu na snieznych zaspach - drogi beda bardzo sliskie. Wyobrazilem sobie Brusa podrozujacego noca w towarzystwie ksieznej Ketriken oraz krola w lektyce. Mnie by sie takie zadanie nie podobalo. Nastroj grozy zostal juz stworzony. Najpierw historia z Ospiarzem przy studni i z wezem na kominku, potem rozpacz w kuchni. Caly dzienny wypiek chleba nie wyrosl, a mleko w beczulkach zgorzknialo, zanim jeszcze zebrano smietane. Biedna kucharka byla wstrzasnieta do glebi i oznajmila, ze nigdy wczesniej takie rzeczy nie smialy sie zdarzyc w jej kuchni. Swiniarze nie pozwolili dac mleka trzodzie, taka mieli pewnosc, ze zostalo ono dotkniete klatwa. Chleb trzeba bylo miesic jeszcze raz, a przeciez i tak dosyc bylo roboty przy wykarmieniu wszystkich gosci, ktorzy zjechali na uroczystosc. Moglem sie zalozyc, ze cala sluzba, w slad za nieszczesliwa zaloga kuchni, bedzie miala fatalne humory. W izbie zolnierskiej racje podawano skromne, w dodatku gulasz byl przesolony, a piwo sie skwasilo. Wladca Ksiestwa Rolnego skarzyl sie, ze dostal do komnat ocet zamiast wina, co doprowadzilo ksiecia Krzepkiego do stwierdzenia, ze w jego komnatach, podobnie jak u wladcow ksiestwa Cypla i Debow, chociaz ocet bylby mile widziany jako przejaw goscinnosci. Uwaga ta dotarla jakims sposobem do mistrzyni Pokojow, ktora glosno zrugala pokojowki, ze gosciom brakowalo podstawowych wygod, naleznych jako wyraz szacunku. Sluzba bronila sie, ze wydano rozkaz, by wydatki na gosci z gorszych komnat ograniczyc do minimum, ale nikt nie potrafil wskazac, kto wydal polecenie. I tak przez caly dzien. W sumie bylem zadowolony, ze sie ukrylem w wiezy ksiecia Szczerego. Nie odwazylem sie nie stawic na ceremonii, gdyz zbyt wiele mozna by bylo z tego wywnioskowac. Stalem wiec - wystrojony w koszule z obszernymi rekawami oraz bardzo niewygodne waskie spodnie, cierpliwie oczekujac nadejscia ksiecia Wladczego. Mysli mialem zajete setka pytan i obaw. Balem sie, czy Brus zdolal przeszmuglowac konie i lektyke. Bylo juz ciemno. Prawdopodobnie czekal, chlostany sztormem, w zalosnym schronieniu rzadkiego olchowego zagajnika. Z pewnoscia zakryl konie pledami, ale niewielka to oslona przy deszczu ze sniegiem, ktory teraz padal juz bez przerwy. Zdradzil mi imie kowala, u ktorego zostawil Sadze oraz Fircyka. Bede musial znalezc sposob, zeby co tydzien wreczac temu czlowiekowi zaplate i pilnowac, czy dobrze dba o konie. Brus kazal mi przyrzec, ze dopatrze tego osobiscie. Czy ksiezna Ketriken zdola odejsc sama do swojej komnaty? I znowu: jak mialem odciagnac straznikow od krola Roztropnego i umozliwic Cierniowi dzialanie? Szmer glosow wyrwal mnie z zadumy. Spojrzalem w strone podwyzszenia; w tym samym kierunku patrzyli chyba juz wszyscy. Po krotkim migotaniu jedna z bialych swiec blysnela blekitem. Zaraz nastepna strzelila iskra i przez chwile palila sie niebiesko. Raz jeszcze przez sale przeszedl szmer, ale swiece palily sie juz rowno i spokojnie. Ani ksiezna Ketriken, ani krol Roztropny nie dali po sobie poznac, ze cokolwiek zauwazyli, natomiast karzel wyprostowal sie u stop monarchy i pogrozil swiecom szczurzym berlem. Wreszcie zjawil sie ksiaze Wladczy, wystrojony w czerwony aksamit oraz biale jedwabie. Przed nim szla dworka, mala dziewuszka, kolyszac kadzielnica, z ktorej rozchodzila sie won drzewa sandalowego. Ksiaze Wladczy szedl bez pospiechu, wital poddanych usmiechem albo skinieniem reki. Nic nie szlo tak wspaniale, jak sobie zaplanowal. Krol Roztropny spojrzal zdumiony na zwoj, ktory wetknieto mu w reke. W koncu ksiezna Ketriken wyjela mu go z drzacych dloni i odczytala na glos slowa, ktore musialy ranic jej serce. Byla to lista potomkow, splodzonych przez krola Roztropnego, lacznie z corka, zmarla we wczesnym dziecinstwie, ulozona w kolejnosci narodzin, nastepnie powtorzona wedle nastepstwa zgonow, a prowadzaca do nieuniknionej konkluzji, ze ksiaze Wladczy jest jedynym zyjacym i prawnym dziedzicem tronu. Nie zajaknela sie przy imieniu ksiecia Szczerego. -Zmarly nieszczesliwie w czas wyprawy do Krolestwa Gorskiego. - Przeczytala krotkie stwierdzenie obojetnie, zupelnie jakby to byl przepis kucharski. O dziecieciu poczetym w jej lonie nie uczyniono zadnej wzmianki. Choc nie narodzone, bylo dziedzicem, ale nie nastepca tronu. Dziedzic mogl wystepowac o te godnosc od momentu ukonczenia szesnastu lat. Ksiezna Ketriken wyjela z kasetki ksiecia Szczerego skromna srebrna obrecz z niebieskim kamieniem - korone nastepcy tronu oraz wisior ze zlota i szmaragdow w ksztalcie skaczacego kozla. Podala te klejnoty krolowi Roztropnemu, ktory nie uczynil najmniejszego gestu, by przekazac je synowi. Wreszcie ksiaze Wladczy sam siegnal po insygnia wladzy, a monarcha pozwolil wyjac je sobie z rak. I tak najmlodszy ksiaze sam wlozyl korone na glowe, zawiesil medalion na szyi i stanal przed nami jako nowy nastepca tronu Krolestwa Szesciu Ksiestw. Ciern odrobine zle wyliczyl czas. Swiece zaczely na dobre migotac blekitem, dopiero gdy wladcy ksiestw skierowali sie ku podestowi, by przysiegac rodowi Przezornych. Najpierw jedna zaplonela niebiesko. Ksiaze probowal zignorowac ten fenomen, dopoki slowa ksiecia Dziarskiego z Ksiestwa Rolnego nie utonely w pomruku zgromadzonych. Wowczas nowy nastepca tronu obrocil sie i zgasil krnabrna swiece. Podziwialem jego opanowanie, szczegolnie gdy druga swieca rozblysla blekitem, a on swobodnie powtorzyl gest. Gdy pochodnia w kinkiecie nad glownymi drzwiami plunela nagle niebieskim plomieniem i zgasla, cmiac tylko smrodliwym dymem, uznalem, ze tych atrakcji odrobine za duzo jak na przepowiednie. Ksiaze Wladczy zacisnal szczeki, na skroni pulsowala mu malenka zylka. Nie wiem, jak wedlug planu mial zakonczyc ceremonie, ale wkrotce po tym wydarzeniu raptownie dal znac, ze to juz wszystko. Na jego szorstki sygnal minstrele uderzyli w struny, a na kolejne skiniecie otwarto drzwi i wniesiono blaty stolow, juz zastawione jadlem. W tym czasie chlopcy rozstawiali krzyzaki. Ksiaze Wladczy na te uczte nie skapil niczego i przepyszne miesa oraz slodycze znalazly uznanie u wszystkich. Jesli oszczedzano chleb, nikt nie myslal sie na to uskarzac. Stoly przykryte obrusami rozstawiono takze w mniejszej sali biesiadnej, gdzie dla mniej waznych gosci przygotowano uczte nie tak wyszukana, ale dostatnia, a takze miejsce do tanca. Wkrotce monarcha wraz z ksiezna Ketriken zaczal sie zegnac ze szlachta. Poprzednio postanowilem, ze tego wieczoru podjem do syta, niestety, co chwila ktos mnie zaczepial. Mezczyzni zbyt serdecznie klepali mnie po ramieniu, kobiety patrzyly w oczy zbyt natretnie. Ksiazeta ucztowali w wielkiej sali biesiadnej, lamiac sie chlebem z ksieciem Wladczym i pozornie cementujac z nim nowy zwiazek. Bylem przygotowany na to, ze wszyscy wladcy ksiestw nadbrzeznych beda wiedzieli, iz przystalem na ich plan, lecz drobniejsza szlachta takze najwyrazniej byla o wszystkim poinformowana. Ksiezniczka Hoza, co prawda, nie oglosila sie przez heroldow jako moja eskorta, ale chodzila za mna krok w krok, niczym wierny ogar. Chciala ze mna rozmawiac, lecz ja nie ufalem swojemu rozumowi, ze znajde odpowiednie slowa. Z ledwoscia sie powstrzymalem, gdy jakis pomniejszy szlachcic z Ksiestwa Debow zapytal mnie od niechcenia, czy ktorys z okretow wojennych moglby zostac zakotwiczony daleko na poludniu, az w okolicy Zatoki Falszywej. Z drzeniem serca zdalem sobie nagle sprawe, jak wielki popelnilem blad. Nikt tutaj nie bal sie ksiecia Wladczego. Wszyscy go mieli za rozpieszczonego strojnisia, chloptasia, ktory chce nosic piekne ubrania, korone i przyozdobic sie tytulem wladcy. Wierzyli, ze wyjedzie, a oni beda mogli o nim zapomniec. Nic bardziej mylnego. Wiedzialem, do czego jest zdolny ksiaze Wladczy - w dazeniu do wladzy, zaspokojenia kaprysu albo po prostu dlatego ze sadzil, iz moze zrobic, co zechce. Zamierzal zostawic Kozia Twierdze. Nie dbal o nia. Ale gdyby mu przyszlo do glowy, ze ja bede rzadzic w stolicy krolestwa, bylby gotow do zbrodni. Mialem tutaj zostac na wygnaniu, skazany na smierc glodowa lub z reki wroga, a nie wzrastac w sile na pozostawionych przez niego ruinach. Jesli nie bede bardzo ostrozny, zabije mnie. Lub wymysli cos jeszcze gorszego. Dwukrotnie probowalem dyskretnie opuscic towarzystwo i dwukrotnie zostalem zatrzymany przez kogos, kto chcial ze mna zamienic slowo na osobnosci. Wreszcie, skarzac sie na bol glowy, oznajmilem, ze ide do lozka. Zanim nareszcie udalo mi sie wyjsc, musialem zrezygnowany przyjac zyczenia dobrej nocy od kolejnego tuzina osob. Wlasnie gdy uznalem, ze jestem juz wolny, ksiezniczka Hoza dotknela lekko mojej dloni i powiedziala "dobrej nocy" tak smutno, ze nie mozna bylo miec watpliwosci, jak bardzo zranilem jej uczucia. Podziekowalem, a potem, w najbardziej tchorzliwym akcie tego wieczoru, osmielilem sie dotknac ustami koncow jej palcow. Blysk nadziei w blekitnych oczach okryl mnie wstydem. Ucieklem na gore. Idac po schodach, zastanawialem sie, jak ksiaze Szczery albo moj ojciec radzili sobie z podobnymi przypadkami. Jesli kiedykolwiek snilem o zyciu ksiecia krwi, porzucilem te marzenia tamtej nocy. Dla mnie byla to funkcja zdecydowanie za malo dyskretna. Z drzacym sercem zdalem sobie sprawe, jaki los czekal mnie az do powrotu ksiecia Szczerego. Iluzja wladzy przeslonila mi stanowczo zbyt wiele. Z ogromna ulga przebralem sie w codzienny stroj. Naciagnawszy koszule, poczulem lekkie wybrzuszenie w rekawie, gdzie ukrylem trucizne dla Osilka. "Moze przyniesie mi szczescie" - pomyslalem. Wyszedlem z komnaty i popelnilem chyba najbardziej szalony czyn tego wieczoru - poszedlem do izdebki Sikorki. Korytarz na pietrze sluzby byl pusty, mrok ledwo rozpraszaly dwa chwiejne plomienie pochodni. Zapukalem do drzwi. Cisza. Lekko nacisnalem klamke, nie byly zaryglowane. Otworzylem je bez trudu. Ciemnosc. Pustka. Na malym kominku ani sladu ognia. Znalazlem jakis ogarek, zapalilem od pochodni i wrocilem do izby. Wszystko tutaj przypominalo mi ukochana. Na pewno sama sprzatnela przed odejsciem. Odarte z poscieli lozko, wymieciony do czysta kominek, obok stosik drew, przygotowany dla nastepnego mieszkanca. Ani tasiemki, ani swieczki, nawet kawalka knota nie zostalo po kobiecie, ktora tutaj wiodla zycie sluzacej. Dzban stal odwrocony w misie do gory dnem, zeby sie nie zakurzyl. Usiadlem przed pustyni kominkiem, otworzylem skrzynie na ubrania i zajrzalem do srodka. To juz nie bylo jej krzeslo, jej kominek ani jej skrzynia. To byly tylko przedmioty, ktorych dotykala przez ten krotki czas, kiedy tu mieszkala. Sikorka odeszla. Nie wroci. Trzymalem sie jakos tylko dzieki temu, ze udawalo mi sie o niej nie myslec. Nagle jakbym zerwal z oczu zaslone. W tej pustej izbie zajrzalem w glab siebie i zdalem sobie sprawe, ze gardze tym, co zobaczylem. Och, gdybym mogl cofnac pocalunek zlozony na dloni ksiezniczki Hozej! Czymze byl? Balsamem na zraniona dziewczeca dume, czy wabikiem przywiazujacym do mnie jej ojca? Sam juz nie wiedzialem. Ani jednego, ani drugiego nie sposob usprawiedliwic. Oba powody byly zle, jesli szczerze przysiegalem milosc Sikorce. Ten jeden gest dowiodl moich win. Zawsze rod Przezornych bedzie dla mnie wazniejszy niz ona. Zwodzilem ja malzenstwem, nie zostawilem krzty dumy ani wiary we mnie. Do konca zycia bedzie dzwigac przekonanie, ze zostala oszukana, wykorzystana przez samolubnego klamce, ktoremu zbraklo odwagi, zeby o nia walczyc. Czy desperacja moze byc zrodlem odwagi? A moze byla to lekkomyslnosc, zadza zniszczenia? Zszedlem dwa pietra nizej i udalem sie prosto do komnat krola. Pochodnie zatkniete na scianach irytowaly mnie blekitnymi iskrami. Odrobine zbyt dramatycznie, mistrzu. Ciekaw bylem, czy spreparowal kazda swiece i kazda pochodnie w twierdzy. Odsunalem portiere, wszedlem do srodka. Nikogo nie bylo w pierwszej komnacie, nikogo w sypialni. Wszystkie wartosciowe przedmioty wywieziono. Wnetrze przypominalo pokoje w miernej gospodzie. Nie zostalo nic wartego kradziezy, inaczej ksiaze Wladczy postawilby warte przed wejsciem. W pewnym sensie komnaty przypominaly izbe Sikorki, choc tutaj pozostaly jeszcze drobiazgi codziennego uzytku: posciel, szaty... Przy tym stole stawalem jako nieledwie dziecko. Tutaj krol Roztropny co tydzien wypytywal mnie wnikliwie o postepy w nauce i przypominal o zawartej umowie. Potem znikly gdzies prawidla do butow, noze, zwoje - zamiast nich pojawily sie kadzielnice i lepkie kubki po leczniczych herbatkach. Tak dobrze mi znany krol Roztropny opuscil te komnaty juz dawno. Dzis w nocy mialem stad wyprowadzic schorowanego, niedoleznego starca. Uslyszalem kroki i przeklalem wlasna bezmyslnosc. Przemknalem do sypialni, zastyglem w bezruchu. Doszedl mnie szmer glosow z pierwszej komnaty. Osilek. Ta drwiaca odpowiedz to trefnis. Stanalem tuz za progiem, zerkalem zza kotary. Ksiezna Ketriken przemawiala do krola lagodnie. Wygladala na zmeczona, pod oczyma miala ciemne since. Monarcha wyszeptal cos do niej, odpowiedzial na jakies pytanie. Osilek kucnal przy kominku, z nadmierna starannoscia dolozyl drew do ognia. Niedaleko Rozyczka usiadla wycienczona, nowa sukienka napuszyla sie wokol niej, wzdela niczym balon. Dziewczynka ziewnela szeroko, potem ciezko westchnela. Zal mi sie jej zrobilo. Zbyt dluga i nuzaca byla to uroczystosc, zwlaszcza dla dziecka. Trefnis stal za fotelem krola. Nagle spojrzal prosto na mnie, jak gdyby nie bylo miedzy nami kotary. W tej chwili nie widzialem nikogo innego. Raptownie odwrocil sie do Osilka. -Tak, chuchaj, panie Osiolku. Chuchaj, a nie w kij dmuchaj. Przy twoim zarliwym chuchu moze nie bedzie nam trzeba ognia do ogrzania komnaty. Osilek zerknal na karla przez ramie. -Moglbys skoczyc po drewno? To sie nie chce zajac. Plomienie wstaja, ale drzewo sie nie pali. Potrzebuje goracej wody, jesli mam krolowi zaparzyc wywar na sen. -Czy moglbym skoczyc po drewno? Pod drewno? Skoczyc? Jestem pajacem, drogi Osiolku, ale nie jestem z drewna. I nie zaplone, chocbys nie wiem jak gorliwie na mnie chuchal i pufal. Straze! Hej! Wartowniku! Wejdz i wez ze soba drwa, jesli taka wola twa! - Trefnis jednym susem znalazl sie przy wejsciu, gdzie dal wielkie przedstawienie: wydostawal sie za portiere z trudem, jakby to byly prawdziwe, w dodatku dobrze zamkniete drzwi. Wreszcie wystawil glowe na korytarz i glosno zawolal wartownikow. Po chwili wrocil, z przygnebionym wyrazem twarzy. - Nie ma strazy, drewna brak. Biedaku! - Smutnym wzrokiem przyjrzal sie Osilkowi, ktory gniewnie grzebal w ogniu, na czworakach przed kominkiem. - Moze powinienes obrocic sie dziobem w miejsce rufy i w ten sposob dmuchnac na ogien? Wowczas plomienie moglyby zatanczyc dla ciebie weselej. Z rufy bak stworzy ciag, dzielny Osiolku. Jedna ze swiec prysnela nagle niebieskim swiatlem. Wszyscy drgneli, nawet blazen, a Osilek zerwal sie na rowne nogi. Nie podejrzewalem w nim czlowieka zabobonnego, ale jego oczy blysnely dziko. -Po prostu ogien nie da sie rozpalic - rzekl, a kiedy dotarlo do niego znaczenie wlasnych slow, otworzyl szeroko usta. -Jestesmy przekleci - przyznal trefnis laskawie. Rozyczka podciagnela kolana pod brode i rozejrzala sie dookola wielkimi oczyma. Natychmiast sennosc ja odeszla. -Dlaczego nie ma strazy? - zapytal Osilek rozezlony. Podszedl do wejscia, wyjrzal na korytarz. - Pochodnie plona na niebiesko! - wyszeptal. - Wszystkie, co do jednej! - Cofnal sie sploszony. - Rozyczko, biegnij po straze. Powiedzieli przeciez, ze zaraz przyjda. Rozyczka tylko pokrecila glowa i ani myslala ruszyc sie z miejsca. Skulila sie, objela kolana ramionami. -Zaraz przyjda? Te chlopy jak deby? Dab to dobre drewno. Ale problem zawily. Czy chlop jak dab bedzie dobrze plonal? -Przestan trajkotac! - burknal Osilek. - Biegnij po straze, niech przyniosa drewno. -Biegnij? Najpierw uwaza mnie za drewno, a teraz jestem jego pieskiem. Ach, biegnij po drewno! To znaczy przynies patyk? Gdzie jest patyk? - Karzel zaczal szczekac i swawolic po komnacie, niby w poszukiwaniu rzuconego patyka. -Idz po straze! - zawyl Osilek. Wowczas odezwala sie ksiezna Ketriken. -Blaznie, wystarczy. Nuzycie nas swoimi wybrykami, a ty, Osilku, przestraszyles Rozyczke. Idz sam po straznikow. Potrzebuje spokoju. Jestem zmeczona. Chcialabym niedlugo sie polozyc. -Pani, dzieje sie cos zlego - tlumaczyl Osilek. Rozejrzal sie z obawa. - Nie jestem czlowiekiem sklonnym wierzyc w przepowiednie, ale ostatnio zlych znakow jest stanowczo zbyt wiele. Pojde po straze, skoro karlowi brakuje odwagi... -Sam wrzeszczy i placze o straze, zeby go strzegly przed drewnem, ktore nie chce sie palic, ale to mnie brakuje odwagi? Ach, to tak! -Blaznie, uspokoj sie, prosze - prosba ksieznej zdawala sie szczera. - Osilku, idz, po prostu przynies drewno. Krol nie potrzebuje towarzystwa, tylko wypoczynku. Idz juz. Idz. Osilek przystanal w progu, wyraznie niechetny stawic czolo niebieskiej poswiacie w korytarzu samotnie. Trefnis usmiechnal sie szeroko. -Czy mam cie potrzymac za raczke, moj dzielny Osilku? To w koncu wypedzilo go z komnaty. Kiedy jego kroki ucichly w korytarzu, karzel ponownie spojrzal w strone mojej kryjowki, wyraznie zapraszajac. -Pani - rzeklem cicho, wystepujac z krolewskiej sypialni, a jedynym znakiem, ze wystraszylem ksiezne, bylo szybkie westchnienie. - Jesli chcesz sie juz oddalic, blazen i ja pomozemy krolowi udac sie na spoczynek. Jestes na pewno zmeczona, chcialas sie dzisiaj polozyc jak najwczesniej. Rozyczka przygladala mi sie okraglymi ze zdumienia oczyma. -Rzeczywiscie, chyba juz pojde - rzekla ksiezna Ketriken, wstajac z zadziwiajaca skwapliwoscia. - Chodz, Rozyczko. Dobrej nocy, krolu. Opuscila komnate, Rozyczka nie odstepowala jej na krok, choc ogladala sie wiele razy. Gdy tylko portiera opadla za nimi, znalazlem sie u boku krola. -Panie moj, nadszedl czas - rzeklem cicho. - Czy chcialbys cos szczegolnego zabrac ze soba? Przelknal z trudem, skupil na mnie wzrok. -Nie, nic mi nie zostalo. Nic nie zostawiam i nic mnie nie czeka. - Zamknal oczy. - Zmienilem zdanie, Bastardzie. Zostane tutaj i umre we wlasnym lozku, dzis w nocy. Obaj z trefnisiem oslupielismy. -Ach, nie! - jeknal blazen. - Krolu moj, jestes tylko zmeczony. -I nic mnie nie czeka procz jeszcze wiekszego zmeczenia. - Dziwna jasnosc byla w oczach krola. Wyzieral z tego wyniszczonego bolem starca chlopiec, ktorego spotkalem na krotko, gdy polaczylismy sie w Mocy. - Cialo mnie zawodzi. Najmlodszy syn mnie zawiodl. Wladczy wie, ze jego brat zyje. Nie nalezy mu sie korona, ktora wlozyl na skronie. Nie sadzilem, ze jest zdolny... Myslalem, ze sie opanuje... - Lzy poplynely ze starczych oczu. Znalezlismy sposob na uchronienie krola przed nielojalnym ksieciem, lecz dla ojca nie bylo ucieczki przed zdrada syna. Krol wyciagnal do mnie reke; muskularna niegdys dlon, ktora z latwoscia wladala ciezkim mieczem, przemienila sie w zoltawe szpony. - Chcialbym sie pozegnac ze Szczerym. Niech sie dowie ode mnie, ze nie popieram tego, co sie stalo. Pozwol mi przynajmniej tyle pokrzepienia dac synowi, ktory zawsze we mnie wierzyl. - Wskazal mi miejsce u swych stop. - Podejdz, Bastardzie. Zabierz mnie do niego. Nie sposob sie bylo sprzeciwic temu rozkazowi. Podszedlem i przykleknalem. Karzel stal za jego ramieniem, lzy wyrzezbily szare sciezki przez biala i czarna farbe na policzkach. -Nie - szepnal - krolu moj, wstan, pozwol nam sie poprowadzic w ukrycie. Wszystko przemyslisz. Nie musisz decydowac teraz. Krol Roztropny sie nie zawahal. Poczulem jego dlon na ramieniu. Dalem mu energie, smutno zdziwiony, ze przynajmniej tym nauczylem sie kierowac wedle wlasnej woli. Pograzylismy sie razem w czarnej rzece Mocy. Plynelismy z pradem, czekalem, az monarcha nada nam kierunek. A on nagle mnie uscisnal. "Synu mojego syna, krwi z mojej krwi. Na swoj sposob cie kochalem". "Krolu!" "Moj mlody skrytobojco, coz z ciebie uczynilem? Jakze wypaczylem wlasnego potomka! Synu Rycerskiego, jestes jeszcze bardzo mlody, mozesz wiele naprawic. Podniesc glowe. Patrzec dalej". Zycie strawilem probujac sie stac tym, kogo chcial we mnie widziec. Teraz jego slowa wypelnily mnie zmieszaniem i pytaniami, na ktore nie bylo czasu. Monarcha tracil sily. "Ksiaze Szczery" - przypomnialem mu szeptem. Czulem, jak siega, i umocnilem dla niego te nic. Czulem powiew obecnosci Szczerego, a potem nagle kurczenie sie krola. Szukalem go, jakbym nurkowal w poszukiwaniu tonacego na glebokiej wodzie. Odnalazlem jego swiadomosc, przycisnalem do siebie, ale jakbym chwytal cien. Byl w moich ramionach chlopcem, przestraszonym, walczacym z nieznanym. Potem zniknal. Jak powiew wiatru. Kiedy zimowa noca w lesie trzymalem w ramionach dziecko zabite przez ofiary kuznicy, wydawalo mi sie, ze poznalem kruchosc zycia. Teraz zrozumialem ja doglebnie. Nawet swieca, zdmuchnieta, pozostawia smuzke dymu. Moj krol po prostu zniknal. Ale nie bylem sam. Chyba kazdy, kto odwrocil znalezionego na drodze martwego ptaka, przezywa wstrzas na widok zapracowanych robakow. Pchlom najlepiej sie wiedzie na zdychajacym psie. Prawy i Pogodna, jak pijawki opuszczajace zdechla rybe, probowali przyssac sie do mnie. Oto byla przyczyna ich rosnacej sily i krolewskiego oslabienia. Oto mgla, ktora otumaniala umysl monarchy i wypelniala mu dni znuzeniem. Konsyliarz uczynil swym celem ksiecia Szczerego. Nie zdolal go zabic, spotkal wlasna smierc. Jak dlugo tych dwoje pasozytowalo na krolu? Jak dlugo Moca wysysali z niego zyciowa energie? Nie dane mi bylo sie dowiedziec. Znali kazdy szczegol rozmow prowadzonych Moca pomiedzy krolem a ksieciem Szczerym. Nagle wiele spraw stalo sie dla mnie zupelnie jasnych, ale bylo juz za pozno. Przylgneli do mnie, a ja nie wiedzialem, jak sie od nich uwolnic. Przyczepili sie do mnie, wysysali moja sile, wiedzialem, ze jesli sie nie uwolnie, wkrotce mnie zabija. "Szczery!" - krzyknalem, ale juz bylem za slaby. Nigdy nie zdolam go dosiegnac. "Won, kundle!" - znajomy warkot, a potem Slepun odepchnal ich ode mnie. Jak poprzednio uzyl wiezi Rozumienia poprzez most otwarty Moca. Rozumienie i magia zwierzat nie mialy ze soba nic wspolnego. Byly tak odmienne jak czytanie i spiewanie albo plywanie i jazda konna, a jednak ci dwoje, polaczeni ze mna Moca, byli najwyrazniej podatni na zranienie Rozumieniem. Odpadli ode mnie. Niestety, bylo ich dwoje przeciwko jednemu Slepunowi. "Wstawaj i biegnij! Jesli nie mozesz ich pokonac, uciekaj!" Posluchalem madrej rady. Strach wepchnal mnie z powrotem do mego wlasnego ciala, zatrzasnalem bramy w murze obronnym umyslu, schronilem sie przed Moca. Wreszcie otworzylem oczy. Lezalem na podlodze w krolewskiej komnacie, z trudem chwytalem powietrze, a nade mna karzel, tulac cialo krola, szlochal rozdzierajaco. Czulem zdradzieckie witki Mocy szukajace mego mozgu. Schowalem sie gleboko w siebie, goraczkowo wznosilem wszelkie bariery, jak nauczyl mnie moj ksiaze. Nadal czulem ich obecnosc, niczym palce ducha zrywajace mi ubranie, ciagnace za skore. Napelnialo mnie to obrzydzeniem. -Zabiles go, zabiles! Zabiles mojego krola, badz przeklety, zdrajco! - wrzasnal trefnis. -Nie! To nie ja! - Ledwie moglem mowic. Do komnaty wpadl Osilek. Stanal jak wryty. Nagle krzyknal glosno, przerazony upuscil na podloge narecze drew. W progu krolewskiej sypialni stal Ospiarz. Nawet wiedzac, ze to byl Ciern, przezylem chwile koszmarnego strachu. Mial na sobie zalobne lachmany, czuc go bylo ziemia i plesnia. Dlugie szare wlosy zwisaly w brudnych kosmykach, a skore natarl popiolem, przez co blizny byly widoczne jeszcze wyrazniej. Wolno podniosl ramie i wskazal Osilka, ktory wrzeszczac wnieboglosy rzucil sie do ucieczki. Jego krzyk odbijal sie echem od scian twierdzy. -Co tu sie dzieje? - zapytal Ciern. W dwoch krokach znalazl sie przy bracie, polozyl dlugi palec na jego szyi. Wiedzialem, czego szukal i czego nie znajdzie. Caly obolaly stanalem na nogach. -Nie zyje - powiedzialem. - Ja go nie zabilem! - krzyknalem, by Ciern uslyszal mimo narastajacego wycia karla. Palce Mocy szarpaly mnie uporczywie. - Ide zabic mordercow. Zabierz blazna. Ksiezna jest z toba? Wszystkie swiece zaczely nagle migotac niebiesko. -Upewnij sie, zeby byla bezpieczna - rozkazalem swojemu mistrzowi. - I dopilnuj, zeby blazen pojechal z nia. Jesli zostanie tutaj, jest martwy. Wladczy nie zostawi przy zyciu nikogo, kto byl tutaj dzis w nocy. -Nie! Nie opuszcze go! - Oczy karta byly wielkie i puste; oczy szalenca. -Zabierz go stad! Od tego zalezy jego zycie. - Chwycilem trefnisia za ramiona i potrzasnalem mocno. Glowa mu sie zakolebala w przod i w tyl na cienkiej szyi. - Idz z Cierniem i badz cicho. Badz cicho, jesli chcesz, by smierc twojego pana zostala pomszczona. - Wstrzasnal mna nagly dreszcz, swiat mi sie zakolysal, granice widzenia zamglila czern. - Kozlek! - wydyszalem. - Daj mi kozlka lekarskiego. Potem uciekaj! - Rzucilem karla w ramiona Ciernia i stary skrytobojca przytrzymal go w lepkim uchwycie. Zupelnie jakbym cisnal przyjaciela w objecia smierci. Opuscili komnate, Ciern popychal przed soba zaplakanego blazna. Po chwili uslyszalem ledwie doslyszalne tarcie kamienia o kamien. A wiec znikneli. Opadlem na kolana, mimowolnie oparlem sie o nogi martwego krola. Jego stygnaca dlon obsunela sie na moja glowe. -Glupi czas na lzy - powiedzialem glosno do pustej komnaty. Ciemnosc macila mi wzrok. Natretne palce Mocy szarpaly moje mury obronne, walily taranami. Odpychalem je, ale zaraz wracaly. Nagle przypomnialem sobie, jak spojrzal na mnie Ciern, i zwatpilem, czy wroci. Wzialem oddech. "Slepun, zaprowadz ich do nory lisa". - Pokazalem mu szope, z ktorej wyjda, i pokazalem, dokad mieli trafic. Nic wiecej nie moglem teraz uczynic. "Bracie moj..." "Zaprowadz ich!" Poszedl. Zdradzieckie lzy ciagle plynely mi po twarzy. Sily mnie opuszczaly. Wyciagnalem reke, trafilem na pas krola. Noz. Nie drogocenny sztylet, ale prosty noz, potrzebny tysiac razy w ciagu kazdego dnia. Wyciagnalem go z pochwy oslabla dlonia. Dobre ostrze, chociaz mocno zuzyte. Rogowa rekojesc, kiedys zapewne rzezbiona, teraz starta na gladko. Leciutko przesunalem po niej palcami i odnalazlem to, czego nie mogly juz dojrzec oczy: znak Czernidla. Mistrzyni Mocy stworzyla ten noz dla swojego krola. A on uzywal go chetnie. Wrocilo do mnie wspomnienie. "Jestesmy narzedziami" powiedzial mi kiedys Ciern. Ja bylem narzedziem, ktore on stworzyl dla krola. Dzis monarcha umierajac pomyslal: "Co ja z ciebie zrobilem?" Nie musialem sie zastanawiac. Bylem krolewskim skrytobojca. Pod kazdym wzgledem. Mialem zamiar sluzyc mu tak, jak zostalem wyuczony, oddac przysluge przynajmniej jeszcze jeden, ostatni raz. Ktos kucnal przy mnie. Ciern. Wolno obrocilem ku niemu glowe. -Nasiona kopytnika - rzekl. - Nie mialem czasu parzyc kozlka. Chodz, musisz sie ukryc. -Nie. - Wzialem niewielkie ciasteczko, gesto pokryte ziarenkami zlepionymi miodem. Wlozylem cale do ust i gryzlem, miazdzylem zebami. Przelknalem. - Idz - poprosilem. - Musze wykonac zadanie, ty tez. Brus czeka. Wkrotce podniosa alarm. Wyprowadz szybko ksiezne, poki jeszcze ma szanse uciec przed pogonia. Postaram sie ich troche zajac. Puscil mnie ostroznie. -Zegnaj, chlopcze! - Niezdarnie sie pochylil i pocalowal mnie w czolo. To bylo ostateczne rozstanie. Nie spodziewal sie zobaczyc mnie zywego. Najpewniej mial racje. Zostawil mnie i odszedl. Jeszcze zanim uslyszalem tarcie kamienia, poczulem skutki dzialania kopytnika. Zetknalem sie juz z nimi, jak wszyscy, w czasie wiosennego Swieta Radosci. Szczypta zwienczajaca ciasto dawala sercu wesole oszolomienie. Brus ostrzegal mnie, ze nieuczciwi handlarze dodawali oliwke z kopytnika do obroku. Tak nakarmiony kon niechybnie wygrywal wyscig, dobrze sie prezentowal na aukcji, nawet jesli byl chory. Tyle ze nigdy juz nie dochodzil do siebie. O ile przezyl. Ciern przy wyjatkowych okazjach takze uzywal tego srodka. Kiedys na moich oczach padl niczym martwy, gdy skonczylo sie dzialanie specyfiku. Nie zaznalem jednak chwili wahania. Moze Brus mial co do mnie racje. Ekstaza Mocy, jak goraczkowe podniecenie bitwa. Czy kpilem z wlasnej smierci? A moze jej pragnalem? Nie martwilem sie dlugo. Nasiona kopytnika wziely mnie we wladanie. Mialem sile dziesieciu, a serce lotne jak orzel. Skoczylem na rowne nogi, ruszylem ku drzwiom... jeszcze wrocilem. Kleknalem przed zmarlym krolem. Unioslem noz w obu dloniach i zlozylem przysiege: -Tym ostrzem cie pomszcze, krolu moj. - Ucalowalem stygnaca juz dlon. Blekitny blask od pochodni robil wrazenie zupelnie nie z tego swiata. Jakbym patrzyl przez spokojna, gleboka wode. Pobieglem korytarzem, chichoczac do siebie. Gdzies z dolu doszedl mnie halas, wrzask Osilka gorowal ponad innymi glosami. Blekitne plomienie i Ospiarz, tyle uslyszalem. Wiec wszystko nie trwalo dlugo, a teraz juz czas czekal na mnie. Lekki niczym wiatr sunalem przed siebie. Znalazlem drzwi, ktore sie daly otworzyc, i skrylem sie za nimi. Czekalem. Minela wiecznosc, nim pokonali schody, nastepna, jeszcze dluzsza, gdy mineli moje drzwi. Pozwolilem im dojsc do komnat krolewskich, a uslyszawszy alarmujace okrzyki, wyprysnalem z kryjowki i rzucilem sie do schodow. Ktos z tylu krzyknal, ale nikt mnie nie gonil. Bylem juz na dole, kiedy wreszcie uslyszalem rozkaz pojmania Bastarda Rycerskiego. Rozesmialem sie w glos. Ciekawym jak! Labirynt bocznych przejsc nie mial tajemnic dla chlopca, ktory wzrastal w tym zamku. Wiedzialem, dokad mam isc, ale nie kierowalem sie tam bezposrednio. Kluczylem niczym lis: na krotko ukazalem sie w wielkiej sali biesiadnej, przemierzylem po kocich lbach dziedziniec pralni, przestraszylem kucharke w jej krolestwie. Przez caly czas, bez przerwy, blade palce prowadzone Moca szarpaly mnie i ciagnely. Zdrajcy nie wiedzieli, ze nadchodze, nadchodze... Ide po was! Konsyliarz, urodzony i wychowany w Ksiestwie Trzody, nienawidzil morza. Bal sie go, moim zdaniem. Dlatego wybral sobie mieszkanie po tej stronie zamku, skad okna wychodzily na gory. Po smierci mistrza Mocy powstala tam, jak slyszalem, jego swiatynia. Pogodna zajela sypialnie, lecz pierwsza komnate przeznaczyla na miejsce zebran kregu Mocy. Nigdy tam nie bylem, ale znalem droge. Schody pokonalem niczym strzala w locie, smignalem korytarzem obok jakiejs pary polaczonej zarliwym usciskiem i zatrzymalem sie przed ciezkimi drzwiami wybijanymi zelazem. Nawet najgrubsze drzwi, jesli nie sa solidnie zamkniete, zaryglowane - nie stanowia przeszkody, wiec te bez trudu otwarly sie przede mna. Przy okraglym stole ustawiono w polokregu krzesla. Na srodku blatu plonela gruba swieca. Przypuszczalem, ze miala ulatwic skupienie. Tylko dwa miejsca byly zajete. Prawy i Pogodna siedzieli obok siebie, trzymali sie mocno za rece, oczy mieli zamkniete, glowy odchylone do tylu, skupieni na sieganiu Moca. Nie bylo Stanowczego. A mialem nadzieje jego takze tu zastac. Ich twarze blyszczaly od potu. Pochlebilo mi, ze musieli tak sie wysilac, by pokonywac moje mury obronne. Usta wykrzywialy im lekkie usmiechy, opierali sie ekstazie Mocy, skupiali na obiekcie pogoni, nie na rozkoszy oferowanej przez pradawna krolewska magie. Nie wahalem sie ani chwili. Szarpnalem glowe Pogodnej do tylu i przeciagnalem krolewskim nozem po odslonietym gardle. Jeden spazm i pozwolilem jej osunac sie na podloge. Poplynela krew. Prawy z krzykiem skoczyl na rowne nogi. Przygotowalem sie na jego atak, ale mnie okpil. Wypadl na korytarz, a ja za nim, z obnazonym ostrzem w reku. Kwiczal jak zarzynana swinia i byl niewiarygodnie szybki. Nie dla Prawego lisie chwyty: wybral najprostsza droge do wielkiej sali biesiadnej, a wyl caly czas. Ja bieglem i sie smialem. Nawet teraz, we wspomnieniach, wydaje mi sie to nieprawdopodobne, ale nie moge temu zaprzeczyc. Czy Prawy wyobrazal sobie, ze ksiaze Wladczy wyciagnie miecz w jego obronie? Czy sadzil, zabiwszy mojego krola, ze cokolwiek na swiecie moglo go przede mna uchronic? W wielkiej sali biesiadnej minstrele grali, ludzie tanczyli, ale przybycie Prawego polozylo kres zabawie. Juz i tak niemal go dogonilem, gdy przewrocil sie na jeden z suto zastawionych stolow. Ludzie ciagle jeszcze stali bez ruchu, zaszokowani jego wtargnieciem, kiedy go dopadlem. Wrazilem w niego noz przynajmniej dziesiec razy, nim ktokolwiek pomyslal, zeby mi przeszkodzic. Gdy ruszyli na mnie straznicy ksiecia Wladczego, wielkie chlopy z Ksiestwa Trzody, rzucilem w nich drgajacym cialem i wskoczylem na stol. Unioslem wysoko w gore ociekajace krwia ostrze. -Oto noz naszego krola! - Pokazalem go wszystkim dookola. - Wzial krew w odwecie za smierc monarchy! -On oszalal! - krzyknal ktos. - Pomieszalo mu sie w glowie na wiesc o zgonie ksiecia Szczerego! Zolnierstwo ze srodladzia, wierne ksieciu Wladczemu, ruszylo na mnie lawa. Runelismy wszyscy na ziemie, przysypani jadlem i zastawa. Ludzie krzyczeli, jedni uciekali, inni tloczyli sie, pchani ciekawoscia. Czernidlo bylaby ze mnie dumna. Z nozem w reku odparlem trzech ludzi z krotkimi mieczami. Tanczylem, odskakiwalem, krecilem piruety. Bylem dla nich za szybki. Ich pchniecia nie czynily mi najmniejszej szkody. Dwukrotnie udalo mi sie zadac dobre ciecie tylko dlatego, ze nie sadzili, iz odwaze sie doskoczyc tak blisko. Gdzies w tlumie podniosl sie krzyk: -Do broni! Chca zabic Bastarda Rycerskiego! Rozgorzala walka, ale nie widzialem, kto z kim sie scieral. Uklulem jednego ze straznikow w ramie, upuscil miecz. -Krol Roztropny nie zyje! - krzyknal ktos strasznym glosem. - Krol Roztropny zabity! Walczono juz w calej sali biesiadnej. Uslyszalem, jak lamie sie nastepny stol i znowu podniesiono wielki krzyk. Zjawila sie straz Koziej Twierdzy. Slyszalem glos Rebacza: -Rozdzielic ich! Zdusic zamieszki. Unikac rozlewu krwi! Moi napastnicy zostali otoczeni. Na twarzy Brzeszczota, starego sierzanta, dostrzeglem wyraz konsternacji. -To Bastard Rycerski! - krzyknal przez ramie. - Probuja wziac Bastarda! Rozdzielic ich! Rozbroic! - Uderzyl glowa jednego z gwardzistow ksiecia Wladczego, przewrocil jakiegos straznika. Za jego plecami zolnierstwo Koziej Twierdzy spadlo na gwardie ksiecia Wladczego; zbijali miecze, zadali skrycia ich do pochew. Zyskalem chwile oddechu, rozejrzalem sie wokol. W bitwe zostala wmieszana wieksza czesc przybylych, nie tylko zolnierze. Pomiedzy goscmi wywiazaly sie zaciete walki na piesci. Zanosilo sie na wieksza burde i bunt. Brzeszczot wepchnal sie pomiedzy dwoch napastnikow, w jednej chwili rozciagnal ich obu na podlodze. Skoczyl naprzod, stanal przede mna. -Brzeszczot! - powitalem go z radoscia, pewien sprzymierzenca. A on przyjal pozycje obronna. - Wiesz, ze nie podniose na ciebie reki! -Wiem, chlopcze - oparl smutno stary zolnierz. Rzucil sie naprzod i zamknal mnie w niedzwiedzim uscisku. Nie wiem, kto ani czym uderzyl mnie w tyl glowy. 30. LOCHY Jesli koniuszy podejrzewa ktoregos psiarczyka o uzywanie magii Rozumienia, powinien zwrocic uwage na szczegolne oznaki. Gdy chlopiec niewiele rozmawia z rowiesnikami, nalezy sie miec na bacznosci. Gdy psy sie ozywiaja, zanim go wyczuja, albo skowycza przed jego odejsciem, trzeba wzmoc czujnosc. Gdy ogar zostawi tropienie goniacej sie suki albo swiezy krwawy slad i bedzie lezal spokojnie na polecenie chlopca - wowczas trzeba porzucic wszelkie watpliwosci. Niech taki chlopiec zostanie powieszony, jesli mozliwe nad woda, jak najdalej od stajni. Potem jego cialo musi zostac spalone. Kazdego ogara, ktorego ukladal, nalezy utopic. Tak samo wszystkie mioty, ktore skalany pies splodzil. Ogar, ktory poznal sile Rozumienia, nigdy nie bedzie czul respektu przed innym panem, a stanie sie zlosliwy, kiedy go pozbawic ukochanego wladcy. Chlopiec skazony Rozumieniem nie zbije nieposlusznego psa, nie da tez go sprzedac ani uzyc jako przynety dla niedzwiedzia, bez wzgledu na jego wiek. Bedzie wykorzystywal ogary swego pana do wlasnych celow i nigdy nie bedzie prawdziwie lojalny wzgledem wladcy, za to pokocha psa, z ktorym sie zwiazal Rozumieniem. * * * Obudzilem sie. Ze wszystkich okrutnych zartow, jakimi ostatnio drwil ze mnie los, ten byl najokrutniejszy. Lezalem i probowalem okreslic przyczyny cierpienia. Oslabienie po nasionach kopytnika, zwielokrotnione przez wyczerpanie po walce Moca z Prawym i Pogodna. Kilka brzydkich ciec mieczem w prawe przedramie i jedno w lewe udo - kiedy je dostalem? Ran nikt mi nie opatrzyl; rekaw i nogawka przykleily mi sie do skory zaschnieta krwia. Ten, kto pozbawil mnie przytomnosci, na wszelki wypadek zadal jeszcze kilka ciosow w glowe. Poza tym nic mi nie bylo. Powtorzylem to sobie kilka razy, ignorujac drzenie lewej nogi i prawego ramienia. Otworzylem oczy.Pomieszczenie, w ktorym sie znajdowalem, bylo male, sciany, sufit i podloge mialo z kamienia. Kiedy wreszcie zdecydowalem, ze moge sie ruszyc, dzwignalem glowe na tyle, by dostrzec, ze byly rowniez drzwi z nieduzym, zakratowanym okienkiem. Ono wlasnie przepuszczalo swiatlo pochodni, zatknietej gdzies dalej w korytarzu. Lochy. Zamknalem oczy i odplynalem w sen. Odpoczywalem w glebokiej norze zasypanej sniegiem. Iluzja bezpieczenstwa. Tyle mogl mi ofiarowac Slepun. Taki bylem slaby, ze nawet jego mysli docieraly do mnie niewyraznie. Pojalem tylko: "Bezpiecznie". Obudzilem sie znowu. Poznalem uplyw czasu po tym, ze znacznie bardziej chcialo mi sie pic. Poza tym wszystko zdawalo sie takie samo. Zimna lawa, na ktorej mnie polozono, rowniez byla z kamienia. -Hej tam! - zawolalem. - Straz! Odpowiedziala mi martwa cisza. Wszystko wydawalo sie odrobine plynne. Po jakims czasie nie potrafilem sobie przypomniec, czy juz wolalem, czy dopiero zamierzalem wolac. Jeszcze pozniej zdecydowalem, ze nie mam sily. Zasnalem znowu. Obudzil mnie rozzloszczony glos ksieznej Cierpliwej. Ten, z kim sie klocila, nie odzywal sie prawie, ale i nie poddawal. -To smieszne! Czego tu sie bac? - Cisza. - Znam go od dziecka. - Znowu cisza. - Jest ranny. Co zlego moze mi sie stac, jesli obejrze jego rany? Rownie dobrze mozecie go przeciez powiesic opatrzonego, prawda? - I jeszcze raz cisza. Minal jakis czas, zdecydowalem, ze moze dam rade sie ruszyc. Bylem potluczony, mialem niezliczone mniejsze i wieksze zadrapania oraz obtarcia, prawdopodobnie nabyte w czasie wleczenia mnie z sali biesiadnej do lochow. Najgorszym skutkiem kazdego ruchu bylo to, ze ubranie przesuwalo sie po zasklepionych cieciach. Uznalem jednak, ze wytrzymam. Jak na tak male pomieszczenie, droga z lawy do drzwi byla bardzo dluga. Okazalo sie, ze zakratowane okienko mam akurat na wysokosci oczu. Widzialem przez nie kamienna sciane po drugiej stronie waskiego korytarza. Uchwycilem sie pretow zdrowa reka. -Ksiezno... - wychrypialem. -Bastardzie? Och, Bastardzie! Dobrze sie czujesz? Co za pytanie. Zaczalem sie smiac, ale natychmiast wstrzasnal mna kaszel, poczulem w ustach krew. Wcale nie czulem sie dobrze, ale ksiezna nie powinna mi okazywac zainteresowania. Ryzykowala zbyt wiele. -Bastardzie, wyobraz sobie, krol nie zyje! - zawolala do mnie. Wyrzucala z siebie slowa w pospiechu. - Ksiezna Ketriken zniknela, a nastepca tronu, ksiaze Wladczy, twierdzi, ze za tym wszystkim stoisz ty! Mowia... -Ksiezno, musisz odejsc - straznik probowal jej przerwac. -...ze oszalales z zalu po smierci ksiecia Szczerego i zabiles krola, i Pogodna, i Prawego... Nie wiedza, co zrobiles z ksiezna, i nikt nie moze... -Nie wolno rozmawiac z wiezniem, pani! -...nigdzie znalezc trefnisia. Osilek twierdzi, ze widzial, jak sie z nim klociles nad cialem krola, a potem zobaczyl Ospiarza, ktory przyszedl po jego ducha. Ten czlowiek nie jest przy zdrowych zmyslach! A ksiaze Wladczy oskarza cie o zwierzeca magie, twierdzi, ze ta magia zabiles krola. I... -Pani! Musisz odejsc natychmiast albo kaze cie odprowadzic. -Tylko sprobuj! - syknela ksiezna Cierpliwa. - Lamowko, ten czlowiek mi przeszkadza. Ach! Osmieliles sie probowac mnie dotknac! Mnie, wdowe po nastepcy tronu! Lamowko, nie zrob mu krzywdy, to jeszcze prawie dziecko. Niewychowany, ale jednak... -Ksiezno, blagam cie, pani - wyrazna zmiana tonu w glosie wartownika. -Przeciez wiem, ze nie mozesz mnie stad wyprowadzic; musialbys opuscic posterunek. Masz mnie za glupia? Co zrobisz?! Rzucisz sie z mieczem na dwie stare kobiety? -Kedzior! Kedzior, gdzie jestes? - ryknal wartownik. - Niech cie szlag! Uslyszalem zawod w glosie straznika. Jego kolega najpewniej byl na gorze, w zolnierskiej jadalni za kuchnia. I pil zimne piwo. Jadl goracy gulasz. Poczulem zawrot glowy. Wolanie wartownika ucichlo w oddali. Rzeczywiscie byl na tyle glupi, zeby zostawic ksiezne i pobiec szukac kompana. W tej samej chwili uslyszalem lekkie kroki stop obutych w eleganckie pantofle. Poczulem dotyk palcow na mojej dloni sciskajacej kraty. Ksiezna byla za niska, zeby zajrzec do srodka, a korytarz tak waski, ze nie mogla sie cofnac na tyle, bym ja ujrzal ja. Ale dotyk jej dloni byl niczym sloneczny promien. -Pilnuj i uprzedz, kiedy wroci, Lamowko - rozkazala ksiezna, a potem zwrocila sie do mnie. - Jak naprawde sie czujesz? - znizyla glos, slowa byly przeznaczone tylko dla moich uszu. -Pic. Jesc. Zimno. Boli. - Nie widzialem powodu, zeby ja oklamywac. - Co sie dzieje w zamku? -Chaos absolutny. Straz zamkowa zdusila bunt w wielkiej sali biesiadnej, ale potem, tuz za drzwiami, wywiazala sie bojka miedzy zwolennikami ksiecia Wladczego a gwardia Koziej Twierdzy. Druzyna ksieznej Ketriken jakos ich rozdzielila, oficerowie przywolali zolnierzy do porzadku. Atmosfera ciagle napieta. Bili sie nie tylko zolnierze. Wielu gosci ma podsiniaczone oczy, niektorzy utykaja. Szczesciem zaden nie odniosl powazniejszych ran. Brzeszczot jest chyba najmocniej pokiereszowany. Dostal, kiedy cie chronil przed zoldakami z Ksiestwa Trzody. Polamali mu zebra, wywichneli ramie. Ale Brus twierdzi, ze Brzeszczot bedzie zdrow. Tak czy inaczej lawina ruszyla i wladcy ksiestw warcza jeden na drugiego jak wsciekle psy. -Brus? - wychrypialem. -W ogole sie w to wszystko nie mieszal - zapewnila mnie uspokajajaco. - Nic mu nie jest. Oczywiscie jesli nie liczyc, ze chodzi wsciekly i gburowaty. Jak zwykle. Serce bilo mi w oszalalym tempie. Dlaczego nie odjechal? Nie smialem zapytac. Jedno slowo za duzo i ksiezna Cierpliwa zacznie sie czegos domyslac. -Ksiaze Wladczy? Ksiezna wydela wargi. -Mozna odniesc wrazenie, ze irytuje go jedynie brak pretekstu do opuszczenia Koziej Twierdzy. Przedtem, sam wiesz, utrzymywal, ze krol Roztropny i ksiezna Ketriken beda bezpieczni z dala od wybrzeza. Ogalacal zamek pod pozorem wywozenia rzeczy, do ktorych przyzwyczajona jest rodzina krolewska. Teraz ksiestwa nadbrzezne zadaja, by zostal i bronil stolicy, a przynajmniej wyznaczyl na dowodzenie czlowieka, ktorego oni wybiora. Zaproponowal swojego kuzyna, ksiecia Zwawego z Ksiestwa Trzody, ale wladcom nadbrzeznym on sie nie podoba. Ksiaze Wladczy nagle zostal krolem, ale nie jest chyba zachwycony. -Koronowal sie? - W uszach narastal mi szum. Scisnalem kraty. Nie moglem teraz zemdlec. Wartownik wroci lada chwila. Zyskalem jedyna szanse uslyszec, co sie dzieje w Koziej Twierdzy. -Zbyt bylismy wszyscy zajeci pogrzebem krola i poszukiwaniami ksieznej Ketriken. Gdy znaleziono martwego krola, poslano do niej, ale drzwi komnat okazaly sie zamkniete i nikt nie odpowiadal na pukanie. W koncu ksiaze Wladczy znowu przywolal ludzi z toporami. Sypialnia takze okazala sie zamknieta, a ksieznej w srodku nie bylo. -Co na to ksiaze? - Opadaly mi z mozgu nitki pajeczyny. Och, wszystko mnie bolalo. -Niewiele. Mowi tylko, ze ona i jej dziecko z pewnoscia juz nie zyja i wina obarcza ciebie. Opowiada niestworzone rzeczy o zwierzecej magii, twierdzi, ze zabiles krola Rozumieniem. Wszyscy zadaja od niego dowodow, a on powtarza, ze wkrotce je dostaniemy. Zadnej wzmianki o przeszukiwaniu drog. Zalozylem, ze jego szpiedzy nie wysledzili naszych zamiarow do konca. Z drugiej strony, gdyby wyslal ludzi na poszukiwania, przeciez by nie kazal przyprowadzic ksieznej zywej i calej. -Co robi Stanowczy? - zapytalem. -Stanowczy? -Syn Gospodarnego. Czlonek kregu Mocy. -A, ten. Nie przypominam sobie, zebym go widziala. -Aha. - Zalala mnie kolejna fala mdlosci. Nie moglem myslec logicznie. Brus nadal byl w zamku, ale ksiezna i trefnis znikneli. Co sie stalo? - Czy ktokolwiek wie, ze jestes tutaj, pani? - Gdyby Brus o tym wiedzial, przyslalby przez nia wiadomosc. -Oczywiscie, ze nie! Nielatwo bylo przygotowac moja wizyte. Lamowka musiala przemycic do posilku wartownikow srodek wymiotny. Potem musialysmy czekac... Och, Lamowka powiedziala, zeby ci to dac. Madra z niej kobieta. Dlon ksieznej zniknela, wrocila i przepchnela przez kraty jedno, a potem drugie jablko. Uderzyly o podloge, zanim zdazylem je zlapac. Oparlem sie pokusie, by rzucic sie na nie natychmiast. Ksiezna milczala dluzsza chwile. -Co mowia o mnie? - spytalem. -Wiekszosc ludzi twierdzi, ze jestes szalony. Niektorzy, ze zostales tamtej nocy opetany przez Ospiarza, by niesc pomiedzy nas smierc. Slychac tez, ze zamierzales wywolac rebelie i zabiles Pogodna oraz Prawego, poniewaz probowali pokrzyzowac ci plany. Jeszcze inni, chociaz nieliczni, zgadzaja sie z ksieciem Wladczym. W szczegolnosci Osilek. Opowiada, ze swiece w komnacie krolewskiej palily sie normalnie, poki ty do niej nie wszedles. Podobno trefnis krzyczal, ze zabiles krola. No, ale on takze zniknal. Tyle bylo znakow nieszczescia i teraz tak wielu obawia sie... - zamilkla. -Nie zabilem krola - rzeklem cicho. - Zrobili to Pogodna i Prawy. Dlatego ja zabilem ich - nozem wladcy. -Warta wraca! - dobiegl nas glosny szept Lamowki. Ksiezna Cierpliwa ja zignorowala. -Przeciez Pogodna i Prawy nie byli nawet... -Nie ma czasu na wyjasnienia. Zrobili to Moca. Zrobili to, ksiezno. Przysiegam. - Ucichlem. - Co szykuja dla mnie? -Decyzja jeszcze nie zapadla... -Nie czas na uprzejme klamstwa. Zawahala sie, ale rzekla szczerze: -Ksiaze Wladczy chce cie powiesic. Zabilby cie od razu, jeszcze w sali biesiadnej, gdyby nie Brzeszczot, ktory kazal cie trzymac pod straza, poki nie stlumiono zamieszek. Potem wladcy ksiestw nadbrzeznych staneli w twojej obronie. Ksiezna Gracja z Ksiestwa Cypla przypomniala ksieciu Wladczemu, ze potomek rodu Przezornych nie moze zostac skazany na smierc przez sciecie ani powieszenie. On nie chcial przyznac, ze jestes dziedzicem krolewskiej krwi, ale kiedy to powiedzial, podnioslo sie zbyt wiele glosow sprzeciwu. Teraz przysiega, ze udowodni, iz jestes skazony magia Rozumienia, a tych, ktorzy uzywaja zwierzecej magii, karze sie szubienica. -Ksiezno! Musisz juz odejsc. Musisz, bo ciebie tez powiesza. Wartownik wrocil, najwyrazniej razem z Kedziorem; slychac bylo kroki wiecej niz jednej osoby. Biegli w strone celi. Ksiezna Cierpliwa puscila kraty. -Zrobie, co bede mogla - szepnela. Ze wszystkich sil probowala opanowac strach, ale teraz zadzwieczal histeryczna nuta w jej glosie. Potem odeszla, lajajac warte przez cala droge od drzwi celi. Pochylilem sie ostroznie i podnioslem jablka. Nie byly duze i troche sie pomarszczyly, ale smakowaly jak nigdy. Zjadlem nawet ogonki. Odrobina zawartej w owocach wilgoci nie ugasila mojego pragnienia. Jakis czas siedzialem na lawie, glowe podparlem dlonmi, trwalem w gotowosci. Musialem myslec, ale ogromnie to bylo trudne. Nie moglem sie skupic. Kusilo mnie, zeby oderwac koszule od ran na ramieniu, ale w koncu zrezygnowalem. Dopoki ciecia nie ropialy, nie musialem sie o nie martwic. Nie moglem sobie pozwolic na utrate krwi. Zuzylem cala energie, zeby dokustykac do drzwi. -Straze! - wyskrzeczalem. Cisza. -Chce pic. I jesc. "Gdzie jestes?" - kto inny odpowiedzial na moje wezwanie. "Poza twoim zasiegiem, bracie. Jestes zdrow?" "Tak, ale tesknilem za toba. Spales tak mocno... Obawialem sie, ze nie zyjesz". "Niewiele brakowalo. Powiedz, tamtej nocy zaprowadziles ich do koni?" "Tak. Odjechali. Serce Stada powiedzial im, ze jestem oswojony. Zupelnie jak jakis kundel wyuczony sztuczek". "Chcial mnie bronic, nie ciebie obrazac. Dlaczego Serce Stada nie pojechal z nimi?" "Nie wiem. Skad mam wiedziec?" "Odezwe sie pozniej". -Straze! - zawolalem raz jeszcze. -Odstap od drzwi. - Glos rozlegl sie dokladnie przede mna. Tak bylem zajety Slepunem, ze nie slyszalem, kiedy podszedl wartownik. Zupelnie nie bylem soba. Przesunieto niewielka klapke u dolu drzwi. Pojawil sie dzbanek z woda i pol bochenka chleba. Klapka wrocila na miejsce. -Dziekuje. Odpowiedzi nie bylo. Podnioslem chleb i dzbanek, obejrzalem uwaznie. Woda robila wrazenie nieszczegolnie swiezej, lecz ani zapach, ani ostrozny lyk nie zdradzily mi obecnosci trucizny. Polamalem chleb na mniejsze kawalki, szukalem w miazszu plam albo jakichkolwiek przebarwien. Nie byl swiezy, ale tez nie zatruty, o ile moglem stwierdzic. W dodatku przeciez ktos zjadl druga polowe. W krotkim czasie uporalem sie z jednym i z drugim. Polozylem sie na kamiennej lawie i sprobowalem przyjac najmniej niewygodna pozycje. W celi bylo sucho, ale zimno, jak to w nie uzywanym pomieszczeniu zima. Wiedzialem, gdzie jestem. Niedaleko piwnic na wina. Moglbym krzyczec do woli, i tak by mnie nikt nie uslyszal. Zbadalem to miejsce dokladnie, bedac chlopcem. Rzadko spotykalem w celach skazancow, jeszcze rzadziej wartownikow. Sprawiedliwosc w Ksiestwie Kozim byla rychliwa, co oznaczalo, ze nieczesto zdarzal sie powod do trzymania wieznia w zamknieciu dluzej niz kilka godzin. Za naruszenie prawa zazwyczaj placilo sie zyciem lub praca wlasnych rak. Podejrzewalem, iz lochy beda znacznie bardziej przydatne teraz, kiedy ksiaze Wladczy oglosi sie krolem. Chcialem zasnac, ale minelo znieczulajace dzialanie nasion kopytnika. Przewracalem sie z boku na bok na zimnym kamieniu i rozmyslalem. Jakis czas probowalem samego siebie przekonac, ze jesli ksieznej Ketriken udalo sie uciec, wygralem. W koncu przeciez zwyciestwo to zrealizowanie zamierzen, prawda? Myslalem tez o tym, jak szybko odszedl krol Roztropny. Zniknal niczym powiew wiatru. Jesli mnie powiesza, czy takze smierc przyjdzie szybko? Czy bede sie dusil przez dluzszy czas? Zeby odwrocic uwage od tych rozmyslan, zastanowilem sie, jak dlugo bedzie musial ksiaze Szczery prowadzic wojne z mlodszym bratem, nim znowu otoczy granica na mapie wszystkie szesc ksiestw krolestwa. Zakladajac, oczywiscie, ze zdola po powrocie uwolnic nasze wybrzeze od szkarlatnych okretow. Kiedy ksiaze Wladczy opusci Kozia Twierdze - a bylem przekonany, ze to uczyni - kto o nia wystapi? Ksiezna Cierpliwa powiedziala, ze nadbrzezni wladcy nie chcieli tu widziec ksiecia Zwawego. Ksiestwo Kozie mialo wielu szlachetnie urodzonych, ale zaden z nich nie smialby siegnac po wladze. Moze ktorys z pozostalych trzech ksiazat obejmie stolice? Nie. Zaden z nich nie mial teraz prawa zajmowac sie czymkolwiek poza wlasnymi granicami. Od tej pory kazdy bedzie myslal o wlasnej ziemi. Chyba ze ksiaze Wladczy zostanie w Koziej Twierdzy. Po zniknieciu ksieznej Ketriken i po smierci krola Roztropnego byl prawomocnym krolem. Chyba ze ktos rozglosi, iz ksiaze Szczery zyje. Ale niewielu o tym wiedzialo. Czy ksiestwa nadbrzezne zaakceptuja ksiecia Wladczego jako krola? Czy ksiestwa nadbrzezne zaakceptuja jako krola ksiecia Szczerego po jego powrocie? Czy beda gardzili czlowiekiem, ktory opuscil ich, wyruszajac na szalencza wyprawe? Nie dawano mi wody ani jedzenia, poki sie nie upomnialem, a i wowczas nie zawsze, wiec posilki nie byly miara uplywu czasu. Przytomny bylem wiezniem wlasnych mysli i obaw. Raz sprobowalem Moca siegnac ku ksieciu Szczeremu, ale wysilek zmacil mi wzrok i na dlugi czas przyprawil o ciezki bol glowy. Nie mialem sily na druga probe. Glod towarzyszyl mi stale, podobnie jak zimno. Dwukrotnie slyszalem, jak wartownicy zawracali ksiezne Cierpliwa, odmowili przekazania mi jedzenia i bandazy. Nie zawolalem do niej. Nie chcialem, zeby wiecej ryzykowala. Ukojenie znajdowalem tylko we snie, gdy polowalem ze Slepunem. Probowalem za pomoca jego zmyslow zorientowac sie w wydarzeniach w zamku, ale on zwracal uwage jedynie na szczegoly wazne dla wilka, a kiedy bylem z nim, przejmowalem jego sposob widzenia swiata. Czas nie dzielil sie na dni i noce, lecz od zdobyczy do zdobyczy. Mieso, ktore z nim pozeralem, nie wspomagalo mojego ludzkiego ciala, ale dawalo przyjemnosc jedzenia. Jego zmyslami odbieralem zmiane pogody i pewnego ranka obudzilem sie ze swiadomoscia, iz nastal piekny zimowy dzien. Pogoda dla najezdzcow. Wladcy ksiestw nadbrzeznych nie beda mogli zwlekac z wyjazdem z Koziej Twierdzy, jesli czekali do tej pory. Jakby dla potwierdzenia domyslow, uslyszalem glosy przy posterunku strazy i skrzypienie butow na kamiennej podlodze. Gniewny glos ksiecia Wladczego, a potem pozdrowienie wartownikow. Zblizyli sie do mojej celi i drzwi zostaly otwarte. Usiadlem wolno. Trzech wladcow ksiestw nadbrzeznych oraz ksiaze zdrajca patrzyli na mnie z progu celi. Udalo mi sie stanac. Za nimi zobaczylem szereg zolnierzy uzbrojonych w piki; gotowi byli okielznac rozszalala bestie. Straznik z obnazonym mieczem stanal obok otwartych drzwi, pomiedzy ksieciem Wladczym a mna. Nie przecenial mojej nienawisci. -Widzicie go - oznajmil ksiaze Wladczy glosem bez wyrazu. - Zyje i nic mu nie jest. Nie zabilem go, choc mam do tego prawo. Zamordowal czlowieka, mojego sluzacego, w samej sali biesiadnej. I kobiete w jej komnacie. Mam prawo odebrac mu zycie, juz chocby za te zbrodnie. -Nastepco tronu, ksiaze Wladczy, obwiniasz Bastarda Rycerskiego o zabicie krola Roztropnego przy uzyciu Rozumienia - rzekl ksiaze Krzepki. - Nigdy nie slyszalem, by podobna rzecz byla w ogole mozliwa. Jesli jednak oskarzasz Bastarda Rycerskiego o tak wielka zbrodnie, jego zyciem rozporzadza Rada Krolestwa. Ona zdecyduje o jego winie lub niewinnosci i wyda wyrok. Ksiaze Wladczy westchnal zirytowany. -Wobec tego zwolam Rade Krolestwa. Trzeba z tym skonczyc nareszcie. To smieszne, zeby opozniac moja koronacje z powodu egzekucji mordercy. -Panie moj, smierc krola nigdy nie jest smieszna - zauwazyl spokojnie ksiaze Dorzeczny, wladca Ksiestwa Debow. - Trzeba zakonczyc sprawy jednego krola, nim koronujemy drugiego. -Moj ojciec jest martwy i pochowany. Co jeszcze mozna dla niego zrobic? - Ksiaze Wladczy zaczynal byc nierozwazny. W jego ostrej odpowiedzi prozno by szukac sladow zalu czy szacunku. -Dowiemy sie, jak umarl i z czyjej reki - rzekl ksiaze Krzepki. - Pokojowiec krola, Osilek, twierdzi, ze monarche zabil Bastard Rycerski. Ty, ksiaze, zgadzasz sie z nim, twierdzac, ze nieprawy syn ksiecia Rycerskiego posluzyl sie Rozumieniem. Wielu z nas wierzy, iz Bastard Rycerski byl wyjatkowo oddany swemu krolowi i nigdy by nie dokonal podobnego czynu. A sam Bastard Rycerski powiedzial, iz krola zabili czlonkowie kregu Mocy. - Po raz pierwszy ksiaze Krzepki spojrzal mi prosto w twarz. Nie spuscilem wzroku. Przemowilem do niego, jakbysmy rozmawiali na osobnosci. -Zabili go Pogodna i Prawy - rzeklem cicho. - Zdradziecko zamordowali mojego krola. -Cisza! - wrzasnal ksiaze Wladczy. Podniosl reke, chcial mnie uderzyc. Nie cofnalem sie nawet na krok. -Dlatego ich zabilem - ciagnalem, mowiac tylko do ksiecia Krzepkiego. - Nozem krola. Inaczej po co bym wybieral taka bron? -Szalency popelniaja szalone czyny - odezwal sie ksiaze Rozumny, wladca Ksiestwa Cypla. Ksiaze Wladczy dusil w sobie zlosc, posinial z wscieklosci. Spojrzalem na ksiecia Rozumnego. Ostatnim razem rozmawialismy przy jego stole, w Straznicy Zatoki. -Nie jestem szalony - oznajmilem spokojnie. - Tej nocy, gdy umarl krol, nie bylem bardziej szalony niz wowczas, gdy dzierzylem topor pod murami Straznicy Zatoki. -I to mozliwe - przyznal ksiaze Rozumny z namyslem. - Wiadomo powszechnie, ze w bitewnym szale Bastard walczy z szalona odwaga. Ksieciu Wladczemu blysnely oczy. -Wiadomo takze, ze po walce widziano go z krwia na ustach. Ze przemienial sie w psa. Jest skazony Rozumieniem. Nastala cisza. Ksiaze Dorzeczny patrzyl na mnie z odraza. W koncu glos zabral ksiaze Krzepki. -Ciezki to zarzut. Czy masz, panie, swiadkow? -Krwi na jego ustach? Kilku. Ksiaze Krzepki pokrecil glowa. -Kazdy moze miec po walce zakrwawiona twarz. Topor to okrutna bron. Sam moge zaswiadczyc. Nie, taki dowod nie wystarczy. -Wiec zwolamy Rade Krolestwa - powtorzyl ksiaze Wladczy niecierpliwie. - Posluchamy, co ma do powiedzenia Osilek. On opowie, jak zmarl moj ojciec, z czyjej reki zginal. Trzej ksiazeta pograzyli sie w myslach. Teraz ksiaze Krzepki dowodzil ksiestwom nadbrzeznym. Bylem tego pewien. Wlasnie on sie odezwal. -Nastepco tronu, ksiaze Wladczy. Pozwol nam przemowic szczerze. Oskarzasz Bastarda Rycerskiego, syna ksiecia Rycerskiego, o wykorzystanie Rozumienia, zwierzecej magii, do zabicia krola Roztropnego. To bardzo powazne oskarzenie. Bysmy mogli je przyjac za uzasadnione, musimy zyskac dowody nie tylko na to, ze Bastard Rycerski jest skazony magia Rozumienia, ale takze, iz przy pomocy tej magii mozna dokonac podobnego czynu. Wszyscy widzielismy, ze na ciele krola nie bylo zadnych sladow. Gdybys sam, panie, nie zaczal mowic o zdradzie i morderstwie, uznalibysmy, ze krol zmarl, gdyz przyszedl na niego czas. Niektorzy nawet twierdza, ze szukasz, panie, pretekstu, by sie pozbyc Bastarda Rycerskiego. Na pewno slyszales te pogloski. Powtarzam je glosno, zebysmy mogli sie do ich odniesc - ksiaze Krzepki przerwal, jakby debatowal z samym soba. A skoro ani ksiaze Rozumny ani Dorzeczny nie zglaszal sprzeciwu, odchrzaknal i podjal watek: - Proponujemy ci uklad, panie. Udowodnij nam, ze Bastard Rycerski jest skalany Rozumieniem i uzyl tej magii, by zabic krola Roztropnego, a wowczas my pozwolimy ci usmiercic go w sposob, jaki uznasz za stosowny. Bedziemy swiadkami twojej koronacji na wladce Krolestwa Szesciu Ksiestw, przyjmiemy ksiecia Zwawego jako twojego namiestnika w Koziej Twierdzy i pozwolimy ci przeniesc dwor do Kupieckiego Brodu. Triumf blysnal krotko w oczach ksiecia Wladczego. Zaraz starla go podejrzliwosc. -A jesli, moj ksiaze, nie usatysfakcjonuja was moje dowody? -Wowczas Bastard Rycerski bedzie zyl - oznajmil spokojnie ksiaze Krzepki - a ty, panie, mianujesz go rzadca Koziej Twierdzy oraz dowodca sil zbrojnych Ksiestwa Koziego pod twoja nieobecnosc. -To perfidna zdrada! - syknal ksiaze Wladczy. Ksiaze Dorzeczny omal siegnal po miecz. Rozumny poczerwienial, ale milczal. Napiecie w szeregu zolnierzy stalo sie niemal namacalne. Tylko ksiaze Krzepki tkwil bez ruchu. -Panie moj, czy chcesz rzucic kolejne oskarzenie? - zapytal spokojnie. - Takze i wowczas bedziemy zadali dowodow. Moze to jeszcze bardziej opoznic koronacje. Przez chwile w milczeniu mierzyli sie spojrzeniami. -Przemawiam w pospiechu, moi panowie - odezwal sie w koncu ksiaze Wladczy. - Trudne nastaly dla mnie czasy. Zostalem osierocony przez ojca i pozbawiony wskazowek brata. Ksiezna Ketriken z dziecieciem w lonie zniknela... Z pewnoscia wystarczyloby to kazdemu czlowiekowi do wyciagania nazbyt pochopnych wnioskow. Ja... coz... przystaje na umowe, ktora mi proponujecie. Udowodnie, ze Bastard Rycerski jest naznaczony pietnem Rozumienia, albo go uwolnie. Czy to was, panowie, zadowala? -Nie, ksiaze - rzekl spokojnie ksiaze Krzepki. - Nie takie postawilismy warunki. Jesli Bastard Rycerski jest niewinny, bedzie dowodzil Kozia Twierdza. Jesli dowiedziesz jego winy, zaakceptujemy ksiecia Zwawego. -A smierc Pogodnej i Prawego, oddanych mi sluzacych i czlonkow kregu Mocy? Przeciez z pewnoscia jest ona jego dzielem. Sam sie do tego przyznal. - Spojrzenie, jakim obrzucil mnie ksiaze Wladczy, powinno bylo polozyc mnie trupem na miejscu. Jak gleboko musial zalowac obwinienia mnie o zamordowanie krola! Osilek mnie oskarzyl, a ksiaze Wladczy go poparl i teraz juz nie mogl zadac dla mnie kary smierci przez utopienie za zabicie Prawego. Zaklulem go na oczach wielu swiadkow. Jak na ironie ksiaze, chcac obciazyc mnie wieksza liczba win, opoznial moja egzekucje. -Bedziesz mial, panie, mozliwosc udowodnic, ze Bastard Rycerski jest skazony pietnem Rozumienia i winien smierci twojego ojca. Za te zbrodnie pozwolimy ci go powiesic. A jesli chodzi o tamtych dwoje... Bastard Rycerski twierdzi, ze to oni zabili krola. Jesli nie on okaze sie winny, uznamy, iz zabil ich slusznie. -Nie moge sie zgodzic! - krzyknal ksiaze Wladczy. -Panie, takie sa nasze warunki - odparl spokojnie ksiaze Krzepki. -A jesli ich nie przyjme? Wladca Ksiestwa Niedzwiedziego wzruszyl ramionami. -Niebo sie rozchmurzylo, panie. Pogoda sprzyja Zawyspiarzom. Powinnismy wracac do domu i strzec wlasnych wybrzezy. Bez zwolania Rady Krolestwa nie mozesz sie, panie, koronowac na krola ani zgodnie z prawem wyznaczyc namiestnika Ksiestwa Koziego. Musisz zimowac tutaj i stawic czolo piratom, podobnie jak my. -Ciagle wracasz do tradycji i drobiazgowych praw, byle tylko nagiac mnie do waszej woli. Czy jestem waszym krolem, czy nie? - zapytal ksiaze Wladczy bez ogrodek. -Nie - oznajmil ksiaze Krzepki ze spokojem, lecz zdecydowanie. - Jestes nastepca tronu. I pozostaniesz nim, dopoki sprawa nie zostanie wyjasniona. Ksiaze Wladczy zmierzyl Krzepkiego chmurnym spojrzeniem. -Dobrze wiec - rzekl zbyt szybko. - Rozumiem, ze musze przystac na te... umowe. Pamietajcie, ze to wy okresliliscie jej warunki, nie ja. - Odwrocil sie do mnie, a ja wiedzialem, ze nie dotrzyma slowa. Zrozumialem, ze umre w tej celi. Kiedy sobie to uswiadomilem, nagle zrobilo mi sie ciemno przed oczyma, zachwialem sie na nogach. Niewiele mi zostalo zycia. Przeszly mnie zimne ciarki. Ksiaze Krzepki zmarszczyl brwi. Uczucia musialy sie odbic na mojej twarzy, gdyz zapytal: -Bastardzie Rycerski, czy jestes dobrze traktowany? Masz co jesc? - Rozpial brosze przytrzymujaca plaszcz na ramieniu. Plaszcz nie byl nowy, ale welniany i cieply, a kiedy ksiaze mi go rzucil, pod ciezarem sukna zatoczylem sie na sciane. Przycisnalem do siebie plaszcz z wdziecznoscia. -Dostaje wode, chleb - odparlem krotko. - Dziekuje za cieple okrycie - rzeklem ciszej. -Wielu ludziom powodzi sie gorzej! - wtracil sie ksiaze Wladczy rozzloszczony. - Czasy sa ciezkie - dodal ni stad, ni zowad. Jakby ci, do ktorych mowil, nie wiedzieli o tym lepiej niz on. Ksiaze Krzepki przygladal mi sie dluzsza chwile. Milczalem. Wreszcie przeniosl spojrzenie na ksiecia Wladczego. -Zbyt ciezkie, zeby mu rzucic garsc slomy, by nie musial spac na golej kamiennej lawie? Ksiaze Wladczy odpowiedzial hardym spojrzeniem, ale ksiaze Krzepki sie nie przestraszyl. -Chcemy dostac dowody jego winy, panie, nim wyrazimy zgode na egzekucje. A do tego czasu spodziewamy sie, ze bedzie zyl. -Niech dostaje przynajmniej zolnierskie racje - poradzil ksiaze Rozumny. - Nikt nie zarzuci, ze go rozpieszczasz, panie, a bedziemy go mieli zywego... do powieszenia albo rzadzenia Ksiestwem Kozim. Ksiaze Wladczy skrzyzowal ramiona na piersi i nie odezwal sie slowem. Wiedzialem, ze bede dostawal wode i chleb. Probowalby tez odebrac mi plaszcz, ale mial swiadomosc, ze bede o niego walczyl. Ruchem brody kazal straznikom zamknac drzwi celi. Kiedy sie zatrzasnely, skoczylem naprzod, uchwycilem sie krat i patrzylem za odchodzacymi. Chcialem zawolac, krzyczec, ze ksiaze Wladczy nie pozwoli mi dozyc wyroku Rady Krolestwa, ze znajdzie sposob, zeby mnie tu zabic. Nie zrobilem tego. Nie uwierzyliby mi. Nadal sie go nie bali. Gdyby go znali tak dobrze jak ja, wiedzieliby, ze zadne przyrzeczenie nie kaze mu dotrzymac zawartej umowy. Zabije mnie. Mial mnie w swojej mocy, nie moglem sie obronic. Puscilem drzwi i na drewnianych nogach dowloklem sie do lawy. Usiadlem. Odruchowo owinalem sie plaszczem. Najcieplejsza welna nie mogla wygnac mrozu z mojej duszy. Jak przyplyw wdziera sie do morskich jaskin, tak mnie przepelnila swiadomosc nieuniknionosci smierci. Znow bylem bliski omdlenia. Poradzilem z nim sobie, niepewnie rozwazajac, jaki sposob moze wybrac ksiaze Wladczy, zeby mnie pozbawic zycia. Tak wiele ich bylo. Podejrzewalem, ze bedzie chcial wymusic na mnie przyznanie sie do winy. Jesli zyska dosc czasu, moze mu sie to udac. Probowalem o tym nie myslec, nie roztrzasac tak szczegolowo, ze mialem umrzec bolesnie. Pewna ulge przyniosla mi swiadomosc, ze moglem go oszukac. W sekretnej kieszonce skrwawionego rekawa ciagle tkwila trucizna, ktora tak dawno temu przygotowalem dla Osilka. Gdyby zapewniala lagodniejsza smierc, polknalbym ja natychmiast. Niestety, kiedy ja preparowalem, nie szykowalem srodka, ktory mial bezbolesnie zapewnic rychly wieczny spokoj, lecz meczarnie, skret kiszek, wymioty i goraczke. Pozniej moze sie to okazac lepsze niz atrakcje przygotowane przez ksiecia Wladczego. Niewielkie pocieszenie. Polozylem sie i zawinalem w obszerny plaszcz. Mialem nadzieje, ze ksieciu Krzepkiemu nie bedzie go bardzo brakowalo. Byl to prawdopodobnie ostatni ludzki gest w stosunku do mnie. Nie spalem. Ucieklem do swiata mojego wilka. Obudzilem sie pozniej ze zwyklego snu, w ktorym Ciern strofowal mnie, ze nie uwazam nalezycie. Skulilem sie jeszcze bardziej w ogromnym plaszczu ksiecia Krzepkiego. Swiatlo pochodni przeciekalo do mojej celi. Dzien to byl czy noc? Nie potrafilem powiedziec, ale odnioslem wrazenie, ze gleboka noc. Sprobowalem zasnac. Ciern natarczywie blagal mnie o cos... Usiadlem wolno. Z pewnoscia slyszalem Ciernia. Glos wydal sie cichszy. Polozylem sie z powrotem. Teraz slyszalem lepiej, ale nadal nie moglem rozroznic slow. Przycisnalem ucho do kamiennej lawy. Nic. Wstalem wolno i obszedlem cele. W jednym rogu slychac bylo lepiej, ale nadal nie moglem zrozumiec slow. -Nie rozumiem - powiedzialem do pustej celi. Przytlumiony glos zamilkl. Po chwili odezwal sie znowu, pytajacym tonem. -Nie rozumiem - powiedzialem glosniej. Glos Ciernia brzmial dalej, bardziej podekscytowany, ale nie glosniejszy. -Nie rozumiem! - krzyknalem zawiedziony. Kroki w korytarzu przed cela. -Bastardzie Rycerski! Strazniczka byla niska. Nie mogla zajrzec przez zakratowane okienko. -Co takiego? - zapytalem rozespanym glosem. -Dlaczego krzyczales? -Ja? Och. Zly sen. Kroki sie oddalily. Slyszalem, jak kobieta mowi ze smiechem do drugiej strazniczki: -Trudno sobie wyobrazic, jaki sen moglby byc dla niego gorszy niz rzeczywistosc. - Miala akcent ze srodladzia. Znow polozylem sie na lawie. Glos Ciernia ucichl. Sklonny bylem zgodzic sie ze strazniczka. Jakis czas nie spalem, zastanawialem sie, co Ciern probowal mi powiedziec. Watpilem, zeby to byly dobre wiesci, a zlych mialem dosyc. Mialem umrzec tutaj. Przynajmniej niech sie to stanie dlatego, ze pomoglem w ucieczce ksieznej Ketriken. Ciekaw bylem, czy daleko zajechala. Pomyslalem o trefnisiu i zastanowilem sie, jak znosi niewygody zimowej podrozy. Zabronilem sobie myslec, dlaczego Brus nie pojechal z nimi. Za to pomyslalem o Sikorce. Musialem sie zdrzemnac, bo ja zobaczylem. Szla pod gore stroma sciezka, przygarbiona pod jarzmem nosidel. Byla blada, wygladala na zmeczona i chora. Na szczycie wzgorza stala rozpadajaca sie chatka, snieg prawie siegal dachu. Sikorka przystanela, postawila wiadra na progu i stala tak, patrzac na morze. Zerknawszy w bezchmurne niebo, sciagnela brwi. Lekka bryza ledwie marszczyla wode. Wietrzyk podniosl pasmo gestych wlosow, tak jak ja zwyklem to robic, i przesunal dlonia po cieplej krzywiznie miedzy szczeka i szyja. Nagle w oczach Sikorki zalsnily lzy. -Nie - powiedziala glosno. - Nie bede wiecej myslala o tobie. Nie. - Schylila sie, dzwignela ciezkie wiadra i weszla do chatki. Wiatr zawirowal wokol sprochnialych desek. Dach byl wyjatkowo oszczednie pokryty strzecha. Powialo silniej, a ja pozwolilem sie uniesc podmuchem. Wpadlem w wir, wzlecialem golebiem, zostawilem rozterki za soba. Chcialem nurkowac glebiej, skoczyc w glowny nurt, ktory mogl mnie zabrac na zawsze, z daleka od zalosnych obaw. Szukalem dlonmi tego glebszego pradu, rwacego jak bystra rzeka. Wciagnela mnie, uniosla, zabrala ze soba. "Na twoim miejscu trzymalbym sie od tego z daleka". "Na pewno?" - Pozwolilem ksieciu Szczeremu zorientowac sie w mojej sytuacji. "Moze i nie - przyznal niewesolo. - Powinienem byl sie domyslic. Najwyrazniej potrzeba wielkiego bolu, choroby albo jakiegos przymusu, zebys przelamal bariery i potrafil sie poslugiwac Moca. - Umilkl na dlugo. Milczelismy obaj, myslac o wszystkim i o niczym. - Wiec tak. Moj ojciec nie zyje. Prawy i Pogodna. Powinienem byl sie domyslic. Jego znuzenie, slabosc... nieomylne oznaki czlowieka krola, wykorzystywanego zbyt intensywnie, zbyt czesto. Podejrzewam, ze trwalo to bardzo dlugo, zaczelo sie pewnie jeszcze przed... smiercia Konsyliarza. Tylko on mogl wymyslic cos podobnego, a co dopiero udoskonalic sposob wykonania... Co za wstretny sposob uzywania Mocy. Nas takze szpiegowali?" "Tak. Nie wiem, ile sie dowiedzieli. Pozostal jeszcze jeden, ktorego nalezy sie obawiac. Stanowczy". "Nazwij mnie glupcem po trzykroc. Z poczatku okrety wojenne spisywaly sie swietnie. Potem, kiedy sie zorientowali, ze laczy nas wiez, znalezli sposob, by udaremnic nasze wysilki. Krag Mocy nalezal do Wladczego od momentu powstania. Stad wiesci docieraly spoznione albo wcale. Pomoc, jesli w ogole wysylalismy, szla za pozno. Wladczy jest pelen nienawisci jak pchla opita krwi. I wygral". "Nie do konca, panie moj, krolu. - Powstrzymalem sie od myslenia o ksieznej Ketriken podrozujacej do Krolestwa Gorskiego. - Trzeba sie strzec Stanowczego. I jest jeszcze Mocarny. Oraz Bystry. Trzeba zachowac ostroznosc". Cien ciepla. "Bede ostrozny. Znasz wszystkie moje mysli. Zaplacilismy drogo, ale moze warto bylo". "Niczego nie zaluje. - Wyczulem jego znuzenie, rezygnacje. - Zamierzasz sie poddac, ksiaze Szczery?" "Nie, ale podobnie jak twoja, takze i moja przyszlosc nie rysuje sie w jasnych barwach. Wszyscy moi towarzysze uciekli lub nie zyja. Bede szedl dalej, ale nie wiem, jak daleko mam isc ani co zrobic, gdy dotre do celu. Jestem zmeczony. Poddac sie byloby tak latwo". Ksiaze Szczery siegal ku mnie bez trudu. Ja musialem zdobyc sie na niemaly wysilek, zeby dostrzec wszystko, czego nie odslanial specjalnie dla mnie, a wiec ogromny mroz oraz rane, ktora prawie uniemozliwiala oddychanie. Samotnosc i cierpienie, bo przyjaciele oddali za niego zycie, bo zmarli tak daleko od domu. "Czernidlo - pomyslalem, a moj wlasny smutek byl echem uczuc ksiecia Szczerego. - Powab". Odeszli na zawsze. I cos jeszcze, czego nie potrafil pokazac mi dokladnie. Pokusa, wahanie na krawedzi. Nacisk, wyrywanie, bardzo podobne do tego, jakie czulem od Pogodnej i Prawego. Probowalem sie przepchnac kolo ksiecia, przyjrzec sie temu, ale mnie zatrzymal. "Czasem niebezpieczenstwo staje sie powazniejsze, kiedy je poznasz z bliska - ostrzegl mnie. - Jak to. Ale jestem pewien, ze musze podazac wlasnie ta sciezka, jesli mam odnalezc Najstarszych". -Wiezniu! Drgnalem wytracony z transu. W drzwiach celi obrocil sie klucz. W progu stanela jakas dziewczynka. Tuz za nia ksiaze Wladczy i dwoch straznikow, sadzac z kroju ubran, ze srodladzia. Jeden wrzucil do celi pochodnie. Cofnalem sie odruchowo, a potem siedzialem i mrugalem nie przyzwyczajony do tak silnego blasku. -Czy to on? - zapytal ksiaze Wladczy lagodnym tonem. Dziewuszka przygladala mi sie strachliwie. Ja takze zerknalem na nia, probujac odgadnac, dlaczego wydawala mi sie znajoma. -Tak, panie... ksiaze... wasza wysokosc, krolu. To on. Poszlam wtedy rano do studni, musialam przyniesc wode, bo inaczej dziecko by umarlo, tak samo jakby je zabili. Akurat bylo spokojnie w calym miescie i cicho jak makiem zasial. No wiec poszlam do studni z samego rana, skradalam sie przez mgle, panie. No i tam byl wilk, przy samej studni. Podniosl sie i patrzyl na mnie. A potem wiatr poruszyl mgle i wilk zniknal. Zmienil sie w czlowieka. Tego czlowieka, wasza wysokosc, krolu. - Wpatrywala sie we mnie zogromnialymi oczyma. Teraz ja sobie przypominalem. Tamtego ranka, po bitwie o Straznice Zatoki, Slepun i ja odpoczywalismy przy studni. Obudzil mnie, kiedy uciekl przed dziewuszka. -Dzielna mala - pochwalil ja ksiaze Wladczy i poklepal po ramieniu. - Straze, zabierzcie ja do kuchni. Dopilnujcie, zeby dostala dobrze zjesc, potem niech sie gdzies przespi. Nie, nie, pochodnie mi zostawcie. Odsunal sie od drzwi, a straznik zamknal je dokladnie. Slyszalem oddalajace sie kroki, lecz blask pochodni przed zakratowanym okienkiem pozostal. Kiedy kroki ucichly, ksiaze Wladczy odezwal sie ponownie. -No i, bekarcie, wyglada na to, ze gra sie skonczyla. Pewnie twoi zwolennicy predko cie opuszcza, kiedy zrozumieja, do czego doprowadziles. Sa takze inni swiadkowie. Beda mowili o wilczych sladach i zagryzionych ludziach tam, gdzie walczyles w Straznicy Zatoki. Nawet kilkoro sposrod naszej gwardii zamkowej bedzie musialo pod przysiega zeznac, ze po twojej walce z ofiarami kuznicy ciala nosily slady zebow i pazurow. - Westchnal z zadowoleniem. Slyszalem, jak umieszcza pochodnie w uchwycie. Jeszcze wrocil do drzwi. Ledwie mogl na mnie zerknac przez okienko. Wstalem, podszedlem blizej, spojrzalem na niego z gory. Odstapil. Odczulem zalosna satysfakcje. Urazilo to jego godnosc. -Taki byles latwowierny. Taki glupi. Ledwie wrociles z gor, z podkulonym ogonem, a juz wyobraziles sobie, ze laskawosc Szczerego wystarczy, bys przezyl. Ach, te twoje glupie intrygi! Znalem je wszystkie. Wszystkie, bekarcie. Wiedzialem o kazdym twoim slodkim sam na sam z Ketriken, wiedzialem, ze w Ogrodzie Krolowej dala Krzepkiemu lapowke, by go obrocic przeciwko mnie. Znalem nawet jej plany opuszczenia Koziej Twierdzy. Powiedziales jej: wez, pani cieple rzeczy. Krol jedzie takze... Nic z tego, bekarcie. Wybrala sie bez krola i bez cieplych ubran. - Zrobil efektowna pauze. - Nawet bez konia. - Ostatnim slowem rozkoszowal sie, jakby je szykowal od dlugiego czasu. Chciwie wpatrywal sie w moja twarz. Bylem ostatnim glupcem swiata! Rozyczka. Slodkie rozespane dziecko, wiecznie przycupniete w poblizu. Tak chetnie polecalo sie jej przekazanie wiadomosci. Mala dziewczynka, wiec nie pamietalo sie o jej obecnosci. Powinienem byl wiedziec. Mialem jej lata, gdy Ciern zaczal mnie uczyc fachu. Nie potrafilem sobie przypomniec, co przy niej mowilem, a czego nie. Nie mialem sposobu sie dowiedziec, z jakich sekretow Ketriken zwierzala sie nad ta ciemna glowka w loczkach. Jakich rozmow z ksieciem Szczerym sluchala ta dziewczynka, jakich z ksiezna Cierpliwa? Ksiezna Ketriken i blazen znikneli. Tyle tylko wiedzialem na pewno. Czy w ogole opuscili Kozia Twierdze zywi? Ksiaze Wladczy usmiechal sie, bardzo z siebie zadowolony. Tylko dzieki solidnym drzwiom pomiedzy nami udalo mi sie nie zlamac przysiegi danej krolowi. Odszedl, ciagle z usmiechem na ustach. Mial dowod, ze bylem skazony Rozumieniem. Dziewuszka ze Straznicy Zatoki byla wiarygodnym swiadkiem. Teraz pozostalo mu tylko torturowac mnie dotad, az sie przyznam do zamordowania krola Roztropnego. Mial na to mnostwo czasu. Osunalem sie na podloge. Ksiaze Szczery mial racje. Najmlodszy krolewski syn odniosl zwyciestwo. 31. TORTURY Nic nie cieszylo ksiezniczki Niestrudzonej, tylko polowanie na ogierze Srokaczu. Wszystkie dworki ja przestrzegaly, ale nie sluchala rad. Ostrzegali ja mozni panowie, lecz szydzila z ich obaw. Nawet krolewski koniuszy probowal sie sprzeciwic jej woli:-Ksiezniczko, ogier powinien zginac we krwi i ogniu, gdyz zostal ulozony przez Rozumiejacego i tylko jemu byl wierny! Ksiezniczka zaplonela gniewem i rzekla: -Czy nie sa to moje stajnie i konie? Czy nie moge decydowac, na ktorym wierzchowcu zechce sie wybrac na polowanie? Wowczas wszyscy umilkli, przestraszeni jej gniewem, a ona kazala osiodlac Srokacza. I tak ruszyli, niesieni ujadaniem ogarow, spowici tecza barwnych proporcow. Srokacz szedl poslusznie, az poniosl ksiezniczke daleko od pol i w koncu znikneli z oczu innym mysliwym. Pod parasolem zielonych drzew zgubila droge, zawodzenie ogarow bylo tylko echem pomiedzy wzgorzami. Wreszcie stanela nad strumieniem zaczerpnac chlodnej wody, lecz ach! - gdy sie odwrocila, Srokacz zniknal, a na jego miejscu stal Rozumiejacy, laciaty podobnie jak wierzchowiec, z ktorym laczyla go zwierzeca magia. Potem byl z nia jak ogier z kobyla, i nim rok uplynal, ksiezniczka powila dziecie. Gdy akuszerki ujrzaly potomka, nakrapianego nawet na twarzy i ramionach, krzyczaly glosno ze strachu. A kiedy ujrzala go ksiezniczka Niestrudzona, oddala ducha we krwi i sromocie, gdyz powila dziecie Rozumiejacego. Tak narodzil sie ksiaze Srokaty - w strachu i w pohanbieniu. Strach i pohanbienie poniosl ze soba w swiat. Legenda o ksieciu Srokatym * * * Cienie krat tanczyly na scianie w swietle pochodni zostawionej przez ksiecia Wladczego. Jakis czas przygladalem im sie bezmyslnie. Paralizowala mnie swiadomosc, ze niebawem umre. Stopniowo moj mozg zaczal znowu pracowac, jednak bez porzadku. Co probowal mi powiedziec Ciern? Wyruszyla bez konia... Ile ksiaze Wladczy wiedzial o tych koniach? Czy znal umowione miejsce w olchowym zagajniku? Jak Brus uniknal zdemaskowania? A raczej: czy uniknal? Czy nie spotkam go w komnacie tortur? Czy ksiaze Wladczy uwaza, ze ksiezna Cierpliwa jest zamieszana w intryge? Jesli tak, czy zadowoli sie zostawieniem jej w Koziej Twierdzy, czy bedzie chcial sie okrutniej zemscic? Czy mam walczyc, kiedy przyjda po mnie?Nie. Pojde z godnoscia. Nie. Zabije golymi rekoma tylu, ilu zdolam, tych srodladowych kundli. Nie. Pojde spokojnie i poczekam, az trafi mi sie sposobnosc ataku na ksiecia Wladczego. Na pewno tam bedzie, chce patrzec, jak umieram. A co z przysiega dana krolowi Roztropnemu, iz nie zabije jego syna? Juz mnie nie obowiazywala. A moze jednak? Nikt nie mogl mnie ocalic. Nie ma sensu sie zastanawiac, czy Ciern cos zrobi, czy ksiezna Cierpliwa moglaby cos wskorac. Kiedy juz ksiaze Wladczy torturami wydobedzie ze mnie przyznanie do winy... czy bedzie mnie trzymal przy zyciu, zeby powiesic i pocwiartowac na oczach wszystkich? Oczywiscie, tak. Dlaczego odmawiac sobie przyjemnosci? Czy ksiezna Cierpliwa przyjdzie patrzec na moja smierc? Oby nie. Moze Lamowka zdola ja od tego odwiesc. Odrzucilem wlasne zycie, poswiecilem wszystko dla niczego. Przynajmniej zabilem Pogodna i Prawego. Czy ten cel byl wart mojego istnienia? Czy ksiezna Ketriken w ogole uciekla? Czy ukrywa sie gdzies posrod zamkowych murow? Czy wlasnie to probowal mi powiedziec Ciern? Nie. Miotalem sie bezladnie pomiedzy myslami, niczym szczur uwieziony w beczce na deszczowke. Bardzo chcialem z kims porozmawiac. Z kimkolwiek. Zmusilem sie do spokoju i w koncu znalazlem oparcie: Slepun... Slepun powiedzial, ze ich zabral, ze poprowadzil ich do Brusa. "Bracie..." - siegnalem ku Slepunowi. "Jestem. Zawsze jestem przy tobie". "Opowiedz mi o tamtej nocy". "O ktorej?" "O tej, gdy poprowadziles ludzi z zamku do Serca Stada". Wysilil pamiec. Traktowal swiat po wilczemu. Co sie stalo, to sie stalo. Planowal zycie tylko do nastepnej zdobyczy, nie pamietal wydarzen sprzed miesiaca lub roku, chyba ze bezposrednio dotyczyly spraw zwiazanych z przezyciem. Pamietal klatke, z ktorej go uwolnilem, ale gdzie polowal cztery noce temu, ginelo w zapomnieniu. Pamietal o ogolnie waznych rzeczach: gdzie szukac czesto uzywanej kroliczej sciezki, czy gdzie znalezc zrodlo, ktore nigdy nie zamarzalo; natomiast szczegoly odchodzily w niepamiec na zawsze. Prozno byloby pytac, ile krolikow zabil przed trzema dniami. Wstrzymalem oddech. Czy wilk da mi nadzieje? "Zaprowadzilem ich wszystkich do Serca Stada. Szkoda, ze cie tu nie ma. Wbil mi sie w warge kolec jezozwierza. Nie moge go wyjac. Boli". "A skadzes ty go wzial?" - Musialem sie usmiechnac. Doskonale wiedzial, czym grozi polowanie na to zwierze, a jednak sie nie oparl pokusie i pozarl tlusta zdobycz. "To nie jest smieszne". "Wiem. - To rzeczywiscie nie bylo smieszne. Kolec jezozwierza jest zakonczony haczykowato, bedzie sie zaglebial w ropiejacej ranie. Bardzo przeszkadza w polowaniu. Skupilem sie na problemie wilka. Poki mu go nie rozwiaze, nie bedzie myslal o niczym innym. - Jesli grzecznie poprosisz, Serce Stada ci go wyjmie. Mozesz mu zaufac". "Odepchnal mnie, kiedy do niego mowilem... Ale potem sam do mnie mowil". "Powtorz jego slowa". Wilk podjal wielki wysilek, by sobie przypomniec. "Tamtej nocy. Kiedy poprowadzilem ich do niego. Powiedzial mi: <>". "Pokaz mi miejsce, gdzie poszliscie". To bylo trudniejsze, ale sprobowal. Przypomnial sobie pobocze drogi omiatane sniegiem, na nim Brusa obok Sadzy i Fircyka. Wkrotce ujrzalem samice w lisiej skorze i bezwonnego. Tak ich nazywal. Ciernia pamietal doskonale, glownie dzieki wielkiej wolowej kosci, porzadnie obrosnietej miesem, ktora dostal na pozegnanie. "Mowili cos do siebie?" "Caly czas. Jak ich zostawilem, strasznie ujadali". Probowalem ze wszystkich sil, ale naprawde nic wiecej nie potrafil mi przekazac. I tak juz wiedzialem, ze w ostatniej chwili plan ulegl decydujacej zmianie. Dziwne, gotow bylem oddac zycie za ksiezne Ketriken, a w ostatecznym rozrachunku nie mialem pewnosci, czy mi sie podoba, ze wziela mojego konia. Potem przypomnialem sobie, ze prawdopodobnie nie bede mial juz nigdy okazji dosiasc jakiegokolwiek wierzchowca poza tym, ktory zaniesie mnie pod wisielcze drzewo. Przynajmniej Sadza trafila do kogos, kogo lubilem i darzylem zaufaniem. I Fircyk takze. Dlaczego te dwa konie? Dlaczego tylko te dwa? Czy Brus nie zdolal wyprowadzic innych ze stajni? Dlaczego sam nie pojechal? "Ten kolec boli - przypomnial mi Slepun. - Nie moge przez niego jesc". "Nie potrafie ci pomoc. Musisz poprosic Serce Stada". "A nie mozesz ty go poprosic? Ciebie nie odpycha". Usmiechnalem sie do siebie. "Mnie tez odepchnal. Jeden raz. Wystarczylo. Jesli sie zwrocisz do niego z prosba o pomoc, na pewno cie nie odepchnie". "Nie mozesz ty go poprosic?" "Nie moge z nim rozmawiac tak jak z toba, a jest za daleko, zebym mogl do niego zaszczekac". "No to sprobuje sam" - zdecydowal Slepun bez przekonania. Pozwolilem mu odejsc. Zastanowilem sie, czyby nie sprobowac wytlumaczyc mu swojej sytuacji. Zdecydowalem, ze lepiej nie. Nic nie mogl zaradzic, a mialby zmartwienie. Powie Brusowi, ze to ja go przyslalem, a wowczas krolewski koniuszy bedzie wiedzial, ze ciagle jeszcze zyje. Niewiele wiecej mialem mu do przekazania. Potem minal dlugi czas. Wypalila sie pochodnia zostawiona przez ksiecia Wladczego. Nastapila zmiana warty. Ktos wstawil mi do celi wode i chleb. Nie prosilem o nie. Moglo to oznaczac, ze dawno nie jadlem. Ponowna zmiana wartownikow. Tym razem pojawila sie gadatliwa para, kobieta i mezczyzna. Rozmawiali przyciszonymi glosami, docieral do mnie tylko niewyrazny szmer, przerywany niekiedy wybuchami smiechu. Chyba flirtowali. Przerwal im ktos. Przyjacielska pogawedka nagle sie skonczyla. Przyciszone glosy, ton pelen szacunku. Zoladek podszedl mi do gardla. Cicho wstalem, podkradlem sie do drzwi. Wyjrzalem w kierunku posterunku strazy. Szedl korytarzem niczym cien. Cicho, ale sie nie skradal. Byl niepozorny, wlasciwie trudny do zauwazenia. Nigdy dotad nie widzialem podobnego zastosowania Mocy. Wlosy na karku stanely mi deba, gdy Stanowczy pojawil sie po drugiej stronie drzwi. Nie odezwal sie, a ja nie smialem wyrzec slowa. Samo patrzenie na niego juz bylo zbyt duzym otwarciem, a przeciez obawialem sie odwrocic wzrok. Moc migotala wokol niego niczym aura swiadomosci. Skulilem sie w sobie jeszcze ciasniej, odepchnalem wszystko, co czulem, wszystko, o czym myslalem, najszybciej jak moglem zatrzasnalem bramy, a jednoczesnie wiedzialem, ze nawet moje umocnienia obronne mowia mu o mnie zbyt wiele. Choc w gardle mi zaschlo ze strachu, w glowie kolatalo jedno jedynie pytanie: gdzie byl do tej pory? Co bylo dla ksiecia Wladczego tak wazne, ze poswiecil temu Stanowczego, zamiast wykorzystac go do zapewnienia sobie korony? Bialy statek. Nagle to pojalem. Nie mialem watpliwosci. Patrzylem na Stanowczego i myslalem o nim w powiazaniu z bialym statkiem. Zmarszczyl brwi. Napiecie miedzy nami roslo, wzrastal nacisk Mocy na moje mury obronne. On sie nie czepial scian, nie szarpal jak Pogodna i Prawy. Porownalbym to raczej do pojedynku na miecze, w ktorym probuje sie sily przeciwnika. Trwalismy w stanie chwiejnej rownowagi; wiedzialem, ze jesli sie cofne, jesli przez jedna chwile nie zdolam go utrzymac, przeslizgnie sie poza moja obrone i przebije mi dusze. Oczy mu sie zaokraglily, zdumial mnie przelotny cien niepewnosci. Wciaz jednak napieral... Westchnal zadowolony. Odstapil od moich drzwi, przeciagnal sie niczym leniwy kot. -Nie docenili cie. Ja nie powinienem byl popelnic tego bledu. Doskonale wiem, jakie korzysci mozna odniesc, gdy rywal ma cie za nic. - Odszedl. Ani raptownie, ani wolno, tylko jak dym rozwiewany przez bryze. Troche tu, troche tam i nie ma. Kiedy zniknal, wrocilem na kamienna lawe. Nabralem gleboko powietrza, wypuscilem je i nadal drzalem w srodku. Przeszedlem probe, tym razem wytrwalem. Oparlem sie o zimna sciane i raz jeszcze spojrzalem na drzwi. Swidrowaly mnie polprzymkniete oczy Stanowczego. Podskoczylem tak raptownie, ze otworzyla mi sie rana na udzie. Spojrzalem w okienko. Nic. Zniknal. Serce bilo mi jak oszalale. Zmusilem sie, zeby podejsc do drzwi i wyjrzec na korytarz. Nikogo tam nie bylo, o ile moglem zobaczyc. Zniknal. Nie moglem w to uwierzyc. Pokustykalem z powrotem na lawe, otulilem sie plaszczem ksiecia Krzepkiego. Gapilem sie w okienko, czekajac na ruch, na jakas zmiane w mdlym swietle pochodni wartownikow, na cokolwiek, co by mi zdradzilo, ze Stanowczy przyczail sie pod drzwiami. Nic. Zapragnalem siegnac - Rozumieniem czy Moca, obojetne, sprawdzic, czy dalbym rade go tam wyczuc. Nie smialem. Nie moglem tego zrobic nie otwierajac dostepu do siebie. Wzmocnilem obrone mysli, po kilku chwilach jeszcze ja poprawilem. Im bardziej probowalem sie uspokoic, tym bardziej sie balem. Jeszcze niedawno obawialem sie tortur fizycznych. Teraz kwasny pot strachu splywal mi po plecach i skroniach, kiedy zrozumialem, co Stanowczy moglby mi zrobic, gdyby sie przedarl przez mury Mocy. Wystarczy, ze raz znajdzie sie w mojej glowie, a stane przed ludzmi i ze szczegolami opowiem, jak zamordowalem krola Roztropnego. Ksiaze Wladczy wymyslil dla mnie cos gorszego niz smierc. Mialem zginac, oskarzywszy siebie o tchorzostwo i zdrade. Mialem czolgac sie u jego stop i blagac o wybaczenie. Co za hanba! Chyba minela noc. Raz sie zdrzemnalem i obudzil mnie sen o oczach wpatrzonych we mnie przez okienko w drzwiach. Nie smialem nawet siegnac do Slepuna w poszukiwaniu pocieszenia. Mialem nadzieje, ze on nie bedzie probowal porozumiec sie ze mna. Zdawalo mi sie, ze slysze kroki w korytarzu. Oczy mialem jak przyproszone piaskiem, glowa mi pekala, miesnie zesztywnialy od ciaglego napiecia. Nie ruszylem sie z lawy, zbierajac resztki sil. Drzwi otwarly sie z hukiem. Straznik wsunal do mojej celi pochodnie, po czym ostroznie wszedl sam. Za nim dwaj nastepni. -Wstawaj! - rzucil ten z pochodnia. Mowil z akcentem Ksiestwa Trzody. Dzwignalem sie, pozwalajac plaszczowi ksiecia Krzepkiego opasc na lawe. Dowodca uczynil skapy gest i dwoch straznikow wzielo mnie miedzy siebie. Przed cela czekalo nastepnych czterech. Zadnego z nich nie znalem. Ksiaze Wladczy nie ryzykowal. Wszyscy nosili barwy jego osobistej gwardii. Z wyrazu ich twarzy nietrudno bylo wyczytac, jakie otrzymali rozkazy. Nie dalem im pretekstu. Poprowadzili mnie korytarzem, obok posterunku strazy, do wiekszego wnetrza, sluzacego niegdys jako wartownia. Wyniesiono stamtad wszystkie meble, ustawiono tylko jeden fotel. W kazdym uchwycie plonela pochodnia, wnetrze bylo bolesnie jasne dla moich odzwyczajonych od swiatla oczu. Straznicy zostawili mnie na srodku i dolaczyli do innych, stojacych pod scianami. Bardziej nawyk niz nadzieja kazal mi oszacowac sytuacje. Naliczylem ich czternastu. Az nadto, nawet jak dla mnie. Dwoje drzwi - zamkniete. Czekalismy. Czekanie w jasno oswietlonym pomieszczeniu, pelnym wrogo nastawionych mezczyzn, jest niedoceniana forma tortury. Probowalem stac spokojnie, w miare potrzeby przenosic ciezar ciala z jednej nogi na druga. Szybko sie meczylem. Balem sie odkrycia, jak oslabila mnie glodowka i brak ruchu. Odczulem wrecz ulge, kiedy w koncu wszedl ksiaze Wladczy, a za nim Stanowczy. -...niepotrzebne - protestowal Stanowczy spokojnym glosem. - Jeszcze jedna noc, najwyzej dwie. Wiecej mi nie trzeba. -Wole tak - odparl ksiaze Wladczy. Stanowczy pochylil czolo w milczacej zgodzie. Ksiaze Wladczy usadowil sie w fotelu, on zajal miejsce za lewym ramieniem swego pana. Ksiaze przez chwile szacowal mnie spojrzeniem, potem uniosl dlon, wskazal palcem jednego z mezczyzn. -Piorun. Zadnych zlaman. Jak juz z niego wydobedziemy zeznanie, bedzie musial jakos wygladac. Rozumiesz? Piorun krotko skinal glowa. Rozwiazal gruby zimowy plaszcz, upuscil go na ziemie, sciagnal takze koszule. Pozostali patrzyli z kamiennymi twarzami. Przypomniala mi sie rada Ciernia, udzielona bardzo dawno temu: "Zniesiesz torture dluzej, jesli bedziesz sie skupial nie na tym, co masz zataic, lecz na tym, co powinienes mowic. Slyszalem ludzi, ktorzy w kolko powtarzali to samo zdanie jeszcze dlugo po tym, jak umilkly pytania. Jesli sie skoncentrujesz na tym, co powiesz, mniej prawdopodobne, ze wyjawisz tajemnice". Ta teoretyczna rada niewiele mi dala. Ksiaze Wladczy najwyrazniej nie mial do mnie pytan. Piorun byl wyzszy i ciezszy ode mnie. Najwyrazniej jadal ostatnio duzo wiecej niz ja. Rozciagal sie i rozgrzewal, jakbysmy mieli sie zmierzyc w zapasach o sakiewke zlota w Swieto Przesilenia Zimy. Naciagnal skorzane rekawice bez palcow. Przyszedl tu dobrze przygotowany. Na koniec sklonil sie przed ksieciem Wladczym, ktory skinal glowa. "Co sie dzieje?" "Badz cicho!" - rozkazalem Slepunowi. Piorun podszedl do mnie i mimo woli po wilczemu wyszczerzylem zeby. Uchylilem sie przed pierwszym uderzeniem, potem krok do przodu, cios, znowu unik. Desperacja dodala mi zwinnosci. Nie spodziewalem sie szansy na obrone, przypuszczalem, ze zostane zwiazany i zameczony. Oczywiscie oprawcy mieli mnostwo czasu. "Nie mysl o tym" - nakazalem sobie. Nigdy nie bylem dobry w tym rodzaju walki. "O tym takze nie mysl". Piorun bolesnie trafil mnie w policzek. Prowokowalem go, chcialem, zeby sie odslonil, szacowalem go, i wlasnie wtedy spadla na mnie Moc. Zatoczylem sie pod naporem Stanowczego, wowczas trzy ciosy Pioruna siegnely mnie bez przeszkod. Szczeka, klatka piersiowa, kosc policzkowa. Szybko i solidnie. Styl czlowieka z duza praktyka. Usmiech czlowieka, ktory to lubil. Nastapil dla mnie okres bez czasu. Nie potrafilem rownoczesnie bronic sie przed Piorunem i chronic przed Stanowczym. Dowiodlem sobie, jesli myslenie w takich okolicznosciach mozna nazwac dowodzeniem, ze moje cialo potrafi uciec przed bolem. Nie czuje bolu czlowiek omdlaly albo martwy. Zwyciezyc nie moglem. Postanowilem bronic umyslu. Wole nie pamietac tamtego pobicia. Cala moja obrona sprowadzala sie do unikania ciosow, do zmuszania Pioruna, zeby za mna gonil. Sledzilem wzrokiem jego ruchy, probowalem blokowac choc niektore ciosy - dopoki nie kolidowalo to z obrona przed naciskiem Mocy. Straznicy drwili z mojego braku ducha walki. Raz dostalem tak, ze polecialem na otaczajacych nas zolnierzy; kopniakami i brutalnymi szturchancami odeslali mnie z powrotem do Pioruna. Nie potrafilem sie skupic na strategii. Poruszalem sie niezbornie, wiec kilka moich ciosow, ktore siegnely celu, odnioslo niewielki skutek. Z calego serca pragnalem dac ujscie wscieklosci, z furia rzucic sie na Pioruna i walic w niego jak w worek do cwiczen, ale wowczas zostalbym bezbronny wobec Mocy. Nie. Musialem sie miec na bacznosci i przetrwac. Kiedy Stanowczy wzmagal nacisk, Piorun mial bardzo latwe zajecie, poniewaz pozostawaly mi tylko dwa wyjscia: moglem zaslonic ramionami albo glowe, albo korpus. Piorun nie byl drobiazgowy, a mnie dobijala swiadomosc, ze stac go na znacznie wiecej. Bil tak, zeby sprawic bol, a nie zostawic sladow. Raz opuscilem ramiona i spojrzalem Stanowczemu prosto w twarz. Zyskalem bardzo krotka chwile satysfakcji, bo po jego twarzy strumieniami plynal pot. W tej samej chwili dostalem piescia w nos. Kiedys Brzeszczot opisal mi dzwiek, jaki sie slyszy, gdy ktos w bojce zlamie ci nos. Slowa nie oddaja prawdy. To byl koszmarny odglos przyprawiajacy o mdlosci, polaczony z niewyobrazalnym bolem, tak wielkim, ze nagle stal sie moim jedynym odczuciem. Zemdlalem. Nie wiem, jak dlugo bylem nieprzytomny. Ktos przekrecil mnie na plecy, zbadal. -Zlamany nos - oswiadczyl. -Piorun, mowilem, ze nie zycze sobie zadnych zlaman! - ksiaze Wladczy byl wsciekly. - Bede musial przeciez pokazac go ludziom. Przynies mi troche wina - dodal zirytowany, zwracajac sie do kogos na boku. -Nic nie bedzie po nim widac, wasza wysokosc - zapewnil go ten, kto mnie badal. Pochylil sie nade mna, chwycil za nos i szarpnal. Zabolalo gorzej niz zlamanie. Znowu zemdlalem. Gdzies z oddali dobiegaly mnie glosy, ale dlugo trwalo, nim wyodrebnilem z nich slowa, a ze slow poskladalem zdania. Glos ksiecia Wladczego: -Dlaczego do tej pory sie nie bronil? A co konkretnie chcemy z niego wydobyc? -Wiem tylko, co powiedzieli mi Pogodna i Prawy, wasza wysokosc. - Glos Stanowczego zdradzal zmeczenie. - Twierdzili, ze byl wyczerpany uzywaniem Mocy, a Prawemu nieomal udalo sie dostac do jego umyslu. Wtedy bekart... rzucil sie na niego. Prawy byl przekonany, ze zostal zaatakowany przez wielkiego wilka. Pogodna widziala na jego ciele slady pazurow, chociaz bardzo szybko zniknely. Uslyszalem skrzypienie drewna, ksiaze Wladczy poruszyl sie w fotelu. -No wiec niech to zrobi. Chce zobaczyc to Rozumienie. - Pauza. - A moze jestes za slaby? Moze to Prawego powinienem byl zostawic w odwodzie? -Mam wiecej talentu niz Prawy, wasza wysokosc - zapewnil Stanowczy spokojnie - ale Bastard zna moje zamiary. Ataku Prawego sie nie spodziewal. Jest bardzo silny - dodal ciszej. -Wezze sie wreszcie do roboty! - rozkazal ksiaze Wladczy niecierpliwie. Chcial zobaczyc Rozumienie? Wzialem glebszy oddech, zebralem resztki sil. Probowalem zogniskowac gniew na ksieciu Wladczym, odepchnac go tak, zeby sie zatrzymal dopiero na scianie. Nie moglem. Bol nie pozwalal mi sie skoncentrowac. Pokonaly mnie wlasne mury obronne. Ksiaze Wladczy tylko drgnal lekko, przyjrzal mi sie uwazniej. -Odzyskal przytomnosc - zauwazyl. - Werdykt, wiezien nalezy do ciebie. Tylko uwazaj na jego nos. W ogole nie ruszaj twarzy. Reszte latwo przykryc. Werdykt zuzyl troche czasu stawiajac mnie na nogi, tylko po to by jednym ciosem znowu mnie rozlozyc na ziemi. Znuzyl mnie ten rytm znacznie wczesniej niz jego. Upadki byly rownie bolesne jak razy. Nie moglem ustac na nogach ani zaslonic sie ramionami. Po trochu zapadalem sie w siebie, mniejszy i mniejszy, przyczajony, dopoki ostry bol nie zmuszal mnie do ponownej czujnosci i do walki. Zazwyczaj tuz przed ponownym omdleniem. Zdalem sobie nagle sprawe, ze ksiaze Wladczy jest rozradowany. On nie chcial mnie wiazac i katowac. Chcial patrzec, jak walcze, jak probuje sie bronic i jak przegrywam. Obserwowal tez swoich straznikow, zapamietujac bez watpienia, ktorzy odwracaja oczy. Wykorzystywal mnie, zeby ich ocenic. Nie chcialem myslec o tym, ze moj bol sprawial mu przyjemnosc. Jedyne, co sie naprawde liczylo, to utrzymanie murow obronnych wokol mojej swiadomosci. Te bitwe musialem wygrac. Za czwartym razem odzyskalem przytomnosc w celi. Obudzil mnie koszmarny dzwiek - sapanie czy pogwizdywanie. To byl moj oddech. Lezalem na podlodze. Unioslem reke, wczepilem sie paznokciami w plaszcz ksiecia Krzepkiego, sciagnalem go z lawy. Spadl czesciowo na mnie. Lezalem jeszcze jakis czas. Zoldacy ksiecia Wladczego byli mu posluszni. Nic mi nie zlamali. Wszystko mnie bolalo, ale nic nie zostalo zlamane. Dostalem od nich potezna dawke bolu, ale od tego sie nie umiera. Poczolgalem sie do dzbana z woda. Nie sposob opisac, ile mnie kosztowalo wypicie kilku lykow. Mialem spuchniete i obolale rece, na prozno staralem sie nie uderzac brzegiem dzbana o usta. Woda mnie orzezwila, wyrazniej odczuwalem cierpienie. Polowka chleba byla na miejscu, a jakze. Rozmoczylem kawalek, a potem zulem go dlugo. Smakowal jak krew. Piorun obluzowal mi zeby i porozcinal wargi. Nos byl jednym wielkim ogniskiem pulsujacego bolu. Nie smialem go dotknac, chocby opuszkiem palca. Jedzenie nie sprawialo mi przyjemnosci, przynosilo tylko czesciowa ulge od glodu, ktory wypelznal spoza bolu. Po jakims czasie usiadlem. Owinalem sie plaszczem i zaczalem myslec. Ksiaze Wladczy zamierzal mnie katowac dotad, az zaatakuje Rozumieniem - w obecnosci jego zoldakow, ktorzy potem o tym zaswiadcza - albo nie zdolam obronic umyslu przed Stanowczym, ktory wymusi na mnie przyznanie sie do winy. Ktora droga byla bardziej prawdopodobna? Bo ze ksiaze wygra, nie mialem watpliwosci. Wyjde z lochow jedynie martwy. Co mi pozostawalo? Moglem ich sprowokowac, zeby mnie pobili na smierc, zanim uzyje Rozumienia albo poddam sie Mocy Stanowczego. Moglem przyjac trucizne, przygotowana dla Osilka. Byla smiertelna. To pewne. W moim obecnym stanie umarlbym szybko. W meczarniach. Taka tortura czy inna, co za roznica. Pracowicie wywrocilem koniec skrwawionego prawego rekawa na lewa strone. Sekretna kieszonke zabezpieczylem swego czasu nitka, ktora powinna byla dac sie wyjac przy lekkim pociagnieciu. Teraz zostala zlepiona krwia. Musialem dzialac bardzo ostroznie, zeby nie rozsypac trucizny. Bede musial poczekac, az dadza mi wiecej wody, inaczej nie przelkne gorzkiego proszku, tylko sie zakrztusze i zwymiotuje. Ciagle bylem zajety wyciaganiem nitki, gdy uslyszalem glosy w korytarzu. Przyszli tak szybko? Wytezylem sluch. To nie byl ksiaze Wladczy. Ktokolwiek jednak sie tu zjawial, przychodzil z mojego powodu. Gleboki glos, huczacy niezrozumiale. Straznicy odpowiedzieli krotko, wrogo. Inny glos, nalegajacy, przekonujacy. Znowu loskot pierwszego, glosniejszy, wojowniczy. Nagle krzyk. -Umrzesz, Bastardzie! Zawisniesz nad woda, a twoje cialo zostanie spalone! Glos Brusa. Dziwna mieszanina gniewu, grozby i bolu. -Zabierz go stad! - Strazniczka mowila glosno, slyszalem ja wyraznie. Na pewno pochodzila ze srodladzia. -Zabieram, juz zabieram. - Znalem go. Brzeszczot. - Troche za duzo wypil i tyle. Stale sa z nim te same klopoty. Chlopak terminowal u niego w stajniach. Ludzie gadaja, ze Brus powinien byl wiedziec, a moze nawet i wiedzial, a nic nie zrobil. -Tak! - krzyknal Brus rozsierdzony. - A teraz stracilem robote, bekarcie! Juz nie dla mnie koziol w herbie! Wszystko mi jedno, El z tym! Koni nie ma. Najlepsze konie, jakie ulozylem, wszystkie wyslane do srodladzia, podarowane glupcom! Nie ma ogarow, nie ma sokolow. Zostaly tylko kundle i muly. Nie masz ani jednego konia, do ktorego bym sie przyznal! - slyszalem go coraz blizej. W jego glosie kipialo szalenstwo. Dzwignalem sie czepiajac drzwi, uchwycilem krat. Nie widzialem samego posterunku strazy, ale dostrzegalem cienie na scianie. Cien Brusa probowal sie przesunac, podczas gdy cienie straznikow i Brzeszczota ciagnely go z powrotem. -Zaraz - protestowal Brus z pijackim uporem. - Chwileczke. Tylko minutke. Sluchaj, ja chce z nim tylko porozmawiac. Nic wiecej. Grupka posunela sie ku celi, znowu stanela. Straznicy byli pomiedzy intruzem a moimi drzwiami. Brzeszczot przywarl Brusowi do ramienia. Jedna reke nosil jeszcze na temblaku. Nie mial szans zatrzymac Brusa. -Chce tylko dostac co moje, zanim ksiaze Wladczy wezmie, co uwaza. To wszystko. - Brus mial glos dudniacy i belkotliwy. - No, dajcie spokoj. Tylko minutke. W koncu co za roznica. On juz i tak jest trup. - Znowu przerwa. - Hej, mam cos dla was. No, gdzie to jest? Straznicy popatrzyli po sobie zmieszani. -Brzeszczot, stary druhu, zostala ci tam jeszcze jaka moneta? - Brus macal w poszukiwaniu sakiewki starego sierzanta, prychnal pogardliwie i rozwiazal ja nad swoja dlonia. Monety przeskoczyly miedzy palcami, potoczyly sie raznym deszczem. - Macie, macie. - Rozlegl sie brzek i grzechot na kamiennej podlodze, Brus rozrzucil ramiona w gescie szczodrobliwosci. -Nie, nie, Brus, przeciez nie bedziesz przekupywal strazy. Sam w koncu trafisz do lochu. - Brzeszczot schylil sie pospiesznie, zbierajac rozsypane monety. Wartownicy przykucneli obok, dostrzeglem dlon ukradkowo nurkujaca w kieszeni. Nagle w moim okienku ukazala sie twarz Brusa. Przez chwile stalismy oko w oko po dwoch stronach krat. Na jego obliczu walczyly o lepsze smutek i odraza. Bialka mial zasnute czerwona pajeczynka, oddech mu cuchnal okowita. Na koszuli zostaly poszarpane brzegi tam, skad wyrwano herb kozla. Patrzyl na mnie, a oczy mial coraz wieksze. Jakis czas trwalismy niczym wykuci z kamienia, sadze, ze bylo to pozegnanie. Potem Brus odchylil sie do tylu i splunal mi w twarz. -Masz, na cos zasluzyl! - warknal. - To za moje zycie. Za wszystkie godziny, wszystkie dni, ktore ci poswiecilem. Lepiej bylo cie zostawic, bys umarl miedzy bydletami. Powiesza cie, chlopcze. Ksiaze Wladczy kazal budowac szubienice. Nad woda, jak radzi stare madre prawo. Powiesza cie, a potem pocwiartuja i spala. Nic z ciebie nie zostanie. Nie bedzie co pochowac. Zeby cie psy nie wykopaly. Jak ci sie to podoba, chlopcze? Chcialbys, zeby zostaly z ciebie kosci, a jakis pies by je sobie potem wykopal? Lepiej sie po prostu polozyc i umrzec. Cofnalem sie, kiedy na mnie plunal. Teraz stalem na miekkich nogach, a on, uczepiony krat, wpijal we mnie wzrok. Oczy mial wielkie, blyszczace od trunku i szalenstwa. -Gadaja ludzie, ze taki jestes sprytny w tym swoim Rozumieniu. No to dlaczego nie zmienisz sie w szczura i nie uciekniesz, co? - Wsparl czolo o prety. - Lepsze to niz wisiec, kundlu - dodal niemal melancholijnie. - Zmienic sie w zwierze i uciec z podkulonym ogonem. Jesli potrafisz... Slyszalem, ze potrafisz... mowia, ze umiesz zamienic sie w wilka. Coz, jesli nie, bedziesz wisial. Bedziesz sie dlawil i kopal... - zamilkl. Ciemnymi oczyma, zalzawionymi od nadmiaru okowity, wpatrywal sie we mnie z natezeniem. - Lepiej polozyc sie i umrzec, niz zawisnac. - Nagle zaplonal gniewem. - Chetnie bym ci pomogl polozyc sie i umrzec! - wycedzil przez zacisniete zeby. - Lepiej zebym ja, a nie ksiaze Wladczy pomogl ci zejsc z tego swiata! - Zaczal szarpac prety, trzasl drzwiami, az sciany drzaly. Straznicy dopadli go natychmiast, kazdy chwycil za jedno ramie, ciagneli i przeklinali. Stary Brzeszczot podskoczyl ku nim. -Daj spokoj, Brus, powiedziales swoje, daj juz spokoj, czlowieku. Chodz, bo bedziemy mieli prawdziwe klopoty. Nie zdolali go odciagnac, to on puscil kraty. Wartownicy stracili rownowage. -Brus - przylgnalem do zakratowanego okienka. Trudno mi bylo mowic przez obolale usta. - Nigdy nie chcialem cie skrzywdzic. Przepraszam. - Wzialem gleboki oddech, probowalem znalezc wyrazy, ktore by zlagodzily jego udreke. - Nikt nie moze cie winic. Potrzasnal glowa, twarz mial wykrzywiona gniewem. -Czas na ciebie, chlopcze. Poloz sie i umrzyj. Po prostu poloz sie i umrzyj. - Odwrocil sie i odszedl. Brzeszczot podazal tuz za nim, po tysiackroc przepraszajac podnieconych straznikow. Patrzylem za nimi, odprowadzilem wzrokiem rozkolysany cien Brusa. Stary sierzant zamarudzil jeszcze chwile, zeby ulagodzic warte. Wytarlem sline ze spuchnietej twarzy, wolno wrocilem na lawe. Siedzialem dlugo, pograzony w zamysleniu. Zawsze ostrzegal mnie przed Rozumieniem. Pierwszy pies, z ktorym sie zwiazalem, zostal mi bezlitosnie odebrany. Rzucilem sie wtedy na Brusa, odepchnalem go z calej sily, a on po prostu obrocil moja agresje przeciwko mnie. Tak skutecznie, ze pozniej lata cale nawet nie probowalem korzystac z tej umiejetnosci. A kiedy zlagodnial, ignorujac, jesli nie akceptujac moja wiez z wilkiem, drogo za to zaplacil. Rozumienie. Tyle razy mnie przed nim przestrzegal i tyle razy lekcewazylem jego rady, przekonany, ze wiem, co robie. "I slusznie". "Slepun!" - Na wiecej nie bylo mnie stac. "Chodz ze mna. Chodz ze mna, bedziemy polowac. Moge cie zabrac daleko od tego wszystkiego". "Tylko na chwile, wiec po co?" Odsunalem go. Nie mialem sily dzielic sie z nim energia. Siedzialem jeszcze dlugi czas. Wspomnienie rozmowy z Brusem bolalo rownie mocno jak pobicie. Probowalem znalezc jedna jedyna osobe w moim zyciu, ktorej nie zawiodlem, nie rozczarowalem. Na prozno. Zerknalem na plaszcz ksiecia Krzepkiego, lezacy na podlodze. Bylo mi zimno i chetnie bym sie nim owinal, ale tak mnie wszystko bolalo, ze nie moglem sie schylic. Jakis kamien obok plaszcza przyciagnal moj wzrok. Zdziwil mnie. Przygladalem sie tej podlodze dostatecznie dlugo, by wiedziec, ze nie bylo na niej zadnych kamieni. Ciekawosc jest nieprawdopodobnie silnym bodzcem. W koncu dzwignalem sie, schylilem po plaszcz, a razem z nim podnioslem kamien. To nie kamien. Ciemne i wilgotne. Zwiniete liscie. One mnie ukluly, kiedy Brus plunal? Ostroznie unioslem zwitek do skapego swiatla, saczacego sie przez zakratowane okienko. Na zewnetrznym lisciu blysnelo cos jasnego. Wyciagnalem. Bialy koniec kolca jezozwierza przyciagnal moj wzrok. Czarny, zakonczony haczykiem, spinal lisc. Rozwinalem go, w srodku znalazlem brazowa lepka brylke. Podnioslem ja do nosa, powachalem ostroznie. Mieszanina ziol, jedno dominowalo. Rozpoznalem te won. Karime. Gorskie ziolo. Potezny srodek przeciwbolowy i uspokajajacy, czasami uzywany do litosciwego gaszenia zycia. Ksiezna Ketriken wlasnie nim probowala mnie zabic. "Chodz ze mna". "Nie teraz". Pozegnalny prezent od Brusa? Lagodny koniec? Przemyslalem jeszcze raz wszystko, co powiedzial. Lepiej polozyc sie i umrzec. Takie slowa z ust czlowieka, ktory mnie uczyl, ze walka sie nie skonczyla, poki nie zostala wygrana? Zbyt duzy rozdzwiek. "Serce Stada mowi, ze powinienes isc ze mna. Teraz. Dzis w nocy. Mowi, zebys sie polozyl. Zebys byl koscia dla psow, do wykopania pozniej. Tak mowi". - Slepun bardzo sie staral jak najwierniej przekazac mi wiadomosc. Milczalem i myslalem. "Wyjal mi kolec z wargi, bracie. Mysle, ze mozemy mu zaufac. Chodz ze mna, dzisiaj, teraz". Przyjrzalem sie trzem przedmiotom lezacym na mojej dloni. Lisc, kolec, brylka. Zawinalem brylke w lisc, spialem go kolcem. "Nie rozumiem, czego ode mnie chce" - poskarzylem sie. "Poloz sie i ucisz. Ucisz siebie i chodz ze mna jako ja. - Dluga pauza, gdy Slepun obracal cos w myslach. - Zjedz to, co ci dal, tylko jesli musisz. Tylko jesli nie mozesz przyjsc do mnie sam". "Nie mam pojecia, o co mu chodzi, ale zgadzam sie z toba, ze mozemy mu zaufac". W polmroku, poza wszelkim znuzeniem, siedzialem wydlubujac nitke z rekawa. Kiedy w koncu sie poddala, wyjalem z sekretnej kieszonki pergaminowy pakiecik z trujacym proszkiem, a wsadzilem tam brylke owinieta lisciem. Udalo mi sie przypiac ja kolcem jezozwierza. Przyjrzalem sie pergaminowi. Zaswitala mi w glowie pewna mysl, ale nie chcialem jej teraz rozwazac. Scisnalem paczuszke w dloni. Potem owinalem sie plaszczem i wolno polozylem na lawie. Wiedzialem, ze powinienem czuwac, na wypadek gdyby pojawil sie Stanowczy. Bylem zbyt zmeczony. "Jestem z toba, Slepunie". Pognalismy razem, po skrzypiacym sniegu, do wilczego swiata. 32. EGZEKUCJA Krolewski koniuszy Brus cieszyl sie opinia niedoscignionego znawcy koni i ogarow oraz sokolnika; byt zywa legenda.Pochodzil rodziny przybylej do Ksiestwa Debow z dalekich ziem, podobno z Miasta Wolnego Handlu, gdzie jego matka byla niewolnica obdarowana wolnoscia w nagrode za ofiarna sluzbe. Brus zaczal prace na dworze krolewskim jako pospolity zolnierz, ale szybko zwrocil na siebie uwage mlodego ksiecia Rycerskiego. Plotka niesie, iz po raz pierwszy stawil sie przed obliczem swego pana, wezwany dyscyplinarnie do raportu za burde w tawernie. Czas jakis byl partnerem nastepcy tronu przy cwiczeniach wladania bronia, lecz niebawem wyszlo na jaw, ze ma wyjatkowo dobra reke do zwierzat i wowczas ksiaze powierzyl mu dbalosc o konie strazy przybocznej. Wkrotce Brus zajmowal sie takze ogarami, a niedlugo i sokolami, az ostatecznie zaczal nadzorowac prace w krolewskich stajniach. Mial niezaprzeczalny talent do leczenia zwierzat, umial zadbac nawet o rogacizne i swinie, a niekiedy leczyl takze drob. Nikt mu nie dorownywal. Ciezko ranny podczas polowania na odynca, do konca zycia utykal na jedna noge. Kalectwo najwyrazniej stemperowalo wybuchowy charakter, z ktorego slynal jako mlody czlowiek. Mimo to po kres swoich dni pozostal czlowiekiem, z ktorym nieliczni odwazali sie poroznic. Dzieki wynalezionemu przez niego ziolowemu lekowi udalo sie zatrzymac epidemie krwi szalejaca wsrod owiec Ksiestwa Niedzwiedziego w latach krwawej zarazy. * * * Przejrzysta noc pod lsniacymi gwiazdami. Silne zdrowe cialo, hasajace po osniezonym zboczu. Bialy puch osypywal sie kaskadami z mijanych krzewow. Upolowalismy, zjedlismy. Nasyceni pod kazdym wzgledem, szczesliwi. Noc rzeska i jasna, przyjemny chlod, skrzypiacy snieg. Nikt nas nie wiezil, nikt nie bil. Razem znalismy pelnie wolnosci. W jednym miejscu wartki strumien prawie nigdy nie zamarzal. Chleptalismy lodowata wode. Slepun otrzasnal nas od czubka nosa po czubek ogona, wciagnal powietrze przez nos."Nadchodzi swit". "Wiem. Nie chce o tym myslec. Switem sny sie koncza, wraca rzeczywistosc". "Musisz isc ze mna". "Slepunie, przeciez jestem z toba". "Nie tak. Musisz isc ze mna calkiem. Nie wracac. Puscic". Juz mi to mowil wczesniej, przynajmniej dwadziescia razy. Naciskal. Ponaglal. Bardzo mnie dziwila ta konsekwencja, tak do niego niepodobna, gdy nie miala nic wspolnego z jedzeniem. Bez watpienia dzialal pod wplywem Brusa. Nie pojmowalem, czego ode mnie chce. Ciagle od nowa tlumaczylem mu, ze jestem w zamknieciu, moje cialo zostalo uwiezione w klatce. Mysla moglem podazac za nim, ale nie potrafilem spelnic jego zadania. Zbieral resztki cierpliwosci. "Musisz isc ze mna, teraz. Na caly czas. Zanim przyjda cie obudzic". "Nie moge. Moje cialo jest zamkniete w klatce". "Zostaw je! - wsciekl sie. - Pusc!" "Co takiego?" "Zostaw, pusc je, chodz ze mna". "Czy to znaczy, ze mam umrzec? Zjesc trucizne?" "Tylko jesli musisz. Ale teraz, szybko, zanim jeszcze cie skrzywdza. Pusc i chodz ze mna. Pusc. Raz juz tak zrobiles, pamietasz?" Poniewaz duzo wysilku wkladalem w zrozumienie jego intencji, skupialem sie na laczacej nas wiezi. Przez nia przedzierala sie udreka mojego ciala. Gdzies tam lezalem zesztywnialy z zimna i cierpiacy. Gdzies tam kazdy oddech rezonowal bolem w zebrach. Oderwalem sie, wrocilem do silnego zdrowego ciala wilka. "No wlasnie, tak. Po prostu zostaw. Teraz. Pusc. Zwyczajnie pusc". Nagle pojalem, czego ode mnie chcial. Nie bardzo wiedzialem, jak to zrobic, i nie bylem pewien, czy potrafie. Kiedys, tak, przypominalem sobie, zostawilem swoje cialo pod jego opieka. Pozniej obudzilem sie u boku Sikorki. Niestety, nie bylem pewien, jak tego dokonalem. Wilk strzegl mego ciala, a ja odszedlem dokads, sam nie wiem dokad. Tym razem zadal, abym wyrwal siebie. Przecial wiezy laczace cialo i dusze. Nawet gdybym odkryl, jak to uczynic, nie bylem pewien, czy chce. "Poloz sie i umrzyj..." - powiedzial mi przeciez Brus. "No wlasnie. Umrzyj, jesli musisz, ale chodz ze mna". Podjalem nagla decyzje. Zaufac. Zaufac Brusowi, zaufac wilkowi. Co mialem do stracenia? Wzialem gleboki oddech, balansowalem jak przed skokiem w zimna wode. "Nie, nie. Po prostu zostaw". "Dobrze, dobrze". Rozgladalem sie w sobie, szukajac, co mnie wiezi w ciele. Wydluzylem oddech, chcialem zwolnic bicie serca. Zapomniec o bolu, chlodzie, zesztywnieniu. Zapadlem daleko, gleboko w siebie. "Nie! Nie! - zawyl Slepun rozpaczliwie. - Do mnie! Chodz do mnie, zostaw to, chodz do mnie!" Uslyszalem kroki, szmer glosow. Przeszedl mnie dreszcz strachu, mimowolnie owinalem sie mocniej plaszczem ksiecia Krzepkiego. Uchylilem jedno oko. Ujrzalem te sama mroczna cele, to samo zakratowane okienko. W glebi mnie przyczail sie gleboki mrozny bol, cos bardziej zdradliwego niz glod. Nie zlamali mi zadnej kosci, ale cos uszkodzili. Na pewno. "Wrociles do klatki! - krzyknal Slepun. - Wychodz! Zostaw cialo i chodz do mnie!" "Za pozno - szepnalem. - Uciekaj. Nie chce tego z toba dzielic". "Nie jestesmy stadem?" - Desperacja rozpaczliwa jak wilcze wycie. Juz byli przed progiem, otworzyli drzwi. Strach scisnal mnie za gardlo. Niewiele brakowalo, bym podniosl rekaw do ust i przezul brylke ukryta w sekretnej kieszonce. Zamiast tego scisnalem w dloni zwitek pergaminu. Ten sam czlowiek z pochodnia, ci sami dwaj straznicy. Ta sama komenda. -Wstawaj. Odsunalem plaszcz. W jednym z zolnierzy pozostala jeszcze odrobina czlowieczenstwa, bo pobladl na moj widok. Na pozostalych nie znac bylo wrazenia. Poruszalem sie zbyt wolno jak na ich potrzeby, wiec ktorys chwycil mnie za ramie i poderwal na nogi. Krzyknalem z bolu, nie zdolalem sie opanowac. I zaraz zadrzalem ze strachu. Jesli nie potrafilem zdusic krzyku, jakim sposobem mialem sie oprzec Stanowczemu? Wyprowadzili mnie z celi, powiedli korytarzem. Trudno wlasciwie powiedziec, ze szedlem. Posiniaczone cialo zesztywnialo przez noc. W czasie bicia otworzyly mi sie rany od miecza na ramieniu oraz na udzie, wraz z nimi wrocil bol. Bol byl dla mnie teraz niczym samo powietrze. Nie opuszczal mnie ani na chwile. Na srodku dawnej wartowni ktos mnie popchnal, upadlem. Lezalem na boku. Nie widzialem powodu, by wstawac. Nie mialem juz dumy. Lepiej niech mysla, ze nie moge ustac na nogach. Mialem przed soba wazne zadanie. Wolno, pracowicie zebralem sily, skupilem sie i zaczalem wznosic mury obronne mego umyslu. Wyzej i wyzej, przez mgle cierpienia, umacnialem sciany Mocy, ukrywalem sie za nimi. One byly najwazniejsze - one, nie moje cialo. Zaczeli wchodzic zolnierze, ustawili sie wokol mnie pod scianami. Rozmawiali przyciszonymi glosami, czekali. Ledwie ich zauwazylem. Moj swiat to byly mury obronne i bol. Zazgrzytaly zawiasy, powialo od otwartych drzwi. Pojawil sie ksiaze Wladczy. Stanowczy kroczyl za nim, beztrosko promieniujac energia Mocy. Wyczuwalem go wyjatkowo jasno. Byl grozny. Ksiaze Wladczy sadzil, ze przeksztalcil go w posluszne narzedzie, nie spodziewal sie niebezpieczenstwa. Usiadl w fotelu. Ktos przyniosl mu podreczny stolik. Slyszalem otwieranie butelki, zapach nalewanego wina. Bol wyostrzyl mi zmysly. Ksiaze wypil. Wzbronilem sobie myslec, jak bardzo bylem spragniony. -Och, spojrz na niego. Nie sadzisz, ze posunelismy sie za daleko? - Nutka rozbawienia w glosie ksiecia Wladczego zdradzila mi, ze wypijal juz nie pierwszy kielich dzisiejszego dnia. A moze wachal dym? Tak wczesnie? Wilk powiedzial: "Swit". Ksiaze Wladczy nigdy by nie wstal o swicie... Cos bylo nie tak z moim wyczuciem czasu. Stanowczy zblizyl sie wolno. Nawet nie probowalem spojrzec mu w twarz. Oszczedzalem sily. Kopnal mnie, powietrze uszlo mi z pluc. Niemal w tej samej chwili zaatakowal Moca. Tutaj przynajmniej mu sie oparlem. Wrocil do ksiecia. -Wasza wysokosc, jego cialo wytrzyma juz niewiele, mozna mu tylko wyrzadzic szkody, ktore bedzie widac nawet po uplywie miesiaca. W umysle, niestety, nadal stawia opor. Zadawanie bolu moze otepic, ale nie musi sie laczyc z oslabieniem Mocy. Nie sadze, zeby sie dalo go zlamac w ten sposob. -Nie pytalem cie o zdanie! - rzucil ostro ksiaze Wladczy. Usiadl wygodniej. - Za dlugo to trwa. Ksiazeta zaczynaja sie niecierpliwic. Musi sie zlamac dzisiaj. Mowiles, ze jego cialo wytrzyma juz niewiele? - zapytal melancholijnie. - Co bys w takim razie zaproponowal? -Zostaw go, krolu, ze mna sam na sam. Dam ci, czego pragniesz. -Nie. - Odmowa nie dopuszczala dyskusji. - Dobrze wiem, czego ty od niego chcesz. Dla ciebie jest zrodlem tryskajacym Moca, chetnie bys je osuszyl. Moze na koniec cos ci sie dostanie, ale jeszcze nie teraz. Chce, zeby stanal przed Rada Krolestwa i przyznal sie do zdrady. Nie koniec na tym. Chce, zeby pelzal u moich stop i blagal o litosc. Ma oskarzyc wszystkich, ktorzy mi sie przeciwstawili. Nikt nie zwatpi, jesli to on nazwie ich zdrajcami. Niech obwini corke ksiecia Krzepkiego na jego oczach, niech caly dwor uslyszy, ze ksiezna Cierpliwa, ktora tak glosno domaga sie sprawiedliwosci, sprzeniewierzyla sie koronie. A potem ta... Sikorka. Serce we mnie zadrzalo. -Nie znalazlem jej jeszcze, moj krolu - wtracil Stanowczy. -Cicho! - zagrzmial ksiaze Wladczy. Prawie jakbym slyszal krola Roztropnego. - Po co mu dajesz nadzieje? Nie musisz jej odnalezc, zeby mogl ja obwinic o zdrade. Dziewczyne odszukamy przy sposobnosci. Bekart bedzie umieral ze swiadomoscia, ze ona wkrotce pojdzie w jego slady, skazana slowami, ktore wyszly z jego wlasnych ust. Przetrzasne Kozia Twierdze od lochow po dachy najwyzszych wiez i uwolnie od sprzeniewiercow! - Podniosl kubek w toascie za samego siebie, pociagnal dlugi lyk. "Zupelnie jakbym slyszal krolowa Skwapliwa, kiedy byla pod dzialaniem wina albo dymu" - pomyslalem. W polowie pyszalek, w polowie tchorz. Zawsze bedzie sie bal kazdego, kto nie jest od niego calkowicie zalezny. A potem takze i tych, nawet jeszcze bardziej. Odstawil kielich. -Dobrze. No, zaczynamy. Andrus, postaw go. Andrus dobrze znal swoja prace, lecz jej nie lubil. Nie byl delikatny, ale i nie przesadnie brutalny. Stanal za mna, chwycil mnie za ramiona. Nie pobieral nauk u Czernidla. Moglem mu glowa zlamac nos i wybic kilka zebow. Bolaloby mnie to tylko odrobine mniej, niz gdybym nia wyrznal o kamienna posadzke. Stalem spokojnie, rekoma oslonilem brzuch. Odsuwalem od siebie bol, zbieralem sily. Wreszcie podnioslem wzrok na ksiecia Wladczego. Przesunalem jezykiem po zebach, oddzielilem od nich wargi. -Zabiles wlasnego ojca - powiedzialem. Ksiaze Wladczy zesztywnial. Trzymajacy mnie zolnierz napial miesnie. Zwisalem w jego uscisku, zmuszalem go, zeby mnie dzwigal. -Prawy i Pogodna uczynili to na twoj rozkaz - rzeklem spokojnie. Ksiaze Wladczy wstal. -Zdazylismy jednak jeszcze siegnac Moca ku ksieciu Szczeremu - odezwalem sie glosniej. - On wie o wszystkim. - Ksiaze zblizal sie do mnie, Stanowczy tuz za nim. Przenioslem spojrzenie na niepozornego czlonka kregu Mocy. - O tobie takze wie. Wie o wszystkim. Straznik przytrzymal mnie mocniej, ksiaze Wladczy wymierzyl mi siarczysty policzek. Jeden. Drugi. Poplynela krew z rozcietej skory. Ksiaze zwinal dlon w piesc. Przygotowalem sie, skoncentrowalem, skupilem. -Uwaga! - wrzasnal Stanowczy, rzucil sie na ksiecia. Za bardzo sie staralem. Moca wyczul moje zamierzenia. W tej samej chwili wyrwalem sie straznikowi, zrobilem unik. Jedna reka chwycilem uzurpatora za kark, przygialem do drugiej, w ktorej trzymalem rozgnieciony papierek z proszkiem. Zamierzalem mu go rozetrzec na ustach i nosie, mialem nadzieje, ze zdolam go zabic. Stanowczy udaremnil moje plany. Wyrwal mi ksiecia z dretwego uchwytu spuchnietych palcow, odepchnal. Kiedy trafil mnie ramieniem w klatke piersiowa, siegnalem do jego twarzy. Wtarlem papier i bialy proszek w usta, w nos i w oczy. Trucizna wzbila sie leciutka chmurka miedzy nami. Stanowczy, zaskoczony gorycza, gwaltownie wciagnal powietrze, a potem obaj znalezlismy sie na ziemi. Bardzo chcialem stracic przytomnosc, ale chwila wytchnienia nie byla mi dana. Zoldacy bili mnie, kopali, dusili, a ksiaze Wladczy krzyczal rozszalaly: -Nie zabijac go! Nie zabijac! Wreszcie ktos zwrocil na niego uwage. Zeszli ze mnie, wyciagneli spode mnie Stanowczego. Slyszalem wszystko, ale nie widzialem nic. Krew zalala mi oczy, mieszala sie ze lzami. Zaprzepascilem ostatnia szanse. Nie zabilem nawet Stanowczego. Bedzie chorowal przez kilka dni, ale zapewne nie umrze. Dochodzil mnie szmer glosow. -Zabierzcie go do medyka - rozkazal ksiaze Wladczy. - Moze bedzie wiedzial, co mu jest. Kopnal go ktorys w glowe? Sadzilem, ze mowi o mnie, poki nie uslyszalem, jak wynosza Stanowczego. Wiec albo udalo mi sie wmusic w niego wiecej trucizny, niz przypuszczalem, albo ktos rzeczywiscie kopnal go w glowe. Moze w tamtej chwili, gdy gleboko wciagnal powietrze, proszek dostal mu sie do pluc. Nie mialem pojecia, co trucizna mogla zdzialac w takim przypadku. Nacisk Mocy slabl, a ja odczulem ulge tak wielka, ze porownywalna z ustaniem bolu. Ostroznie opuscilem tarcze. Pozbylem sie wielkiego ciezaru. I jeszcze jedno przyjemne doznanie: przeblysk - oni nie wiedzieli. Nikt nie zauwazyl papieru ani proszku, dla nich wszystko stalo sie zbyt szybko. Moze nawet nie pomysla o truciznie, az bedzie dla niego za pozno. -Bekart tez martwy? - ksiaze Wladczy byl wsciekly. - Jesli tak, przysiegam, powywieszam was bez wyjatku! Jakis zolnierz sie nade mna nachylil, poszukal pulsu na szyi. -Zyje - burknal. Ktoregos dnia ksiaze Wladczy dowie sie, ze nie nalezy straszyc wlasnej druzyny. Mialem nadzieje, ze nauczy sie tego dzieki strzale w plecach. Ktos wylal na mnie wiadro wody. Wrocil ostry bol, na granicy szalenstwa. Uchylilem jedno oko. Dojrzalem krew na podlodze. Jesli cala nalezala do mnie, bylo ze mna zle. W zamroczeniu probowalem wymyslic, do kogo innego moglaby nalezec. Moj mozg nie pracowal najlepiej. Czas mijal skokami. Ksiaze Wladczy stal nade mna, wsciekly i potargany, a zaraz potem siedzial w fotelu. Raz tu, raz tam. Swiatlo, ciemnosc, a potem znowu swiatlo. Ktos przyklakl obok mnie, zbadal z wprawa. Brus? Nie. On byl tylko dawnym snem. Ten czlowiek mial niebieskie oczy i mowil z nosowym akcentem mieszkanca Ksiestwa Trzody. -Stracil duzo krwi, krolu Wladczy. - Przycisnal mi luk brwiowy. Do porozbijanych ust przytknal kubek z rozrzedzonym winem. Zakrztusilem sie. - Widzisz, wasza wysokosc, zyje. Dzisiaj lepiej dac mu spokoj. Watpie, czy zdola odpowiadac na pytania. Bedzie mdlal. - Chlodna profesjonalna ocena. Polozyl mnie z powrotem na podlodze i odszedl. Bolesny kurcz. Nadchodzil atak. Cale szczescie, ze nie bylo tu Stanowczego. W czasie napadu choroby watpliwe, bym zdolal podtrzymywac mury obronne. -Zabierzcie go. - Ksiaze Wladczy byl zdegustowany i rozczarowany. - Trace czas. - Nogi fotela zaskrobaly o podloge. Uslyszalem kroki; ksiaze opuscil wartownie. Ktos chwycil mnie za koszule pod szyja, poderwal na nogi. Nie moglem juz nawet krzyczec z bolu. -Glupi gowniarz - uslyszalem. - Nie waz sie umierac. Nie bede za ciebie bral chlosty. -Nastrasz go, Werdykt - dotarl do mnie drwiacy glos. - Bedzie sie bal, ze jak umrze, to zrobisz mu kuku. -Zamknij sie. Tez bedziesz mial plecy odarte ze skory. Pomoz go wyniesc, trzeba tu jeszcze posprzatac. * * * Cela. Gole sciany. Zostawili mnie na podlodze, nogami w strone drzwi. Uznalem, ze to nie w porzadku, skoro juz i tak mnie niesli taki kawal drogi. Teraz musialem sie odwrocic, zeby zobaczyc, czy mam wode.Nie. To zbyt meczace. "Teraz przyjdziesz?" "Chcialbym, Slepunie, ale nie wiem jak". * * * "Odmiencu. Odmiencu! Bracie moj! Odmiencu"."Co takiego?" "Tak dlugo byles uciszony. Idziesz?" "Uciszony...?" "Tak. Myslalem, ze umarles. Nie moglem cie znalezc". "Pewnie mialem atak. Nie wiedzialem. Juz jestem, Slepunie. Juz jestem". "No to chodz. Pospiesz sie, zanim umrzesz". "Chwileczke. Musze sie zastanowic". Wiedzialem, ze musze mu odmowic, ale dlaczego? Nie moglem sobie przypomniec. Nazwal mnie Odmiencem. Moj wilk nazwal mnie Odmiencem, blazen oraz Ciern - Katalizatorem. No dobrze. Czas odmienic plany ksiecia Wladczego. Skoro bede martwy, nie zdola mnie zlamac. Zejde z tego swiata sam. Nie pociagne za soba innych. Mialem nadzieje, ze ksiazeta zazadaja pokazania mojego ciala. Dlugo trwalo, nim przesunalem reke z podlogi na piers. Wargi mialem porozcinane i spuchniete, zeby obluzowane, dziasla obolale. Wsadzilem do ust fragment rekawa, wyszukalem brylke zawinieta w listek. Zgryzlem ja mimo bolu, zaczalem ssac. Po chwili poczulem smak karime. Dosyc przyjemny. Troche cierpki. Kiedy ziolo znieczulilo mi usta, zaczalem bardziej intensywnie przezuwac rekaw. Zupelnie niepotrzebnie staralem sie uwazac na kolec jezozwierza. Nie chcialem go sobie wbic w warge. "To naprawde boli" - ostrzegl mnie wilk. "Wiem, Slepunie". "Chodz". "Probuje. Daj mi chwile". Jak sie zostawia wlasne cialo? Probowalem myslec o sobie tylko jako o Slepunie. Doskonaly wech. Lezac na boku, pracowicie wygryzalem spomiedzy palcow brylke zmarznietego sniegu. Czulem jego smak i smak wlasnej lapy. Przygryzalem ja i oblizywalem. Podnioslem wzrok. Zapadal wieczor. Wkrotce najlepszy czas na polowanie. Wstalem, otrzasnalem sie caly. "Wlasnie tak". - Slepun dodawal mi odwagi. Ciagle jednak byl strach, ta krucha swiadomosc sztywnego cierpiacego ciala na zimnej kamiennej podlodze. Sama mysl o nim nadawala mu realny ksztalt. Przebiegl je dreszcz, wstrzasnal koscmi, zaszczekal zebami. Nastepny atak. Tym razem wyjatkowo silny. I nagle wszystko stalo sie latwe. Zostawic tamto cialo dla tego. I tak juz do niczego sie nie nadawalo, w dodatku zamkniete w klatce. Nie bylo sensu sie go trzymac. Nie bylo sensu w ogole byc czlowiekiem. "Jestem". "Wiem. Chodzmy na lowy". Ruszylismy. 33. WILCZE DNI Byc soba jest latwo. Nalezy przestac myslec, co zamierza sie zrobic. Potem przestac myslec, co sie zrobilo. Nastepnie przestac myslec, ze przestalo sie myslec. Wowczas odnajduje sie terazniejszosc, czas rozciagniety w wiecznosci i jedyny. Tam, w tamtym miejscu, ma sie nareszcie czas byc soba. * * * Jest jakas doskonalosc w zyciu, gdy tylko polujesz, jesz i spisz. W koncu naprawde niczego wiecej ci nie trzeba. Biegalismy samotnie, my, jeden wilk, i niczego nam nie brakowalo. Bywalo, ze zadowalalismy sie krolikiem, bywalo, ze nie zalowalismy krukom resztek sarny. Niekiedy przypominal nam sie inny czas, inne zycie. Wtedy zastanawialismy sie, dlaczego byl taki wazny. Jesli nie bylismy glodni, nie zabijalismy, a gdy nie udalo sie zabic, bylismy glodni. Zmrok i swit to najlepszy czas na lowy, a inne pory sa dobre na spanie. Poza tym czas nie mial znaczenia.Zycie wilka, podobnie jak psa, trwa krocej niz czlowieka, jesli je mierzyc liczba dni oraz por roku, ale po dwoch latach szczeniak jest dorosly, silny i umie wszystko, czego mu trzeba, zeby byc mysliwym, obronca lub przewodnikiem. Plomien jego zycia pali sie krocej, ale intensywniej niz czlowieczego zywota. Trzeba mu ledwie dziesiatka lat na to, na co czlowiek zuzywa piec lub szesc razy wiecej. Rok dla psa jest jak dekada dla czlowieka. Nie brakuje czasu temu, kto zawsze zyje w terazniejszosci. Tak wiec rozroznialismy noce i dni, glod i uczucie sytosci. Beztroska radosc i niespodzianki. Zlapac mysz, podrzucic ja wysoko, mlasnac, schrupac. Jak dobrze. Wystraszyc krolika, scigac go, gdy kluczy i zatacza kola, nagle wydluzyc krok i dopasc go w fontannie sniegu i futra. Jedno potrzasniecie lamie mu kark, potem leniwa uczta, rozedrzec mu zoladek, tracac nosem cieple wnetrznosci, potem jesc soczyste mieso, chrupac kostki zeber. Ociezalosc z przejedzenia i sen. Pobudka, znowu polowanie. Zagonic lanie na zmarznieta tafle sadzawki. Wiedzielismy, ze nie uda nam sie dopasc tej zdobyczy, ale cieszylismy sie radoscia polowania. Ona wchodzi na lod, a my zataczamy kola, jeszcze i jeszcze, i jeszcze, bez konca, a jej slizgaja sie racice i w koncu decyduje sie uciekac, ale jest zbyt zmeczona, nie umknie przed naszymi zebami, tniemy po sciegnach, kly tak blisko gardzieli. Zremy do przesytu. Sztorm, ktory zacina deszczem ze sniegiem, zapedza nas do nory. Spimy z nosem przy ogonie, na zewnatrz hula wiatr. Budzi nas swiatlo polyskujace przez warstwe bialego puchu. Kopiemy, oto jasny dzien zimowy, ktory lada moment zgasnie. Na lani zostalo jeszcze mieso, zmrozone, krwiste i slodkie, wystarczy wyciagnac spod sniegu. Coz moze byc piekniejszego od swiadomosci, ze czeka na ciebie doskonale mieso? "Chodz". Zatrzymujemy sie. Nie. Mieso czeka. Ruszamy klusem. "Chodz do mnie. Chodz. Mam dla ciebie mieso". Mamy mieso. Znacznie blizej. "Slepunie! Odmiencu! Serce Stada was wzywa". Znowu sie zatrzymujemy. Drzymy. To nieprzyjemne. A kim jest dla nas Serce Stada? Nie jest stadem. Mieso mamy blizej. Postanowione. Ruszamy nad brzeg stawu. Tutaj. Gdzies tutaj. Kopiemy. Jest. Przylecialy kruki, czekaja, az skonczymy. "Slepunie! Odmiencu! Chodz do mnie. Chodz. Wkrotce bedzie za pozno". Mieso jest zmrozone, chrupie w zebach. Jeden kruk zlatuje z drzewa, laduje na sniegu, niedaleko. Hop, hop, podskakuje. Przekrzywia lebek. Dla zabawy skaczemy na niego, zrywa sie do lotu. Cale mieso nasze. Starczy na dlugo. "Chodz. Prosze. Chodz. Prosze. Chodz szybko, chodz teraz. Wracaj do nas. Jestes potrzebny. Chodz. Chodz!" Nie odszedl. Kladziemy uszy po sobie, ale ciagle go slyszymy. "Chodz, chodz, chodz!" Niszczy radosc jedzenia tym upartym skamleniem. Dosyc. Wystarczy na razie, jestesmy syci. Pojdziemy, niech wreszcie zamilknie. "Dobrze. Tak dobrze. Chodz do mnie, chodz do mnie". Idziemy, biegniemy w zapadajacych ciemnosciach. Nagle krolik. Staje slupka, rzuca sie do ucieczki. Czy...? Nie. Brzuch jest pelen. Biegniemy dalej. Przecinamy sciezke czlowieka - naga pusta przestrzen pod nocnym niebem. Przekraczamy ja spiesznie, biegniemy poboczem w cieniu drzew. "Chodz do mnie. Chodz. Slepunie, Odmiencu, wzywam cie! Chodz do mnie". Las sie konczy. Przed nami nagie zbocze, dalej plaska przestrzen, bez zadnej oslony. Zbyt otwarta. Na skrzypiacym sniegu nie ma zadnych sladow, ale u stop wzgorza sa ludzie. Dwoch. Serce Stada robi dol, a ten drugi patrzy. Serce Stada kopie szybko, z calych sil. Jego oddech unosi sie mgielka. Ten drugi ma swiatlo, za jasne, nie sposob na nie patrzec. Serce Stada przestaje kopac. Podnosi na nas wzrok. "Chodz - mowi. - Chodz". Czarna ziemia, zmarzniete grudki na czystym sniegu. On wskakuje do dziury z gluchym odglosem, jaki wydaje jelen walacy rogami w drzewo. Kuca, uzywa narzedzia, ktore lupie i drze. Siadamy, ogon wyciagniety sztywno po ziemi. Co to ma wspolnego z nami? Jestesmy najedzeni, moglibysmy teraz spac. Nagle patrzy na nas. "Zaczekaj. Jeszcze chwile. Zaczekaj". Warczy cos do tego drugiego, tamten opuszcza swiatlo do dziury. Serce Stada sie pochyla, ten drugi mu pomaga. Cos wyciagaja. Won tego czegos jezy nam siersc na karku. Odwracamy sie, rzucamy do ucieczki, zawracamy, nie mozemy odejsc. Tu jest strach, niebezpieczenstwo, grozba bolu, samotnosci, konca. "Chodz. Chodz do nas, chodz tutaj. Teraz jestes potrzebny, nadszedl czas". Nie nadszedl. Czas jest zawsze, jest wszedzie. Potrzebujesz nas, ale moze my nie chcemy byc potrzebni. Mamy mieso i cieple miejsce do spania, i nawet mieso na nastepny raz. Pelny zoladek i przytulna nora, czego wiecej nam trzeba? Podejdziemy blizej. Powachamy to cos, zobaczymy, co to jest. Przeraza, a neci. Brzuch przy ziemi, ogon nisko, zeslizgujemy sie po zboczu. Serce Stada siedzi na sniegu i trzyma to cos. Drugiemu gestem kazal odejsc, i tamten sie cofa, cofa, cofa, zabierajac ze soba bolesne swiatlo. Blizej. Zbocze jest za nami, nagie, niebezpieczne. Daleko do schronienia, jesli cos nas przestraszy. Nic sie nie porusza. Jest tylko Serce Stada i to cos, co trzyma. Cuchnie stara krwia. On to otrzasa, jakby sie troskal o kawalek miesa. Potem to przeciera, przesuwa rekami, jakby suka zebami iskala szczeniaka. Znamy zapach tego czegos. Podchodzimy blizej. Blizej. Na odleglosc jednego susa. "Czego chcesz?" - pytamy go. "Wroc". "Przyszlismy". "Wroc, Odmiencu. - Jest uparty. - Wroc tutaj". - Przesuwa ramie, podnosi dlon. Pokazuje nam glowe oparta na swoim ramieniu. Odwraca te glowe, pokazuje nam twarz. Nie znamy. "Cuchnie. To mieso jest zepsute. Nie chcemy takiego. Mamy lepsze przy stawie". "Chodz tutaj. Chodz blizej". To nie jest dobry pomysl. Nie podejdziemy blizej. Patrzy na nas, przyszpila wzrokiem. Przysuwa sie blizej, to cos bierze ze soba. Bezwladne w jego ramionach. "Spokojnie. Spokojnie, Odmiencu. Chodz blizej". W gardzieli rodzi nam sie warkot, ale on nie odwraca wzroku. Kulimy sie, ogon pod brzuchem, chcemy odejsc, ale on jest silny. Bierze to cos za reke i kladzie nam te dlon na lbie. Zebysmy sie nie ruszali, chwyta nas za siersc na karku. "Wroc. Musisz wrocic". Kulimy sie mocniej, wbijamy pazury w zasniezona ziemie. Garbiac grzbiet probujemy sie wycofac, choc o jeden krok. On ciagle trzyma za kark. Zbieramy sily, zeby sie wyrwac i uciec. "Pozwol mu odejsc, Slepunie. On nie jest twoj". - Cien grozby. Serce Stada mierzy nas ciezkim spojrzeniem. "Twoj takze nie" - odrzekl Slepun. "Czyj wiec jestem?" Moment niepewnosci, balansowania na krawedzi dwoch swiatow, dwoch rzeczywistosci, dwoch cial. Potem wilk zawraca i umyka z podkulonym ogonem, pedzi po sniegu, biegnie sam, ucieka przed obcoscia. Na szczycie wzgorza sie zatrzymuje, celuje nosem w niebo i zanosi wyciem. Jest nieszczesliwy. Wyje, wyje, wyje... * * * Nie mam zadnych wspomnien z wlasnego lodowatego grobu. Czasem tylko wraca do mnie sen. Bylem strasznie zmarzniety, zesztywnialy, poczulem plomien okowity, nie tylko w ustach, ale w calym ciele. Brus i Ciern nie chcieli mnie zostawic. Nie zwazali, ze zadaja mi bol; rozcierali mi dlonie i stopy, nie zwracajac uwagi na stare stluczenia, na strupy na ramionach. Kiedy tylko zamykalem oczy, Brus szarpal mna, potrzasal jak kukla.-Zostan ze mna, Bastardzie - powtarzal. - Zostan ze mna. Zostan ze mna. Zyjesz, chlopcze, zyjesz. Nagle przycisnal mnie do siebie, jego brodata twarz znalazla sie tuz przy mojej, goraca lza skapnela mi na policzek. Kolysal mnie w ramionach, siedzac na brzegu mojego grobu. -Zyjesz, synu. Zyjesz. EPILOG Babka Brusa opowiadala basn o pewnej kobiecie dotknietej Rozumieniem, ktora potrafila opuscic swoje cialo na jeden lub dwa dni. Krolewski koniuszy powtorzyl te historie Cierniowi, a on spreparowal trucizny, ktore mialy mnie zaprowadzic na krawedz smierci. Powiedzieli mi, ze nie umarlem, ze moje cialo jedynie zwolnilo czynnosci zyciowe, ze tylko wygladalo jak martwe.Ja w to nie wierze. W koncu wiec wrocilem do czlowieczej postaci. Choc zajelo mi troche czasu przypomnienie sobie, iz bylem czlowiekiem. Nadal niekiedy w to watpie. Nie wrocilem do zycia Bastarda Rycerskiego. Na calym swiecie tylko Brus i Ciern wiedzieli, ze nie umarlem. Wsrod innych niewielu wspominalo Bastarda z usmiechem. Ksiaze Wladczy odebral mi zycie pod kazdym wzgledem. Gdybym sie przed kims pojawil w swoim ludzkim ciele, dalbym jedynie dowod, ze splamilem sie zakazana magia. Umarlem w celi. Moja smierc rozgniewala wladcow nadbrzeznych, ale ksiaze Wladczy stawil im czolo, gdyz mial wystarczajace dowody mojej winy. lego zoldacy prawdopodobnie unikneli chlosty, swiadczac, iz zaatakowalem Stanowczego Rozumieniem i w ten sposob spowodowalem jego dluga chorobe. Twierdzili, ze pobili mnie. zeby go ode mnie uwolnic. W obliczu tak licznych swiadkow wladcy ksiestw nadbrzeznych nie tylko odwrocili sie ode mnie, ale tez musieli sie pogodzic z koronacja ksiecia Wladczego i wyznaczeniem ksiecia Zwawego na kasztelana Koziej Twierdzy oraz calego Ksiestwa Koziego. Ksiezna Cierpliwa wyblagala, by mego ciala nie palono ani nie cwiartowano. Ksiezna Gracja takze przyslala slowo w mojej obronie, mimo protestu meza. Tylko one dwie wierzyly we mnie w obliczu dowodow, swiadczacych o moim skazeniu Rozumieniem. Swa przedwczesna smiercia odebralem ksieciu Wladczemu przyjemnosc wieszania i palenia. Pozbawiony wymarzonej zemsty, po prostu stracil mna zainteresowanie. Wkrotce wyjechal do Kupieckiego Brodu. Moje cialo przejela ksiezna Cierpliwa. Brus obudzil mnie do zycia, w ktorym nic dla mnie nie zostalo. Nic procz mojego krola. Krolestwo Szesciu Ksiestw mialo sie rozpasc w najblizszych miesiacach, wrogowie zawladneli naszymi portami wlasciwie bez walki, lud zostal wygnany z wlasnych domow albo wziety w niewole, gdy Zawyspiarze przywlaszczali sobie nasza ziemie. W zastraszajacym tempie przybywalo ofiar kuznicy. A ja, wzorem ksiecia Szczerego, odwrocilem sie od tego wszystkiego i ruszylem w glab ladu. Podobnie jak przyszla krolowa chcialem odszukac swego krola. Nastaly ciezkie czasy. Nawet teraz jednak, w chwilach gdy bol dreczy mnie najmocniej i zadne ziolo nie moze go ukoic, gdy mysle o ciele, wiezacym mego ducha, chetnie wspominam wilcze dni. Jest w tych obrazach ukojenie i pokusa. "Chodz, poluj ze mna - szepcze mi glos w sercu. - Zostaw bol i badz znowu wolny. Tu kazdy czas jest terazniejszoscia i wybor nalezy do ciebie". Wilki nie maja krola. [1] Wszystkie wiersze przelozyl Marek Roslan. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-22 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/