Simons Paulina - Bellagrand

Szczegóły
Tytuł Simons Paulina - Bellagrand
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Simons Paulina - Bellagrand PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Simons Paulina - Bellagrand PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Simons Paulina - Bellagrand - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog 1936 Część pierwsza. CHLEB I RÓŻE 1911–1918 1. Wino w kamień 2. Annie Lopizo 3. Szafarka pomocy 4. Miłość amerykańskiej dziewczyny 5. Marmur i błoto 6. Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem 7. Bellagrand Część druga. BELLAGRAND 1919–1922 8. Flaglera wyprawa do raju 9. Błękitny pokój 10. Melasa 11. Całkowite zaćmienie 12. Rajskie ptaki 13. Mądrość Aleksandra Pope’a 14. Spanish City Część trzecia. CZŁOWIEK BEZ KRAJU 1922–1929 15. Isadora i Siergiej 16. Fort Wagner 17. Prinz Valdemar 18. Biali terroryści proszą o łaskę 19. Psalm 91 20. Ulubiona książka Harry’ego 21. Wąż i sokół Epilog 1936 Strona 3 Strona 4 Strona 5 Tytuł oryginału BELLAGRAND Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska Redakcja Maria Wirchanowska Korekta Ewa Grabowska Marzenna Kłos Copyright © Paullina Simons 2014 Copyright © for the Polish translation by Katarzyna M alita 2014 Świat Książki Warszawa 2014 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. k.a. 05-850 Ożarów M azowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-041-4 Skład wersji elektronicznej [email protected] Strona 6 Dla mojej matki, Inżyniera Nauczycielki Imigrantki Romantyczki Marzycielki Dawczyni życia Która szukała raju Wszędzie gdzie mieszkała Strona 7 Lecz rzeczą Głosy Rzeczą Mędrcy, Światy i Wieki: Wybieraj mądrze, twój wybór Krótki, a jednak nieskończony. Johann von Goethe Strona 8 Prolog 1936 Kobieta, niegdyś piękna, jedzie pociągiem otulona starym płaszczem, trzęsąc się z zimna. Obok niej siedzi chłopak, którego młodość dopiero rozkwita. Patrzy prosto przed siebie lodowatym wzrokiem, jego twarz ma nieprzenikniony wyraz. Podobny do wyrazu twarzy kobiety. Siedzą nieruchomo. Kobieta chciałaby coś powiedzieć, lecz właściwie nie zostało już nic do powiedzenia. Spogląda na chłopca. Czeka ich długa podróż. Osiemset kilometrów. Pięćset mil przez ponury krajobraz. Topniejący lód powstrzymuje wody rzek, które płyną ociężale. Płaskie pola są czarne, brudny śnieg oblepia szare, nagie drzewa. Migająca za oknem okolica jest posępna, pusta, naga. „O świecie! O życie! O czasie! Na twych ostatnich krokach się wspinam”. Chłopak z uporem patrzy przez okno. Wygląda bardzo poważnie jak na swój wiek. Ma czarne włosy i oczy koloru kawy. Nie chce o niczym rozmawiać. Wagon jest prawie pusty. Celowo wybrali pociąg, którym mało kto jeździ, bo dociera na miejsce późno w nocy. Nie chcieli, by ich zauważono. Kobieta próbuje ująć go za rękę. Dłoń jest zimna. Chłopak podaje ją niechętnie. Chce, by go zostawiono w spokoju. Chce wykrzyczeć rzeczy, których nie może wykrzyczeć, powiedzieć rzeczy, których powiedzieć nie może. Powstrzymuje się tylko z szacunku dla niej – pomimo wszystko. Ona nie jest dość silna, by to usłyszeć, i nie zasługuje na to. Jak mogłaś mnie tu przywieźć, chciałby ją zapytać przerażonym głosem. Wiedząc, że narażasz moje życie, jak mogłaś tu ze mną przyjechać? Teraz już za późno na gdybanie. Dlaczego nie wiedziałaś tego wtedy? Posłuchaj, szepcze ona gwałtownie, gdy pociąg zatrzymuje się z piskiem kół i kilku pasażerów wysiada. Nic nie można zrobić. Nie można myśleć o tym, co minęło. A o czym mam myśleć? O przyszłości? Nie chcę, żebyś się oglądał za siebie. Zapomnij, skąd pochodzisz. Zapomnij o wszystkim, słyszysz? To dokładne przeciwieństwo tego, co mówiłaś mi przez całe życie. Strona 9 Pociąg przyspiesza. Dwa duże miasta są od siebie bardzo oddalone. Mają sporo czasu, by milcząco wpatrywać się w krajobraz. On chce wiedzieć tylko jedno. Chce zapytać o miejsce, którego nie pamięta. Ona odmawia odpowiedzi na jego pytania w myśl nowego przykazania: Nie oglądaj się za siebie. Przez całe życie słyszał tylko jedno: Nigdy nie zapominaj, skąd pochodzisz. I nagle ona chce, żeby zapomniał. Pyta ją o miejsce, które uleciało mu z pamięci. Prosi, żeby przypomniała mu to, czego on nie pamięta. Przestań mnie pytać o coś, co nie ma znaczenia, mówi ona. Przeszłość nie ma znaczenia? Dlaczego nie możesz mi odpowiedzieć? Czemu się tak dopytujesz? Po co? Boże, ostatnio stale o tym mówisz. Dlaczego nie możesz mi odpowiedzieć? Odwraca się do niego. Obiecujesz, że będziesz pamiętał o pieniądzach? Właśnie kazałaś mi o wszystkim zapomnieć. I tak zrobię. Pamiętaj tylko o pieniądzach. Upewnij się, że dobrze je schowałeś. W bezpiecznym miejscu. Tylko nie zapomnij, gdzie są. Nie trzymaj ich w domu na wypadek, gdyby przyszli, ukryj je gdzieś blisko, gdzie będziesz miał do nich łatwy dostęp. Masz takie miejsce? Jeśli nie, musisz je znaleźć. Pieniądze! Przez te pieniądze chce się na nią wściekać bardziej, nie mniej. Pieniądze to jedyna rzecz, która ścina mu serce lodem i sprawia, że traktuje ją tak surowo. Pieniądze wykrzykują mu brutalną prawdę: Nie mieliście pojęcia, co robicie, kiedy przywieźliście mnie tutaj. Dlatego oszczędzałaś pieniądze, zabrałaś je ze sobą, ukrywałaś przez cały czas. Bo wiedziałaś. Nie możesz zasłaniać się nieświadomością, a w nią właśnie chciałem wierzyć najbardziej, twierdzić, że nie wiedziałaś, co z tego dla nas wyniknie. Dla mnie. Ale stale przypominasz mi o pieniądzach. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że przyjazd tutaj miał na celu mnie zniszczyć. Chłopak milczy. Słyszysz mnie? Rozpaczliwie staram się nie słuchać. Obiecaj, że będziesz pamiętał. Myślałem, że właśnie kazałaś mi zapomnieć. Zdecyduj się. Tu nie chodzi o pieniądze. Chcesz, żebym pamiętał, że nie chodzi o pieniądze? Przestań żartować. A kto żartuje? Po tym, co się dzisiaj stało, jak twoje pieniądze będą mogły mi pomóc? Masz rację, tutaj nie bardzo. Ale gdzie indziej będziesz mógł kupić za nie inne życie. Mogą ci zapewnić wolność. To nie jest żadna magia. Musisz uczestniczyć w swoim własnym ocaleniu. Siła. Stanowczość. Odwaga. Czy to będą cechy twojego charakteru? Nie wiem. Wzrusza przygarbionymi ramionami. Mam nadzieję. A może uda mi się je źle wydać? Może je przepiję? Patrzy na nią ze złością. Kupię sobie eleganckie buty i czerwony wełniany płaszcz? Gdzie to dostaniesz? Strona 10 Jak się ma pieniądze, wszystko jest możliwe. Przed chwilą to powiedziałaś. Nie żartuj, proszę. Nie pora na żarty. Szepczą zagłuszani stukotem kół, sykiem parowego silnika. Nic o tym nie wiem. Ciepłe, białe miejsce z łódkami i żabami. Diabelski młyn nad tle błękitnej wody. Gdzie to było? Nie wiem, mówi ona i puszcza jego rękę, opiera się o siedzenie. Może to jakiś koszmar. On potrząsa głową. Ona zamyka oczy. Obiecaj mi, że znajdziesz sposób, by przechować pieniądze, powtarza ona. Wszystko inne, także marmurowy pałac z białymi firankami, wróci pewnego dnia. Nie dzisiaj? Dzisiaj nic nie jest wyraźne i przez długi czas nie będzie. Siedzą blisko siebie. On skulony w zagłębieniu jej ramienia. Odwraca twarz od lodowatej szyby. Powiedz mi uczciwie, myślisz, że nic nam się nie stanie? Jego drżący głos wydaje się zbyt słaby dla jego ciała. Nie uważasz, że naraziliśmy się na niebezpieczeństwo? Patrzy mu w oczy, mruga i uśmiecha się. Nie, mówi. Nic nam się nie stanie. Całuje go w czoło, włosy, twarz. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Siedzą, stykając się czołami. Ti voglio bene, mówi ona. Kocham cię nad życie. Może teraz. Kiedyś kochałaś także kogoś innego. Tak, mój synu, i nadal kocham, mówi i urywa. Za oknem migają bagna, szare, ponure miasta. Klin, Kałasznikowo, Okułowka, Łuka. Kiedyś inne Calais leżało mi na sercu. Kiedyś kochałam jeszcze kogoś. Sic transit gloria mundi, szepce. Tak przemija chwała świata. Strona 11 Część pierwsza CHLEB I RÓŻE 1911–1918 Strona 12 Gdyby mnie ktoś przypierał, abym powiedział, czemum go pokochał, czuję, że nie można by tego wyrazić inaczej, jak jeno odpowiedzią: „Bo to był on; bo to byłem ja”[1]. Michel de Montaigne Miłość nie jest ślepa; to ostatnie, co można by o niej powiedzieć. Miłość dokądś podąża, a im gorliwiej to czyni, tym mniej jest ślepa[2]. G.K. Chesterton 1 Michel de Montaigne, Próby, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, Edmund Cięglewicz, Wy​d awnictwo Zielona Sowa, Warszawa 2004 (wszystkie przypisy pochodzą od tłu​maczki). 2 G.K. Chesterton, Ortodoksja, tłum. Magda Sokołowska, Fronda, Warszawa 1996. Strona 13 Rozdział pierwszy Wino w kamień 1 Wszystkie historie miłosne kiedyś się kończą. Kto to powiedział? Gina słyszała te słowa przed laty. Ale wierzyła, że jej historia nigdy się nie skończy. Ustawiała swój wewnętrzny zegar według dwóch rzeczy. Jedną był rozkład jazdy pociągów do Bostonu, lśniącego miasta na wzgórzu. Drugą był jej miesięczny cykl. Zaznaczała to w kalendarzu przez ostatnie trzy lata. Przez dwanaście jeździła do Bostonu i wciąż na to czekała, przywiązując do tych wyjazdów wielką wagę. Przykładała dłonie o smukłych palcach w czarnych jedwabnych rękawiczkach do szyby w pociągu, by dotykać mijanych miejsc, i marzyła o innych miastach i kołyskach, parkach i wózkach dziecięcych, dorocznych kiermaszach i kołysankach. Rozmyte odbicie w szybie ukazywało kręcone ciemnokasztanowe włosy upięte w pośpiechu, bo zawsze brakowało jej czasu, gładką cerę, pełne wargi i ciemne oczy bez dna. Spódnica z rdzawej wełny i szarobrązowa bluzka nie były nowe, lecz czyste i wyprasowane i leżały idealnie na jej wysokiej, smukłej sylwetce o kształcie klepsydry. Bez względu na to, jak krucho było z pieniędzmi, Gina zawsze dbała, by wychodząc z domu, być ubrana tak, jakby w każdej chwili mogła wpaść na teścia z wyższych sfer i nie wyglądać jak imigrantka; wpaść na wściekłą porzuconą byłą narzeczoną męża i nie wyglądać jak pasażerka trzeciej klasy; wpaść na samego króla Anglii i móc dygnąć jak dama. Dokąd poza Bostonem mógł ją zabrać pociąg? Gdyby nie wysiadła na North Station, dokąd mogłaby pojechać? Dokąd chciałaby pojechać w aksamitnym kapeluszu i skórzanych butach? W poniedziałkowe ranki wyobrażała sobie miejsca, które mogłaby odwiedzić. W każdy poniedziałek, lecz nie dzisiaj. Dzisiaj wszystko było inaczej i tak już pozostanie. Wszystko się zmieniło. Gina biegła Salem Street, mijając ludzi idących na lunch. Oddychała przez usta, by uniknąć unoszącego się w North End przenikliwego smrodu ryb i melasy, który dzisiaj przyprawiał ją o lekkie mdłości. Pociąg się spóźnił i wiedziała, że brat będzie zły, bo Strona 14 dopóki nie przyszła, by zająć się jego małą córeczką, nie mógł wyjść do pracy. Kiedy dotarła do jego mieszkania z zimną wodą na najbardziej wysuniętym na północ rogu Charter i Snow Hill, był zły i chodził po małym saloniku jak lew w klatce, trzymając na rękach Mary, która gruchała wesoło. Najwyraźniej uważała, że to świetna zabawa – tatuś nosi ją tam i z powrotem, tam i z powrotem, kołysząc w ramionach jak na huśtawce. – Przepraszam – powiedziała Gina, wyciągając ręce do małej. Salvo ubrał córeczkę, ale zrobił to jak typowy ojciec. Nie tylko nic do siebie nie pasowało, ale też włożył jej krótkie spodenki – w grudniu. Nie chciał słuchać tłumaczeń siostry. – Zawsze tylko przepraszasz. – Zakołysał Mary, trzymając ją głową w dół. Piszczała: „Jeszcze, jeszcze!”, a gdy podał ją Ginie, wybuchnęła płaczem. Gina nie chciała być gorsza i chwyciła dziewczynkę za kostki. Mary zachichotała i Gina wreszcie mogła coś powiedzieć. – Salvo, muszę z tobą porozmawiać. – Sama to uniemożliwiłaś. Powinnaś o tym pomyśleć, zanim spóźniłaś się dwie godziny. – To nie moja wina. – Nigdy nie jest twoja wina. – Pociąg się spóźnił. – Powinnaś jechać wcześniejszym. – Salvo, basta. To zakończyło rozmowę. Salvo pocałował Mary w stópki i wyszedł. – Przebierzemy cię, aniołku. Co ten twój tatuś wymyślił. – Gina ciepło ubrała malutką, a potem otuliła kocykiem i wsadziła do wózka, żeby nie musiały przez całe popołudnie bawić się w przyjęcie i wyglądać przez okno na stary cmentarz Copp. – Na cmentarzu przynajmniej rosną drzewa, na które może popatrzeć – mówił Salvo. – Wszędzie indziej biedactwo będzie oglądać tylko kamienice. Drzewa i groby. Ruszyły powoli w stronę Prince Park, a Mary nagle postanowiła, że sama będzie pchać wózek, co znacznie wydłużyło już i tak długą wyprawę. Kupiły kanapkę, którą zjadły na pół, wysłuchały końca popołudniowej mszy w kościele Świętego Leonarda, a potem wybrały kilka prezentów na Boże Narodzenie. Pieniędzy brakowało bardziej niż zwykle. Gina nie wiedziała, jak sobie poradzą. Nawet świąteczna szynka była zbyt droga. Kupiła nowe druty do dziergania dla matki, a dla kuzynki Angeli szalik z pięknego czerwonego jedwabiu, który wypatrzyła w witrynie krawca. Był uszkodzony z jednego końca i miał skazy, ale poza tym był idealny. Prawdziwa okazja. Wróciła z Mary po szóstej, zrobiła jej kanapkę z serem, ustawiła na podłodze wieżę z klocków i czekała. Salvo nie wracał. Czy to była jego zemsta za jej nieumyślne spóźnienie? Często tak robił. Nie wracał, wiedząc doskonale, że ona koniecznie musi złapać pociąg do domu. Kiedy wróci późno do Lawrence, Harry będzie się wściekał. Czy brat robił to specjalnie, żeby mąż był na nią zły? W końcu koło siódmej zjawiła się matka Mary. Niezły był z niej numer. Bóg jeden wie, co kombinuje, gdy nie ma jej w domu całymi dniami i nocami. – Co, jeszcze nie wrócił? Jasne! – Phyllis wyrwała Mary z ramion Giny. Strona 15 – Pracuje. – Jasne. – Mamo, kupiłyśmy prezenty na święta! – wykrzyknęła dziewczynka, ściskając matkę za nogę. – Niepotrzebnie – odezwała się niegrzecznie do Giny niechlujnie ubrana młoda kobieta. – W tym roku jest ciężko. Gdzie jest jej płaszcz? Muszę lecieć. – Może porozmawiasz z Salvem, kiedy wróci… – zaczęła Gina. – Nie będę czekać. Równie dobrze można czekać na chłodny dzień w piekle. Nie, wychodzimy. No, Marybeth, gdzie twój płaszczyk? – Do widzenia, ciociu Ginny – powiedziała Mary, obejmując Ginę za szyję. – Przyjdziesz jutro? – Jutro nie, kochanie. W środę. Phyllis odciągnęła córkę od Giny i wybiegła bez pożegnania. Gina z zazdrością patrzyła za matką i córką. Jak to jest, gdy ma się prawo wyrywać swoje dziecko z ramion innych osób? Posiedziała jeszcze kilka minut w nadziei, że Salvo wróci, po czym włożyła płaszcz i poszła go szukać. Nie cierpiała chodzić wzdłuż muru z cegły oddzielającego cmentarz od ulicy. Mróz ściskał jej serce na myśl, że nagrobki – choć dla niej niewidoczne – czają się tam za murem, jakby były tak straszne, że nie powinna ich oglądać. Znalazła brata w tawernie przy Hanover. Drżąc z zimna, stał z grupką pijanych mężczyzn, którzy rozlewali piwo na chodnik i dmuchali w dłonie, by je rozgrzać. – Salvo. – Stanęła za nim i szturchnęła go ręką. Odciągnęła od pozostałych, ale widziała, że nie jest w stanie rozmawiać ani nawet słuchać. Gina nie znała odpowiedzi na odwieczne pytanie: czy pił, bo był nieszczęśliwy, czy stał się nieszczęśliwy, bo pił. Gina nie znała odpowiedzi na wiele odwiecznych pytań. – Gdzie jest dziecko? Tę odpowiedź znała. – Z matką. Salvo splunął na ziemię. – Miałeś wrócić przed piątą, żebyśmy mogli porozmawiać. – Byłem zajęty. Widziała. Było jej zimno. – Muszę pędzić. Spóźnię się na pociąg. Wrócę w środę. – Przyjedź wcześniej. Proszę. Stracę robotę, jeśli nie będę mógł pracować w czasie lunchu. Jak się miewa Mimoo? Gina wzruszyła ramionami. – Znów straciła pracę przy sprzątaniu. Stale coś rozbija. Ale… – Gina walczyła ze sobą. To nie była odpowiednia pora. Ale przecież zbliżały się święta. – Przyjedziesz do nas z Mary na Boże Narodzenie? Proszę. Salvo pokręcił głową. – Wiesz, że nie mogę. Poza tym zabiera ją jej przeklęta matka. – Nie mów tak o matce swojego dziecka. – Poznałaś tę bestię? Strona 16 – Mimo wszystko. Tylko… przełknij dumę, Salvo. Dla naszej matki. Przywieź Mary. Phyllis też. Na jeden dzień w roku, na święta, zakopmy topór wojenny. – Wiesz, gdzie chciałbym zakopać topór – wyraził się jasno brat. – Och, Salvo… Będziesz się złościł do końca życia? – Per sempre. – Proszę. Mimoo płacze co wieczór. Chce zobaczyć wnuczkę w święta. – Mówiłem ci, że zabiera ją matka. Matka, która nawiasem mówiąc, znalazła sobie kolejnego jelenia, który opłaca jej czynsz. – Zaklął. – Zamiast gadać ze mną, dlaczego nie powiesz temu swojemu konkubentowi, żeby odwiedził w święta swoją rodzinę? Powiedz, żeby spędził z nimi trochę czasu. Albo żeby znalazł sobie cholerną pracę. Wtedy przyjadę. – On nie jest moim konkubentem. – Pobraliście się w kościele? – Salvo. – No właśnie. – Wiesz, że nie może – powiedziała w końcu. – Nie może znaleźć pracy? Co to za wspaniały kraj. – Salvo się zaśmiał. – Można w nim żyć, nie wykonując żadnej pieprzonej pracy. Czy imigranci tak robią? Przez ile pokoleń musimy harować, zanim będziemy mogli siedzieć przy stole i udawać, że jesteśmy mądrzy? – Przestań, Salvo. Wiesz, że pracował. Bardzo się stara. To nie jest dla niego łatwe. Ale chodzi mi o to, że nie może odwiedzić rodziny. – Nie może? Ja też nie mogę. – Oni nie chcą go widzieć. Na tym polega różnica. Nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Jego ojciec wyraził się bardzo jasno. Wiesz o tym. Salvo westchnął. Jego czarne oczy zalśniły. – Moja noga nigdy nie postanie w domu, w którym mieszka ten człowiek. – Człowiek, który jest mężem twojej siostry? – Nazywaj go sobie, jak chcesz. – Zamrugał i wzruszył ramionami, stanowczy jak zawsze. – Powiedz Mimoo, że myślę o zmianie zawodu. Spójrz na to. – Pokazał jej bogato zdobioną fajkę. – Wyrzeźbiono na niej bitwę o Bunker Hill – powiedział, jakby z niedowierzaniem. – Fantastyczne, prawda? Chcę rzeźbić fajki. Znam jednego gościa. Próbuję się wkręcić jako praktykant. – Potrząsnął głową. – Jest takie idiotyczne prawo, które próbujemy obejść. Przez dwadzieścia pięć lat trzeba być praktykantem, zanim można zostać rzeźbiarzem. Wyobrażasz sobie? Spojrzała na niego czule. – Chcesz rzeźbić fajki, Salvo? Słyszysz, co mówisz? Zaśmiali się i objęli. Odwrócił ją i lekko popchnął. – Idź. Szybko. Albo pomyśli, że go zdradzasz. Choć może wtedy cię porzuci i będziesz wreszcie wolna, jak chciał Papa. – Wsunął jej do ręki kilka banknotów. – Ucałuj ode mnie Mimoo. Powiedz, że to na święta. W środę będę miał więcej. Próbuję się zaczepić w Purity Distilling Company. Robią tam melasę, tutaj w North End. Załatwię sobie tam robotę i będę ustawiony do końca życia. Związek i cała reszta. Powiedz Mimoo, to przestanie się martwić. A teraz idź już. Strona 17 2 W pociągu Gina zastanawiała się nad słowami Salva. Nie sądziła, by Harry zinterpretował jej spóźnienie jako zdradę. To nie w jego stylu. Oparła dłonie na zimnej szybie. Pociąg zatrzymał się w tunelu, czekając na sygnał. Robili wszystko, by sprostać sytuacji. Czy kiedykolwiek się skarżyła? Jak mogła narzekać, kiedy dostała to, czego jej serce pragnęło najbardziej. Trzeba być idiotą, żeby po czymś takim narzekać. Wciąż zwalniano pracowników przędzalni, choć zbliżały się święta. Gina miała szczęście, że znalazła pracę. Talent i styl, powiedziała jej Angela z aprobatą. Ale czy styl był potrzebny, by pracować w cerowni? Ubierała się do pracy na biało, nie farbowała już wełny. Siedziała przy stole w sali z dużymi oknami, ubrana w spódnicę jak dama. To dlaczego czasami marzyła, by budynki spłonęły do cna? W 1886 roku wybuchł pożar. Dlaczego wspomina to z rozrzewnieniem? Tyle błogosławieństw. Szyła kostiumy, chodziła ulicami miasta w paradach, ubierała pielęgniarki, przybierała ich platformy. Pracowała na Mill Island, ale nie była stolarzem ani nie stała przy maszynie. Jej długie kręcone włosy nie wplątywały się w ciężkie tryby. Nie leżała miesiącami w szpitalu po tragicznym wypadku, jak jej przyjaciółka Pamela, która o mało co nie straciła życia. Nie była już dzieckiem. Nie dotyczyły jej prawa regulujące pracę dzieci. Wiele rzeczy już jej nie dotyczyło. Przez pewien czas pracowała w Duck Mill, wytwarzającej materiał ze specjalnej bawełny, który wykorzystywano do szycia żagli. Dziś wieczór w pociągu powróciły wspomnienia. Uszyć żagiel. Na łódkę na oceanie. Pozwolić, by pognał ją wiatr. Obojętne w jakim kierunku. Pracowała bardzo szybko, jak zawsze, lecz snuła marzenia o ciepłych wodach, łodziach i wietrze wydymającym żagiel. A dlaczego nie? Harry stale marzył. To była jedna z rzeczy, które kochała w nim najbardziej. Dlaczego nie miałaby sobie pozwolić na marzenia? Czy tylko młodzi i (niegdyś) bogaci mogli marzyć? Życie nie ułożyło się tak, jak myślała, jak planowała. W pociągu było zimno. Jak u nich w domu. Otuliła się ciaśniej płaszczem, chuchała w wełniany szalik, zwinęła się w kłębek. Początkowo swoim włoskim, skupionym na rodzinie sercem głęboko wierzyła, że po kilku miesiącach Harry pogodzi się z bliskimi. Lato po ślubie spędzili w domu jej matki w Lawrence, próbując ułożyć sobie życie. Nadal pracowała z Salvem w jego restauracjach. Przez kilka wieczorów w tygodniu pomagała w misji świętego Wincentego naprawiać podarowane ubrania. Planowała wrócić jesienią do Simmons College, by skończyć studia. Liczyła, że przeniosą się do Cambridge, gdy Harry znów zacznie wykładać na Harvardzie, i będzie dojeżdżać stamtąd na zajęcia. Dopiero tego ranka, gdy wybiegała, by zapisać się na semestr jesienny, pokazał jej list od dziekana wydziału ekonomii, który kończył związek Harry’ego z Uniwersytetem Harvarda. Powiedział, że nie zna wszystkich odpowiedzi. Miała nadzieję, że zna przynajmniej kilka. Tyle czytał, siedząc na bujanym fotelu na werandzie, z nosem schowanym w jakimś Strona 18 tomiszczu. Na pewno mógł tam przeczytać coś, co rozwiązałoby choć jeden z ich problemów. Ale nie wiedział, jak sprawić, by skończyła ostatni rok studiów w Simmons. – Co proponujesz? – zapytał. – Będziemy mieszkać osobno? Ja tutaj z twoją matką, bratem i kuzynką, a ty w kampusie blisko Archera? – Gina bardzo się podobała Archerowi. Zasugerowała, żeby oboje przenieśli się do Bostonu. – I z czego będziemy żyć? Z twojej pensji w księgarni? Nie wiedziała, co powiedzieć. Przekrzywiała głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, wyjrzała na Summer Street, przygryzła wargę. – Mógłbyś znaleźć pracę. Chciała wspomnieć o maszynie do szycia, krosnach, misji świętego Wincentego, kościele Najświętszej Marii Panny, restauracjach Salva, domach, które sprzątała Mimoo, kamieniołomach, tartakach, drukarniach, fabrykach włókienniczych. Chciała łagodnie przypomnieć Harry’emu o jego pogardzie dla leniwego Dysona, dumnego ze swojego pragnienia, by pracować tylko pięć godzin dziennie. Chciała mu powiedzieć, że w fabryce Canneya, gdzie wyplatają koszyki, szukają ludzi do pracy. Ale nie powiedziała nic. Bo nie można było tego powiedzieć potomkowi jednego z Ojców Założycieli, arystokracie. – Jak będziemy żyć? Wzruszył ramionami i z jego twarzy wyczytała, że nie ma żadnego planu. – Coś wymyślę. To dla mnie zupełnie nowa sytuacja. Daj mi trochę czasu. Stała przed nim w eleganckim płaszczu i kapeluszu, wygodnych butach. W ręce trzymała zieloną torebkę – tak bliska była wyjścia na stację kolejową, by wsiąść do odjeżdżającego o dziewiątej czterdzieści pięć pociągu do Bostonu i zapisać się na semestr jesienny. Powoli odłożyła torebkę i rozwiązała wstążki kapelusza. To było sześć lat temu. – Miałam zamiar jeszcze bardziej zaangażować się politycznie w kampusie – powiedziała, gdy jeszcze mówiła mu różne rzeczy. – Chciałam założyć klub wspierający emancypację kobiet. Może inne prawa też. Agitować, by pewnego dnia pozwolono kobietom studiować na Harvardzie. Może nawet wykładać. – Kobiety miałyby wykładać na Harvardzie? – Harry się zaśmiał. – Co ci chodzi po głowie? To nie jest prawo, tylko głupota. – Chciałam dostać dyplom. – Ja też chciałem wielu rzeczy. – Tak – odparła. – Siedzą przed tobą w spódnicy i bluzce. – Rzeczywiście. Na tym zakończyła się rozmowa słowna, a zaczęła inna, pozbawiona słów, lecz nie mniej intensywna. – Pracowałam w restauracjach Salva, Harry – mówiła, powracając do tematu pracy kilka dni, tygodni, lat później. – Prowadziłam księgowość, zatrudniałam i zwalniałam pracowników, rozsadzałam gości. Zmywałam naczynia. Robiłam pizzę. Wszystko. – Mam podjąć pracę, której nawet ty nie chcesz? – Chcesz nadal mieszkać u mojej matki? – Wiesz, że nie – powiedział cicho w małej sypialni ze stolikiem nocnym, toaletką Shaker i wąskim drewnianym łóżkiem. – W domu twojej matki jesteś za cicha. Jakbyś się Strona 19 bała, że nas usłyszy. – Bo się boję, że nas usłyszy. Kiedy już bardzo się postarali, by Mimoo ich nie usłyszała, Gina spróbowała jeszcze raz. – Oboje tego chcemy, musimy znaleźć własny dom, kochanie. – Nie możemy znaleźć własnego domu bez pieniędzy. Zwiesiła głowę. – Nie bez pieniędzy – powiedziała. – Bez pracy. Nie możemy go znaleźć bez pracy. Patrzył na nią obojętnie. – To właśnie powiedziałem. – Nie. Powiedziałeś… – Co za różnica? – Bez pracy nie ma pieniędzy. – Och, to nieszczęście stałej walki o byt! – wykrzyknął. – Jak można odnaleźć własną drogę, gdy wciąż trzeba skrobać grosz do grosza na następny posiłek? – Imigranci nie mogą sobie pozwolić na luksus szukania własnej drogi – odparła. – Zbyt ciężko pracują. – Ale ja nie jestem imigrantem. Nie chciała mu przypominać, że nie ma też luksusów. Podróż pociągiem była zbyt długa. Wolałaby tak nie marznąć. Wolałaby nie pracować tak ciężko, do tak późna, bo kiedy padała na łóżko, była zbyt zmęczona na marzenia, koszmary, miłość. Choć pod wieloma względami wyczerpanie było lepsze niż czas na myślenie, gdy pociąg czekał na przejazd, a lista problemów rosła. Na szczęście pociąg ruszył. Spróbuje dziś wieczorem jeszcze raz. Wszystko się zmieniło. On musi się o tym dowiedzieć. 3 Gina wróciła do Lawrence dopiero po dziewiątej. Odwracając wzrok, minęła restaurację, która kiedyś była marzeniem jej brata i gdzie w porze lunchu gromadziły się tłumy, bo Salvo robił najlepszą pizzę w mieście. Szybkim krokiem przebyła prawie dwukilometrową odległość do małego domu w stylu wiktoriańskim przy Summer Street, który wynajmowali od 1899 roku. Przygotowując się psychicznie na pytania dotyczące jej późnego powrotu, weszła na stopnie werandy i otworzyła drzwi. Harry siedział przy stole w kuchni tyłem do niej. Nad rozłożonymi na stole papierami i planami razem z nim pochylali się Angela, Joe i Arturo. Harry odwrócił do niej głowę, uśmiechnął się z roztargnieniem, w oczach błysnęła czułość. I zaraz skupił się znów na stole, przy którym padały głośne słowa, lecz to nie Gina była ich adresatką. Jak zawsze z ożywieniem omawiali jakiś problem. – Co jest ważniejsze? – pytał Arturo. – Wolność czy równość? Strona 20 – Dlaczego nie możemy mieć obu tych rzeczy? – odparł Harry. – Dlaczego musimy wybierać? Chcę, by ludzie w Lawrence byli wolni, żyli w harmonii, byli pozbawieni egoizmu i szczęśliwi, chcę, by cieszyli się materialną równością. Nie jedno albo drugie. Najpierw w Lawrence, potem wszędzie. Zgadza się, Gia? – Harry miał na sobie flanelową koszulę wysuniętą ze spodni, a na twarzy czterodniowy zarost. Jego piaskowe włosy były prawie tak długie, że dałoby się je związać. Nikt nie nosi takich włosów, powtarzała. Dlatego je lubię, odpowiadał. Nikt nie jest taki jak ja. Jego jasne szare oczy były jak zwykle urzekające, głos silny i spokojny. Pochyliła się, by pocałować go w policzek. – Zgadza się, tesoro. Lekko dotknął jej głowy swoją. – Późno wracasz. Jadłaś coś? – Nie jestem głodna. Salvo pracował, a Phyllis odebrała dziecko dopiero po siódmej. – Rozmawiałaś z Salvem? – zapytała Angela. – O świętach? Gina powiesiła płaszcz i kapelusz, odłożyła małą torebkę. Zdjęła buty i włożyła pantofle. Podeszła do żelaznego pieca i postawiła czajnik. Dopiero wtedy się odezwała. – Rozmawiałam. Ktoś ma ochotę na herbatę? Byli zbyt pochłonięci prawem pracy w stanie Massachusetts. Nikt nie odpowiedział. Zaparzyła herbatę dla Mimoo, posłodziła i przeszła koło stołu, przy którym siedzieli radykalni rycerze, spiskując i planując, i ruszyła po schodach do sypialni matki. – Arturo mówi, że przyjdzie na święta – oznajmiła Angela, nakrywając jego dłoń swoją. – Ja też przyjdę – odparł Joe. – Jeśli zostanę zaproszony. – Oczywiście, Joe – powiedział Harry. – Im będzie nas więcej, tym weselej. Gina, nie masz nic przeciwko temu, żeby Joe przyszedł na świąteczny obiad? – Jeśli przyniesie indyka, czemu nie? – Czy twoja żona żartuje? – Usłyszała pytanie Joego. – Skąd wezmę indyka? – Żartuje – uspokoił go Harry. – Czasem odgrywa komediantkę. Mimoo, nadal w ubraniu, leżała na łóżku. Włosy miała przyprószone siwizną i była tęższa niż po przyjeździe do Ameryki, lecz równie apodyktyczna jak przed nim. – Najwyższa pora, żebyś przyszła do matki, gdy nie było cię cały dzień w domu. Jak on się ma? – Dlaczego się nie przykryjesz, Mimoo? – powiedziała Gina, stawiając filiżankę przy łóżku. – Przykryję się, kiedy będę szła spać. Co powiedział? – Kto? Joe? – Nie udawaj głupiej. Co mnie obchodzi, co ma do powiedzenia ten dureń? Co powiedział mój syn? Gina westchnęła. Mimoo odwróciła się do ściany. Trwały przez kilka chwil w milczeniu, a na dole podniesionymi głosami omawiano plany zamieszek i akcji ulicznych. – Pomóż mi się przygotować do spania – powiedziała Mimoo. – Jestem zmęczona. Gina pomogła jej wstać. – Nie martw się – powiedziała. – Rok tysiąc dziewięćset dwunasty będzie lepszy.