Siewca Wojny - SANDERSON BRANDON

Szczegóły
Tytuł Siewca Wojny - SANDERSON BRANDON
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Siewca Wojny - SANDERSON BRANDON PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Siewca Wojny - SANDERSON BRANDON PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Siewca Wojny - SANDERSON BRANDON - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brandon Sanderson Siewca Wojny Przelozyl Grzegorz Komerski Tytul oryginalu: Warbreaker Dla Emily,ktora powiedziala "tak". PROLOG To zabawne, pomyslal Vasher, ze tak wiele historii w moim zyciu zaczyna sie od tego, ze wtracaja mnie do wiezienia.Wartownicy zasmiali sie rubasznie i z glosnym brzekiem zamka zatrzasneli cele. Vasher podniosl sie z podlogi i otrzepal z kurzu. Poruszyl ramieniem i skrzywil sie. Dolna polowa drzwi byla wykonana z twardego drewna, ale nieco wyzej widniala w nich stalowa krata, przez ktora zobaczyl, jak trzej straznicy otwieraja jego worek i przegladaja zawartosc. Jeden z nich zauwazyl spojrzenie Vashera. Byl potezny, przerosniety do prawdziwie zwierzecych rozmiarow, mial ogolona glowe i brudny mundur, na ktorym ledwie tylko mozna bylo rozpoznac jaskrawa zolc i blekit, barwy strazy miejskiej T'Telir. Te jasne, intensywne barwy, przemknelo Vasherowi przez glowe. Znow musze sie do nich przyzwyczaic. W kazdym innym miescie, w dowolnym innym krolestwie, az tak zywe kolory wygladalyby na zolnierzach niedorzecznie. Teraz jednak byl w Hallandren, w Krainie Bogow, ktorzy Powrocili, ziemi Niezywych, badan nad BioChroma i - oczywiscie - kolorow. Barczysty straznik zostawil zabawe rzeczami Vashera towarzyszom i podszedl do celi. -Mowia, ze niezly z ciebie twardziel - zagail, mierzac wieznia spojrzeniem. Vasher nie zareagowal. -Karczmarz twierdzi, ze sam jeden pokonales dwudziestu chlopa - wartownik podrapal sie po brodzie. - Na moje oko nie wygladasz na takiego. Tak czy inaczej, powinienes wiedziec, ze na kaplana nie wolno podnosic reki. Wszyscy pozostali spedza noc w ciupie. Ale ty, no coz... zawisniesz. Bezbarwny glupcze. Vasher odwrocil sie od drzwi. Cela byla urzadzona jak wszystkie inne, ktore widzial w zyciu. Bez polotu. Swiatlo wpadalo do srodka przez cienka szczeline otwierajaca sie u gory jednej ze scian. Porosniete mchem mury ociekaly woda. W kacie lezalo narecze przegnilej slomy. -Ignorujesz mnie? - rzucil straznik i podszedl blizej kraty. Barwy na jego mundurze nabraly intensywnosci, jakby zalalo go nagle mocniejsze swiatlo. Zmiana jednak nie byla wyrazna. Vasherowi nie pozostalo wiele Oddechow, wiec jego aura nie wplywala zbyt silnie na kolory otaczajacych go przedmiotow. Wartownik nic nie zauwazyl - podobnie, jak nie zwrocil uwagi na to zjawisko w karczmie, w ktorej razem z kolegami zgarneli Vashera z podlogi, po czym wrzucili go do swojego wozka. Zmiana intensywnosci barw byla na tyle slaba, ze wylowienie jej okiem przecietnego czlowieka graniczylo z niemozliwoscia. -A to co znowu? - odezwal sie jeden z mezczyzn przetrzasajacych worek. Vasherowi od zawsze wydawalo sie niezwykle ciekawe, ze faceci strzegacy lochow okazywali sie zazwyczaj rownie zli lub nawet gorsi od tych, ktorych pilnowali. Istniala oczywiscie mozliwosc, ze byl to element wiekszego planu. Spoleczenstwu jako calosci nie sprawialo roznicy, czy tego pokroju ludzie siedza w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w wiezieniach, z dala od uczciwych ludzi. O ile ci ostatni w ogole istnieja. Straznik wyciagnal z worka Vashera dlugi, owiniety w biala, lniana plachte przedmiot. Odwinal go i az zagwizdal ze zdumienia. Spod materialu wyjrzal smukly miecz o waskim ostrzu, ukryty w srebrnej pochwie. Rekojesc byla jednolicie czarna. -Jak myslicie, komu on to ukradl? Dowodca wartownikow obrzucil wieznia uwaznym spojrzeniem, prawdopodobnie zastanawiajac sie, czy ma do czynienia z arystokrata. W samym Hallandren arystokracja nie istniala, ale w wielu sasiednich krolestwach az sie roilo od lordow i szlachetnie urodzonych dam. Tylko jaki lord paradowalby po T'Telir w znoszonym, brazowym plaszczu, z niechlujna broda i butach noszacych slady wieloletnich wedrowek? Straznik odwrocil sie wreszcie, zapewne dochodzac do wniosku, ze Vasher nie jest lordem. Mial racje. I jednoczesnie bardzo sie mylil. -Pokaz mi to - rzucil wartownik i odebral koledze miecz. Mruknal glucho, wyraznie zaskoczony ciezarem ostrza. Obrocil bron w dloni i zauwazyl zatrzask, zabezpieczajacy klinge przed wysunieciem z pochwy. Otworzyl go. Barwy w pomieszczeniu nabraly glebi i wyrazu. Nie staly sie jasniejsze - nie w ten sposob, w jaki pojaskrawialy kolory na kamizelce wartownika, kiedy podszedl do celi Vashera. Zrobily sie po prostu silniejsze. Ciemniejsze. Czerwienie przeobrazily sie w karmazynowe plamy. Zolc zhardziala i przemienila sie w zloto. Blekity zblizyly sie do odcieni granatu. -Ostroznie, przyjacielu - przestrzegl Vasher. - Ta zabawka potrafi byc niebezpieczna. Straznik podniosl wzrok. Zawahal sie, po czym prychnal niewyraznie pod nosem i odszedl od celi, nie wypuszczajac miecza z dloni. Pozostala dwojka wartownikow zabrala ze soba worek i ruszyli korytarzem za dowodca. Znikneli w wartowni. Rozlegl sie trzask zamykanych drzwi. Vasher natychmiast ukleknal przy slomianym poslaniu, z ktorego wybral kilka mocnych i dlugich zdziebel. Ze swojego plaszcza - ktory u dolu zaczynal sie miejscami pruc - wysnul kilka nici i zwiazal slome na ksztalt niewielkiej, wysokiej moze na trzy cale, figurki o szorstkich ramionach i nogach. Wyrwal sobie wlos i przylozyl do glowy slomianego czlowieczka, po czym siegnal do buta i wyciagnal z cholewy wspanialy, czerwony szal. Uwolnil swoj Oddech. Wyplynal z niego - rozchodzac sie, rosnac w powietrzu, przejrzysty choc jednoczesnie lsniacy, przypominajacy nieco oswietlona slonecznymi promieniami plame oliwy, rozlewajaca sie na powierzchni wody. Vasher wyraznie czul, jak opuszcza jego cialo: BioChromatyczny Oddech, jak nazywali go uczeni. Wiekszosc ludzi mowila po prostu Oddech. Kazdy takim dysponowal. Przynajmniej w wiekszosci wypadkow - jedna osoba, jeden Oddech. Vasher mial ich okolo piecdziesieciu, co stanowilo liczbe ledwie pozwalajaca mu osiagnac poziom Pierwszego Wywyzszenia. Teraz, z tak niewieloma Oddechami czul sie ubogi w porownaniu z iloscia, jaka mial do dyspozycji dawniej, choc wielu innych uznaloby posiadanie piecdziesieciu za wielki skarb. Niestety, nawet proste Przebudzenie niewielkiej figurki sporzadzonej z organicznego materialu - z wykorzystaniem czesci wlasnego ciala jako ogniska - wyczerpalo okolo polowy jego Oddechow. Maly, slomiany ludzik drgnal i zaczal wchlaniac w siebie BioChrome. Polowa trzymanego przez Vashera czerwonego szala splowiala, stala sie szara. Vasher pochylil sie - skupil na poleceniu, ktore zamierzal wydac figurce - i dokonczyl calosci, wypowiadajac Rozkaz. -Przynies klucze - rzucil wyraznie. Ludzik wstal i unoszac jedyna brew, spojrzal na swego tworce. Vasher wskazal palcem na wartownie, z ktorej dobiegly go zaskoczone okrzyki. Nie zostalo mi juz wiele czasu, pomyslal. Figurka rozpedzila sie po posadzce celi, wybila w powietrze i wyskoczyla na zewnatrz pomiedzy pretami zakratowanego okienka w drzwiach. Vasher zdjal plaszcz i rozlozyl go na podlodze. Material byl skrojony na ksztalt ludzkiego ciala - poznaczonego teraz rozcieciami pasujacymi do blizn na ciele wlasciciela. Otwory w kapturze odpowiadaly oczom Vashera. Im bardziej material przypominal czlowieka, tym mniej Oddechow potrzeba bylo do jego Przebudzenia. Vasher pochylil sie i probowal nie przypominac sobie czasow, kiedy mial tyle Oddechow, by nie przejmowac sie ksztaltem czy skupieniem przy Przebudzeniu. To bylo bardzo dawno temu. Skrzywil sie, wyrwal z glowy jeszcze jeden wlos i przytknal go do kaptura. Znow wypuscil BioChrome. Ta czynnosc wyczerpala wszystkie jego pozostale Oddechy. Plaszcz zadrzal, szal stal sie juz zupelnie szary - sam Vasher poczul sie... bezbarwny. Utrata Oddechu nie byla smiertelna. Co wiecej, dodatkowe Oddechy, z ktorych wlasnie skorzystal, tez kiedys nalezaly do innych ludzi. Vasher nie mial pojecia kim byli; nie zebral tej BioChromy samodzielnie. Dostal ja. Jak zawsze. Oddechu nie mozna bylo nikomu odebrac przemoca. A jednak utrata BioChromy zmienila sposob, w jaki postrzegal swiat. Barwy nie wydawaly sie juz tak jaskrawe. Przestal wyczuwac tlumy przechadzajacych sie w miescie powyzej ludzi, co zazwyczaj bylo dlan stanem normalnym. Byla to ta sama swiadomosc obecnosci innego czlowieka, jaka odczuwaja wszyscy - taka jak ostrzegawcze przeczucie, ktore otrzymujemy we snie, gdy ktos wchodzi do pokoju. Tego rodzaju zmysl Vasher mial zwykle piecdziesiat razy silniejszy. A teraz go stracil. Wraz z Oddechem wessanym przez slomiana figurke i plaszcz, udzielajacym im sily. Plaszcz zadrzal. Vasher sie pochylil. -Chron mnie - Rozkazal i plaszcz znieruchomial. Vasher wstal i zalozyl go na powrot. Pod cela pojawil sie slomiany czlowieczek. Niosl ze soba wielkie kolo z kluczami. Nogi figurki splamione byly czerwienia. Szkarlatna barwa krwi wydawala sie teraz Vasherowi niecodziennie przytlumiona. Zabral klucze. -Dziekuje - powiedzial. Zawsze im dziekowal. Nie wiedzial dlaczego, zwlaszcza ze chwile potem zrobil cos jeszcze. -Twoj Oddech do mnie - polecil i dotknal piersi slomianego ludzika, ktory pozbawiony zycia natychmiast padl na podloge. Vasher odzyskal swoj Oddech. Znajomy zmysl, swiadomosc obecnosci innych, powrocil, wraz z wrazeniem bycia polaczonym, dopasowanym do swiata. Oddech mogl odebrac figurce jedynie dlatego, iz sam ja stworzyl, sam ja Przebudzil. Przebudzen tego rodzaju rzadko dokonywalo sie na stale. Najczesciej, oddawal swoja BioChrome przedmiotom, a potem ja odbieral. Jesli wziac pod uwage potege, ktora dysponowal kiedys, dwadziescia piec Oddechow stanowilo smiechu warta liczbe. Niemniej, w porownaniu z niczym, wydawalo sie niezmiernym skarbem. Zadrzal z emocji, jakie towarzyszyly przyjeciu BioChromy Krzyki z wartowni umilkly. W lochu zapadla cisza. Wiedzial, ze musi dzialac szybko. Vasher przelozyl reke przez kraty i przekrecil klucz w zamku. Pchnal grube drzwi i szybko wyszedl na korytarz, zostawiajac za soba zapomniana figurke. Nie udal sie do wartowni - ani do widniejacego za nia wyjscia - skrecil na poludnie, zmierzajac w glab lochu. Ta czesc jego planu byla obarczona najwiekszym stopniem ryzyka. Odnalezienie tawerny uczeszczanej przez kaplanow Opalizujacych Odcieni okazalo sie proste. Sprowokowanie karczemnej burdy - i zaatakowanie wspomnianego przez straznika kaplana - bylo rownie latwe. W Hallandren osoby duchowne traktowano bardzo powaznie, przez co Vasher nie trafil do podrzednego aresztu, ale zasluzyl sobie na wycieczke do lochu Krola-Boga. Gatunek ludzi, jakich przeznaczano do pilnowania wiezniow znal na tyle dobrze, ze byl niemal pewien, ze sprobuja wyciagnac Szpon Nocy z pochwy. A tego wlasnie potrzebowal, by odwrocic ich uwage i zdobyc klucze. Teraz jednak czekala go niemozliwa do przewidzenia czesc planu. Zatrzymal sie. Przebudzony plaszcz cicho szelescil. Odszukanie wlasciwej celi nie bylo trudne - wieksza czesc otaczajacych ja kamiennych murow byla wyprana z kolorow. Zarowno drzwi, jak i sciany pokrywala mdla szarosc. W takich miejscach trzymano Rozbudzajacych - brak koloru wykluczal mozliwosc dokonania Przebudzenia. Vasher podszedl do celi i zajrzal do srodka. Pod sufitem kolysal sie zawieszony za rece mezczyzna. Nagi i skuty lancuchami. Jego opalenizna wydawala sie Vasherowi niezwykle intensywna, since na ciele wygladaly jak jaskrawe plamy fioletu i blekitu. Wiezien byl zakneblowany. Kolejne zabezpieczenie. Aby przeprowadzic udane Przebudzenie, potrzebne byly trzy rzeczy: Oddech, barwa i Rozkaz. Niektorzy zwali to Harmonika i Odcieniami. Opalizujace Odcienie, wzajemna relacja pomiedzy dzwiekiem i barwa. Rozkaz nalezalo wypowiedziec glosno i wyraznie w ojczystym jezyku Rozbudzajacego - wszelkie zajakniecia lub niestarannie wyartykulowany dzwiek udaremnilyby Przebudzenie. Oddech wydostalby sie na zewnatrz, lecz przedmiot pozostalby martwy. Vasher otworzyl cele kluczem z kolka i wszedl do srodka. Gdy zblizyl sie do wieznia, aura wiszacego rozjasnila kolory jego stroju. Tak silna aure dostrzeglby kazdy, choc dla czlowieka, ktory dostapil Pierwszego Wywyzszenia bylo to jeszcze latwiejsze. Nie byla to najmocniejsza BioChromatyczna aura, jaka Vasher widzial w swym zyciu - silniejsze nalezaly do Powracajacych, czczonych w Hallandren jak bogowie. Niemniej BioChroma wiszacego robila duze wrazenie i byla o wiele silniejsza niz ta otaczajaca Vashera. Wiezien dysponowal wieloma Oddechami. Setkami setek Oddechow. Wisial, delikatnie kolyszac sie na lancuchach. Przygladal sie Vasherowi. Zakneblowane usta krwawily wskutek odwodnienia. Vasher zawahal sie tylko przez chwile, po czym wyciagnal reke i wyjal knebel z ust mezczyzny. -Ty... - szepnal wiezien i lekko zakaszlal. - Przyszedles mnie uwolnic? -Nie, Vahr - odpowiedzial cicho Vasher. - Przyszedlem, zeby cie zabic. Vahr prychnal. Niewola odbila sie na nim mocnym pietnem. Gdy Vasher widzial go ostatnio, wydawal sie o wiele bardziej pulchny. Sadzac po jego wychudlym, wysuszonym ciele musial byc przez dluzszy czas przetrzymywany o glodzie. Cale jego cialo pokrywaly swieze rany, since i oparzenia. Zarowno cierpienie, jak i niepokoj w podkrazonych oczach Vahra swiadczyly o jego powaznym stanie. Oddech mozna bylo przekazac jedynie dobrowolnie, za pomoca swiadomie wydanego Rozkazu. Nikt jednak nie powiedzial, ze nie mozna kogos do wydania takiego Rozkazu odpowiednio zachecic. -A wiec - wychrypial wiezien - osadziles mnie. Tak samo jak wszyscy. -Nie interesuje mnie twoj nieudany bunt. Chce od ciebie tylko Oddechu. -Ty i caly dwor Hallandren. -Owszem. Ale nie oddasz go jednemu z Powracajacych. Przekazesz go mi. W zamian za to, ze cie zabije. -To raczej kiepski interes - w glosie Vahra zabrzmiala wyzuta z emocji hardosc, ktorej Vasher nie slyszal kiedy sie ostatnio spotkali. To dziwne, przemknelo mu przez mysl, ze wreszcie, po tym wszystkim, dostrzeglem w nim cos, z czym potrafie sie zidentyfikowac. Vasher trzymal sie od Vahra na bezpieczna odleglosc. Teraz, kiedy wiezien mogl juz mowic, byl tez w stanie wydawac Rozkazy. Choc z drugiej strony dotykal jedynie metalowych lancuchow, a metal nielatwo bylo Przebudzic. Nigdy nie byl zywy, a kajdany byly dalekie ksztaltem od czlowieka. Nawet u szczytu swej mocy, Vasherowi udalo sie Przebudzic metal jedynie kilka razy. Oczywiscie bardzo potezni Rozbudzajacy potrafili budzic przedmioty, ktorych nie dotykali, a ktore znajdowaly sie w zasiegu ich glosu. To jednak wymagalo Dziewiatego Wywyzszenia, a tylu Oddechow nie posiadal nawet Vahr. Co wiecej, Vasher wiedzial o tylko jednej osobie, ktora miala ich wystarczajaco wiele: sam Krol-Bog. Najprawdopodobniej zatem byl bezpieczny. Vahr dysponowal olbrzymia liczba Oddechow, ale nie mial czego Przebudzic. Vasher spokojnie okrazyl wiszacego. Nie potrafil wzbudzic w sobie ani cienia wspolczucia dla wieznia. Vahr zasluzyl na ten los. Kaplani nie chcieli pozwolic mu umrzec. Mial w sobie zbyt wiele Oddechow. Gdyby zginal, cale to bogactwo odeszloby wraz z nim. Na zawsze i nieodwracalnie. I nawet wladcy Hallandren - w ktorym panowaly bardzo surowe prawa dotyczace przekazywania i sprzedazy Oddechow - nie chcieli zmarnowac takiego skarbu. Pragneli tej BioChromy tak bardzo, ze odlozyli nawet egzekucje tak znanego przestepcy, jakim byl Vahr. Teraz bylo jednak zupelnie mozliwe, ze zaczna wkrotce zalowac, iz nie pozostawili przy nim silniejszej strazy. A Vasher czekal na podobna okazje od dwoch lat. -No wiec? - spytal Vahr. -Daj mi Oddech, Vahr - rzucil Vasher i zblizyl sie o krok. Vahr mruknal cos pod nosem. -Watpie, zebys byl rownie zdolny, jak kaci Krola-Boga, Vasher, a im opieram sie juz od dwoch tygodni. -Zdziwilbys sie. Ale to nie ma znaczenia. Oddasz mi swoj Oddech. Wiesz, ze masz tylko dwie mozliwosci. Albo dostane go ja, albo dostana go oni. Vahr wisial na lancuchach. Obracal sie wolno. Milczal. -Nie masz wiele czasu do namyslu - podjal Vasher. - W kazdej chwili, ktos moze znalezc martwych wartownikow. Podniosa alarm. Zostawie cie tutaj i znow poddadza cie torturom i kiedys w koncu cie zlamia. I cala twoja moc przejdzie na wlasnosc ludzi, ktorych przysiegales zniszczyc. Vahr wpatrywal sie w podloge. Vasher pozwolil mu zastanawiac sie przez kilka chwil w ciszy, obserwowal, jak do wieznia dociera prawdziwy obraz sytuacji. Wreszcie Vahr uniosl wzrok na Vashera. -Ta... rzecz, ktora nosisz. Jest tu? W miescie? Vasher skinal glowa. -Te wrzaski sprzed chwili? To ona je spowodowala? Vasher skinal raz jeszcze. -Jak dlugo zostaniesz w T'Telir? -Jakis czas. Moze rok. -Uzyjesz tego przeciwko nim? -To co zrobie, to moja sprawa, Vahr. Dobijemy targu czy nie? Szybka smierc w zamian za twoj Oddech. Moge obiecac ci jedno. Twoi wrogowie go nie dostana. Vahr umilkl. -Jest twoj - powiedzial wreszcie. Vasher wyciagnal reke i dotknal dlonia czola wieznia - uwazal przy tym, by nie dotknac ciala Vahra zadna czescia swego stroju, z ktorego Vahr moglby zaczerpnac potrzebny do Przebudzenia kolor. Vahr przestal sie ruszac. Wygladal na zupelnie zrezygnowanego. Po chwili, gdy Vasher zaczynal sie juz niepokoic, ze wiezien zmienil zdanie, ten uwolnil swoja BioChrome. Opuscily go barwy. Piekna Opalizacja, aura, ktora sprawiala, ze mimo ran i siniakow wygladal majestatycznie, wyplynela z jego ust i zawisla w powietrzu, migoczac jak poranna mgla. Vasher zamknal oczy i wchlonal ja w siebie. -Moje zycie do twojego - Rozkazal Vahr. W jego glosie zamajaczyla rozpacz. - Moj Oddech staje sie twoim. Oddech wplynal w Vashera i wszystko znow stalo sie jaskrawe i zywe. Brazowy plaszcz nabral glebi, nasycily go kolory. Krew na podlodze stala sie intensywnie czerwona, plonela niczym ogien. Nawet skora Vahra wydawala sie teraz malarskim arcydzielem - jej powierzchnia, poznaczona czarnymi wlosami, blekitnymi otarciami i czerwonymi ranami. Wiele lat uplynelo od ostatniego razu, kiedy Vasher doswiadczyl tak glebokiego poczucia... zycia. Jeknal i osunal sie na kolana, czujac przepelniajaca go energie. Zeby nie upasc na kamienna podloge musial podeprzec sie reka. Jak moglem bez tego zyc? - pomyslal. Zdawal sobie sprawe, ze tak naprawde jego zmysly nie wyostrzyly sie ani troche, stal sie po prostu o wiele bardziej swiadomy i uwazny. Uwrazliwiony. Docieralo do niego potezne piekno doznan. Gdy dotknal kamienia, zachwycil sie jego szorstka faktura. A szum wiatru snujacego sie przez waskie okno wiezienia? Czy zawsze byl tak melodyjny? Jak mogl tego nie slyszec? -Dotrzymaj swojej czesci umowy - powiedzial Vahr. Vasher docenil dzwiek jego glosu, piekno kazdej gloski, ich wewnetrzna harmonie. Czul sie doskonale nastrojony, jak instrument. Byl to dar dla kazdego, kto osiagal Drugie Wywyzszenie. Dobrze bedzie znow z nim zyc. Oczywiscie, gdyby chcial, mogl w kazdej chwili osiagnac nawet i Piate Wywyzszenie, ale wymagalo to kilku ofiar, ktorych nie chcial ponosic. Zmuszal sie wiec, by zrobic to w staromodny sposob, zbierajac Oddechy od ludzi takich jak Vahr. Podniosl sie i wyciagnal odbarwiony szal, z ktorego skorzystal przedtem. Zarzucil go na szyje Vahra i wypuscil BioChrome. Nie bawil sie w nadawanie materialowi ludzkiego ksztaltu, nie musial tez uzywac wlasnych wlosow czy skory w charakterze ogniska - musial jednak zaczerpnac koloru ze swojej koszuli. Spojrzal w pelne rezygnacji oczy wieznia. -Dusic rzeczy - Rozkazal Vasher, dotykajac drgajacego szala. Material skrecil sie natychmiast, wykorzystujac przy tym duza - choc teraz juz nieistotna - liczbe Oddechow. Owinal sie wokol szyi Vahra i zacisnal, dlawiac ofiare. Vahr nie walczyl, nawet nie jeknal. Po prostu patrzyl nienawistnie na Vashera, az oczy wyszly mu z orbit i umarl. Nienawisc. W swoim czasie Vasher zaznal jej wiele. Wyciagnal reke i odzyskal Oddech z szala, po czym zostawil w celi kolyszace sie cialo wieznia. Cicho przeszedl przez loch, wciaz podziwiajac barwe drewna i kamieni. Po kilku chwilach zauwazyl w korytarzu nowy kolor. Czerwien. Ominal kaluze krwi, ktora ciekla po nierownej podlodze lochu, i wszedl do wartowni. Trzej straznicy juz nie zyli. Jeden z nich siedzial na krzesle. Szpon Nocy, wciaz w wiekszej czesci ukryty w swej pochwie tkwil w piersi trupa. Spod srebra bylo widac mniej wiecej cal czarnego ostrza. Vasher ostroznie wsunal bron do pochwy i zapial zatrzask. Sprawilem sie dzis bardzo dobrze - rozleglo sie w jego myslach. Nie odpowiedzial. Zabilem ich wszystkich - ciagnal Szpon Nocy. Nie jestes ze mnie dumny? Przyzwyczajony do niecodziennego ciezaru ostrza Vasher podniosl bron jedna reka. Zabral tez swa torbe i zarzucil ja sobie na ramie. Wiedzialem, ze bedziesz zachwycony - dodal z zadowoleniem miecz. 1 Bycie osoba niewazna wiazalo sie z wieloma korzysciami.Rzecz jasna, jesli wziac pod uwage standardy wiekszosci ludzi, Siri wcale nie byla niewazna - byla przeciez corka krola. Na szczescie jednak jej ojciec mial az czworke dzieci, a siedemnastoletnia Siri, byla sposrod nich najmlodsza. Fafen, starsza od Siri, wypelnila rodowy obowiazek i zostala mniszka. Nastepny w kolejnosci byl Ridger, chlopak starszy z kolei od Fafen, najstarszy syn wladcy. Dziedzic tronu. No i byla jeszcze Vivenna. Siri westchnela i zawrocila sciezka do miasta. Vivenna, pierworodna krola byla... no coz... byla Vivenna. Piekna, wytworna, idealna niemal pod kazdym wzgledem. Co takze stanowilo szczesliwy zbieg okolicznosci, zwlaszcza ze to jej reka zostala obiecana bogu. Tak czy inaczej, Siri jako czwarte dziecko krola byla raczej zbedna. Vivenna i Ridger musieli sie skupiac na nauce; Fafen ciezko pracowala, pomagajac innym w domach i na pastwiskach. Siri jednak uniknela tego wszystkiego, poniewaz byla niewazna. Co miedzy innymi oznaczalo, ze mogla znikac w gorach na cale godziny. Oczywiscie za kazdym razem ktos to w koncu zauwazal i miala przez te swoje wycieczki bezustanne klopoty, ale nawet jej ojciec musial przyznac, ze znikniecia corki nikomu nie przysparzaly wiekszych problemow. Miasto pod jej nieobecnosc nie cierpialo - co wiecej, wydawalo sie, ze bez Siri ma sie nieco lepiej. Niewaznosc. Dla kogos innego stanowilaby obraze i dyshonor. Dla Siri byla blogoslawienstwem. Usmiechnela sie i przeszla przez brame. W nieunikniony sposob od razu przyciagnela ludzkie spojrzenia. Bevalis bylo co prawda najwiekszym miastem i stolica Idris, ale nie bylo szczegolnie wielkie i wszyscy mieszkancy wiedzieli, kim dziewczyna jest. Sadzac po zaslyszanych od wedrowcow opowiesciach, jej rodzinne Bevalis bylo ledwie wsia w porownaniu z olbrzymimi metropoliami, jakie rozkwitaly w innych krolestwach. Jej sie jednak bardzo podobalo - lubila jego blotniste ulice, kryte strzecha chaty i te nudne - choc solidne - kamienne mury. Kobiety goniace uciekajace gesi, mezczyzn szarpiacych sie z oslami ciagnacymi wozy wypelnione wiosennymi zbiorami. Dzieci prowadzace stada owiec na hale. Mozliwe, ze wspaniale miasta w Xace, Hudres, czy nawet Hallandren, oferowaly egzotyczne widoki, ale byly jednoczesnie pelne obcych twarzy, rozkrzyczanych, przepychajacych sie tlumow i wynioslych arystokratow. To by sie Siri nie podobalo; w zasadzie nawet Bevalis wydawalo sie jej troche zbyt rojne. Niemniej, pomyslala przygladajac sie swojej prostej i praktycznej szarej sukience - zaloze sie, ze w tamtych miastach maja wiecej kolorow. I to akurat moglabym chyba polubic. W barwnym miejscu nie wyroznialaby sie tak bardzo odcieniem swych wlosow. Jej dlugie loki, jak zwykle podczas wycieczki na pola, pojasnialy z radosci. Skupila sie, probujac je opanowac, ale jedyne, co byla w stanie osiagnac, to mdly braz. A gdy rozproszyla uwage, fryzura natychmiast znow przybrala piekna jasna barwe. Nigdy nie nauczyla sie nad nimi panowac. W odroznieniu od Vivenny. W miare jak szla przez miasto, zebral sie za nia niewielki pochod. Usmiechnela sie i udawala, ze nie zauwaza dzieci, do chwili, gdy jedno z nich zebralo sie na odwage, podbieglo i pociagnelo ja za sukienke. Dziewczyna odwrocila sie z usmiechem. Maluchy popatrzyly na nia niezwykle powaznie. Wszyscy w Idris byli od dziecka uczeni, by opanowywac wstydliwe, raptowne wybuchy emocji. Doktryna Austre nie uznawala uczuc za cos zlego, niemniej srodze ganila pretensjonalne zwracanie na siebie uwagi przez publiczne ich okazywanie. Siri nie byla szczegolnie pobozna. Uwazala, ze to nie jej wina, skoro Austre tworzac jej dusze, obdarzyl ja jednoczesnie calkowita niezdolnoscia do posluszenstwa. Dzieci cierpliwie czekaly, a dziewczyna siegnela do fartucha, z ktorego wydostala kilka jaskrawo ubarwionych kwiatow. Oczy maluchow otworzyly sie szeroko i wpatrzyly w wibrujace, rozedrgane kolory platkow. Trzy kielichy byly niebieskie, jeden zolty. Wszystkie kwiaty odcinaly sie wyraznie od wszechogarniajacej szarosci miasta. Poza kolorami skory i oczu mieszkancow Bevalis bylo calkowicie bezbarwne. Kamienne sciany bielono wapnem, stroje starannie spierano do szarosci lub nudnego bezu. Wszystko po to, by trzymac kolory z dala. A to dlatego, ze bez kolorow nie bylo Rozbudzajacych. Mala dziewczynka, ktora wczesniej szarpnela sukienke, chwycila kwiaty i umknela wraz z innymi dziecmi. Siri zauwazyla naganne spojrzenia kilkorga przechodniow. Nikt jednak nie powiedzial jej slowa. Bycie ksiezniczka - nawet zupelnie niewazna - mialo jednak pare zalet. Ruszyla dalej w strone palacu. Niski, jednopietrowy budynek z przestronnym dziedzincem o ubitej ziemi. Siri ominela tlumy handlujacych przy glownej bramie ludzi, okrazyla palac i weszla do kuchni. Mab, kuchenna poslugaczka, na dzwiek otwieranych drzwi przestala spiewac i przyjrzala sie dziewczynie uwaznie. -Ojciec cie szukal, dziecko - powiedziala, po czym odwrocila sie i nucac pod nosem, zaatakowala nozem kilka cebul. -Mozna sie bylo tego spodziewac. - Siri podeszla blizej i powachala zawartosc garnka. Wyczula won gotujacych sie ziemniakow. -Znow poszlas w gory, prawda? Ucieklas z lekcji. Dziewczyna sie usmiechnela i wyciagnela z kieszeni jeszcze jeden zolty kwiatek. Obrocila go w palcach. Mab wywrocila oczyma. -I znow niszczysz miasto. Naprawde, dziewczyno, w twoim wieku takie rzeczy nie przystoja. Juz ojciec sie z toba rozmowi. Nie podoba mu sie, ze unikasz swych obowiazkow. -Lubie slowa - odparla Siri rezolutnie - i zawsze ucze sie kilku nowych kiedy ojciec na mnie krzyczy. A przeciez nie powinnam zaniedbywac edukacji, prawda? Mab prychnela, poszatkowala kilka kiszonych ogorkow i zmieszala je z cebula. -Szczerze mowiac, Mab - ciagnela Siri, bawiac sie kwiatkiem i czujac, jak jej wlosy przybieraja nieco rudawy odcien - nie rozumiem w czym problem. To przeciez Austre stworzyl kwiaty, nie mam racji? I to on nadal im barwy, wiec nie moze w nich byc nic zlego. W koncu sami nazywamy go Bogiem Kolorow! -Kwiaty nie sa zle - odparla Mab, dodajac do potrawy czegos, co wygladalo na trawe - ale tylko wtedy, jesli zostawia sie je tam, gdzie umiescil je Austre. Nie powinnismy wykorzystywac jego piekna po to, zeby samemu wydawac sie wazniejszymi. -Przez kwiaty wcale nie wydaje sie wazniejsza. -Czyzby? - rzucila Mab i cisnela trawe, ogorki i cebule do garnka z wrzaca woda. Uderzyla scianke naczynia plazem noza, posluchala, skinela glowa i w poszukiwaniu kolejnych warzyw zanurkowala pod blat. - Sama powiedz - ciagnela stlumionym glosem - czy naprawde uwazasz, ze paradujac po Bevalis z kwiatem w dloni, nie zwracasz na siebie uwagi? -Ale tylko dlatego, ze to miasto jest takie ponure. Gdyby wokol bylo wiecej barw, nikt nie zauwazylby jednego malego kwiatka. Mab wyprostowala sie, dzwigajac w rekach pudlo pelne roznorakich bulw. -Wolalabys, zebysmy ozdobili nasze miasto jak Hallandren? Moze powinnismy tez zaczac zapraszac do siebie Rozbudzajacych? Co ty na to? Te diably wysysaja dusze dzieciom i dusza ludzi ich wlasnymi ubraniami. Trzeba ci tez wiedziec, ze wskrzeszaja umarlych i wykorzystuja ich jako tania sile robocza. Nie mowiac o tym, ze skladaja na swoich heretyckich oltarzach ofiary z kobiet. Siri poczula, jak jej wlosy bieleja lekko na skutek ogarniajacego ja niepokoju. Przestancie! - pomyslala. Jej fryzura zyla wlasnym zyciem i reagowala na emocje w niekontrolowany sposob. -Historie z poswiecaniem dziewic sa wyssane z palca - stwierdzila dziewczyna. - Oni tego wcale nie robia. -Bez powodu nikt by ich nie powtarzal. -Moim zdaniem, wymyslaja je stare kobiety, grzejace zima przy ogniu swoje kosci. Nie sadze, zebysmy musieli sie az tak bac. Niech sobie ci z Hallandren robia, co im sie zywnie podoba, przynajmniej dopoki zostawiaja nas w spokoju. Mab, nie podnoszac wzroku, siekala warzywa. -Podpiszemy nowy traktat, Mab - dodala Siri. - Ojciec i Vivenna dopilnuja naszego bezpieczenstwa, a Hallandren nic nam nie zrobi. -A jesli nie? -Zobaczysz. Nie ma sie czym martwic. -Maja silniejsza armie - zauwazyla Mab, siekajac, ze wzrokiem wbitym w blat. - Lepsza stal, wiecej jedzenia i te... te rzeczy. Ludzie sie niepokoja. Moze nie ty, ale ci rozsadniejsi, owszem. Trudno bylo tak od razu zaprzeczyc slowom kucharki. Mab, poza wyjatkowym instynktem do gotowania rosolow i mieszania przypraw, dysponowala swoista madroscia. Z drugiej jednak strony, stanowczo zbyt czesto zrzedzila. -Zamartwiasz sie bez potrzeby, Mab, przekonasz sie. -Mowie tylko, ze to nie jest czas na to, zeby ksiezniczka biegala po miescie z kwiatami, ani zeby sie wyrozniala, sciagajac na siebie gniew Austre. Siri westchnela. -No dobrze - powiedziala i cisnela ostatni kwiatek do garnka z potrawka. - Teraz wyroznimy sie wszyscy. Mab zmartwiala, po czym wzniosla oczy ku niebu, nie przerywajac szatkowania warzyw. -To byl kwiat vanavel? -Oczywiscie - odpowiedziala dziewczyna i powachala unoszaca sie nad garnkiem pare. - Przeciez nie zniszczylabym czegos tak smacznego. I wciaz uwazam, ze przesadzasz. Mab pociagnela nosem. -Masz - rzucila, podajac ksiezniczce drugi noz. - Przydaj sie do czegos. Ktos musi to wszystko posiekac. -A nie powinnam isc do ojca? - spytala Siri, lapiac za gruby i nierowny korzen vanavel. Zaczela szatkowac. -Przeciez on i tak za kare odesle cie do kuchni i kaze ze mna pracowac - stwierdzila Mab i znow uderzyla w garnek nozem. Od zawsze uwazala, ze potrafi stwierdzic, kiedy potrawa jest gotowa, po dzwieku naczynia. -Austre, dopomoz, jesli ojciec sie kiedys dowie, ze ja to lubie. -Ty po prostu lubisz byc blisko jedzenia - rzucila Mab. Wylowila z garnka kwiat i cisnela go na bok. - Tak czy inaczej, nie mozesz sie teraz z nim widziec. Naradza sie z Yarda. Siri nie zareagowala - dalej siekala warzywa. Wlosy jednak pojasnialy jej z emocji. Narady ojca z Yarda zwykle ciagna sie godzinami, pomyslala. Nie ma sensu czekac, az skonczy... Mab odwrocila sie, siegajac po cos ze stolu, a gdy ponownie stanela przed blatem, Siri byla juz za drzwiami i biegla ku stajniom. Kilka minut potem odjechala z palacu galopem, w swym ulubionym, brazowym plaszczu. Czula upojne emocje. Jej wlosy znow przybraly zlocisty odcien. Szybka przejazdzka to doskonaly sposob na zwienczenie dnia. W koncu i tak przeciez zostanie ukarana. *** Dedelin, krol Idris, odlozyl list na stol. Czytal go juz zbyt wiele razy. Nadeszla pora, by wreszcie podjal decyzje czy poslac swa najstarsza corke na smierc.Mimo ze wiosna rozpoczela sie juz jakis czas temu, w pomieszczeniu wciaz bylo chlodno. Na wyzynach Idris cieplo nie bylo czestym gosciem; wszyscy go pragneli i cieszyli sie z jego nadejscia, poniewaz lato zazwyczaj trwalo tu krotko. Komnaty palacu byly bardzo skapo umeblowane. W prostocie krylo sie piekno. I nawet krol Idris nie mial prawa pokazywac ostentacyjnej arogancji ani pretensjonalnosci. Dedelin wstal z miejsca i wyjrzal przez okno na dziedziniec. Wedlug swiatowych standardow jego palac byl maly - mial tylko jedno pietro, spadzisty, drewniany dach i niskie kamienne sciany. Jak na panujace w Idris warunki byl jednak duzy i niebezpiecznie graniczyl z luksusem. To jednak mozna mu bylo wybaczyc, poniewaz budynek ten sluzyl rowniez za miejsce zgromadzen i administracyjne centrum krolestwa. Katem oka wladca widzial generala Yarde. Krzepki mezczyzna czekal z rekami zaplecionymi na plecach. Gruba brode mial przewiazana w trzech miejscach rzemykami. Poza krolem byl jedyna osoba w pomieszczeniu. Dedelin ponownie spojrzal na list. Papier byl jasnorozowy i krzykliwa barwa odznaczala sie na jego biurku niczym kropla krwi na sniegu. Roz byl kolorem, ktorego w Idris nigdy sie nie widywalo. W Hallandren jednakze - w osrodku swiatowego przemyslu farbiarskiego - tak pozbawione smaku odcienie byly na porzadku dziennym. -Coz wiec, stary przyjacielu - zapytal Dedelin - masz dla mnie jakas rade? General Yarda pokrecil glowa. -Zbliza sie wojna, Wasza Wysokosc. Moge to wyczytac w wietrze nad naszymi glowami, a takze z raportow naszych szpiegow. Hallandren wciaz uwaza nas za rebeliantow, a nasze polnocne przelecze kusza ich niepomiernie. Zaatakuja. -W takim razie powinienem ja wyslac - stwierdzil krol i na powrot wyjrzal przez okno. Na dziedzincu zaroilo sie od odzianych w plaszcze i futra, zmierzajacych na targ ludzi. -Wasza Wysokosc, tej wojnie nie uda sie nam zapobiec - podjal Yarda. - Mozemy jednak... opoznic jej wybuch. Dedelin odwrocil sie ku zolnierzowi. General podszedl o krok blizej. -To nie jest dobry czas na wojne - powiedzial cicho. - Nasi zolnierze wciaz jeszcze nie doszli do siebie po najazdach Vendis z zeszlej jesieni i po zimowych pozarach spichrza... - Yarda pokrecil glowa. - Nie stac nas na tak powazny, rozstrzygajacy konflikt jeszcze tego lata. Naszym najlepszym sprzymierzencem w walce z Hallandren jest snieg. Nie mozemy dopuscic, by ta wojna potoczyla sie na ich warunkach. Jesli na to pozwolimy, to juz jestesmy martwi. Trudno bylo odmowic mu racji. -Wasza Wysokosc - ciagnal Yarda - oni tylko czekaja, az zlamiemy traktat. Wtedy ich atak bedzie usprawiedliwiony. Jesli zrobimy to pierwsi, uderza. -Ale nawet jesli dotrzymamy postanowien traktatu, uderza i tak - zauwazyl Dedelin. -Tak, choc pozniej. Moze nawet kilka miesiecy pozniej. Dobrze wiesz, jak powoli dzialaja tryby polityki w Hallandren. Jezeli dochowamy ustalonych w traktacie zasad, beda debatowac i spierac sie bez konca. Gdyby zamarudzili do pierwszych sniegow, dostalibysmy to, na czym zalezy nam najbardziej. Wszystko to brzmialo sensownie. Uczciwie, brutalnie i sensownie. Przez wiele lat Dedelin staral sie nie dopuscic do konfliktu, obserwujac jednoczesnie, jak na dworze w Hallandren narasta agresja, jak wladcy sasiedniego krolestwa staja sie coraz bardziej niespokojni. Z kazdym rokiem, pojawialy sie glosy nawolujace do ataku na wyzyny zamieszkane przez "rebelianckich Idrian". I z kazdym rokiem glosy te stawaly sie glosniejsze i bardziej liczne. Z kazdym rokiem pokojowa, negocjacyjna polityka Dedelina sprawiala, ze armie zostawaly w domach. Byc moze krol mial nadzieje, ze przywodca rebeliantow Vahr i jego dysydenci z Pahn Kahl odwroca uwage od Idris, ale Vahr zostal schwytany, a jego tak zwana armia rozbita. Skutkiem jego buntu zas bylo to tylko, ze Hallandren zwrocilo baczniejsza uwage na swych dawnych wrogow. Pokoju nie mozna bylo utrzymac. Nie, skoro Idris mialo tak zyzne ziemie, nie wowczas, kiedy kontrolowalo tak cenne szlaki handlowe. I nie, kiedy Hallandren bylo rzadzone przez bogow, ktorzy wydawali sie jeszcze mniej obliczalni od swych poprzednikow. Wladca to wszystko rozumial. Ale zdawal sobie rowniez sprawe, ze zerwanie traktatu byloby postepkiem glupim. Kiedy ktos trafia do leza dzikiej bestii, nie powinien prowokowac jej gniewu. Yarda stanal u jego boku przy oknie i wyjrzal na zewnatrz, opierajac sie lokciami o framuge. General byl twardym czlowiekiem, zrodzonym z surowych idrianskich zim. Byl zarazem jednym z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznal Dedelin - co wiecej, krol zastanawial sie czasem, czy nie powinien wydac Vivenny za syna wiernego oficera. To byly jednak glupie, nierozsadne mysli. Przeciez Dedelin od zawsze wiedzial, ze ten dzien nadejdzie. Sam przygotowal traktat, w ktorego mysl musial wyslac corke, by poslubila Krola-Boga. Hallandren potrzebowalo kobiety z krolewska krwia w zylach, by odnowic i uprawomocnic swa monarchie. Ci prozni, zadni chwaly ludzie z nizin pragneli tego od dawna, a Idris moglo sie cieszyc spokojem przez ostatnie dwadziescia lat tylko i wylacznie dzieki temu jednemu postanowieniu ukladu. Traktat byl pierwszym oficjalnym dokumentem podpisanym za rzadow Dedelina, jego tresc wynegocjowano w nabrzmialej wsciekloscia atmosferze, jaka zapanowala po zabojstwie jego ojca. Krol zacisnal zeby. Jakze szybko ugial sie przed kaprysami wrogow. A jednak wiedzial, ze zrobilby to raz jeszcze; jako wladca Idris uczynilby dla swych poddanych wszystko. Na tym wlasnie polegala wielka roznica pomiedzy Idris i Hallandren. -Yarda, jesli ja tam wyslemy - odezwal sie krol - poslemy ja na smierc. -Moze jej nie skrzywdza - powiedzial po dluzszej chwili general. -Dobrze wiesz, jak bedzie. Gdy tylko wybuchnie wojna, wykorzystaja ja przeciwko mnie. Mowimy przeciez o Hallandren. Na Austre, przeciez oni zapraszaja Rozbudzajacych do swych palacow! Yarda umilkl. Wreszcie pokrecil glowa. -Wedlug ostatnich doniesien, w sklad ich armii wchodzi juz jakies czterdziesci tysiecy Niezywych. Panie Kolorow, pomyslal Dedelin, raz jeszcze rzucajac okiem na list. Jezyk jakim poslugiwal sie jego autor, byl prosty. Nadeszly dwudzieste urodziny Vivenny, a traktat stanowil, ze Dedelin nie moze czekac juz ani roku dluzej. -Wyslanie im Vivenny to niedobry pomysl, ale nie mamy innych atutow - zauwazyl Yarda. - Jesli zyskamy wiecej czasu, moglbym przeciagnac na nasza strone Tedradel - oni nienawidza Hallandren jeszcze od czasow Wielowojnia. Moze moglbym tez podburzyc niedobitki buntownikow Vahra w samym Hallandren. Wtedy zyskalibysmy przynajmniej czas, by rozbudowac fortyfikacje, przygotowac zaopatrzenie, przezyc jeszcze rok. - Yarda spojrzal na wladce. - Jesli Hallandren nie dostanie od nas ksiezniczki, wojna wybuchnie z naszej winy. Tak pomysla wszyscy i kto nas wtedy poprze? Zaczna sie pytania: dlaczego nasz wladca zlamal traktat, ktory sam napisal? -Ale jesli oddamy Vivenne, jej krew sprawi, ze ich pretensje dotyczace gor i przeleczy beda miec jeszcze mocniejsze podstawy! -Mozliwe - przyznal Yarda - tyle, ze skoro obaj zdajemy sobie sprawe, ze oni zaatakuja tak czy inaczej, to dlaczego przejmowac sie ugruntowaniem ich zadan? A tak, przynajmniej poczekaja z najazdem do chwili narodzin spadkobiercy. Czas. General zawsze prosil o wiecej czasu. Tylko co poczac, jesli ten czas ma zostac zyskany kosztem wlasnego dziecka? Yarda nie wahalby sie przed poslaniem zolnierza na smierc, gdyby dzieki temu cala armia mogla zyskac czas na zajecie lepszej pozycji, pomyslal krol. - Jestesmy Idrianami. Jak moge nie prosic wlasnej corki o cos, czego bez zastanowienia oczekiwalbym od zolnierza? Ale mysl o Vivennie w ramionach Krola-Boga, o Vivennie zmuszonej do noszenia dziecka tego potwora... przez to Dedelin niemal siwial. Jej dziecko urodziloby sie jako kolejny martwy noworodek potwor, ktory stalby sie nastepnym Powracajacym Bogiem. Jest jeszcze inny sposob... - pomyslal ze wstydem w glebi ducha. Nie musisz posylac tam Vivenny... Ktos zapukal do drzwi sali. Obaj z Yarda odwrocili sie i Dedelin zaprosil przybysza do wejscia. Od razu wiedzial kto to taki. Vivenna miala na sobie stonowana, szara sukienke. W oczach krola wciaz wygladala bardzo mlodo. Z drugiej strony byla doskonalym ucielesnieniem Idrianki - wlosy zwiazane w skromny kok, brak makijazu, ktory przyciagalby uwage do jej twarzy. Nie byla przy tym miekka ani niesmiala jak niektore inne arystokratki z krolestw polnocy. Byla po prostu spokojna. Opanowana, prosta, twarda i wytrzymala. Idrianka. -Ojcze, naradzacie sie tu w zamknieciu juz kilka godzin - odezwala sie dziewczyna, z szacunkiem klaniajac sie Yardzie. - Sludzy mowili mi o kolorowej kopercie, ktora przyniosl ze soba general. Wydaje mi sie, ze wiem, co sie w niej znajdowalo. Dedelin spojrzal corce w oczy i gestem zaprosil ja do zajecia miejsca. Dziewczyna zamknela cicho drzwi i usiadla na jednym z drewnianych krzesel stojacych pod sciana komnaty. Yarda, jak mezczyznie przystalo, wciaz stal. Vivenna spojrzala na lezacy na biurku list. Niezmiennie spokojna, panowala nad swymi wlosami, ktore ani na chwile nie zmienialy odcienia i wciaz mialy barwe szacownej czerni. Byla dwakroc tak nabozna jak jej ojciec i w odroznieniu od swojej mlodszej siostry nigdy nie poddawala sie naglym wybuchom emocji. -Rozumiem wiec, ze powinnam przygotowac sie do drogi - odezwala sie, skladajac dlonie na kolanach. Dedelin otworzyl usta, ale nie potrafil zaprzeczyc. Rzucil okiem na Yarde, ktory pelnym rezygnacji gestem pokrecil glowa. -Ojcze, przygotowywalam sie do tego cale zycie - podjela Vivenna. - Jestem gotowa. Wiem jednak, ze Siri nie przyjmie tego dobrze. Godzine temu wyjechala na przejazdzke. Powinnam opuscic miasto jeszcze zanim wroci. W ten sposob unikniemy nieprzystojnych scen, jakie moglaby urzadzic. -Za pozno. - Yarda skrzywil sie i skinal glowa w kierunku okna. Zebrani na dziedzincu ludzie pierzchali na wszystkie strony, uciekajac przed jezdzcem, ktory galopem wpadl przez brame. Jezdziec mial na sobie intensywnie brazowy plaszcz - niemal zbyt kolorowy - i oczywiscie rozpuszczone wlosy. Zlote wlosy. Dedelin poczul, jak narasta w nim gniew i frustracja. Tylko Siri potrafila doprowadzic go do utraty panowania nad soba i - jakby w ironicznym kontrapunkcie wobec powodu swego wzburzenia - poczul jak zmienia sie kolor jego wlasnej fryzury. Obserwatorzy mogli zauwazyc, jak kilka lokow na jego glowie przeszlo z czerni w krwawiaca czerwien. Byla to cecha wyrozniajaca osoby z krolewskiego rodu, ktorego czlonkowie uciekli na wyzyny Idris w szczytowej fazie Wielowojnia. Pozostali mogli ukrywac emocje. Glowy czlonkow rodziny Dedelina jednak wszem wobec obwieszczaly, co sie dzieje w ich sercach. Vivenna przygladala sie ojcu, nieskazitelna jak zawsze. Sila i opanowanie dziewczyny pomogly wladcy, ktory zmusil wlosy do przybrania na powrot ciemniejszego odcienia. Kontrolowanie zdradzieckich Krolewskich Lokow wymagalo wiekszej sily woli, niz sie to wiekszosci ludzi wydawalo. Dedelin sam nie byl pewien, w jaki sposob Vivennie udalo sie tak doskonale opanowac te umiejetnosc. Biedna dziewczyna, nie miala nawet dziecinstwa - przemknelo mu przez glowe. Zycie Vivenny od urodzenia zmierzalo ku temu jednemu wydarzeniu. Jego pierworodna, dziecko, ktore zdawalo mu sie czescia jego osoby. Dziewczyna stanowiaca niewyczerpane zrodlo dumy; kobieta, ktora juz teraz zyskala sobie milosc i szacunek poddanych. Oczyma duszy widzial, jak wspaniala stalaby sie krolowa, silniejsza zapewne nawet od niego. Bylaby kims, kto zdolalby przeprowadzic Idris przez czekajace krolestwo, mroczne czasy. Pod warunkiem, ze udaloby sie jej tego wszystkiego dozyc. -Przygotuje sie do drogi - oswiadczyla Vivenna i wstala z miejsca. -Nie - rzucil Dedelin. Oboje, Yarda i Vivenna uniesli wzrok. -Ojcze - przypomniala dziewczyna - jesli zlamiemy traktat, wybuchnie wojna. Jestem gotowa poswiecic sie dla naszego ludu. Sam mnie tego uczyles. -Nie pojedziesz - powiedzial z naciskiem Dedelin i odwrocil sie do okna. Na dworze Siri zasmiewala sie z czegos w towarzystwie stajennych. Wladca slyszal wybuchy jej chichotu nawet z tej odleglosci: wlosy mlodszej corki przybraly barwe ognistej czerwieni. Panie Kolorow, wybacz mi, pomyslal. To dla ojca najciezszy z wybojow. Traktat stanowi jednak dokladnie: Kiedy Vivenna skonczy dwudziesty rok zycia, musze odeslac corke do Hallandren. W tekscie umowy nie bylo jednak slowa o tym, ktora corke mam wyprawic w droge. Gdyby Dedelin nie wyslal do Hallandren corki, poludniowi sasiedzi zaatakowaliby natychmiast. Jesli posle nie te, ktorej sie spodziewaja, moga sie rozgniewac, ale nie rozpetaja wojny. Tego byl pewien. Zaczekaja do przyjscia na swiat dziedzica Idris. Dziecka z krolewska krwia w zylach. A to oznacza co najmniej dziewiec miesiecy. Poza tym... - myslal. Gdyby mnie szantazowali, uzywajac jako zakladniczki Vivenny, nie poradzilbym sobie i poddal sie od razu. Czul wstyd na te mysl, ale tak naprawde to wlasnie dlatego podjal taka decyzje. Dedelin spojrzal na zebranych. -Vivenno, nie pojedziesz tam i nie poslubisz boga tyrana naszych rogow. Zamiast ciebie posle im Siri. 2 Oszolomiona Siri siedziala w trzesacym powozie. Jej ojczysta ziemia z kazdym podskokiem kol oddalala sie coraz bardziej.Minely juz dwa dni, a ona wciaz nie rozumiala. Przeciez to byla rola Vivenny. Wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy przyszla na swiat, w Idris hucznie swietowano. Krol uczyl ja wszystkiego od dnia, w ktorym postawila pierwszy krok: studiowala zasady zycia dworskiego i reguly polityki. Fafen, druga corka Dedelina, takze sie tego wszystkiego uczyla, na wypadek gdyby Vivenna umarla przed dniem swego slubu. Ale nie Siri. Ona przeciez od zawsze byla zbedna. Niewazna. I to sie wlasnie skonczylo. Wyjrzala za okno. Ojciec wybral dla niej najladniejszy powoz krolestwa - wraz z eskorta honorowa skladajaca sie z dwudziestu zolnierzy. Jechali na poludnie. Razem z namiestnikiem i kilkoma poslugaczami tworzyli najwspanialszy orszak, jaki Siri kiedykolwiek widziala. Graniczylo to z ostentacja, ktora zapewne by dziewczyne zachwycila, gdyby tylko nie oznaczala dla niej rozstania z Idris. Nie tak mialo byc, myslala. Zupelnie nie tak. A jednak stalo sie. Nic nie mialo sensu. Powoz trzasl wsciekle, ale Siri siedziala zupelnie obojetniala. Mogli chociaz, narzekala w myslach, wyslac mnie konno, a nie zmuszac do wiedniecia w tym powozie. Niestety, wjazd wierzchem nie byl odpowiednio godnym sposobem wkroczenia do Hallandren. Hallandren. Siri poczula, jak wlosy bieleja jej ze strachu. Wyslano ja do Hallandren! Do krolestwa, ktorego mieszkancy przeklinaja co drugi oddech. Swego ojca nie zobaczy przez dlugi czas, albo i wcale. Nie bedzie juz mogla rozmawiac z Vivenna, nie poslucha nauczycieli, nie zlaja jej Mab, nie bedzie jezdzic na wierzchowcach z krolewskiej stajni, nie poszuka kwiatkow w dziczy, nie pomoze w kuchni. Za to... Za to poslubi Krola-Boga. Demona z Hallandren, potwora, ktory nigdy nie zaczerpnal zywego oddechu. W Hallandren jego wladza nie byla niczym ograniczona. Mogl wydac rozkaz stracenia dowolnej osoby wiedziony chocby tylko przelotnym kaprysem. Ale ja bede bezpieczna, prawda? - przemknelo jej przez mysl. Bede przeciez jego zona. Zona. Wychodze za maz. Och, Austre, Boze Kolorow... - pomyslala, czujac sie coraz gorzej. Zwinela sie, podciagnela kolana pod brode - jej wlosy staly sie tak biale, ze niemal lsnily - i polozyla sie na siedzeniu. Nie byla pewna, czy tak bardzo trzesie sie niepowstrzymanie zmierzajacy na poludnie powoz, czy ona sama. *** -Mysle, ze powinienes sie jeszcze raz nad tym zastanowic, ojcze - powiedziala spokojnie Vivenna, siedzac obyczajnie - tak jak ja nauczono - z dlonmi na kolanach.-Zastanawialem sie nad tym nie raz, Vivenno - odparl krol Dedelin i machnal reka. - Decyzja juz zapadla. -Siri nie ma odpowiedniego przygotowania. -Poradzi sobie - odpowiedzial ojciec, przegladajac lezace na biurku dokumenty. - Tak naprawde musi tylko urodzic dziecko. Jestem pewien, ze akurat do tego ma odpowiednie przygotowanie. Co wobec tego z moimi naukami? - zastanowila sie Vivenna. Dwadziescia dwa lata przygotowan? Po co bylo to wszystko, skoro tak naprawde chodzilo jedynie o zapewnienie odpowiedniej macicy? Jej wlosy pozostaly czarne, glos opanowany, twarz spokojna. -Siri jest zapewne zrozpaczona - zauwazyla. - Nie wiem, czy bedzie w stanie poradzic sobie z tym emocjonalnie. Dedelin podniosl wzrok - jego wlosy pojasnialy nieco, poczerwienialy - czern umykala z nich, jak splywajaca z plotna farba. Wyrazne swiadectwo irytacji. Jej wyjazd bardziej go martwi, niz sam to przyznaje, przemknelo Vivennie przez mysl. -Tak bedzie najlepiej dla naszych poddanych, Vivenno - powiedzial krol, z wyraznym wysilkiem walczac o przywrocenie czerni swej fryzurze. - Jesli wybuchnie wojna, bedziesz naszemu krolestwu potrzebna tutaj, na miejscu. W Idris. -A co sie stanie z Siri? Jesli wybuchnie wojna? Ojciec umilkl. -Moze jednak nie wybuchnie - odezwal sie po chwili. Austre... - pomyslala wstrzasnieta Vivenna. On sam w to nie wierzy. Jest przekonany, ze poslal ja na smierc. -Wiem, o czym myslisz - odezwal sie wladca, na powrot przykuwajac jej uwage. Patrzyla tak powaznie. - Jak moglem dokonac takiego wyboru? Jak moglem poslac ja na smierc, a ciebie zachowac przy zyciu? Niewazne, co mysla inni. Nie wybieralem, kierujac sie wzgledami osobistymi. Podjalem decyzje, ktora okaze sie najlepsza dla Idris, jesli dojdzie do wojny. Kiedy dojdzie do wojny, przemknelo Vivennie przez mysl. Spojrzala Dedelinowi w oczy. -To ja mialam tej wojnie zapobiec, ojcze! Mialam zostac zona Krola-Boga! Mialam z nim mowic, przekonac go. To mnie nauczono tajnikow polityki, to ja poznalam ich obyczaje, ja... -Zapobiec wojnie? - Ojciec przerwal jej pytaniem. Do ksiezniczki dopiero teraz dotarlo jak arogancko musialy zabrzmiec jej slowa. Odwrocila wzrok. -Vivenna, dziecko moje - ciagnal Dedelin. - Tej wojnie nie mozna zapobiec. Do tej pory powstrzymywala ich tylko obietnica corki z krolewskiego rodu. Odeslanie Siri moze zyskac nam nieco czasu. Moze... moze jednak nic sie jej nie stanie, nawet, kiedy rozgorzeje wojna. Moze uznaja, ze jej krew jest na tyle cenna, ze zostawia ja przy zyciu, na wypadek, gdyby jej pierworodne dziecko umarlo. - Na twarzy wladcy odmalowalo sie wahanie. - Tak, moze to wcale nie o Siri powinnismy sie bac, tylko... "O siebie", dokonczyla w duchu Vivenna. Nie byla wtajemniczona we wszystkie szczegoly wojennych przygotowan ojca, ale wiedziala dosyc. Idris nie bylo w nadchodzacym starciu faworytem. W razie otwartego konfliktu z Hallandren nie istniala zbyt duza szansa zwyciestwa. Wojna przyniesie katastrofe dla ich ludu i ich sposobu zycia. -Ojcze, ja... -Prosze, Vivenno... -