Brandon Sanderson Siewca Wojny Przelozyl Grzegorz Komerski Tytul oryginalu: Warbreaker Dla Emily,ktora powiedziala "tak". PROLOG To zabawne, pomyslal Vasher, ze tak wiele historii w moim zyciu zaczyna sie od tego, ze wtracaja mnie do wiezienia.Wartownicy zasmiali sie rubasznie i z glosnym brzekiem zamka zatrzasneli cele. Vasher podniosl sie z podlogi i otrzepal z kurzu. Poruszyl ramieniem i skrzywil sie. Dolna polowa drzwi byla wykonana z twardego drewna, ale nieco wyzej widniala w nich stalowa krata, przez ktora zobaczyl, jak trzej straznicy otwieraja jego worek i przegladaja zawartosc. Jeden z nich zauwazyl spojrzenie Vashera. Byl potezny, przerosniety do prawdziwie zwierzecych rozmiarow, mial ogolona glowe i brudny mundur, na ktorym ledwie tylko mozna bylo rozpoznac jaskrawa zolc i blekit, barwy strazy miejskiej T'Telir. Te jasne, intensywne barwy, przemknelo Vasherowi przez glowe. Znow musze sie do nich przyzwyczaic. W kazdym innym miescie, w dowolnym innym krolestwie, az tak zywe kolory wygladalyby na zolnierzach niedorzecznie. Teraz jednak byl w Hallandren, w Krainie Bogow, ktorzy Powrocili, ziemi Niezywych, badan nad BioChroma i - oczywiscie - kolorow. Barczysty straznik zostawil zabawe rzeczami Vashera towarzyszom i podszedl do celi. -Mowia, ze niezly z ciebie twardziel - zagail, mierzac wieznia spojrzeniem. Vasher nie zareagowal. -Karczmarz twierdzi, ze sam jeden pokonales dwudziestu chlopa - wartownik podrapal sie po brodzie. - Na moje oko nie wygladasz na takiego. Tak czy inaczej, powinienes wiedziec, ze na kaplana nie wolno podnosic reki. Wszyscy pozostali spedza noc w ciupie. Ale ty, no coz... zawisniesz. Bezbarwny glupcze. Vasher odwrocil sie od drzwi. Cela byla urzadzona jak wszystkie inne, ktore widzial w zyciu. Bez polotu. Swiatlo wpadalo do srodka przez cienka szczeline otwierajaca sie u gory jednej ze scian. Porosniete mchem mury ociekaly woda. W kacie lezalo narecze przegnilej slomy. -Ignorujesz mnie? - rzucil straznik i podszedl blizej kraty. Barwy na jego mundurze nabraly intensywnosci, jakby zalalo go nagle mocniejsze swiatlo. Zmiana jednak nie byla wyrazna. Vasherowi nie pozostalo wiele Oddechow, wiec jego aura nie wplywala zbyt silnie na kolory otaczajacych go przedmiotow. Wartownik nic nie zauwazyl - podobnie, jak nie zwrocil uwagi na to zjawisko w karczmie, w ktorej razem z kolegami zgarneli Vashera z podlogi, po czym wrzucili go do swojego wozka. Zmiana intensywnosci barw byla na tyle slaba, ze wylowienie jej okiem przecietnego czlowieka graniczylo z niemozliwoscia. -A to co znowu? - odezwal sie jeden z mezczyzn przetrzasajacych worek. Vasherowi od zawsze wydawalo sie niezwykle ciekawe, ze faceci strzegacy lochow okazywali sie zazwyczaj rownie zli lub nawet gorsi od tych, ktorych pilnowali. Istniala oczywiscie mozliwosc, ze byl to element wiekszego planu. Spoleczenstwu jako calosci nie sprawialo roznicy, czy tego pokroju ludzie siedza w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w wiezieniach, z dala od uczciwych ludzi. O ile ci ostatni w ogole istnieja. Straznik wyciagnal z worka Vashera dlugi, owiniety w biala, lniana plachte przedmiot. Odwinal go i az zagwizdal ze zdumienia. Spod materialu wyjrzal smukly miecz o waskim ostrzu, ukryty w srebrnej pochwie. Rekojesc byla jednolicie czarna. -Jak myslicie, komu on to ukradl? Dowodca wartownikow obrzucil wieznia uwaznym spojrzeniem, prawdopodobnie zastanawiajac sie, czy ma do czynienia z arystokrata. W samym Hallandren arystokracja nie istniala, ale w wielu sasiednich krolestwach az sie roilo od lordow i szlachetnie urodzonych dam. Tylko jaki lord paradowalby po T'Telir w znoszonym, brazowym plaszczu, z niechlujna broda i butach noszacych slady wieloletnich wedrowek? Straznik odwrocil sie wreszcie, zapewne dochodzac do wniosku, ze Vasher nie jest lordem. Mial racje. I jednoczesnie bardzo sie mylil. -Pokaz mi to - rzucil wartownik i odebral koledze miecz. Mruknal glucho, wyraznie zaskoczony ciezarem ostrza. Obrocil bron w dloni i zauwazyl zatrzask, zabezpieczajacy klinge przed wysunieciem z pochwy. Otworzyl go. Barwy w pomieszczeniu nabraly glebi i wyrazu. Nie staly sie jasniejsze - nie w ten sposob, w jaki pojaskrawialy kolory na kamizelce wartownika, kiedy podszedl do celi Vashera. Zrobily sie po prostu silniejsze. Ciemniejsze. Czerwienie przeobrazily sie w karmazynowe plamy. Zolc zhardziala i przemienila sie w zloto. Blekity zblizyly sie do odcieni granatu. -Ostroznie, przyjacielu - przestrzegl Vasher. - Ta zabawka potrafi byc niebezpieczna. Straznik podniosl wzrok. Zawahal sie, po czym prychnal niewyraznie pod nosem i odszedl od celi, nie wypuszczajac miecza z dloni. Pozostala dwojka wartownikow zabrala ze soba worek i ruszyli korytarzem za dowodca. Znikneli w wartowni. Rozlegl sie trzask zamykanych drzwi. Vasher natychmiast ukleknal przy slomianym poslaniu, z ktorego wybral kilka mocnych i dlugich zdziebel. Ze swojego plaszcza - ktory u dolu zaczynal sie miejscami pruc - wysnul kilka nici i zwiazal slome na ksztalt niewielkiej, wysokiej moze na trzy cale, figurki o szorstkich ramionach i nogach. Wyrwal sobie wlos i przylozyl do glowy slomianego czlowieczka, po czym siegnal do buta i wyciagnal z cholewy wspanialy, czerwony szal. Uwolnil swoj Oddech. Wyplynal z niego - rozchodzac sie, rosnac w powietrzu, przejrzysty choc jednoczesnie lsniacy, przypominajacy nieco oswietlona slonecznymi promieniami plame oliwy, rozlewajaca sie na powierzchni wody. Vasher wyraznie czul, jak opuszcza jego cialo: BioChromatyczny Oddech, jak nazywali go uczeni. Wiekszosc ludzi mowila po prostu Oddech. Kazdy takim dysponowal. Przynajmniej w wiekszosci wypadkow - jedna osoba, jeden Oddech. Vasher mial ich okolo piecdziesieciu, co stanowilo liczbe ledwie pozwalajaca mu osiagnac poziom Pierwszego Wywyzszenia. Teraz, z tak niewieloma Oddechami czul sie ubogi w porownaniu z iloscia, jaka mial do dyspozycji dawniej, choc wielu innych uznaloby posiadanie piecdziesieciu za wielki skarb. Niestety, nawet proste Przebudzenie niewielkiej figurki sporzadzonej z organicznego materialu - z wykorzystaniem czesci wlasnego ciala jako ogniska - wyczerpalo okolo polowy jego Oddechow. Maly, slomiany ludzik drgnal i zaczal wchlaniac w siebie BioChrome. Polowa trzymanego przez Vashera czerwonego szala splowiala, stala sie szara. Vasher pochylil sie - skupil na poleceniu, ktore zamierzal wydac figurce - i dokonczyl calosci, wypowiadajac Rozkaz. -Przynies klucze - rzucil wyraznie. Ludzik wstal i unoszac jedyna brew, spojrzal na swego tworce. Vasher wskazal palcem na wartownie, z ktorej dobiegly go zaskoczone okrzyki. Nie zostalo mi juz wiele czasu, pomyslal. Figurka rozpedzila sie po posadzce celi, wybila w powietrze i wyskoczyla na zewnatrz pomiedzy pretami zakratowanego okienka w drzwiach. Vasher zdjal plaszcz i rozlozyl go na podlodze. Material byl skrojony na ksztalt ludzkiego ciala - poznaczonego teraz rozcieciami pasujacymi do blizn na ciele wlasciciela. Otwory w kapturze odpowiadaly oczom Vashera. Im bardziej material przypominal czlowieka, tym mniej Oddechow potrzeba bylo do jego Przebudzenia. Vasher pochylil sie i probowal nie przypominac sobie czasow, kiedy mial tyle Oddechow, by nie przejmowac sie ksztaltem czy skupieniem przy Przebudzeniu. To bylo bardzo dawno temu. Skrzywil sie, wyrwal z glowy jeszcze jeden wlos i przytknal go do kaptura. Znow wypuscil BioChrome. Ta czynnosc wyczerpala wszystkie jego pozostale Oddechy. Plaszcz zadrzal, szal stal sie juz zupelnie szary - sam Vasher poczul sie... bezbarwny. Utrata Oddechu nie byla smiertelna. Co wiecej, dodatkowe Oddechy, z ktorych wlasnie skorzystal, tez kiedys nalezaly do innych ludzi. Vasher nie mial pojecia kim byli; nie zebral tej BioChromy samodzielnie. Dostal ja. Jak zawsze. Oddechu nie mozna bylo nikomu odebrac przemoca. A jednak utrata BioChromy zmienila sposob, w jaki postrzegal swiat. Barwy nie wydawaly sie juz tak jaskrawe. Przestal wyczuwac tlumy przechadzajacych sie w miescie powyzej ludzi, co zazwyczaj bylo dlan stanem normalnym. Byla to ta sama swiadomosc obecnosci innego czlowieka, jaka odczuwaja wszyscy - taka jak ostrzegawcze przeczucie, ktore otrzymujemy we snie, gdy ktos wchodzi do pokoju. Tego rodzaju zmysl Vasher mial zwykle piecdziesiat razy silniejszy. A teraz go stracil. Wraz z Oddechem wessanym przez slomiana figurke i plaszcz, udzielajacym im sily. Plaszcz zadrzal. Vasher sie pochylil. -Chron mnie - Rozkazal i plaszcz znieruchomial. Vasher wstal i zalozyl go na powrot. Pod cela pojawil sie slomiany czlowieczek. Niosl ze soba wielkie kolo z kluczami. Nogi figurki splamione byly czerwienia. Szkarlatna barwa krwi wydawala sie teraz Vasherowi niecodziennie przytlumiona. Zabral klucze. -Dziekuje - powiedzial. Zawsze im dziekowal. Nie wiedzial dlaczego, zwlaszcza ze chwile potem zrobil cos jeszcze. -Twoj Oddech do mnie - polecil i dotknal piersi slomianego ludzika, ktory pozbawiony zycia natychmiast padl na podloge. Vasher odzyskal swoj Oddech. Znajomy zmysl, swiadomosc obecnosci innych, powrocil, wraz z wrazeniem bycia polaczonym, dopasowanym do swiata. Oddech mogl odebrac figurce jedynie dlatego, iz sam ja stworzyl, sam ja Przebudzil. Przebudzen tego rodzaju rzadko dokonywalo sie na stale. Najczesciej, oddawal swoja BioChrome przedmiotom, a potem ja odbieral. Jesli wziac pod uwage potege, ktora dysponowal kiedys, dwadziescia piec Oddechow stanowilo smiechu warta liczbe. Niemniej, w porownaniu z niczym, wydawalo sie niezmiernym skarbem. Zadrzal z emocji, jakie towarzyszyly przyjeciu BioChromy Krzyki z wartowni umilkly. W lochu zapadla cisza. Wiedzial, ze musi dzialac szybko. Vasher przelozyl reke przez kraty i przekrecil klucz w zamku. Pchnal grube drzwi i szybko wyszedl na korytarz, zostawiajac za soba zapomniana figurke. Nie udal sie do wartowni - ani do widniejacego za nia wyjscia - skrecil na poludnie, zmierzajac w glab lochu. Ta czesc jego planu byla obarczona najwiekszym stopniem ryzyka. Odnalezienie tawerny uczeszczanej przez kaplanow Opalizujacych Odcieni okazalo sie proste. Sprowokowanie karczemnej burdy - i zaatakowanie wspomnianego przez straznika kaplana - bylo rownie latwe. W Hallandren osoby duchowne traktowano bardzo powaznie, przez co Vasher nie trafil do podrzednego aresztu, ale zasluzyl sobie na wycieczke do lochu Krola-Boga. Gatunek ludzi, jakich przeznaczano do pilnowania wiezniow znal na tyle dobrze, ze byl niemal pewien, ze sprobuja wyciagnac Szpon Nocy z pochwy. A tego wlasnie potrzebowal, by odwrocic ich uwage i zdobyc klucze. Teraz jednak czekala go niemozliwa do przewidzenia czesc planu. Zatrzymal sie. Przebudzony plaszcz cicho szelescil. Odszukanie wlasciwej celi nie bylo trudne - wieksza czesc otaczajacych ja kamiennych murow byla wyprana z kolorow. Zarowno drzwi, jak i sciany pokrywala mdla szarosc. W takich miejscach trzymano Rozbudzajacych - brak koloru wykluczal mozliwosc dokonania Przebudzenia. Vasher podszedl do celi i zajrzal do srodka. Pod sufitem kolysal sie zawieszony za rece mezczyzna. Nagi i skuty lancuchami. Jego opalenizna wydawala sie Vasherowi niezwykle intensywna, since na ciele wygladaly jak jaskrawe plamy fioletu i blekitu. Wiezien byl zakneblowany. Kolejne zabezpieczenie. Aby przeprowadzic udane Przebudzenie, potrzebne byly trzy rzeczy: Oddech, barwa i Rozkaz. Niektorzy zwali to Harmonika i Odcieniami. Opalizujace Odcienie, wzajemna relacja pomiedzy dzwiekiem i barwa. Rozkaz nalezalo wypowiedziec glosno i wyraznie w ojczystym jezyku Rozbudzajacego - wszelkie zajakniecia lub niestarannie wyartykulowany dzwiek udaremnilyby Przebudzenie. Oddech wydostalby sie na zewnatrz, lecz przedmiot pozostalby martwy. Vasher otworzyl cele kluczem z kolka i wszedl do srodka. Gdy zblizyl sie do wieznia, aura wiszacego rozjasnila kolory jego stroju. Tak silna aure dostrzeglby kazdy, choc dla czlowieka, ktory dostapil Pierwszego Wywyzszenia bylo to jeszcze latwiejsze. Nie byla to najmocniejsza BioChromatyczna aura, jaka Vasher widzial w swym zyciu - silniejsze nalezaly do Powracajacych, czczonych w Hallandren jak bogowie. Niemniej BioChroma wiszacego robila duze wrazenie i byla o wiele silniejsza niz ta otaczajaca Vashera. Wiezien dysponowal wieloma Oddechami. Setkami setek Oddechow. Wisial, delikatnie kolyszac sie na lancuchach. Przygladal sie Vasherowi. Zakneblowane usta krwawily wskutek odwodnienia. Vasher zawahal sie tylko przez chwile, po czym wyciagnal reke i wyjal knebel z ust mezczyzny. -Ty... - szepnal wiezien i lekko zakaszlal. - Przyszedles mnie uwolnic? -Nie, Vahr - odpowiedzial cicho Vasher. - Przyszedlem, zeby cie zabic. Vahr prychnal. Niewola odbila sie na nim mocnym pietnem. Gdy Vasher widzial go ostatnio, wydawal sie o wiele bardziej pulchny. Sadzac po jego wychudlym, wysuszonym ciele musial byc przez dluzszy czas przetrzymywany o glodzie. Cale jego cialo pokrywaly swieze rany, since i oparzenia. Zarowno cierpienie, jak i niepokoj w podkrazonych oczach Vahra swiadczyly o jego powaznym stanie. Oddech mozna bylo przekazac jedynie dobrowolnie, za pomoca swiadomie wydanego Rozkazu. Nikt jednak nie powiedzial, ze nie mozna kogos do wydania takiego Rozkazu odpowiednio zachecic. -A wiec - wychrypial wiezien - osadziles mnie. Tak samo jak wszyscy. -Nie interesuje mnie twoj nieudany bunt. Chce od ciebie tylko Oddechu. -Ty i caly dwor Hallandren. -Owszem. Ale nie oddasz go jednemu z Powracajacych. Przekazesz go mi. W zamian za to, ze cie zabije. -To raczej kiepski interes - w glosie Vahra zabrzmiala wyzuta z emocji hardosc, ktorej Vasher nie slyszal kiedy sie ostatnio spotkali. To dziwne, przemknelo mu przez mysl, ze wreszcie, po tym wszystkim, dostrzeglem w nim cos, z czym potrafie sie zidentyfikowac. Vasher trzymal sie od Vahra na bezpieczna odleglosc. Teraz, kiedy wiezien mogl juz mowic, byl tez w stanie wydawac Rozkazy. Choc z drugiej strony dotykal jedynie metalowych lancuchow, a metal nielatwo bylo Przebudzic. Nigdy nie byl zywy, a kajdany byly dalekie ksztaltem od czlowieka. Nawet u szczytu swej mocy, Vasherowi udalo sie Przebudzic metal jedynie kilka razy. Oczywiscie bardzo potezni Rozbudzajacy potrafili budzic przedmioty, ktorych nie dotykali, a ktore znajdowaly sie w zasiegu ich glosu. To jednak wymagalo Dziewiatego Wywyzszenia, a tylu Oddechow nie posiadal nawet Vahr. Co wiecej, Vasher wiedzial o tylko jednej osobie, ktora miala ich wystarczajaco wiele: sam Krol-Bog. Najprawdopodobniej zatem byl bezpieczny. Vahr dysponowal olbrzymia liczba Oddechow, ale nie mial czego Przebudzic. Vasher spokojnie okrazyl wiszacego. Nie potrafil wzbudzic w sobie ani cienia wspolczucia dla wieznia. Vahr zasluzyl na ten los. Kaplani nie chcieli pozwolic mu umrzec. Mial w sobie zbyt wiele Oddechow. Gdyby zginal, cale to bogactwo odeszloby wraz z nim. Na zawsze i nieodwracalnie. I nawet wladcy Hallandren - w ktorym panowaly bardzo surowe prawa dotyczace przekazywania i sprzedazy Oddechow - nie chcieli zmarnowac takiego skarbu. Pragneli tej BioChromy tak bardzo, ze odlozyli nawet egzekucje tak znanego przestepcy, jakim byl Vahr. Teraz bylo jednak zupelnie mozliwe, ze zaczna wkrotce zalowac, iz nie pozostawili przy nim silniejszej strazy. A Vasher czekal na podobna okazje od dwoch lat. -No wiec? - spytal Vahr. -Daj mi Oddech, Vahr - rzucil Vasher i zblizyl sie o krok. Vahr mruknal cos pod nosem. -Watpie, zebys byl rownie zdolny, jak kaci Krola-Boga, Vasher, a im opieram sie juz od dwoch tygodni. -Zdziwilbys sie. Ale to nie ma znaczenia. Oddasz mi swoj Oddech. Wiesz, ze masz tylko dwie mozliwosci. Albo dostane go ja, albo dostana go oni. Vahr wisial na lancuchach. Obracal sie wolno. Milczal. -Nie masz wiele czasu do namyslu - podjal Vasher. - W kazdej chwili, ktos moze znalezc martwych wartownikow. Podniosa alarm. Zostawie cie tutaj i znow poddadza cie torturom i kiedys w koncu cie zlamia. I cala twoja moc przejdzie na wlasnosc ludzi, ktorych przysiegales zniszczyc. Vahr wpatrywal sie w podloge. Vasher pozwolil mu zastanawiac sie przez kilka chwil w ciszy, obserwowal, jak do wieznia dociera prawdziwy obraz sytuacji. Wreszcie Vahr uniosl wzrok na Vashera. -Ta... rzecz, ktora nosisz. Jest tu? W miescie? Vasher skinal glowa. -Te wrzaski sprzed chwili? To ona je spowodowala? Vasher skinal raz jeszcze. -Jak dlugo zostaniesz w T'Telir? -Jakis czas. Moze rok. -Uzyjesz tego przeciwko nim? -To co zrobie, to moja sprawa, Vahr. Dobijemy targu czy nie? Szybka smierc w zamian za twoj Oddech. Moge obiecac ci jedno. Twoi wrogowie go nie dostana. Vahr umilkl. -Jest twoj - powiedzial wreszcie. Vasher wyciagnal reke i dotknal dlonia czola wieznia - uwazal przy tym, by nie dotknac ciala Vahra zadna czescia swego stroju, z ktorego Vahr moglby zaczerpnac potrzebny do Przebudzenia kolor. Vahr przestal sie ruszac. Wygladal na zupelnie zrezygnowanego. Po chwili, gdy Vasher zaczynal sie juz niepokoic, ze wiezien zmienil zdanie, ten uwolnil swoja BioChrome. Opuscily go barwy. Piekna Opalizacja, aura, ktora sprawiala, ze mimo ran i siniakow wygladal majestatycznie, wyplynela z jego ust i zawisla w powietrzu, migoczac jak poranna mgla. Vasher zamknal oczy i wchlonal ja w siebie. -Moje zycie do twojego - Rozkazal Vahr. W jego glosie zamajaczyla rozpacz. - Moj Oddech staje sie twoim. Oddech wplynal w Vashera i wszystko znow stalo sie jaskrawe i zywe. Brazowy plaszcz nabral glebi, nasycily go kolory. Krew na podlodze stala sie intensywnie czerwona, plonela niczym ogien. Nawet skora Vahra wydawala sie teraz malarskim arcydzielem - jej powierzchnia, poznaczona czarnymi wlosami, blekitnymi otarciami i czerwonymi ranami. Wiele lat uplynelo od ostatniego razu, kiedy Vasher doswiadczyl tak glebokiego poczucia... zycia. Jeknal i osunal sie na kolana, czujac przepelniajaca go energie. Zeby nie upasc na kamienna podloge musial podeprzec sie reka. Jak moglem bez tego zyc? - pomyslal. Zdawal sobie sprawe, ze tak naprawde jego zmysly nie wyostrzyly sie ani troche, stal sie po prostu o wiele bardziej swiadomy i uwazny. Uwrazliwiony. Docieralo do niego potezne piekno doznan. Gdy dotknal kamienia, zachwycil sie jego szorstka faktura. A szum wiatru snujacego sie przez waskie okno wiezienia? Czy zawsze byl tak melodyjny? Jak mogl tego nie slyszec? -Dotrzymaj swojej czesci umowy - powiedzial Vahr. Vasher docenil dzwiek jego glosu, piekno kazdej gloski, ich wewnetrzna harmonie. Czul sie doskonale nastrojony, jak instrument. Byl to dar dla kazdego, kto osiagal Drugie Wywyzszenie. Dobrze bedzie znow z nim zyc. Oczywiscie, gdyby chcial, mogl w kazdej chwili osiagnac nawet i Piate Wywyzszenie, ale wymagalo to kilku ofiar, ktorych nie chcial ponosic. Zmuszal sie wiec, by zrobic to w staromodny sposob, zbierajac Oddechy od ludzi takich jak Vahr. Podniosl sie i wyciagnal odbarwiony szal, z ktorego skorzystal przedtem. Zarzucil go na szyje Vahra i wypuscil BioChrome. Nie bawil sie w nadawanie materialowi ludzkiego ksztaltu, nie musial tez uzywac wlasnych wlosow czy skory w charakterze ogniska - musial jednak zaczerpnac koloru ze swojej koszuli. Spojrzal w pelne rezygnacji oczy wieznia. -Dusic rzeczy - Rozkazal Vasher, dotykajac drgajacego szala. Material skrecil sie natychmiast, wykorzystujac przy tym duza - choc teraz juz nieistotna - liczbe Oddechow. Owinal sie wokol szyi Vahra i zacisnal, dlawiac ofiare. Vahr nie walczyl, nawet nie jeknal. Po prostu patrzyl nienawistnie na Vashera, az oczy wyszly mu z orbit i umarl. Nienawisc. W swoim czasie Vasher zaznal jej wiele. Wyciagnal reke i odzyskal Oddech z szala, po czym zostawil w celi kolyszace sie cialo wieznia. Cicho przeszedl przez loch, wciaz podziwiajac barwe drewna i kamieni. Po kilku chwilach zauwazyl w korytarzu nowy kolor. Czerwien. Ominal kaluze krwi, ktora ciekla po nierownej podlodze lochu, i wszedl do wartowni. Trzej straznicy juz nie zyli. Jeden z nich siedzial na krzesle. Szpon Nocy, wciaz w wiekszej czesci ukryty w swej pochwie tkwil w piersi trupa. Spod srebra bylo widac mniej wiecej cal czarnego ostrza. Vasher ostroznie wsunal bron do pochwy i zapial zatrzask. Sprawilem sie dzis bardzo dobrze - rozleglo sie w jego myslach. Nie odpowiedzial. Zabilem ich wszystkich - ciagnal Szpon Nocy. Nie jestes ze mnie dumny? Przyzwyczajony do niecodziennego ciezaru ostrza Vasher podniosl bron jedna reka. Zabral tez swa torbe i zarzucil ja sobie na ramie. Wiedzialem, ze bedziesz zachwycony - dodal z zadowoleniem miecz. 1 Bycie osoba niewazna wiazalo sie z wieloma korzysciami.Rzecz jasna, jesli wziac pod uwage standardy wiekszosci ludzi, Siri wcale nie byla niewazna - byla przeciez corka krola. Na szczescie jednak jej ojciec mial az czworke dzieci, a siedemnastoletnia Siri, byla sposrod nich najmlodsza. Fafen, starsza od Siri, wypelnila rodowy obowiazek i zostala mniszka. Nastepny w kolejnosci byl Ridger, chlopak starszy z kolei od Fafen, najstarszy syn wladcy. Dziedzic tronu. No i byla jeszcze Vivenna. Siri westchnela i zawrocila sciezka do miasta. Vivenna, pierworodna krola byla... no coz... byla Vivenna. Piekna, wytworna, idealna niemal pod kazdym wzgledem. Co takze stanowilo szczesliwy zbieg okolicznosci, zwlaszcza ze to jej reka zostala obiecana bogu. Tak czy inaczej, Siri jako czwarte dziecko krola byla raczej zbedna. Vivenna i Ridger musieli sie skupiac na nauce; Fafen ciezko pracowala, pomagajac innym w domach i na pastwiskach. Siri jednak uniknela tego wszystkiego, poniewaz byla niewazna. Co miedzy innymi oznaczalo, ze mogla znikac w gorach na cale godziny. Oczywiscie za kazdym razem ktos to w koncu zauwazal i miala przez te swoje wycieczki bezustanne klopoty, ale nawet jej ojciec musial przyznac, ze znikniecia corki nikomu nie przysparzaly wiekszych problemow. Miasto pod jej nieobecnosc nie cierpialo - co wiecej, wydawalo sie, ze bez Siri ma sie nieco lepiej. Niewaznosc. Dla kogos innego stanowilaby obraze i dyshonor. Dla Siri byla blogoslawienstwem. Usmiechnela sie i przeszla przez brame. W nieunikniony sposob od razu przyciagnela ludzkie spojrzenia. Bevalis bylo co prawda najwiekszym miastem i stolica Idris, ale nie bylo szczegolnie wielkie i wszyscy mieszkancy wiedzieli, kim dziewczyna jest. Sadzac po zaslyszanych od wedrowcow opowiesciach, jej rodzinne Bevalis bylo ledwie wsia w porownaniu z olbrzymimi metropoliami, jakie rozkwitaly w innych krolestwach. Jej sie jednak bardzo podobalo - lubila jego blotniste ulice, kryte strzecha chaty i te nudne - choc solidne - kamienne mury. Kobiety goniace uciekajace gesi, mezczyzn szarpiacych sie z oslami ciagnacymi wozy wypelnione wiosennymi zbiorami. Dzieci prowadzace stada owiec na hale. Mozliwe, ze wspaniale miasta w Xace, Hudres, czy nawet Hallandren, oferowaly egzotyczne widoki, ale byly jednoczesnie pelne obcych twarzy, rozkrzyczanych, przepychajacych sie tlumow i wynioslych arystokratow. To by sie Siri nie podobalo; w zasadzie nawet Bevalis wydawalo sie jej troche zbyt rojne. Niemniej, pomyslala przygladajac sie swojej prostej i praktycznej szarej sukience - zaloze sie, ze w tamtych miastach maja wiecej kolorow. I to akurat moglabym chyba polubic. W barwnym miejscu nie wyroznialaby sie tak bardzo odcieniem swych wlosow. Jej dlugie loki, jak zwykle podczas wycieczki na pola, pojasnialy z radosci. Skupila sie, probujac je opanowac, ale jedyne, co byla w stanie osiagnac, to mdly braz. A gdy rozproszyla uwage, fryzura natychmiast znow przybrala piekna jasna barwe. Nigdy nie nauczyla sie nad nimi panowac. W odroznieniu od Vivenny. W miare jak szla przez miasto, zebral sie za nia niewielki pochod. Usmiechnela sie i udawala, ze nie zauwaza dzieci, do chwili, gdy jedno z nich zebralo sie na odwage, podbieglo i pociagnelo ja za sukienke. Dziewczyna odwrocila sie z usmiechem. Maluchy popatrzyly na nia niezwykle powaznie. Wszyscy w Idris byli od dziecka uczeni, by opanowywac wstydliwe, raptowne wybuchy emocji. Doktryna Austre nie uznawala uczuc za cos zlego, niemniej srodze ganila pretensjonalne zwracanie na siebie uwagi przez publiczne ich okazywanie. Siri nie byla szczegolnie pobozna. Uwazala, ze to nie jej wina, skoro Austre tworzac jej dusze, obdarzyl ja jednoczesnie calkowita niezdolnoscia do posluszenstwa. Dzieci cierpliwie czekaly, a dziewczyna siegnela do fartucha, z ktorego wydostala kilka jaskrawo ubarwionych kwiatow. Oczy maluchow otworzyly sie szeroko i wpatrzyly w wibrujace, rozedrgane kolory platkow. Trzy kielichy byly niebieskie, jeden zolty. Wszystkie kwiaty odcinaly sie wyraznie od wszechogarniajacej szarosci miasta. Poza kolorami skory i oczu mieszkancow Bevalis bylo calkowicie bezbarwne. Kamienne sciany bielono wapnem, stroje starannie spierano do szarosci lub nudnego bezu. Wszystko po to, by trzymac kolory z dala. A to dlatego, ze bez kolorow nie bylo Rozbudzajacych. Mala dziewczynka, ktora wczesniej szarpnela sukienke, chwycila kwiaty i umknela wraz z innymi dziecmi. Siri zauwazyla naganne spojrzenia kilkorga przechodniow. Nikt jednak nie powiedzial jej slowa. Bycie ksiezniczka - nawet zupelnie niewazna - mialo jednak pare zalet. Ruszyla dalej w strone palacu. Niski, jednopietrowy budynek z przestronnym dziedzincem o ubitej ziemi. Siri ominela tlumy handlujacych przy glownej bramie ludzi, okrazyla palac i weszla do kuchni. Mab, kuchenna poslugaczka, na dzwiek otwieranych drzwi przestala spiewac i przyjrzala sie dziewczynie uwaznie. -Ojciec cie szukal, dziecko - powiedziala, po czym odwrocila sie i nucac pod nosem, zaatakowala nozem kilka cebul. -Mozna sie bylo tego spodziewac. - Siri podeszla blizej i powachala zawartosc garnka. Wyczula won gotujacych sie ziemniakow. -Znow poszlas w gory, prawda? Ucieklas z lekcji. Dziewczyna sie usmiechnela i wyciagnela z kieszeni jeszcze jeden zolty kwiatek. Obrocila go w palcach. Mab wywrocila oczyma. -I znow niszczysz miasto. Naprawde, dziewczyno, w twoim wieku takie rzeczy nie przystoja. Juz ojciec sie z toba rozmowi. Nie podoba mu sie, ze unikasz swych obowiazkow. -Lubie slowa - odparla Siri rezolutnie - i zawsze ucze sie kilku nowych kiedy ojciec na mnie krzyczy. A przeciez nie powinnam zaniedbywac edukacji, prawda? Mab prychnela, poszatkowala kilka kiszonych ogorkow i zmieszala je z cebula. -Szczerze mowiac, Mab - ciagnela Siri, bawiac sie kwiatkiem i czujac, jak jej wlosy przybieraja nieco rudawy odcien - nie rozumiem w czym problem. To przeciez Austre stworzyl kwiaty, nie mam racji? I to on nadal im barwy, wiec nie moze w nich byc nic zlego. W koncu sami nazywamy go Bogiem Kolorow! -Kwiaty nie sa zle - odparla Mab, dodajac do potrawy czegos, co wygladalo na trawe - ale tylko wtedy, jesli zostawia sie je tam, gdzie umiescil je Austre. Nie powinnismy wykorzystywac jego piekna po to, zeby samemu wydawac sie wazniejszymi. -Przez kwiaty wcale nie wydaje sie wazniejsza. -Czyzby? - rzucila Mab i cisnela trawe, ogorki i cebule do garnka z wrzaca woda. Uderzyla scianke naczynia plazem noza, posluchala, skinela glowa i w poszukiwaniu kolejnych warzyw zanurkowala pod blat. - Sama powiedz - ciagnela stlumionym glosem - czy naprawde uwazasz, ze paradujac po Bevalis z kwiatem w dloni, nie zwracasz na siebie uwagi? -Ale tylko dlatego, ze to miasto jest takie ponure. Gdyby wokol bylo wiecej barw, nikt nie zauwazylby jednego malego kwiatka. Mab wyprostowala sie, dzwigajac w rekach pudlo pelne roznorakich bulw. -Wolalabys, zebysmy ozdobili nasze miasto jak Hallandren? Moze powinnismy tez zaczac zapraszac do siebie Rozbudzajacych? Co ty na to? Te diably wysysaja dusze dzieciom i dusza ludzi ich wlasnymi ubraniami. Trzeba ci tez wiedziec, ze wskrzeszaja umarlych i wykorzystuja ich jako tania sile robocza. Nie mowiac o tym, ze skladaja na swoich heretyckich oltarzach ofiary z kobiet. Siri poczula, jak jej wlosy bieleja lekko na skutek ogarniajacego ja niepokoju. Przestancie! - pomyslala. Jej fryzura zyla wlasnym zyciem i reagowala na emocje w niekontrolowany sposob. -Historie z poswiecaniem dziewic sa wyssane z palca - stwierdzila dziewczyna. - Oni tego wcale nie robia. -Bez powodu nikt by ich nie powtarzal. -Moim zdaniem, wymyslaja je stare kobiety, grzejace zima przy ogniu swoje kosci. Nie sadze, zebysmy musieli sie az tak bac. Niech sobie ci z Hallandren robia, co im sie zywnie podoba, przynajmniej dopoki zostawiaja nas w spokoju. Mab, nie podnoszac wzroku, siekala warzywa. -Podpiszemy nowy traktat, Mab - dodala Siri. - Ojciec i Vivenna dopilnuja naszego bezpieczenstwa, a Hallandren nic nam nie zrobi. -A jesli nie? -Zobaczysz. Nie ma sie czym martwic. -Maja silniejsza armie - zauwazyla Mab, siekajac, ze wzrokiem wbitym w blat. - Lepsza stal, wiecej jedzenia i te... te rzeczy. Ludzie sie niepokoja. Moze nie ty, ale ci rozsadniejsi, owszem. Trudno bylo tak od razu zaprzeczyc slowom kucharki. Mab, poza wyjatkowym instynktem do gotowania rosolow i mieszania przypraw, dysponowala swoista madroscia. Z drugiej jednak strony, stanowczo zbyt czesto zrzedzila. -Zamartwiasz sie bez potrzeby, Mab, przekonasz sie. -Mowie tylko, ze to nie jest czas na to, zeby ksiezniczka biegala po miescie z kwiatami, ani zeby sie wyrozniala, sciagajac na siebie gniew Austre. Siri westchnela. -No dobrze - powiedziala i cisnela ostatni kwiatek do garnka z potrawka. - Teraz wyroznimy sie wszyscy. Mab zmartwiala, po czym wzniosla oczy ku niebu, nie przerywajac szatkowania warzyw. -To byl kwiat vanavel? -Oczywiscie - odpowiedziala dziewczyna i powachala unoszaca sie nad garnkiem pare. - Przeciez nie zniszczylabym czegos tak smacznego. I wciaz uwazam, ze przesadzasz. Mab pociagnela nosem. -Masz - rzucila, podajac ksiezniczce drugi noz. - Przydaj sie do czegos. Ktos musi to wszystko posiekac. -A nie powinnam isc do ojca? - spytala Siri, lapiac za gruby i nierowny korzen vanavel. Zaczela szatkowac. -Przeciez on i tak za kare odesle cie do kuchni i kaze ze mna pracowac - stwierdzila Mab i znow uderzyla w garnek nozem. Od zawsze uwazala, ze potrafi stwierdzic, kiedy potrawa jest gotowa, po dzwieku naczynia. -Austre, dopomoz, jesli ojciec sie kiedys dowie, ze ja to lubie. -Ty po prostu lubisz byc blisko jedzenia - rzucila Mab. Wylowila z garnka kwiat i cisnela go na bok. - Tak czy inaczej, nie mozesz sie teraz z nim widziec. Naradza sie z Yarda. Siri nie zareagowala - dalej siekala warzywa. Wlosy jednak pojasnialy jej z emocji. Narady ojca z Yarda zwykle ciagna sie godzinami, pomyslala. Nie ma sensu czekac, az skonczy... Mab odwrocila sie, siegajac po cos ze stolu, a gdy ponownie stanela przed blatem, Siri byla juz za drzwiami i biegla ku stajniom. Kilka minut potem odjechala z palacu galopem, w swym ulubionym, brazowym plaszczu. Czula upojne emocje. Jej wlosy znow przybraly zlocisty odcien. Szybka przejazdzka to doskonaly sposob na zwienczenie dnia. W koncu i tak przeciez zostanie ukarana. *** Dedelin, krol Idris, odlozyl list na stol. Czytal go juz zbyt wiele razy. Nadeszla pora, by wreszcie podjal decyzje czy poslac swa najstarsza corke na smierc.Mimo ze wiosna rozpoczela sie juz jakis czas temu, w pomieszczeniu wciaz bylo chlodno. Na wyzynach Idris cieplo nie bylo czestym gosciem; wszyscy go pragneli i cieszyli sie z jego nadejscia, poniewaz lato zazwyczaj trwalo tu krotko. Komnaty palacu byly bardzo skapo umeblowane. W prostocie krylo sie piekno. I nawet krol Idris nie mial prawa pokazywac ostentacyjnej arogancji ani pretensjonalnosci. Dedelin wstal z miejsca i wyjrzal przez okno na dziedziniec. Wedlug swiatowych standardow jego palac byl maly - mial tylko jedno pietro, spadzisty, drewniany dach i niskie kamienne sciany. Jak na panujace w Idris warunki byl jednak duzy i niebezpiecznie graniczyl z luksusem. To jednak mozna mu bylo wybaczyc, poniewaz budynek ten sluzyl rowniez za miejsce zgromadzen i administracyjne centrum krolestwa. Katem oka wladca widzial generala Yarde. Krzepki mezczyzna czekal z rekami zaplecionymi na plecach. Gruba brode mial przewiazana w trzech miejscach rzemykami. Poza krolem byl jedyna osoba w pomieszczeniu. Dedelin ponownie spojrzal na list. Papier byl jasnorozowy i krzykliwa barwa odznaczala sie na jego biurku niczym kropla krwi na sniegu. Roz byl kolorem, ktorego w Idris nigdy sie nie widywalo. W Hallandren jednakze - w osrodku swiatowego przemyslu farbiarskiego - tak pozbawione smaku odcienie byly na porzadku dziennym. -Coz wiec, stary przyjacielu - zapytal Dedelin - masz dla mnie jakas rade? General Yarda pokrecil glowa. -Zbliza sie wojna, Wasza Wysokosc. Moge to wyczytac w wietrze nad naszymi glowami, a takze z raportow naszych szpiegow. Hallandren wciaz uwaza nas za rebeliantow, a nasze polnocne przelecze kusza ich niepomiernie. Zaatakuja. -W takim razie powinienem ja wyslac - stwierdzil krol i na powrot wyjrzal przez okno. Na dziedzincu zaroilo sie od odzianych w plaszcze i futra, zmierzajacych na targ ludzi. -Wasza Wysokosc, tej wojnie nie uda sie nam zapobiec - podjal Yarda. - Mozemy jednak... opoznic jej wybuch. Dedelin odwrocil sie ku zolnierzowi. General podszedl o krok blizej. -To nie jest dobry czas na wojne - powiedzial cicho. - Nasi zolnierze wciaz jeszcze nie doszli do siebie po najazdach Vendis z zeszlej jesieni i po zimowych pozarach spichrza... - Yarda pokrecil glowa. - Nie stac nas na tak powazny, rozstrzygajacy konflikt jeszcze tego lata. Naszym najlepszym sprzymierzencem w walce z Hallandren jest snieg. Nie mozemy dopuscic, by ta wojna potoczyla sie na ich warunkach. Jesli na to pozwolimy, to juz jestesmy martwi. Trudno bylo odmowic mu racji. -Wasza Wysokosc - ciagnal Yarda - oni tylko czekaja, az zlamiemy traktat. Wtedy ich atak bedzie usprawiedliwiony. Jesli zrobimy to pierwsi, uderza. -Ale nawet jesli dotrzymamy postanowien traktatu, uderza i tak - zauwazyl Dedelin. -Tak, choc pozniej. Moze nawet kilka miesiecy pozniej. Dobrze wiesz, jak powoli dzialaja tryby polityki w Hallandren. Jezeli dochowamy ustalonych w traktacie zasad, beda debatowac i spierac sie bez konca. Gdyby zamarudzili do pierwszych sniegow, dostalibysmy to, na czym zalezy nam najbardziej. Wszystko to brzmialo sensownie. Uczciwie, brutalnie i sensownie. Przez wiele lat Dedelin staral sie nie dopuscic do konfliktu, obserwujac jednoczesnie, jak na dworze w Hallandren narasta agresja, jak wladcy sasiedniego krolestwa staja sie coraz bardziej niespokojni. Z kazdym rokiem, pojawialy sie glosy nawolujace do ataku na wyzyny zamieszkane przez "rebelianckich Idrian". I z kazdym rokiem glosy te stawaly sie glosniejsze i bardziej liczne. Z kazdym rokiem pokojowa, negocjacyjna polityka Dedelina sprawiala, ze armie zostawaly w domach. Byc moze krol mial nadzieje, ze przywodca rebeliantow Vahr i jego dysydenci z Pahn Kahl odwroca uwage od Idris, ale Vahr zostal schwytany, a jego tak zwana armia rozbita. Skutkiem jego buntu zas bylo to tylko, ze Hallandren zwrocilo baczniejsza uwage na swych dawnych wrogow. Pokoju nie mozna bylo utrzymac. Nie, skoro Idris mialo tak zyzne ziemie, nie wowczas, kiedy kontrolowalo tak cenne szlaki handlowe. I nie, kiedy Hallandren bylo rzadzone przez bogow, ktorzy wydawali sie jeszcze mniej obliczalni od swych poprzednikow. Wladca to wszystko rozumial. Ale zdawal sobie rowniez sprawe, ze zerwanie traktatu byloby postepkiem glupim. Kiedy ktos trafia do leza dzikiej bestii, nie powinien prowokowac jej gniewu. Yarda stanal u jego boku przy oknie i wyjrzal na zewnatrz, opierajac sie lokciami o framuge. General byl twardym czlowiekiem, zrodzonym z surowych idrianskich zim. Byl zarazem jednym z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznal Dedelin - co wiecej, krol zastanawial sie czasem, czy nie powinien wydac Vivenny za syna wiernego oficera. To byly jednak glupie, nierozsadne mysli. Przeciez Dedelin od zawsze wiedzial, ze ten dzien nadejdzie. Sam przygotowal traktat, w ktorego mysl musial wyslac corke, by poslubila Krola-Boga. Hallandren potrzebowalo kobiety z krolewska krwia w zylach, by odnowic i uprawomocnic swa monarchie. Ci prozni, zadni chwaly ludzie z nizin pragneli tego od dawna, a Idris moglo sie cieszyc spokojem przez ostatnie dwadziescia lat tylko i wylacznie dzieki temu jednemu postanowieniu ukladu. Traktat byl pierwszym oficjalnym dokumentem podpisanym za rzadow Dedelina, jego tresc wynegocjowano w nabrzmialej wsciekloscia atmosferze, jaka zapanowala po zabojstwie jego ojca. Krol zacisnal zeby. Jakze szybko ugial sie przed kaprysami wrogow. A jednak wiedzial, ze zrobilby to raz jeszcze; jako wladca Idris uczynilby dla swych poddanych wszystko. Na tym wlasnie polegala wielka roznica pomiedzy Idris i Hallandren. -Yarda, jesli ja tam wyslemy - odezwal sie krol - poslemy ja na smierc. -Moze jej nie skrzywdza - powiedzial po dluzszej chwili general. -Dobrze wiesz, jak bedzie. Gdy tylko wybuchnie wojna, wykorzystaja ja przeciwko mnie. Mowimy przeciez o Hallandren. Na Austre, przeciez oni zapraszaja Rozbudzajacych do swych palacow! Yarda umilkl. Wreszcie pokrecil glowa. -Wedlug ostatnich doniesien, w sklad ich armii wchodzi juz jakies czterdziesci tysiecy Niezywych. Panie Kolorow, pomyslal Dedelin, raz jeszcze rzucajac okiem na list. Jezyk jakim poslugiwal sie jego autor, byl prosty. Nadeszly dwudzieste urodziny Vivenny, a traktat stanowil, ze Dedelin nie moze czekac juz ani roku dluzej. -Wyslanie im Vivenny to niedobry pomysl, ale nie mamy innych atutow - zauwazyl Yarda. - Jesli zyskamy wiecej czasu, moglbym przeciagnac na nasza strone Tedradel - oni nienawidza Hallandren jeszcze od czasow Wielowojnia. Moze moglbym tez podburzyc niedobitki buntownikow Vahra w samym Hallandren. Wtedy zyskalibysmy przynajmniej czas, by rozbudowac fortyfikacje, przygotowac zaopatrzenie, przezyc jeszcze rok. - Yarda spojrzal na wladce. - Jesli Hallandren nie dostanie od nas ksiezniczki, wojna wybuchnie z naszej winy. Tak pomysla wszyscy i kto nas wtedy poprze? Zaczna sie pytania: dlaczego nasz wladca zlamal traktat, ktory sam napisal? -Ale jesli oddamy Vivenne, jej krew sprawi, ze ich pretensje dotyczace gor i przeleczy beda miec jeszcze mocniejsze podstawy! -Mozliwe - przyznal Yarda - tyle, ze skoro obaj zdajemy sobie sprawe, ze oni zaatakuja tak czy inaczej, to dlaczego przejmowac sie ugruntowaniem ich zadan? A tak, przynajmniej poczekaja z najazdem do chwili narodzin spadkobiercy. Czas. General zawsze prosil o wiecej czasu. Tylko co poczac, jesli ten czas ma zostac zyskany kosztem wlasnego dziecka? Yarda nie wahalby sie przed poslaniem zolnierza na smierc, gdyby dzieki temu cala armia mogla zyskac czas na zajecie lepszej pozycji, pomyslal krol. - Jestesmy Idrianami. Jak moge nie prosic wlasnej corki o cos, czego bez zastanowienia oczekiwalbym od zolnierza? Ale mysl o Vivennie w ramionach Krola-Boga, o Vivennie zmuszonej do noszenia dziecka tego potwora... przez to Dedelin niemal siwial. Jej dziecko urodziloby sie jako kolejny martwy noworodek potwor, ktory stalby sie nastepnym Powracajacym Bogiem. Jest jeszcze inny sposob... - pomyslal ze wstydem w glebi ducha. Nie musisz posylac tam Vivenny... Ktos zapukal do drzwi sali. Obaj z Yarda odwrocili sie i Dedelin zaprosil przybysza do wejscia. Od razu wiedzial kto to taki. Vivenna miala na sobie stonowana, szara sukienke. W oczach krola wciaz wygladala bardzo mlodo. Z drugiej strony byla doskonalym ucielesnieniem Idrianki - wlosy zwiazane w skromny kok, brak makijazu, ktory przyciagalby uwage do jej twarzy. Nie byla przy tym miekka ani niesmiala jak niektore inne arystokratki z krolestw polnocy. Byla po prostu spokojna. Opanowana, prosta, twarda i wytrzymala. Idrianka. -Ojcze, naradzacie sie tu w zamknieciu juz kilka godzin - odezwala sie dziewczyna, z szacunkiem klaniajac sie Yardzie. - Sludzy mowili mi o kolorowej kopercie, ktora przyniosl ze soba general. Wydaje mi sie, ze wiem, co sie w niej znajdowalo. Dedelin spojrzal corce w oczy i gestem zaprosil ja do zajecia miejsca. Dziewczyna zamknela cicho drzwi i usiadla na jednym z drewnianych krzesel stojacych pod sciana komnaty. Yarda, jak mezczyznie przystalo, wciaz stal. Vivenna spojrzala na lezacy na biurku list. Niezmiennie spokojna, panowala nad swymi wlosami, ktore ani na chwile nie zmienialy odcienia i wciaz mialy barwe szacownej czerni. Byla dwakroc tak nabozna jak jej ojciec i w odroznieniu od swojej mlodszej siostry nigdy nie poddawala sie naglym wybuchom emocji. -Rozumiem wiec, ze powinnam przygotowac sie do drogi - odezwala sie, skladajac dlonie na kolanach. Dedelin otworzyl usta, ale nie potrafil zaprzeczyc. Rzucil okiem na Yarde, ktory pelnym rezygnacji gestem pokrecil glowa. -Ojcze, przygotowywalam sie do tego cale zycie - podjela Vivenna. - Jestem gotowa. Wiem jednak, ze Siri nie przyjmie tego dobrze. Godzine temu wyjechala na przejazdzke. Powinnam opuscic miasto jeszcze zanim wroci. W ten sposob unikniemy nieprzystojnych scen, jakie moglaby urzadzic. -Za pozno. - Yarda skrzywil sie i skinal glowa w kierunku okna. Zebrani na dziedzincu ludzie pierzchali na wszystkie strony, uciekajac przed jezdzcem, ktory galopem wpadl przez brame. Jezdziec mial na sobie intensywnie brazowy plaszcz - niemal zbyt kolorowy - i oczywiscie rozpuszczone wlosy. Zlote wlosy. Dedelin poczul, jak narasta w nim gniew i frustracja. Tylko Siri potrafila doprowadzic go do utraty panowania nad soba i - jakby w ironicznym kontrapunkcie wobec powodu swego wzburzenia - poczul jak zmienia sie kolor jego wlasnej fryzury. Obserwatorzy mogli zauwazyc, jak kilka lokow na jego glowie przeszlo z czerni w krwawiaca czerwien. Byla to cecha wyrozniajaca osoby z krolewskiego rodu, ktorego czlonkowie uciekli na wyzyny Idris w szczytowej fazie Wielowojnia. Pozostali mogli ukrywac emocje. Glowy czlonkow rodziny Dedelina jednak wszem wobec obwieszczaly, co sie dzieje w ich sercach. Vivenna przygladala sie ojcu, nieskazitelna jak zawsze. Sila i opanowanie dziewczyny pomogly wladcy, ktory zmusil wlosy do przybrania na powrot ciemniejszego odcienia. Kontrolowanie zdradzieckich Krolewskich Lokow wymagalo wiekszej sily woli, niz sie to wiekszosci ludzi wydawalo. Dedelin sam nie byl pewien, w jaki sposob Vivennie udalo sie tak doskonale opanowac te umiejetnosc. Biedna dziewczyna, nie miala nawet dziecinstwa - przemknelo mu przez glowe. Zycie Vivenny od urodzenia zmierzalo ku temu jednemu wydarzeniu. Jego pierworodna, dziecko, ktore zdawalo mu sie czescia jego osoby. Dziewczyna stanowiaca niewyczerpane zrodlo dumy; kobieta, ktora juz teraz zyskala sobie milosc i szacunek poddanych. Oczyma duszy widzial, jak wspaniala stalaby sie krolowa, silniejsza zapewne nawet od niego. Bylaby kims, kto zdolalby przeprowadzic Idris przez czekajace krolestwo, mroczne czasy. Pod warunkiem, ze udaloby sie jej tego wszystkiego dozyc. -Przygotuje sie do drogi - oswiadczyla Vivenna i wstala z miejsca. -Nie - rzucil Dedelin. Oboje, Yarda i Vivenna uniesli wzrok. -Ojcze - przypomniala dziewczyna - jesli zlamiemy traktat, wybuchnie wojna. Jestem gotowa poswiecic sie dla naszego ludu. Sam mnie tego uczyles. -Nie pojedziesz - powiedzial z naciskiem Dedelin i odwrocil sie do okna. Na dworze Siri zasmiewala sie z czegos w towarzystwie stajennych. Wladca slyszal wybuchy jej chichotu nawet z tej odleglosci: wlosy mlodszej corki przybraly barwe ognistej czerwieni. Panie Kolorow, wybacz mi, pomyslal. To dla ojca najciezszy z wybojow. Traktat stanowi jednak dokladnie: Kiedy Vivenna skonczy dwudziesty rok zycia, musze odeslac corke do Hallandren. W tekscie umowy nie bylo jednak slowa o tym, ktora corke mam wyprawic w droge. Gdyby Dedelin nie wyslal do Hallandren corki, poludniowi sasiedzi zaatakowaliby natychmiast. Jesli posle nie te, ktorej sie spodziewaja, moga sie rozgniewac, ale nie rozpetaja wojny. Tego byl pewien. Zaczekaja do przyjscia na swiat dziedzica Idris. Dziecka z krolewska krwia w zylach. A to oznacza co najmniej dziewiec miesiecy. Poza tym... - myslal. Gdyby mnie szantazowali, uzywajac jako zakladniczki Vivenny, nie poradzilbym sobie i poddal sie od razu. Czul wstyd na te mysl, ale tak naprawde to wlasnie dlatego podjal taka decyzje. Dedelin spojrzal na zebranych. -Vivenno, nie pojedziesz tam i nie poslubisz boga tyrana naszych rogow. Zamiast ciebie posle im Siri. 2 Oszolomiona Siri siedziala w trzesacym powozie. Jej ojczysta ziemia z kazdym podskokiem kol oddalala sie coraz bardziej.Minely juz dwa dni, a ona wciaz nie rozumiala. Przeciez to byla rola Vivenny. Wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy przyszla na swiat, w Idris hucznie swietowano. Krol uczyl ja wszystkiego od dnia, w ktorym postawila pierwszy krok: studiowala zasady zycia dworskiego i reguly polityki. Fafen, druga corka Dedelina, takze sie tego wszystkiego uczyla, na wypadek gdyby Vivenna umarla przed dniem swego slubu. Ale nie Siri. Ona przeciez od zawsze byla zbedna. Niewazna. I to sie wlasnie skonczylo. Wyjrzala za okno. Ojciec wybral dla niej najladniejszy powoz krolestwa - wraz z eskorta honorowa skladajaca sie z dwudziestu zolnierzy. Jechali na poludnie. Razem z namiestnikiem i kilkoma poslugaczami tworzyli najwspanialszy orszak, jaki Siri kiedykolwiek widziala. Graniczylo to z ostentacja, ktora zapewne by dziewczyne zachwycila, gdyby tylko nie oznaczala dla niej rozstania z Idris. Nie tak mialo byc, myslala. Zupelnie nie tak. A jednak stalo sie. Nic nie mialo sensu. Powoz trzasl wsciekle, ale Siri siedziala zupelnie obojetniala. Mogli chociaz, narzekala w myslach, wyslac mnie konno, a nie zmuszac do wiedniecia w tym powozie. Niestety, wjazd wierzchem nie byl odpowiednio godnym sposobem wkroczenia do Hallandren. Hallandren. Siri poczula, jak wlosy bieleja jej ze strachu. Wyslano ja do Hallandren! Do krolestwa, ktorego mieszkancy przeklinaja co drugi oddech. Swego ojca nie zobaczy przez dlugi czas, albo i wcale. Nie bedzie juz mogla rozmawiac z Vivenna, nie poslucha nauczycieli, nie zlaja jej Mab, nie bedzie jezdzic na wierzchowcach z krolewskiej stajni, nie poszuka kwiatkow w dziczy, nie pomoze w kuchni. Za to... Za to poslubi Krola-Boga. Demona z Hallandren, potwora, ktory nigdy nie zaczerpnal zywego oddechu. W Hallandren jego wladza nie byla niczym ograniczona. Mogl wydac rozkaz stracenia dowolnej osoby wiedziony chocby tylko przelotnym kaprysem. Ale ja bede bezpieczna, prawda? - przemknelo jej przez mysl. Bede przeciez jego zona. Zona. Wychodze za maz. Och, Austre, Boze Kolorow... - pomyslala, czujac sie coraz gorzej. Zwinela sie, podciagnela kolana pod brode - jej wlosy staly sie tak biale, ze niemal lsnily - i polozyla sie na siedzeniu. Nie byla pewna, czy tak bardzo trzesie sie niepowstrzymanie zmierzajacy na poludnie powoz, czy ona sama. *** -Mysle, ze powinienes sie jeszcze raz nad tym zastanowic, ojcze - powiedziala spokojnie Vivenna, siedzac obyczajnie - tak jak ja nauczono - z dlonmi na kolanach.-Zastanawialem sie nad tym nie raz, Vivenno - odparl krol Dedelin i machnal reka. - Decyzja juz zapadla. -Siri nie ma odpowiedniego przygotowania. -Poradzi sobie - odpowiedzial ojciec, przegladajac lezace na biurku dokumenty. - Tak naprawde musi tylko urodzic dziecko. Jestem pewien, ze akurat do tego ma odpowiednie przygotowanie. Co wobec tego z moimi naukami? - zastanowila sie Vivenna. Dwadziescia dwa lata przygotowan? Po co bylo to wszystko, skoro tak naprawde chodzilo jedynie o zapewnienie odpowiedniej macicy? Jej wlosy pozostaly czarne, glos opanowany, twarz spokojna. -Siri jest zapewne zrozpaczona - zauwazyla. - Nie wiem, czy bedzie w stanie poradzic sobie z tym emocjonalnie. Dedelin podniosl wzrok - jego wlosy pojasnialy nieco, poczerwienialy - czern umykala z nich, jak splywajaca z plotna farba. Wyrazne swiadectwo irytacji. Jej wyjazd bardziej go martwi, niz sam to przyznaje, przemknelo Vivennie przez mysl. -Tak bedzie najlepiej dla naszych poddanych, Vivenno - powiedzial krol, z wyraznym wysilkiem walczac o przywrocenie czerni swej fryzurze. - Jesli wybuchnie wojna, bedziesz naszemu krolestwu potrzebna tutaj, na miejscu. W Idris. -A co sie stanie z Siri? Jesli wybuchnie wojna? Ojciec umilkl. -Moze jednak nie wybuchnie - odezwal sie po chwili. Austre... - pomyslala wstrzasnieta Vivenna. On sam w to nie wierzy. Jest przekonany, ze poslal ja na smierc. -Wiem, o czym myslisz - odezwal sie wladca, na powrot przykuwajac jej uwage. Patrzyla tak powaznie. - Jak moglem dokonac takiego wyboru? Jak moglem poslac ja na smierc, a ciebie zachowac przy zyciu? Niewazne, co mysla inni. Nie wybieralem, kierujac sie wzgledami osobistymi. Podjalem decyzje, ktora okaze sie najlepsza dla Idris, jesli dojdzie do wojny. Kiedy dojdzie do wojny, przemknelo Vivennie przez mysl. Spojrzala Dedelinowi w oczy. -To ja mialam tej wojnie zapobiec, ojcze! Mialam zostac zona Krola-Boga! Mialam z nim mowic, przekonac go. To mnie nauczono tajnikow polityki, to ja poznalam ich obyczaje, ja... -Zapobiec wojnie? - Ojciec przerwal jej pytaniem. Do ksiezniczki dopiero teraz dotarlo jak arogancko musialy zabrzmiec jej slowa. Odwrocila wzrok. -Vivenna, dziecko moje - ciagnal Dedelin. - Tej wojnie nie mozna zapobiec. Do tej pory powstrzymywala ich tylko obietnica corki z krolewskiego rodu. Odeslanie Siri moze zyskac nam nieco czasu. Moze... moze jednak nic sie jej nie stanie, nawet, kiedy rozgorzeje wojna. Moze uznaja, ze jej krew jest na tyle cenna, ze zostawia ja przy zyciu, na wypadek, gdyby jej pierworodne dziecko umarlo. - Na twarzy wladcy odmalowalo sie wahanie. - Tak, moze to wcale nie o Siri powinnismy sie bac, tylko... "O siebie", dokonczyla w duchu Vivenna. Nie byla wtajemniczona we wszystkie szczegoly wojennych przygotowan ojca, ale wiedziala dosyc. Idris nie bylo w nadchodzacym starciu faworytem. W razie otwartego konfliktu z Hallandren nie istniala zbyt duza szansa zwyciestwa. Wojna przyniesie katastrofe dla ich ludu i ich sposobu zycia. -Ojcze, ja... -Prosze, Vivenno... - przerwal jej cicho. - Nie jestem juz w stanie o tym mowic. Odejdz. Porozmawiamy pozniej. Pozniej. Kiedy Siri bedzie juz daleko i nie uda sie jej sprowadzic z powrotem. A jednak Vivenna wstala. Byla posluszna, tak ja wychowano i nauczono. Tym wlasnie roznila sie od mlodszej siostry. Wyszla z gabinetu ojca, zamknela za soba drzwi i ruszyla przez drewniany palac, udajac, ze nie widzi wokol siebie spojrzen i nie slyszy szeptow. Poszla do swojej komnaty - malej i pozbawionej ozdob - gdzie usiadla na lozku, z rekami na kolanach. Nie zgadzala sie ze swoim ojcem. Wiedziala, ze mogla miec wplyw na sytuacje. Miala przeciez zostac zona Krola-Boga. To oznaczalo pewne wplywy na dworze. Wszyscy dobrze wiedzieli, ze jesli chodzi o polityke wobec wlasnych poddanych Krol-Bog jest nieprzejednany, ale jego zona z pewnoscia mogla odegrac pewna role w obronie interesow swego ludu. I jej ojciec z tego wszystkiego zrezygnowal? On naprawde musi wierzyc, ze nic nie jest w stanie powstrzymac inwazji - stwierdzila. Wskutek tego, odeslanie Siri stalo sie tylko kolejnym manewrem politycznym, majacym na celu zyskanie czasu. Idris od dziesiecioleci nie robilo nic innego. Tak czy inaczej, jesli poswiecenia krolewskiej corki nie mozna bylo uniknac, to i tak byla to rola, ktora powinna byla odegrac Vivenna. To przeciez ona od zawsze szykowala sie do poslubienia Krola-Boga. Nie Siri, nie Fafen. Ona. Vivenna. Nie czula wdziecznosci za ocalenie. Nie wydawalo sie jej tez, ze bardziej przysluzy sie Idris, zostajac w Bevalis. W razie smierci ojca, o wiele lepszym przywodca na czas wojny bylby Yarda, nie ona. Poza tym Ridger - mlodszy brat Vivenny - od lat przygotowywal sie do przejecia tronu po Dedelinie. Zostala ocalona bez powodu. W pewien sposob zabolalo ja to jak kara. Przez cale zycie sluchala, przygotowywala sie, uczyla i cwiczyla. Wszyscy chwalili, wszyscy powtarzali, ze jest doskonala. Dlaczego wiec nie pozwolono jej sluzyc Idris zgodnie z planem? Na te pytania nie potrafila sobie odpowiedziec. Siedziala z rekami na kolanach i martwila sie, myslac o straszliwej prawdzie. Najwazniejszy cel zycia zostal jej skradziony i oddany w cudze rece. Ona stala sie teraz zbedna. Bezuzyteczna. Niewazna. *** -Co on sobie mysli? - syknela Siri, wychylajac sie do polowy z okna powozu, ktory turkotal na bitej drodze. Obok pojazdu maszerowal mlody zolnierz. W popoludniowym swietle wygladal na zawstydzonego.-No pomysl tylko - ciagnela Siri. - Wyslal mnie, zebym wyszla za krola Hallandren. To glupie, prawda? Z pewnoscia slyszales o tym, jak ja sie zachowuje. Uciekam, kiedy nikt nie patrzy. Unikam lekcji. Wsciekam sie, do jasnych Kolorow! Straznik rzucil jej przelotne spojrzenie, ale poza tym nie zareagowal. Siri to nie przeszkadzalo. Nie wsciekala sie na niego. Wsciekala sie po prostu. Wisiala za oknem niebezpiecznie wychylona, czula, jak wiatr igra w jej wlosach - dlugich, prostych, czerwonych - i podsycala swoj gniew. Wscieklosc pomagala jej powstrzymac placz. Dni mijaly i zielone wiosenne wzgorza Wyzyny Idris z wolna zniknely w oddali. Prawdopodobnie byli juz w Hallandren - granica pomiedzy krolestwami nie byla scisle wyznaczona, co zreszta nie zaskakiwalo. Przed Wielowojniem oba stanowily jeden organizm. Przyjrzala sie biednemu straznikowi, ktorego jedynym sposobem radzenia sobie z wsciekla ksiezniczka bylo ignorowanie jej. Wreszcie cofnela sie do powozu i opadla na siedzenie. Nie powinna byla go tak traktowac, ale coz, wlasnie zostala sprzedana niczym kawalek baraniny - sprzedana wskutek klatwy dokumentu spisanego wiele lat temu, zanim przyszla na swiat. Zatem, jesli ktokolwiek mial w tej chwili prawo do wpadania w szal, to wlasnie Siri. Moze to wlasnie dlatego? - przyszlo jej do glowy, gdy oparla skrzyzowane rece na oknie. Moze ojciec mial po prostu dosc moich szalenstw i postanowil sie mnie pozbyc? To jednak wydalo sie jej zbyt daleko idacym podejrzeniem. W koncu istnialy prostsze sposoby radzenia sobie z jej nastrojami - sposoby niewymagajace wysylania jej na obcy dwor, na ktorym miala reprezentowac Idris. Ale w takim razie, dlaczego? Czy naprawde uznal, ze dziewczyna sobie poradzi? Zastanowila sie. To jednak smieszna mysl. Niemozliwe, by ojciec spodziewal sie, ze bedzie w tej roli lepsza od Vivenny. Nikt nie robil niczego lepiej od Vivenny. Siri westchnela i poczula, jak jej wlosy oblewaja sie refleksyjnym brazem. Przynajmniej widoki okazaly sie ciekawe i, by nie czuc narastajacej frustracji, poswiecila sie ogladaniu okolicy. Hallandren bylo kraina nizinna, porosnieta tropikalnymi lasami i pelna dziwnych, wielobarwnych zwierzat. Siri slyszala od wedrowcow opowiesci o tym krolestwie, a nawet potwierdzala te historie w tych kilku ksiazkach, do ktorych lektury zostala zmuszona. Wydawalo sie jej wiec, ze wie, czego powinna sie spodziewac. A mimo to, kiedy wzgorza ustapily rozleglym trawiastym rowninom, a potem obok drogi zaciesniala sie dzungla, Siri zaczela rozumiec, ze jest na swiecie cos, czego zadne opasle tomisko, ani nawet najciekawsza opowiesc, nie jest w stanie opisac. Kolory. W jej gorach kwiaty rosly w luzno rozrzuconych, niesmialych kepkach, jakby same probowaly dostosowac sie do panujacej w Idris filozofii. Tutaj pysznily sie wszedzie. Malenkie kielichy pokrywaly ziemie kolorowymi miekkimi dywanami. Wielkie rozowe kwiaty zwieszaly sie z drzew niczym kiscie owocow, rosly jedne na drugich puszystymi bukietami. W tej krainie kwitly nawet chwasty. Gdyby nie przygladajacy sie im z wielka nieufnoscia zolnierze, Siri chetnie by je zebrala. Jesli ja sie tak boje, stwierdzila w duchu, to oni musza czuc sie jeszcze gorzej. Nie byla jedyna osoba, odeslana nagle z dala od rodziny i przyjaciol. Czy ci gwardzisci beda mogli powrocic? Nagle ogarnely ja jeszcze wieksze wyrzuty sumienia z powodu sposobu, w jaki potraktowala mlodego zolnierza. Po przybyciu odesle ich z powrotem, zdecydowala. I natychmiast poczula, jak jej wlosy pokrywaja sie biela. Jesli wysle swa straz do domu, zostanie sama w miescie pelnym Niezywych, Rozbudzajacych i pogan. Ale czy dwudziestu zolnierzy zdolaloby ja przed tym wszystkim ochronic? Lepiej bedzie, jesli komukolwiek uda sie wrocic do domu. *** -A mozna by pomyslec, ze sie ucieszysz - zauwazyla Fafen - w koncu juz nie musisz wychodzic za tyrana.Vivenna wrzucila sina jagode do koszyka i podeszla do nastepnego Krzewu. Fafen pracowala przy sasiednim. Miala na sobie biala szate mniszki. Jej glowa byla ogolona do nagiej skory. Fafen byla srednia siostra niemal pod kazdym wzgledem - w pol drogi miedzy Siri i Vivenna jesli chodzi o wzrost, mniej dostojna niz Vivenna, ale nie tak beztroska jak Siri. Byla rowniez nieco bardziej zaokraglona w pewnych miejscach, co przykuwalo spojrzenia pokaznej liczby mlodych mezczyzn. Niemniej, fakt, ze chcac ja poslubic, sami musieliby zostac mnichami, trzymal ich na dystans. Jesli Fafen zdawala sobie sprawe ze swej popularnosci, to nigdy tego nie okazywala. Decyzje o wlozeniu mniszej szaty podjela przed swymi dziesiatymi urodzinami, co jej ojciec poparl z calego serca. Kazdy arystokratyczny lub po prostu bogaty rod w Idris byl zobligowany moca tradycji do odeslania jednej osoby do klasztoru. Egoizm, nawet jesli chodzilo o wlasna rodzine, byl niezgodny z Piecioma Wizjami. Siostry zbieraly jagody, ktore Fafen miala potem rozdac potrzebujacym. Palce mniszki nabraly lekko fioletowego odcienia. Vivenna pracowala w rekawiczkach. Tyle koloru na skorze byloby powazna niestosownoscia. -Tak - mowila dalej Fafen - wydaje mi sie, ze zle do tego wszystkiego podchodzisz. Zachowujesz sie tak, jakbys chciala tam pojechac i poslubic tego Niezywego potwora. -On nie jest Niezywy - zauwazyla Vivenna. - Susebron jest Powracajacym, a to wielka roznica. -Owszem, ale jest falszywym bostwem. Poza tym, wszyscy wiedza jaka z niego odrazajaca kreatura. -Ale to byla moja rola. To ja mialam zostac jego zona. Fafen, to sens calego mojego zycia. Bez tego jestem nikim. -Bzdura. - Fafen pokrecila glowa. - Za to teraz zamiast Ridgera, ty obejmiesz tron po ojcu. Co tylko jeszcze bardziej zakloci naturalny porzadek rzeczy, pomyslala Vivenna. Jakie mam prawo odbierac bratu ten zaszczyt? Pozwolila jednak dyskusji wygasnac. Rozmawiala juz o tym od dobrych kilkunastu minut i nie miala sily ciagnac tego dalej. Postapila jak nalezy. Przedtem rzadko sie zdarzalo, by Vivenna czula taka frustracje muszac zachowywac sie wedlug zasad. Jej emocje stawaly sie... niestosowne. -A co z Siri? - wyrwalo sie jej nagle. - Podoba ci sie to, co ja spotkalo? Fafen podniosla wzrok i nieznacznie zmarszczyla brwi. Zwykle nie zastanawiala sie nad sprawami, ktore nie dotyczyly jej bezposrednio. Vivenna poczula sie nieco winna, nie chciala bowiem zadac tego pytania tak otwarcie, ale z Fafen nie mozna bylo rozmawiac inaczej. -Tu masz racje - przyznala Fafen. - Nie bardzo rozumiem, dlaczego w ogole kogos trzeba bylo tam posylac. -To z powodu traktatu - przypomniala Vivenna. - Zeby chronic naszych poddanych. -Naszych poddanych chroni Austre - zauwazyla Fafen i podeszla do nastepnego krzaka. Tylko, czy ochroni Siri? - zastanowila sie Vivenna. Biedna, niewinna, kaprysna Siri. Nigdy nie nauczyla sie nad soba panowac; na Dworze Bogow w Hallandren zjedza ja zywcem. Siri nie pojmie wymogow polityki, nie nauczy sie wbijac nozy w plecy, nie zrozumie falszywych usmiechow i klamstw. Zostanie tez zmuszona do urodzenia nastepnego Krola-Boga Hallandren. Ten konkretny obowiazek nie byl czyms, czego Vivenna wyczekiwala szczegolnie ochoczo. Byloby to z jej strony poswiecenie, ale byloby to jej wlasne poswiecenie, dobrowolne, zlozone w ofierze poddanym. Tego rodzaju mysli dreczyly Vivenne, gdy razem z Fafen konczyly zbieranie jagod. Potem obie dziewczyny zeszly ze wzgorza i skierowaly sie ku osadzie. Fafen, podobnie jak wszyscy mnisi, cala swa prace poswiecala dobru innych ludzi. Pasala zwierzeta, zbierala jedzenie i sprzatala domy tych, ktorzy nie byli w stanie zrobic tego sami. Vivenna, pozbawiona swego celu, nie wiedziala co powinna robic. Mimo to, po zastanowieniu, doszla do wniosku, ze istnieje ktos, komu jest jeszcze potrzebna. Ktos, kto wyjechal tydzien temu, we lzach, wystraszony, rzucajac starszej siostrze pelne rozpaczy spojrzenia. Bez wzgledu na to, co powiedzial jej ojciec, Vivenna nie byla potrzebna w Idris. Tutaj byla bezuzyteczna, ale znala przeciez mieszkancow, kulture i spoleczenstwo Hallandren. Gdy szla droga w slad za Fafen w jej glowie zaczal sie ksztaltowac pewien plan. Plan, ktorego zadna miara nie mozna bylo nazwac spokojnym i opanowanym. 3 Dar Piesni nie pamietal swej smierci.Kaplani zapewniali go jednak, ze jego umieranie bylo wydarzeniem niezwykle inspirujacym. Szlachetnym. Wspanialym. Heroicznym. Nikt nie Powracal, o ile nie umarl w sposob bedacy ucielesnieniem ktorejs z najwspanialszych cnot rodzaju ludzkiego. Dlatego wlasnie Opalizujace Odcienie odsylaly Powracajacych; mieli sluzyc jako chodzace przyklady i bostwa dla tych, ktorzy jeszcze zyli. Kazdy bog reprezentowal cos innego. Stanowili ideal cechy symbolizowanej przez sposob, w jaki zakonczylo sie ich zycie. Dar Piesni zginal, dokonujac czynu wymagajacego niebywalej odwagi. Tak przynajmniej powtarzali mu jego kaplani. Samego wydarzenia nie pamietal, podobnie jak nie pamietal zycia poprzedzajacego poczatek jego boskiej egzystencji Nie mogac juz dluzej spac, jeknal cicho. Przewrocil sie na bok i usiadl na swym majestatycznym lozu. Poczul sie slabo. Jego umysl nawiedzaly liczne wizje i wspomnienia. Potrzasnal glowa, chcac pozbyc sie z niej resztek mglistego snu. Do sali wkroczyli sludzy, bez slow reagujac na potrzeby swego pana. Dar Piesni byl jednym z mlodszych bostw. Powrocil ledwie piec lat temu. Na Dworze Bogow przebywalo ich okolo dwoch tuzinow i wielu bylo o wiele wazniejszych - a takze o wiele bardziej zaprawionych w politycznych rozgrywkach - niz on. A wszystkimi nimi rzadzil Susebron, Krol-Bog Hallandren. Owszem, byl mlody, ale mieszkal w olbrzymim palacu. Spal w komnacie udrapowanej jedwabiami, ufarbowanymi na jaskrawe odcienie czerwieni i zlota. Takich komnat byly tu dziesiatki, wszystkie udekorowane i umeblowane zgodnie z jego kaprysami i zachciankami. Jego potrzeby zaspokajaly setki slug i kaplanow - bez wzgledu na to, czy tego chcial, czy nie. I wszystko to dlatego, pomyslal, wstajac, ze nie mialem lepszego pomyslu na wlasna smierc. Podniosl sie i zakrecilo mu sie nieco w glowie. Byl dzien jego karmienia i wiedzial, ze sil bedzie mu brakowac, poki nie dopelni rytualu. Podeszli sluzacy. Niesli w rekach wspaniale zloto-czerwone szaty. Gdy wchodzili w jego aure, ich skora, wlosy, stroje wybuchaly przesadnie intensywnymi barwami. Oczyszczone odcienie wygladaly pyszniej niz moglyby to sprawic jakakolwiek farba czy barwnik. Tak dzialala wrodzona BioChroma bostwa: Oddechu mial dosc, by wypelnic tysiace ludzi. Nie cenil go jednak zbytnio. Nie mogl go wykorzystac do ozywiania cial lub innych przedmiotow; byl bogiem, lecz nie Rozbudzajacym. Nie mogl tez oddac - ani nawet wypozyczyc - swojego boskiego Oddechu nikomu innemu. Chociaz mogl, ale tylko raz. Wtedy musialby umrzec. Ostatecznie. Sludzy kontynuowali swa posluge, oblekajac go wspaniala tkanina. Dar Piesni byl o dobre poltorej glowy wyzszy od wszystkich pozostalych w komnacie. Mial tez szerokie bary i umiesniony tors, na ktory zupelnie nie zaslugiwal, biorac pod uwage ilosc czasu, jaki trawil na bezczynnosci. -Czy dobrze spales, Wasza Milosc? - spytal ktos. Dar Piesni odwrocil sie. Llarimar, jego wysoki kaplan byl roslym, korpulentnym mezczyzna w okularach i o spokojnej powierzchownosci. Dlonie mial niemal w calosci ukryte pod dlugimi rekawami czerwono-zlotej szaty. Trzymal w nich gruba ksiege. Gdy wkroczyl w aure boga, zarowno tom, jak i plaszcz buchnely kolorami. -Spalem fantastycznie, Wiercipieto. - Dar Piesni ziewnal. - Mialem noc pelna koszmarow i makabrycznych snow. Jak zawsze. Strasznie wypoczalem. -Wiercipieto? - Kaplan uniosl brew. -Tak. - Dar Piesni skinal glowa. - Postanowilem nadac ci nowy przydomek. Wiercipieta pasuje, bo zawsze i wszedzie cie pelno i w kazda sprawe wtykasz swoj nos. -To dla mnie zaszczyt, Wasza Milosc - podziekowal Llarimar i usiadl na krzesle. Na Kolory, pomyslal Dar Piesni. Czy on sie nigdy nie zdenerwuje? -Zaczniemy? - Llarimar otworzyl ksiege. -Skoro musimy - odparl Dar Piesni. Sluzacy zawiazali juz wszystkie wstazki, zapieli kazda haftke, udrapowali ostatnia jedwabna pole. Kazdy z nich uklonil sie i odeszli pod sciane komnaty. Llarimar wzial do reki gesie pioro. -Co zatem pamietasz ze snow? -No, wiesz... - Dar Piesni opadl na jedna ze swych kanap i wyciagnal sie wygodnie. - Nic tak naprawde waznego. Llarimar wydal z niezadowoleniem usta. W komnacie pojawil sie szereg innych sluzacych. Niesli talerze z rozmaitymi potrawami. Przyziemna, ludzka strawa. Jako jeden z Powracajacych Dar Piesni nie potrzebowal jesc czegos takiego - od zwyklego jedzenia nie przybywalo mu energii ani nie ubywalo zmeczenia. Robil to wylacznie dla przyjemnosci. Niemniej juz niedlugo mial zjesc cos o wiele bardziej... boskiego. Cos, co mialo obdarzyc go sila na caly nadchodzacy tydzien. -Wasza Milosc, prosze. Sprobuj sobie przypomniec sny - poprosil Llarimar uprzejmie, lecz z naciskiem. - Bez wzgledu na to, jak nieistotne moga sie teraz wydawac. Dar Piesni westchnal i wzniosl oczy ku powale. Sufit takze - oczywiscie - byl pokryty barwnymi freskami. Ten konkretny nad jego glowa ukazywal trzy pola otoczone kamiennymi murami. Byla to wizja, ktorej doswiadczyl jeden z jego poprzednikow. Dar Piesni zamknal oczy i sprobowal sie skupic. -Szedlem... spacerowalem plaza - powiedzial. - Statek wyplywal beze mnie. Nie wiem dokad sie udawal. Pioro Llarimara zaczelo blyskawicznie skrobac po pergaminie. Kaplan zapewne przywolywal wlasnie w pamieci wszystkie znane listy symboli. -Czy pamietasz jakies kolory? - spytal. -Statek plynal pod czerwonymi zaglami - odpowiedzial Dar Piesni. - Piasek byl oczywiscie jasnobrazowy, a drzewa zielone. I wydaje mi sie, ze z jakiegos dziwnego powodu, woda w oceanie byla czerwona, tak samo jak zagiel. Llarimar zapamietale pisal - zawsze bardzo sie ekscytowal kiedy krol-bog przypominal sobie barwy. Dar Piesni otworzyl oczy i spojrzal w sufit, na jego zywe kolory. Roztargnionym gestem wyciagnal reke i wzial z trzymanej przez sluge tacy kilka wisni. Dlaczego mialby zalowac ludziom swych snow? Nawet jesli uwazal wrozenie z nich za zwykla glupote. Musial przyznac, ze spotkalo go niezwykle szczescie, nie mial powodow do narzekan. Otaczala go boska BioChromatyczna aura, zyl w ciele, jakiego pozazdroscilby mu kazdy mezczyzna i cieszyl sie luksusem godnym dziesieciu wladcow naraz. Ze wszystkich ludzi na swiecie, akurat on mial najmniejsze prawo do sprawiania komukolwiek przykrosci. Problem polegal jedynie na tym, ze... coz... Dar Piesni byl prawdopodobnie jedynym bogiem na swiecie, ktory nie wierzyl w samego siebie. -Wasza Milosc, czy we snie pojawilo sie cokolwiek innego? - spytal Llarimar unoszac wzrok znad ksiegi. -Ty sie tam pojawiles, Wiercipieto. Llarimar zamarl i nieco zbladl. -Ja... ja tam bylem? Dar Piesni skinal glowa. -Przepraszales za bezustanne zawracanie mi glowy i powstrzymywanie mnie przed rozpusta. Potem przyniosles wielka butle wina i zatanczyles. Musze przyznac, ze bylo na co popatrzec. Llarimar spojrzal na niego karcaco. -Nie, naprawde nie bylo w tym snie nic wiecej. Tylko ten statek. A i to wspomnienie powoli juz zanika. Llarimar pochylil glowe, wstal i odgonil sluzacych - choc ci ostatni, rzecz jasna nie opuscili komnaty, tylko staneli ze swymi paterami i tacami z orzechami, winem i owocami pod sciana, na wypadek gdyby ktorys byl jeszcze potrzebny. -Czy mozemy wiec kontynuowac porzadek dnia, Wasza Milosc? Dar Piesni westchnal i wstal. Byl wyczerpany. Sluga natychmiast rzucil sie do jego szaty, by poprawic jedna ze starannie upietych fald, ktora rozluznila sie wskutek ruchu. Bog ruszyl za kaplanem. Gorowal nad nim co najmniej o stope. Meble i drzwi byly jednak zbudowane z uwzglednieniem jego nietypowych rozmiarow, przez co kaplani i sluzacy wygladali w palacu dziwnie nie na miejscu. Przechodzili z komnaty do komnaty, nie korzystajac z korytarzy. Korytarze byly przeznaczone dla sluzby i biegly wzdluz zewnetrznych scian kwadratowego budynku. Dar Piesni kroczyl po miekkich, pochodzacych z polnocnych krolestw dywanach, mijal najwspanialsze dziela sztuki ceramicznej zza Morza Wewnetrznego. Kazda sala byla obwieszona malowidlami, starannie wykaligrafowanymi wierszami, wszystko to byly dziela najbardziej utalentowanych artystow Hallandren. W samym centrum palacu znajdowalo sie niewielkie pomieszczenie, odbiegajace od zwyklych barw zlota i czerwieni, sztandarowych barw boga. Tutaj skrzylo sie od wstazek w ciemniejszych kolorach - intensywnych blekitow, zieleni i szkarlatow. Kazdy z nich byl prawdziwym kolorem, dokladnie w odpowiednim odcieniu, co mogla zauwazyc jedynie osoba, ktora dostapila Trzeciego Wywyzszenia. Gdy Dar Piesni wszedl do salki, kolory ozyly. Pojasnialy, staly sie jeszcze bardziej wyraziste, choc jednoczesnie pozostaly ciemne. Rdzawa czerwien przeobrazila sie w prawdziwsza rdzawa czerwien, granat stal sie mocniejszym granatem. Ciemne, acz jasne - kontrast ktory mogl powstac jedynie dzieki Oddechowi. Na srodku malej komnaty stalo dziecko. Dlaczego to zawsze musi byc dziecko? - przemknelo przez mysl Darowi Piesni. Llarimar i sluzacy czekali. Bog ruszyl naprzod i mala dziewczynka odsunela sie lekliwie na bok, ku kilku kaplanom w zloto-czerwonych szatach. Zachecajaco skineli glowami. Dziewczynka, wyraznie zdenerwowana, odwrocila sie z powrotem ku Powracajacemu. -No, chodz - odezwal sie, starajac sie, by jego glos brzmial przekonujaco. - Nie ma sie czego bac. Dziewczynka, mimo wszystko, wciaz sie trzesla. W glowie Dara Piesni zabrzmialy wszystkie liczne wyklady Llarimara - ktory twierdzil, ze nie byly wcale wykladami, bo boga nie mozna nauczac. Powracajacych bostw Hallandren nie nalezalo sie bac. Bogowie, ich obecnosc jest blogoslawienstwem. Dzieki nim krolestwo zyskuje wizje przyszlosci, przywodztwo i madrosc. A w zamian potrzebowali tylko jednej, jedynej rzeczy. Oddechu. Dar Piesni zawahal sie, ale slabosc znow uderzyla mu do glowy. Swiat zawirowal. Przeklal sie w duchu, uklakl na jedno kolano i ujal twarz dziewczynki w swoje przerosniete dlonie. Rozplakala sie, ale glosno i wyraznie wypowiedziala slowa, ktorych ja nauczono. -Moje zycie do twojego. Moj Oddech staje sie twoim. Oddech dziecka wyplynal na zewnatrz, sklebil sie w powietrzu. Jego pasma przesunely sie wzdluz ramienia Powracajacego - dotyk byl niezbedny - i bog zaczerpnal go. Slabosc zniknela, zawroty glowy ustaly. Zamiast nich pojawila sie rzeska jasnosc. Poczul przyplyw sil, energii, zycia. Dziewczynka zmatowiala. Lekko splowialy kolory jej ust i oczu. Brazowe wlosy utracily nieco swego polysku; policzki zbielaly. To nic, myslal. - Wiekszosc ludzi nawet nie potrafi stwierdzic, ze nie ma juz Oddechu. Ta dziewczynka przezyje normalne zycie. Bedzie szczesliwa. A jej rodzina otrzyma za te ofiare sowita zaplate. A Dar Piesni przezyje kolejny tydzien. Oddech, ktorym sie karmil, nie sprawial przyrostu jego aury: na tym polegala kolejna roznica pomiedzy Rozbudzajacymi a Powracajacymi. Ci pierwsi byli niekiedy uwazani za gorszych, a ich badania i eksperymenty za nieudolne, ludzkie proby zblizenia sie do bogow. Nie otrzymujac co tydzien nowego Oddechu, Dar Piesni by umarl. Wielu Powracajacych poza Hallandren przezywalo jedynie osiem dni. Niemniej, mogac co tydzien nakarmic sie swiezym Oddechem, kazdy z Powracajacych mogl zyc bez konca, nie starzejac sie i doznajac nocami wizji, ktore w powszechnej opinii pozwalaly poznac przyszlosc. Dlatego wlasnie zbudowano Dwor Bogow, pelen palacow, w ktorych mozna bylo pielegnowac bogow, chronic ich i - co najwazniejsze - karmic. Kaplani rzucili sie naprzod i wyprowadzili dziewczynke z sali. Nic jej sie nie stalo, powtorzyl w duchu Dar Piesni. Nic jej nie bedzie... Gdy wychodzila, spotkaly sie ich spojrzenia i zauwazyl, ze z oczu dziecka zniknela iskra. Stala sie Bezbarwna, matowa, wyplowiala. Stala sie osoba pozbawiona Oddechu. Tego nie mozna juz bylo odzyskac. Wyprowadzono ja za drzwi. Dar Piesni zwrocil sie do Llarimara. Czul sie winny z powodu swego naglego przyplywu energii. -No, dobrze - powiedzial. - Przyjrzyjmy sie darom. Brew kaplana uniosla sie nad oprawke okularow. -Nagle stales sie przychylny. Musze cos oddac swiatu w zamian, pomyslal Dar Piesni. Nawet jesli to cos bezuzytecznego. Przeszli przez kilka kolejnych czerwono-zlotych komnat. Wiekszosc z nich byla kwadratowa, z drzwiami otwierajacymi sie w kazdej ze scian. Kiedy dotarli w poblize wschodniego kranca palacu, weszli do dlugiego, waskiego pomieszczenia. Bylo zupelnie biale, co w Hallandren stanowilo wielka rzadkosc. Sciany obwieszono obrazami i wierszami. Sluzacy zostali na zewnatrz; tylko Llarimar podszedl wraz z Darem Piesni do pierwszego malowidla. -Wiec? - spytal kaplan. Stali przed sielankowym pejzazem dzungli - pochyle palmy, wielobarwne kwiaty. Niektore z tych roslin mozna bylo znalezc w ogrodach otaczajacych Dwor Bogow i dlatego Dar Piesni potrafil je rozpoznac. Nigdy nie byl w prawdziwej dzungli - a przynajmniej nie w tym wcieleniu. -Ten obraz jest dobry - powiedzial. - Ale nie wybitny. Sprawia ze mysle o swiecie zewnetrznym. Zaluje, ze nie moge tam zyc. Llarimar spojrzal na niego ze zdziwieniem. -No co? - dodal Dar Piesni. - W palacu bywa nudno. -Ale, Wasza Milosc, w lesie nie ma wystarczajaco duzo wina. -Moglbym sam je sobie robic. Fermentowalbym... cos. -Oczywiscie - przytaknal Llarimar i skinal na jednego z czekajacych na zewnatrz asystentow. Mlodszy kaplan zapisal wszystko, co Dar Piesni powiedzial na temat obrazu. Gdzies tam, w miescie byl ktos, kto oczekiwal od Powracajacego blogoslawienstwa. Prawdopodobnie mialo to cos wspolnego z odwaga - mozliwe, ze ofiarodawca planowal zawarcie malzenstwa, mogl tez byc kupcem zamierzajacym dobic ryzykownego targu. Kaplani zinterpretuja slowa, ktore wypowiedzial Dar Piesni, i przedstawia wrozbe klientowi, wraz z oryginalnymi slowami bostwa. Tak czy inaczej, sam akt przeslania bogu obrazu, mial przyniesc dobra wrozbe ofiarodawcy. Podobno. Dar Piesni odszedl od malowidla. Jeden z mlodszych kaplanow natychmiast podbiegl i wyniosl je z sali. Ofiarodawca najprawdopodobniej nie namalowal go sam, tylko zamowil. Im lepszy obraz, tym bardziej korzystnej reakcji bostw mozna sie bylo spodziewac. Wygladalo wiec na to, ze pomyslnosc danej osoby, zalezala w duzej mierze od tego, jak duza sume jest w stanie zaplacic malarzowi. Nie powinienem byc az tak cyniczny, zlajal sie w duchu Dar Piesni. Gdyby nie ten system, umarlbym juz piec lat temu. Choc oczywiscie umarl piec lat temu, mimo ze wciaz nie wiedzial w jakich okolicznosciach. Czy naprawde byla to heroiczna smierc? Moze nikomu nie bylo wolno rozmawiac o jego poprzednim zyciu dlatego, ze Dar Piesni zwany Meznym tak naprawde umarl na zatwardzenie? Mlodszy kaplan zniknal z lesnym malowidlem. Obraz zostanie spalony. Tego rodzaju ofiary skladano specjalnie wybranemu bostwu, poza ktorym - i kilkoma jego kaplanami - nikt nie powinien ich ogladac. Par Piesni podszedl do kolejnego daru. Ten byl tak naprawde wierszem, spisanym na plotnie wyrafinowanym rodzajem pisma. Gdy podchodzil, rozjarzyly sie barwne plamki. Pismo rzemieslnikow Hallandren bylo specyficzne, opieralo sie bowiem nie na ksztalcie, a na barwie. Kazda z kolorowych plamek, odpowiadala innemu dzwiekowi miejscowego jezyka. W polaczeniu z kropkami podwojnymi - i oczywiscie roznobarwnymi - tworzylo to alfabet bedacy koszmarem wszystkich, ktorzy nie rozpoznawali kolorow. Do tej konkretnej przypadlosci nie przyznawalo sie jednak w Hallandren wielu ludzi. Tak przynajmniej Darowi Piesni powiedziano. Zastanowil sie, czy kaplani wiedzieli, jak czesto ich bogowie plotkuja na temat zewnetrznego swiata. Wiersz nie byl szczegolnie udany, najwyrazniej ulozony przez chlopa, ktory zaplacil komus za spisanie utworu pismem rzemieslnikow. Swiadczyla o tym prostota kropek. Prawdziwi poeci uzywali bardziej zlozonych symboli - zmieniajacych barwe ciaglych linii, albo kolorowych znaczkow tworzacych wyrafinowane obrazy. Wiele mozna bylo zrobic, majac do dyspozycji symbole, ktore mogly zmieniac ksztalt, nie zmieniajac jednoczesnie swego znaczenia. Dobieranie wlasciwych barw stanowilo trudna w doskonaleniu umiejetnosc, do osiagniecia perfekcji wymagajaca Trzeciego lub wyzszego Wywyzszenia. Wlasnie przy tym poziomie Oddechu zyskiwalo sie doskonale wyczucie odcieni, podobnie jak przy Drugim Wywyzszeniu nabieralo sie idealnego wyczucia intensywnosci barwy. Wszyscy Powracajacy mieli Piate Wywyzszenie. Dar Piesni nie wiedzial, jak moze wygladac zycie bez umiejetnosci natychmiastowego oceniania kolorow i dzwiekow. Sam potrafil bez trudu odroznic idealna czerwien od takiej, z ktora zmieszano choc krople bialej farby. Ocenil wiersz chlopa najlepiej jak mogl, choc zwykle, przygladajac sie darom, staral sie omawiac je uczciwie. Traktowal to jako swoj obowiazek i z jakiegos powodu byla to jedna z niewielu rzeczy, do ktorych podchodzil powaznie. Ruszyli dalej wzdluz szeregu darow. Dar Piesni ocenial kolejne obrazy i wiersze. Sciana byla dzis wyjatkowo gesto obwieszona. Czyzby zblizalo sie jakies swieto lub uczta, o ktorej nie wiedzial? Zanim zblizyli sie do konca, bog poczul juz zmeczenie, choc jego cialo - ozywione dzieciecym Oddechem - wciaz bylo pelne sil i ekscytacji. Zatrzymal sie przed ostatnim obrazem. Praca abstrakcyjna, w stylu, ktory ostatnimi czasy zyskiwal na popularnosci - szczegolnie wiele takich malowidel trafialo do niego, poniewaz w przeszlosci podobne obrazy ocenial przychylnie. Teraz niemal skrytykowal go wlasnie z tego powodu. Dobrze bylo utrzymywac kaplanow w niepewnosci co do ocen. Tak przynajmniej radzili niektorzy inni bogowie. Dar Piesni podejrzewal, ze wielu z nich recenzowalo skladane w darze dziela sztuki w o wiele bardziej wyrachowany sposob, rozmyslnie uzywajac przy tym tajemniczych, wieloznacznych sformulowan. Nie mial cierpliwosci do takich zabiegow, zwlaszcza ze wszyscy pragneli od niego tylko szczerosci i niczego wiecej. Poswiecil wiec na ostatni obraz tyle czasu, ile bylo potrzeba. Plotno bylo pokryte gruba warstwa farby, kazdy jego cal naznaczono zamaszystymi, odwaznymi pociagnieciami pedzla. Dominujacym odcieniem byla gleboka czerwien, niemal karmazyn. Dar Piesni od razu rozpoznal na nim czerwono-niebieska mieszanke farb z nieznaczna domieszka czerni. Kolorowe linie przecinaly sie, nakladaly jedna na druga, zupelnie tak, jakby rzadzil nimi jakis ukryty porzadek. Wygladaly niemal jak... fale. Dar Piesni zmruzyl oczy. Gdy patrzyl na obraz w odpowiedni sposob, widzial na nim morze. A to w samym srodku? Czy to mozliwe, by to byt statek? Powrocily do niego niewyrazne watki snu. Czerwone morze. Wyplywajacy statek. Mam chyba zwidy, pomyslal. -Dobre kolory - odezwal sie. - Ladne wzory. Czuje spokoj. Choc jednoczesnie wyczuwam w tym napiecie. Podoba mi sie. Llamar z wyraznym zadowoleniem dal znak mlodemu kaplanowi. Slowa Powracajacego zostaly skrzetnie zapisane. -A zatem? - spytal bog. - Rozumiem, ze to juz wszystko? -Tak, Wasza Milosc. Zostal juz tylko jeden obowiazek, pomyslal Dar Piesni. Teraz, po przyjrzeniu sie darom, nastepowala pora na ostatni - i najmniej przyjemny - fragment codziennego rytualu. Petycje. Musial sie z nimi zmierzyc, zanim bedzie mogl oddac sie wazniejszym czynnosciom, jak na przyklad drzemce. Llarimar nie poprowadzil go jednak do komnaty prosb. Skinal tylko reka na mlodszego kaplana, po czym zaczal blyskawicznie przegladac przyczepione do deszczulki kartki. -No i? - ponaglil Dar Piesni. -O co pytasz, Wasza Milosc? -O petycje. Llarimar pokrecil glowa. -Dzis nie bedziesz ich wysluchiwac, Wasza Milosc. Nie pamietasz? -Nie. Przeciez po to mam ciebie, bys za mnie o wszystkim pamietal. -A wiec - kaplan przewrocil kolejna kartke - prosze uznac za oficjalnie zapamietane, ze dzis nie bedzie zadnych prosb. Twoi kaplani zajma sie czyms innym. -Naprawde? - zaciekawil sie Dar Piesni. - Czym takim? -Pelnym czci kleczeniem na dziedzincu, Wasza Milosc. Dzis przybywa do nas nasza nowa krolowa. Dar Piesni zamarl. Naprawde musze sie bardziej zainteresowac polityka, pomyslal. -Dzisiaj? -Nie inaczej, Wasza Milosc. Nasz wladca, Krol-Bog wezmie sobie zone. -Tak od razu? -Gdy tylko przybedzie narzeczona, Wasza Milosc. To ciekawe, przemknelo bogu przez glowe. Susebron sie zeni. Krol-Bog byl jedynym z Powracajacych, ktory mogl sie zenic. Bogowie nie byli w stanie plodzic dzieci - z wyjatkiem rzecz jasna krola, ktory nigdy nie oddychal jako zywy czlowiek. Ta roznica zawsze wydawala sie Darowi Piesni dziwna. -Wasza Milosc - podjal Llarimar. - Bedziemy potrzebowac Rozkazu dla Niezywych, aby odpowiednio rozmiescic oddzialy przed miastem, z okazji przybycia krolowej. -A co? Zamierzamy ja zaatakowac? - Dar Piesni uniosl brew. Kaplan zmierzyl boga surowym spojrzeniem. Dar Piesni zachichotal. -Dojrzewajacy owoc - powiedzial, zdradzajac jeden z Rozkazow, pozwalajacych innym kontrolowac Niezywych. Nie byl to oczywiscie Rozkaz podstawowy. Fraza, ktora podal Llaranarowi umozliwiala kontrolowanie Niezywych w sytuacjach niewymagajacych uzycia sily, a ponadto czas jej skutecznego dzialania wynosil tylko jeden dzien. Dar Piesni uwazal, ze system Rozkazow, dzieki ktorym dowodzono Niezywymi, jest niepotrzebnie skomplikowany. Aczkolwiek bedac jednym z czworki bogow, ktorzy dysponowali Rozkazami dla Niezywych, mogl sie niekiedy poczuc dosc wazna osobistoscia. Kaplani zaczeli miedzy soba cicho rozmawiac o przygotowaniach do uroczystosci. Dar Piesni czekal, wciaz myslac o Susebronie i zblizajacym sie slubie. Splotl rece na piersi i oparl sie o framuge drzwi. -Wiercipieto? -Tak, Wasza Milosc? -Czy ja mialem zone? Zanim umarlem? Llarimar sie zawahal. -Wiesz, ze nie wolno mi rozmawiac o czasach sprzed twego Powrotu. Wiedza o twojej przeszlosci nikomu nie przysporzy zadnej korzysci. Dar Piesni odchylil glowe, oparl ja o sciane i spojrzal na biala powale -Niekiedy... przypominam sobie twarz - powiedzial cicho. - Piekne, mlode oblicze. Wydaje mi sie, ze to wlasnie ona. Kaplani ucichli. -Cieple, brazowe wlosy - ciagnal bog. - Czerwone usta, trzy odcienie ciemniejsze od siodmej harmoniki, bardzo piekne. Ciemna, opalona skora. Do Llarimara podbiegl asystent z czerwona ksiega w dloniach. Starszy kaplan zaczal goraczkowo notowac. Nie dopytywal Powracajacego o dalsze szczegoly. Przyjmowal slowa bostwa z dobrodziejstwem inwentarza. Wreszcie Dar Piesni umilkl i odwrocil sie od mezczyzn i ich gesich pior. Jakie to ma teraz znaczenie? - pomyslal. Tamtego zycia juz nie ma. Zamiast tego zostalem bogiem. I niewazne, czy wierze w te religie, czy nie, korzysci sa niezaprzeczalne. Odszedl, a za nim swita slug i kaplanow, ktorzy wciaz czekali na kolejne polecenia swego pana. Dary zostaly ocenione, sny zapisane, a petycje odwolane. Dar Piesni mogl wreszcie zajac sie wszystkim na co tylko przyjdzie mu ochota. Nie wrocil jednak do swych komnat. Wyszedl na patio i nakazal rozstawic sobie altane. Skoro dzis miala przybyc nowa krolowa, to on chcial sie jej przyjrzec. 4 Powoz Siri zatrzymal sie przed T'Telir, stolica Hallandren. Dziewczyna wyjrzala przez okno i zobaczyla cos bardzo oniesmielajacego. Jej pobratymcy nie mieli pojecia co znaczy byc pretensjonalnym. Kwiaty nie byly pretensjonalne. Pretensjonalna nie byla dziesiatka chroniacych powoz zolnierzy. Publiczne wybuchy emocji takze nie.Ale blonia, na ktorych stalo czterdziesci tysiecy wojownikow, odzianych w jaskrawe, blekitno-zlote stroje, rozmieszczonych w rownych szeregach, z wloczniami ozdobionymi niebieskimi, lopocacymi na wietrze choragiewkami... Tak, to bylo pretensjonalne. Blizniacza linia kawalerzystow siedzacych na wielkich rumakach, przystrojonych - ludzie i konie - zlota, lsniaca w sloncu tkanina - to bylo pretensjonalne. Wielkie miasto, tak duze, ze na jego widok poczula zawroty glowy, miasto, ktorego kopuly, wieze i malowane mury zmagaly sie w walce o jej uwage. Tak, to bylo pretensjonalne. Wydawalo jej sie przedtem, ze jest na to gotowa. W koncu zmierzajacy do T'Telir powoz przejezdzal juz przez inne miasta. Siri widziala wiec malowane domy, jaskrawe barwy i wzory. Sypiala w gospodach na miekkich lozach. Jadala potrawy przyprawione tak, ze przez caly posilek chcialo jej sie kichac. Ale na swoje przyjecie w T'Telir nie byla gotowa. Ani troche. Blogoslawiony Panie Kolorow... - jeknela w duchu. Jej zolnierze zbili sie ciasno wokol powozu, jakby chcac sie pod nim ukryc i uniknac powalajacego widoku. T'Telir zostalo wzniesione na brzegu Morza Jasnego, duzego lecz ograniczonego z kazdej strony ladem akwenu. Dziewczyna widziala je w oddali. Fale odbijaly blask slonca. Nazwa nie wydawala sie ani troche przesadzona. Do powozu podjechal mezczyzna odziany w srebro i blekity. Jego szata nie byla prosta ani skromna, w niczym nie przypominala strojow, jakie nosili kaplani w Idris. Mial potezne, pikowane ramiona, ktore sprawialy ze kostium ten wygladal niemal jak zbroja. Na glowe zalozyl wysoka, pasujaca kolorem do reszty ozdobe. Wszystko to razem - wielowarstwowy, intensywnie kolorowy stroj - sprawilo, ze wlosy Siri zbladly do lekliwej bieli. Nieznajomy sie uklonil. -Lady Sisirinah, corko krolewskiego rodu - odezwal sie glebokim, donosnym glosem. - Nazywam sie Treledees, jestem wysokim kaplanem Jego Niesmiertelnej Wysokosci, Susebrona Wspanialego, Boga Ktory Powrocil i Krola Hallandren. Przyjmij, prosze, w gescie szacunku te symboliczna gwardie honorowa, ktora odprowadzi cie na Dwor Bogow. Symboliczna? - przemknelo przez mysl oszolomionej Siri. Kaplan, nie czekajac na jej reakcje, zawrocil konia i ruszyl szeroka aleja w strone miasta. Powoz potoczyl sie jego sladem, zolnierze niepewnie maszerowali obok. Dzungla ustapila sporadycznie rosnacym kepom palm. Siri stwierdzila ze zdumieniem, ze ziemia jest tu bardzo piaszczysta. Krajobraz przeslonilo jej wielkie pole, na ktorym roilo sie od zolnierzy, stojacych na bacznosc po obu stronach traktu. -Austre, Boze Kolorow! - wyszeptal jeden z jej gwardzistow. - To przeciez Niezywi! Wlosy Siri - ktore juz zaczely dryfowac powoli w rejony bezu - na powrot skoczyly w pelna strachu biel. Zolnierz mial racje. Wojownicy Hallandren byli pod swymi barwnymi mundurami szarzy i bezbarwni. Ich oczy, skora, a nawet wlosy - wszystko zostalo calkowicie pozbawione koloru. Byli monochromatyczni. To niemozliwe, zeby to byli Niezywi!, pomyslala. - Przeciez wygladaja, jak ludzie! Dotad wyobrazala sobie Niezywych na podobienstwo kosciotrupow z odpadajacymi od wyschnietych piszczeli resztkami gnijacego ciala. W koncu byli to ludzie, ktorzy umarli i zostali wskrzeszeni, by sluzyc w armii bezmyslnych potworow. Jednakze wszyscy, ktorych mijala wygladali calkiem zwyczajnie. Poza bezbarwnoscia i pozbawionymi wyrazu twarzami niczym nie roznili sie od zyjacych. I jeszcze ten ich przyprawiajacy o ciarki bezruch. Nie drgnela ani jedna noga, nie oddychali, nie poruszyla sie ani jedna twarz czy ramie. Nieruchome byly nawet ich spojrzenia. Wydawali sie posagami, ktore to wrazenie potegowala dodatkowo szarosc skory. I ja... ja mam poslubic cos takiego? - zastanowila sie lekliwie. Ale nie - Powracajacy byli czyms innym niz Niezywi i czyms innym niz Bezbarwni, ludzie, ktorzy utracili swoj Oddech. Dziewczyna pamietala niejasno Powrot pewnego mieszkanca Bevalis. Wydarzylo sie to niemal dziesiec lat temu i ojciec nie pozwolil jej tego mezczyzny odwiedzic. Pamietala jednak, ze byl w stanie swobodnie rozmawiac z czlonkami swej rodziny, choc w ogole ich nie pamietal. Umarl tydzien pozniej. Wreszcie powoz wyjechal spomiedzy szeregow Niezywych. Zblizyli sie do miejskich murow. Byly ogromne i oniesmielajace, choc jednoczesnie wydawaly sie bardziej dzielem sztuki niz funkcjonalna fortyfikacja. U szczytu byly zakonczone wielkimi, przypominajacymi wzgorza kopulami, ktorych krawedzie wylozono zlotymi plytami. Same bramy zostaly wyrzezbione na ksztalt dwoch wijacych sie gibkich morskich stworzen, splatajacych sie u szczytu lukowatego sklepienia. Siri przejechala pomiedzy nimi w towarzystwie eskorty kawalerzystow z Hallandren. Jezdzcy wygladali na zywych ludzi. Zawsze uwazala Hallandren za krolestwo smierci. Myslala tak, wnioskujac z opowiesci wedrowcow i starych bab, gadajacych zima przy paleniskach. W ich historiach pojawialy sie miejskie mury wzniesione z czaszek, z grubsza tylko pokryte brzydkimi, niestarannymi maznieciami farby. Wyobrazala sobie budynki ochlapane niedopasowanymi do siebie kolorami. Wyobrazala sobie wulgarnosc. Mylila sie. Owszem, T'Telir bylo aroganckie i pretensjonalne. Miala wrazenie, ze kazdy cudowny widok chce zagarnac jej uwage tylko dla siebie i wstrzasnac nia. Wzdluz ulicy staly tlumy - ludzi bylo tu wiecej, niz Siri widziala w calym swoim dotychczasowym zyciu - przygladajace sie jej orszakowi. Dziewczyna nie byla w stanie stwierdzic, czy na jej powitanie wyszli tez biedacy, poniewaz wszyscy mieli na sobie jaskrawe barwne stroje. Niektorzy byli ubrani w bardziej od innych ekstrawaganckie ubrania - prawdopodobnie byli to kupcy. W Hallandren podobno nie bylo arystokracji, tylko bogowie. Nawet jednak skromniejsze stroje wygladaly wesolo i zywo. Wiele z malowanych budynkow wyraznie wymagalo remontu, ale zaden nie byl udekorowany niestarannie czy niechlujnie. Wszystko tu wydawalo sie dzielem sztuki, poczawszy od sklepowych witryn, przez stroje mieszkancow, po posagi wielkich wojownikow jakich wiele stalo na placach. Wszystko to przytlaczalo. Krzyczalo. Siri zdala sobie sprawe, ze mimowolnie sie usmiecha - jej wlosy przybraly niesmialy zlotawy odcien - poczula zblizajacy sie bol glowy. Moze... - pomyslala, moze to dlatego ojciec mnie tu wyslal. Ze szkoleniem czy bez, Vivenna nigdy by tu nie pasowala. A ja zawsze interesowalam sie kolorami. Az za bardzo. Dedelin byl dobrym wladca, obdarzonym wyjatkowym instynktem. Co, jesli - po dwudziestu latach strawionych na uczenie i wychowywanie Vivenny - stwierdzil, ze to nie ona powinna pomoc Idris? Czyzby to wlasnie z tego powodu, po raz pierwszy w zyciu, postawil nie na nia, a na Siri? Tylko, co ja mam wlasciwie robic? Wiedziala, ze wszyscy obawiali sie inwazji Hallandren na Idris. Nic podejrzewala jednak, by ojciec wyslal tu ktorakolwiek z nich, gdyby ta grozba byla realna. Moze mial nadzieje, ze jej podroz spowoduje zalagodzenie napiecia pomiedzy oboma krolestwami? Taka mozliwosc niepokoila ja jeszcze bardziej. Siri nie nawykla do myslenia w kategoriach obowiazku. Tymczasem ojciec powierzyl jej los i zycie swych poddanych, a ona nie mogla przed ta odpowiedzialnoscia uciec. Nie mogla tez uniknac slubu. Wskutek rosnacego strachu przed przyszloscia jej wlosy znow pokryly sie biela. Ponownie zwrocila uwage na miasto. Bez trudu dala sie mu pochlonac. T'Telir bylo wielkie, rozciagniete jak zmeczona, owinieta wokol wzgorz bestia. Powoz wspial sie na wzniesienie w poludniowej czesci metropolii i dziewczyna ujrzala pomiedzy budynkami, ze Morze Jasne dotyka stolicy wodami szerokiej zatoki. Miasto otaczalo ja na ksztalt polksiezyca, schodzac az do brzegu. Mury nie musialy wiec okrazac calego T'Telir. Ich polkole konczylo sie na plazy. Dziewczyna dostrzegla wiele otwartych przestrzeni - rynki, targ i ogrody, szerokie polacie niewykorzystanego terenu. Wzdluz ulic rosly palmy i inne rozmaite rosliny. Dzieki wiejacej od morza bryzie panowal tu o wiele przyjemniejszy klimat niz sie tego spodziewala. Droga prowadzila ku wznoszacemu sie posrodku miasta plaskowyzowi, z ktorego musial sie roztaczac wspanialy widok. Tyle tylko, ze przeslanial go potezny mur. Siri patrzyla z rosnacym szacunkiem, jak otwieraja sie bramy tego mniejszego miasta w miescie, przez ktore wkroczyl pochod. Gapie zostali na zewnatrz. Wewnatrz znajdowal sie jeszcze jeden mur, bariera zatrzymujaca ludzkie spojrzenia. Orszak skrecil w lewo, okrazyl drugi mur i wkroczyli na teren Dworu Bogow Hallandren: znalezli sie na zamknietym, porosnietym trawnikiem dziedzincu. Na jego drugim koncu wznosila sie potezna czarna budowla, znacznie wieksza od pozostalych budynkow. Dziedziniec tonal w ciszy. Siri widziala siedzacych na balkonach ludzi, ktorzy obserwowali jej toczacy sie po trawie powoz. Przed kazdym z mijanych palacow kleczaly grupki pochylonych mezczyzn i kobiet. Barwy ich strojow byly dopasowane do kolorow budowli, ale Siri nie poswiecila im wiele uwagi. Nerwowo spogladala na wielki czarny gmach. Mial ksztalt piramidy wzniesionej z poteznych kamiennych blokow, przypominajacych stopnie gigantycznych schodow. Czern, pomyslala, Czern w miescie kolorow. Wlosy zbielaly jej jeszcze bardziej. Nagle zaczela zalowac, ze nigdy nie byla zbyt pobozna. Watpila, by Austre cenil sobie jej wybuchy emocji, a poza tym najczesciej nie potrafila nawet wymienic Pieciu Wizji. Zywila jednak goraca nadzieje, ze chocby dla dobra jej ludu bog zadba nawet i o nia. Pochod zatrzymal sie pod wysokim stozkowatym budynkiem. Siri wyjrzala z powozu i zerknela w gore, popatrzyla na kamienne stopnie i masywne rzezby na jego szczycie. Wydawal sie niezmiernie ciezki. Odniosla wrazenie, ze ciemne skalne bloki za moment stocza sie w dol i pogrzebia wszystkich na wieki. Kaplan podjechal konno do powozu. Kawalerzysci czekali w milczeniu. Jedynym dzwiekiem na przestronnym dziedzincu byl teraz cichy stukot kopyt przestepujacych z nogi na noge koni. -Przybylismy, Kielichu - odezwal sie. - Po wejsciu do srodka, zostaniesz przygotowana i zaprowadzona do meza. -Meza? - spytala niepewnie Siri. - Czy nie odbedzie sie zadna ceremonia? Kaplan usmiechnal sie nieprzyjemnie. -Krol-Bog nie potrzebuje oficjalnego uprawomocnienia swych decyzji. - Stalas sie jego zona w chwili, w ktorej tego zapragnal. Siri zadrzala. -Mialam nadzieje, ze bede mogla go zobaczyc, zanim... no wiesz... Kaplan rzucil jej srogie spojrzenie. -Krol-Bog nie dostosuje sie do twoich kaprysow, kobieto. Dostapilas najwiekszego blogoslawienstwa z mozliwych. Bedziesz mogla go dotknac - o ile ci na to pozwoli. Nie udawaj, ze jestes czyms innym niz jestes. Zjawilas sie tu, bo on sobie tego zazyczyl, i bedziesz mu posluszna. Inaczej zostaniesz odsunieta i twoje miejsce zajmie inna, a mysle, ze to nie przyniosloby zadnej korzysci twoim przyjaciolom, buntownikom z gor. Kaplan spial konia i pojechal stepa w strone szerokiej kamiennej rampy prowadzacej do piramidy. Powoz ruszyl i Siri pojechala ku swemu przeznaczeniu. 5 To skomplikuje sprawy, pomyslal Vasher. Stal w cieniu, na szczycie otaczajacego Dwor Bogow muru.Co sie stalo? - odezwal sie Szpon Nocy. Buntownicy przyslali wreszcie ksiezniczke. To nie zmienia twoich planow. Vasher odczekal do chwili, gdy powoz z nowa krolowa wjechal po pochylni i zniknal w paszczy palacu. No co? - spytal ostro Szpon Nocy. Nawet po uplywie tylu lat miecz bardzo czesto zachowywal sie dziecinnie. Zostanie wykorzystana, odpowiedzial w myslach Vasher. Watpie, bysmy mogli wykonac zadanie, nie interesujac sie ta dziewczyna. Nie wierzyl, by Idrianie naprawde przyslali do T'Telir osobe, w zylach ktorej plynie krolewska krew. Oddaliby tym samym przeciwnikom ogromnie cenna figure, sobie zostawiajac jedynie pionki. Vasher odwrocil sie tylem do dziedzinca i owinal stope wokol jednego ze sztandarow splywajacych po zewnetrznej stronie muru. Uwolnil Oddech. -Opusc mnie - Rozkazal. Wielki, utkany z welny proporzec pozbawil go setek Oddechow. Nie mial ksztaltu przypominajacego sylwetke czlowieka i byl ogromny. Vasher dysponowal juz jednak tak duza iloscia BioChromy, by pozwalac sobie na najbardziej ekstrawaganckie Przebudzenia. Sztandar skrecil sie jak zywa istota i przybral ksztalt reki, ktora pochwycila Vashera. Przebudzony przedmiot jak zawsze staral sie zblizyc zarysem do ludzkiej postaci - patrzac na sploty i zgiecia tkaniny, Vasher byt w stanie rozroznic miesnie, a nawet zyly. Oczywiscie nie byly potrzebne: material czerpal zycie z Oddechu. Vasher zostal ostroznie opuszczony w dol i w koncu dotknal stopami bruku. -Twoj Oddech do mnie - Rozkazal. Wielki proporzec natychmiast stracil swoj ozywiony ksztalt. Wyplynelo z niego zycie i na powrot zalopotal pod murem. Na ulicy zatrzymalo sie kilku przechodniow. Jednakze byli jego wyczynem tylko zainteresowani, z pewnoscia nie oniemieli z zachwytu badz strachu. W koncu znajdowali sie w T'Telir, miescie bogow. Ludzie dysponujacy tysiacem lub wiecej Oddechow nie stanowili moze czestego widoku, ale z pewnoscia nie zaskakiwali. Gapie patrzyli przez chwile na Vashera - tak jak w innym krolestwie przygladaliby sie przejezdzajacemu powozowi arystokraty - po czym wrocili do wlasnych zajec. Zwrocenia uwagi nie dalo sie uniknac. Co prawda, Vasher byl ubrany wciaz w swe zwykle ubranie - poszarpane spodnie, noszony mimo upalu wytarty plaszcz przepasany owinieta kilkakrotnie wokol pasa lina - lecz teraz jego obecnosc powodowala wyrazista zmiane barw pobliskich przedmiotow. Zmiane zauwazalna dla zwyklych ludzi i oczywista dla tych, ktorzy dostapili Pierwszego Wywyzszenia. Minely dni, gdy mogl sie skradac i kryc. Teraz musial sie ponownie przyzwyczaic do ludzkiej uwagi. Byl to jeden z powodow, dla ktorych cieszyl sie, ze jest wlasnie w T'Telir. To miasto bylo na tyle duze i pelne niesamowitosci - od Niezywych zolnierzy poczawszy, na Przebudzonych przedmiotach pomagajacych w codziennych czynnosciach skonczywszy - ze mimo wszystko zanadto sie w nim nie wyroznial. Oczywiscie nie dotyczylo to Szpona Nocy. Vasher przeciskal sie przez tlum, niosac w jednym reku wyraznie zbyt ciezki miecz, niemal ciagnac za soba po ziemi ukryte w pochwie ostrze. Na widok broni niektorzy natychmiast uskakiwali. Inni przygladali sie jej stanowczo zbyt dlugo. Moze nadszedl juz moment, by schowac Szpona do worka. O nie, nawet o tym nie mysl - odezwal sie miecz. Tylko nie to. Za dlugo siedzialem w zamknieciu. A jaka ci to robi roznice?, pomyslal Vasher. Potrzebuje swiezego powietrza - odparl Szpon Nocy. I slonca. Jestes mieczem, nie palma, zauwazyl Vasher. Szpon ucichl. Byl na tyle rozgarniety, by rozumiec, ze nie jest osoba, ale zdecydowanie nie lubil, gdy mu o tym przypominano. W takich chwilach wpadal w ponury nastroj i zamykal sie w sobie. Co bardzo Vasherowi odpowiadalo. Dotarl do znajdujacej sie o kilka przecznic od Dworu Bogow restauracji. Tego wlasnie zawsze mu poza T'Telir brakowalo: restauracji. W wiekszosci innych miast nie istnial wielki wybor, jesli chcialo sie cos zjesc. Przyjezdni zatrzymujacy sie na dluzej placili miejscowym kobietom, u ktorych sie potem stolowali. Podrozni niemajacy wiele czasu na pobyt jadali to, co podano w gospodzie. W T'Telir jednakze zylo wystarczajaco wielu mieszkancow i byli oni na tyle bogaci, by mogly tu powstac lokale zajmujace sie wylacznie serwowaniem potraw. W innych miastach swiata restauracje wciaz jeszcze byly nieznane, tutaj jednak dzialalo ich juz wiele. Vasher mial zarezerwowany stolik, do ktorego przyprowadzil go kelner. Usiadl i oparl Szpon Nocy o sciane. Miecz zostal skradziony niecala minute pozniej. Vasher, zajety przyniesionym przez kelnera kubkiem goracej cytrusowej herbaty, zupelnie nie przejal sie kradzieza. Popijal slodzony napoj, ssal w zamysleniu owocowa skorke i zastanawial sie, dlaczego mieszkancy tropikalnych krain pijaja cieple herbaty. Po kilku minutach zmysl zycia podpowiedzial mu, ze jest obserwowany. Chwile potem poczul, ze ktos sie don zbliza. Vasher, nie przerywajac saczenia naparu, wysunal wolna reka sztylet z rekawa. Kaplan zajal miejsce naprzeciwko Vashera. Zamiast szaty duchownego mial na sobie zwykle, codzienne ubranie. Niemniej - byc moze nie do konca swiadomie - wybral zielen i biel: symboliczne barwy swego bostwa. Vasher ukryl ostrze w pochwie, maskujac towarzyszacy temu dzwiek glosnym siorbnieciem. Kaplan, Bebid, rozejrzal sie nerwowo dokola. Otaczajaca go intensywna aura swiadczyla o tym, ze dostapil Pierwszego Wywyzszenia. Na tym wlasnie poziomie zatrzymywala sie wiekszosc ludzi zamoznych na tyle, by kupic Oddech. Dzieki tej jego ilosci ich zycie wydluzalo sie mniej wiecej o dziesiec lat, otrzymywali takze bardziej wrazliwy zmysl zycia. Byli tez w stanie widziec aure innych ludzi i rozpoznawac Rozbudzajacych. Potrafili rowniez samodzielnie dokonywac pomniejszych Przebudzen, Calkiem niezle, jak na cos, co kupowalo sie za sume, za ktora chlopska rodzina mogla sie utrzymac przez piecdziesiat lat. -Zatem? - zagail Vasher. Bebid az podskoczyl. Vasher westchnal i zamknal oczy. Kaplan nie byl przyzwyczajony do tego rodzaju potajemnych spotkan. Zapewne nie przyszedlby w ogole, gdyby Vasher nie poddal go szczegolnego rodzaju... presji. Vasher otworzyl oczy i spojrzal na kaplana. Pojawil sie kelner, niosacy dwa talerze mocno przyprawionego ryzu. Specjalnoscia restauracji byly potrawy z Tektees - mieszkancy Hallandren lubowali sie w kuchniach innych nacji niemal tak samo, jak w dziwacznych kolorach. Vasher zlozyl zamowienie juz wczesniej, dodajac do tego napiwek, dzieki ktoremu sasiednie wneki ze stolikami pozostawaly puste. -Zatem? - powtorzyl Vasher. -Ja... - odezwal sie Bebid. - Nie wiem, niewiele zdolalem sie dowiedziec. Vasher spojrzal na rozmowce. -Musisz mi dac wiecej czasu. -Nie zapominaj o swoich grzeszkach - rzekl Vasher, dopijajac herbate. Poczul uklucie irytacji. - Nie chcialbys, zeby wyszly na jaw, prawda? Czy naprawde musimy przez to jeszcze raz przechodzic?, pomyslal. Bebid zamilkl na dluzsza chwile. -Vasher, nie wiesz o co mnie prosisz. - Pochylil sie. - Jestem kaplanem Sniacej Prawdziwie. Nie moge zlamac slubow! -Swietnie sie sklada, bo wcale cie o to nie prosze. -Nie powinnismy rozpowszechniac informacji o dworskiej polityce. -Co ty nie powiesz - zachnal sie Vasher. - Powracajacy nie sa w stanie nawet popatrzec jeden na drugiego, zeby po godzinie nie wiedzialo o tym pol miasta. -Nie sugerujesz chyba... - zaczal Bebid. Vasher zazgrzytal zebami i w rozdraznieniu zgial w palcach lyzeczke. -Dosc tego, Bebid! Obaj wiemy, ze twoje sluby to tylko czesc gry. Rowniez sie pochylil. - A ja nienawidze takich gierek. Bebid pobladl. Nawet nie tknal jedzenia. Vasher rzucil swojej lyzce wsciekle spojrzenie i wyprostowal ja. Uspokoil sie. Nabral do ust spora porcje ryzu. Poczul, jak ostre, korzenne przyprawy pala mu usta. Nie byl czlowiekiem, ktory pozwalal stygnac jedzeniu - nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie pora, by pospiesznie zmienic lokal. -Pojawily sie pewne... plotki - zaczal w koncu Bebid. - Tu nie chodzi o zwykla dworska polityke, Vasher. To juz nie sa zwykle rozgrywki pomiedzy bogami. Tu sie dzieje cos bardzo tajemniczego. To tak powazna sprawa, ze nawet wysoko postawieni kaplani znaja tylko pogloski. Vasher nie przerwal jedzenia. -Jedno z dworskich stronnictw naciska na zaatakowanie Idris - ciagnal Bebid - choc nie mam pojecia dlaczego. -Nie badz idiota - napomnial go Vasher i pomyslal z zalem, ze nie ma wiecej herbaty, ktora moglby popic pikantny ryz. - Obaj wiemy, ze Hallandren ma mocne powody do wyrzniecia w pien wszystkich tych gorali. -Rodzina krolewska - powiedzial Bebid. Vasher skinal glowa. Nazywano ich buntownikami, ale ci "buntownicy" byli prawdziwym rodem krolewskim Hallandren. Owszem, byli zwyklymi smiertelnikami, ale plynaca w ich zylach krew stanowila wyzwanie rzucone Dworowi Bogow. Kazdy dobry monarcha wie, ze pierwsza rzecza, jaka nalezy zrobic, by zapewnic sobie stabilnosc rzadow, jest stracenie kazdego, kto moglby wystapic z lepiej od niego ugruntowanymi roszczeniami do tronu. Potem nigdy nie szkodzilo wykonczyc wszystkich, ktorym mogloby w przyszlosci przyjsc do glowy, ze sa w stanie wystapic z lepiej ugruntowanymi roszczeniami. -Ale, dobrze - rzekl Vasher. - Zastanowmy sie. Wybucha wojna. Hallandren zwycieza. Gdzie tu problem? -Problem jest taki, ze to zly pomysl - odpowiedzial Bebid. - Bardzo zly pomysl. Na Widma Kalada, czlowieku! Idris nie podda sie bez walki i wcale nie bedzie latwym kaskiem, bez wzgledu na to, co sie mowi na dworze. To zupelnie inna sytuacja niz z tlumieniem rebelii tego glupca Vahra. Idrianie maja sojusznikow zza gor. Sympatyzuja z nimi dziesiatki innych krolestw. To, co niektorzy nazywaja "chirurgicznym trzebieniem buntowniczych stronnictw", bez trudu moze sie przerodzic w kolejne Wielowojnie. A tego chyba nie chcemy? Tysiace tysiecy zabitych? Krolestwa padajace, by juz nigdy sie nie podniesc? I tylko po to, by polozyc lape na kawalku skutej lodem ziemi, ktorej tak naprawde nikt nie chce. -Tamtejsze przelecze i biegnace nimi szlaki handlowe sa bardzo cenne - zauwazyl Vasher. Bebid prychnal. -Idrianie nie sa na tyle glupi, by podniesc cla zbyt wysoko. Ta gra nie idzie o pieniadze. Tu chodzi o strach. Na dworze mowi sie o tym, co mogloby sie stac, gdyby Idrianie zamkneli przelecze albo przepuscili tamtedy naszych wrogow i dopuscili do oblezenia T'Telir. Gdyby chodzilo wylacznie o zloto, do wojny nigdy by nie doszlo. Hallandren kwitnie dzieki handlowi farbami i tkaninami. Myslisz, ze w razie wojny nasz handel mialby sie rownie dobrze? Mielibysmy szczescie, gdyby nie zalamala sie cala nasza gospodarka. -A ty zakladasz, ze mi zalezy na pomyslnosci gospodarki Hallandren? - zapytal Vasher. -Ach, tak - rzucil oschle Bebid. - Zapomnialem, z kim rozmawiam. Czego ty wlasciwie chcesz? Powiedz mi i skonczmy juz z tym. -Opowiedz mi o buntownikach - polecil Vasher z ustami pelnymi ryzu. -O Idrianach? Wlasnie mowilem... -Nie o nich - wtracil Vasher. - O tych w miescie. -Po smierci Vahra nie stanowia juz problemu. - Kaplan lekcewazaco machnal reka. - Co ciekawe, nikt nie wie, kto go zabil. Najprawdopodobniej zrobili to sami rebelianci. Pewnie nie spodobalo im sie, ze tak latwo dal sie schwytac. Vasher nie skomentowal. -I tylko tego chcesz? - spytal niecierpliwie Bebid. -Chce nawiazac kontakt z ludzmi, o ktorych wspomniales - odpowiedzial Vasher. - Z tymi, ktorzy nalegaja na wypowiedzenie wojny Idris. -Nie pomoge ci wywolac... -Nawet nie probuj myslec, ze moglbys mi mowic, co mam robic, Bebid. Daj mi tylko informacje, ktore mi obiecales, i bedziesz wolny. -Vasher. - Kaplan pochylil sie jeszcze bardziej. - Nie potrafie ci pomoc. Moja pani nie interesuje sie taka polityka, a ja obracam sie w innych kregach. Vasher jadl, oceniajac w myslach szczerosc rozmowcy. -No dobrze, kto wiec potrafi? Bebid odprezyl sie i osuszyl skron chusteczka. -Nie wiem - przyznal. - Moze ktoras z kaplanek Gwiazdy Milosierdzia? Moglbys tez chyba sprobowac Niebieskopalcego. -Niebieskopalcy? Dziwne imie jak na boga. -Niebieskopalcy nie jest bogiem. - Bebid zachichotal. - Tak go nazywaja. To urzednik Wysokiego Dworu, glowny skryba. Tak naprawde dwor dziala glownie dzieki niemu; jesli ktos wie cokolwiek o buntownikach, to na pewno on. Oczywiscie to sluzbista i sztywniak. Nielatwo ci bedzie go zlamac. -Zdziwilbys sie - rzucil Vasher i wsadzil sobie do ust ostatnia lyzke ryzu. - Z toba mi sie udalo, prawda? -Racja. Vasher podniosl sie z miejsca. -Wychodzac, nie zapomnij zaplacic - powiedzial, zdjal plaszcz z wieszaka i opuscil restauracje. Gdzies po prawej stronie wyczul... ciemnosc. Ruszyl ulica, po czym skrecil w waska alejke, gdzie znalazl Szpona Nocy - wciaz spoczywajacego w pochwie - wbitego gleboko w piers zlodzieja. Cialo drugiego rzezimieszka lezalo obok na bruku. Vasher wyciagnal miecz z ciala zabitego, wsunal ostrze glebiej w pochwe - zostalo ledwie z niej wysuniete - i zamknal zatrzask. Dales sie poniesc emocjom - zauwazyl karcaco Szpon Nocy. Wydawalo mi sie, ze obiecywales nad tym popracowac. Chyba znow mi sie pogorszylo, odparl Vasher. Szpon Nocy przez chwile milczal. Wedlug mnie, nigdy ci sie nie odgorszylo - skomentowal. Nie ma takiego slowa, pomyslal Vasher i wyszedl z alejki. I co z tego? - burknal Szpon. Strasznie sie przejmujesz slowami. Na przyklad w rozmowie z tym kaplanem. Zuzyles na niego tyle slow, a potem po prostu pozwoliles mu odejsc. Ja bym inaczej rozwiazal te sytuacje. Tak, wiem - przyznal w myslach Vasher. Twoje rozwiazanie wymagaloby zapewne wyprawienia kilku dodatkowych pogrzebow. Coz, jestem w koncu mieczem - przypomnial z duma Szpon Nocy. Nieglupio jest robic to, w czym sie jest dobrym... *** Dar Piesni siedzial w altanie i obserwowal zblizajacy sie do palacu powoz nowej krolowej.-Coz, to byl przyjemny dzien - odezwal sie do swego wysokiego kaplana. Kilka kielichow wina - oraz troche czasu, ktory pozwolil mu sie pozbyc mysli o losie dzieci pozbawionych Oddechu - i juz zaczynal wracac do siebie. -Tak bardzo sie cieszysz z powodu przybycia krolowej? - zaciekawil sie Llarimar. -Ciesze sie, ze dzieki jej przyjazdowi choc na jeden dzien uniknalem wysluchiwania petycji. Co o niej wiemy? -Niewiele, Wasza Milosc - odpowiedzial Llarimar. Podszedl do krzesla swego pana i spojrzal w kierunku palacu Krola-Boga. - Idrianie zaskoczyli nas, nie przysylajac swej najstarszej corki. Zamiast niej przyjechala najmlodsza. -To ciekawe - przyznal Dar Piesni i odebral z rak sluzacego nastepny kielich wina. -Dziewczyna ma tylko siedemnascie lat - ciagnal Llarimar. - Nie wyobrazam sobie zwiazku z Krolem-Bogiem w tym wieku. -Wiercipieto, ciebie nie wyobrazam sobie zwiazanego z Krolem-Bogiem w dowolnym wieku - zauwazyl Dar Piesni. Po chwili skrzywil sie znaczaco. - Choc nie, jednak sobie wyobrazam. Ale ta suknia lezy na tobie wprost koszmarnie. Zanotuj, ze nalezy wychlostac moja wyobraznie za ukazywanie mi ciebie w tak krepujacej sytuacji. -Umieszcze to w kronice zaraz po peanie na czesc twego poczucia obyczajnosci, Wasza Milosc - odpowiedzial oschle Llarimar. -Nie badz niemadry - rzucil Dar Piesni, upijajac lyk wina. - Wiesz, ze akurat tego nie mam juz od lat. Oparl sie wygodniej. Co takiego Idrianie chcieli dac do zrozumienia sasiadom, przysylajac inna ksiezniczke? Dwie zasadzone w donicach palmy kolysaly sie na wietrze. Uwage Powracajacego rozproszyla slona won wiejacego od morza wiatru. Ciekawe, czy kiedys plywalem po tych wodach? - zastanawial sie. Czy bylem wilkiem morskim? Moze wlasnie w ten sposob zginalem? Moze to dlatego snilem o statku? Sen juz prawie zupelnie opuscil jego pamiec. Czerwony ocean... Ogien. Smierc, zabijanie, bitwa. Wstrzasnelo nim to, jak zywo i wyraznie powrocily do niego nocne wizje, jak szczegolowo i intensywnie. Morze bylo czerwone, poniewaz odbijalo plomienie trawiace wspaniale T'Telir. Niemal slyszal krzyki cierpiacych ludzi oraz... co takiego? Walczacych i maszerujacych ulicami zolnierzy? Dar Piesni potrzasnal glowa, probujac sie pozbyc nieprzyjemnych wspomnien. Okret, ktory ukazal mu sie we snie, rowniez plonal. Teraz pamietal to wyraznie. Ale to oczywiscie nie musialo nic znaczyc; wszyscy przeciez miewaja koszmary. Niepokojace bylo jedynie to, ze wszyscy traktowali jego koszmary jako przepowiednie przyszlosci. Llarimar wciaz stal obok krzesla i wpatrywal sie w palac Krola-Boga. -Och, usiadz wreszcie i nie wis tak nade mna - rzucil Dar Piesni. - Przez ciebie sepy straca zajecie. Llarimar uniosl brew. -A ktore to konkretnie sepy masz na mysli, Wasza Milosc? -Te, ktore naklaniaja nas do wojny. - Dar Piesni machnal reka. Kaplan usiadl na jednym ze stojacych w altanie drewnianych lezakow, odprezyl sie i zdjal z glowy ciezka mitre. Pot przyklejal mu do czaszki wlosy. Przeczesal je reka. Przez pierwsze kilka lat Llarimar pozostawal przez caly czas sztywny i bez przerwy zachowywal sie oficjalnie. Wreszcie jednak Darowi Piesni udalo sie mu go zmiekczyc. W koncu to on byl bogiem, i jego zdaniem, skoro sam mogl sobie wypoczywac w czasie pracy, rownie dobrze mogli to robic kaplani. -Nie wiem, Wasza Milosc - odezwal sie Llarimar, pocierajac brode. - Nie podoba mi sie to. -Przybycie krolowej? - spytal Dar Piesni. Kaplan skinal glowa. -Na dworze nie bylo krolowej od trzydziestu lat. Nie wiem, jak na jej pojawienie sie zareaguja stronnictwa. Dar Piesni przeciagnal dlonia po czole. -Polityka, Llarimar? Wiesz, ze nie przepadam za takimi sprawami. -Wasza Milosc - kaplan spojrzal na boga - ty z definicji jestes politykiem. -Nie przypominaj mi o tym, prosze. Gdybym mogl, to uwolnilbym sie od tego czym predzej. Nie wiesz czasem, czy nie udaloby sie przekupic ktoregos z innych bogow, by przejeli moje Rozkazy dla Niezywych? -Nie sadze, by to sie okazalo madrym posunieciem - zauwazyl Llarimar. -Wszystko to czesc mojego wielkiego planu, ktory ma sprawic, ze zanim znowu umre, stane sie miastu zupelnie zbednie niepotrzebny. -Zupelnie zbednie niepotrzebny? - Llarimar pochylil glowe. -Oczywiscie. Zwyczajnie niepotrzebny mi nie wystarczy. Jestem przeciez bogiem. - Dar Piesni wzial z trzymanej przez sluge tacy garsc winogron. Wciaz probowal wyrzucic z glowy niepokojace obrazy z koszmaru. Oczywiscie, one nic nie znaczyly. W koncu to tylko sny. Niemniej postanowil, ze nastepnego ranka opowie o nich Llarimarowi. Moze kaplan zdola je wykorzystac w celu zapobiezenia konfliktowi z Idris. Skoro stary Dedelin nie przyslal swojej pierworodnej, to na dworze rozpetaja sie jeszcze ostrzejsze dyskusje i debaty. Rozlegly sie glosniejsze nawolywania do wojny. Przyjazd ksiezniczki powinien byl uspokoic sytuacje, ale Dar Piesni zdawal sobie sprawe, ze wojowniczo nastawieni bogowie do tego nie dopuszcza. -A jednak - odezwal sie Llarimar, mowiac jakby do siebie - kogos jednak przyslali. To z pewnoscia dobry znak. Gdyby zerwali traktat, wojna wybuchlaby bezzwlocznie. -Nie wiem, kim jest ten twoj "zwlocznie", ale nie sadze, bysmy go potrzebowali do wojaczki - rzucil lekko Dar Piesni, przygladajac sie skorce owocu. - Moim boskim zdaniem, wojna jest jeszcze gorsza od polityki. -Niekiedy nie ma pomiedzy nimi roznicy, Wasza Milosc. -Bzdura. Wojna jest o wiele mniej przyjemna. Polityka przynajmniej oznacza pyszne przystawki na nudnych spotkaniach. Llarimar jak zwykle zignorowal zarcik Powracajacego. Gdyby bog sie dowiedzial, ze za jego plecami nie stoja trzej mlodsi kaplani, ktorzy powinni zapisywac kazde jego slowo i doszukiwac sie w nich znaczenia i madrosci, poczulby sie zapewne urazony. -Co teraz zrobia idrianscy buntownicy, jak sadzisz? - spytal Llarimar. -O to wlasnie chodzi, Wiercipieto - odparl Dar Piesni, oparl sie na lezaku i pozwolil sloncu piescic twarz. - Idrianie wcale nie uwazaja sie za buntownikow. Nie siedza w swoich gorach po to, zeby w odpowiednim momencie powrocic tryumfalnie do Hallandren. To juz nie jest ich dom. -Ale te ich pagorki trudno nawet nazwac krolestwem. -Sa wystarczajaco powaznym krolestwem, by kontrolowac najwieksze zloza surowcow naturalnych w regionie, nie mowiac o czterech najistotniejszych przeleczach prowadzacych na polnoc i o plynacej w zylach ich wladcow krolewskiej krwi z oryginalnej dynastii Hallandren. Nie jestesmy im do niczego potrzebni, przyjacielu. -A te pogloski o idrianskich dysydentach w miescie? O tych, ktorzy podburzaja lud przeciwko Dworowi Bogow? -To tylko plotki - skwitowal Dar Piesni. - Choc, jesli okaze sie, ze nie mialem racji i masy prostakow wezma moj palac szturmem, a mnie spala na stosie, bedziesz pierwszym, ktorego przeprosze. Bedziesz sie mogl smiac ostatni. Albo... wrzeszczec jako ostatni, bo podejrzewam, ze upieka nas na jednym ogniu. Llarimar westchnal. Bog otworzyl oczy i zobaczyl twarz przygladajacego mu sie z namyslem kaplana. Nie zganil go za beztroske. siegnal tylko mitre i nalozyl ja na glowe. Byl kaplanem, bogiem byl Dar Piesni. Nie mogl sie z nim spierac ani zbyt zarliwie dyskutowac. Kazdy wydany przez wracajacego rozkaz wykonalby bez wahania. Niekiedy go to przerazalo. Ale nie dzisiaj. Dzis czul irytacje. Przybycie krolowej sprawilo, ze zaczal rozmawiac o polityce - a przedtem dzien toczyl sie tak milo. -Jeszcze wina! - zawolal Dar Piesni i uniosl kielich. -Nie uda ci sie upic, Wasza Milosc - przypomnial Llarimar. - Twoje cialo jest odporne na wszelkie toksyny. -Pamietam - przytaknal Dar Piesni, gdy mlody kaplan dolewal mu wina - ale zaufaj mi, potrafie sie wczuc. 6 Siri wysiadla z powozu. Natychmiast zaroilo sie wokol niej od sluzacych w blekitno-srebrnych strojach. Odprowadzono ja niemal przemoca. Siri odwrocila sie, patrzac z niepokojem na zolnierzy. Jej gwardzisci ruszyli naprzod, ale Treledees uniosl dlon.-Kielich pojdzie sama - oswiadczyl kaplan. Siri poczula dzgniecie strachu. Zrozumiala, ze nadeszla wlasciwa pora. -Wracajcie do Idris - polecila swym ludziom. -Alez moja pani... - odezwal sie dowodca eskorty. -Nie - uciela Siri. - Juz nic wiecej dla mnie nie zrobicie. Wracajcie, prosze, i przekazcie memu ojcu, ze bezpiecznie dotarlam na miejsce. Oficer spojrzal niepewnie na swych podkomendnych. Siri nie zdazyla sie przekonac, czy jej usluchali, czy nie, sluzace poprowadzily ja spiesznie za zakret dlugiego czarnego korytarza. Dziewczyna starala sie nie pokazywac po sobie leku. Przybyla do tego palacu na wlasny slub i wciaz zamierzala wywrzec na Krolu-Bogu dobre wrazenie. W glebi ducha byla jednak przerazona. Dlaczego nie uciekla? Dlaczego nie starala sie z tego jakos wykrecic? Teraz jednak nie bylo juz mowy o ucieczce. Sluzki prowadzily ja do serca czarnego palacu. Gdzies za nia rozplywaly sie pozostalosci jej dawnego zycia. Zostala zupelnie sama. Na scianach wisialy szeregi lamp z kolorowego szkla. Szli, skrecajac wiele razy mrocznymi korytarzami. Dziewczyna starala sie zapamietac droge, ale wkrotce calkowicie stracila orientacje. Sluzba otaczala ja niczym gwardia honorowa. Same kobiety, choc w roznym wieku. Kazda miala na sobie niebieski czepek, spod ktorego splywaly im na plecy rozpuszczone wlosy. Szly ze spuszczonymi glowami. Ich lsniace, blekitne szaty powiewaly luzno, takze wokol piersi. Siri zarumienila sie, widzac gleboko wyciete dekolty. W Idris kobiety zakrywaly nawet szyje. Czarny korytarz otworzyl sie wreszcie na szeroka sale. Dziewczyna zatrzymala sie niepewnie u wejscia. Kamienne sciany pomieszczenia byly co prawda czarne, ale obwieszono je rdzawobrunatnymi jedwabiami. W komnacie wszystko bylo rdzawobrunatne - dywany i meble, a takze wanny stojace na srodku na posadzce z kafelkow. Sluzace zaczely szarpac za jej ubrania, rozbieraly ja. Siri odtracila ich rece. Kobiety zamarly, zaskoczone. Po chwili jednak zaatakowaly ze zdwojona energia i dziewczyna zrozumiala, ze nie ma wyjscia i musi zacisnac zeby i zniesc wszystko, co z nia zrobia. Uniosla rece, pozwalajac sluzkom zdjac suknie i bielizne. Poczula, jak czerwienia sie jej wlosy, wtorujac zalewajacemu twarz rumiencowi. Na szczescie w palacu bylo cieplo. Siri jednak i tak drzala. Zmuszono ja, by stala naga, czekajac na kolejne sluzace, ktore przyniosly ze soba centymetry. Tracaly ja i szturchaly zdejmujac miare. Zmierzyly ja cala - talie, piersi, ramiona i biodra. Gdy i to dobieglo wreszcie konca, kobiety cofnely sie i w sali zapanowala cisza. Ze stojacej na jej srodku wanny bily w powietrze kleby pary. Kilka ze sluzacych wskazalo w tamta strone... Chyba moge sie umyc, pomyslala z ulga Siri i weszla na schodki. Ostroznie wkroczyla do przestronnej wanny i z zadowoleniem zanurzyla sie w cieplej wodzie. Pozwolila sobie nieco sie odprezyc. Cos za nia cicho plusnelo. Odwrocila sie gwaltownie. Do wanny wchodzily inne sluzki - te mialy na sobie brazowe stroje - nie zdejmowaly ubran, w rekach trzymaly mydlo i sciereczki do mycia. Siri westchnela i oddala sie w ich rece. Zaczely ja goraczkowo szorowac, myly cialo i wlosy. Zamknela oczy, znoszac to z cala godnoscia, na jaka byla w stanie sie zdobyc. Mogla sie oddac rozmyslaniom. I wcale jej to nie pomoglo. Gdy tylko zastanowila sie nad sytuacja, w jakiej sie znalazla, natychmiast powrocil lek. Niezywi nie byli tak straszni jak w opowiesciach, myslala. Samo miasto tez wyglada o wiele lepiej niz sie tego spodziewalam. Moze... moze Krol-Bog rowniez nie jest tak straszliwy, jak wszyscy mowia. -Ach, swietnie - uslyszala czyjs glos. - Wszystko zgodnie z planem. Doskonale. Siri zamarla. Glos nalezal do mezczyzny. Otworzyla gwaltownie oczy i ujrzala stojacego obok wanny starszego czlowieka w brazowej szacie. Zapisywal cos w grubej ksiedze. Byl lysawy i mial przyjemna, okragla twarz. Obok niego stal mlody chlopak, trzymajacy dodatkowe kartki papieru i niewielki kalamarz, w ktorym staruszek co chwila maczal gesie pioro. Siri wrzasnela, ploszac kilka sluzek. Szarpnela sie w wodzie, rozchlapujac ja, i zaslonila sie rekoma. Mezczyzna z ksiega zamarl na moment i przyjrzal sie jej. -Czy cos sie stalo, Kielichu? -Kapie sie - syknela. -Tak - przytaknal nieznajomy. - Nie da sie ukryc. -Dlaczego wiec patrzysz? Starzec pochylil glowe. -Alez jestem tylko krolewskim sluga, moje miejsce jest o wiele nizej niz twoje... - zaczal i urwal. - Ach, rozumiem. Slynna idrianska wrazliwosc. Zapomnialem. Panie, prosze pochlapcie. Zrobcie nieco babelkow. Sluzace wykonaly polecenie. Po chwili w wannie powstala gesta warstwa mydlanej piany. -No juz - oswiadczyl nieznajomy, wracajac spojrzeniem do swej ksiegi. - Nic nie widze. A teraz zajmijmy sie tym, czym nalezy. Nie byloby dobrze kazac Krolowi-Bogu czekac, zwlaszcza w dzien jego slubu! Siri niechetnie pozwolila, by sluzki skonczyly ja myc, uwazala jednak przy tym, by pewne szczegoly wlasnej anatomii pozostawaly ukryte caly czas pod woda. Kobiety pracowaly zawziecie, szorujac tak mocno, ze dziewczyna zaczela sie obawiac, ze zedra z niej skore. -Jak sie zapewne domyslasz - podjal staruszek - dzialamy w oparciu o scisly plan. Bardzo scisly. Czeka nas jeszcze wiele pracy i chcialbym, zeby wszystko odbylo sie gladko i bez przeszkod. Siri zmarszczyla lekko brwi. -A... kim jestes? Mezczyzna rzucil jej przelotne spojrzenie, pod wplywem ktorego dziewczyna zanurzyla sie glebiej w pianie. Jej wlosy chyba nigdy nie byly bardziej czerwone. -Nazywam sie Havarseth, ale wszyscy nazywaja mnie Niebieskopalcym. - Uniosl dlon i poruszyl koniuszkami uwalanych granatowym atramentem palcow. - Jestem glownym skryba i sluga jego Najwyzszej Milosci Susebrona, Krola-Boga Hallandren. W skrocie, zarzadzam pracownikami palacu i nadzoruje prace wszystkich slug na Dworze Bogow. - Umilkl na chwile i popatrzyl uwaznie na Siri. - Pilnuje tez, by kazdy robil to co nalezy, jak nalezy i kiedy nalezy. Niektore z mlodszych sluzek - ubrane w braz, podobnie jak te myjace Siri - zaczely znosic na brzeg wanny dzbany wody, ktora zwilzyly wlosy dziewczyny. Pozwolila im na to, choc starala sie jednoczesnie nie spuszczac z oka Niebieskopalcego i asystujacego mu chlopaka. -No dobrze - podjal staruszek. - Palacowi krawcy szyja teraz w pospiechu twoja suknie. Mielismy co prawda twoje przyblizone wymiary, ale musielismy wziac miare jeszcze raz, by wszystko wypadlo pomyslnie. Nowy stroj powinnas otrzymac juz niedlugo. Sluzace znow zalaly glowe Siri strugami wody. -Musimy omowic kilka kwestii - ciagnal Niebieskopalcy, ktorego glos w zatkanych uszach Siri brzmial dziwnie glucho. - Rozumiem, ze nauczono cie odpowiedniego zachowania wobec Jego Niesmiertelnej wysokosci? Siri spojrzala na mezczyzne i natychmiast odwrocila wzrok. Zapewne ja tego uczono, ale nic juz nie pamietala - zreszta, nie byla teraz w stanie sie skupic. -Ach - jeknal Niebieskopalcy, trafnie odczytujac wyraz jej twarzy. - Coz, wobec tego moze byc... ciekawie. Pozwol, ze poczynie kilka sugestii. Siri skinela glowa. -Po pierwsze, musisz zrozumiec, ze wola Krola-Boga jest obowiazujacym prawem. Wladca nie potrzebuje uzasadniac ani usprawiedliwiac niczego, co robi. Twoje zycie, podobnie jak zycie nas wszystkich, spoczywa w jego rekach. Po drugie, zapamietaj, ze Krol-Bog nie rozmawia z ludzmi takimi jak ty czy ja. Kiedy do niego pojdziesz, nie bedziesz sie do niego odzywac. Pojelas, co powiedzialem? Siri wyplula z ust mydliny. -To znaczy, ze nie bede mogla rozmawiac z wlasnym mezem? -Obawiam sie, ze nie - potwierdzil Niebieskopalcy. - Nikt z nas nie moze. -W takim razie, w jaki sposob on rzadzi? - spytala dziewczyna, przecierajac oczy z wody i mydlin. -Przyziemnymi sprawami krolestwa zajmuje sie Rada Bogow - wyjasnil skryba. - Krol-Bog jest ponad rozstrzyganie zwyklych, codziennych problemow wladzy. Kiedy natomiast zachodzi koniecznosc, by zakomunikowal nam cos, obwieszcza swe osady kaplanom, ktorzy przekazuja je swiatu. Cudownie, przemknelo przez mysl Siri. -To, ze zezwolono ci go dotknac, jest sytuacja nietypowa - mowil dalej Niebieskopalcy. - Posiadanie dziecka jest dla niego ciezarem, ale takim, ktory musi podjac. Naszym zadaniem jest przedstawienie cie mu w jak najbardziej zadowalajacy sposob, unikajac przy tym w miare mozliwosci irytowania wladcy. Austre, Boze Kolorow, pomyslala dziewczyna. Coz to za potwor? Niebieskopalcy nie spuszczal z niej oczu. -Wiem co nieco na temat twojego temperamentu, Kielichu - powiedzial. - Oczywiscie zbieralismy informacje na temat wszystkich dzieci monarchy Idris. Pozwol mi na nieco bardziej osobista i obcesowa uwage. Jesli odezwiesz sie bezposrednio do Krola-Boga, on rozkaze cie stracic. W odroznieniu od twojego ojca, nie jest zanadto cierpliwy. Chce, zebys to sobie dobrze przyswoila. Zdaje sobie sprawe, ze jestes przyzwyczajona, by traktowano cie jak bardzo wazna osobistosc. I owszem, wciaz jestes wazna, moze nawet wazniejsza niz dotychczas. Jestes o wiele wyzej postawiona niz ja i inni. Niemniej, Krol-Bog jest o tyle wyzej od ciebie, o ile my jestesmy nizej od ciebie. Jego Niesmiertelna Wysokosc jest osoba... szczegolna. Doktryna religijna uczy, ze sama ziemia jest dla niego zbyt podlym miejscem. Osiagnal transcendencje jeszcze przed swymi narodzinami, ale potem Powrocil, by przyniesc swemu ludowi madrosc i blogoslawienstwo wizji. Ciebie obdarzono szczegolnym zaufaniem. Nie zawiedz go, prosze. I prosze, blagam, nie rozgniewaj wladcy. Rozumiesz? Siri skinela glowa, czujac, jak bieleja jej wlosy. Starala sie zebrac cala swa odwage, ale zdawala sobie sprawe, ze sama sie oszukuje. Zrozumiala, ze z ta dziwna istota nie bedzie jej tak latwo sie oswoic jak z Niezywymi czy wygladem samego miasta. To, co mowiono o nim w Idris, nie bylo w najmniejszym stopniu przesada. Juz niedlugo wezmie jej cialo i zrobi z nim co zechce. Poczula na te mysl wscieklosc - ale i bezsilnosc. Wiedziala, ze nadchodzi cos strasznego, i nie byla w stanie nic na to poradzic. Sluzace cofnely sie, zostawiajac ja na wpol zanurzona w pelnej mydlin wodzie. Jedna z kobiet spojrzala na Niebieskopalcego i z szacunkiem sklonila glowe. -Ach, skonczone, tak? - spytal. - Doskonale. Jestescie jak zwykle niebywale sprawne, Jlan. Przejdzmy zatem do nastepnego punktu. -Czy one nie potrafia mowic? - spytala Siri. -Oczywiscie, ze potrafia - odparl Niebieskopalcy. - Ale sa rowniez oddanymi sluzkami Jego Niesmiertelnej Wysokosci. Kiedy sluza, musza byc jak najbardziej przydatne i jednoczesnie jak najmniej sie narzucac. A teraz, jesli pozwolisz... Siri nie wyszla z wody, mimo ze milczace kobiety probowaly naklonic ja do wyjscia z wanny. Skryba westchnal i odwrocil sie do niej plecami. Wyciagnal reke i obrocil rowniez mlodego chlopca. Dziewczyna wreszcie pozwolila sie wyprowadzic z kapieli. Przemoczone sluzace zostawily ja i weszly do sali otwierajacej sie z boku, zapewne po to, by sie przebrac. Kilka innych poprowadzilo ja do mniejszej wanny, by splukac z ciala piane. Weszla do wody. Okazalo sie, ze ta byla o wiele chlodniejsza. Siri jeknela. Sluzki nakazaly jej przykucnac i zrobila to, krzywiac sie. W ten sposob zmyla z siebie wiekszosc mydla. Potem podprowadzono ja ku trzeciej i ostatniej wannie. Gdy Siri sie ku niej zblizyla - trzesac sie z zimna - poczula mocny kwiatowy zapach. -Co to? - zapytala. -Wonna kapiel - wyjasnil Niebieskopalcy, nie odwracajac sie. - Jesli wolisz, jedna z nadwornych masazystek wetrze pachnidla bezposrednio w twoja skore. Ale biorac pod uwage brak czasu, odradzalbym to... Siri zaczerwienila sie na mysl o kimkolwiek - mezczyznie lub kobiecie - nacierajacym jej cialo perfumami. -To mi wystarczy - powiedziala i weszla do kapieli. Woda okazala sie letnia, a zapach kwiatow byl tak intensywny, ze dziewczyna musiala oddychac przez usta. Kobiety wskazaly palcami dno wanny i Siri zanurzyla sie z westchnieniem. Potem wyszla z wanny i zblizylo sie do niej kilka sluzacych z miekkimi recznikami w dloniach. Osuszyly ja delikatnie. Siri ucieszyla sie, poniewaz puszysty material zdjal z niej nieco mocnej woni. Inne sluzki przyniosly blekitna szate i dziewczyna wyprostowala ramiona, pozwalajac im sie ubrac i zawiazac stroj. -Mozesz sie odwrocic - rzucila do skryby. -Doskonale - mruknal Niebieskopalcy, podszedl do drzwi otwierajacych sie w scianie sali i ponaglil ja ruchem reki. - Predko. Wciaz czeka nas wiele pracy. Siri i sluzace poszly w jego slad. Wyszli z rdzawobrunatnej sali i znalezli sie w komnacie udekorowanej jaskrawa zolcia. Tutaj stalo o wiele wiecej mebli i nie bylo wanien. Na samym srodku stal duzy, miekki fotel. -Jego Wysokosc nie jest powiazany z zadnym konkretnym odcieniem - wyjasnil staruszek, wskazujac na otaczajace ich barwy. - On reprezentuje wszystkie kolory i kazdy z Opalizujacych Odcieni. Dlatego wlasnie kazda komnata palacu jest przystrojona inna barwa. Siri usiadla i kobiety zajely sie jej paznokciami. Jedna z nich sprobowala rozplatac kosmyki wlosow, ktore zbily sie w koltun wskutek intensywnego mycia. -Po prostu je obetnijcie - rzucila. Zawahaly sie. -Kielichu? - spytala jedna z nich. -Obetnijcie mi wlosy. Niebieskopalcy wyrazil zgode i po kilku chwilach klab jej wlosow lezal na podlodze. Siri zamknela oczy i sie skoncentrowala. Nie byla pewna w jaki sposob jej sie to udalo. Posiadanie Krolewskich Lokow od zawsze bylo dla niej czyms naturalnym: kontrolowanie ich przychodzilo jej rownie latwo jak napinanie miesni, choc wymagalo o wiele wiekszego skupienia. Po kilku chwilach zaczely odrastac. Gdy pukle wlosow wykielkowaly na jej glowie i splynely po ramionach, kilka kobiet zachlysnelo sie cicho. Siri poczula zmeczenie i glod, ale odrastanie wlosow i tak bylo przyjemniejsze niz znoszenie dotyku kobiety szarpiacej koltuny. Wreszcie otworzyla oczy. Niebieskopalcy przygladal sie jej z zaciekawieniem; ksiega zwisla mu luzno w dloni. -To... fascynujace - powiedzial. - Krolewskie Loki. Dlugo czekalismy na zaszczyt ponownego ujrzenia ich w tym palacu. Kielichu, czy rowniez ich kolor mozesz zmieniac do woli? -Tak - odpowiedziala Siri. Przynajmniej czasami, dodala w duchu. - Czy nie sa za dlugie? -Dlugie wlosy uznajemy w Hallandren za atrybut piekna, moja pani - wyjasnil skryba. - Wiem, ze w Idris nosilas je zwiazane, ale tutaj wiele kobiet cieszy sie, mogac pokazac swiatu dlugie, zwiewne fryzury. Zwlaszcza boginie. Siri poczula pokuse, by skrocic je z czystej przekory, ale zaczelo do niej docierac, ze tego typu zachowanie moze w Hallandren doprowadzic ja do smierci. Zamknela wiec oczy i skupila sie ponownie. Za pierwszym razem urosly jej do ramion, ale teraz pozwolila im rosnac przez kilka minut i, gdy wstala, siegaly niemal posadzki. Otworzyla oczy. -Piekne - szepnela jedna z mlodszych sluzek, zalala sie rumiencem i powrocila do pracy przy paznokciach u nog Siri. -Bardzo ladne - przytaknal staruszek. - Teraz cie zostawie. Musze zajac sie kilkoma innymi obowiazkami. Niedlugo wroce. Siri pozegnala go skinieniem. Sluzace zaczely nakladac jej makijaz. Siri znosila to cierpliwie. Inne kobiety wciaz robily cos przy jej dloniach i wlosach. Nie tak wyobrazala sobie dzien wlasnego slubu. Malzenstwo zawsze wydawalo sie jej czyms niezwykle odleglym, czyms co mialo nastapic dopiero po tym, jak swych partnerow znajdzie jej rodzenstwo. Wciaz przeciez byla bardzo mloda i zawsze powtarzala, ze od zamazpojscia woli konna jazde. W glebi ducha bardzo tesknila za tamtymi prostymi czasami. I nie chciala wychodzic za maz. Jeszcze nie. Nadal, choc miala juz cialo kobiety, czula sie dzieckiem. Chciala sie bawic posrod wzgorz, zbierac kwiatki i przekomarzac z ojcem. Chciala doswiadczyc jeszcze troche zycia, zanim zostanie zmuszona wziac na siebie macierzynskie obowiazki. Los jednak odebral jej te mozliwosc. Wiedziala, ze juz niedlugo i nieuchronnie trafi do meskiego loza. Do sypialni mezczyzny, ktory nie bedzie nawet z nia rozmawiac i ktorego tak naprawde nie interesuje jej osoba czy pragnienia. Zdawala sobie sprawe, jak to wszystko bedzie wygladalo od strony fizycznej - w duchu dziekowala kucharce Mab za szczere, kuchenne rozmowy - emocjonalnie jednak byla przerazona. Miala ochote uciec, schowac sie gdzies, odbiec jak najdalej stad. Czy wszystkie kobiety tak sie czuja, czy tylko te, ktore zostaly umyte, przebrane i wyslane, by zadowolic bostwo, w mocy ktorego lezalo niszczenie calych krolestw? Po jakims czasie powrocil Niebieskopalcy. Wraz z nim pojawila sie jeszcze jedna osoba - inny starszy mezczyzna w blekitno-srebrnym stroju, ktory Siri zaczela kojarzyc ze slugami Krola-Boga. Ale... Niebieskopalcy ubiera sie na brazowo, przemknelo jej przez mysl. Ciekawe dlaczego? -Ach, widze, ze przyszedlem akurat w pore - ucieszyl sie skryba i sluzace zalaly sie rumiencem, po czym wycofaly sie pod sciany komnaty i sklonily glowy. Niebieskopalcy skinal glowa staremu czlowiekowi. -Kielichu, to jeden z palacowych uzdrowicieli. Zanim zostaniesz zaprowadzona do Krola-Boga, musimy cie zbadac, by sprawdzic, czy rzeczywiscie jestes dziewica i czy nie nosisz w sobie pewnych chorob. Tak naprawde to czysta formalnosc, ale, niestety, musze na nia nalegac. Pamietalem o twej wstydliwosci i nie przywiodlem mlodego uzdrowiciela, ktorego uprzednio wyznaczylem do tego zadania. Spodziewam sie, ze w obecnosci starego mezczyzny poczujesz sie znacznie lepiej. Zrezygnowana Siri westchnela i skinela glowa. Niebieskopalcy wskazal na obity miekkim materialem stol nieco z boku, po czym wraz ze swoim sluzacym odwrocili sie. Dziewczyna rozwiazala pasek szaty i podeszla do stolu, gdzie znalazl swa kontynuacje najbardziej zawstydzajacy dzien jej zycia. A bedzie jeszcze gorzej, pomyslala, gdy lekarz ogladal jej najintymniejsze miejsca. Susebron, Krol-Bog. Wspanialy, straszliwy, swiety, majestatyczny. Urodzil sie jako martwy noworodek, ale Powrocil. Jak takie doswiadczenie wplywa na czlowieka? Czy on w ogole jest jeszcze czlowiekiem, czy raczej potworem, zbyt przerazajacym, by nan patrzec? Powiadano, ze bedzie zyc wiecznie, ale oczywiste bylo tez to, ze jego rzady dobiegna wreszcie konca. W przeciwnym wypadku nie potrzebowalby nastepcy tronu. Zadrzala. Chciala juz tylko, zeby to wszystko sie skonczylo, choc jednoczesnie cieszyla sie ze sprawy odwlekaja sie o kolejne chwile, cieszyla sie nawet z czegos tak upokarzajacego jak lekarskie badanie. Jednakze i ono wkrotce sie skonczylo. Siri predko zawiazala swe szaty i wstala. -Jest zupelnie zdrowa - oswiadczyl uzdrowiciel. - Najprawdopodobniej tez wciaz jest nietknieta. Jej Oddech jest bardzo mocny. Siri zamarla. Skad on wie... I wtedy zobaczyla. Musiala sie przyjrzec bardzo uwaznie, ale zolta podloga wokol lekarza wydawala sie nieco zbyt jasna. Poczula, ze blednie, mimo ze wlosy miala juz zbielale wskutek badania. Ten uzdrowiciel jest Rozbudzajacym, zrozumiala. W tym pokoju jest Rozbudzajacy. I on mnie dotykal. Skrzywila sie i poczula, jak cierpnie jej skora. Odbieranie Oddechu innym osobom bylo czyms zlym. Stanowilo ostateczna, najwyzsza forme arogancji, calkowite przeciwienstwo panujacej w Idris filozofii. Pozostali mieszkancy Hallandren po prostu nosili jaskrawo ubarwione stroje, chcac przyciagnac uwage, ale Rozbudzajacy... ci kradli ludziom zycie i wykorzystywali je, by samych siebie uczynic wspanialszymi. To niewlasciwe, niegodne czerpanie korzysci z Oddechu bylo jednym z glownych powodow, dla ktorych czlonkowie krolewskiego rodu umkneli z Hallandren na wyzyny. Wspolczesne Hallandren wrecz opieralo sie na wymuszaniu Oddechu od slabszych. W tej chwili Siri czula sie jeszcze bardziej naga niz wtedy, gdy byla naprawde odslonieta. Czego ten Rozbudzajacy sie o niej dowiedzial dzieki swej nienaturalnej sile zyciowej? Czy czul pokuse odebrania Siri jej BioChromy? Na wszelki wypadek starala sie oddychac jak najplycej. W koncu jednak Niebieskopalcy i przerazajacy medyk opuscili komnate. Wtedy do Siri podeszly sluzace, ktore ponownie zdjely z niej ubranie. Przyniosly bielizne. On bedzie o wiele gorszy, zrozumiala nagle. Krol-Bog. Jest przeciez nie tylko Rozbudzajacym, ale i jednym z Powracajacych. Zeby nie umrzec, musi regularnie wysysac Oddech z innych. Czy odbierze go i jej? Nie, do tego nie dojdzie, stwierdzila w duchu. Potrzebuje mnie, musze mu dac nastepce tronu, dziedzica krolewskiej krwi. Nie zaryzykuje zdrowia dziecka. Zostawi mi moj Oddech, przynajmniej na jakis czas. Ale... co sie z nia stanie, kiedy nie bedzie juz potrzebna? Uwage Siri odwrocily od tych mysli sluzace, ktore podeszly do niej ze sporych rozmiarow zawiniatkiem. Sukienka. Nie, nie sukienka - suknia - wspaniala, blekitno-srebrna suknia. Dziewczyna wolala skupic sie na wspanialym stroju, niz zastanawiac nad tym, co Krol-Bog zrobi z nia, po tym jak dostanie juz swego syna. Siri cierpliwie pozwolila ubrac sie w nowa suknie. Tkanina okazala sie zdumiewajaco miekka w dotyku, rownie delikatna i gladka jak platki gorskich kwiatow. Gdy sluzki dopasowywaly ja do jej ciala, zauwazyla, ze - co wydalo sie jej dziwne - sznurowalo sie ja z boku zamiast na plecach. Tren sukni byl bardzo dlugi, podobnie jak rekawy, ktorych mankiety, gdy opuszczala rece wzdluz bokow, kolysaly sie o stope ponizej jej dloni. Wlasciwe wlozenie i upiecie sukni zajelo sluzacym kilka minut - ulozyly odpowiednio kazda falde, wygladzily za Siri tren. I wszystko po to, pomyslala Siri z zimna ironia, zeby mozna mnie bylo w kilka minut rozebrac. Wtedy podeszla do niej kobieta z lustrem. Siri skamieniala. Skad sie wziely te wszystkie barwy? Zarozowione policzki, tajemnicze, ciemne oczy, blekit na jej powiekach? Mocno karminowe wargi, niemal swiecaca skora? Suknia polyskiwala srebrem i blekitem, obszerna lecz piekna, lekko pomarszczona, aksamitna. W Idris nigdy czegos takiego nie widziala. Wygladalo to o wiele bardziej zachwycajaco niz barwy, ktore widywala u mieszkancow miasta. Przygladajac sie wlasnemu odbiciu w lustrze, Siri niemal zapomniala o strachu. -Dziekuje - szepnela. Musiala to byc prawidlowa reakcja, poniewaz sluzace usmiechnely sie i wymienily miedzy soba znaczace spojrzenia. Dwie z nich ujely ja za rece, o wiele bardziej delikatnie niz za pierwszym razem, gdy wyprowadzaly ja z powozu. Siri poszla z nimi, szeleszczac trenem. Reszta sluzek zostala z tylu. Dziewczyna odwrocila sie i kobiety dygnely przed nia kolejno z pochylonymi glowami. Ostatnia dwojka - te, ktore ja prowadzily - otworzyla drzwi i delikatnie popchnela ja w glab korytarza. Zostala sama. Korytarz byl zupelnie czarny. Siri zdazyla juz niemal zapomniec, jak ciemne sa palacowe sciany. W poblizu nie bylo nikogo poza Niebieskopalcym, ktory czekal na nia ze swa ksiega w reku. Usmiechnal sie i pochylil z szacunkiem glowe. -Krol-Bog bedzie zadowolony, Kielichu - pochwalil. - Jestesmy gotowi o wlasciwej porze. Slonce dopiero co zaszlo. Siri odwrocila sie od skryby. Dokladnie naprzeciw niej widnialy wielkie wrota. Byly wylozone zlotem. Na scianach swiecily cztery lampy - te nie mialy kloszy z barwionego szkla - ktorych swiatlo odbijalo sie od zdobnego portalu. Nie ulegalo watpliwosci, kto zajmowal pomieszczenie za tak wspanialymi drzwiami. -To sypialnia Krola-Boga - wyjasnil Niebieskopalcy. - Jedna z jego sypialni. A teraz, moja pani, musisz uslyszec to jeszcze raz. Nie rob nic, co mogloby obrazic krola. Jestes tu z jego laski i po to, by zaspokoic jego potrzeby. Nie moje, nie twoje, ani nawet nie naszego krolestwa. -Rozumiem - odpowiedziala cicho, czujac, jak jej serce coraz szybciej bije. -Dziekuje - powiedzial Niebieskopalcy. - Czas dokonac prezentacji. Wejdz do komnaty i zdejmij suknie i bielizne. Uklon sie do ziemi przed krolewskim lozem, dotykajac czolem posadzki. Gdy wladca zazyczy sobie, zebys podeszla, zapuka w kolumienke pod baldachimem. Wtedy bedziesz mogla podniesc wzrok, a on pokaze ci gestem, bys sie zblizyla. Siri skinela glowa. -I... staraj sie go za bardzo nie dotykac. Siri zmarszczyla brwi, ze zdenerwowania sciskajac i rozprostowujac dlonie. -Jak mam to zrobic? Przeciez dojdzie do... zblizenia, prawda? Twarz skryby oblal rumieniec. -Tak, sadze, ze tak. Dla mnie to rowniez nowa sytuacja, moja pani. Krol-Bog... coz, wolno go dotykac tylko niewielkiej grupie szczegolnie oddanych slug. Sugerowalbym, zebys unikala calowania go, pieszczot, wszystkiego, co mogloby go urazic. Pozwol mu po prostu zrobic, co zechce, i wtedy powinnas byc bezpieczna. Siri zaczerpnela gleboko tchu i skinela glowa. -Po wszystkim - ciagnal Niebieskopalcy - krol sie wycofa i wyjdzie. Zbierz z lozka posciel i spal ja w kominku. Jako Kielich tylko ty mozesz sie tym zajac. Rozumiesz? -Tak - odpowiedziala Siri, czujac coraz wieksze zdenerwowanie. -Znakomicie. - Skryba kiwnal glowa. Sprawial wrazenie niemal tak samo poruszonego jak dziewczyna. Wyciagnal reke i otworzyl drzwi. Och, Austre, Boze Kolorow, pomyslala. Serce lomotalo jej jak szalone, dlonie pokryly sie potem, ramiona dretwialy. Skryba leciutko popchnal ja w plecy i Siri weszla do komnaty. 7 Zamknely sie za nia drzwi.W kominku po lewej stronie huczal ogien, zalewajac przestronna sale pomaranczowa poswiata. Czarne sciany jakby pochlanialy swiatlo, a krance komnaty tonely w glebokiej ciemnosci. Siri stanela w milczeniu w swej zdobnej sukni, z bijacym jak szalone sercem, z potem perlacym sie na czole. Z prawej strony zauwazyla wielkie loze z czarna, pasujaca do wystroju, posciela. Loze wydawalo sie puste. Siri spojrzala w ciemnosc, pozwalajac by wzrok przystosowal sie jej do mroku. Galaz w palenisku strzelila glosno i jasniejszy plomien oswietlil na moment duze, przypominajace tron krzeslo stojace obok lozka. Siedziala na nim skapana w ciemnosci, odziana na czarno, postac. Patrzyla na Siri niemrugajacymi, lsniacymi oczyma. Siri zachlysnela sie i spuscila wzrok. Serce znow zalomotalo jej mocniej. Przypomniala sobie przestrogi Niebieskopalcego. Tu powinna sie znalezc Vivenna, nie ja, myslala rozpaczliwie. Ja sobie nie poradze! Ojciec sie pomylil. Nie powinien byl mnie tu przysylac! Zacisnela powieki, oddychala coraz szybciej. Uniosla rozedrgane dlonie i zaczela szarpac za sznurowki z boku sukni. Palce miala sliskie od potu. Czy robila to zbyt wolno? Czy zginie jeszcze przed koncem tej pierwszej nocy? Moze tak byloby lepiej? Nie, pomyslala z determinacja. Nie. Musze to zrobic. Dla Idris. Dla jego pol i dzieci, ktorym rozdawalam kwiaty. Dla ojca, dla Mab i dla wszystkich innych z palacu. Wreszcie udalo sie jej rozwiazac sukienke, ktora opadla z zadziwiajaca latwoscia. Dotarlo do niej, ze stroj zaprojektowano wlasnie glownie z mysla o tej chwili. Siri zamarla, przygladajac sie swej bieliznie. Biala tkanina rzucala wkolo kolorowe swiatlo, jakby przesiane i zalamane przez pryzmat. Dziewczyna obserwowala to zjawisko w najwyzszym zdumieniu, nie rozumiejac co je powoduje. Zreszta, to nie mialo znaczenia. Byla zbyt zdenerwowana, by sie nad tym zastanawiac. Zacisnela zeby i zmusila sie do zdjecia bielizny. Gdy byla juz naga, szybko uklekla na zimnej kamiennej podlodze. Skulila sie, slyszac w uszach gwaltowne pulsowanie krwi, uklonila sie i przytknela czolo do posadzki. W komnacie bylo slychac tylko trzaskajace w kominku plomienie. W cieplym klimacie Hallandren ogien nie byl wcale potrzebny, ale cieszyla sie, ze sie pali, zwlaszcza teraz, gdy nie miala na sobie ubrania. Czekala, ze zbielalymi wlosami, porzuciwszy upor i arogancje, naga w wiecej niz tylko jednym sensie. Tu wlasnie wszystko sie skonczylo - tutaj umarlo jej poczucie niezaleznosci i wolnosci. Bez wzgledu na to, co czula, lub czego pragnela, musiala ugiac sie przed wladca. Tak samo jak wszyscy inni. Zacisnela zeby, wyobrazajac sobie Krola-Boga siedzacego tam i przygladajacego sie jej - uleglej i calkowicie odslonietej. Nie zdazyla mu sie zbyt dokladnie przyjrzec. Zauwazyla tylko, ze jest co najmniej o stope wyzszy od wszystkich mezczyzn, jakich widziala do tej pory. Mial rowniez szersze i mocniej zbudowane ramiona. Widac bylo, ze jest dostojniejszy od innych, nizej postawionych ludzi. Byl Powracajacym. Bycie Powracajacym samo w sobie nie stanowilo grzechu. W koncu ludzie wracali z drugiej strony takze i w Idris. Mieszkancy Hallandren jednak utrzymywali ich przy zyciu, karmiac ich duszami chlopow, rok po roku odbierajac Oddechy setkom ludzi... Nie mysl o tym, skarcila sie w duchu Siri. A jednak, gdy tylko probowala oczyscic umysl, pojawialy sie w nim oczy Krola-Boga - byly czarne i lsnily w blasku plomieni wlasnym swiatlem. Wciaz czula na sobie jego spojrzenie, wzrok rownie zimny jak dotyk kamienia, na ktorym kleczala. Ogien trzaskal. Niebieskopalcy powiedzial, ze wladca zapuka, gdy jej zapragnie. Co bedzie, jesli tego nie uslyszy? Nie smiala uniesc wzroku. Raz juz spojrzala mu prosto w oczy, choc tylko przypadkiem. Za nic nie chciala go rozgniewac. Kleczala w bezruchu, z lokciami na ziemi. Rozbolaly ja plecy. Dlaczego on nic nie robi? Czyzby nie byl z niej zadowolony? Czy nie jest tak ladna, jak sobie wyobrazal? A moze rozgniewala go spojrzeniem lub zbytnia opieszaloscia, gdy sie rozebrala? Bylaby to szczegolnego rodzaju ironia losu, gdyby rozgniewala go, tak usilnie starajac sie nie byc zwykla, roztrzepana soba. A moze problem polegal na czyms innym? W koncu obiecano mu najstarsza corke krola Idris, a przyslano Siri. Czyzby zauwazyl roznice? Czy mialo to dla niego jakiekolwiek znaczenie? Minuty mijaly, w sali robilo sie coraz ciemniej, w kominku wypalaly sie kolejne polana. Bawi sie ze mna, pomyslala. Zmusza mnie, bym czekala na jego skinienie. To, ze kazal jej trwac w tak niewygodnej pozycji, bylo zapewne przeslaniem - wladca dawal jej do zrozumienia, ze to on tu rzadzi i ze wezmie ja wtedy, kiedy sam tego zechce i ani chwili wczesniej. Czas plynal. Siri czekala z zacisnietymi zebami. Jak dlugo juz kleczala? Godzine, moze dluzej. I wciaz nie rozlegl sie nawet najlzejszy dzwiek - nie bylo pukania, chrzakniecia, nawet szelestu szaty. Moze to byla proba? Moze chcial sie przekonac, jak dlugo dziewczyna wytrwa w jednej pozycji? A moze niepotrzebnie starala sie cokolwiek z tego zrozumiec. Tak czy inaczej nawet nie drgnela. Vivenna zostala do tego wyszkolona. Potrafila sie zachowac, byla wyrafinowana. Siri jednak byla ta uparta corka. Wystarczylo przypomniec sobie jej ucieczki z lekcji i wymigiwanie sie od obowiazkow. Z czasem udalo sie jej nawet zlamac wlasnego ojca. Pozwolil jej robic na co miala ochote, choc moze tylko po to, by nie zwariowac. I tak czekala - naga w swietle dogasajacych wegli - w te najdluzsza z nocy. *** Sztuczne ognie strzelily ku niebu fontanna swiatla. Niektore iskry spadly w poblizu miejsca, gdzie siedzial Dar Piesni, i te plonely przed zgasnieciem szczegolnie jasno i barwnie.Bog lezal na dworze, na wygodnej kanapie, i ogladal pokaz. Wokol czekali sludzy, trzymali parasole, zimne i gorace reczniki do przecierania, w razie potrzeby, jego twarzy. Byl tam tez przenosny bar i znalazlo sie wiele innych zbytkow, ktore dla Powracajacego byly czyms zupelnie zwyczajnym. Przygladal sie fajerwerkom bez wiekszego zainteresowania. Wypuszczajacy je ludzie stali nieopodal, zbici w ciasna grupke. Obok nich czekal zespol minstreli, po ktorych bog poslal, ale nie zazyczyl sobie jeszcze, by zaczeli grac. Powracajacy zawsze byli otoczeni na Dworze Bogow osobami sluzacymi ich rozrywce, ale ta konkretna noc - weselna noc Krola-Boga - byla szczegolnie ekstrawagancka. Sam Susebron oczywiscie sie nie pojawil. Nie znizal sie do uczestnictwa w tego rodzaju uroczystosciach. Dar Piesni spojrzal w bok, na wznoszacy sie, surowy palac wladcy. Pokrecil glowa i powrocil do obserwowania wystepow. Palace bogow staly pierscieniem wokol dziedzinca. Kazdy z nich mial zwrocone do centrum patio na parterze i taras na pietrze. Dar Piesni siedzial niedaleko od swego patio, posrod bujnie porastajacej rozlegly plac trawy. W powietrzu pojawila sie kolejna fontanna ognia, wypelniajac caly dziedziniec cieniami i blaskiem. Bog westchnal i wzial od slugi kolejny pucharek z owocowym napojem. Noc byla chlodna i przyjemna, odpowiednia dla boskiej istoty. Dla wielu bostw. Dar Piesni widzial pozostalych, siedzacych przed swymi palacami. Po dziedzincu przemykaly grupki artystow, czekajac na szanse wystapienia przed jednym z Powracajacych. Barwny deszcz iskier spadl i odpowiedzialni za pokaz sludzy spojrzeli ku bogu, usmiechajac sie z nadzieja. Dar Piesni skinal im glowa z blogim wyrazem twarzy. -Wiecej sztucznych ogni - rzucil. - Spodobaly mi sie - na te slowa trzech mezczyzn zaczelo wolac swoich asystentow podekscytowanym szeptem. Zajeli sie przygotowywaniem kolejnej salwy, a tymczasem drozka pomiedzy pochodniami podeszla do Dara Piesni znajoma postac. Llarimar, jak zwykle, mial na sobie kaplanskie szaty. Nawet kiedy wychodzil do miasta - gdzie powinien byc tej nocy - reprezentowal swojego Powracajacego i jego religie. -Wiercipieto? - Bog wyprostowal sie na kanapie. -Wasza Milosc - przywital sie z glebokim uklonem Llarimar. - Czy swieto przypadlo ci do gustu? -Oczywiscie. Mozna powiedziec, ze jestem ubawiony do imentu. Ale co ty robisz na dworze? Powinienes byc w miescie, razem ze swoja rodzina. -Chcialem sie tylko upewnic, czy wszystko przebiega wedle twego zyczenia. Dar Piesni potarl czolo. -Doprowadzasz mnie do migreny, Wiercipieto. -Wasza Milosc nie moze cierpiec na bol glowy. -Tak, nie dasz mi o tym zapomniec - zauwazyl Dar Piesni. - Rozumiem, ze uroczystosci na zewnatrz Swietego Wiezienia sa niemal rownie wspaniale jak te tutaj? Llarimar skrzywil sie i spojrzal surowo, slyszac, jak lekcewazaco bog odnosi sie do boskiego dworu. -Swieto w miescie jest wprost fantastyczne, Wasza Milosc. T'Telir nie bawilo sie tak wspaniale od dziesiecioleci. -Zatem powtorze: powinienes sie cieszyc razem z pozostalymi. -Ja tylko... -Wiercipieto - Dar Piesni znaczaco spojrzal na kaplana - jesli jest cos, co potrafie zrobic sam jak nalezy, to wlasnie zabawa. Obiecuje ci to solennie - bede sie znakomicie bawic, pic bez umiaru i przygladac sie tym milym ludziom, ktorzy specjalnie dla mnie podpalaja rozne rzeczy. A teraz zmykaj do swojej rodziny. Llarimar zawahal sie, wyprostowal, uklonil i odszedl. Ten czlowiek, pomyslal bog, saczac swoj owocowy nektar, stanowczo zbyt powaznie podchodzi do swojej pracy. Rozbawila go ta mysl. Wyciagnal sie wygodniej i wrocil do rozkoszowania sie pokazem sztucznych ogni. Wkrotce jednak przeszkodzilo mu pojawienie sie kolejnej osoby. Choc lepiej byloby powiedziec: pojawienie sie bardzo waznej osoby, idacej na czele pochodu osob o wiele mniej znaczacych. Dar Piesni upil lyk napoju. Gosc byl piekny. Coz, w koncu byla boginia. Lsniace czarne wlosy, blada cera, zmyslowo uksztaltowana figura. Miala na sobie o wiele mniej szat niz Dar Piesni, co jednak bylo typowe dla zamieszkujacych na dworze bogin. Obustronne rozciecie cienkiej sukni z zielono-srebrnego jedwabiu ukazywalo jej biodra i uda. Dekolt byl tak gleboki, ze nie pozostawial zbyt wiele wyobrazni. Poranna Rosa zwana Piekna, bogini uczciwosci. To moze byc ciekawe, pomyslal Dar Piesni i usmiechnal sie. Za boginia kroczylo okolo trzydziestu sluzek, nie liczac jej wysokiej kaplanki i szostki asystentek. Obslugujacy sztuczne ognie mezczyzni rozemocjonowali sie jeszcze bardziej, widzac, ze teraz wystepuja juz nie dla jednego, a dla dwojga bostw. Ich pomocnicy rozpierzchli sie blyskawicznie, rozmieszczajac kolejne fajerwerki i posylajac w gore nastepne fontanny barwnego ognia. Grupa sluzacych Porannej Rosy ruszyla naprzod, niosac ozdobna kanape, ktora ustawily na trawie obok siedzenia Dara Piesni. Poranna Rosa ulozyla sie ze zwyklym dla niej wdziekiem, skrzyzowala swe idealne nogi i przybrala niezwykle kobieca, pelna godnosci i jednoczesnie powabna poze. Sludzy ustawili mebel tak, ze, gdyby zechciala, mogla podziwiac sztuczne ognie, ale byla rownoczesnie zwrocona przodem do boga. -Darze Piesni, moj drogi - odezwala sie, gdy sluzaca podala jej kisc winogron - nawet sie ze mna nie przywitasz? Zaczyna sie, przemknelo Darowi Piesni przez glowe. -Poranna Roso, moja droga - odpowiedzial, odstawiajac puchar i splatajac dlonie na brzuchu - naprawde podejrzewasz, ze bylbym zdolny do takiej nieuprzejmosci? -Nieuprzejmosci? - spytala, rozbawiona. -Oczywiscie. Dobrze wiesz, ze nie mozna cie nie zauwazyc. A tak przy okazji, twa dbalosc o szczegoly jest wprost zdumiewajaca. Czy to na udach to makijaz? Usmiechnela sie i ugryzla owoc. -Specjalny rodzaj farby. Te wzory nakreslily moje najbardziej utalentowane kaplanki. -Przekaz im, prosze, moje gratulacje - powiedzial Dar Piesni. - Ach, pytasz, czemu cie nie witam... Coz, zalozmy, ze mialbym sie zachowac tak, jak sobie tego zyczysz. Czy oczekiwalabys, ze na twoj widok obrzuce cie deszczem komplementow? -Naturalnie. -I chcialabys, zebym zauwazyl, jak oszalamiajaco wygladasz w tej sukni? -Nie narzekalabym. -I zebym wspomnial o tym, jak oniesmielajaco i cudnie lsnia twoje oczy w blasku fajerwerkow? Ze przypominaja palace sie wegle z kominka? -Byloby niezwykle milo. -I bym rozwodzil sie nad czerwienia twych warg, zdolna pozbawic tchu dowolnego mezczyzne, i jednoczesnie natchnac go do ulozenia pieknego wiersza na kazde wspomnienie tej chwili? -To by mi z pewnoscia schlebilo. -I naprawde oczekiwalabys po mnie wszystkich tych reakcji? -Tak. -Coz, kobieto - odparl Dar Piesni, biorac pucharek do reki. - Zauwaz, ze skoro bylbym oszolomiony, oniesmielony i pozbawiony tchu, z definicji nie bylbym w stanie cie powitac. Rozesmiala sie. -Widze, ze nie zapomniales jezyka w gebie. -Mnie tez dziwi, ze wciaz jeszcze tam jest - powiedzial. - Nieczesto sprawdzam. -Ale przeciez wlasnie tam chyba powinien byc, nieprawda? -Moja droga, znasz mnie na tyle dlugo, ze musisz juz zdawac sobie sprawe, ze akurat moj jezyk rzadko zachowuje sie zgodnie z oczekiwaniami. Poranna Rosa usmiechnela sie. Nad dziedzincem wykwitla kolejna salwa sztucznych ogni. Objete aura dwojga bostw, opadajace barwne iskry zalsnily niezwykle intensywnymi kolorami. Ogniki spadajace dalej wygladaly przy nich mdlo i blado - jakby ich plomyki byly zimne i zupelnie sie nie liczyly. -Czyli jednak dostrzegasz we mnie piekno? - Poranna Rosa odwrocila sie od fajerwerkow. -Oczywiscie, moja droga. Mozna powiedziec, ze uroda i piekno wprost od ciebie bija. Jestes ucielesnieniem tych pojec. Zreszta, masz to zdaje sie zapisane w swym tytule. -Moj drogi, ty chyba sobie stroisz ze mnie zarty. -Nigdy nie zartuje z dam, Poranna Roso - odparl Dar Piesni, biorac do reki swoj napoj. - Kpic z kobiety to jak wypic za duzo wina. Na krotka mete bywa to zabawne, ale powoduje piekielnego kaca. Poranna Rosa zerknela na niego. -Ale my nie mamy kaca. Nie mozemy sie nawet upic. -Nie mozemy? - spytal Dar Piesni. - To po jaka cholere pije to wino? Bogini uniosla brew. -Wiesz, czasami nie jestem pewna, kiedy sie wyglupiasz, a kiedy mowisz powaznie. -Nic prostszego. Jesli kiedykolwiek dojdziesz do wniosku, ze jestem powazny, mozesz bezpiecznie zalozyc, ze zastanawialem sie nad czyms stanowczo zbyt dlugo. -Rozumiem. - Bogini polozyla sie na brzuchu i wsparla na lokciach, spomiedzy ktorych wyjrzaly piersi. Blask sztucznych ogni zagral na jej odslonietych plecach i rzucil barwne cienie miedzy idealne lopatki. - Wiec przyznajesz, ze jestem piekna i oszalamiajaca. Czy zechcialbys zatem porzucic te dzisiejsze uroczystosci i zajac sie... nieco innymi formami rozrywki? Dar Piesni sie zawahal. Niemoznosc posiadania dzieci nie sprawiala, ze bogowie przestawali szukac intymnosci, zwlaszcza wspolnie z innymi Powracajacymi. W zasadzie - co sam zauwazyl juz jakis czas temu - bezplodnosc sprawiala, ze rozwiazlosc na dworze kwitla w najlepsze. Wiele bostw bralo sobie kochankow takze sposrod smiertelnikow - Poranna Rosa miala kilku posrod swych kaplanow. Inni bogowie nigdy nie traktowali takich zalotow z prostymi ludzmi jak przejawy niewiernosci. Poranna Rosa prezyla sie na kanapie, kuszaca, jedrna. Dar Piesni otworzyl usta, ale w tej samej chwili ujrzal oczyma duszy... ja. Kobiete ze swoich wizji, te ze snow, oblicze, o ktorym wspomnial Llarimarowi. Kim ona byla? Zapewne nikim. Przeblyskiem z poprzedniego zycia lub moze zwyklym, zrodzonym w podswiadomosci obrazem. Moze nawet, jak twierdzili kaplani, stanowila wrozebny symbol. W kazdym razie ta twarz nie powinna byla go powstrzymac. Nie w obliczu doskonalosci bogini. -Musze... odmowic - uslyszal wlasny glos. - Chce obejrzec ten pokaz. -Czyzby sztuczne ognie byly bardziej fascynujace ode mnie? -Alez skad. Chodzi tylko o to, ze obcujac z nimi, mam wieksza szanse unikniecia poparzen. Rozesmiala sie. -Wiec moze zaczekajmy do konca, a potem... -Niestety - ucial Dar Piesni. - Znow musze odmowic. Jestem na to zbyt leniwy. -Zbyt leniwy, by sie kochac? - jeknela Poranna Rosa, obrocila sie na bok i spojrzala nan uwaznie. -Naprawde jestem zanadto zgnusnialy. Kiepski ze mnie bog, wciaz to powtarzam swemu wysokiemu kaplanowi. Ale chyba nikt mnie nie slucha, wiec obawiam sie, ze musze raz po raz tego dowodzic. Parzenie sie z toba byloby, obawiam sie, argumentem przeciw. Poranna Rosa pokrecila glowa. -Czasami mnie zdumiewasz. Gdyby nie twoja reputacja, pomyslalabym, ze jestes niesmialy. Jak to mozliwe, ze spales z Kojaca Madroscia, a mnie wciaz ignorujesz? Kojaca byla ostatnia Powracajaca w tym miescie, ktora miala choc troche honoru, pomyslal Dar Piesni, z wolna saczac swoj napoj. Ci, ktorzy zostali, nie maja ani krztyny przyzwoitosci. Lacznie ze mna. Poranna Rosa milczala i przygladala sie fajerwerkom, wciaz wypuszczanym pod niebo przez sluzacych. Pokaz stawal sie coraz bardziej ekstrawagancki i Dar Piesni zaczal sie zastanawiac, czy go nie przerwac, by sludzy nie pozbyli sie wszystkich rac i nie wzbudzili gniewu innego bostwa, ktore moglo zazyczyc sobie podobnej rozrywki. Poranna Rosa nie uczynila nic, co sugerowaloby, ze chce wracac do swego palacu. Dar Piesni milczal. Podejrzewal, ze bogini nie przyszla tu, by wymienic sie z nim kilkoma zrecznymi slowkami, i nie po to nawet, by zaciagnac go do lozka. Zawsze miala w zanadrzu jakis plan. Doswiadczenie podpowiadalo Powracajacemu, ze ta kobieta skrywa o wiele wiecej, niz sugerowala to jej krzykliwie zmyslowa powierzchownosc. Po chwili okazalo sie, ze przeczucie nie zawiodlo go i tym razem. Poranna Rosa odwrocila sie od ogni i spojrzala na ciemniejacy opodal palac Krola-Boga. -Mamy nowa krolowa - powiedziala. -Zauwazylem - przyznal Dar Piesni. - Choc, jak sadze, tylko dlatego, ze wciaz mi o tym przypominano. Znow umilkli. -Nie myslales o tym ani troche? - spytala w koncu bogini. -Staram sie unikac podobnych rozwazan. Zwykle prowadza do innych mysli i, jesli jest sie nieostroznym, mozna nawet zaczac dzialac. A dzialanie meczy. Wiem to od godnej zaufania osoby, ktora czytala o tym w pewnej ksiazce. Poranna Rosa westchnela. -Unikasz myslenia, unikasz mnie, unikasz wysilku... Czy jest cos, czego nie unikasz? -Sniadanie. Bogini nie zareagowala, co szczerze go rozczarowalo. Byla zbyt skupiona na palacu krola. Dar Piesni zwykle staral sie ignorowac wielka czarna budowle: nie podobal mu sie sposob, w jaki dominowala nad wszystkim dokola. -Moze jednak powinienes uczynic wyjatek - zasugerowala Poranna Rosa - i zastanowic sie nad ta konkretna sytuacja? Przybycie krolowej musi cos oznaczac. Dar Piesni obrocil kielich w palcach. Wiedzial, ze kaplanki jego towarzyszki naleza do osob najgorecej nawolujacych do wojny w Zgromadzeniu Dworskim. Nie zapomnial tez o koszmarnej wizji stojacego w ogniu T'Telir. Ten obraz za nic nie chcial opuscic jego umyslu. On sam nigdy nie wypowiadal sie ani za, ani przeciwko wojnie. Po prostu nie chcial sie w to mieszac. -Miewalismy juz przeciez krolowe - powiedzial. -Ale nigdy z krolewska krwia w zylach - odparla Poranna Rosa. - Takiej na Dworze nie bylo od czasow Kalada Uzurpatora. Kalad. Czlowiek, ktory rozpetal Wielowojnie, ten ktory wykorzystal BioChromatyczny Oddech do stworzenia olbrzymiej armii Niezywych i ktory przejal wladze w Hallandren. Z jednej strony, dzieki swej armii ocalil krolestwo, z drugiej jednak nieodwracalnie je podzielil, wypedzajac prawowitych dziedzicow tronu w gory polnocy. Dziedzicow, ktorzy teraz powracali. Przynajmniej jedna osoba z tego rodu. -To naprawde niebezpieczny dzien - podjela cicho Poranna Rosa. - Co sie stanie, jesli dziecko tej kobiety nie bedzie Powracajacym? -To niemozliwe - skwitowal Dar Piesni. -Taki jestes tego pewny? Bog skinal glowa. -Sposrod Powracajacych tylko Krol-Bog jest w stanie plodzic dzieci, ale one zawsze rodza sie martwe. Poranna Rosa pokrecila glowa. -Wiemy o tym jedynie ze slow palacowych kaplanow. Ja jednak slyszalam o pewnych... niespojnosciach w archiwach. Nawet jesli odsunac te watpliwosci na bok, pozostaja inne problemy. Po co nam krolewska krew do uprawomocnienia tronu? Czy trzysta lat rzadow Dworu Bogow nie wystarcza do utrwalenia wladzy? Dar Piesni nie odpowiedzial. -To malzenstwo oznacza, ze wciaz akceptujemy autorytet wladcow z polnocy - ciagnela bogini. - Co sie stanie, jesli krol gorali zechce odebrac swoje ziemie? Co bedzie, jesli ta nasza krolowa urodzila juz dziecko innemu mezczyznie? Kto wtedy okaze sie prawowitym dziedzicem tronu? Komu przypadnie wladza? -Wladza nalezy do Krola-Boga. Wszyscy to wiedza. -Trzysta lat temu nie nalezala - przypomniala Poranna Rosa. - Rzadzila dynastia krolow. A potem Kalad, a jeszcze po nim Dawca Pokoju. Uklad sil moze sie zmienic bardzo szybko. Zapraszajac te kobiete do naszego miasta, rozpoczelismy upadek wladzy Powracajacych. Zamilkla i zamyslila sie. Dar Piesni przyjrzal sie pieknej bogini. Od jej Powrotu uplynelo pietnascie lat - jak na bostwo byla wiec stara. Stara, madra i obdarzona niezwyklym sprytem. Uniosla wzrok. -Nie chce dac sie podejsc tak jak ci, ktorych Kalad stracil z tronu. Niektorzy z nas snuja pewne plany. Jesli chcesz, mozesz sie do nas przylaczyc. -Moja droga, to wszystko polityka. - Westchnal. - Wiesz dobrze, jak nia gardze. -Jestes bogiem odwagi. Przydalaby sie nam twoja pewnosc. -W tej chwili jestem pewien tylko tego, ze na nic sie wam nie przydam. Poranna Rosa wyraznie starala sie nie okazac irytacji. Po chwili westchnela i wstala. Przeciagnela sie, raz jeszcze demonstrujac swe perfekcyjne ksztalty. -Ktoregos dnia bedziesz musial sie opowiedziec po ktorejs ze stron - powiedziala. - Jestes w koncu bogiem. -Moja droga, nikogo o to nie prosilem. Usmiechnela sie, pochylila i delikatnie go pocalowala. -Przemysl, co ci powiedzialam. Jestes kims lepszym, niz chcesz to przyznac. Myslisz, ze zaproponowalabym siebie kazdemu? Zawahal sie i zmarszczyl brwi. -Szczerze mowiac... tak. Rozesmiala sie i odwrocila, a jej sluzki podniosly kanape. -Oj, przestan! Mysle, ze jest co najmniej trojka bogow, ktorych bym nie chciala. Ciesz sie pokazem i sprobuj sobie wyobrazic, co nasz krol robi wlasnie w sypialni z nasza historia. - Obejrzala sie przez ramie. - Mam nadzieje, ze pomyslisz przy tym tez o tym, co cie wlasnie ominelo. - Mrugnela porozumiewawczo i odeszla. Dar Piesni oparl sie wygodniej i odeslal sluzacych ze sztucznymi ogniami. Podziekowal im. Po chwili zaczeli grac minstrele. Sprobowal wyrzucic z umyslu zarowno zlowieszcze slowa Porannej Rosy, jak i nawiedzajace jego sny wizje wojny. Nie udalo mu sie ani jedno, ani drugie. 8 Siri jeknela i przewrocila sie na plecy. Bolal ja grzbiet, bolaly ramiona i glowa. Czula sie tak fatalnie, ze nie mogla juz dluzej spac, nawet mimo przytlaczajacego zmeczenia. Usiadla i ujela twarz w dlonie.Noc spedzila na podlodze w sypialnej komnacie Krola-Boga - spala, chwilami. Teraz do sali wpadaly promienie slonca, odbijaly sie od marmurow, w miejscach gdzie nie pokrywaly ich dywany. Czarne dywany, pomyslala, siedzac na swej wymietej blekitnej sukni, ktorej uzyla i jako koca, i jako poduszki. Czarne dywany na czarnej podlodze w komnacie z czarnymi meblami. Tu, w Hallandren, z pewnoscia wiedza, co znaczy motyw wiodacy. Krola-Boga nie bylo. Siri rzucila okiem na zbyt wielkie, czarne skorzane krzeslo, na ktorym wladca spedzil prawdopodobnie wieksza czesc nocy. Nie pamietala momentu, kiedy wyszedl. Ziewnela i podniosla sie z posadzki. Wyciagnela ze stlamszonej sukni koszule i naciagnela ja przez glowe. Wyjela spod niej wlosy i potrzasajac glowa, rozrzucila je na plecach. Przyzwyczajenie sie do tak dlugiej fryzury wymagalo nieco czasu. Ciezkie pukle zesliznely sie po karku dziewczyny i nizej, przybierajac jasny kolor. W jakis sposob udalo sie jej przezyc te noc i wciaz byla nietknieta. Boso podeszla do czarnego krzesla i przeciagnela palcami po gladkim obiciu. Nie wykazala sie szacunkiem. Zasnela. Skulila sie na podlodze i przykryla sie sukienka. Co gorsza, kilka razy podniosla wzrok na wladce. Nie uczynila tego z pragnienia buntu wobec zasad, czy wrodzonej niepokornosci; byla po prostu zbyt senna, by pamietac, ze nie powinna patrzec na Krola-Boga. A on nie kazal jej stracic. Niebieskopalcy przestrzegal ja przed gniewnym i gwaltownym charakterem krolewskiego malzonka, ale jesli to byla prawda, to Susebron najwyrazniej powsciagnal przy niej swoj temperament. Zreszta, co innego mial zrobic? Hallandren od dziesiecioleci czekalo na ksiezniczke krolewskiej krwi, ktora weszlaby do rodu ich Krolow-Bogow. Siri sie usmiechnela. Mam wiec jednak nieco wladzy, pomyslala. Nie mogl jej zabic - przynajmniej dopoki nie dostanie, czego chce. Nie byla to wielka pociecha, lecz natchnela dziewczyne pewna doza pewnosci siebie. Siri okrazyla krzeslo, oceniajac jego rozmiary. Wszystkie sprzety w komnacie byly nieco wieksze od ich zwyklych odpowiednikow, co zaklocalo perspektywe i sprawialo, ze dziewczyna czula sie nizsza niz w rzeczywistosci. Oparla ramie na poreczy krzesla i zaczela sie zastanawiac, dlaczego wladca jej nie wzial. Czy bylo z nia cos nie tak? Czy nie byla godna pozadania? Durna dziewucha, zlajala sie w duchu, pokrecila glowa i podeszla do wciaz idealnie zaslanego loza. Przez cala podroz zamartwiasz sie tym, co mialo sie wydarzyc w twoja noc poslubna, a potem, kiedy do niczego nie doszlo, narzekasz i na to? Rozumiala, ze nie jest wolna. Krol-Bog mogl ja w koncu wziac - wlasnie na tym opierala sie cala umowa. Ale zeszlej nocy do tego nie doszlo. Usmiechnela sie i ziewnela, po czym weszla do lozka, przykryla sie i odplynela w sen. *** Nastepne przebudzenie okazalo sie o wiele bardziej przyjemne od poprzedniego. Dziewczyna przeciagnela sie i zauwazyla pewna zmiane w komnacie.Jej suknia, ktora porzucila wymieta na posadzce, zniknela. Co wiecej, ogien w kominku plonal jasniejszym i wiekszym plomieniem - choc wciaz nie rozumiala po co. Dzien byl cieply do tego stopnia, ze przez sen zrzucila z siebie posciel. Powinnam ja spalic, przypomniala sobie. To dlatego dolozyli do ognia. Usiadla na lozu. Wciaz byla w czarnej komnacie sama. Sludzy i kaplani nie mogli wiedziec, ze cala noc przespala na podlodze, chyba ze powiedzial im o tym Krol-Bog. Ale czy to mozliwe, zeby mezczyzna z jego pozycja rozmawial z kaplanami o tak intymnych sprawach? Z wolna wyszla z lozka i zdjela z niego posciel. Zwinela ja w klab, przeszla przez sale i cisnela zawiniatko w buchajace plomienie. Zapatrzyla sie w ogien. Nadal nie pojmowala, dlaczego Krol-Bog nie obudzil jej w nocy. Zdecydowala, ze dopoki sie tego nie dowie, pozwoli wszystkim myslec, ze malzenstwo zostalo skonsumowane. Gdy posciel splonela, Siri rozejrzala sie, szukajac jakiegos ubrania. Nie znalazla. Westchnela i ubrana tylko w koszule podeszla do drzwi. Otworzyla je i az podskoczyla. Na zewnatrz kleczaly dwa tuziny sluzacych w roznym wieku. Boze Kolorow! - przemknelo jej przez glowe. Jak dlugo one tu klecza? Nagle przestala czuc sie oburzona tym, ze Krol-Bog kazal jej dla kaprysu czekac tyle czasu. Kobiety podniosly sie z pokornie schylonymi glowami i weszly do sypialni. Siri cofnela sie do srodka. Zauwazyla, ze niektore sluzki dzwigaja sporych rozmiarow skrzynie. Byly ubrane w inne barwy niz wczoraj, ale kroj ich strojow byl ten sam - spodnice z rozcieciami, przypominajace luzne spodnie, oraz pozbawione rekawow bluzki i male czepki, spod ktorych wylewaly sie wlosy. Zamiast wczorajszego srebra i blekitu dzis ubrania sluzacych polyskiwaly zolcia i miedzia. Kobiety otworzyly kufry i wydobyly z nich stroje. Wszystkie jaskrawo kolorowe, kazdy w innym stylu. Rozlozyly je przed Siri na podlodze, po czym na powrot uklekly wyczekujaco. Dziewczyna sie zawahala. Dorastala jako krolewska corka, wiec nigdy niczego jej nie brakowalo. Niemniej, zycie w Idris bylo o wiele bardziej surowe. Miala piec sukienek, ktora to liczba i tak graniczyla z ekstrawagancja. Jedna z nich byla biala, a pozostale cztery w identycznym blado-blekitnym odcieniu. Teraz, stojac naprzeciw takiej wielosci barw i krojow, poczula sie nieco przytloczona. Sprobowala sobie wyobrazic, jak kazda z tych sukni bedzie na niej wygladac. Wiele bylo niebezpiecznie gleboko wycietych - dekolty wydawaly sie glebsze nawet niz u sluzacych, ktore wedlug standardow z Idris i tak byly skandalicznie odwazne. Wreszcie, wciaz z wahaniem, Siri wskazala na jedna z nich. Dwuczesciowa suknia, czerwona spodnica i dopasowana do niej bluzka. Sluzki, widzac gest dziewczyny, podniosly sie. Kilka z nich odlozylo pozostale stroje do kufrow, inne zblizyly sie do Siri i rozebraly ja z koszuli. Po kilku minutach dziewczyna byla juz ubrana. Gdy sie okazalo, ze, choc caly stroj lezy na niej doskonale, to bluzka odslania talie, poczula zalewajaca ja fale wstydu. Niemniej dekolt nie byl tak gleboki, a spodnica konczyla sie na wysokosci lydek. Jedwabisty material byl o wiele bardziej delikatny od grubej welny, z ktorej szyto wiekszosc ubran, do ktorych byla przyzwyczajona. Suknia migotala i wirowala przy kazdym ruchu, ponadto Siri nie miala pewnosci, czy tkanina nie jest zbyt przeswitujaca. Stojac w niej, czula sie niemal tak samo naga, jak ostatniej nocy na posadzce. Wyglada na to, ze nie uwolnie sie tu od wstydu, pomyslala, gdy odstapily od niej sluzace. Chwile potem dwie inne przyniosly stolek. Siri usiadla i pozwolila kobietom obmyc swe rece i twarz przyjemnie cieplym recznikiem. Nastepnie poprawily jej makijaz, uczesaly wlosy i spryskaly dziewczyne pachnidlem. Gdy otworzyla oczy - wsrod otaczajacej ja wonnej mgielki - ujrzala stojacego w komnacie Niebieskopalcego. -Ach, doskonale - powiedzial. Za plecami skryby poslusznie stal mlody pomocnik z atramentem, pergaminem i gesim piorem. - Juz wstalas. Juz? - zdziwila sie w duchu Siri. Musi byc dobrze po poludniu! Starzec obejrzal ja dokladnie, skinal glowa, po czym rzucil okiem na loze, najwyrazniej sprawdzajac, czy bylo uzywane. -Coz - podjal - ufam, ze twoja sluzba zajmie sie wszystkim, czego zapragniesz, Kielichu - powiedzial, po czym ruszyl ku wyjsciu, z mina czlowieka, ktorego czeka o wiele za duzo obowiazkow. -Zaczekaj! - zawolala za nim Siri i gwaltownie podniosla sie ze stolka, ploszac kilka sluzek. -Tak, Kielichu? - Niebieskopalcy sie zatrzymal. Siri zmieszala sie, niepewna, w jaki sposob powinna wyrazic, co czuje. -Czy wiesz... co powinnam robic? -Robic, Kielichu? - zdziwil sie skryba. - Masz na mysli cos zwiazanego z... - Znow spojrzal przelotnie na lozko. Dziewczyna zalala sie rumiencem. -Nie, nie o to pytam. Chodzi mi o to, jak mam spedzac czas. Jakie sa moje obowiazki? Czego sie po mnie oczekuje? -Zapewnienia nam nastepcy tronu. -A poza tym? Niebieskopalcy zmarszczyl czolo. -Ja... coz, szczerze mowiac, Kielichu, nie mam pojecia. Musze przyznac, ze twoje przybycie na Dwor Bogow spowodowalo tu pewne zamieszanie. W moje zycie tez wkradlo sie pewne zamieszanie, pomyslala Siri i zaczerwienila sie po cebulki wlosow. -Oczywiscie to nie twoja wina - dodal pospiesznie Niebieskopalcy. - Ale coz... zaluje, ze nie mialem wiecej czasu na przygotowania. -Wiecej czasu? - spytala Siri. - Przeciez traktat, ktorego wynikiem jest moje malzenstwo podpisano ponad dwadziescia lat temu! -Owszem, ale coz, nikt nie myslal... - Urwal i odchrzaknal. - Tak czy inaczej, zrobimy co w naszej mocy, bys mogla sie poczuc w palacu naszego wladcy jak w domu. Co to mialo znaczyc? - zastanowila sie Siri. Nikt nie myslal...? Nie spodziewali sie, ze do tego wszystkiego naprawde dojdzie? Dlaczego nie? Czyzby zakladali, ze Idris nie dotrzyma warunkow ukladu? Wciaz jednak nie otrzymala odpowiedzi na swoje pytanie. -No dobrze, ale co ja mam robic? - powtorzyla, siadajac z powrotem na stolku. - Mam siedziec w tej komnacie i przez caly dzien wpatrywac sie w kominek? Skryba zachichotal. -Och, na Kolory! Nie! Moja pani, to jest Dwor Bogow! Znajdziesz tu wiele zajec. Codziennie na dziedzincu wystepuja artysci, ktorzy zabawiaja bostwa swymi sztukami. Mozesz poprosic, by przyprowadzono ci dowolnego z nich, zeby wystapil wylacznie dla ciebie. -Ach - westchnela dziewczyna. - A czy moglabym, moze... pojezdzic konno? Niebieskopalcy zastanowil sie i potarl brode. -Mysle, ze moglibysmy przyprowadzic ci kilka wierzchowcow. Oczywiscie musielibysmy z tym zaczekac do konca Uroczystosci Zaslubin. -Uroczystosci Zaslubin? - zapytala Siri. -Czyli... -Ty nic nie wiesz? Nie zostalas na to wszystko przygotowana? Siri byla wyraznie zmieszana. -Nie mialem na mysli nic zlego, Kielichu - powiedzial uspokajajaco starzec. - Uroczystosc Zaslubin to tygodniowa feta uswietniajaca malzenstwo Krola-Boga. Przez caly ten czas nie bedziesz mogla opuscic palacu. Po tym okresie zostaniesz oficjalnie zaprezentowana na Dworze Bogow. -Och... I bedzie mi wtedy wolno opuscic miasto? -Opuscic miasto?! - Niebieskopalcy az jeknal. - Kielichu, tobie nie wolno opuszczac Dworu! -Co??? -Sama nie jestes co prawda boginia - ciagnal skryba - ale jestes zona Krola-Boga. Wypuszczanie cie stad byloby ogromnie niebezpieczne. Nie frasuj sie jednak, czegokolwiek zazadasz lub zapragniesz, zostanie ci zapewnione. Poza wolnoscia, pomyslala Siri i poczula lekkie mdlosci. -Zapewniam cie, ze gdy tylko Uroczystosci Zaslubin dobiegna konca, nie bedziesz narzekac. Znajdziesz tu wszystko, o czym moglabys zamarzyc: wszelakie rozrywki, dowolne zbytki, kazdy rodzaj zabaw. Dziewczyna skinela glowa, ale nadal nie czula sie zbyt dobrze. -Ponadto - dodal skryba, unoszac splamiony atramentem palec - jesli sobie tego zazyczysz... Zgromadzenie Dworskie to rada, ktora zbiera sie, by podejmowac decyzje w sprawach ludu. Pelne spotkania odbywaja sie raz na tydzien, choc codziennie nalezy rozstrzygac o drobniejszych sprawach. Sama nie musisz oczywiscie brac w tym udzialu, ale z pewnoscia, gdy tylko skoncza sie Uroczystosci, otrzymasz pozwolenie na uczestnictwo w posiedzeniach. Jesli nic z tego nie spelni twoich wymagan, zawsze mozesz poprosic o obecnosc artysty, ktoregos sposrod kaplanow Krola-Boga. Jego kaplani to utalentowani, znakomici artysci wszelkich sztuk: muzycy, malarze, tancerze, poeci, rzezbiarze, lalkarze, aktorzy, malarze piasku i pozostali. Siri zamrugala, zaskoczona. Boze Kolorow! - pomyslala. Tutaj nawet nierobstwo jest zniechecajace. -Czy jednak jest cos, w czym musze brac udzial? Cos, co by stanowilo moj obowiazek? -Nie, nie sadze - odparl Niebieskopalcy. - Kielichu, wygladasz na niezadowolona? -Ja... Jak mogla mu to wyjasnic? Przez cale zycie, ktos od niej czegos oczekiwal - i przez wiekszosc czasu unikala spelniania tych oczekiwan. Teraz jednak to wszystko sie skonczylo. Nie mogla juz byc nieposluszna, chyba ze pozwolilaby sie zabic i wywolala tym samym wojne z Idris. Tym razem wiec, byc moze po raz pierwszy, chciala sluzyc, starac sie i byc posluszna. Ironia losu bylo jednak to, ze w tej chwili nikt juz od niej niczego nie chcial. Poza, oczywiscie, urodzeniem dziecka. -No dobrze - westchnela. - Gdzie sa moje komnaty? Pojde tam i sprobuje sie zadomowic. -Twoje komnaty, Kielichu? -Tak, domyslam sie, ze nie powinnam zamieszkac w tej sypialni. -Nie. - Niebieskopalcy zachichotal. - Oczywiscie, ze nie bedziesz mieszkac w Komnacie Poczecia. -Gdzie w takim razie? -Kielichu - zaczal skryba - w pewnym sensie caly palac nalezy do ciebie. Nie rozumiem, po co chcesz, by wyznaczono ci ktoras jego konkretna czesc. Jesli poprosisz o jedzenie, sluzba przyniesie i zastawi dla ciebie stol. Jesli zapragniesz odpoczac, sluzacy dostarcza ci krzeslo, lezak lub kanape. Poszukasz rozrywki, przyprowadza ci artystow. Wszystko, co dotad robily jej sluzace - przyniesienie strojow do wyboru, makijaz i czesanie - nabralo wiekszego sensu. -Rozumiem - odpowiedziala. - Czy zolnierze, z ktorymi tu przybylam, usluchali mojego rozkazu? -Tak, Kielichu - powiedzial skryba. - Wyjechali dzis rano. Podjelas madra decyzje. Nie sa oddanymi slugami Odcieni i nie mogliby pozostac na Dworze. Nie mogliby ci sluzyc. - Starzec umilkl na chwile. - Kielichu, czy wolno mi sie oddalic...? Siri skinela glowa z roztargniona mina i Niebieskopalcy odszedl, zostawiajac ja z myslami o czekajacej ja okropnej samotnosci. Nie moge sie na tym skupiac, zdecydowala w myslach i zwrocila sie ku jednej ze sluzek - mlodej, mniej wiecej swej rowiesniczki. -Coz, nadal nie bardzo wiem, jak powinnam spedzac czas, prawda? Sluzaca zarumienila sie w milczeniu i spuscila glowe. -Co prawda, gdybym sie zastanowila, to mysle, ze cos by sie znalazlo - dodala Siri. - Tego wszystkiego jest chyba nawet zbyt wiele. Dziewczyna sklonila sie jej ponownie. Czuje, ze niedlugo zacznie mnie to draznic, przemknelo Siri przez mysl i zacisnela zeby. Korcilo ja, by zrobic cos szokujacego, by to poruszylo sluzaca, ale wiedziala, ze byloby to po prostu glupie. Odniosla przy tym wrazenie, ze tu, w Hallandren, wiekszosc jej naturalnych odruchow i impulsywnych reakcji nie bylaby na miejscu. Zeby wiec powstrzymac sie przed czyms niemadrym, wstala, z mocnym postanowieniem zwiedzenia nowego domu. Wyszla z tonacej w czerni sypialni i zajrzala w glab korytarza. Po chwili odwrocila sie do sluzacych, ktore staly za nia w szeregu, -Czy jest tu jakies miejsce, do ktorego nie wolno mi wchodzic? - spytala. Kobieta, na ktora patrzyla, pokrecila glowa. Swietnie, pomyslala Siri. Mam tylko nadzieje, ze nie wpadne na Krola-Boga zazywajacego kapieli. Przeszla korytarzem, otworzyla drzwi i weszla do zoltej sali, ktora widziala dzien wczesniej. Krzeslo i lawka z ktorych korzystala, zniknely, zastapione kilkoma zoltymi kanapami. Siri uniosla brew i ruszyla do kolejnej sali - tej z wannami. Wanien rowniez juz nie bylo. Dziewczyna zatrzymala sie w oslupieniu. To na pewno byla ta sama komnata - czerwona. A jednak wylozone kafelkami podwyzszenia z umieszczonymi w nich wannami zniknely. Najwyrazniej byly przenosne, umieszczone tu tylko z powodu jej kapieli, po ktorej zostaly uprzatniete. Potrafia przebudowac kazde pomieszczenie, pomyslala ze zdumieniem. Pewnie maja magazyny pelne mebli, wanien i gobelinow we wszystkich kolorach i czekaja tylko na kaprysy swego boga. Zaciekawiona wyszla z czerwonej komnaty i zaczela sie przechadzac, na chybil trafil wybierajac kolejne kierunki. W kazdej sali znajdowalo sie czworo drzwi, po jednej parze w scianie. Czesc pomieszczen byla wieksza od innych. W niektorych otwieraly sie na zewnatrz okna, inne znajdowaly sie calkowicie wewnatrz palacu. Kazda sala byla ubarwiona inaczej, choc poza tym niewiele sie od siebie roznily. Nieskonczony ciag komnat, nieskazitelnych w swej jednobarwnej kolorystyce. Wkrotce dziewczyna sie zgubila, ale to i tak nie mialo znaczenia. Wszedzie bowiem bylo pod pewnym wzgledem tak samo jak gdzie indziej. -Zjadlabym sniadanie - powiedziala w pewnej chwili do sluzacych. Wszystko przebieglo o wiele szybciej, niz sie tego spodziewala. Kilka kobiet wymknelo sie z komnaty i powrocily z miekkim zielonym fotelikiem, pasujacym kolorem do sali, w ktorej akurat zatrzymala sie Siri. Dziewczyna usiadla i czekala na kolejno przynoszone, krzesla, stol i na koncu jedzenie. Nie minelo pietnascie minut, a przed Siri parowal cieply posilek. Z wahaniem siegnela po widelec i skosztowala. Dopiero teraz dotarlo do niej, jak byla glodna. Sniadanie skladalo sie z kielbas i warzyw. Smaki byly o wiele bardziej wyraziste od tych, do ktorych przywykla w Idris. Niemniej, im dluzej jadla, tym bardziej tutejsze mocno przyprawione potrawy jej smakowaly. Mimo to, dziwnie sie czula, jedzac w zupelnej ciszy. Siri przywykla do posilkow spozywanych w kuchni w towarzystwie slug ojca, do posilkow z nim samym, jego generalami, lub mieszkancami wioski czy kaplanami, ktorzy akurat odwiedzali ich dom. Tam nigdy nie bylo cicho, a tutaj w Hallandren - w krainie barw, dzwiekow i ostentacji - jadla samotnie, w milczeniu, w komnacie, ktora mimo swej krzykliwej dekoracji, byla koszmarnie nudna. Sluzace caly czas jej sie przygladaly. Zadna sie nie odezwala. Siri wiedziala, ze to milczenie stanowi wyraz szacunku, ale nie czula sie z nim komfortowo. Kilka razy probowala nawiazac z kobietami rozmowe, ale otrzymywala jedynie zwiezle, lakoniczne odpowiedzi. Wziela do ust aromatycznego od przypraw kapara. Czy tak wlasnie bedzie teraz wygladac cale moje zycie? - zastanowila sie. Noc spedzilam na pol wykorzystana i na pol zignorowana przez wlasnego meza, a dzien spedzam otoczona tyloma ludzmi, lecz i tak samotna. Zadrzala i poczula, ze traci apetyt. Odlozyla widelec i przygladajac sie stygnacemu jedzeniu zaczela zalowac, ze w ogole wyszla z wygodnego, czarnego loza. 9 Vivenna - pierworodna corka krola Idris, Dedelina - przygladala sie wielkiemu T'Telir. Nigdy dotad nie widziala brzydszego miasta.Ludzie tloczyli sie na ulicach, wszyscy ubrani w razace, wrzaskliwie kolorowe stroje. Krzyczeli i rozmawiali i chodzili i cuchneli i kaszleli i wpadali jedni na drugich. Wlosy Vivenny poszarzaly. Otulila twarz ciasniej welnianym szalem, starajac sie nadal wygladac jak podstarzala kobieta. Cala droge bardzo sie bala, ze bedzie sie tu wyrozniac. Niepotrzebnie. Jak mozna sie wyrozniac wsrod takiego chaosu? Niemniej, nie zamierzala podejmowac zbednego ryzyka. Bezpieczenstwo bylo najwazniejsze. Przybyla w koncu - kilka godzin temu - po to, by uratowac swoja siostre, a nie po to, by dac sie porwac. Plan byl odwazny. Vivenna ledwie byla w stanie uwierzyc, ze w ogole podjela sie czegos takiego. Ze wszystkiego czego nauczyla sie w trakcie swego szkolenia, jedno zapamietala najlepiej: zwyciezca moze zostac tylko ktos, kto dziala. Poza nia, nikt nie byl w stanie pomoc Siri, wiec to zadanie spoczelo wlasnie na jej barkach. Zdawala sobie sprawe z wlasnego braku doswiadczenia. Miala jednak nadzieje, ze ta swiadomosc powstrzyma ja przed zbytnia brawura. Z drugiej jednak strony nie zapomniala, ze otrzymala najlepsza edukacje polityczna i wyksztalcenie, na jakie mogla w swoim krolestwie liczyc, ponadto, wieksza czesc wykladow, jakich wysluchala, byla poswiecona Hallandren. Jako oddana corka Austre, przez cale zycie starala sie jak najmniej wyrozniac. Dlatego byla w stanie sie ukryc nawet w tak ogromnym i zdezorganizowanym miescie jak T'Telir. A miasto bylo rzeczywiscie olbrzymie. Pamietala co prawda plany metropolii, ktorych uczono ja na pamiec, ale nawet i one nie przygotowaly jej na ten widok, na te dzwieki i barwy stolicy, do ktorej trafila akurat w dzien targowy. Nawet bydlo przechadzalo sie tu przybrane kolorowymi wstazkami. Vivenna stala na poboczu drogi, oparta o budynek, na ktorym powiewaly lopocace proporce. Przed nia pasterz wiodl w kierunku rynku niewielkie stado owiec. Siersc kazdego zwierzecia byla pomalowana na inny kolor. Czy to nie zniszczy welny? - zapytala sie w duchu Vivenna. Jaskrawe barwy owczego runa razily ja tak bardzo, ze musiala odwrocic wzrok. Biedna Siri, pomyslala Vivenna. Wciagnieta w sam srodek tego wszystkiego, zamknieta na Dworze Bogow. Jest najpewniej tak przytloczona, ze nie potrafi zebrac mysli. Ona sama byla szkolona do wytrwania nawet wsrod okropienstw Hallandren. Od przepychu kolorow doznawala zawrotow glowy, ale byla na tyle silna, ze wiedziala, ze uda sie jej wytrwac. Jak poradzi sobie mala Siri? Vivenna tupnela noga. Stala w poblizu budynku, w cieniu duzego, kamiennego pomnika. Gdzie on jest? - przemknelo jej przez mysl. Parlin nie wrocil jeszcze ze zwiadu. Mogla tylko czekac. Spojrzala na posag: postac jednego ze slynnych D'Denirow, Celabrina. Wiekszosc postumentow w tym miescie przedstawiala wojownikow. Stali w kazdej mozliwej do wyobrazenia pozie, rozsiani po calym miescie, uzbrojeni i nierzadko ubrani w barwne szaty. Pamietala z lekcji, ze mieszkancy T'Telir uznawali przebieranie pomnikow za wspaniala rozrywke. Wedlug tradycji, wykonanie pierwszych z nich zostalo zlecone przez Dawce Pokoju zwanego Blogoslawionym, Powracajacego, ktory stanal na czele Hallandren pod koniec Wielowojnia. Liczba posagow zwiekszala sie z kazdym rokiem. Powracajacy oplacil hojnie tworzacych je rzezbiarzy, oczywiscie za pieniadze pochodzace od ludu Ekstrawagancja i marnotrawstwo, pomyslala i pokrecila z niesmakiem glowa. Po jakims czasie zauwazyla wreszcie zmierzajacego ku niej ulica Parlina. Zmarszczyla brwi, widzac, ze jej towarzysz ma na glowie jakas niedorzeczna ozdobe - wygladalo to jak skarpeta, choc o wiele za duza. Dlugi, jasnozielony kapelusz opadal na bok i wygladal bardzo nieprzystojnie mocno kontrastujac z wyblaklym brazowym ubraniem podroznym, w jakim Parlin przybyl z Idris. Mezczyzna byl wysoki, choc nie tyczkowaty, i starszy od Vivenny ledwie o kilka lat. Znala go niemal przez cale swoje zycie; syn generala Yardy w zasadzie dorastal w jej rodzinnym palacu. Ostatnimi czasy przebywal glownie w lasach na pograniczu, obserwujac ruchy wojsk Hallandren, lub strzegac polnocnych przeleczy. -Parlin? - spytala, gdy podszedl blizej. Starala sie, by jej irytacja nie wyrazila sie w tonie glosu czy barwie wlosow. - Co ty masz na glowie? -Kapelusz - odparl w charakterystyczny dla siebie zwiezly sposob. To nie wynika jednak z opryskliwosci - chlopak po prostu rzadko uwazal, ze ma cokolwiek do powiedzenia. -Widze, ze kapelusz. Skad go masz? -Sprzedawca na rynku powiedzial, ze sa bardzo modne. Vivenna westchnela. Przedtem wahala sie, czy zabrac ze soba Parlina na poludnie. Byl dobrym czlowiekiem - godnym zaufania i solidnym - ale znal dotad tylko zycie w gluszy lub oddalonych od cywilizacji straznicach. Wielka metropolia prawdopodobnie go przytloczyla. -Ten kapelusz wyglada komicznie, Parlin - ocenila Vivenna, wciaz kontrolujac swe wlosy, by nie staly sie czerwone. - Poza tym sprawia, ze sie wyrozniasz. Chlopak zdjal kapelusz i wcisnal go do kieszeni. Nie powiedzial nic wiecej, tylko odwrocil sie i spojrzal na przechodzacych ludzi. Wydawalo sie, ze obecnosc tlumu niepokoi go i meczy tak samo jak Vivenne. Moze nawet bardziej. Mimo to ksiezniczka byla zadowolona, ze ma go przy sobie. Byl jedyna osoba, ktorej mogla zaufac, jedynym czlowiekiem, ktory nie zdradzilby jej planow ojcu. Poza tym zdawala sobie sprawe, ze mu sie podoba. Za mlodu czesto przynosil jej z lasow prezenty. Zazwyczaj pod postacia wlasnorecznie upolowanych zwierzat. Wedlug Parlina, nic nie wyrazalo uczuc lepiej niz martwe, zakrwawione stworzenie rzucone na kuchenny stol. -Dziwne jest to miejsce - odezwal sie po chwili. - Ludzie chodza stadami. Powiodl oczyma za ladna dziewczyna. Latawica nie miala na sobie - podobnie jak wiekszosc kobiet w T'Telir - praktycznie nic. Bluzki z glebokimi dekoltami, spodnice konczace sie wysoko nad kolanem - niektore z dziewczat w Hallandren wkladaly nawet spodnie. Zupelnie jak mezczyzni. -Czego sie dowiedziales na targu? - spytala Vivenna, odwracajac jego uwage od nog przechodzacej. -Jest tu wielu Idrian - odpowiedzial. -Co?! - rzucila zaskoczona Vivenna, zapominajac sie i uzewnetrzniajac swe uczucia. -Mieszkaja tu Idrianie - powtorzyl Parlin. - Byli na targu. Niektorzy handluja, inni wygladaja jak zwykli robotnicy. Widzialem ich na wlasne oczy. Vivenna zmarszczyla brwi i zaplotla rece na piersi. -A restauracja? - zapytala. - Zbadales ja, jak prosilam? -Wyglada na czyste miejsce. To dziwne, ze ludzie jedza cos, co gotuja inni. -Zauwazyles moze cos podejrzanego? -A co w tym miescie nie jest wedlug ciebie podejrzane? -Sama nie wiem. Ale to ty nalegales na przeprowadzenie zwiadu. -Na polowaniu to zawsze pomaga. Jesli sie dobrze rozpozna teren, nie ploszy sie potem zwierzyny. -Niestety, Parlin - zauwazyla Vivenna - ludzie to nie zwierzeta. -Ja to rozumiem - przytaknal chlopak. - Zwierzeta zachowuja sie rozsadnie. Vivenna znow westchnela. Po chwili dotarlo do niej, ze co najmniej pod jednym wzgledem Parlin ma racje. Spostrzegla grupe Idrian idacych nieopodal ulica. Jeden z nich ciagnal wozek, w ktorym zapewne przywieziono towary na targ. Latwo bylo ich rozpoznac po niemal bezbarwnym stroju i nieco odmiennym akcencie. Dziewczyna byla zaskoczona, ze jej krajanie wybieraja sie na handel w tak odlegle strony. Zdawala sobie jednak sprawe, ze gospodarka Idris nie jest ostatnio w najlepszym stanie. Ociagajac sie, zamknela oczy i - maskujac przemiane szalem - zmienila barwe swych wlosow z szarosci na braz. Skoro w miescie pojawiali sie inni Idrianie nie bedzie sie wyrozniac. Gdyby nadal udawala stara kobiete i ktos ja zdemaskowal, ryzyko wpadki byloby wieksze. Niemniej wciaz czula sie nieprzyjemnie odslonieta. W Bevalis zostalaby rozpoznana natychmiast. Oczywiscie w Bevalis mieszkalo jedynie kilka tysiecy ludzi. Wiedziala, ze musi sie przystosowac do znacznie wiekszej skali T'Telir. Zacisnela zeby, skinela reka na Parlina i wmieszala sie w tlum. Ruszyli w strone targu. Srodladowe morze zmienialo wszystko. T'Telir bylo rozwinietym portem i sprzedawane w miescie farby - produkowane z Lez Edgliegoi miejscowego gatunku kwiatow - sprawialy, ze miasto stanowilo wazny osrodek handlu. Dowody na to widziala wszedzie dokola. Egzotyczne jedwabie i stroje. Brazowoskorzy kupcy z Tedradel ze swymi dlugimi czarnymi brodami, zwiazanymi skorzanymi paskami w ciasne, podluzne rurki. Swieze produkty spozywcze z lezacych na wybrzezu miast. W Idris wiekszosc ludnosci zamieszkiwala w rozsianych po calym krolestwie farmach. W Hallandren - kraju kontrolujacym trzecia czesc morskiego wybrzeza - sprawy mialy sie inaczej. To krolestwo mialo szanse kwitnac. Rosnac. I pozwalac sobie na ekstrawagancje. W oddali widziala plaskowyz, na ktorym wzniesiono Dwor Bogow, najbardziej bezbozne z miejsc, na jakich kiedykolwiek spoczal swiety wzrok Austre. Za jego murami, w straszliwym palacu Krola-Boga, trzymano w niewoli Siri. Wiezil ja sam Susebron. Vivenna rozumiala logike kierujaca decyzja jej ojca. Pod czysto politycznym wzgledem Vivenna byla dla Idris o wiele bardziej wartosciowa od siostry. Jezeli wojna byla nieunikniona, to odeslanie Siri stanowilo sprytne posuniecie na zyskanie czasu. Vivenna jednak nie mogla tak po prostu myslec o siostrze jako o "mniej wartosciowej ksiezniczce". Owszem, byla zanadto towarzyska i zywiolowa, ale to rowniez ona sie usmiechala, gdy inni poddawali sie zlemu nastrojowi. To ona przynosila podarki, ktorych obdarowany zupelnie sie nie spodziewal. Bywala irytujaca, ale zarazem niewinna. Byla mlodsza siostra Vivenny i ktos musial jej teraz pomoc. Krol-Bog domagal sie nastepcy tronu. I to bylo zadanie dla Vivenny - to ona miala sie poswiecic dla dobra swych poddanych. Byla na to przygotowana. A mysl o Siri robiacej cos tak strasznego wydawala sie niemal nie do zniesienia. Ojciec podjal decyzje: decyzje najlepsza dla Idris. Vivenna rowniez podjela decyzje. Skoro wojna wisiala na wlosku, to musiala wydostac Siri z miasta, zanim zrobi sie tu zbyt niebezpiecznie. Czula, ze znajdzie sposob na wykradzenie siostry jeszcze przed wybuchem konfliktu - planowala upozorowac smierc Siri, tylko dzieki temu uratowalaby dziewczyne i jednoczesnie nie przyspieszyla wybuchu wojny. Jej ojciec nigdy by czegos podobnego nie zaakceptowal. Dlatego wlasnie nic mu nie powiedziala. Dzieki temu, gdyby cos poszlo nie tak, bedzie mu latwiej wyprzec sie jakiegokolwiek zwiazku z jej misja. Vivenna szla ulica ze spuszczonym wzrokiem i przez caly czas starala sie sciagac na siebie jak najmniej spojrzen. Wydostanie sie z Idris okazalo sie zaskakujaco latwe. Kto by sie po niej spodziewal takiego kroku? Po niej, ktora zawsze byla idealna? Nikomu nie przyszlo do glowy zadawac niewygodne pytania, gdy prosila o zapas jedzenia i inne, potrzebne w podrozy rzeczy. Tlumaczyla, ze chce przygotowac racje na czarna godzine. Nikt nie zaoponowal, gdy zaproponowala, ze wyruszy na wyprawe w wyzsze partie gor, by zebrac rzadkie korzenie. To miala byc przykrywka na kilka pierwszych tygodni jej nieobecnosci. Takze i Parlina przekonala z latwoscia. Ufal jej, byc moze az za bardzo, i doskonale znal wszystkie prowadzace do Hallandren szlaki. Rok temu dotarl ze zwiadem az pod miejskie mury. Dzieki niemu zyskala tez pomoc kilku innych mezczyzn - przyjaciol Parlina - ktorzy stanowili ochrone jej "ekspedycji". Odeslala ich z powrotem dzisiejszego ranka. W miescie ich pomoc na niewiele by sie zdala. Poza tym miala tutaj zapewnione uslugi innych sprzymierzencow. Wiedziala oczywiscie, ze znajomi Parlina poinformuja o wszystkim jej ojca, ale zanim to uczynia, on i tak juz wszystkiego sie dowie. Przed wyjazdem zostawila swej sluzce list, ktory miala przekazac Dedelinowi po uplynieciu okreslonego czasu. Wedlug obliczen ksiezniczki, sluzaca powinna przekazac pismo krolowi jeszcze tego wieczoru. Nie miala pojecia, jak zareaguje Dedelin. Moze wysle w tajemnicy zolnierzy, by sprowadzili ja z powrotem. A moze nie bedzie jej przeszkadzac. W liscie ostrzegla go, ze jezeli zobaczy jakichkolwiek idrianskich zolnierzy, pojdzie prosto na Dwor Bogow, wytlumaczy, ze zaszla pomylka, i odda sie wladcy Hallandren w zamian za siostre. Miala jednak ogromna nadzieje, ze nie bedzie musiala tego robic. Krolowi-Bogu nie mozna bylo ufac: mogl ja uwiezic, nie zwalniajac Siri. Zyskalby dzieki temu dwie zony zamiast jednej. Nie mysl o tym, napomniala sie w duchu Vivenna i mimo upalu szczelniej owinela sie szalem. Lepiej bedzie wymyslic cos innego. Pierwszym krokiem powinno byc odszukanie Lemeksa - szefa szpiegowskiej siatki jej ojca w Hallandren. Vivenna wymieniala z nim kilkakrotnie listy. Dedelin chcial, by poznala najlepszego wywiadowce w T'Telir i ta jego przezornosc miala sie teraz obrocic przeciwko krolowi. Lemex znal Vivenne i wiedzial, ze musi byc posluszny jej rozkazom. Jakis czas temu poslala szpiegowi list - zawieziony przez poslanca korzystajacego z wielu koni, by szybciej dotarl na miejsce - w ktorym informowala o swym wyjezdzie z Idris. Zakladajac, ze informacja dotarla bezpiecznie, Lemex powinien czekac na nia we wskazanej restauracji. Plan wydawal sie dobry. Byla przygotowana. Tylko dlaczego, ledwie weszla na targ, poczula sie tak zniechecona? Zatrzymala sie w milczeniu - niczym skala w ludzkiej, plynacej ulica rzece. Rynek byl ogromny, zastawiony namiotami, zagrodami dla zwierzat i straganami. I tutaj nieustannie tloczyli sie przechodnie. Bruk ulicy sie skonczyl i Vivenna stala na ubitej ziemi, na ktorej gdzieniegdzie rosly kepki trawy. Zabudowania rozmieszczono bez wyraznego porzadku. Wydeptane w glinie alejki powstawaly po prostu tam, gdzie najczesciej chodzili ludzie. Handlarze glosno zachwalali swoje towary, proporce szarpaly sie na wietrze, a uliczni artysci domagali sie uwagi. Orgia ruchu i barw. -Och - jeknal cicho Parlin. -Przeciez dopiero co tu byles? - Vivenna odwrocila sie ku niemu, otrzasajac sie z oslupienia. -Tak - przyznal chlopak, rozgladajac sie lekko zaszklonym wzrokiem. - To bylo juz moje drugie "och". -Chodzmy do restauracji. - Vivenna pokrecila glowa. -Tedy. - Parlin wskazal droge. Ksiezniczka ruszyla za nim, czujac narastajacy niepokoj. W koncu byli w Hallandren. Nie powinna czuc zachwytu. Powinna czuc odraze. A jednak to miejsce tak ja przytlaczalo, ze nie czula nic poza lekkimi mdlosciami. Az dotad nie spodziewala sie, ze zobaczy cos, co zachwieje jej wiare w piekno Idris. Staraly sie ja pochlonac wonie, dzwieki i kolejne widoki. Cieszyla sie, ze ma przy sobie Parlina. Miejscami cizba byla tak gesta, ze musieli sie przeciskac sila. W pewnej chwili poczula, ze zaraz wpadnie w panike. Zewszad napieraly na nia brudne, odpychajaco barwne ciala. Na szczescie restauracja nie znajdowala sie zbyt daleko i dotarli do niej dokladnie w chwili, w ktorej wydawalo sie jej, ze zbytkownosc targu zmusi ja do krzyku. Na szyldzie restauracji widniala podskakujaca na falach lodz. Jesli dobiegajace ze srodka zapachy byly jakakolwiek wskazowka, to lodz symbolizowala popisowe dania kuchni: ryby. Vivenne prawie zemdlilo, przygotowujac sie do zycia w Hallandren, jadla ryby kilka razy, ale nigdy w nich nie zasmakowala. Parlin wszedl do srodka, po czym natychmiast odsunal sie na bok i przykucnal, niemal jak wilk. Czekal, az wzrok przystosuje sie mu do polmroku. Vivenna podala wlascicielowi restauracji falszywe imie, pod ktorym mial ja odszukac Lemex. Restaurator przyjrzal sie bacznie Parlinowi, po czym wzruszyl ramionami i poprowadzil oboje do stolu w glebi lokalu. Vivenna usiadla: mimo swego przygotowania nie byla pewna, co wlasciwie jada sie w restauracjach. Uwazala, ze istnienie w Hallandren takich miejsc jest znaczacym symbolem - tutaj nie karmiono podroznych, ale leniwych mieszkancow, ktorym nie chcialo sie przygotowywac wlasnych posilkow i jadac w swych domach. Parlin nie usiadl, tylko stanal przy jej krzesle. Bacznie obserwowal sale. Wygladal na bardzo spietego. -Vivenno - odezwal sie cicho, pochylajac sie jej do ucha - twoje wlosy. Dziewczyna drgnela, zdajac sobie sprawe, ze stres przepychania sie przez targ sprawil, ze jej wlosy pojasnialy. Nie zrobily sie zupelnie biale - na to byla zbyt dobrze wyszkolona - ale staly sie zdecydowanie bielsze, jakby przysypane pudrem. Czujac przyplyw paranoi, ponownie nakryla glowe szalem i odwrocila wzrok od restauratora, ktorzy przyszedl przyjac zamowienie. Na stole wyryto liste dostepnych potraw. Parlin wreszcie usiadl, odwracajac uwage mezczyzny od Vivenny. Stac cie na wiecej, zlajala sie surowo w duchu. Uczylas sie Hallandren prawie przez cale zycie. Wlosy jej pociemnialy, powracajac do pierwotnego brazu. Zmiana byla na tyle subtelna, ze postronny obserwator musialby ja uznac za efekt slabego oswietlenia. Mimo to nie zdjela szala. Bylo jej wstyd. Jeden krotki spacer po targu i juz przestala sie kontrolowac? Mysl o Siri, napomniala sie i to dodalo jej sil. Jej misja zostala zorganizowana napredce, nawet pochopnie, ale byla bardzo wazna. Gdy sie na powrot uspokoila, zsunela szal z wlosow i czekala, podczas gdy Parlin wybral danie - potrawke z owocow morza. Restaurator odszedl. -I co teraz? - zapytal Parlin. -Zaczekamy - powiedziala Vivenna. - W liscie polecilam Lemeksowi przychodzic do restauracji codziennie w poludnie. Nie wyjdziemy stad dopoki sie nie pojawi. Chlopak skinal glowa, choc zaczal niepewnie wiercic sie na krzesle. -O co chodzi? - spytala ksiezniczka. Parlin rzucil okiem ku drzwiom. -Nie podoba mi sie to miejsce, Vivenno. Czuje tu tylko zapach przypraw i ludzkich cial. Slysze jedynie gwar rozmow. Nie ma wiatru, nie ma drzew, nie ma rzeki, sami... ludzie. -Wiem. -Chce wyjsc na dwor - stwierdzil. -Co? - zdziwila sie dziewczyna. - Dlaczego? -Jesli nie zna sie dobrze jakiegos miejsca - odparl, niezrecznie dobierajac slowa - trzeba sie z nim zaznajomic. Na mysl o pozostaniu samej w restauracji dziewczyna poczula uklucie leku. Nie chciala jednak zmuszac Parlina do pozostania z nia. -Obiecasz, ze nie oddalisz sie zanadto? Skinal glowa. -No to idz. I wyszedl. Opuscil sale. Nie szedl krokiem mieszkanca Hallandren. Poruszal sie z gracja, nieco jak tropiace zwierze. Moze powinnam byla odeslac go z pozostalymi, pomyslala Vivenna. Z drugiej jednak strony wiedziala, ze nie znioslaby w tym miescie calkowitej samotnosci. Potrzebowala pomocy w odnalezieniu Lemeksa. Zreszta nawet i teraz czula, ze zbytnio ryzykuje, pojawiajac sie tu w eskorcie tylko jednego mezczyzny, nawet tak sprawnego jak Parlin. Niemniej, co sie stalo, to sie nie odstanie. Zamartwianie sie w tej chwili nie mialo sensu. Siedziala z dlonmi splecionymi na blacie i myslala. Jeszcze w Idris plan uratowania Siri wydawal sie o wiele prostszy. Tutaj wyraznie dostrzegala skale jego trudnosci. Musiala sie w jakis sposob dostac na Dwor Bogow i wykrasc stamtad siostre. Jak miala dokonac wyczynu tak smialego? Przeciez Dwor Bogow jest z pewnoscia swietnie strzezony. Lemex cos wymysli, zapewnila sie w duchu. Teraz jeszcze nie trzeba nic robic. Ja... Jakis mezczyzna usiadl przy jej stole. Ubrany byl mniej krzykliwie i nie tak kolorowo jak wiekszosc miejscowych, w stroj z brazowej skory. Tylko na piersi nosil zbytkowna kamizelke z czerwonego materialu. To nie byl Lemex. Szpieg mial juz ponad piecdziesiat lat, byl wyraznie starszy. Nieznajomy tymczasem mial pociagla twarz i starannie ulozona fryzure. Liczyl sobie nie wiecej niz trzydziesci piec lat. -Nie cierpie pracy najemnika - oswiadczyl. - Wiesz dlaczego? Wstrzasnieta Vivenna rozchylila usta. -Uprzedzenia - ciagnal mezczyzna. - Wszyscy inni wykonuja swoja robote, prosza o wynagrodzenie i zyskuja dzieki temu szacunek. Ale nie najemnicy. Nam wykonywanie naszego zawodu przynosi jedynie nieslawe. Ilu znasz minstreli, na ktorych mozna splunac tylko z takiego powodu, ze spiewaja dla tego, kto zaplaci najwiecej? Ilu piekarzy gnebi poczucie winy, poniewaz sprzedaje wiecej chleba stalemu klientowi niz jego wrogom? - Spojrzal dziewczynie w oczy. - Zaden. Tylko najemnicy cierpia. To niesprawiedliwie, nie sadzisz? -K... kim jestes? - udalo sie wreszcie wydukac Vivennie. Podskoczyla, gdy przy stoliku zasiadl jeszcze jeden nieznajomy. Mial przytroczona do plecow palke. Na jej koncu siedzial barwny ptak. -Nazywam sie Denth - przedstawil sie pierwszy z nich, wzial jej reke i uscisnal. - A to jest Tonk Fah. -Milo mi - odezwal sie Tonk Fah i teraz to on wymienil sie z Vivenna usciskiem. -Z przykroscia stwierdzam, ksiezniczko - podjal Denth - ze przyszlismy tu, by cie zabic. 10 Wlosy Vivenny natychmiast przybraly barwe czystej bieli.Mysl! - nakazala sobie. Szkolono cie w polityce! Uczylas sie negocjowac zwolnienie zakladnikow. Ale... jak sie to robi, kiedy samemu jest sie zakladnikiem? Nagle obaj mezczyzni wybuchneli smiechem. Ten tezszy uderzyl kilka razy dlonia w stol, tak mocno, ze jego ptak zaskrzeczal. -Wybacz, ksiezniczko - odezwal sie chudszy, Denth, i pokrecil glowa. - Probka najemniczego humoru. -Zdarza sie nam zabijac, ale nie jestesmy mordercami - dodal Tonk Fah. - To robota dla zabojcow. -O wlasnie! Zabojcy! - Denth uniosl palec. - Ich takze otacza sie szacunkiem. Jak myslisz, dlaczego tak sie dzieje? Przeciez tak naprawde tez sa najemnikami, tyle ze nazywaja sie nieco bardziej wymyslnie. Vivenna gwaltownie zamrugala, starajac sie zapanowac nad nerwami. -Nie przyszliscie tu, by mnie zabic - powiedziala. - Wiec zapewne zamierzacie mnie porwac. -Nie, na bogow! - zaprzeczyl Denth. - To kiepski interes. Jak mozna sie na tym dorobic? W koncu za kazdym razem, kiedy porywa sie osobe warta okupu, zadziera sie z kims o wiele silniejszym od siebie. - Nie warto zloscic waznych osob. - Tonk Fah ziewnal. - No, chyba ze placa za to ludzie jeszcze potezniejsi. Denth skinal glowa. -Trzeba tez brac pod uwage klopoty z karmieniem i opieka nad porwanym, wymiana listow z pogrozkami i zadaniem okupu, organizacja wymiany. Straszne z tym termedie. Jeszcze raz powiadam, kiepski interes. Przy stole zapadla cisza. Vivenna zlozyla dlonie plasko na blacie, nie chciala pokazac najemnikom, ze drza. Wiedza, kim jestem, pomyslala, kiedy wreszcie zmusila umysl do logicznego dzialania. - Albo mnie poznali w Idris, albo... -Pracujecie dla Lemeksa - odezwala sie. Denth wyszczerzyl sie w szerokim usmiechu. -Widzisz, Tonk? Mowil, ze to sprytna dziewczyna. -I pewnie to dlatego jest ksiezniczka, a my tylko najemnikami - stwierdzil Tonk Fah. Vivenna zmruzyla lekko oczy. Kpia ze mnie czy nie? -Gdzie jest Lemex? Dlaczego nie przyszedl tu osobiscie? Denth znow sie usmiechnal i ruchem glowy wskazal restauratora, ktory przyniosl do stolu pokaznych rozmiarow gar potrawki. Pachniala pikantnymi przyprawami i plywalo w niej cos, co wygladalo na szczypce kraba. Wlasciciel lokalu rzucil na blat kilka drewnianych lyzek i odszedl. Najemnicy nie czekali na zaproszenie do poczestunku. -Twoj przyjaciel - wyjasnil Denth, chwytajac za lyzke - a nasz pracodawca, Lemex, nie czuje sie najlepiej. -Febra - sprecyzowal Tonk Fah pomiedzy siorbnieciami. -Poprosil nas, zebysmy cie do niego przyprowadzili - podjal chudszy z mezczyzn i jedna reka podal dziewczynie zlozona na pol kartke, podczas gdy druga otworzyl krabie szczypce. Vivenna skrzywila sie, widzac jak wysysa z nich zawartosc. "Ksiezniczko" - przeczytala Vivenna. "Zaufaj, prosze, tym ludziom. Denth sluzy mi wiernie juz od jakiegos okresu i nie watpie w jego lojalnosc - o ile oczywiscie ktoregokolwiek najemnika mozna tym epitetem obdarzyc. On i jego ludzie zostali oplaceni i jestem pewien, ze pozostana nam wierni do konca umowy. Autentycznosc niniejszego listu poswiadczam haslem: blekitna maska". Dokument zostal napisany reka Lemeksa. Co wiecej, jego autor podal wlasciwe haslo. Nie chodzilo przy tym o "blekitna maske", tylko o zastosowanie slowa "okres" zamiast "czas". Vivenna spojrzala na Dentha, ktory wlasnie pozbawial zawartosci kolejne szczypce. -Aha! - odezwal sie, odrzucajac pusta skorupke. - Nadszedl trudny moment. Dziewczyna musi podjac decyzje. Czy mowimy prawde, czy moze ja oszukujemy? Czy spreparowalismy ten list? A moze uwiezilismy starego szpiega i torturami zmusilismy do napisania go? -W dowod dobrej woli moglibysmy ci przyniesc jego palce - podjal Tonk Fah. - Czy byloby ci latwiej? -Humor najemnikow? Kolejna probka? - Vivenna uniosla brew. -Nie inaczej. - Denth westchnal. - Nie jestesmy zbyt bystrzy. Gdybysmy byli, podjelibysmy sie jakiegos zawodu, w ktorym smiertelnosc nie jest az tak wysoka. -Na przyklad takiego jak twoj, ksiezniczko - dodal Tonk. - Wy, arystokraci, zyjecie zazwyczaj dosc dlugo. Zastanawialem sie nawet kiedys, czy nie zaczac terminowac u jakiegos krola. Rozesmieli sie obaj, a Vivenna zmarszczyla czolo. Lemex nie dalby sie zlamac torturami, myslala goraczkowo. Jest na to zbyt dobrze wyszkolony. A nawet, gdyby pekl, nie podalby obu hasel. Prawdziwego i falszywego. -Chodzmy - powiedziala i podniosla sie z miejsca. -Chwila - rzucil Tonk z lyzka na wysokosci ust. - Mamy zostawic to jedzenie? Vivenna spojrzala na czerwonawa zupe i kolyszace sie w niej konczyny skorupiakow. -Zdecydowanie. *** Lemex cicho zakaszlal. Po jego podstarzalej twarzy splywaly struzki potu, skore mial blada i lepka. Co chwila mamrotal cos w malignie.Vivenna siedziala na stolku obok jego lozka. Dlonie zlozyla na kolanach. Obaj najemnicy czekali z Parlinem w drugiej czesci pokoju. Poza nimi byla tu obecna tylko powaznie spogladajaca pielegniarka - ta sama kobieta, ktora jakis czas temu poinformowala dziewczyne, ze nic wiecej nie da sie zrobic. Lemex umieral. Szansa, ze dozyje wieczora, byla niewielka. Vivenna po raz pierwszy widziala jego twarz. Dotychczas jedynie ze soba korespondowali. I to oblicze wygladalo... niewlasciwie. Dziewczyna zdawala sobie sprawe, ze agent sie starzeje, co zreszta sprawialo, ze byl lepszym szpiegiem, poniewaz w tym zawodzie pracowalo niewielu ludzi w tym wieku. Niemniej, wedlug niej nie powinien byc tak kruchym i trzesacym sie starcem, rozedrganym i kaszlacym. Powinien wygladac jak starszy, dobrze utrzymany, elegancki mezczyzna obdarzony bystrym umyslem i cieta riposta. Tak go sobie dotad wyobrazala. Miala wrazenie, ze traci dobrego, wieloletniego przyjaciela, choc przeciez tak naprawde wcale go nie znala. Razem z nim znikala jej jedyna gwarancja bezpieczenstwa w Hallandren, jej sekretna przewaga. To przeciez Lemex mial sprawic, ze szalony plan ksiezniczki sie powiedzie. Liczyla na niego, na zdolnego, madrego przewodnika. Znow zakaszlal. Pielegniarka spojrzala na Vivenne. -Na przemian traci i odzyskuje przytomnosc. Tego ranka mowil jeszcze o tobie, ale teraz jest z nim coraz gorzej... -Dziekuje - odpowiedziala cicho Vivenna. - Mozesz odejsc. Kobieta sklonila sie i zniknela. Nadeszla pora, bym zachowala sie jak ksiezniczka, pomyslala Vivenna, wstala i pochylila sie nad poslaniem Lemeksa. -Lemex - zaczela - chce, bys powiedzial mi wszystko co wiesz. Jak mam skontaktowac sie z reszta twojej siatki? Gdzie znajde naszych pozostalych agentow? Jakich hasel mam uzyc, zeby mnie wysluchali? Mezczyzna zakaszlal, spojrzal niewidzacymi oczyma i wyszeptal cos. Dziewczyna pochylila sie nizej. -Nigdy tego nie powiem - mowil. - Mozecie mnie torturowac, ile chcecie. Niczego wam nie zdradze. Vivenna na powrot usiadla. Siec idrianskich agentow w Hallandren, od poczatku, z zalozenia byla zorganizowana dosc luzno. Jej ojciec znal imiona wszystkich swych agentow, ale Vivenna wiedziala jedynie o istnieniu Lemeksa, przywodcy i koordynatora calosci. Zacisnela zeby i znow pochylila sie ku lezacemu. Potrzasnela go lekko za ramie, czujac sie przy tym jak cmentarna zlodziejka. -Lemex, spojrz na mnie. Nie przychodze cie torturowac. Jestem ksiezniczka. Jakis czas temu wyslalam ci list. A teraz przybylam osobiscie. -Nie zwiedziesz mnie - szepnal starzec. - Wasze meki na nic sie nie zdadza. Niczego nie powiem. Nie tobie. Vivenna westchnela i odwrocila wzrok. Nagle Lemex zadrzal i przez lozko przelala sie fala barw. Na moment ogarnela Vivenne, splynela na podloge i zgasla. Dziewczyna cofnela sie zaskoczona. Mgnienie oka pozniej pojawila sie jeszcze jedna. Nie byla tak naprawde fala kolorow. Byla raczej fala intensyfikacji barw. Czyms, co sunac przez pokoj, sprawialo, ze kolory i ich odcienie nabieraly wyrazistosci. Podloga, posciel, jej sukienka - wszystko nabieralo na sekunde glebi barw, po czym z powrotem bledlo. -Na Austre, co to bylo? - spytala Vivenna. -BioChromatyczny Oddech, ksiezniczko - wyjasnil oparty o framuge Denth. - Stary Lemex mial go duzo. Kilkaset Oddechow, na moje oko. -To niemozliwe - powiedziala Vivenna. - Jest Idrianinem. Nigdy nie przyjalby cudzego Oddechu. Denth spojrzal na Tonk Faha, ktory delikatnie gladzil kark swej papugi. Krepy zolnierz tylko wzruszyl ramionami. Z Lemeksa buchnela jeszcze jedna fala barw. -On umiera, ksiezniczko - powiedzial Denth. - Jego Oddech traci spoistosc. -On nie ma... - Dziewczyna spojrzala na najemnika. Poczula uscisk dloni na ramieniu. Podskoczyla i popatrzyla na Lemeksa, ktoremu udalo sie podniesc i wyciagnac reke. Patrzyl prosto na nia. Ksiezniczka Vivenna - odezwal sie i w jego oczach pojawilo sie wreszcie przytomne spojrzenie. -Lemex - powtorzyla. - Kontakty. "Musisz mi o nich powiedziec!". -Zrobilem cos zlego, ksiezniczko. Zamarla. -Oddech, ksiezniczko - ciagnal szpieg. - Odziedziczylem go po moim poprzedniku i dokupilem wiecej. Znacznie wiecej... Boze Kolorow! - przemknelo Vivennie przez mysl. Zrobilo sie jej niedobrze. -Wiem, ze zle postapilem - szepnal Lemex. - Ale... Czulem sie tak potezny. Nawet kurz byl posluszny moim rozkazom. Uczynilem to dla dobra Idris! Ludzie obdarzeni Oddechem sa w Hallandren powazani. Dzieki niemu moglem uczestniczyc w przyjeciach, na ktore normalnie nie moglbym sie dostac. Gdy tylko chcialem, chodzilem na Dwor Bogow, sluchalem posiedzen Zgromadzenia. Oddech przedluzyl mi zycie, bylem silniejszy niz inni w moim wieku... Zamrugal. Skupienie zniknelo z jego oczu. -Och, Austre - wyszeptal. - Skazalem sie na potepienie. Niewlasciwie skorzystalem z cudzych dusz. A teraz, umieram. -Lemex! - powiedziala glosniej Vivenna. - Nie mysl o tym teraz. Imiona! Potrzebuje imion i hasel. Nie zostawiaj mnie samej! -Potepiony - rozlegl sie szept. - Niech ktos to zabierze. Prosze... Vivenna chciala sie cofnac, ale stary szpieg mocno trzymal ja za ramie. Zadrzala na mysl o posiadanym przez niego Oddechu. -Wiesz, ksiezniczko - odezwal sie zza niej Denth. - Najemnikom niewiele sie mowi. To jedna z wad naszej profesji. Nikt nam nie ufa. Nigdy nie prosi sie nas o rade. Dziewczyna obejrzala sie na niego. Wciaz stal oparty o drzwi. Tonk Fah trzymal sie nieco z tylu. Stal tam takze i Parlin, sciskajac w dloni swoj niedorzecznie zielony kapelusz. -Ale gdyby ktos zechcial spytac mnie o zdanie - ciagnal Denth - przypomnialbym mu, ile sa warte Oddechy. Gdybys je sprzedala, moglabys zalozyc wlasna siec szpiegowska. Albo zrobic cokolwiek, czego tylko zapragniesz. Vivenna popatrzyla na umierajacego. Mamrotal cos pod nosem. -Kiedy umrze - mowil Denth - jego Oddech umrze razem z nim. Przepadnie cala jego BioChroma. -Wielka szkoda - rzucil Tonk Fah. Vivenna pobladla. -Nie przejme ludzkich dusz! Nie obchodzi mnie, ile sa warte! -Wedle zyczenia - odparl najemnik. - Mam tylko nadzieje, ze jesli nie uda ci sie wypelnic misji, nikomu nie stanie sie krzywda. Siri... -Nie - powiedziala Vivenna. - Nie moglabym ich mu odebrac. Nie klamala. Sama mysl o cudzym Oddechu mieszajacym sie z jej wlasnym, idea wciagania obcej duszy i stapiania jej z wlasna - wszystko to bylo dla niej odrazajace. Znow spojrzala na umierajacego szpiega. BioChroma Lemexa plonela teraz, nawet jego posciel lekko lsnila. Tak, lepiej bedzie jesli Oddechy umra wraz z nim. Jednakze bez Lemeksa nikt jej w tym miescie nie pomoze, nikt jej nie ochroni, ani nie poprowadzi. Pieniedzy miala tyle, ze ledwie wystarczyly na wikt i opierunek, nie mowiac o lapowkach i potrzebnym sprzecie. Pomyslala, ze przejecie Oddechu przypomina zagarniecie skarbu znalezionego w jaskini, w ktorej mieszkali bandyci. Czy ktos odrzuca cos takiego, nawet wiedzac, ze zostalo zdobyte w zbrodniczy sposob? Racjonalna czesc jej umyslu podszeptywala, ze rozpaczliwie potrzebuje srodkow na przeprowadzenie misji i ze mleko sie juz rozlalo... Nie! - pomyslala z wsciekloscia. To niewlasciwe! Zle! Nie moge tego wziac. Nie moglabym... Moze madrzej byloby pozwolic, by ktos inny przyjal Oddechy na jakis czas. Wtedy bylaby w stanie spokojnie sie zastanowic, co z nimi poczac. Moze... mozliwe nawet, ze udaloby sie jej odnalezc ludzi, ktorym zostaly odebrane, i moglaby je zwrocic. Spojrzala na Dentha i Tonk Faha. -Nie patrz tak na mnie, ksiezniczko. - Denth zachichotal. - Widze ten blysk w twoich oczach. Nie przechowam dla ciebie Oddechu. Gdybym mial w sobie tyle BioChromy, stalbym sie zbyt wazny. -To zupelnie jakby chodzic po miescie z workiem zlota na plecach. - Tonk Fah skinal mu glowa. -Lubie swoj Oddech - dodal Denth. - Mnie wystarczy jeden i jak dotad dziala swietnie. Dzieki niemu zyje, nikt nie zwraca na mnie uwagi, a co wiecej, jesli zajdzie potrzeba, bede mogl go sprzedac. Vivenna przesunela spojrzenie na Parlina. Ale... nie mogla go do tego zmusic. Znow popatrzyla na Dentha. -Do czego zobowiazuje was umowa z Lemeksem? Najemnik rzucil spojrzenie Tonk Fahowi, po czym znow popatrzyl na ksiezniczke. Wystarczyla jej jego mina. Placono mu za posluszenstwo. Gdyby mu rozkazala, musialby przyjac Oddechy. -Chodz tu - polecila, wskazujac na drugi stolek. Denth niechetnie posluchal. -Wiesz, ksiezniczko - powiedzial, gdy zajal juz miejsce - jesli dasz mi ten Oddech, moglbym z nim po prostu uciec. Bylbym wtedy bogatym zbiegiem. Nie powinnas w ten sposob kusic pozbawionego skrupulow najemnika, nie mam racji? Zawahala sie. Co wlasciwie strace? Nawet jesli ucieknie? - zastanowila sie. Rozwiazaloby to kilka jej problemow. -Wez je - rozkazala. Pokrecil glowa. -To tak nie dziala. Nasz przyjaciel musi mi je oddac z wlasnej woli. Dziewczyna spojrzala na lezacego starca. -Wiec... - Zaczela wydawac rozkaz Lemeksowi, ale znow sie zamyslila. Austre nie chcialby, zeby sama przyjela Oddech, bez wzgledu na okolicznosci - osoba zabierajaca bliznim Oddechy byla gorsza niz handlarze niewolnikow. -Nie - powiedziala wreszcie. - Nie. Rozmyslilam sie. Nie wezmiemy tego Oddechu. W tej samej chwili Lemex przestal mamrotac. Podniosl wzrok i spojrzal Vivennie w oczy. Wciaz trzymal ja za ramie. -Moje zycie do twojego - odezwal sie dziwnie wyraznie i gdy chciala sie odsunac, zacisnal mocniej palce. - Moj Oddech staje sie twoim. Z ust starca buchnela rozedrgana chmura migotliwej, opalizujacej mgielki, ktora pomknela w jej strone. Vivenna zamknela usta, otworzyla szerzej oczy. Wlosy jej zbielaly. Wyrwala sie z uscisku szpiega, ktorego twarz zaczela szarzec, blask znikal z jego oczu, barwy wokol niego bledly. Oddech pomknal ku niej. Zamkniecie ust nie pomoglo. Mgielka uderzyla prosto w nia, niemal jak namacalny przedmiot, i zalala jej cialo. Dziewczyna zachlysnela sie i padla na kolana. Zadrzala, czujac perwersyjna rozkosz. Nagle poczula obecnosc pozostalych osob. Czula, ze na nia patrza. Ponadto - jakby ktos zapalil swiatlo - wszystko stalo sie bardziej zywe, bardziej prawdziwe i swieze. Jeknela, drzac w zachwycie. Uslyszala stajacego u jej boku Parlina. Chlopak wolal ja po imieniu. Co jednak dziwne, byla w stanie myslec tylko o zawartej w jego glosie melodii. W kazdym wypowiedzianym przez niego slowie mogla wyroznic wszystkie nuty. Poznawala je instynktownie. Austre, Boze Kolorow! - pomyslala, opierajac sie dlonia o drewniana podloge. Dreszcze ustepowaly. Co ja zrobilam? 11 -Ale na pewno mozemy nieco nagiac zasady - powiedziala idaca nieco za Treledeesem Siri.Spojrzal na nia. Duchowny - wysoki kaplan Krola-Boga - bylby wysoki nawet bez zdobiacej jego glowe kunsztownej mitry. Przystrojony w nia, gorowal nad dziewczyna niemal tak, jakby sam byl jednym z Powracajacych. Oczywiscie bylby wtedy patykowatym, odrazajacym i aroganckim Powracajacym. -Prosisz o wyjatek? - spytal ze swym swobodnym akcentem z Hallandren. - Nie, Kielichu, nie sadze, zeby cos takiego bylo mozliwe. -Nie rozumiem dlaczego nie - uparla sie dziewczyna, gdy sluzaca otworzyla przed nimi drzwi wiodace z zielonej komnaty do blekitnej. Treledees z szacunkiem przepuscil ja przed soba, choc wyraznie wyczula, ze uczynil to niechetnie. Siri zacisnela zeby i sprobowala podejsc mezczyzne od innej strony. Vivenna w tej sytuacji zachowalaby spokoj i myslala logicznie, pomyslala. Wytlumaczylaby mu, dlaczego powinno byc jej wolno opuszczac palac, a on by jej z pewnoscia usluchal. Zaczerpnela gleboko tchu, sprobowala przepedzic z wlosow czerwony odcien oraz irytacje ze swego glosu. -Moze moglabym wyjsc na zewnatrz choc raz? Tylko na dziedziniec? -To niemozliwe - odparl Treledees. - Skoro brak ci rozrywek, to dlaczego nie poslesz po minstreli i zonglerow? Jestem pewien, ze zajeliby cie na dlugi czas. I utrzymaliby cie z dala ode mnie. Czy on naprawde nie rozumie? Nie czula frustracji dlatego, ze nie miala sie czym zajac. Problem stanowilo to, ze nie widziala nieba. Nie byla w stanie uciec scianom, zamkom i zasadom. Poza tym, chetnie by z kims porozmawiala. -Przynajmniej pozwol mi spotkac sie z ktoryms z bogow. Naprawde nie wiem, co chcecie osiagnac, trzymajac mnie w zamknieciu. -Nie jestes zamknieta, Kielichu - powiedzial Treledees. - Trwa okres izolacji, podczas ktorego powinnas sie oddac kontemplacji swego nowego mieszkania i miejsca w zyciu. To starozytny i piekny zwyczaj. Dzieki temu nabierzesz szacunku dla Krola-Boga i jego boskich rzadow. -Tak, ale jestesmy przeciez w Hallandren - rzucila Siri. - W krainie rozwiazlosci i frywolnosci! Na pewno jest sposob, by taki wyjatek byl mozliwy. Treledees zamarl w pol kroku. -Jesli chodzi o religie nie ma zadnych wyjatkow, Kielichu. Musze w tej chwili zalozyc, ze poddajesz mnie probie. Choc przyznaje, ze z trudem przychodzi mi myslec, iz osoba godna dotknac Krola-Boga moglaby wymyslic cos tak pospolitego. Dziewczyna sie skrzywila. Jestem w tym miescie od niecalego tygodnia, pomyslala, a juz moja niewyparzona buzia wpedza mnie w klopoty. A przeciez Siri nie byla odludkiem - uwielbiala rozmawiac, spedzac czas z innymi, smiac sie w towarzystwie innych. Niemniej nie potrafila naklaniac ich, by postepowali wedle jej zyczen, nie w taki sposob, jak robia to politycy. Tego powinna byla nauczyc sie od Vivenny. Szli dalej. Dziewczyna miala na sobie dluga, zwiewna, brazowa spodnice, ktora zakrywala jej stopy. Za nia ciagnal sie tren. Kaplan byl ubrany w zlote i brazowe szaty - w te same barwy, w jakie byla przystrojona sluzba. Siri wciaz oszalamialo to, ze kazdy w palacu mial tak wiele rozmaitych strojow, choc najczesciej roznily sie wylacznie kolorami, nie krojem. Wiedziala, ze nie powinna draznic kaplanow. I tak wyczuwala, ze jej nie lubia. Dalsze zaognianie sytuacji nie moglo jej pomoc. Tyle ze kilka ostatnich dni uplynelo jej w straszliwej nudzie. Schwytana w pulapke Palacu, pozbawiona mozliwosci wyjscia, bez nikogo z kim moglaby porozmawiac. Miala wrazenie, ze zwariuje. Wyjatki jednak byly niemozliwe. Na to przynajmniej wygladalo. -Czy to wszystko, Kielichu? - spytal Tredlees, zatrzymujac sie obok drzwi. Znow odniosla wrazenie, ze mezczyzna traktuje ja uprzejmie z taka sama ochota, z jaka wypelnia inne nieprzyjemne obowiazki. Westchnela, lecz skinela glowa. Kaplan uklonil sie, po czym otworzyl drzwi i oddalil sie spiesznie. Siri odprowadzila go wzrokiem, tupiac noga, z zalozonymi na piersi rekoma. Sluzki staly za nia, milczace jak zawsze. Przez chwile zastanawiala sie, czy nie poszukac Niebieskopalcego, ale... nie. Skryba zawsze mial sporo pracy i nie chciala mu sie narzucac. Westchnela po raz kolejny i wydala sluzacym polecenie, by przygotowaly jej wieczorny posilek. Dwie kobiety przyniosly stojace pod sciana komnaty krzeslo. Siri usiadla i odpoczywala, podczas gdy znoszono jedzenie. Krzeslo bylo miekkie, ale i tak z trudem odnajdywala pozycje, w ktorej nie czulaby zbolalego miejsca. Kazda z szesciu ostatnich nocy spedzila zmuszona do kleczenia nago i za kazdym razem meczyla sie w koncu i zasypiala. Spanie na twardej posadzce spowodowalo, ze czula w plecach i karku mdlacy, nieustepliwy bol. Kazdego ranka Krol-Bog znikal, a ona przenosila sie do lozka. Gdy budzila sie po raz drugi, palila posciel, po czym wybierala ubranie na nowy dzien. Co rano dostawala inne stroje do wyboru. Zaden nie powtorzyl sie dwukrotnie. Dziewczyna nie byla pewna, skad sluzki biora tyle ubran, dokladnie jej rozmiaru. Stala sie przez to wybredna, poniewaz wiedziala, ze po raz drugi niczego nie wlozy. Gdy byla juz ubrana, mogla robic cokolwiek, poza oczywiscie opuszczeniem palacu. Nocami kapano ja i ponownie przebierano - znow mogla wybierac - na noc. Chcac zapewnic sobie nieco wieksza wygode, prosila o coraz bardziej zdobne suknie, poniewaz warstwy tkaniny przydawaly sie jej podczas dlugich godzin snu w sypialnej komnacie. Zastanawiala sie czesto, czy krawcy zdawali sobie sprawe, ze owoce ich pracy byly noszone tylko przez chwile, po czym trafialy porzucone na podloge, gdzie uzywala ich w charakterze poscieli. Nie miala niczego, a mimo to mogla miec wszystko. Egzotyczne potrawy, meble, wystepy artystow, ksiazki, dziela sztuki... wystarczylo, ze poprosila. Gdy przestawala sie czymkolwiek zajmowac, przedmioty zabierano. Miala wiec wszystko i nic. Ziewnela. Nieregularne godziny snu sprawily, ze chodzila z bezustannie podkrazonymi oczami i wciaz czula zmeczenie. Wypelniajaca dni pustka rowniez w niczym nie pomagala. Gdybym choc mogla z kims porozmawiac, przemknelo jej przez mysl. Ale sluzba, kaplani i skrybowie trzymali sie scisle swych oficjalnych zadan i rol. To zreszta dotyczylo wszystkich osob, ktore widywala. Z wyjatkiem jego. Tylko czy on w ogole na nia reagowal? Miala wrazenie, ze ogladanie jej ciala sprawia Krolowi-Bogu przyjemnosc, ale nie dal jej ani razu najmniejszego sygnalu, ze chce czegos wiecej. Po prostu przygladal sie badawczo kleczacej Siri. Do tego sprowadzalo sie ich malzenskie zycie. Sluzace skonczyly nakrywac do stolu, po czym stanely pod sciana. Robilo sie pozno - zblizala sie pora wieczornej kapieli. Musze sie pospieszyc z kolacja, pomyslala siedzac przy stole. Nie moge sie przeciez spoznic na codzienna sesje podgladactwa. *** Kilka godzin pozniej Siri - wykapana, spryskana wonnosciami i odpowiednio ubrana - stanela przed wielkimi zlotymi wrotami, ktore prowadzily do sypialnej komnaty Krola-Boga. Oddychala gleboko, starajac sie uspokoic, choc zdenerwowanie sprawilo, ze jej wlosy przybraly bladobrazowy odcien. Nie udalo sie jej jeszcze do tego przywyknac.To glupie. Wiedziala przeciez, co sie stanie. A jednak, wyczekiwanie i lek nie chcialy zniknac. Zachowanie Krola-Boga stanowilo wyrazny dowod jego wladzy nad dziewczyna. Zdawala sobie sprawe, ze pewnego dnia ja wezmie i ze moze sie to wydarzyc dowolnej nocy. Przeciagajaca sie trwoga meczyla ja bardziej niz podczas pierwszej, pelnej przerazenia nocy. Zadrzala. Niebieskopalcy przyjrzal sie jej uwaznie. Miala nadzieje, ze w koncu jej zaufa, ze pozwoli stawic sie przed drzwiami samodzielnie i o czasie. Jak dotad jednak przychodzil, by odprowadzic ja osobiscie. Przynajmniej nie pojawil sie dzis podczas mojej kapieli, pomyslala. Ciepla woda i mile zapachy powinny ja uspokajac - niestety, kapiele spedzala zwykle, lekajac sie nieuchronnej wizyty w sypialni Krola-Boga lub nadejscia jeszcze jednego slugi - mezczyzny. Rzucila okiem na skrybe. -Jeszcze kilka minut, Kielichu - powiedzial. Skad on to wie? - zastanowila sie. Wydawalo sie, ze starzec zostal obdarzony nadnaturalnym poczuciem czasu. Sama w palacu nie widziala ani jednego czasomierza - zadnego zegara slonecznego, pokrytej miarka swiecy ani klepsydry. O umowionych spotkaniach i innych obowiazkach wszystkim przypominali sluzacy. Niebieskopalcy spojrzal na drzwi i potem znow na nia. Gdy ich spojrzenia sie spotkaly, skryba natychmiast sie odwrocil. Zaczal przestepowac z nogi na noge. Czym on sie tak denerwuje? - pomyslala z irytacja, spogladajac na zlozone wzory pokrywajace zlote wrota. Przeciez to nie on musi przez to przechodzic kazdej nocy. -Czy... sprawy z Krolem-Bogiem ida pomyslnie? - spytal znienacka skryba. Siri zmruzyla oczy. -Zauwazylem, ze jestes wciaz zmeczona - dodal. - Domyslam sie, ze oznacza to, ze wieczorami jestes... bardzo aktywna? -To chyba dobrze, prawda? Wszyscy chca, by nastepca tronu przyszedl na swiat jak najszybciej. -Tak, oczywiscie - przyznal starzec, nerwowo splatajac palce. - Chodzi tylko o to, ze... - Urwal i spojrzal jej w oczy. - Powinnas byc ostrozna, Kielichu. Nie rozpraszaj sie. Musisz byc przez caly czas czujna. Wlosy Siri pokryly sie niezmacona biela. -Mowisz tak, jakby grozilo mi jakies niebezpieczenstwo - powiedziala cicho. -Co? Niebezpieczenstwo? - Niebieskopalcy rozejrzal sie. - Nonsens. Czego mialabys sie obawiac? Sugerowalem tylko, zebys byla czujna, na wypadek gdyby Krol-Bog zazadal twej obecnosci. Och, juz czas. Milego wieczoru, Kielichu. Otworzyl drzwi, polozyl dlon na jej plecach i wprowadzil ja do komnaty. W ostatniej chwili przysunal usta do jej ucha. -Powinnas na siebie uwazac, dziecko - szepnal. - W tym palacu nie wszystko jest tym, czym sie wydaje. Siri zmarszczyla czolo i odwrocila sie, ale na twarzy skryby pojawil sie juz falszywy usmiech. Zamknal drzwi. O czym on, na Austre, mowil? - przemknelo jej przez mysl i zatrzymala sie, zapewne na zbyt dlugo, przy wejsciu. Wreszcie spojrzala w glab komnaty i westchnela. W palenisku jak zwykle tanczyly plomienie, choc ogien byl mniejszy niz zwykle. Byl tam. Siri nie musiala nawet patrzec w strone loza, by miec pewnosc. Gdy jej wzrok przywykl do polmroku, zauwazyla, ze kolor plomieni blekit, czerwien, a nawet czern - jest zbyt intensywny, zbyt nasycony. Suknia dziewczyny, uszyta z przepysznej zlotej satyny, jakby sie jarzyla. Wszystko, co bylo biale - na przyklad koronki jej stroju - odmienilo sie nieco i pokrylo delikatna tecza, jak ogladane przez pryzmat. W glebi ducha pozalowala, ze nie jest w dobrze oswietlonej sali, w ktorej moglaby w pelni docenic wspanialosc BioChromy. Ale oczywiscie nie bylo w tym nic dobrego. Oddech Krola-Boga stanowil wynaturzenie. Wladca karmil sie duszami innych ludzi i barwy, ktore wywolywal, choc piekne, powstawaly ich kosztem. Roztrzesiona Siri rozsznurowala wstazki z boku sukni i pozwolila jej opasc na posadzke. Dlugie rekawy zsunely sie swobodnie, stan i spodnica zaszelescily na podlodze. Rytualu dopelnila, zsuwajac ramiaczka koszuli, ktora rzucila obok sukienki. Wyszla spomiedzy lezacych na ziemi fald materialu, uklonila sie i przyjela zwyczajowa pozycje. Jej plecy zaprotestowaly i dziewczyna ze smutkiem pomyslala o czekajacej ja, kolejnej spedzonej w niewygodzie nocy. Mogliby chociaz dopilnowac, przemknelo jej przez glowe - zeby ogien w kominku plonal jak nalezy. Nocami, w wielkim kamiennym palacu panowal chlod, nawet mimo tropikalnego klimatu Hallandren. Chlod odczuwalny zwlaszcza przez kogos, kto byl nagi. Skup sie na Niebieskopalcym, przykazala sobie, starajac sie zajac mysli. Co takiego chcial mi powiedziec? W palacu nie wszystko jest tym, czym sie wydaje? Czy ostrzegal ja przed gniewem Krola-Boga, przypominajac, ze wladca w dowolnej chwili mogl skazac ja na smierc? O tym przeciez bardzo dobrze wiedziala. Jak moglaby zapomniec, skoro Susebron siedzial mniej niz pietnascie stop od niej i przygladal sie jej posrod otaczajacych cieni? Nie, skryba na pewno mowil o czyms innym. Uznal, ze przestroge nalezy przekazac jej po cichu, tak by nie uslyszal jej nikt inny. Powinnas byc ostrozna... Zapachnialo to polityka. Siri zacisnela mocniej zeby. Gdyby uwazniej sluchala swych nauczycieli, moze bylaby w stanie wylowic subtelna wskazowke, kryjaca sie w ostrzezeniu Niebieskopalcego. Ja naprawde nie potrzebuje juz kolejnych powodow do niepokoju, myslala. Skoro starzec mial jej cos do powiedzenia, to dlaczego nie zrobil tego wprost? Mijaly kolejne minuty, a dziewczyna powtarzala sobie slowa skryby raz po raz, jak ktos, kto nie moze zasnac. Bylo jej jednak zbyt niewygodnie i zimno, by mogla dojsc do jakichkolwiek wnioskow. Bala sie przez to coraz bardziej. Vivenna by to zrozumiala. Vivenna zapewne instynktownie pojelaby, dlaczego Krol-Bog nie chce z nia sypiac. Udaloby jej sie to zmienic juz pierwszej nocy. Siri byla jednak niedouczona i mogla jedynie starac sie - bardzo sie starac, tak jak uczynilaby to Vivenna - byc najlepsza zona i w ten sposob sluzyc Idris. Starala sie byc taka kobieta, jaka wszyscy chcieli w niej widziec. Wciaz jej to nie wychodzilo. Wiedziala rowniez, ze nie bedzie w stanie zyc w ten sposob zbyt dlugo. W palacu czula sie jak w pulapce. Kaplani na wszystkie jej prosby i argumenty reagowali jedynie wznoszeniem oczu do nieba. Nie umiala nawet zainteresowac soba Krola-Boga na tyle, by chcial z nia obcowac jak z zona. A teraz okazalo sie, ze cos jej moze zagrazac, choc nie wiedziala nawet co i z ktorej strony. Innymi slowy, dziewczyna czula wszechogarniajaca frustracje i niepokoj. Jeknela. Czujac bol w kazdej konczynie, wyprostowala sie i usiadla na srodku ciemnej komnaty, po czym spojrzala na ciemniejaca w rogu postac. -Czy zechcialbys to po prostu zrobic? - wydukala. Cisza. Siri zrozumiala, co wlasnie zrobila, i jej wlosy zbielaly jak kosc. Zesztywniala, spuscila wzrok, zmeczenie ulecialo, zastapione gwaltownym lekiem. Czego sie spodziewala? Krol-Bog mogl w kazdej chwili wezwac slugi i kazac ja zabic. Tak naprawde zreszta wcale nie musial nikogo przywolywac. Mogl ozywic suknie Siri i polecic jej udusic dziewczyne. Mogl nakazac dywanowi, by ja zdlawil. Prawdopodobnie nie wstajac z krzesla, mogl nawet zrzucic jej sufit na glowe. Siri czekala, dyszac ciezko, zdjeta strachem, spodziewajac sie wybuchu wscieklosci i zemsty wladcy. Ale... nie stalo sie nic. Mijaly kolejne minuty. Wreszcie dziewczyna podniosla wzrok. Krol-Bog poruszyl sie, wyprostowal i w dalszym ciagu obserwowal ja z wysokosci stojacego obok loza wielkiego krzesla. Refleksy swiatla tanczyly w oczach wladcy. Jego rysow nie widziala wyraznie, lecz nie wydawal sie rozgniewany. Byl po prostu zimny i niedostepny. Juz chciala spuscic wzrok, ale sie zawahala. Skoro jej wybuch nie sprowokowal zadnej reakcji, to przygladanie sie mu, nie moglo sprowadzic na nia niczego gorszego. Uniosla wiec glowe i spojrzala Susebronowi w oczy, majac przy tym swiadomosc, ze postepuje niemadrze. Vivenna nigdy nie sprowokowalaby tego czlowieka. Pozostalaby cicha i skromna i albo rozwiazalaby problem, albo - jesli zadne rozwiazanie nie istnialo - kleczalaby co noc, dopoki jej cierpliwosc nie wywarlaby wrazenia nawet na Krolu-Bogu Hallandren. Tyle ze Siri nie byla Vivenna i musiala sie z tym pogodzic. Wladca wciaz sie jej przygladal. Dziewczyna poczula, ze sie rumieni. Kleczala przed nim zupelnie naga juz przez szesc nocy z rzedu, ale patrzenie nan bylo zupelnie czym innym. Nie pochylila sie jednak. Wciaz na kolanach, przygladala sie mu, niemal przemoca odpedzajac sennosc. A nie bylo to latwe. Byla zmeczona, a nowa pozycja okazala sie trudniejsza do utrzymania nawet od glebokiego uklonu. Mimo to czekala i patrzyla. Mijaly godziny. Wreszcie - mniej wiecej o tej samej porze, o ktorej dotad opuszczal sypialnie - Krol-Bog podniosl sie z miejsca. Siri zesztywniala, czujac gwaltowna fale przerazenia. Wladca jednak ruszyl po prostu do drzwi. Zastukal w nie lekko i sluzacy czekajacy po drugiej stronie otworzyli. Wyszedl i wrota sie zamknely. Siri czekala w napieciu. Nie pojawili sie zolnierze i nie aresztowali jej, nie wpadli tez kaplani z wymowkami. Po jakims czasie dziewczyna podeszla do loza i zagrzebala sie w poscieli, cieszac sie jej cieplem. Ten caly Krol-Bog, pomyslala osuwajac sie w sen, jest z pewnoscia mniej surowy, niz wszyscy uwazaja. Zasnela. 12 Wreszcie nadszedl moment, w ktorym Dar Piesni musial wysluchac petycji.Bylo to niezwykle meczace, poniewaz Uroczystosci Zaslubin mialy trwac jeszcze przez kilka nastepnych dni. Ludzie jednak potrzebowali swych bogow bez wzgledu na swieto. Wiedzial, ze nie powinien odczuwac z tego powodu irytacji. Z powodu zwiazanej ze slubem wladcy fety - na obchodach ktorej szczesliwie nie pojawila sie ani panna mloda, ani pan mlody - i tak mial wolny niemal caly tydzien, i to powinno mu wystarczyc. Poza tym, jedynym, co musial robic, bylo spedzanie kilku godzin dziennie na ogladaniu dziel sztuki i wysluchiwaniu ludzkich lamentow. Naprawde niewiele. Nawet jesli doprowadzalo go to do szalu. Westchnal i rozparl sie wygodniej na swym tronie. Na glowie mial haftowana czapke, do ktorej wlozyl dopasowana kolorami - czerwienia i zlotem - luzna szate. Faldy stroju wily sie wokol jego ramion i torsu. Z plaszcza zwieszaly sie zlote fredzle. Podobnie jak w przypadku wszystkich strojow Powracajacego, wkladanie na siebie tego ubrania bylo czynnoscia jeszcze bardziej zlozona od jego kroju. Gdyby nagle opuscili mnie sludzy, pomyslal z cieniem wesolosci, nie potrafilbym sie nawet ubrac. Oparl glowe na piesci, lokiec umiescil na oparciu tronu. Ta sala palacu otwierala sie bezposrednio na porosniety trawa dziedziniec Dworu Bogow - niepogoda byla w Hallandren rzadkoscia, a znad morza dolatywal slono pachnacy, chlodny wietrzyk. Zamknal oczy i gleboko wciagnal powietrze. Zeszlej nocy znow snil o wojnie. Llarimar uznal, ze to szczegolnie znaczacy fakt. Dar Piesni byl tylko lekko zaniepokojony. Wszyscy przeciez powtarzali, ze jesli do konfliktu rzeczywiscie dojdzie, to Hallandren bez trudu zwyciezy. Aczkolwiek, jesli to byla prawda, to dlaczego wciaz widzial w koszmarach plonace T'Telir? Nie jakas odlegla idrianska wioske, ale swoje wlasne miasto. To nic nie znaczy, powtorzyl w duchu z naciskiem. Te sny to tylko odzwierciedlenie moich lekow. -Nastepna petycja, Wasza Milosc - szepnal stojacy u jego boku Llarimar. Dar Piesni westchnal i otworzyl oczy. Pod obiema scianami komnaty stali kaplani w swych dlugich szatach i zdobnych nakryciach glowy. Skad ich sie tylu wzielo? Czy jakikolwiek bog naprawde potrzebuje tak licznej swity? Na zewnatrz, na trawniku czekala dluga kolejka ludzi. Wygladali zalosnie i przygnebiajaco. Czesc z nich zanosila sie kaszlem, wywolanym choroba. Alez ich wielu, pomyslal, gdy przyprowadzono do niego nastepna kobiete. Chyba powinienem byl sie tego spodziewac. Nie rozmawialem z nimi od niemal tygodnia. -Wiercipieto - zwrocil sie do swego kaplana. - Idz i powiedz oczekujacym, by usiedli. Nie ma powodu, zeby przez caly czas stali. To moze troche potrwac. Llarimar wyraznie sie zawahal. Pozycja stojaca byla oczywista oznaka szacunku. Po chwili jednak skinal glowa i nakazal gestem jednemu z mlodszych kaplanow przekazac zebranym poslanie od boga. Tylu ludzi chce sie ze mna spotkac, myslal Dar Piesni. Co musialbym zrobic, zeby ich przekonac, ze jestem do niczego? Jak mogl sprawic, by przestali go nachodzic? Po pieciu latach wysluchiwania prosb i petycji nie byl, szczerze powiedziawszy, pewien, czy zniesie jeszcze piec kolejnych. Kobieta zblizyla sie do jego tronu. W ramionach niosla dziecko. Nie, tylko nie dziecko. Dar Piesni skrzywil sie. -O, wielki - zaczela, padajac przed nim na kolana. - Panie Odwagi. Dar Piesni milczal. -To Halan, moje dziecko - mowila kobieta, wyciagajac ku bogu rece, w ktorych trzymala syna. Gdy zblizyla je do aury Powracajacego, kocyk rozblysnal intensywnym blekitem, rozniacym sie dwa i pol stopnia od czystego koloru. Dar Piesni bez trudu dostrzegl, ze chlopiec cierpi na straszliwa chorobe. Schudl tak bardzo, ze schla na nim skora. Oddech dziecka byl tak slaby, ze migotal niepewnie niczym plomien dopalajacej sie swiecy. Czekala je smierc jeszcze przed koncem dnia. -Uzdrowiciele mowia, ze zapadl na smiertelna febre - powiedziala matka Halana. - Wiem, ze umiera. Dziecko wydalo z siebie slaby odglos, cos w rodzaju stlumionego kaszlniecia. Na prawdziwy placz brakowalo mu sil. -Prosze, o Wielki - mowila dalej kobieta, pociagajac nosem i pochylajac glowe. - Och, prosze. Byl odwazny, tak samo jak ty. Oddam za niego swoj Oddech, Oddechy wszystkich z mojej rodziny. Bedziemy ci sluzyc przez sto lat, zrobie cokolwiek, tylko blagam, ocal go. Dar Piesni przymknal powieki. -Prosze - wyszeptala. -Nie moge - odparl bog. Cisza. -Nie moge - powtorzyl. -Dziekuje, moj panie - odpowiedziala wreszcie szeptem. Dar Piesni otworzyl oczy i ujrzal odprowadzana kobiete, szlochajaca cicho i przyciskajaca mocno synka do piersi. Zebrani w kolejce ludzie takze ja obserwowali. Na ich twarzach malowaly sie jednoczesnie nieszczescie i nadzieja. Nie udalo sie kolejnemu proszacemu, co oznaczalo, ze oni wciaz mieli szanse. Szanse na to, zeby go blagac, by sie zabil. Dar Piesni podniosl sie nagle z miejsca, zerwal czapke z glowy i odrzucil ja na bok. Mocnym szarpnieciem otworzyl drzwi w tylnej scianie komnaty i wyszedl. Drzwi glosno trzasnely. Sludzy i kaplani ruszyli natychmiast za nim. Odwrocil sie ku nim na piecie. -Wynoscie sie stad! - rzucil, machajac reka. Na ich twarzach pojawilo sie zaskoczenie. Nie byli przyzwyczajeni do takich wybuchow gniewu swego pana. -Zostawcie mnie w spokoju! - krzyknal. Kolory w sali zaplonely intensywniej, reagujac na rozedrgane emocje boga. Sluzacy cofneli sie, zmieszani. Wrocili niepewnie do otwierajacej sie na trawnik komnaty i zamkneli za soba drzwi. Dar Piesni zostal sam. Oparl dlon o sciane. Oddychal gleboko. Wolna reka przetarl skron. Dlaczego tak sie pocil? Przeciez wysluchal juz tysiecy takich prosb i wiele z nich dotyczylo spraw gorszych niz ta ostatnia, posylal na smierc ciezarne kobiety, dzieci i ich rodzicow, powierzal nieszczesciu osoby wierne i niewinne. Nie mial powodu do tak ostrej reakcji. Byl w stanie to zniesc. To tak naprawde nic trudnego. Podobnie jak cotygodniowe pochlanianie Oddechu kolejnej osoby. Niewielka cena za... Drzwi stanely otworem i ktos wszedl do komnaty. Dar Piesni nawet sie nie obrocil. -Czego oni ode mnie chca, Llarimarze? - spytal ostro. - Czy naprawde mysla, ze to zrobie? Ja? Dar Piesni zwany Samolubnym? Czy rzeczywiscie sadza, ze poswiece swe zycie dla jednego z nich? Llarimar milczal przez kilka chwil. -Obdarzasz ich nadzieja, Wasza Milosc - odezwal sie wreszcie. - Ostatnia, najmniejsza nadzieja. Nadzieja stanowi czesc wiary - czesc wiedzy o tym, ze pewnego dnia, ktorys z twoich wyznawcow dostapi cudu. -A co, jesli sie myla? - zapytal Dar Piesni. - Nie chce umierac. Jestem prozny, lubie zycie w luksusie. Tacy jak ja nie umieraja za innych, nawet jesli sa przypadkiem bogami. Llarimar nie odpowiedzial. -Ci dobrzy juz nie zyja, Wiercipieto - podjal Dar Piesni. - Kojaca Madroscia, Jasny Cien: ci bogowie oddali zycie za wiernych i juz ich nie ma. Wszyscy pozostali, mnie nie wylaczajac, to sami egoisci. Od jakiego czasu zadna petycja nie zostala wysluchana? Od trzech lat? -Mniej wiecej, Wasza Milosc - przytaknal cicho kaplan. -Bo dlaczego mialoby byc inaczej? - Dar Piesni rozesmial sie. - Przeciez zeby uleczyc ktoregos z wiernych, ktos z nas musi umrzec. Czy nie uwazasz, ze to niedorzeczne? Co to za religia, ktora naklania ludzi, by Prosili boga o samobojstwo? - Powracajacy pokrecil glowa. - To jakas ironia. Jestesmy dla nich bogami dopoty, dopoki nas nie zabija. I wydaje mi sie, ze wiem, dlaczego niektorzy bogowie sie poddaja. To przez te prosby, przez codzienne ich wysluchiwanie, ze swiadomoscia, ze mozesz jednego z nich zbawic, a nawet, ze pewnie powinienes, skoro twoje wlasne zycie nie jest nic warte. Sama ta wiedza wystarczy, by oszalec. By oszalec i zeby sie zabic! - Usmiechnal sie, spogladajac na wysokiego kaplana. - Samobojstwo przez ubostwienie. Jakiez to teatralne. -Czy mam odwolac reszte petycji, Wasza Milosc? - Llarimar w najmniejszym stopniu nie wygladal na wstrzasnietego czy zmartwionego wybuchem boga. -Pewnie, dlaczego nie. - Dar Piesni machnal reka. - Przyda im sie lekcja teologii. Powinni zrozumiec, jakim jestem bezuzytecznym bogiem. Odeslij ich i kaz wrocic jutro. O ile oczywiscie beda na tyle glupi, by jeszcze sie tu pojawic. -Tak, Wasza Milosc - Kaplan sie uklonil. Czy Llarimar naprawde nigdy sie na mnie nie wscieka? - zastanowil sie Powracajacy. Przeciez akurat on powinien dokladnie rozumiec, ze na mnie nie mozna polegac! Odwrocil sie i odszedl, a Llarimar wrocil do sali prosb. Za bogiem nie ruszyl zaden sluga. Nawet nie probowali. Dar Piesni przeszedl przez pierwsza czerwona komnate, potem przez nastepna w tym samym kolorze, az wreszcie, mijajac kilka kolejnych pomieszczen, dotarl do schodow i wszedl na pietro. Tutaj palac byl otwarty ze wszystkich stron. Bylo to tak naprawde wielkie, przykryte dachem patio. Ruszyl w druga strone - by znalezc sie jak najdalej od miejsca, w ktorym czekali wierni. Wial silny wiatr. Czul, jak szarpie jego szate, jak niesie wonie, ktore, wirujac wokol palm, przebyly setki mil nad oceanem, by wreszcie dotrzec na Dwor Bogow. Stal tak dluga chwile i spogladal na miasto i rozciagajace sie za nim morze. Mimo tego, co czasem mawial, nie chcialby opuscic swojego wygodnego domostwa na dworze. Nie byl stworzony do zycia w dzungli, stanowczo wolal przyjecia. Niekiedy jednak zalowal, ze nie chce byc kims innym. Ciazyly mu slowa Porannej Rosy: "Ktoregos dnia bedziesz musial sie opowiedziec po ktorejs ze stron. Jestes w koncu bogiem". To prawda, byl ich bogiem, czy tego chcial, czy nie. Bardzo go to irytowalo. Tak bardzo staral sie byc bezuzyteczny i prozny. A oni wciaz przychodzili. "Przydalaby sie nam twoja pewnosc... Jestes lepszym czlowiekiem, niz chcesz to przyznac". Dlaczego dzialo sie tak, ze im usilniej staral sie przekonac wszystkich, ze jest idiota, tym bardziej byli przekonani, ze kryje sie w nim jakas niezmierna glebia? Na jednym oddechu nazywali go klamca i chwalili jego rzekome, ukryte cnoty. Czy naprawde nikt nie rozumie, ze mozna byc osoba mila i zarazem bezuzyteczna? Przeciez nie kazdy wygadany duren jest przebranym bohaterem. Jego wyczulony zmysl zycia ostrzegl go o powrocie Llarimara na dlugo, zanim uslyszal kroki. Kaplan zblizyl sie do boga i stanal obok niego. Oparl rece na barierce, ktora, jako ze zbudowano ja z mysla o bogach, byla umieszczona dlan o jakies dwie stopy za wysoko. -Odeszli - powiedzial Llarimar. -Bardzo dobrze - mruknal Dar Piesni. - Wydaje mi sie, ze czegos jednak dzis dokonalismy. Uniknalem spelnienia swego obowiazku, krzyczalem na swych sluzacych i sie dasalem. Bez watpienia, po czyms takim wszyscy beda tym bardziej przekonani, ze jestem jeszcze bardziej honorowy i szlachetny, niz dotad mysleli. Jutro proszacych przyjdzie dwa razy tyle, a ja nie zejde z drogi prowadzacej mnie ku nieuchronnemu szalenstwu. -Nie mozesz oszalec - przypomnial cicho Llarimar. - To niemozliwe. -Oczywiscie, ze moge - odparl Dar Piesni. - Wystarczy, ze sie odpowiednio mocno skupie. Najciekawsza cecha szalenstwa jest to, ze zachodzi ono w glowie. -Widze, ze wrocil ci twoj zwykly humor - zauwazyl bez przekonania kaplan. -Wiercipieto, ranisz me uczucia. Moj humor z cala pewnoscia nie jest zwykly. Przez kilka minut trwali w milczeniu. Llarimar nie ganil ani nie komentowal decyzji i dzialan boga. Zachowywal sie jak dobry kaplan. To sprawilo, ze Darowi Piesni przyszla do glowy pewna mysl. -Wiercipieto, jestes mym wysokim kaplanem. -Tak, Wasza Milosc. Bog westchnal. -Naprawde musisz lepiej sie wsluchiwac w moje slowa. Jako wysoki kaplan powinienes byl odpowiedziec w bardziej wyrafinowany sposob. Przepraszam, Wasza Milosc. -Nie przepraszaj, tylko postaraj sie nastepnym razem. Ale, ale... znasz sie na teologii i takich tam? -Studiowalem co nieco, Wasza Milosc, -Coz, wiec jaki jest z religijnego punktu widzenia, sens istnienia bogow, ktorzy moga uleczyc jedna jedyna osobe, po czym sami umieraja? Mnie to sie wydaje bez sensu. W ten sposob bardzo latwo przetrzebic caly panteon. Llarimar wychylil sie i wyjrzal na miasto. -To skomplikowana kwestia, Wasza Milosc. Powracajacy nie sa po prostu bogami - sa ludzmi, ktorzy umarli i ktorzy postanowili Wrocic, by dzielic sie swymi blogoslawienstwami i wiedza. W koncu tylko ten, kto juz raz umarl, moze nam powiedziec cokolwiek o drugiej stronie. -To chyba racja. -Chodzi o to, Wasza Milosc, ze Powracajacy nie powinni tu zostawac. Przedluzamy ich zycie, umozliwiajac im blogoslawienie wiekszej liczby wiernych. Ale tak naprawde powinni pozostac z nami tylko do chwili, w ktorej zrobia to, co do nich nalezy. -A co do nich nalezy? - zapytal Dar Piesni. - Troche to niejasne. Kaplan wzruszyl ramionami. -Powracajacy maja... cel. Kazdy ma inny. Znales swoj, zanim postanowiles tu wrocic, ale przekroczenie Opalizujacej Fali oslabia wspomnienia. Jesli zostaniesz wsrod nas wystarczajaco dlugo, przypomnisz sobie wreszcie, dlaczego zdecydowales sie na Powrot. A petycje... one pomagaja wam sobie to przypomniec. -Czyli Powrocilem, by uratowac komus zycie? - rzucil Dar Piesni i zmarszczyl czolo. Poczul sie zawstydzony. Przez piec lat niewiele czasu spedzil, studiujac wlasna teologie. Ale przeciez mial od tego kaplanow. -Niekoniecznie, Wasza Milosc. - Llarimar pokrecil glowa. - Moze rzeczywiscie wrociles, by kogos uratowac, ale bardziej prawdopodobne jest to, ze znalazles sie tutaj, by podzielic sie z nami jakas informacja o zyciu po smierci. Albo zeby wziac udzial w jakims wielkim wydarzeniu. Pamietaj, prosze, ze to wlasnie twoja bohaterska smierc obdarzyla cie energia do Powrotu. Twoj cel moze byc z nia w jakis sposob zwiazany. - Llarimar umilkl na chwile nieco zamglil mu sie wzrok. - Widziales cos, panie. Z tamtej strony mozna ogladac przyszlosc, niczym zwoj, ktory rozwija sie w nieskonczonej harmonice kosmosu. I zmartwilo cie to, co w niej zobaczyles - jakies przyszle wydarzenie. Zamiast pozostawac tam w spokoju, postanowiles skorzystac z okazji, jaka otrzymales dzieki swej meznej smierci, i Powrociles do swiata zywych. Zdecydowales sie cos naprawic, podzielic sie swa wiedza, albo w inny sposob pomoc tym, ktorzy jeszcze zyja. Pewnego dnia, kiedy wypelnisz juz swoje zadanie, skorzystasz z petycji, by wyszukac kogos, kto zasluguje na twoj Oddech. A potem bedziesz mogl kontynuowac swa wedrowke po Opalizujacej Fali. My, jako twoi wyznawcy, musimy zaopatrywac cie w Oddech i utrzymywac przy zyciu tak dlugo, jak bedzie trzeba, bys osiagnal swoj cel, czymkolwiek sie okaze. Tymczasem nekamy cie pytaniami o wrozby i blogoslawienstwa, ktorymi moga obdarzac innych tylko ludzie, ktorzy musneli - jak ty - przyszlosc. Dar Piesni przez chwile sie zastanawial. -A jesli ja nie wierze? - zapytal w koncu. -W co, Wasza Milosc? -W to wszystko - wyjasnil Dar Piesni. - W to, ze Powracajacy sa bogami. W to, ze te wizje sa czyms wiecej niz chaotycznymi gierkami mojego mozgu. Co, jesli nie wierze, ze moj Powrot mial zwiazek z jakimkolwiek planem czy celem? -W takim razie byc moze wrociles, zeby w to uwierzyc. -Zaczekaj... Twierdzisz, ze po drugiej stronie - tam, gdzie z pewnoscia wierzylem w istnienie jakiejs drugiej strony - zdalem sobie sprawe, ze jesli Powroce, przestane wierzyc w druga strone, i wrocilem wlasnie po to, by odkryc w sobie wiare w jej istnienie, ktora utracilem tylko dlatego, ze Powrocilem? Llarimar umilkl i usmiechnal sie. -No tak, moj ostatni argument troche sie chwieje pod ciosami logiki, prawda? -Tak troszke. - Dar Piesni odpowiedzial usmiechem. Odwrocil sie i jego wzrok padl na gorujacy nad calym dworem monumentalny palac Krola-Boga. - Co o niej sadzisz? -O nowej krolowej? - spytal kaplan. - Nie widzialem jej, Wasza Milosc. Zostanie zaprezentowana dopiero za kilka dni. -Nie pytam o osobe, tylko o skutki jej pojawienia sie. Llarimar spojrzal nan uwazniej. -Czyzbys, Wasza Milosc, zainteresowal sie nagle polityka? -Tak, tak, wiem, wiem. Dar Piesni jest hipokryta. Odpokutuje za to pozniej. Ale teraz odpowiedz mi na pytanie. -Nie wiem, co o tym myslec, Wasza Milosc - odparl kaplan, usmiechajac sie. - Od dwudziestu lat uwazano, ze sprowadzenie ksiezniczki z krolewskiego rodu to dobry pomysl. Tak, pomyslal bog. Ale tamten dwor przestal istniec. Powracajacy uznali, ze zasilenie dynastii Hallandren krolewska krwia bedzie korzystne. Ale ci bogowie - ci ktorzy sadzili, ze wiedza co poczac po przybyciu Idrianki - od dawna juz nie zyja. A ci, ktorzy ich zastapili, okazali sie o wiele gorsi. Jesli to, co powiedzial Llarimar bylo prawda, to wszystko, co Dar Piesni ogladal we snie, bylo waznym zwiastunem. Kazdy ukazujacy wojne koszmar. Wszystkie dreczace go zle przeczucia. Z jakiegos niewytlumaczalnego powodu mial wrazenie, ze Hallandren pedzi w dol po gorskim zboczu, zupelnie nie wiedzac, ze otwiera sie przed nim bezdenna przepasc. -Jutro odbedzie sie Zgromadzenie Dworskie, prawda? - spytal Powracajacy, nie odrywajac oczu od czarnego palacu. -Tak, Wasza Milosc. -Skontaktuj sie z Poranna Rosa. Dowiedz sie, czy moge jej towarzyszyc podczas spotkania. Moze uda jej sie mnie jakos rozerwac. Wiesz, ze od polityki boli mnie glowa. -Ciebie nie moze bolec glowa, Wasza Milosc. Dar Piesni widzial w oddali wychodzacych z dworu wyproszonych ludzi - wracali do miasta, zostawiajac za soba dwor bogow. -A juz sie ludzilem - powiedzial cicho. *** Siri stala w ciemnej sypialni i wygladala przez okno. Palac Krola-Boga byl wyzszy od otaczajacych murow, a okna komnaty wychodzily na wschod. Daleko przed nia widnialo morze. Dziewczyna patrzyla na fale i czula zar popoludniowego slonca. Teraz, gdy miala na sobie tylko cienka koszule, zar byl przyjemny, zwlaszcza ze wiejaca znad oceanu bryza nie pozwalala sie mu rozszalec. Wiatr igral w jej dlugich wlosach, szarpal za ubranie.Powinna juz nie zyc. Odezwala sie bezposrednio do Krola-Boga, usiadla, a co gorsza postawila mu zadanie. Caly ranek oczekiwala kary. I nic sie nie wydarzylo. Pochylila sie nad parapetem i skrzyzowala przedramiona na kamiennej plycie. Zamknela oczy, chlonac powiew od morza. W glebi ducha wciaz byla przerazona swoim postepkiem. Ale ten lek z kazda chwila malal. Przez caly czas postepowalam zle, pomyslala. Pozwolilam, by kierowaly mna leki i niepokoj. Dotad bardzo sie nimi przejmowala. Robila po prostu to, co wydawalo sie sluszne. Teraz zaczynala podejrzewac, ze powinna byla uniesc glowe w obliczu wladcy juz kilka dni temu. A moze jednak nie byla dostatecznie ostrozna. Moze kara nadejdzie? Niemniej, w tej chwili miala wrazenie, ze udalo sie jej czegos dokonac. Usmiechnela sie i otworzyla oczy. Pozwolila, by jej wlosy przybraly jasnozolta barwe. Najwyzsza pora, by przestac sie bac. 13 -Oddam to - powiedziala z naciskiem Vivenna.Siedziala z najemnikami w domu Lemeksa. Wczoraj zostala zmuszona do przyjecia Oddechow, po czym spedzila bezsenna noc, zostawiajac zajecie sie cialem starego szpiega pielegniarce i nowym towarzyszom. Nie mogla sobie przypomniec chwili, gdy zasnela wyczerpana stresem calego dnia. Pamietala tylko, ze polozyla sie, by przez chwile odetchnac w drugiej sypialni na pietrze. Kiedy sie obudzila, ze zdziwieniem stwierdzila, ze najemnicy wciaz tam sa. Najwyrazniej, wraz z Parlinem, spali na dole. Sen nie pomogl w rozwiazaniu jej problemow. Wciaz byla w posiadaniu tego odrazajacego Oddechu i nadal nie miala pojecia, jak poradzi sobie w Hallandren bez pomocy Lemeksa. Choc, jesli chodzilo o BioChrome, wiedziala, co powinna zrobic. Mogla ja oddac. Zebrali sie w salonie. Podobnie jak wiekszosc miejsc w Hallandren i ten pokoj niemal pecznial od barw. Sciany byly wylozone cienkimi listewkami przypominajacego trzcine drewna, pomalowanego jaskrawa zolta i zielona farba. Vivenna nie mogla nie zauwazyc, ze kazdy odcien byl w tej chwili bardziej intensywny niz przedtem. Zyskala tez dziwnie silna umiejetnosc rozrozniania barw - ich odcieni i tonow. Instynktownie wyczuwala jak daleki jest kazdy z nich od idealu. Zupelnie jakby obdarzono ja wzrokiem doskonalym. I bardzo, ale to bardzo ciezko bylo jej nie zwracac uwagi na piekno tych kolorow. Denth stal oparty o przeciwlegla sciane. Tonk Fah wyciagnal sie na sofie i co jakis czas ziewal. Kolorowy ptak przysiadl na jego stopie. Parlin wyszedl i trzymal straz na zewnatrz. -Oddasz, ksiezniczko? - spytal Denth. -Tak, oddam - powiedziala Vivenna. Siedziala skromnie na kuchennym stolku, ignorujac miekkie kanapy i fotele. - Poszukamy nieszczesnikow, ktorzy zostali okradzeni przez wasza kulture z BioChromy, i kazdemu oddam jeden Oddech. Denth rzucil okiem na Tonk Faha, ktory znow tylko ziewnal. -Ksiezniczko - odezwal sie najemnik - nie mozna oddac pojedynczego Oddechu. Mozna jedynie pozbyc sie naraz calosci. -Razem z twoim wlasnym - dodal Tonk Fah. Denth skinal glowa. -Co uczyniloby cie Bezbarwna. Na te mysl Vivenna poczula uscisk w zoladku. Nie tylko utracilaby, tak niedawno otrzymane piekno i barwy, ale takze wlasny Oddech, swa dusze... Jej wlosy zrobily sie niemal zupelnie biale. -Nie - zdecydowala - w takim razie nie moge tego zrobic. W salonie zapadla cisza. -Moglaby cos Przebudzic - zauwazyl Tonk Fah i zamachal noga. Papuga zaskrzeczala. - Wcisnac Oddechy w pare gaci, czy cos takiego. -Slusznie - przyznal Denth. -A... co wtedy? - zaniepokoila sie Vivenna. -Mamy na mysli ozywianie przedmiotow, ksiezniczko - wyjasnil najemnik. - Martwych przedmiotow. To pozbawiloby cie czesci Oddechu, a przedmiot stalby sie w pewnym sensie zywy. Wiekszosc Rozbudzajacych robi to tylko na jakis czas, ale nie ma powodu, zebys ty nie zostawila swego Oddechu w Przebudzonej rzeczy na zawsze. Rozbudzanie. Odbieranie dusz ludziom i przekazywanie ich nieumarlym potworom. Z jakiegos powodu Vivenna czula, ze w oczach Austre bylby to czyn jeszcze bardziej odrazajacy niz samo tylko posiadanie Oddechu. Westchnela i pokrecila glowa. Ponadto problem BioChromy stanowil - jak sie obawiala - jedynie wymowke, z ktorej skrzetnie korzystala, by nie myslec o tym, co pocznie bez Lemeksa. Co robic? Denth usiadl obok niej na krzesle i oparl stopy na podnozku. Wygladal lepiej niz Tonk Fah - czarne wlosy zwiazal w schludny konski ogon, twarz mial gladko ogolona. -Nie cierpie pracy najemnika - powiedzial. - Wiesz dlaczego? Dziewczyna uniosla brew. -Brak jakiegokolwiek ubezpieczenia - dodal najemnik. - Zajmujemy sie niebezpiecznymi i nieprzewidywalnymi sprawami. A nasi pracodawcy czesto umieraja przed wyplata. Paskudny nawyk. -I zazwyczaj nie na katar - zauwazyl Tonk Fah. - Duzo czesciej wybieraja miecze. -Pomysl, w jakim klopocie znalezlismy sie teraz - ciagnal Denth. - Bez pracodawcy nie wiemy co poczac. Vivenna zamarla. Czy to znaczy, ze umowa wygasla? - zastanowila sie. Wiedza, ze jestem ksiezniczka Idris. Co zrobia z ta informacja? Czy to dlatego zostali tu na noc i nie odeszli? Czy beda mnie szantazowac? Denth przyjrzal jej sie bacznie. -Widzisz? - zwrocil sie do Tonk Faha. -Tak - odpowiedzial krepy najemnik. - Mysli o tym. Denth oparl sie wygodniej na krzesle. -Wlasnie to mnie denerwuje. Dlaczego wszyscy zakladaja, ze kiedy skonczy sie umowa, zostana przez najemnikow zdradzeni? Uwazasz, ze biegamy po swiecie, dzgajac ludzi dla zabawy? Myslisz, ze medycy maja ten problem? Czy ktokolwiek sie niepokoi, ze gdy tylko przestanie oplacac lekarza, ten zasmieje sie demonicznie i odrabie mu palce u stop? -Oj, lubie obcinac palce - wtracil Tonk Fah. -To co innego - skomentowal Denth. - Nie zrobilbys tego tylko dlatego, ze umowa dobiegla konca, prawda? -No nie - przyznal Tonk Fah. - Palce to palce. Vivenna uniosla oczy ku niebu. -Zmierzacie do czegos? -Zmierzamy do tego, ksiezniczko, ze wlasnie obawialas sie, ze cie zdradzimy. Obrabujemy albo sprzedamy w niewole, lub zrobimy cos podobnie okropnego. -Nonsens - zaprotestowala dziewczyna. - Niczego takiego nie pomyslalam. -Jestem pewien - odparl z przekasem Denth. - Tymczasem nasz zawod jest bardzo szacowny. Jest legalny w niemal kazdym znanym mi krolestwie. Jestesmy takimi samymi graczami na rynku jak piekarze czy rybacy. -Chociaz podatkow nie placimy - zauwazyl Tonk Fah. - Poborcow zabijamy dla zabawy. Vivenna tylko pokrecila glowa. Denth pochylil sie i odezwal juz powazniejszym tonem. -Probuje przez to powiedziec, ksiezniczko, ze nie jestesmy przestepcami. Jestesmy zwyklymi pracownikami. Twoj przyjaciel Lemex byl naszym szefem. Teraz juz nie zyje i wedlug mnie nasza umowa przechodzi na ciebie. O ile tego oczywiscie chcesz. Vivenna poczula przyplyw nadziei. Ale czy mogla im zaufac? Mimo przemowy Dentha, wciaz ciezko jej bylo uwierzyc w motywy i altruizm mezczyzn, ktorzy walcza i zabijaja dla pieniedzy. A jednak nie wykorzystali choroby Lemeksa. I zostali, mimo ze mogli obrabowac dom i uciec jeszcze noca. -No dobrze - powiedziala. - Ile wam zostalo zgodnie z umowa? -Nie mam pojecia - przyznal Denth. - Tymi sprawami zajmuje sie Perelka. -Perelka? - zdziwila sie Vivenna. -Najemniczka z naszej grupy - wyjasnil Tonk Fah. - Nie ma jej teraz. Zajmuje sie perlistymi sprawami. Vivenna zmarszczyla brwi. -Ilu was jest? -Tylko troje - odpowiedzial Denth. -No, chyba zeby doliczyc zwierzaki - dodal Tonk Fah, znaczaco kolyszac noga, na ktorej siedzial jego ptak. -Ona niedlugo wroci - rzekl Denth. - Wpadla na chwile zeszlej nocy, ale spalas. Tak czy inaczej, umowa wiazala nas na co najmniej kilka miesiecy, a polowe pieniedzy dostalismy z gory. Nawet jesli zdecydujesz nie zaplacic nam reszty, to prawdopodobnie jestesmy ci winni jeszcze kilka tygodni. Tonk Fah skinal glowa. -Wiec jesli chcesz, zebysmy kogos dla ciebie zabili, to wlasnie nadeszla pora decyzji. Vivenna otworzyla szeroko oczy. Tonk Fah zachichotal. -Naprawde powinnas sie juz przyzwyczaic do naszego zoldackiego poczucia humoru, ksiezniczko - stwierdzil Denth. - Chyba ze juz nie chcesz nas przy sobie trzymac. -Przeciez, zdaje sie, sugerowalam, ze chce - zauwazyla Vivenna. -No dobra - rzucil Denth. - Ale co mamy dla ciebie robic? Po co w ogole przyjechalas do T'Telir? Vivenna nie odpowiedziala od razu. Nie ma chyba sensu niczego ukrywac, pomyslala. Przeciez oni i tak znaja moj najwiekszy sekret. Wiedza, kim jestem. -Przyjechalam tu, by uratowac swoja siostre - wyjasnila. - Chce ja wykrasc z palacu Krola-Boga i cala i zdrowa odwiezc do Idris. Najemnicy umilkli. Wreszcie Tonk Fah zagwizdal. -Ambitnie - podsumowal. Papuga tez zagwizdala. -W koncu to ksiezniczka - zauwazyl Denth. - One zazwyczaj sa ambitne. -Siri nie zostala odpowiednio przygotowana. Nie poradzi sobie w Hallandren - powiedziala Vivenna, pochylajac sie lekko. - Nasz ojciec przyslal ja tu zamiast mnie, ale nie jestem w stanie zniesc mysli o tym, ze to ona, a nie ja sluzy Idris jako zona Krola-Boga. Niestety, jesli po prostu ja porwiemy i uciekniemy, Hallandren zaatakuje moja ojczyzne. Musimy wiec sprawic, by zniknela tak, zeby w zaden sposob nie kojarzylo sie to z moim krolestwem. W razie potrzeby sama zajme jej miejsce. Denth podrapal sie po glowie. -No wiec? - rzucila Vivenna. -To nie do konca nasza specjalnosc - powiedzial Denth. -Jestesmy raczej od bicia i zabijania - poparl go Tonk Fah. Szczuplejszy najemnik skinal glowa. -A takze od pilnowania, by nikt naszego klienta nie pobil i nie zabil. Dla Lemeksa bylismy przede wszystkim prywatna straza. -Dlaczego w takim razie nie poprosil mojego ojca o przyslanie kilku idrianskich zolnierzy? Oni tez mogliby go chronic. Denth i Tonk Fah wymienili sie spojrzeniami. -Jak by ci to najdelikatniej powiedziec, ksiezniczko... - Najemnik sie zawahal. - Twoj Lemex defraudowal pieniadze waszego krola. Kupowal za nie Oddechy. -Lemex byl patriota! - odparla natychmiast Vivenna. -Moglo byc jak mowisz - przytaknal Denth - ale nawet najwierniejsi kaplani sciagaja czasem ze swiatynnych skarbcow po kilka monet. Mysle, ze Lemex uznal po prostu, ze lepiej, by jego ochrone stanowili ludzie z zewnatrz. Vivenna milczala. Ciezko jej bylo pogodzic sie z mysla, ze ten znany z listow, rozsadny, madry i zaangazowany w sprawe mezczyzna okazal sie zlodziejem. Oczywiscie przedtem nie pomyslalaby nawet, ze szpieg kupowal BioChrome. Ale defraudacja? Okradanie Idris? -W naszej pracy czlowiek wiele sie uczy - podjal Denth i oparl sie wygodniej, splatajac rece za glowa. - Walczymy z tyloma ludzmi, ze zaczynamy ich rozumiec. Udaje sie nam przezyc tylko dlatego, ze zawczasu przewidujemy ich posuniecia. I najwazniejsza nauka, jaka wynosimy, jest ta, ze ludzie sa skomplikowani. Nawet Idrianie. -Tak. Sa smiertelnie nudni, ale skomplikowani - dodal Tonk Fah. -Twoj Lemex mial szeroko zakrojone plany - ciagnal Denth. - Naprawde uwazam, ze byl szczerym i oddanym patriota. W tym miescie wciaz ktos spiskuje, ksiezniczko. Niektore z projektow, w jakich mu pomagalismy, byly naprawde powazne i mialy na celu dobro Idris. Tak przynajmniej mysle. Wydaje mi sie, ze twoj szpieg uznal po prostu, ze za ten patriotyzm nalezy mu sie cos wiecej. -Uprzejmy byl z niego gosc - stwierdzil Tonk Fah. - Nie chcial klopotac twojego ojca. Sam sobie przeliczyl wydatki, wyznaczyl sobie podwyzke, a w raportach wskazywal na wyzsze koszty, niz ponosil w rzeczywistosci. Vivenna trawila w milczeniu zaskakujace informacje. Jak to mozliwe, by ktos, kto kradl pieniadze z idrianskiego skarbca, byl jednoczesnie patriota? Jak to mozliwe, ze wierny wyznawca Austre nosil w sobie kilkaset BioChromatycznych Oddechow? Pokrecila ze smutkiem glowa. "Widywalem ludzi wynoszacych sie ponad bliznich i widzialem ich upadek" - zacytowala w duchu. Byla to jedna z Pieciu Wizji. Nie powinna osadzac Lemeksa, szczegolnie, ze juz nie zyl. -Zaraz - odezwala sie, bacznie przygladajac sie najemnikom. - Mowicie, ze byliscie po prostu jego gwardzistami. Na czym wiec polegala wasza pomoc w jego "projektach"? Obaj mezczyzni spojrzeli po sobie. -Mowilem, ze nie jest glupia - skwitowal Tonk Fah. - To pewnie dlatego nie jest najemniczka. -Jestesmy zolnierzami, ksiezniczko - powiedzial Denth. - Niemniej Posiadamy tez pewne inne... umiejetnosci. Potrafimy zalatwiac niektore sprawy. -Sprawy? - spytala Vivenna. Denth wzruszyl ramionami. -Znamy odpowiednie osoby. Mamy kontakty. Dzieki temu jestesmy przydatni. Pozwol, ze zastanowie sie nad problemem twojej siostry. Moze cos wymysle. W zasadzie to przypomina porwanie dziecka... -Co - wtracil Tonk Fah - nie jest naszym ulubionym rodzajem zlecenia. Wspominalismy juz o tym? -Tak - przytaknela dziewczyna. - Kiepski interes. Nie da sie na tym zarobic. Wiec nad jakimi projektami pracowal Lemex? -Nie jestem pewny - przyznal Denth. - Nie wtajemniczal nas w calosc. My tylko zalatwialismy konkretne zlecenia, organizowalismy spotkania, zastraszalismy ludzi. Ale na pewno mialo to zwiazek z praca dla twojego ojca. Jesli chcesz, mozemy to wszystko sprawdzic. -Tak, chce. - Vivenna kiwnela glowa. -No dobrze. - Denth wstal i przeszedl obok sofy Tonk Faha. Klepnal towarzysza po nodze. Papuga zaskrzeczala. - Chodz, Tonk. Czas rozbebeszyc dom. Tonk Fah ziewnal i usiadl prosto. -Zaczekajcie! - zawolala Vivenna. - Jak to rozbebeszyc? -Zupelnie normalnie - odparl Denth, idac w strone schodow. - Odnalezc wszystkie skrytki. Przetrzasnac dokumenty i archiwa. Trzeba sie dowiedziec, co planowal Lemex. -On raczej nie bedzie miec nic przeciwko - dodal Tonk Fah. - W koncu nie zyje. Vivenna zadrzala. Wciaz zalowala, ze nie byla w stanie zapewnic staremu szpiegowi nalezytego idrianskiego pochowku i musiala odeslac cialo Lemeksa do miejscowej kostnicy. A mysl o tych dwoch zabijakach przegladajacych jego osobiste rzeczy wcale nie byla bardziej przyjemna. Denth zauwazyl wyraz jej twarzy. -Jesli nie chcesz, nie musimy tego robic. -Jasne - zgodzil sie Tonk Fah - tyle ze wtedy nie dowiemy sie niczego o jego planach. -Zrobcie to - powiedziala dziewczyna. - Ale bede miec na was oko. -W to akurat watpie - odparl Denth. -A to dlaczego? -Poniewaz... - odpowiedzial. - Coz, wiem, ze nikt nigdy nie pyta najemnikow o zdanie. Ale widzisz... -No mow! - rzucila poirytowana Vivenna i natychmiast zganila sie duchu za brak opanowania. Co sie ze mna dzieje? - pomyslala. To zapewne wplyw przezyc kilku ostatnich dni. Denth tylko sie usmiechnal, jakby rozbawiony jej wybuchem. -Dzisiaj odbedzie sie Zgromadzenie Dworskie. Powracajacy beda radzic nad sprawami krolestwa, ksiezniczko. -No i? - spytala dziewczyna, silac sie na spokoj. -No i - wyjasnil najemnik - rowniez dzisiaj twoja siostra zostanie zaprezentowana bogom. Spodziewam sie, ze zechcesz rzucic na nia okiem i sprawdzic, jak sie czuje. A jesli chcesz to zrobic, powinnas sie pospieszyc. Zgromadzenie rozpoczyna sie juz niedlugo. Vivenna splotla rece na piersi, ale poza tym nawet nie drgnela. -Uczylam sie tego wszystkiego, Denth. Zwykli ludzie nie moga wchodzic na teren Dworu Bogow. Aby uczestniczyc w Zgromadzeniu Dworskim, trzeba byc albo faworytem jednego z bogow, albo niebywale wplywowym czlowiekiem, albo wygrac na loterii. -To wszystko prawda - przyznal Denth. - Szkoda, ze nie znamy nikogo posiadajacego znaczna ilosc BioChromatycznych Oddechow. Taka osoba natychmiast zostalaby uznana za godna wstepu na Dwor Bogow. I to bez zbednych pytan. -Ach, Denth - rzucil Tonk Fah. - Ale przeciez taki ktos musi miec co najmniej piecdziesiat Oddechow! To strasznie duzo! Vivenna przez moment milczala. -A... ile ja mam Oddechow? -Och, cos kolo pieciuset - odpowiedzial Denth. - Tak przynajmniej twierdzil Lemex. Sklaniam sie ku temu, by w to wierzyc. W koncu to przez ciebie nasz dywan tak swieci. Dziewczyna spojrzala pod nogi i po raz pierwszy spostrzegla, ze wokol niej tworzy sie krag intensywniejszych barw. Nie bylo to zjawisko zbytnio rzucajace sie w oczy, ale z pewnoscia zauwazalne. -Powinnas juz isc, ksiezniczko - dodal ze schodow Denth. - Nie spoznij sie. *** Jasnowlosa z podenerwowania Siri siedziala niespokojnie i starala sie zapanowac nad wlasnym cialem. Sluzace ukladaly jej wlosy. Uroczystosci Zaslubin - cos, co wedlug niej nosilo wyjatkowo nietrafiona nazwe - dobiegly wreszcie konca i nadszedl czas na oficjalna prezentacje nowej krolowej przed bogami Hallandren.Prawdopodobnie za bardzo sie emocjonowala. W koncu to wszystko nie mialo trwac zbyt dlugo. Jednakze perspektywa opuszczenia palacowych murow - nawet jesli miala wyjsc jedynie na dziedziniec - przyprawiala ja niemal o zawrot glowy. Wreszcie bedzie miala okazje porozmawiac z kims poza kaplanami, skrybami i sluzacymi. Wreszcie spotka bogow, o ktorych tak wiele slyszala. Poza tym, przy prezentacji mial byc obecny takze i on. Krola-Boga widywala dotad tylko podczas nocnych sesji, kiedy to jego postac byla skryta w cieniu. Dzis przynajmniej zobaczy go w swietle dnia. Spojrzala na swoje odbicie w duzym zwierciadle i usmiechnela sie. Sluzace ulozyly jej niebywale skomplikowana fryzure, czesc wlosow splotly w warkocze, pozwalajac reszcie swobodnie splywac na plecy. Warkoczyki ozdobily kilkoma wstazkami, ktore wily sie rowniez miedzy luznymi puklami. Przy kazdym ruchu glowy wstazki migotaly. Gdyby ktokolwiek z jej rodu zobaczyl tak krzykliwe barwy, wpadlby z pewnoscia w przerazenie. Siri wyszczerzyla sie w zbojeckim usmieszku i zmienila kolor wlosow na bardziej zloty odcien, ktory lepiej pasowal do ozdob. Sluzki usmiechnely sie z aprobata, kilka z nich jeknelo cicho z zachwytu nad przemiana. Siri oparla sie wygodniej i zlozyla dlonie na kolanach. Spojrzala na przygotowane dla niej stroje. Jeden z nich musiala wybrac na dworska uroczystosc. Suknie byly niezwykle bogate - nie tak wyrafinowane jak te, ktore wkladala przed wizytami w komnacie sypialnej wladcy, lecz o wiele bardziej oficjalne. Kaplani i sluzba byli dzis odziani w czerwien. Samo to sprawilo, ze Siri poczula ochote wlozyc cos w innym kolorze. Wybor padl na zloto i wskazala palcem dwie zlociste suknie. Kobiety przyniosly je blizej, by mogla lepiej im sie przyjrzec. Niestety, sluzace pokazaly jej jeszcze trzy inne zlote sukienki z przenosnej szafy stojacej w korytarzu. Dziewczyna westchnela. Miala wrazenie, ze sluzki staraja sie ze wszystkich sil utrudnic jej dokonanie wyboru. Poza tym cierpiala, wiedzac, ile pieknych strojow znika bezpowrotnie kazdego dnia. Gdyby tylko... -Czy moge przymierzyc je wszystkie? - spytala po chwili namyslu. Sluzace wymienily sie spojrzeniami, po czym skinely glowami. Ich miny zawieraly prosty przekaz: "Oczywiscie, ze mozesz". Siri poczula sie glupio, ale w Idris nigdy nie miala w czym przebierac. Usmiechnela sie i wstala, pozwalajac kobietom zdjac jej szate i ubrac w pierwsza suknie. Uczynily to starannie, baczac, by nie zepsuc jej fryzury. Dziewczyna przejrzala sie w lustrze i stwierdzila, ze dekolt jest nieco zbyt odwazny. Miala ochote poszalec z kolorami, ale publiczne pokazywanie ciala wciaz wydawalo jej sie skandaliczne. Skinela glowa, pozwalajac sluzacym zdjac z niej sukienke. Po chwili ubraly ja w nastepna - dwuczesciowa z dodanym gorsetem. Siri chetnie przymierzyla i ten stroj. Spodobal sie jej, ale chciala sprawdzic jak leza na niej pozostale. Obrocila sie wiec kilka razy, obejrzala plecy i przeszla do kolejnych sukien. Ubrania byly frywolne, ale czemu wlasciwie tak bardzo sie tym przejmowala? Nie bylo przy niej ojca, ktory moglby spojrzec na nia swoim surowym, pelnym dezaprobaty wzrokiem. Vivenna rowniez znajdowala sie w sasiednim krolestwie, a Siri zostala krolowa Hallandren. Chyba zatem powinna nauczyc sie tutejszego sposobu zycia? Usmiechnela sie, zdajac sobie sprawe, ze to usprawiedliwienie jest dosc smieszne, ale i tak przymierzyla jeszcze jedna suknie. 14 -Pada - zauwazyl Dar Piesni.-Celne spostrzezenie, Wasza Milosc - powiedzial idacy obok swego boga Llarimar. -Nie przepadam za deszczem. -Juz nie raz raczyles o tym wspomniec, Wasza Milosc. -Jestem bogiem - ciagnal Dar Piesni. - Czy nie powinienem miec jakiegos wplywu na pogode? Jak to mozliwe, ze pada, skoro ja tego nie chce? -Na dworze przebywa obecnie dwadziescia piec bostw, Wasza Milosc. Istnieje prawdopodobienstwo, ze wieksza ich liczba zyczy sobie deszczu niz przeciwnie. Zloto-czerwone szaty Powracajacego szelescily przy kazdym kroku. Trawa, po ktorej stapal obutymi w sandaly nogami, byla chlodna i wilgotna. Mimo to, nad jego glowa unosil sie podtrzymywany przez kilku sluzacych baldachim. Krople deszczu delikatnie bebnily o napieta tkanine. W T'Telir padalo czesto, ale nigdy nie byly to ulewy. Dar Piesni chcialby zobaczyc prawdziwe oberwanie chmury, takie jakie wedlug opowiesci zdarzaly sie w dzunglach. -Przeprowadze wiec ankiete - oswiadczyl. - Wsrod pozostalych bogow. Przekonamy sie, ilu z nich chcialo, by sie dzis rozpadalo. -Jesli takie jest twoje zyczenie, Wasza Milosc - powiedzial Llarimar. - Ale to niczego nie dowiedzie. -Dowiedzie tego, kto jest za ten deszcz odpowiedzialny - zauwazyl Dar Piesni. - Poza tym... jesli sie okaze, ze wiekszosc chce, by przestalo padac, moze dojsc do powaznego kryzysu w teologii. Llarimar, oczywiscie, nie wydawal sie zaniepokojony mysla o tym, ze bog stara sie podwazyc dogmaty wlasnej religii. -Wasza Milosc - powiedzial jedynie - nasza doktryna jest wystarczajaco odporna. Zapewniam. -Nawet jesli bogowie nie chca deszczu, a ten pada i tak? -Wasza Milosc, czy naprawde chcialbys, zeby przez caly czas swiecilo slonce? -Pewnie. - Dar Piesni wzruszyl ramionami. -A co z rolnikami? - zauwazyl kaplan. - Bez deszczu straciliby plony. -Mogloby padac tylko na pola - odparl bog. - Byle nie w miescie. Bostwa nie powinny miec problemu ze stworzeniem wybiorczej pogody. -Mieszkancy miast potrzebuja wody do picia, Wasza Milosc. - Llarimar nie rezygnowal. - A takze do mycia ulic. Pomysl rowniez o roslinach w T'Telir. Wszystkie piekne drzewa, a nawet trawa, po ktorej stapasz z taka przyjemnoscia. Wszystko to uschloby na wior gdyby nie deszcz. -Coz - zastanowil sie Dar Piesni - moglbym po prostu zazyczyc sobie, by nie umieraly. -I to wlasnie przez caly czas robisz, Wasza Milosc - odparl Llarimar. - Twoja dusza wie, ze deszcz sluzy miastu, i dlatego pada. Mimo tego, co sadzi twa swiadomosc. Powracajacy zmarszczyl czolo. -Za pomoca tego argumentu moglbys uznac za boga dowolna osobe. -Tyle ze nie kazdy wraca zza grobu, Wasza Milosc. Nie kazdy tez posiada moc uzdrawiania, a juz na pewno nie wszyscy potrafia przewidywac Przyszlosc. Trafna uwaga, pomyslal bog, gdy zblizali sie do amfiteatru. Masywna, okragla budowla wznosila sie z tylu Dworu Bogow, na zewnatrz pierscienia palacow, ktory otaczal dziedziniec. Orszak Dara Piesni wkroczyl do srodka - nad jego glowa wciaz kolysal sie czerwony baldachim. Weszli na wysypane piaskiem kolo, po czym ruszyli rampa ku gorze, na widownie. W amfiteatrze znajdowaly sie cztery rzedy siedzen przeznaczonych dla zwyklych ludzi - kamienne lawy, na ktorych zasiadali mieszkancy T'Telir, cieszacy sie powazaniem bogow, szczesliwi zwyciezcy loterii lub mieszczanie bogaci na tyle, by wykupic sobie prawo uczestnictwa w sesji zgromadzenia. Najwyzsza czesc widowni byla zarezerwowana dla Powracajacych. Tutaj - na tyle blisko, by slyszec, co sie dzieje na dole, i jednoczesnie na tyle daleko, by zachowac godnosc - znajdowaly sie loze. Wyrzezbione w kamieniu, pokryte zdobieniami i przestronne, mogly pomiescic caly boski orszak. Dar Piesni zauwazyl, ze niektorzy bogowie juz przybyli na miejsce. Mozna to bylo poznac po barwnych baldachimach wystajacych nad loze. Stawili sie juz Piewca Zycia i Gwiazda Milosierdzia. Orszak ominal pusta, zarezerwowana zwyczajowo dla niego loze. Okrazyli widownie i podeszli do lozy, w ktorej rozstawiono zielona altane. Wewnatrz przeciagala sie Poranna Rosa. Zielono-srebrna suknia bogini, jak wszystkie jej stroje, byla rownie bogata, jak skapa. Mimo pysznego wykonczenia i haftow nie byla tak naprawde niczym wiecej niz dlugim pasmem tkaniny z otworem na glowe i kilkoma sznurowkami. Boki miala odsloniete zupelnie i wygladaly przez nie zmyslowe uda bogini. Wyprostowala sie nieco i usmiechnela. Dar Piesni gleboko odetchnal. Poranna Rosa zawsze traktowala go uprzejmie i z pewnoscia miala o nim dobra opinie. Jednakze za kazdym, razem gdy znajdowal sie w jej towarzystwie, odnosil wrazenie, ze powinien sie miec na bacznosci. Kobieta taka jak ona miala zbyt duza wladze nad mezczyznami. Wladze, ktora wykorzystywala nadzwyczaj umiejetnie. -Dar Piesni, moj drogi - przywitala sie i usmiechnela szerzej. Sludzy boga ruszyli naprzod i ustawili dla swego pana krzeslo, podnozek i stolik z przekaskami. -Witaj, Poranna Roso - odpowiedzial Dar Piesni. - Moj wysoki kaplan twierdzi, ze jestes odpowiedzialna za te koszmarna pogode. Bogini uniosla brew, a stojacy z boku - wraz z pozostalymi kaplanami - Llarimar zalal sie glebokim rumiencem. -Lubie deszcz - odpowiedziala wreszcie Poranna Rosa, wyciagajac sie rozkosznie na sofie. - Jest... inny, a ja lubie odmiennosc. -W takim razie w moim towarzystwie powinnas sie straszliwie nudzic - zauwazyl. Usiadl i siegnal do patery po garsc - obranych juz ze skorki - winogron. -Nudzic? - zdziwila sie Poranna Rosa. -Moja pasja i dazeniem jest miernota, a w miernocie nie ma nic niezwyklego. Musze tez stwierdzic, ze to ostatnio bardzo modne na dworze. -Nie powinienes tak mowic - upomniala go bogini. - Ludzie moga w to uwierzyc. -To ty zle mnie oceniasz. Dlatego wlasnie wszystkim o tym mowie. Doszedlem do wniosku, ze skoro nie jestem w stanie dokonywac prawdziwie boskich cudow, jak chocby powstrzymac deszczu, to musze sie zadowolic cudami mniejszej rangi, na przyklad prawdomownoscia. -Hmm - mruknela i przeciagnela sie. Koniuszki jej palcow zadrzaly, westchnela z zadowoleniem. - Nasi kaplani twierdza, ze nie jestesmy, tu by igrac z pogoda czy zapobiegac nieszczesciom, tylko po to, by przewidywac przyszlosc i sluzyc ludziom. Twoja postawa chyba nie do konca zgadza sie z ich wizja. -Oczywiscie masz racje - przytaknal Dar Piesni. - Doznalem wlasnie olsnienia. To nie miernota jest najlepsza droga polepszenia ludzkiego losu. -Co zatem jest? -Srednio krwisty befsztyk na talerzu pelnym smazonych ziemniakow - odpowiedzial, rozgryzajac winogrono. - Lekko doprawiony czosnkiem i sosem z lekkiego bialego wina. -Jestes niepoprawny - stwierdzila i opuscila wyciagniete dotad rece. -Jestem taki, jakim stworzyl mnie wszechswiat, moja droga. -A zatem przyznajesz, ze uginasz sie przed kaprysami wszechswiata? -Coz mi innego pozostaje. -Moglbys z nim walczyc - odparla Poranna Rosa. Zmruzyla oczy i siegnela po jedno z winogron lezacych w dloni Powracajacego. - Moglbys walczyc ze wszystkim dokola i zmusic wszechswiat, by to on ugial sie przed toba. -Czarujacy koncept. Ale cos mi mowi, ze wszechswiat i ja walczymy w innych kategoriach wagowych. -Mylisz sie. Chcesz przez to powiedziec, ze jestem za gruby? Bogini rzucila mu lekko kpiace spojrzenie. -Chce powiedziec, ze nie musisz byc az tak korny. Jestes przeciez bogiem. -Bogiem, ktory nie potrafi nawet powstrzymac deszczu. -Ja pragne burzy i nawalnic. Mozliwe, ze dzisiejsza mzawka stanowi kompromis. Dar Piesni wrzucil do ust kolejny owoc i zgniotl go zebami. Poczul jak slodki sok splywa mu na podniebienie. Przezul miazsz i przez chwile sie zastanawial. -Droga Poranna Roso - odezwal sie wreszcie - czy nasza rozmowa dotyczy jakiegos zawoalowanego tematu? Bo jak pewnie wiesz, z woalkami nigdy nie radzilem sobie zbyt dobrze. Dostaje od nich migreny. -Nie mozesz dostac migreny - przypomniala bogini. -Nie potrafie tez rozgryzac zawoalowanych znaczen i podtekstow. To dla mnie stanowczo zbyt subtelne. Zrozumienie tego rodzaju rzeczy wymaga wysilku, a podejmowanie wysilku jest, niestety, sprzeczne z moja religia. Poranna Rosa uniosla brew. -Nowy dogmat dla twoich wyznawcow? -Och, nie mialem na mysli tej religii - wyjasnil Dar Piesni. - W tajemnicy jestem czcicielem Austre. Jego teologia jest tak cudownie prostacka - czern, biel, zadnych komplikacji. Wiara oczyszczona z klopotliwego namyslu. Bogini wykradla mu kolejne winogrono. -Widac, ze nie znasz austryzmu. Tak naprawde to bardzo zlozone wyznanie. Jesli trzeba ci czegos rzeczywiscie prostego, powinienes zainteresowac sie religia Pahn Kahl. -Czy oni nie czcza Powracajacych, jak my wszyscy? - Bog zmarszczyl czolo. -Nie, maja wlasna religie. -Przeciez nawet dzieci wiedza, ze Pahn Kahl i Hallandren to w zasadzie jeden lud. Poranna Rosa wzruszyla ramionami i spojrzala na arene amfiteatru. -Jak to sie stalo, ze zaczelismy o tym rozmawiac? - zapytal Dar Piesni. - Przysiegam ci, moja droga, ze nasze rozmowy przypominaja mi czasami ukruszony miecz. Bogini rzucila mu pytajace spojrzenie. -Gladkie i ostre, lecz nie maja konca - wytlumaczyl bog. Poranna Rosa parsknela smiechem. -To ty chciales sie ze mna spotkac. -Owszem, ale oboje wiemy, ze ty tez tego chcialas. Co ty planujesz Poranna Roso? Bogini przetoczyla winogrono miedzy palcami. -Poczekaj - powiedziala. Dar Piesni westchnal i przywolal gestem sluge, ktory przyniosl mu miske orzechow. Jeden z mezczyzn ustawil ja na stole, inny zaczal lupac owoce dla boga. -Najpierw sugerujesz, ze powinienem sie do ciebie przylaczyc, a teraz nie chcesz mi powiedziec, czego sie po mnie spodziewasz? Przysiegam kobieto, pewnego dnia twoje niedorzeczne upodobanie do budowania dramatycznego napiecia w kazdej mozliwej sytuacji sprowadzi nam na glowy jakis straszliwy kataklizm. Na przyklad, znudzenie twoich rozmowcow. -Nie chodzi o dramatyczne napiecie - odparla. - Chodzi o szacunek. - Ruchem glowy wskazala na druga strone areny, gdzie znajdowala sie pusta loza, czekajaca na Krola-Boga. Zloty tron wznosil sie ponad nia, na zdobnym piedestale. -Ach, rozumiem. Dzien uczuc patriotycznych? -Raczej ciekawosc. -Czego? -Jej. -Krolowej? Bogini spojrzala z politowaniem. -Oczywiscie, ze o niej mowie. Myslales, ze o kogo mi chodzi? Dar Piesni przeliczyl w myslach dni. Uplynal juz tydzien. -Aha - powiedzial polglosem. - Czyli skonczyl sie okres jej izolacji? -Naprawde powinienes bardziej interesowac sie swiatem. -Czas uplywa szybciej, kiedy sie nim nie interesuje. - Wzruszyl ramionami. - Dziele ten wniosek z wiekszoscia znanych mi kobiet - dodal, przyjal od slugi garsc orzechow i rozsiadl sie wygodniej. *** Wygladalo na to, ze wozy w Hallandren nie ciesza sie wielkim uznaniem - nie uzywali ich nawet bogowie. Nieco speszona Siri siedziala na krzesle, ktore jej sludzy dzwigali, idac po trawie w strone wielkiej, okraglej budowli w tylnej czesci Dworu Bogow. Padal deszcz. Zupelnie jej to nie przeszkadzalo. I tak zbyt wiele czasu spedzila w zamknieciu.Obrocila sie na krzesle i spojrzala przez ramie na grupe sluzacych, ktore niosly za nia tren sukni, tak by nie zamokl, ciagnac sie po trawie. Wokol kroczyly inne kobiety, podtrzymujace sporych rozmiarow baldachim, oslaniajacy dziewczyne przed deszczem. -Czy moglybyscie... to zabrac? - spytala Siri. - Zeby spadl na mnie deszcz? Sluzki popatrzyly jedna na druga. -Tylko na chwile - zapewnila dziewczyna. - Obiecuje. Kobiety wyraznie sie zmartwily, ale zwolnily, pozwalajac wyprzedzic sie tragarzom. Siri poczula krople deszczu, wystawila do nich twarz i usmiechnela sie. Siedem dni w pomieszczeniach to stanowczo za dlugo, stwierdzila w duchu. Przez chwile napawala sie, radowala chlodna wilgocia na skorze i ubraniu. Trawa wygladala zachecajaco. Dziewczyna obejrzala sie po raz drugi. -Wiecie, ja moglabym isc... Chcialabym poczuc pod stopami te zielone zdzbla - dodala juz w duchu. Po minach poznala, ze pomysl nie przypadl jej sluzbie do gustu. -Albo nie - westchnela Siri i przekrecila sie na siedzeniu, a kobiety znow przyspieszyly, nasuwajac nad nia baldachim. Spacer jednak nie bylby przyjemny, nie z tak dlugim trenem. Dziewczyna wybrala na dzis suknie o wiele smielsza niz cokolwiek, co nosila do tej pory. Nie miala rekawow, a dekolt byl mocno wyciety. Sam kroj byl ciekawy - z przodu material ledwie zaslanial jej nogi, za to z tylu spodnica siegala ziemi. Zdecydowala sie na te sukienke, czesciowo poddajac sie urokowi nowosci, choc za kazdym razem, gdy uswiadamiala sobie, jak odsloniete ma uda, oblewala sie rumiencem. Wkrotce przybyli do amfiteatru i tragarze wniesli ja na widownie. Siri przygladala sie z zaciekawieniem pozbawionemu dachu budynkowi i jego wysypanej piaskiem niecce. Ponad nia, na lawkach siedzial barwny tlum ludzi. Czesc z nich miala ze soba parasole, ale wiekszosc nie zwracala najmniejszej uwagi na lekka mzawke. Rozmawiali ze soba wesolo. Siri usmiechnela sie do zebranych: sto rozmaitych barw i co najmniej tyle samo odmiennych rodzajow stroju. Dobrze bylo znow zobaczyc cos roznorodnego, nawet jesli wygladalo to nieco zbyt krzykliwie. Tragarze wniesli ja do przestronnej, wykutej w scianie budynku lozy. Sluzki umiescily tyczki baldachimu w przeznaczonych do tego celu otworach w kamieniu. Cale pomieszczenie zostalo odpowiednio przykryte. Potem kobiety rozpierzchly sie, skonczyly przygotowania i tragarze opuscili krzeslo. Dziewczyna wstala i zmarszczyla czolo. Wreszcie uwolnila sie z palacu, ale wygladalo na to, ze i tak bedzie musiala zajac miejsce o wiele wyzej od pozostalych. Nawet bogowie - za nich uznala osoby zajmujace pozostale, kryte baldachimami loze - znajdowali sie daleko, oddzieleni od niej murami. Jak to sie dzieje, ze udaje im sie sprawic, ze czuje sie samotna nawet wtedy, gdy otacza mnie tlum ludzi? - przemknelo jej przez mysl. Zwrocila sie do jednej ze sluzacych. -Krol-Bog. Gdzie on jest? Kobieta wskazala na pozostale loze. -Jest w ktorejs z nich? - spytala dziewczyna. -Nie, Kielichu - odpowiedziala sluzka, spuszczajac wzrok. - Nie przybedzie, dopoki nie zbiora sie wszyscy bogowie. Ach, pomyslala Siri. To chyba rozsadne. Usiadla na krzesle, a sluzba zajela sie przygotowaniem przekasek. Stojacy nieco z boku minstrel zaczal grac na flecie, jakby specjalnie po to, by zagluszyc dobiegajace z dolu dzwieki ludzkich rozmow. Siri wolalaby sluchac wlasnie ich. Postanowila jednak, ze nie wpadnie w zly nastroj. Przynajmniej znalazla sie wreszcie na powietrzu i mogla ogladac innych, nawet jesli nie byla w stanie zamienic z nimi slowa. Usmiechnela sie i pochylila z lokciami na kolanach. Zaczela ogladac migocace ponizej egzotyczne barwy. Nie wiedziala, co myslec o mieszkancach T'Telir. Tak bardzo roznili sie jeden od drugiego. Niektorzy byli ciemnoskorzy, co swiadczylo o tym, ze pochodza z dalekich, przygranicznych rejonow krolestwa Hallandren. Inni mieli zolte, albo dziwniej jeszcze zabarwione wlosy, na przyklad zielone lub niebieskie. Siri domyslila sie, ze uzywali do tego miejscowych farb. Wszyscy byli ubrani niezwykle bogato, zupelnie jakby nie bylo innej mozliwosci. Popularne byly zdobne kapelusze, ktore nosili zarowno mezczyzni, jak i kobiety. Mieli na sobie wszelkie rodzaje strojow - od kamizelek i krotkich spodni po dlugie plaszcze i suknie. Ilez czasu oni musza spedzac na zakupach? - pomyslala. Sama miala wielki problem z wyborem ubrania, a codziennie musiala zdecydowac sie na jedna suknie z okolo tuzina - kapeluszy nikt jej nie proponowal, od chwili, gdy nie zalozyla zadnego z tych, ktore sluzki przynosily jej podczas kilku pierwszych dni w palacu. Na arene wkraczal orszak za orszakiem - kazdy z nich wyroznial sie innymi barwami - wiekszosc kolorow byla jaskrawa i metaliczna. Dziewczyna przeliczyla loze. Miejsca bylo dosc dla okolo piecdziesieciu bogow, ale na dworze przebywalo ich jedynie jakies dwa tuziny. Dokladnie chyba dwudziestu pieciu. W kazdej swicie jedna z osob byla wyraznie wyzsza od innych. Niektore - zwlaszcza kobiety - podrozowaly niesione na krzeslach lub sofach. Mezczyzni w wiekszosci szli piechota, czesc Powracajacych byla ubrana w pokryte zlozonymi wzorami szaty, inni mieli na sobie jedynie sandaly i spodnice. Siri pochylila sie glebiej i przyjrzala bogu przechodzacemu tuz obok jej lozy. Zarumienila sie na widok nagiego torsu, ale jednoczesnie nie mogla nie docenic jego umiesnionego, pokrytego zdrowa opalenizna ciala. Spojrzal na nia, po czym z szacunkiem sklonil nieznacznie glowe. Jego sludzy i kaplani uklonili sie niemal do samej ziemi. Bog poszedl dalej bez slowa. Dziewczyna siedziala i czekala. Gdy sluzaca zaproponowala jej poczestunek, pokrecila glowa. Wciaz spodziewano sie jeszcze czterech lub pieciu bogow. Bostwa Hallandren nie byly tak punktualne jak Niebieskopalcy. *** Vivenna przekroczyla brame i weszla na Dwor Bogow. Nad calym terenem dominowaly wielkie palace. Zatrzymala sie niepewnie i z obu stron zaczely wymijac ja grupki ludzi, choc tlum nie byl zbyt gesty.Denth mial racje - na dziedziniec dostala sie bez trudu. Kaplani przy bramie wskazali jej gestem, by weszla, nie pytajac nawet o tozsamosc. Pozwolili przejsc nawet Parlinowi, widocznie zakladajac, ze jest sluga Vivenny. Dziewczyna odwrocila sie i spojrzala na odzianych w blekitne szaty duchownych. Zauwazyla wokol nich banki mocniejszych barw, co oznaczalo, ze posiadali wiele Oddechow. Uczono ja o tym. Kaplani strzegacy wejscia na Dwor Bogow mieli tyle BioChromy, by dostapic Pierwszego Wywyzszenia, stanu pozwalajacego na ocene ilosci Oddechu u innych. Vivenna takze to potrafila. Nie chodzilo przy tym o to, ze aury czy kolory widziala inaczej niz zwykli ludzie. Polegalo to na czyms podobnym do jej swiezo zyskanego sluchu absolutnego. Inni slyszeli te same dzwieki co ona, ale tylko ona potrafila je odrozniac i nazywac. Wyraznie czula, jak blisko nalezy podejsc do kaplana, by zmienily sie barwy, a takze rozpoznawala stopien ich intensywnosci. Dzieki tej informacji instynktownie wiedziala, ze kazdy kaplan osiagnal Pierwsze Wywyzszenie. Parlin mial tylko jeden Oddech. Zwykli mieszkancy, ktorzy przy wejsciu musieli legitymowac sie dokumentami, rowniez mieli tylko po jednym. Vivenna natychmiast dostrzegala takze moc Oddechu i to, czy ktos jest chory, czy zdrowy. Kaplani mieli po dokladnie piecdziesiat Oddechow, podobnie jak wiekszosc wchodzacych przez brame bogaczy. Sporo osob posiadalo co najmniej dwiescie, co wystarczalo do osiagniecia Drugiego Wywyzszenia i udostepnianego przez nie sluchu absolutnego. Niewiele osob szczycilo sie wieksza iloscia Oddechow od niej. Vivenna dostapila Trzeciego Wywyzszenia i cieszyla sie rowniez doskonala percepcja barw. Odwrocila wzrok od tlumu. Uczyla sie o Wywyzszeniach, ale nawet w najsmielszych snach nie spodziewala sie doswiadczyc tego na wlasnej skorze. Czula sie brudna. Zepsuta. Przede wszystkim dlatego, ze otaczajace ja barwy tak bardzo sie jej podobaly. Nauczyciele opowiadali jej o dworze, o tym, ze tworzy go wielki krag palacow. Nie wspomnieli jednak o tym, ze kazdy z budynkow byl przecudnie i harmonijnie ubarwiony. Kazdy stanowil dzielo sztuki, stworzone dzieki subtelnej grze odcieni, ktorych zwykli ludzie nie mogliby nawet dostrzec. Palace staly posrod doskonale utrzymanego trawnika. Zdzbla byly starannie przystrzyzone. Zieleni dziedzinca nie macila ani jedna sciezka. Vivenna weszla na trawe. Parlin szedl tuz obok. Dziewczyna poczula pokuse, by zrzucic buty i dalej isc po wilgotnej od deszczu trawie boso. To jednak byloby nieprzyzwoite i natychmiast zdusila niechciany impuls. Mzawka zamierala. Parlin opuscil parasol, ktory kupil, by uchronic ich przed przemoknieciem. -A wiec jestesmy - powiedzial, strzepujac krople z parasola. - Dwor Bogow. Vivenna skinela glowa. -Swietne miejsce na wypas owiec. -Watpie - powiedziala cicho dziewczyna. -To moze dla koz? - Parlin zmarszczyl czolo. Vivenna westchnela i dolaczyli do niewielkiego pochodu zmierzajacego przez trawe ku sporych rozmiarow budowli wznoszacej sie poza kregiem palacow. Niepokoila sie, ze wyroznia sie wsrod obecnych - wciaz miala na sobie prosta, idrianska sukienke z wysokim kolnierzem, uszyta z praktycznej tkaniny i o stonowanych kolorach. Zaczynala podejrzewac, ze nie powinna w ten sposob odrozniac sie od reszty mieszkancow T'Telir. Ludzie wokol niej byli ubrani w tak oszalamiajaco roznorodne stroje ze nie wyobrazala sobie osoby z fantazja wystarczajaca do zaprojektowania ich wszystkich. Niektore ubrania byly tak samo skromne jak Vivenny, a czesc nawet byla podobnie oszczednie zabarwiona, choc do tych strojow zazwyczaj noszono jaskrawe szale lub kapelusze. Skromnosc wyrazajaca sie naraz w kroju i kolorze nie byla modna, choc rowniez istniala. Wszystkim tu chodzi o zwracanie na siebie uwagi, zrozumiala. Biel i delikatne kolory to przeciwienstwo jaskrawych barw. Ale osiagaja jedynie to, ze w tlumie pragnacych sie wyroznic ludzi, nie wyroznia sie nikt. Czujac sie nieco bezpieczniej, rzucila okiem na Parlina, ktory takze sie uspokoil, gdy tylko znalezli sie z dala od przelewajacych sie w miescie pod plaskowyzem tlumow. -Interesujace budynki - zauwazyl. - Wszyscy maja na sobie tyle roznokolorowych ubran, a ten palac jest pomalowany tylko jedna barwa. Ciekawe dlaczego? -To nie jest jedna barwa, tylko wiele odcieni jednego koloru. -Czerwony to czerwony. - Chlopak wzruszyl ramionami. Jak mogla mu to wyjasnic? Kazda czerwien wygladala inaczej, niczym dzwieki rozpiete na muzycznej skali. Mury byly zabarwione czysta czerwienia. Dachowka, kolumny po bokach i cala reszta ozdob zostaly pomalowane innymi, lekko odmiennymi odcieniami tej barwy, i kazdy z nich byl wyrazisty i zastosowany z uwaga i rozmyslem. Kolumny na przyklad tworzyly szereg kwint koloru, harmonizujacy z podstawowa barwa palacowych murow. Wygladalo to jak istna symfonia odcieni. Budynek zostal z pewnoscia zaprojektowany przez osobe, ktora dostapila Trzeciego Wywyzszenia, poniewaz tylko taki architekt byl w stanie dostrzec te wszystkie idealne rezonanse kolorow. A pozostali... coz, oni widzieli jedynie czerwien. Mineli palac i zblizyli sie do amfiteatru. Rozrywka zajmowala czolowe miejsce w zyciu bogow Hallandren. W koncu nikt nie mial prawa spodziewac sie, ze bostwa zrobia ze swoim czasem cokolwiek pozytecznego. Zabawiano ich wiec czesto w palacach lub na trawiastym dziedzincu, lecz imprezy o szczegolnie duzym rozmachu odbywaly sie wlasnie w amfiteatrze, ktory sluzyl rowniez jako miejsce spotkan i debat wladcow Hallandren. Dzis ku uciesze swych bogow mieli sie ze soba spierac kaplani. Vivenna i Parlin czekali na swoja kolej w otaczajacym wejscie na arene niewielkim tlumie. Dziewczyna spojrzala ku drugiej bramie i zastanowila sie, dlaczego nikt z niej nie korzysta. Wszystko stalo sie jasne, gdy zjawila sie kolejna postac. Szedl otoczony sluzacymi, z ktorych kilku nioslo baldachim. Wszyscy byli ubrani w blekitno-srebrne stroje, pasujace do jego ubioru. Byl wyzszy co najmniej o glowe od pozostalych. Otaczala go najsilniejsza BioChromatyczna aura, jaka Vivenna, kiedykolwiek widziala, choc zdawala sobie sprawe, ze zdolnosc ich dostrzegania posiadla ledwie kilka godzin temu. Banka intensywniejszych barw wokol mezczyzny byla ogromna, rozciagala sie niemal na trzydziesci stop. Jej, wyostrzonym Pierwszym Wywyzszeniem, zmyslom boska aura wydawala sie nieskonczona. Niepomierna. Vivenna po raz pierwszy zauwazyla, ze bogowie sa rzeczywiscie inni niz zwykli ludzie. Nie byli po prostu Rozbudzajacymi obdarzonymi wieksza moca; wyczula, ze maja tylko jeden Oddech, ale za to tak potezny, ze wystarczal im do dostapienia wysokich wywyzszen. Bog wszedl na arene przez otwarta brame. Im dluzej Vivenna sie mu przygladala, tym bardziej opuszczalo ja poczucie podziwu. W postawie tego czlowieka wyczuwalo sie arogancje i lekcewazenie. Wkroczyl swobodnie do budynku, podczas gdy wszyscy inni musieli czekac w gestniejacym tlumie na swoja kolej. Zeby nie umrzec, przypomniala sobie dziewczyna, musi co tydzien przyjmowac Oddech kolejnej niewinnej ofiary. Zrozumiala, ze zbytnio sie rozluznila. Teraz wracalo do niej poczucie odrazy. Barwy i piekno nie byly w stanie przeslonic jej tak bezmiernego zarozumialstwa, ani ukryc wystepku jakim bylo pasozytowanie na zyciu przecietnych ludzi. Bog zniknal w amfiteatrze. Vivenna czekala, zastanawiajac sie jednoczesnie nad wlasna BioChroma i tym, co moglo wyniknac z faktu jej posiadania. Nagle, wstrzasnieta, zauwazyla, ze stojacy obok niej mezczyzna uniosl sie nad ziemie. Wzbil sie w powietrze, podniesiony przez swoj niezwykle dlugi plaszcz. Material zesztywnial, przybierajac ksztalt przypominajacy nieco ludzka reke, ktora wyniosla go nad cizbe. Jak on to zrobil? Wiedziala juz oczywiscie, ze Oddech umozliwia ozywianie przedmiotow, ale na czym wlasciwie polegalo to ich "zycie"? Widziala napinajace sie jak miesnie wlokna tkaniny, ale nie mogla pojac w jaki sposob plaszcz jest w stanie udzwignac cos ciezszego od siebie? Po chwili mezczyzna znalazl sie z powrotem na ziemi. Mruknal cos czego Vivenna nie doslyszala, i gdy odzyskal Oddechy ze swego stroju, jego BioChromatyczna aura stala sie na powrot silniejsza. -Niedlugo powinno sie ruszyc - odezwal sie do swych znajomych. - Przed nami tlum jest juz rzadszy. I rzeczywiscie, po chwili kolejka ruszyla. Po niedlugim czasie Vivenna i Parlin znalezli sie juz w amfiteatrze. Przeszli miedzy rzedami kamiennych lawek i wybrali miejsce, w ktorym panowal stosunkowo najmniejszy scisk. Vivenna przyjrzala sie widniejacym powyzej wykutym z kamienia lozom. Budynek byl pokryty wieloma zdobieniami, ale nie byl zbyt rozlegly, wiec juz po kilku chwilach odnalazla wzrokiem Siri. Gdy tylko ja zobaczyla, spochmurniala. Moja... siostra, pomyslala, czujac dreszcz na plecach. Moja biedna, mala siostrzyczka. Siri miala na sobie zlocista sukienke o wrecz skandalicznym kroju. Spodnica nie siegala nawet kolan, a dekolt byl otchlannie gleboki. Jej wlosy, ktore nawet Siri powinna potrafic utrzymac w odpowiednim, ciemnobrazowym odcieniu, polyskiwaly zlota, radosna zolcia, wsrod ktorej snuly sie dziesiatki intensywnie czerwonych wstazek. Obslugiwaly ja dziesiatki sluzacych. -Spojrz, co oni jej zrobili - rzucila Vivenna. - Na pewno jest przerazona. Zmusili ja do wlozenia czegos takiego. Zmusili ja, zeby miala blond wlosy, tylko po to, by pasowaly do tej sukienki... Zmusili ja, zeby zostala niewolnica Krola-Boga, dodala w myslach. Kwadratowa szczeka Parlina zarysowala sie jeszcze hardziej niz zwykle. Rzadko wpadal w gniew, ale w tej chwili Vivenna dostrzegala go w nim wyraznie. I nie dziwila sie chlopakowi. Siri zostala wykorzystana: obnoszono ja i pokazywano niczym wojenne trofeum. Dziewczyna zrozumiala, ze jest to demonstracja sily. Wladcy Hallandren pokazywali wszem wobec, ze sa w stanie zabrac z Idris czysta, niewinna kobiete i zrobic z nia cokolwiek zechca. Dobrze postapilam, pomyslala z rosnaca determinacja Vivenna. Przyjazd do Hallandren byl najlepszym, co moglam zrobic. Co prawda, Lemex nie zyje, ale nie wolno mi zrezygnowac. Musze cos wymyslic. Musze uratowac siostre. -Vivenna? - odezwal sie Parlin. -Tak? - odpowiedziala z roztargnieniem. -Dlaczego wszyscy sie klaniaja? *** -Siri zdawkowo bawila sie jedna ze wstazek swej sukni. Ostatni z bogow zajal wreszcie miejsce w swej lozy. Ten jest dwudziesty piaty, przeliczyla. To juz chyba wszyscy.Nagle siedzacy na widowni ludzie zaczeli wstawac z miejsc i klekac. Siri rowniez sie podniosla i goraczkowo rozejrzala dokola. Czyzby czegos nie zauwazyla? Czy przybyl wreszcie Krol-Bog, czy moze stalo sie cos innego? Nawet bogowie znalezli sie na kolanach, choc nie padali na twarz jak zwykli smiertelnicy. Odniosla wrazenie, ze wszyscy klaniaja sie wlasnie jej. Moze to rytualne powitanie nowej krolowej? - przemknelo jej przez mysl. I wtedy zobaczyla. Jej suknia buchnela kolorami, zalsnily kamienne plyty, na ktorych stala, nawet barwa jej skory nabrala niezwyklej intensywnosci. Stojaca przed nia biala patera rozblysnela, po czym jakby urosla. Biel rozpadla sie na wszystkie kolory teczy. Jedna z kleczacych przy niej sluzacych pociagnela Siri za rekaw. - Kielichu - szepnela kobieta. - Za toba. 15 Odwrocila sie z zapartym tchem. Stal za nia, choc nie miala pojecia, w jaki sposob znalazl sie w lozy. Nie bylo tam zadnego wejscia, a tylko sciana z litego kamienia.Byl odziany w biel. Tego sie nie spodziewala. Jakas wlasciwosc jego BioChromy sprawiala, ze czysta biel lamala sie w znany jej juz sposob na kolory skladowe, jak swiatlo padajace przez pryzmat. Wreszcie, w dziennym swietle, mogla mu sie przyjrzec dokladnie. Szata wladcy rozciagala sie, tworzac wokol jego postaci tecze o ksztalcie plaszcza. Byl mlody. O wiele mlodszy niz sadzila po ich spotkaniach w zaciemnionej komnacie. Susebron rzadzil Hallandren juz podobno od dziesiecioleci, a mimo to stojacy przed nia mezczyzna nie wygladal na wiecej niz dwadziescia lat. Patrzyla na niego w zachwycie i oszolomieniu, z lekko rozchylonymi wargami. W jednej chwili zapomniala wszystkich slow, jakie ulozyla wczesniej na jego powitanie. Ten mezczyzna byl prawdziwym bogiem. Nawet powietrze omiatalo jego postac inaczej niz pozostalych. Jak mogla tego wczesniej nie dostrzec? Jak to mozliwe, ze traktowala go w tak niegodny sposob? Poczula sie bardzo glupio. Spojrzal na nia, z niewyrazajacym zadnej emocji, nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nad swym obliczem panowal tak doskonale, ze Siri mimowolnie pomyslala o Vivennie. Vivenna. Ona nie zachowalaby sie przy nim tak bunczucznie. To Vivenna zaslugiwala na to, by zostac zona istoty tak pelnej majestatu jak on. Sluzaca cicho syknela i raz jeszcze pociagnela dziewczyne za suknie, po znow zbyt dlugiej chwili Siri padla wreszcie na kolana, na kamienne plyty. Dlugi tren zalopotal za nia lekko na wietrze. *** Poranna Rosa kleczala poslusznie na poduszce. Dar Piesni jednak nie opadl na kolana, tylko spogladal ponad arena, w strone czlowieka, ktorego ledwie stad widzial. Krol-Bog ubral sie na bialo, jak zwykl to czesto czynic, by wzmoc efekt wywierany przez swoje pojawienie sie. Jako jedyna istota, ktora dostapila Dziesiatego Wywyzszenia, Krol-Bog roztaczal wokol siebie aure tak silna, ze wydobywala kolory nawet z przedmiotow bezbarwnych.Poranna Rosa podniosla na niego wzrok. -Dlaczego klekamy? - spytal Dar Piesni. -To nasz krol! - syknela bogini. - Na kolana, durniu! -A co sie stanie, jesli nie uklekne? - rzucil. - Przeciez nie moga mnie stracic. Jestem bogiem. -Mozesz zaszkodzic naszej sprawie! Naszej sprawie? - zastanowil sie bog. Spotkalem sie z nia tylko raz i juz uczynila mnie czescia swych planow? Niemniej, nie byl na tyle glupi, by niepotrzebnie prowokowac gniew Krola-Boga. Po co ryzykowac doskonale zycie, spedzane w otoczeniu tylu ludzi gotowych do noszenia jego krzesla przez zalane deszczem dziedzince i do lupania dla niego orzechow? Przykleknal na poduszce. Wyzszosc Krola-Boga byla kwestia umowna, podobnie jak boskosc jego samego - obie stanowily czesc wielkiej, rozgrywanej w ludzkich umyslach gry. Bog wiedzial jednak, ze rzeczy wyobrazone, az nazbyt czesto sa jedynymi istotnymi tresciami ludzkiego zycia. *** Siri oddychala plytko i szybko. Kleczala przed mezem na kamiennej posadzce. Caly amfiteatr pograzyl sie w ciszy i bezruchu. Ze spuszczonym wzrokiem wciaz widziala obleczone biela stopy Susebrona. Nawet one roztaczaly wokol siebie barwna aure, w ktorej biale paski jego sandalow rzucaly wstegi teczowego swiatla.Po bokach Krola-Boga opadly na ziemie dwa zwoje liny. Na oczach dziewczyny sznury skrecily sie, jakby obdarzone wlasnym zyciem, delikatnie owinely sie wokol ciala Susebrona i uniosly go. Gdy wzbijal sie pomiedzy baldachimem i tylna sciana lozy, zalopotaly jego biale szaty. Siri pochylila sie lekko, patrzac, jak liny podnosza jej meza na kamienna polke powyzej. Zasiadl tam na zlotym tronie. Stojacy obok wladcy dwaj Rozbudzajacy kaplani rozkazali linom owinac sie wokol swych ramion i torsow. Krol-Bog wyciagnal reke przed siebie. Zebrani na widowni podniesli sie z kolan - szmer rozmow na powrot wypelnil arene - i zajeli miejsca. A wiec... nie usiadzie ze mna, pomyslala Siri, wstajac. W glebi duszy poczula na te mysl ulge, choc z drugiej strony bylo to rowniez frustrujace. Juz przeciez zaczela tracic swoj pierwszy zachwyt Hallandren i tym, ze zostala poslubiona bogu. Teraz jednak Susebron pojawil sie w calej okazalosci i wywarl na niej ogromne wrazenie. Zmartwiona usiadla i spojrzala na tlum, ledwie tylko zwracajac uwage na grupe kaplanow, ktorzy weszli na wysypana piaskiem niecke areny. Co powinna o nim myslec? Przeciez to niemozliwe, zeby byl bogiem. Nie takim prawdziwym. A moze? Ale prawdziwym bogiem wszystkich ludzi byl Austre, ten, ktory zsyla na ziemie Powracajacych. Tego boga czczono dawniej takze i w Hallandren, jeszcze przed Wielowojniem i wypedzeniem krolewskiego rodu. Upadek nastapil dopiero potem. To po wojnie mieszkancy poludniowego krolestwa stali sie poganami wyznajacymi kult Opalizujacych Odcieni i BioChromatycznego Oddechu, a takze Powracajacych i sztuke. Mimo to, Siri nigdy nie widziala Austre. Uczono ja tylko o nim i teraz, kiedy ujrzala istote tak wspaniala jak Krol-Bog, nie miala pojecia, co powinna sadzic. Nie mogla przeciez tak po prostu przejsc obojetnie obok otaczajacej go, prawdziwie boskiej aury. Zaczela rozumiec powody, dla ktorych mieszkancy Hallandren - po tym, jak zostali niemal pokonani przez swych wrogow i ocaleni dzieki dyplomatycznym zdolnosciom Dawcy Pokoju zwanego Blogoslawionym - szukali u Powracajacych boskiego przewodnictwa. Westchnela i spojrzala w bok. Ktos wchodzil po schodach, kierujac sie do jej lozy. Poznala Niebieskopalcego - dlonie mial splamione atramentem i jak zwykle notowal cos w grubej ksiedze. Pisal nawet wtedy, gdy wkroczyl pod baldachim. Podniosl wzrok na Krola-Boga, pokiwal glowa i dopisal jeszcze kilka slow. -Widze, ze Jego Niesmiertelna Wysokosc zajal juz swe miejsce, i rowniez ty, Kielichu, zostalas okazana jak nalezy. -Okazana? -Oczywiscie - powiedzial Niebieskopalcy. - To glowny cel twojej wizyty w amfiteatrze. Przeciez w dzien twego przybycia na dwor Powracajacy nie mogli sie tobie przyjrzec. Siri zadrzala i sprobowala przyjac bardziej dystyngowana poze. -Czy nie powinni raczej zwracac uwagi na tych kaplanow na dole? To znaczy, zamiast przygladac sie mi? -Mozliwe - odparl skryba, nie odrywajac wzroku od swej ksiegi. - Z mojego doswiadczenia jednak wynika jasno, ze oni rzadko robia to, co akurat powinni. Siri wyczula, ze starzec nie darzy dworskich bostw szczegolnym powazaniem. Nie podtrzymala rozmowy i zamyslila sie. Niebieskopalcy od tamtej nocy ani razu nie podjal tematu swej dziwnej przestrogi. Nie wszystko jest tym, czym sie wydaje... -Niebieskopalcy - odezwala sie. - Chce zapytac o to, co wtedy powiedziales. Ze nie wszystko... Natychmiast spojrzal na nia - szeroko otwartymi, napominajacymi oczyma - zamykajac jej usta. Wrocil do zapiskow. Przeslanie bylo oczywiste. Nie teraz. Dziewczyna westchnela, walczac z checia osuniecia sie na krzeslo. Ponizej, ubrani w roznokolorowe stroje kaplani stawali na niskich podestach i mimo deszczu toczyli zazarta dyspute. Slyszala ich dobrze, choc to, o czym mowili, nie znaczylo dla niej prawie nic. W tej chwili dyskutowali jak sie wydawalo o sposobach zarzadzania odpadkami i sciekami z miasta. -Niebieskopalcy - spytala znowu - czy oni sa naprawde bogami? Skryba zawahal sie i wreszcie uniosl wzrok znad notatek. -Kielichu? -Mam na mysli Powracajacych. Czy naprawde uwazasz ich za istoty boskie? Wierzysz, ze potrafia przepowiadac przyszlosc? -Ja... chyba nie ja powinienem odpowiadac na to pytanie, Kielichu. Pozwol, ze przyprowadze ci jednego z kaplanow. On ci wszystko wyjasni. Potrzebuje tylko... -Nie - przerwala starcowi Siri. - Nie chce sluchac zdania kaplanow. Chce uslyszec opinie zwyklego czlowieka, kogos takiego jak ty. Szeregowego wyznawcy. Niebieskopalcy zmarszczyl czolo. -Z calym szacunkiem, Kielichu, ale ja nie zaliczam sie do wyznawcow Powracajacych. -A jednak pracujesz w palacu. -A ty w nim mieszkasz, Kielichu. Niemniej, zadne z nas nie czci Opalizujacych Odcieni. Ty pochodzisz z Idris, ja z Pahn Kahl. -Pahn Kahl to prowincja Hallandren. Skryba uniosl brew i sciagnal wargi. -Prawda, Kielichu, wyglada zupelnie inaczej. -Jestescie poddanymi Krola-Boga. -Uznajemy go za krola i czcimy w nim boga - odpowiedzial Niebieskopalcy. - To miedzy innymi dlatego palacowym zarzadca jestem ja, a nie kaplan. Jego szaty, zastanowila sie Siri. Moze to dlatego zawsze ubiera sie na brazowo. Odwrocila sie i spojrzala na stojacych na piaszczystej arenie kaplanow. Kazdy z nich mial na sobie stroj w innych - najwyrazniej reprezentujacych konkretnych Powracajacych - barwach. -Wiec co o nich myslisz? -To dobrzy ludzie - stwierdzil starzec - ale bladzacy. Troche tak jak ty, Kielichu. Przyjrzala mu sie uwazniej. Skryba jednak wrocil juz do swojej ksiegi. Rozmowy z nim nigdy nie nalezaly do najlatwiejszych. -Jak zatem wytlumaczyc ten blask bijacy od Krola-Boga? -BioChroma - odparl Niebieskopalcy, wciaz piszac. Wydawal sie zupelnie nieporuszony dociekliwoscia dziewczyny. -Pozostali Powracajacy nie rozbijaja bieli na inne kolory, prawda? -Nie - odpowiedzial skryba - nie rozbijaja. Ale tez nie posiadaja tylu Oddechow co Susebron. -Czyli jednak jest inny - skwitowala Siri. - Dlaczego to on urodzil sie z takim bogactwem? -Nie. Nie urodzil sie z nim, Kielichu. Moc Krola-Boga nie pochodzi z wrodzonej BioChromy Powracajacego. W tym jednym jest podobny do wszystkich ludzi. Posiada jednak cos innego: nazywaja to Swiatlem Pokoju. Ale to jedynie fantazyjna nazwa, ktora okresla sie skarb, jakim sa dziesiatki tysiecy Oddechow. -Dziesiatki tysiecy? - powtorzyla w duchu dziewczyna. - Az tyle? Niebieskopalcy skinal w roztargnieniu glowa. -Wladcy Hallandren to jedyne istoty, ktore dostepuja Dziesiatego Wywyzszenia. To dlatego swiatlo rozprasza sie w ich obecnosci. Posiadaja tez dzieki temu inne moce. Susebron potrafi na przyklad zlamac hasla bezpieczenstwa Niezywych, albo Budzic przedmioty bez potrzeby ich dotykania, wykorzystujac do tego jedynie swoj glos. To jednak ma niewiele wspolnego z boskoscia. To tylko skutek posiadania tak wielkiej ilosci Oddechow. -Ale skad on je ma? -Wiekszosc zostala zebrana przez Dawce Pokoju - wyjasnil skryba. - To on podczas Wielowojnia zgromadzil tysiace Oddechow. Przekazal je potem pierwszemu Krolowi-Bogu Hallandren. Ten skarb stanowi dziedzictwo przechodzace od setek lat z ojca na syna, za kazdym razem powiekszone, poniewaz kazdy wladca otrzymuje dwa Oddechy tygodniowo. Inni Powracajacy dostaja tylko jeden. -Och. - Siri oparla sie wygodniej. Poczula rozczarowanie. Susebron nie byl jednak bogiem. Byl tylko czlowiekiem, obdarzonym wieksza iloscia BioChromy od innych. Ale... co w takim razie myslec o wszystkich Powracajacych? Dziewczyna splotla rece na piersi, wciaz zatopiona w myslach. Nigdy dotad nie zostala zmuszona do obiektywnego zastanowienia sie nad wszystkim, w co wierzyla. Dotychczas Austre byl dla niej po prostu... Bogiem. Nikt nie kwestionowal tego, co o nim mowiono. Powracajacy z kolei nie byli prawdziwymi bostwami, a jedynie uzurpatorami, ktorzy wypedzili z Hallandren wyznawcow Austre. Choc, z drugiej strony, roztaczali wokol siebie taki majestat. Dlaczego krolewski rod zostal wygnany z Hallandren? Siri znala oficjalna, obowiazujaca w Idris, wersje tych wydarzen, wedlug ktorej krolowie nie poparli zadnego z pracych do Wielowojnia stronnictw. I to dlatego ludzie obrocili sie przeciw nim. Powstanie poprowadzil Kalad Uzurpator. Kalad. Mimo ze Siri wagarowala podczas wiekszosci swych lekcji, nawet i ona znala opowiesci o tym czlowieku. To on doprowadzil lud Hallandren do herezji i rozpoczal tworzenie Niezywych. Zbudowal wielka, armie tych potworow, armie do jakiej nie byla podobna zadna inna, ktora maszerowala po tym swiecie. Wedlug tych historii Niezywi Kalada byli grozniejsi od innych wojsk, wyrozniali sie. Byli nowoscia. Strasznym i niszczycielskim wynalazkiem. Ich przywodca zostal w koncu pokonany przez Dawce Pokoju, ktory polozyl Wielowojniu kres jedynie dzieki dyplomatycznym zabiegom. Mowilo sie, ze armia Kalada wciaz gdzies istnieje, ze czeka w ukryciu na chwile, w ktorej znow powstanie i bedzie mogla siac zniszczenie. Siri wiedziala, ze jest to tylko jedna z fikcyjnych, powtarzanych przy ogniu legend, niemniej sama mysl o czyms takim wywolywala dreszcz na jej plecach Tak czy inaczej, to Dawca Pokoju przejal wladze i zakonczyl wojne Nie zwrocil jednak Hallandren jego prawowitym wladcom. Idrianscy historycy oskarzali go o zdrade i brak lojalnosci. Takze i mnisi powtarzali iz herezja zakorzenila sie w Hallandren zbyt gleboko. Mieszkancy Hallandren z pewnoscia znali inna wersje tych dziejow. Zamyslona Siri przygladala sie zasiadajacym w lozach bostwom. Oczywiste bylo jedno - to krolestwo nie bylo tak straszliwe, jak uczono ja w rodzinnych stronach. *** Vivenna zadrzala i skrzywila sie. Tlum ubranych kolorowo ludzi wciaz wokol niej gestnial.Tu jest jeszcze gorzej, niz mnie uczono, pomyslala, wiercac sie. Parlin z kolei, mimo otaczajacej ich cizby, przestal sie juz tak bardzo denerwowac. Skupil sie na debatujacych ponizej kaplanach. Dziewczyna nadal nie potrafila rozstrzygnac, czy posiadany przez nia Oddech jest prezentem strasznym czy cudownym. Stopniowo jednak sklaniala sie ku opinii, ze jest straszny, poniewaz pozwala jej przezywac tak cudowne doznania. Im wiecej ludzi znajdowalo sie w jej poblizu, tym bardziej przytlaczala ja wzmocniona przez BioChrome zdolnosc do wyczuwania ich. Gdyby Parlin odbieral to wszystko, gdyby widzial tyle barw, co ona, z pewnoscia nie gapilby sie tak glupio na ich stroje. Czulby sie - tak samo jak ona - osaczony obecnoscia tych osob i tak samo jak ona niemal dusilby sie wsrod nich. Dosc, zdecydowala. Zobaczylam Siri i to, co z nia zrobili. Czas isc. Wstala, odwrocila sie... i zamarla. Dwa rzedy za nia stal mezczyzna. Patrzyl na nia. W normalnych okolicznosciach nie zwrocilaby na niego uwagi. Mial na sobie znoszone, brazowe ubranie, gdzieniegdzie widnialy w nim dziury. Luzne spodnie mial przewiazane w pasie zwykla lina. Nosil co najmniej kilkudniowy zarost, a jego siegajace ramion wlosy byly w nieladzie. I otaczala go tak silna aura kolorow, ze musial byc osoba, ktora dostala Piatego Wywyzszenia. Nie spuszczal z niej wzroku i Vivenne ogarnela nagle przerazajaca pewnosc, ze ten czlowiek wie kim ona jest. Cofnela sie chwiejnie. Dziwny mezczyzna wciaz sie w nia wpatrywal. Poruszyl sie tylko po to, by odsunac na bok poly plaszcza i ukazac wiszacy mu u pasa dlugi czarny miecz w srebrnej pochwie. W Hallandren nieczesto widywalo sie uzbrojonych ludzi. On sie tym jednak zupelnie nie przejmowal. W jaki sposob dostal sie na dwor? Inni widzowie trzymali sie od niego z daleka, a ponadto Vivenna byla gotowa przysiac, ze wyczuwa w tym mieczu cos dziwnego. Bron przyciemniala otaczajace ja kolory. Poglebiala je. Opalenizna zamieniala sie w poblizu miecza w braz, czerwien przybierala barwe starego wina, blekity stawaly sie granatami. Zupelnie jakby ostrze rowniez posiadalo BioChrome... -Parlin - odezwala sie, ostrzejszym tonem niz zamierzala. - Idziemy stad. -Ale... -Juz - rzucila, po czym odwrocila sie na piecie i ruszyla przed siebie. Jej swiezo wyostrzone, wzmocnione BioChroma zmysly mowily jej, ze nieznajomy wciaz na nia patrzy. Teraz, gdy zdala sobie z tego sprawe, zrozumiala, ze to wlasnie przez jego wzrok poczula sie tak niezrecznie. Mowili mi o tym nauczyciele, przypomniala sobie, gdy szli z Parlinem ku jednej z alejek miedzy lawkami. To zmysl zycia, zdolnosc do wyczuwania, gdzie znajduja sie ludzie i czy na nas patrza. Kazdy nim do pewnego stopnia dysponuje, a Oddechy jedynie go wzmacniaja. Gdy tylko znalezli sie blizej wyjscia, poczucie bycia obserwowana zniknelo. Vivenna odetchnela z ulga. -Nie rozumiem, dlaczego chcialas wyjsc - powiedzial Parlin. -Zobaczylismy juz wszystko, czego nam bylo trzeba - odparla dziewczyna. -Moze i tak - powiedzial Parlin - ale myslalem, ze chcesz posluchac, co kaplani mowia o Idris. Vivenna zamarla. -Co takiego? Parlin zmarszczyl czolo. Wygladal na mocno zaniepokojonego. -Wydaje mi sie, ze szykuja sie do wypowiedzenia nam wojny. Ale czy nie Podpisalismy z nimi traktatu? Boze Kolorow! - pomyslala dziewczyna, odwrocila sie i wrocila biegiem na widownie. 16 -...Wciaz twierdze, ze nie mozemy w zaden sposob uzasadnic podjecia dzialan militarnych przeciwko Idris! - krzyczal kaplan. Mezczyzna byl ubrany w blekit i zloto. Wysoki kaplan Zwiastuna Ciszy - Dar Piesni nie potrafil przypomniec sobie jego imienia. Nanrovah?Wybuchu tej dyskusji mozna sie bylo spodziewac. Powracajacy pochylil sie. Nanrovah i jego pan - Zwiastun Ciszy - byli obaj zaprzysieglymi tradycjonalistami. Sprzeciwiali sie niemal kazdej nowej propozycji, choc nie umniejszalo to ogolnego szacunku, jakim cieszyli sie na dworze. Zwiastun byl niemal rowiesnikiem Porannej Rosy i powszechnie uwazano go za medrca. Dar Piesni potarl brode. Oponentem Nanrovaha byla wysoka kaplanka samej Porannej Rosy. Inhanna. -Nie zaczynaj tego znowu - odezwala sie wlasnie ona na piaszczystej arenie. - Czy naprawde musimy raz jeszcze spierac sie na ten temat? Idris to po prostu enklawa rebeliantow, ktorzy panosza sie w granicach naszego wlasnego krolestwa! -Idrianie trzymaja sie swoich ziem - odparowal Nanrovah. - Ziem, na ktorych nam i tak nie zalezy. -Ziem, na ktorych nam nie zalezy? - zachnela sie kaplanka Porannej Rosy. - Buntownicy kontroluja kazda przelecz prowadzaca do polnocnych krolestw! Wszystkie nadajace sie do wydobycia zloza miedzi! Ich garnizony stacjonuja w odleglosci umozliwiajacej przeprowadzenie blyskawicznego ataku na samo T'Telir! A ponadto, wciaz twierdza, ze ich wladca jest jedynym prawowitym krolem Hallandren! Nanrovah umilkl. Wsrod przysluchujacych sie sporowi kaplanow poniosl sie zaskakujaco glosny pomruk aprobaty. Dar Piesni przyjrzal sie im uwazniej. -To ty umiescilas wsrod nich tylu zwolennikow naszej sprawy? -Oczywiscie - przyznala Poranna Rosa. - Podobnie probowali uczynic nasi przeciwnicy. Ale mnie poszlo o wiele lepiej. Dyskusja trwala w najlepsze. Co chwila inny kaplan wystepowal naprzod i argumentowal za lub przeciw inwazji na Idris. Mowili o lekach dreczacych ludnosc Hallandren; czesc obowiazkow kaplanow wlasnie na tym polegala: wsluchiwali sie w nastroje poddanych i badali kwestie majace wplyw na pomyslnosc calego krolestwa, po czym dyskutowali o nich na arenie, by bogowie - ktorzy nie mieli okazji osobiscie poznac opinii przecietnego czlowieka - wiedzieli, co sie dzieje w ich panstwie. Kaplani i ich bostwa byli podzieleni na podgrupy, z ktorych kazda specjalizowala sie w innej dziedzinie. Niektorzy Powracajacy zarzadzali zyciem miasta, inni byli odpowiedzialni za miedzynarodowe porozumienia i traktaty. Zgromadzenie nie po raz pierwszy juz podejmowalo tak zwana kwestie idrianska. Niemniej, Dar Piesni nigdy jeszcze nie widzial, by dyskusja nad nia osiagnela taki poziom doslownosci i zaangazowania. Dotad rozmawiano przede wszystkim o sankcjach. O blokadach. Nawet o naciskach natury militarnej. Ale wojna? Nikt jeszcze nie wypowiedzial tego slowa na glos, choc zaden z obecnych nie mial watpliwosci, co maja na mysli debatujacy kaplani. Dar Piesni nie potrafil wyprzec z glowy wizji ze swych koszmarow - obrazow pelnych smierci i cierpienia. Nie uznawal ich za wrozbne, ale zdawal sobie sprawe, ze musza miec cos wspolnego z lekami zakorzenionymi w jego podswiadomosci. Bal sie tego, co moze przyniesc wojna. Mozliwe, ze byl po prostu tchorzem. Wydawalo sie przeciez, ze podporzadkowanie Idris przyniosloby Hallandren wylacznie korzysci. -To ty stoisz za tym sporem, prawda? - zapytal, spogladajac na Poranna Rose. -Stoje za nia? - odparla slodziutko bogini. - Moj drogi, to kaplani decyduja jakie kwestie nalezy poruszyc. Bogowie nie zajmuja sie tak przyziemnymi sprawami. -Och, jestem o tym gleboko przekonany. - Dar Piesni ulozyl sie wygodniej. - Potrzebujesz moich Rozkazow dla Niezywych. -Tak bym tego nie ujela. Chce tylko, bys mial pelnie informacji, na wypadek gdybys... Urwala, widzac matowe spojrzenie Powracajacego. -Och, na Kolory - zaklela. - Oczywiscie, ze potrzebuje twoich Rozkazow. Z jakiego innego powodu zadawalabym sobie trud zaciagniecia cie az tutaj? Wiesz, nie jestes najlatwiejszym przedmiotem manipulacji. -Nonsens - odparl. - Musisz mi tylko obiecac, ze nie bede musial nic robic. A wtedy zrobie wszystko, co zechcesz. -Wszystko? -Wszystko, co nie bedzie wymagalo robienia czegokolwiek. -Czyli nie oferujesz mi tak naprawde nic. -Czyzby? -Tak. -Coz, nic to zawsze juz cos. Poranna Rosa przewrocila oczami. Dar Piesni martwil sie o wiele bardziej, niz to po sobie pokazywal. Argumenty za atakiem na Idris nigdy jeszcze nie brzmialy tak zdecydowanie. Wskazywano na zdobyte przez szpiegow dowody rozbudowy sil militarnych malego krolestwa, oraz na coraz bardziej szczegolowe kontrole na strzezonych przez Idrian polnocnych przeleczach. Poza tym, coraz wiecej ludzi uwazalo, ze Powracajacy sa obecnie slabsi niz kilka pokolen temu. Oczywiscie nie w sensie ubostwa w BioChrome. Powiadano raczej, ze sa mniej... boscy. Mniej dobroczynni, mniej madrzy. Z tym Dar Piesni byl gotow sie zgodzic natychmiast. Od ostatniego razu, gdy ktorys z Powracajacych oddal za kogos swe zycie, minely juz trzy lata. Wierni zaczynali sie niecierpliwic. -Jest cos jeszcze, prawda? - spytal, rzucajac spojrzenie Porannej Rosie, ktora wciaz lezala wygodnie wyciagnieta i jadla wisnie za wisnia. - Cos, czego oni nie mowia? -Moj drogi - odpowiedziala - miales racje. Uczestnictwo w obradach zgromadzenia wyraznie cie psuje. -Po prostu nie przepadam za tajemnicami - stwierdzil. - Swedzi mnie od nich mozg, nocami zle sypiam. Zajmowanie sie polityka przypomina zrywanie przyschnietego opatrunku - najlepiej zmierzyc sie z bolem od razu i miec to za soba. Poranna Rosa sciagnela usta. -Ten twoj zarcik, moj drogi... dosc wymuszony. -Obawiam sie, ze na wiecej mnie w tej chwili nie stac. Nic nie jest w stanie tak szybko stepic dowcipu jak polityka. Ale chcialas mi cos powiedziec... -Juz ci powiedzialam - prychnela. - Zarzewiem wszystkiego jest ta kobieta. -Krolowa - mruknal bog, rzucajac okiem na loze Krola-Boga. -Przyslali nam nie te co trzeba - wyjasnila Poranna Rosa. - Dostalismy mlodsza zamiast starszej. -Wiem o tym - powiedzial Dar Piesni. - Sprytny ruch z ich strony. -Sprytny? - zachnela sie bogini. - To po prostu czysty geniusz. Czy wiesz, jaka fortune wydalismy przez te dwadziescia lat na szpiegowanie i poznawanie tej starszej? Najostrozniejsi sposrod kaplanow sklonili nas do tego, zebysmy objeli obserwacja tez srednia corke Dedelina, te, ktora zostala mniszka. Ale najmlodsza? Nikt nie poswiecil jej nawet pol mysli. A zatem Idrianie umiescili nam na dworze kogos zupelnie nieznanego, pomyslal Dar Piesni, i zniweczyli tym samym plany i knowania, ktore nasi politycy snuli od dziesiatkow lat. To naprawde bylo genialne posuniecie. -Nikt niczego na jej temat nie wie - ciagnela Poranna Rosa, marszczac brwi. Widac bylo wyraznie, ze bogini nie lubila byc zaskakiwana. - Moi szpiedzy w Idris twierdza, ze ta dziewczyna nie jest nikim waznym. I wlasnie przez to jest, jak sadze, jeszcze bardziej niebezpieczna, niz sie tego spodziewalam. Dar Piesni uniosl brew. -A nie przyszlo ci do glowy, ze troszeczke przesadzasz? -Tak? - odparla Poranna Rosa. - Powiedz mi zatem, co ty bys zrobil, gdybys chcial umiescic na dworze wrogiego agenta? Moze na przyklad wyslalbys najpierw pozoranta, by odwrocil uwage od prawdziwego szpiega, ktory niezauwazony wykonalby swoje zadanie? Dar Piesni potarl w zamysleniu brode. W tym ma racje, pomyslal. Moze. Zycie posrod ludzi poswiecajacych swoj czas bezustannemu spiskowaniu sprawia, ze wszedzie dostrzega sie tajemne knowania. Z drugiej strony, przedstawiony przez boginie scenariusz byl rzeczywiscie grozny. Nie ma chyba lepszego sposobu na umozliwienie zabojcy dostepu do Krola-Boga niz podeslanie mu zony. Nie, plan Idrian na pewno nie polegal na tym. Zabojstwo wladcy tylko by rozwscieczylo Hallandren. Ale z drugiej strony, jesli przyslali kobiete biegla w sztuce manipulacji, osobe, ktora zatruje umysl Krola-Boga... -Musimy byc gotowi do dzialania - oznajmila Poranna Rosa. - Nie chce siedziec bezczynnie i patrzec, jak odbieraja mi krolestwo. Nie pozwole sie wypedzic, jak kiedys przepedzono krolewska dynastie. Sprawujesz kontrole nad czwarta czescia Niezywych. Dziesiec tysiecy zolnierzy, ktorzy nie potrzebuja jedzenia i sa zdolni do niestrudzonego marszu. Jesli przekonamy do naszej sprawy pozostalych trzech bogow dysponujacych Rozkazami... Powracajacy zastanowil sie, po czym skinal glowa i wstal. -Co robisz? - spytala bogini i usiadla na sofie. -Chyba sie przespaceruje - odpowiedzial Dar Piesni. -Dokad? Bog spojrzal wymownie na krolowa. -Och, na blogoslawione Kolory. - Poranna Rosa westchnela. - Nie zepsuj tego. To bardzo delikatna sprawa. -Zrobie co w mojej mocy. -Raczej nie uda mi sie wyperswadowac ci tej rozmowy? -Moja droga. Dar Piesni obejrzal sie przez ramie. -Musze pogawedzic z nia choc przez chwile. Nic bardziej nie popsuloby mi humoru, niz gdyby stracila mnie z piedestalu osobka, z ktora nawet nie mialem okazji porozmawiac. *** Niebieskopalcy oddalil sie w pewnej chwili podczas obrad. Siri nie zauwazyla jego znikniecia - zbyt byla zaprzatnieta przysluchiwaniem sie dyskusji kaplanow.Zapewne cos zle rozumiala. Przeciez to niemozliwe, by rozwazali mozliwosc ataku na Idris. Po co mieliby to robic? Co zyskaloby Hallandren. Gdy debata na ten temat dobiegla konca, dziewczyna zwrocila sie do jednej ze swych sluzacych. -O czym oni mowili? Kobieta spuscila wzrok i nie odpowiedziala. -Mialam wrazenie, ze rozmawiaja o wojnie - nie rezygnowala Siri. - przeciez nie dopusciliby sie tej napasci, prawda? Kobieta niepewnie przestapila z nogi na noge, po czym rzucila okiem na stojaca obok niej druga sluzaca. Ta spiesznie odeszla. Kilka chwil pozniej powrocila w towarzystwie Treledeesa. Siri lekko zmarszczyla czolo. Nie lubila z nim rozmawiac. -Tak, Kielichu? - zapytal wysoki mezczyzna, przygladajac sie jej ze swa zwykla, wzgardliwa mina. Siri przelknela glosno sline i postanowila, ze nie da sie zastraszyc. -Kaplani - zaczela. - O czym oni rozmawiali? -O twojej ojczyznie, Kielichu. O Idris. -Tyle zrozumialam sama. Ale czego oni chca od Idris? -W mojej ocenie, Kielichu, spierali sie, czy nalezy zaatakowac zbuntowana prowincje i poddac ja nalezytej kontroli Hallandren, czy tez nie. -Zbuntowana prowincje? -Owszem, Kielichu. Twoi pobratymcy buntuja sie przeciw calej reszcie krolestwa. -Ale to przeciez wy wystapiliscie przeciw nam! Treledees uniosl brew. No tak, pomyslala dziewczyna. Rozne spojrzenia na wspolna historie. -Rozumiem, ze mozna patrzec na te sprawy tak jak wy - powiedziala. - Ale... nie zaatakowalibyscie nas, prawda? Przyslalismy wam krolowa, zgodnie z waszym zyczeniem. Dzieki temu w zylach nastepnego Krola-Boga poplynie krolewska krew. O ile oczywiscie obecny wladca zdecyduje sie kiedykolwiek skonsumowac wlasne malzenstwo... - dodala w duchu. Treledees wzruszyl ramionami. -To z pewnoscia nic takiego, Kielichu. Bogowie po prostu chcieli Poznac nastroje panujace obecnie w T'Telir. Ta odpowiedz niezbyt pocieszyla dziewczyne. Zadrzala. Czy powinna cos zrobic? Sprobowac zadzialac w obronie Idris? -Kielichu - podjal Treledees. Spojrzala na kaplana. Jego spiczasta tiara byla tak wysoka, ze muskala baldachim. W pelnym piekna i barw otoczeniu twarz duchownego wydala sie tym bardziej ponura. -Tak? - spytala. -Jest pewna delikatna kwestia, ktora chcialbym z toba omowic. -Co takiego? -Wiesz, na jakich zasadach dzialaja monarchie - powiedzial. - Sama jestes krolewska corka. Zakladam wiec, ze zdajesz sobie sprawe z wagi posiadania stabilnego, ustalonego porzadku sukcesji. -Tak. -A zatem - ciagnal Treledees - wiesz, ze dla Hallandren szalenie wazne jest jak najszybsze sprowadzenie na swiat potomka. Siri oblala sie rumiencem. -Pracujemy nad tym. -Z calym szacunkiem, Kielichu - powiedzial Treledees. - W tej kwestii istnieja pewne... niejasnosci. Siri zaczerwienila sie jeszcze bardziej, odwrocila wzrok od bezwzglednych oczu kaplana i poczula, jak rudzieja jej wlosy. -Oczywiscie mowi sie o tym tylko w palacu - dodal Treledees. - Mozesz byc pewna dyskrecji naszych kaplanow i sluzby. -Skad o tym wiesz? - Siri podniosla wzrok. - To znaczy, skad wiesz o nas? Moze naprawde... pracujemy nad tym. Moze zanim sie spostrzezecie, dostaniecie swego nastepce tronu. Treledees zamrugal i przyjrzal sie jej, jakby byla ksiega rachunkowa, w ktorej nalezy podliczyc kolumny. -Kielichu - powiedzial - czy naprawde uwazasz, ze dopuscilibysmy obca, nieznana nikomu kobiete tak blisko najswietszego z naszych bogow, bez zadnej kontroli? Zaparlo jej dech w piersiach. Poczula, jak ogarnia ja przerazenie. Oczywiscie! Oczywiscie, ze wiedzieli o wszystkim. Upewniali sie, czy nie zrobie mu krzywdy i czy wszystko przebiega zgodnie z planem. Kleczenie nago przed mezem bylo dostatecznie ciezkim przezyciem. Ale obnazanie sie przed ludzmi pokroju Treledeesa - ludzmi, ktorzy nie widzieli w niej kobiety, a jedynie klopot - bylo o wiele gorsze. Opuscila glowe, oplotla rekoma odsloniety dekolt i piersi. -A zatem - kontynuowal Treledees - rozumiemy, ze Krol-Bog nie jest tym, kogo sie spodziewalas. Mozliwe tez, ze jest osoba, z ktora ciezko o wspolprace. Niemniej jestes kobieta i powinnas wiedziec, w jaki sposob zmotywowac go swoimi wdziekami. -Jak mam go motywowac, skoro nie wolno mi na niego nawet patrzec? Nie mowiac o rozmowie? - syknela. -Jestem pewien, ze znajdziesz jakis sposob - rzucil Treledees. - Trafilas do palacu tylko z jednego powodu. Chcesz miec pewnosc, ze Idris nic nie grozi? Coz, daj slugom Boga-Krola, czego pragniemy, a twoi buntownicy beda bezpieczni. Ja i pozostali kaplani mamy spory wyplyw na to, co sie dzieje na dworze, i moglibysmy pomoc ochronic twoja ojczyzne. Prosimy tylko, bys wykonala to jedno jedyne zadanie. Daj nam nastepce tronu. Obdarz nasze krolestwo stabilnoscia. Nie wszystko w Hallandren jest tak... spojne, jak sie wydaje. Siri nie uniosla wzroku, nie patrzyla na kaplana. -Widze, ze rozumiesz - stwierdzil. - Czuje, ze... - Urwal i obrocil sie w bok. Do lozy Siri zblizal sie liczny orszak. Wszyscy idacy w nim ludzie byli odziani w zloto i czerwien, a kroczaca na czele postac sprawiala, ze lsnili pelnia barw. Treledees zmarszczyl czolo i rzucil okiem na dziewczyne. -Jesli zajdzie taka potrzeba, jeszcze o tym porozmawiamy. Dopelnij swego obowiazku, Kielichu. Albo twoja bezradnosc pociagnie za soba konsekwencje. Odszedl. *** Nie sprawiala wrazenia osoby niebezpiecznej. I wlasnie to sprawilo, ze Dar Piesni tym bardziej zaczal podejrzewac, ze Poranna Rosa moze miec racje. Stanowczo zbyt dlugo mieszkam na tym dworze, pomyslal, usmiechajac sie uprzejmie do krolowej. W zasadzie przeciez mieszkam tu przez cale zycie.Byla drobna i o wiele mlodsza, niz sie spodziewal. Ledwie kobieta. Skinal jej glowa i zauwazyl, ze jest czyms wystraszona. Po chwili kaplani rozstawili dla niego meble. Bog usiadl i, mimo ze nie byl glodny, przyjal winogrona od sluzacych krolowej. -Wasza Wysokosc - przywital sie. - Ciesze sie, ze moge cie poznac. To wielka przyjemnosc. Jestem pewien. -Jestes pewien? - zapytala niepewnie dziewczyna. -Takie powiedzonko, moja droga - wyjasnil Dar Piesni. - Oczywiscie raczej zbedne, co zreszta nie powinno nikogo dziwic. Ja sam jestem zbedna osoba. Dziewczyna pochylila glowe. Na kolory przemknelo bogowi przez mysl, gdy przypomnial sobie, ze okres izolacji krolowej dopiero dobiegl konca. Poza Krolem-Bogiem, jestem prawdopodobnie pierwszym Powracajacym, z jakim ma do czynienia. Co za kiepskie pierwsze wrazenie. Niestety, nie mogl na to nic poradzic. Byl, kim byl. Cokolwiek to znaczylo. -Ciesze sie, ze moge cie poznac, Wasza Milosc - powiedziala krolowa. Odwrocila na chwile glowe i sluzaca szeptem podala jej jego imie. - Darze Piesni zwany Meznym, boze odwagi - dodala, usmiechajac sie do goscia. Wciaz wyczuwal w niej niepewnosc i wahanie. Albo nie zostala nauczona zachowania podczas oficjalnych rozmow - w co Dar Piesni, pamietajac, ze dziecinstwo spedzila w palacu, raczej nie chcial wierzyc - albo byla niezla aktorka. Przybycie tej kobiety powinno bylo polozyc kres dyskusjom na temat wojny. Zamiast tego tylko je zaostrzylo. Nie zamykal oczu. Bal sie, ze gdy tylko mrugnie, znowu ujrzy pod powiekami wizje zniszczenia. Czekaly tam, niczym Widma Kalada, tuz poza jego polem widzenia. Nie mogl sie poddac i uznac tych snow za prorocze. Gdyby to uczynil, przyznalby jednoczesnie, ze rzeczywiscie jest bogiem. A wtedy zaczalby sie powaznie obawiac o wszystkich. Usmiechnal sie do krolowej po raz trzeci, swym najbardziej czarujacym usmiechem. Wrzucil do ust winne grono. -Nie musimy zachowywac sie tak oficjalnie, Wasza Wysokosc. Wkrotce zrozumiesz, ze posrod Powracajacych jestem tym najposledniejszym. Gdyby krowy byly w stanie Powracac, z pewnoscia darzono by je wiekszym szacunkiem niz mnie. Znow sie zawahala, niepewna jak z nim rozmawiac. Czesto widywal te reakcje. -Czy wolno mi bedzie spytac, w jakiej sprawie do mnie przychodzisz? - zapytala. Zbyt oficjalnie. Nie jest swobodna. Nie czuje sie pewnie wsrod wysoko postawionych osob. Czy swiadczy to o jej autentycznosci? Nie. Z pewnoscia jedynie stara sie go uspokoic. Chce, by jej nie docenial. A moze on za duzo mysli? Niech cie Kolory, Poranna Roso! - zaklal w myslach. Naprawde nie mam ochoty w to wchodzic. Omal sie nie wycofal. Ale nie byloby to z jego strony uprzejme, a Dar Piesni - w przeciwienstwie do tego wszystkiego co sam czesto powtarzal - lubil byc mily. Najlepiej po prostu byc sympatycznym, postanowil usmiechajac sie. Dzieki temu - jesli ta kobieta kiedykolwiek przejmie wladze w krolestwie - moze zetnie mnie na samym koncu. -Pytasz o cel mojej wizyty? - odpowiedzial. - Sadze, ze ona nie ma zadnego celu, Wasza Wysokosc, zadnego poza tym, bym wydal sie naturalny, ktora to szanse zmarnowalem juz na samym wstepie, przygladajac ci sie stanowczo zbyt dlugo i jednoczesnie zastanawiajac sie nad twoim miejscem w calym tym balaganie. Krolowa znowu zmarszczyla czolo. Dar Piesni rozgryzl winogrono. -Sa przecudowne - powiedzial, unoszac do ust kolejny owoc. - Rozkosznie slodkie, skryte w delikatnej skorce. Co wiecej, zwodnicze. Z zewnatrz twardawe i suche, a w srodku miekkie i upojne. Nie sadzisz? -My... W Idris nie jadamy winogron zbyt czesto, Wasza Milosc. -Trzeba ci wiedziec, ze jestem ich przeciwienstwem - ciagnal bog. - Ladny i puszysty na zewnatrz, lecz moje wnetrze nie kryje niczego interesujacego. Niemniej te rozwazania prowadza donikad. Ale na twoj widok, moja droga, ciesze sie bardziej... o wiele bardziej niz ogladajac mise winogron. -Ja... Ale jak to, Wasza Milosc? -Nie mielismy tu krolowej od bardzo dawna - wyjasnil Dar Piesni. - Od czasow sprzed mojego Powrotu. A stary Susebron snul sie ostatnio po palacu zupelnie bez sensu. Wygladal na zagubionego. Dobrze, ze w jego zyciu pojawila sie kobieta. -Dziekuje za ten komplement, Wasza Milosc - powiedziala krolowa. -Prosze bardzo. Zaraz wymysle kilka innych, jesli zechcesz. Milczala. Coz, to rozstrzyga sprawe, pomyslal z westchnieniem. Poranna Rosa miala racje. Nie powinienem byl tu przychodzic. -No dobrze - rzucila Siri, ktorej wlosy nagle poczerwienialy. Uniosla rece. - Co sie tu dzieje? -Wasza Wysokosc? - Tym razem zawahal sie bog. -Stroisz sobie ze mnie zarty? -To mozliwe. -Ale przeciez jestes podobno bogiem! - powiedziala i oparla sie wygodniej, spogladajac na baldachim. - Akurat kiedy zaczynalam myslec, ze tym miescie panuje jednak jakis porzadek, zaczynaja na mnie krzyczec kaplani, a potem pojawiasz sie ty! Jak mam cie traktowac? Nie zachowujesz sie jak bostwo, a jak uczniak! Dar Piesni przez chwile milczal, po czym usmiechnal sie i poprawil na sofie. -Rozgryzlas mnie - stwierdzil, rozkladajac rece. - Zabilem prawdziwego boga i zajalem jego miejsce. I przychodze, by wziac za ciebie okup w postaci slodyczy. -O tym wlasnie mowie - powiedziala, celujac w niego palcem. - nie powinienes byc jednak bardziej... Nie wiem, dystyngowany, dostojny czy cos? Powracajacy rozpostarl ramiona szerzej. -Moja droga, w Hallandren tak wlasnie wyglada dystyngowane zachowanie. Nie wydawala sie przekonana. -Oczywiscie klamie ci w zywe oczy - przyznal i pochlonal kolejne winogrono. - Nie powinnas wyrabiac swej opinii o Powracajacych na podstawie tego, co prezentuje ja. Pozostali sa o wiele bardziej boscy. -Wydawalo mi sie, ze jestes bogiem odwagi. -Teoretycznie. -Teraz sadze, ze jestes raczej bogiem blaznow. -Rzeczywiscie staralem sie o to stanowisko, ale nie zostalem przyjety - odparl Dar Piesni. - Powinnas zobaczyc osobe, ktora wybrali. Nudny jak skala i dwakroc tak brzydki. Siri milczala. -Tym razem wcale nie klamalem - ciagnal bog. - To moj prawie imiennik, Dar Smiechu, bog radosci. Jesli kiedykolwiek ktores z bostw nadawalo sie na swoje stanowisko mniej niz ja, musi to byc wlasnie on. -Nie rozumiem cie - odezwala sie dziewczyna. - Wychodzi na to, ze nie rozumiem wielu rzeczy, ktore dzieja sie w tym miescie. Ta kobieta jednak nie oszukuje, myslal Dar Piesni, patrzac w jej mlodziencza, pelna zmieszania twarz. A jesli sie myle, to musi byc najlepsza aktorka, jaka w zyciu ogladalem. To cos oznaczalo. Cos waznego. Przebieg rozmowy mogl sugerowac, ze naprawde istnialy jakies trywialne, przyziemne powody, dla ktorych Idrianie przyslali te dziewczyne zamiast jej starszej siostry. Tego jednak Dar Piesni nie kupowal. Dziewczyna na pewno stanowila element czyjegos planu. Jednego lub byc moze nawet kilku. Ale, obojetne na czym ten podstep polegal, sama krolowa nie miala o nich najmniejszego pojecia. Na Widma Kalada! - zaklal w duchu. Rzucili to dziecko miedzy wilki. Ale co mogl na to poradzic? Westchnal i wstal, a jego kaplani natychmiast zaczeli zbierac meble i naczynia. Dziewczyna - wciaz zmieszana - patrzyla na niego uwaznie. Skinal glowa i usmiechnal sie do niej na pozegnanie. Krolowa rowniez podniosla sie z miejsca i dygnela nieznacznie, choc wcale nie musiala tego robic. W koncu byla i jego polowa, mimo ze nie byla bostwem. Dar Piesni odwrocil sie, by odejsc, ale przystanal, przypominajac sobie swe pierwsze miesiace na dworze i oszolomienie jakie wtedy czul. Wyciagnal reke i delikatnie polozyl dlon na jej ramieniu. -Nie pozwol im zrobic ci krzywdy, dziecko - szepnal. To powiedziawszy, wyszedl z lozy. 17 Vivenna wracala do domu Lemeksa, raz jeszcze analizujac dyskusje, ktora uslyszala na Dworze Bogow. Nauczyciele tlumaczyli jej, ze dysputy toczone na Zgromadzeniach Dworskich nie zawsze prowadzily do dzialan - sam fakt, ze rozmawiano tam o wojnie, nie oznaczal wiec jeszcze, ze musi do niej dojsc.Ta konkretna debata wydawala sie jednak czyms wiecej. Byla zbyt pelna pasji i jedna ze stron popieralo zbyt wiele glosow. Wskazywalo to na to, ze jej ojciec sie nie mylil, ze otwarty konflikt byl nieunikniony. Dziewczyna szla ze spuszczona glowa po prawie zupelnie pustej ulicy. Nauczyla sie juz, ze gestych, przelewajacych sie ulicami tlumow mogla uniknac, wybierajac droge przez dzielnice mieszkalne. Mieszkancy T'Telir uwielbiali pokazywac sie w miejscach, ktore odwiedzali wszyscy. Ta konkretna ulica przecinala bogata okolice. Poboczem biegl ulozony z kamiennych plyt chodnik. Szlo sie po nim bardzo wygodnie. Parlin kroczyl u jej boku, co chwila zatrzymujac sie, by obejrzec kolejna palme, czy paproc. W Hallandren kochano rosliny: wiekszosc budynkow stala w cieniu drzew, domy byly porosniete pnaczami lub otoczone egzotycznymi, kwitnacymi krzewami. W Idris kazda z tych duzych budowli, obok ktorych przechodzila, zostalaby uznana za bogata rezydencje, tutaj byly jednak tylko sredniej wielkosci siedzibami - zapewne mieszkali w nich kupcy Nie moge sie rozpraszac, myslala Vivenna. Czy Hallandren zaatakuje juz niedlugo? A moze to wszystko to tylko preludium do czegos, co wydarzy sie dopiero za kilka miesiecy, a moze nawet i lat? Jakiekolwiek dzialanie nastapi dopiero po glosowaniu bogow. Dziewczyna nie byla pewna, co musi sie stac, by do niego doszlo. Pokrecila glowa. Spedzila w T'Telir ledwie jeden dzien, a juz wiedziala, ze jej szkolenie nie bylo nawet w polowie tak dobre, jak wczesniej myslala. Miala poczucie, ze nie wie o Hallandren zupelnie nic. Byla straszliwie zagubiona. Nie okazala sie ta pewna siebie, kompetentna kobieta, za jaka sie dawniej uwazala. Straszliwa prawda wygladala tak, ze gdyby to ona zostala poslubiona Krolowi-Bogu, bylaby niemal rownie nieskuteczna i zastraszona, jak bez watpienia byla w tej chwili Siri. Skrecili za rog. Vivenna ufala zdumiewajacej orientacji w terenie Parlina. Wiedziala, ze doprowadzi ich do domu Lemeksa. Przeszli przed jednym z milczacych posagow D'Denirow. Dumny wojownik stal z uniesionym nad glowe mieczem, jego wyryta w kamieniu zbroja byla ozdobiona czerwonym szalem, owinietym i lopocacym wokol szyi. Wygladal niezwykle dramatycznie, jakby wlasnie wyruszal na wojne. Niedlugo potem znalezli sie przed schodami do domu Lemeksa. Vivenna zamarla. Drzwi wejsciowe kolysaly sie na jednym zawiasie. Dolna ich czesc byla peknieta, jakby na skutek poteznego kopniecia. Parlin stanal obok dziewczyny i syknal ostrzegawczo, jednoczesnie nakazujac jej gestem milczenie. siegnal do wiszacego mu u pasa dlugiego, mysliwskiego noza i rozejrzal sie dokola. Vivenna cofnela sie o krok. Jej nerwy nawolywaly do ucieczki. Ale dokad mialaby uciec? Najemnicy byli jedynymi znanymi jej w miescie osobami. Denth i Tonk Fah z pewnoscia odparli atak, prawda? Ktos nadchodzil z wnetrza budynku. Wyczula to dzieki swym BioChromatycznym zmyslom. Polozyla dlon na ramieniu Parlina, szykujac sie do ucieczki. Denth odsunal na bok strzaskane drzwi i wysunal glowe na zewnatrz. -Ach - powiedzial - to wy. -Co sie stalo? - spytala. - Napadnieto was? Denth spojrzal na drzwi i zachichotal. -Nie - odpowiedzial, otwierajac je szerzej i zapraszajac dziewczyne gestem do srodka. Zauwazyla wewnatrz polamane meble, dziury w scianach, pociete i zniszczone obrazy. Denth wrocil do domu i kopniakiem odtracil na bok rozbebeszona poduszke, oczyszczajac Vivennie droge do schodow Takze i one byly w kilku miejscach uszkodzone. Najemnik obejrzal sie przez ramie i zauwazyl niepewna mine dziewczyny. -Przeciez mowilismy, ze zamierzamy przeszukac dom, ksiezniczko Postaralismy sie jak rzadko. *** Vivenna usiadla bardzo ostroznie, spodziewajac sie, ze krzeslo lada chwila zalamie sie pod jej ciezarem. Tonk Fah i Denth rzeczywiscie przeszukali budynek bardzo dokladnie - wydawalo sie, ze zniszczyli przy tym wszystkie drewniane elementy, w tym nogi krzesel. Na szczescie to, ktore wybrala, zostalo odpowiednio podparte i nie ustapilo pod ciezarem.Stojace przed nia biurko - biurko Lemeksa - bylo w drzazgach. Zniknely szuflady, a takze falszywe plecy mebla. Tajna skrytka zostala oprozniona. Na blacie lezal plik papierow i kilka woreczkow. -To wszystko - powiedzial Denth, opierajac sie o framuge. Tonk Fah wyciagnal sie na zlamanej kanapie, z ktorej wystawaly kleby klakow. -Musieliscie to wszystko niszczyc? - spytala Vivenna. -Trzeba miec pewnosc - odparl najemnik, wzruszajac ramionami. - Zdziwilabys sie, gdzie niektorzy chowaja swoje tajemnice. -W drzwiach wejsciowych? - rzucila dziewczyna beznamietnie. -A pomyslalabys, zeby tam szukac? -Oczywiscie, ze nie. -W takim razie to wedlug mnie calkiem sprytna kryjowka. Opukalismy je i wydalo sie nam, ze slyszymy pusty dzwiek. Okazalo sie, ze byla to tylko deska z innego gatunku drewna, ale nie mozna bylo tego pominac. -Ludzie sa bardzo pomyslowi, jesli chodzi o ukrywanie swych kosztownosci i dokumentow. - Tonk Fah ziewnal. -Wiesz, co jest w zawodzie najemnika najgorsze? - spytal Denth unoszac reke. Vivenna spojrzala na niego. -Drzazgi - rzucil Denth pokazujac jej zaczerwienione palce. -Za to nikt nam dodatkowo nie zaplaci - odparl Tonk Fah. -Och, teraz sie po prostu naigrawacie - stwierdzila Vivenna, przegladajac lezace na biurku przedmioty. Jeden z woreczkow sugestywnie zabrzeczal. Dziewczyna rozwiazala rzemyk i otworzyla go. W srodku lsnilo zloto. Duzo zlota. -Masz tu troche ponad piec tysiecy marek - poinformowal leniwie Denth. - Lemex pochowal te pieniadze po calym domu. Jedna rolke znalezlismy nawet w nodze krzesla, na ktorym siedzisz. -Latwiej nam poszlo, gdy juz znalezlismy notatke, w ktorej spisal wszystkie kryjowki - wtracil Tonk Fah. -Piec tysiecy marek?! - powtorzyla Vivenna, czujac, jak wskutek szoku nieznacznie jasnieja jej wlosy. -Wyglada na to, ze stary Lemex byl zapobiegliwym facetem. - Denth zachichotal. - To zloto w polaczeniu z iloscia jego Oddechow... musial wyciagnac z Idris jeszcze wiecej, niz myslalem. Vivenna spojrzala na sakiewke, po czym podniosla wzrok na najemnika. -Wy... daliscie mi to wszystko - powiedziala. - Przeciez mogliscie zabrac te pieniadze i wydac na siebie. -Tak naprawde troche zdazylismy wydac - przyznal Denth. - Za jakies dziesiec sztuk zlota zamowilismy cos do jedzenia. Powinni dostarczyc lada chwila. Vivenna popatrzyla mu prosto w oczy. -Widzisz? O tym wlasnie mowilem, Tonk - rzucil Denth, spogladajac na tegiego towarzysza. - Czy gdybym byl, dajmy na to, lokajem, tez tak by mi sie przygladala? Tylko dlatego, ze nie zwialem z tymi pieniedzmi? Dlaczego wszyscy zakladaja, ze najemnicy ich obrabuja i znikna? Tonk Fah mruknal tylko cos pod nosem i przeciagnal sie. -Przejrzyj te papiery, ksiezniczko - powiedzial Denth, po czym kopnal w kanape Tonk Faha i skinal glowa w strone drzwi. - Zaczekamy na ciebie na dole. Vivenna powiodla wzrokiem za wychodzacymi. Tonk Fah podniosl sie z niejakim trudem. Klebki wypelniajacych kanape pakul czepialy sie jego ubrania. Pomyslala, ze najemnicy poslali po obiad jednego z przechadzajacych sie po ulicach chlopcow, co rusz glosno wykrzykujacych, ze moga dostarczyc posilek z najblizszej restauracji. Dziewczyna nawet sie nie ruszyla. Coraz mniej byla pewna celu swego pobytu w miescie. Niemniej, wciaz byli z nia Denth i Tonk Fah, a do tego, z zaskoczeniem stwierdzila, ze zaczyna sie do nich przywiazywac. Ilu zolnierzy z armii jej ojca - choc co do jednego byli to dobrzy ludzie oparloby sie pokusie ucieczki z piecioma tysiacami marek? Ci najemnicy musieli byc zupelnie inni, niz to pokazywali na zewnatrz. Po chwili zastanowienia zajela sie ulozonymi na biurku ksiazkami, listami i dokumentami. *** Kilka godzin pozniej Vivenna wciaz siedziala w gabinecie Lemeksa. Na blacie plonela samotna swieca. Goracy wosk splywal na potrzaskany naroznik biurka. Czytac przestala juz jakis czas temu. Przy drzwiach stal talerz z nietknietym posilkiem, ktory przyniosl jej Parlin.Przed dziewczyna lezaly odpieczetowane listy. Zaprowadzenie wsrod nich porzadku zajelo kilka dobrych chwil. Wiekszosc zostala napisana znajomym charakterem pisma jej ojca. Nie reka jego skryby. Wlasnorecznym pismem Dedelina. To byla pierwsza wskazowka. Krol Idris sporzadzal sam jedynie najbardziej osobiste lub najtajniejsze dokumenty. Vivenna zmusila wlosy do posluszenstwa. Oddychala gleboko. Wdech, wydech. Starala sie nie wygladac przez okno na swiatla miasta, ktore od dawna powinno juz spac. Po prostu siedziala. Ogarnal ja marazm. Ostatni list - ostatni przed smiercia Lemeksa - lezal na szczycie stosu. Dotarl do adresata ledwie kilka tygodni temu. Przyjacielu, nasze rozmowy przyprawily mnie o wieksze zmartwienie, niz chcialbym to przyznac. Przeprowadzilem wiele rozmow z Yarda. Istnieje pewne rozwiazanie. Nadciaga wojna. Teraz wiemy to juz wszyscy. Ciagle - i coraz bardziej zajadle - dyskusje na Dworze Bogow zmierzaja w niepokojacym kierunku. Pieniadze, ktore wyslalismy Ci na zakup Oddechow, pozwalajacych Ci na uczestnictwo w tych obradach, to jedna z najwiekszych sum, jakie kiedykolwiek wydalem. Wszystkie znaki swiadcza o tym, ze marsz Niezywych na nasze gory jest nieunikniony. W zwiazku z tym upowazniam Cie do dzialania o ktorym mowilismy wczesniej. Jakiekolwiek proby wywolania zametu w miescie - kazda chwila opoznienia wojny, jaka mozesz dla nas zyskac - beda niezwykle cenne. Dodatkowe fundusze, o ktore mnie prosiles, powinny byc juz na miejscu. Przyjacielu, musze Ci sie przyznac do slabosci. Nie jestem w stanie wyslac Vivenny jako zakladniczki do tego smoczego gniazda. Oznaczaloby to skazanie jej na smierc. Mimo ze wiem, ze byloby to najlepsza rzecza, jaka kiedykolwiek zrobilem dla Idris. Nie jestem jeszcze pewien, co zdecyduje. Nie wysle jej jednak, gdyz za bardzo ja kocham. Zlamanie traktatu sprowadziloby jednakze na glowy moich poddanych gniew Hallandren o wiele wczesniej. Obawiam sie, ze w ciagu kilku nastepnych dni bede musial podjac bardzo trudna decyzje. Na tym jednak polegaja obowiazki wladcy. Bywaj zdrow. Dedelin, Twoj krol i przyjaciel. Vivenna uniosla wzrok znad pergaminu. W pokoju panowala cisza. Dziewczyna miala ochote krzyczec na list i na swojego ojca, ktory znajdowal sie teraz tak daleko. Nie byla jednak w stanie. Nie po to ja szkolono. Wiedziala, ze emocjonalne wybuchy sa bezuzytecznymi pokazami wlasnej arogancji. Nie zwracac na siebie uwagi. Nie wywyzszac sie nad innych. Ten, kto wzbije sie wysoko, zostanie stracony w jeszcze glebsza otchlan. Ale co myslec o czlowieku, ktory zabija jedna ze swych corek, by ocalic druga? Co myslec o czlowieku, ktory twierdzi - mowiac to prosto w twarz - ze zmienil dobra decyzje z zupelnie osobistych powodow? Co myslec o krolu, ktory zlamal najswietsze przykazania wlasnej religii kupujac Oddech dla jednego ze swych szpiegow? Vivenna zamrugala, probujac sie pozbyc macacej wzrok lzy. Byla wsciekla na swiat i na siebie. Jej ojciec powinien zachowac sie jak przyzwoity, dobry czlowiek. Powinien okazac sie wladca doskonalym. Madrym i wszystkowiedzacym, zawsze pewnym siebie i zawsze postepujacym jak nalezy. Czlowiek, ktorego obraz wylanial sie z tych listow, byl o wiele bardziej ludzki. Dlaczego wiec poczula sie tak wstrzasnieta? To nie ma znaczenia, powtarzala sobie. To nie ma najmniejszego znaczenia. Czesc stronnictw na dworze Hallandren nawoluje do wojny. Czytanie szczerych, pozbawionych pozy slow ojca pozbawilo ja wszelkich zludzen. Jeszcze przed koncem roku armie Hallandren rusza na jej ojczyzne. A wtedy wladcy tego narodu - ludzie rownie barwni jak falszywi - uzyja Siri jako zakladniczki i zazadaja od Dedelina kapitulacji. Ojciec nie odda swego krolestwa. Siri zostanie stracona. I temu wlasnie musze zapobiec. Po to sie tu znalazlam, myslala. Vivenna zacisnela dlonie na krawedziach biurka. Zacisnela zeby. Wytarla zdradziecka lze. Zostala przeciez wyszkolona, by byc silna, nawet w sercu obcego miasta. Wiedziala, co musi zrobic. Wstala, zostawiajac na stole listy wraz z sakiewka z pieniedzmi i dziennikiem Lemeksa. Zeszla po schodach na dol, starannie omijajac zniszczone stopnie, i znalazla najemnikow, ktorzy uczyli Parlina jakiejs gry, do ktorej uzywali drewnianych kart. Trojka mezczyzn podniosla na nia wzrok. Dziewczyna usiadla na podlodze, skromnie podwijajac nogi. Spojrzala im prosto w oczy. -Wiem, skad pochodzila czesc pieniedzy Lemeksa - powiedziala. - Wkrotce wybuchnie wojna miedzy Hallandren a Idris. Znajac powage tego zagrozenia, moj ojciec przyslal swemu szpiegowi wiecej zlota niz podejrzewalam. Lemex dostal dosc pieniedzy, by kupic piecdziesiat Oddechow, dzieki czemu mogl wchodzic na dwor i skladac krolowi raporty z obrad Zgromadzenia. Wyglada na to, ze moj ojciec nie zdawal sobie sprawy, ze Lemex juz przedtem wszedl w posiadanie duzej ilosci BioChromy. Cala trojka milczala. Tonk Fah rzucil okiem na Dentha, ktory oparl sie wygodniej na przewroconym, polamanym krzesle. -Nadal jednak sadze, ze Lemex pozostal lojalny wobec Idris - ciagnela dziewczyna. - Jego osobiste zapiski nie pozostawiaja co do tego watpliwosci. Nie byl zdrajca, byl po prostu chciwy. Chcial zdobyc jak najwiecej Oddechow, poniewaz wiedzial, ze ich posiadanie przedluza ludzkie zycie. Lemex wraz z moim ojcem chcieli opoznic przygotowania wojenne od wewnatrz. Lemex obiecal znalezc sposob na sabotowanie armii Niezywych, zapasow zywnosci miasta i stosowac inne metody, by odwlec wybuch wojny. Wlasnie w tym celu ojciec przyslal mu tyle pieniedzy. -Okolo pieciu tysiecy marek? - spytal Denth, pocierajac brode. -Mniej - przyznala Vivenna. - Ale spora czesc tej sumy. Mysle, ze nie mylisz sie, co do Lemeksa, Denth. Od jakiegos czasu kradl z naszego skarbca. Zamilkla. Parlin wygladal na zagubionego. Zdarzalo mu sie to dosc czesto. Najemnicy jednak nie byli zaskoczeni. -Nie wiem, czy zamierzal postapic tak, jak obiecal mojemu ojcu - podjela Vivenna, wciaz mowiac spokojnym glosem. - Sposob, w jaki ukryl pieniadze, czesc z jego zapiskow... coz, mozliwe, ze planowal zdrade i ucieczke. Nie dowiemy sie juz nigdy, co naprawde postanowil. Wiadomo jednak z grubsza, co zamierzal w kwestii sabotazu. Te plany byly dostatecznie dobre, by przekonac do nich mojego ojca, a ton, w jakim Dedelin pisal swe listy, przekonal z kolei mnie. Zrobimy to, co zaplanowal Lemex, i sprawimy, ze Hallandren nie wyruszy na wojne zbyt szybko. W pomieszczeniu znow zapadla cisza. -A... twoja siostra? - spytal wreszcie Parlin. -Wydostaniemy ja - powiedziala z naciskiem Vivenna. - Jej bezpieczenstwo to nasz priorytet. -Latwiej o tym rozmawiac, niz tego dokonac, ksiezniczko - zauwazyl Denth. -Wiem. Najemnicy wymienili sie spojrzeniami. -Coz - odezwal sie po chwili Denth i wstal. - W takim razie powinnismy zabrac sie do roboty. - Skinal na Tonk Faha, ktory westchnal, burknal cos pod nosem i rowniez sie podniosl. -Zaraz. - Vivenna zmarszczyla brwi. - Co wy robicie? -Jak tylko zobaczylem te papiery, pomyslalem, ze bedziesz chciala kontynuowac prace Lemeksa. - Denth rozprostowal kosci. - Teraz, kiedy juz wiem, co zamierzal, rozumiem, co mialy na celu niektore z zadan, jakie nam zlecil. Jednym z nich bylo nawiazanie kontaktow i wsparcie dzialajacych w miescie buntownikow i innych niezadowolonych. W tym tej grupy, ktora zlikwidowano ledwie pare tygodni temu. Banda rebeliantow, skupiona wokol czlowieka imieniem Vahr. -Zawsze sie dziwilem, czemu Lemex mu pomagal - wtracil Tonk Fah. - Tego stronnictwa juz nie ma - mowil dalej Denth. - Podobnie jak samego Vahra. Niemniej, w miescie wciaz ukrywa sie wielu jego poplecznikow. Mam jeszcze kilka innych tropow, ktore sa chyba warte zbadania. Lemex nie wtajemniczal nas we wszystkie szczegoly, ale teraz powinnismy sie bez trudu domyslic reszty. -A... poradzicie sobie z czyms takim? - spytala Vivenna. - Sam przed chwila powiedziales, ze to nielatwe. Denth wzruszyl ramionami. -Bo nie jest. Ale, o ile jeszcze sie nie zorientowalas, wlasnie po to wynajal nas Lemex. Grupa trojga, wysokoplatnych, doswiadczonych najemnikow jest dokladnie tym, czego potrzebujesz, zeby dokonac tego, co zamierzasz. -Chyba ze zamierzasz cos o wiele bardziej nieprzyjemnego - dodal Tonk Fah. Trojga najemnikow? - zastanowila sie Vivenna. Ach, oczywiscie. Jest jeszcze jeden. Kobieta. -Gdzie ona jest? Trzeci czlonek waszej grupy? -Perelka? - spytal Denth. - Niedlugo ja poznasz. -Niestety - mruknal Tonk Fah. Denth tracil przyjaciela lokciem. -Chodz, rozejrzymy sie jak stoja sprawy. Zabierz z tego domu, co zechcesz. Jutro sie wynosimy. -Wynosimy? - powtorzyla dziewczyna. -No, chyba ze chcesz spac na materacu, ktory Tonk Fah rozbebeszyl i pocial na piec mniejszych - odparl Denth. - On wprost uwielbia niszczyc materace. -I krzesla - dodal wesolo tezszy najemnik - i stoly, i drzwi, i sciany. No i ludzi. -Poza tym, ksiezniczko - podjal Denth - ten dom byl dobrze znany wspolpracownikom Lemeksa. A jak sama zauwazylas, twoj szpieg nie byl najuczciwszym facetem na swiecie. Watpie, bys chciala dzwigac bagaz, ktory mogl po sobie pozostawic. -Lepiej bedzie znalezc inne lokum - przytaknal Tonk Fah. -I naprawde postaramy sie tego nowego tak nie zrujnowac - obiecal Denth. -Ale przysiac nie mozemy - rzucil Tonk Fah. Najemnicy wyszli. 18 Siri stala przed drzwiami prowadzacymi do komnaty sypialnej swego meza i nerwowo przestepowala z nogi na noge. Niebieskopalcy - jak zwykle - trwal w oczekiwaniu tuz obok niej. Poza nim w korytarzu nie bylo nikogo. Skryba pisal cos na kolanie, nie zdradzajac, ze jednoczesnie pilnuje godziny, o ktorej dziewczyna powinna wejsc do srodka.Tym razem Siri nie przejmowala sie ewentualnym spoznieniem, choc byla zdenerwowana. Dzieki wydluzajacemu sie oczekiwaniu, miala okazje zastanowic sie nad tym, co powinna zrobic. Wydarzenia minionego dnia wciaz wypelnialy jej glowe: Treledees rozkazujacy jej sprowadzenie na swiat nastepcy tronu. Dar Piesni zwany Meznym, mowiacy okraglymi zdaniami i zegnajacy ja dziwnymi, brzmiacymi jak szczere, slowami. Jej krol i malzonek, siedzacy ponad nia na swym tronie, zalamujacy wokol siebie swiatlo. Kaplani ponizej, spierajacy sie, czy nalezy zaatakowac jej ojczyzne, czy nie. Wielu ludzi chcialo popchnac ja w przeciwne strony, ale nikt tak naprawde nie mowil jej, co powinna zrobic - niektorzy z nich nawet nie wyjasnili, czego w ogole od niej chca. Jak dotad udalo im sie ja tylko zaniepokoic. I to powaznie. Nie byla przeciez uwodzicielka. Nie miala pojecia, w jaki sposob sprawic, by Krol-Bog zaczal jej pozadac - szczegolnie, ze sama mysl o tym napawala ja przerazeniem. Wysoki kaplan Treledees wydal jej polecenie, rozkaz. Zamierzala wiec pokazac mu, w jaki sposob zwykla traktowac rozkazy, zwlaszcza takie, ktorym towarzysza pogrozki. Dzis wieczorem wejdzie do krolewskiej sypialni, usiadzie na podlodze i nie rozbierze sie. Zmierzy sie z Krolem-Bogiem. Przeciez on i tak jej nie chce. A Siri czula sie juz zmeczona conocnymi sesjami. Chciala mu to przekazac jasno i wyraznie. Jesli jeszcze zechce zobaczyc ja nago, bedzie musial rozkazac sluzbie, by ja rozebrala. Watpila jednak, by to uczynil. Dotad nie wykonal nawet jednego gestu, a kiedy przewodniczyl obradom na arenie, przez caly czas tylko siedzial i patrzyl. Z wolna zaczynala inaczej oceniac tego calego Krola-Boga. Wydawal sie jej teraz czlowiekiem dysponujacym wielka wladza, ktora jednak sprawila, ze stal sie leniwy i gnusny. Mial wszystko i nic go nie interesowalo. Oczekiwal, ze wszystko zrobia za niego inni. Siri nie lubila ludzi tego pokroju. Przypomnial sie jej pewien dowodca strazy z Idris, ktory zapedzal swych podkomendnych do ciezkiej pracy, podczas gdy sam calymi dniami gral w karty. Najwyzszy czas, by ktos sprzeciwil sie wladcy Hallandren. Co wiecej, przyszla pora, by kaplani dowiedzieli sie, ze nie moga jej szantazowac i zastraszac. Zmeczylo ja bycie ciagle wykorzystywana. Tej nocy przejdzie do dzialania. Taka podjela decyzje. I denerwowala sie za wszystkie Kolory swiata. Rzucila okiem na Niebieskopalcego. Po chwili pochwycila jego wzrok. -Czy oni naprawde obserwuja mnie co noc? - spytala szeptem, pochylajac sie ku starcowi. Niebieskopalcy zamarl i lekko pobladl. Rozejrzal sie, po czym pokrecil glowa. Dziewczyna zmarszczyla brwi. Ale przeciez Treledees wiedzial, ze nie trafilam do loza wladcy, pomyslala. Skryba uniosl palec i wskazal nim oczy. Znow pokrecil glowa. Potem pokazal uszy i skinal glowa. Na koncu pokazal drzwi na koncu korytarza. A zatem podsluchuja, zrozumiala Siri. Starzec pochylil sie blizej. -Nie smieliby patrzec, Kielichu - szepnal. - Pamietaj, ze Krol-Bog jest najswietszym ze swietych. Ogladanie go nagiego, razem z zona... nie, na to by sie nie odwazyli. Ale podsluchiwanie jest do nich podobne. Skinela glowa. -Bardzo im zalezy na nastepcy tronu. Niebieskopalcy znow rozejrzal sie nerwowo. -Czy naprawde grozi mi z ich strony niebezpieczenstwo? - spytala. Popatrzyl jej w oczy i energicznie pokiwal glowa. -Wieksze, niz podejrzewasz, Kielichu - rzucil, cofnal sie i wskazal na drzwi. -Musisz mi pomoc! - powiedziala, bezglosnie poruszajac wargami. Potrzasnal glowa i rozlozyl rece. "Nie moge, nie teraz". Otworzyl wrota, uklonil sie i spiesznie odszedl, niespokojnie ogladajac sie przez ramie. Siri rzucila za skryba gniewne spojrzenie. Czula, ze zbliza sie pora, kiedy bedzie musiala go przycisnac i dowiedziec sie calej prawdy. Tymczasem, miala innych do denerwowania. Odwrocila sie i spojrzala w glab ciemnej komnaty. Znow poczula lek. Czy to madre? Bunczucznosc nigdy wczesniej jej jakos powaznie nie zaszkodzila. A jednak... teraz zyla juz przeciez innym zyciem. Niepokoj i ostrzezenia Niebieskopalcego takze nie uspokajaly. Nieposluszenstwo. Od zawsze wlasnie dzieki niemu zwracala na siebie uwage. Nie sprzeciwiala sie ludziom ze zlosliwosci. Nie byla po prostu w stanie doscignac Vivenny na jej polu, wiec postepowala dokladnie odwrotnie, niz sie po niej spodziewano. W przeszlosci to dzialalo. Chyba... Bo przeciez ojciec ciagle sie na nia zloscil, a Vivenna wciaz traktowala mlodsza siostre jak dziecko. Mieszkancy jej miasta darzyli ja miloscia, ale bylo to uczucie naznaczone rezygnacja. Nie, przemknelo jej przez mysl. Nie moge do tego wrocic. Ludzie w tym palacu - na tym dworze - nie naleza do tych, ktorym musze sie sprzeciwiac tylko dlatego, ze jest sie zaniepokojonym. Dotarlo do niej, ze jesli wystapi przeciw palacowym kaplanom, nie zaczna po prostu na nia narzekac i krzyczec, jak dawniej czynil to ojciec. Oni zademonstruja jej swa wladze. Co wiec robic? Nie mogla przez reszte zycia zrzucac z siebie ubrania i klekac nago na posadzce. A moze? Niepewna i zla na siebie wkroczyla do tonacego w mroku pomieszczenia i zamknela za soba drzwi. Krol-Bog czekal w swoim kacie, jak zawsze skryty w cieniu. Siri spojrzala na niego. Wiedziala, ze powinna sie rozebrac i ukleknac. Nie zrobila tego. Nie dlatego, ze miala ochote wykazac sie nieposluszenstwem. Nawet nie z powodu zlosci czy rozdraznienia. Byla juz po prostu zmeczona ciaglymi domyslami. Kim jest ten czlowiek, ktory mial pod soba reszte bogow i zalamywal swiatlo energia swej BioChromy? Czy naprawde jedynie zepsutym i zgnusnialym wladca? Odpowiedzial jej spojrzeniem. Jak przedtem, nie rozzloscil sie na widok jej bezczelnosci. Nie odrywajac od wladcy wzroku, Siri pociagnela za wstazki sukienki, zrzucajac nieporeczny stroj na podloge. siegnela do ramiaczek koszuli, ale sie zawahala. Nie, pomyslala, tak tez niedobrze. Przyjrzala sie bialej tkaninie koszuli. Jej krawedzie drgaly, biel rozbijala sie na cala game innych kolorow. Uniosla wzrok i znow spojrzala w nieruchome oblicze Krola-Boga. Chwile potem - ze zdenerwowania mocno zaciskajac zeby - Siri postapila krok naprzod. Spial sie. Zauwazyla to w kacikach jego oczu i ust. Zrobila jeszcze jeden krok, biel koszuli zalamala sie bardziej, tryskajac wszystkimi barwami teczy. Krol-Bog wciaz nawet nie drgnal. Patrzyl po prostu na zblizajaca sie dziewczyne. Zatrzymala sie tuz przed krzeslem. Odwrocila sie od niego i weszla na lozko. Idac na czworakach po materacu, poczula jego miekkosc. Zatrzymala sie i spojrzala na czarna marmurowa, polyskujaca sciane. Tuz za nia czekali kaplani Krola-Boga, sluchajac z uwaga rzeczy, ktore przeciez nie powinny ich interesowac. To, pomyslala oddychajac gleboko, bedzie wyjatkowo zawstydzajace. Ale przeciez zmuszono ja, by przez caly tydzien lezala przed wladca z twarza na ziemi. Czy naprawde teraz byla pora na wstyd? Zaczela podskakiwac na materacu, sprawiajac, ze jego sprezyny glosno skrzypialy. Chwile pozniej, krzywiac sie nieznacznie, zaczela pojekiwac. Miala nadzieje, ze jest przekonujaca. Tak naprawde nie miala pojecia, jak powinno to brzmiec. I jak dlugo cos takiego zwykle trwa? Starala sie jeczec coraz glosniej i podskakiwala bardziej energicznie. Wreszcie znieruchomiala na chwile, po czym jeknela raz jeszcze i opadla na loze. W komnacie bylo zupelnie cicho. Siri uniosla wzrok i spojrzala na Krola-Boga. Jakis fragment jego emocjonalnej maski opadl i na jego twarzy pojawil sie bardzo ludzki wyraz zmieszania. Widzac jego zdumienie i niepewnosc, niemal wybuchnela smiechem. Spojrzala mu w oczy i pokrecila glowa. Potem, czujac kolatanie serca i chlod potu na skorze, wyciagnela sie na lozku. Zmeczona wydarzeniami calego dnia i intrygami, stwierdzila po chwili, ze lezy zwinieta w przyjemnym cieple i odpoczywa. Odprezyla sie. Krol-Bog zostawil ja w spokoju. Co wiecej, drgnal gdy zobaczyl, ze Siri sie do niego zbliza, zupelnie jakby go to zaniepokoilo. Albo, jakby sie jej bal. To niemozliwe. Byl przeciez Krolem-Bogiem Hallandren, a ona byla tylko glupia dziewczyna, plywajaca po zbyt wzburzonych dla siebie wodach. Nie, nie bal sie. To niedorzeczne. Na sama te mysl znow zachcialo sie jej smiac. Powstrzymala sie jednak, nie chcac burzyc zludzen podsluchujacych kaplanow. Odplynela w przytulna wygode lozka. *** Nastepnego ranka Dar Piesni nie wstal z lozka. Jego sludzy stali wokol pod scianami komnaty, niczym stado ptakow wyczekujacych swej porcji ziarna. Okolo poludnia zaczeli niespokojnie przestepowac z nogi na noge i wymieniac miedzy soba znaczace spojrzenia. Zostal w lozku, wpatrzony w zdobny czerwony baldachim. Kilku sluzacych zblizylo sie ukradkiem i ustawili na malym nocnym stoliku tace z jedzeniem. Dar Piesni nawet nie wyciagnal reki. Noca znow snil o wojnie.Wreszcie ktos zblizyl sie do boskiego loza. Osoba tega i odziana w kaplanskie szaty. Llarimar spojrzal na swego boga, niczym nie zdradzajac niepokoju, ktory - tego Powracajacy byl pewien - musial czuc. -Zostawcie nas, prosze - rzucil kaplan do sluzacych. Zawahali sie, niepewni. Czym jest bog bez swych slug? -Bardzo prosze - powtorzyl Llarimar, choc cos w jego tonie sugerowalo, ze nie byla to prosba. Z wolna strumien sluzby wylal sie z komnaty. Llarimar odstawil tace z jedzeniem i usiadl na brzegu nocnego stolika. Z powaznym wyrazem twarzy przyjrzal sie swemu bostwu. Co ja komu zrobilem, ze dostalem takiego kaplana? - pomyslal Dar Piesni. Znal wielu wysokich kaplanow pozostalych Powracajacych i wiekszosc z nich byla w jakis sposob nieznosna. Jedni latwo wpadali w gniew, inni ochoczo wytykali swym bostwom niedociagniecia, a jeszcze inni bez przerwy wychwalali swych panow pod niebiosa, od czego mozna bylo dostac szalu. Treledees, wysoki kaplan samego Krola-Boga byl tak nadety, ze niekiedy nawet sami bogowie czuli sie przy nim gorsi. A jemu trafil sie Llarimar. Cierpliwy. Wyrozumialy. Z pewnoscia zaslugiwal na lepszego boga. -No dobrze, Wasza Milosc - zaczal kaplan. - O co chodzi tym razem? -Jestem chory - odparl Dar Piesni. -Ty nie mozesz zachorowac, Wasza Milosc. Dar Piesni kilka razy slabo zakaszlal, na co Llarimar zareagowal jedynie, wznoszac oczy do nieba. -No prosze, Wiercipieto - zachnal sie bog. - Nie mozesz choc troche poudawac? -Poudawac razem z toba chorobe? - spytal kaplan i na jego twarzy zamajaczyl cien rozbawienia. - Wasza Milosc, to by oznaczalo, ze udaje, ze nie jestes bogiem. Nie sadze, by twoj wysoki kaplan powinien dawac swiatu akurat taki przyklad. -Ale to prawda - szepnal Dar Piesni. - Nie jestem bogiem. I tym razem Llarimar nie dal sie wyprowadzic z rownowagi. Pochylil sie tylko nieco bardziej. -Nie mow tak, Wasza Milosc. Nawet jesli sam w to nie wierzysz, nie powinienes tak mowic. -Dlaczego nie? -Ze wzgledu na rzesze tych, ktorzy wierza. -I mam ich bez przerwy oszukiwac? Llarimar pokrecil glowa. -To nie jest oszustwo. Wiekszosc nas bardziej wierzy w innych niz w siebie. -A nie wydaje ci sie, ze w moim wypadku jest to nieco dziwne? -Nie. - Kaplan sie usmiechnal. - Znam twoj temperament i nie wydaje mi sie to ani troche dziwne. A teraz do rzeczy. Co sie stalo? Dar Piesni obrocil sie i znow popatrzyl na baldachim. -Poranna Rosa chce moich Rozkazow dla Niezywych. Chce poznac haslo bezpieczenstwa. -Tak. -Ona zniszczy nasza nowa krolowa - ciagnal bog. - Poranna Rosa uwaza, ze Idrianie planuja spisek majacy na celu przejecie tronu Hallandren. -A ty sadzisz inaczej? -Nie w tym rzecz. - Dar Piesni pokrecil glowa. - Prawdopodobnie tak wlasnie jest. Chodzi jednak o to, ze nie wydaje mi sie, by ta dziewczyna - krolowa - wiedziala, w co zostala wmieszana. Boje sie, ze Poranna Rosa zmiazdzy to dziecko samym strachem. Boje sie, ze stanie sie zbyt agresywna i doprowadzi do wojny, podczas gdy wcale nie jestem pewien, czy to dobry pomysl. -Widze, ze juz dobrze sie we wszystkim rozeznales, Wasza Milosc - zauwazyl Llarimar. -Nie chce w tym uczestniczyc, Wiercipieto - przyznal Dar Piesni - a czuje, ze sie mnie wciaga w te intryge. -Twoim obowiazkiem jest aktywny udzial w polityce i obrona naszego krolestwa. Nie mozesz przed tym uciec. -Moge, wystarczy, ze nie wstane z lozka. Llarimar uniosl brew. -Nie mowisz tego powaznie, prawda, Wasza Milosc? -Chyba nie chcesz mi dac wykladu na temat "Polityczny wymiar zaniechania aktywnego udzialu w polityce"? Kaplan sie zawahal. -Moze chce. Czy ci sie to podoba, czy nie, stanowisz czesc tego krolestwa, i masz na jego los wplyw nawet z tego loza. Jesli nic nie zrobisz, ewentualne klopoty obciaza cie tak samo, jakbys sam je wywolal. -Nie - zaprotestowal Dar Piesni. - Nie. Mysle, ze nie masz racji. Jesli nic nie zrobie, to przynajmniej niczego nie zepsuje. Oczywiscie, moge byc winny, pozwalajac na to innym, ale to nie to samo. Naprawde nie, bez wzgledu na to, co mowia ludzie. -A jesli swoim dzialaniem cos bys jednak naprawil? Bog pokrecil glowa. -To niemozliwe. Znasz mnie zbyt dobrze, zeby tak mowic. -Owszem, znam cie, Wasza Milosc - odpowiedzial Llarimar. - Wydaje mi sie niekiedy, ze znam cie o wiele lepiej niz sadzisz. Zawsze uwazalem cie za jednego z lepszych ludzi jakich w zyciu spotkalem. Dar Piesni wywrocil oczami, ale zaraz spowaznial, widzac mine kaplana. Jeden z lepszych ludzi... -Ty mnie znales! - Powracajacy gwaltownie usiadl na lozku. - Dlatego postanowiles zostac moim kaplanem. Znales mnie przedtem! Przed moja smiercia! Llarimar nie odpowiedzial. -Kim bylem? - zapytal bog. - Twierdzisz, ze dobrym czlowiekiem. Ale co sprawialo, ze mnie za takiego uwazales? -Nie moge ci nic powiedziec, Wasza Milosc. -Juz cos powiedziales - zauwazyl Dar Piesni, unoszac palec. - Zatem rownie dobrze mozesz mowic dalej. Nie masz juz odwrotu. -I tak powiedzialem za duzo. -Prosze. Choc troche. Czy mieszkalem w T'Telir? W jaki sposob umarlem? I kim byla kobieta, ktora widuje w snach? - dodal w myslach. Kaplan nie odpowiedzial. -Moglbym ci rozkazac... -Nie, nie moglbys - odparl Llarimar, wstajac. Usmiechnal sie. - To tak jak z deszczem, Wasza Milosc. Mozesz co prawda powiedziec, ze chcialbys, zeby przestalo padac, ale sam w to w glebi ducha nie wierzysz. Pogoda cie nie slucha i nie posluchalbym ja. Calkiem wygodna teologia, stwierdzil w duchu Dar Piesni. Szczegolnie, gdy chce sie cos ukryc przed wlasnym bogiem. Llarimar skierowal sie do wyjscia. -Czekaja na ciebie obrazy, Wasza Milosc. Sugeruje, bys pozwolil sluzbie, zeby cie umyla i ubrala, a potem moglbys przejsc do codziennych obowiazkow. Dar Piesni westchnal i przeciagnal sie. Co on mi zrobil? - zastanawial sie. Llarimar tak naprawde niczego jeszcze nie powiedzial, ale boga ogarnela gleboka melancholia. Spojrzal za kaplanem, ktory na chwile zniknal za drzwiami i przywolal sluzbe. Moze radzenie sobie z humorami popadajacego w depresje bostwa tez nalezy do jego obowiazkow? Ale... znal mnie przedtem, myslal bog. A teraz jest moim kaplanem. Jak do tego doszlo? -Wiercipieto! - zawolal Dar Piesni. Llarimar obrocil sie z mina swiadczaca o tym, ze spodziewa sie dalszych pytan dotyczacych przeszlosci. -Co powinienem zrobic? - spytal Powracajacy. - W sprawie Porannej Rosy i nowej krolowej? -Nie moge ci tego powiedziec, Wasza Milosc - odparl kaplan. - Widzisz, my uczymy sie od ciebie. Gdybym to ja zaczal cie prowadzic, nie zyskalibysmy niczego. -Moze poza zyciem mlodej dziewczyny, ktora sie gra jak pionkiem. Llarimar zamarl. -Zrob co w twojej mocy, Wasza Milosc - powiedzial. - Wiecej nie jestem ci w stanie doradzic. Swietnie, przemknelo Darowi Piesni przez glowe. Tylko co wlasciwie jest w mojej mocy? Prawda byla taka, ze nigdy nawet nie probowal sie tego dowiedziec. 19 -Ten jest ladny - zauwazyl Denth, ogladajac dom. - Mocna debowa boazeria. Nie zostawi tylu drzazg.-Tak - dodal Tonk Fah, zagladajac do szafy. - I duzo tu miejsca na przechowywanie roznych rzeczy. Tutaj na przyklad da sie upchnac jakis tuzin cial. Vivenna rzucila obu najemnikom wymowne spojrzenie, na co zareagowali chichotem. Nowy dom nie byl tak ladny, jak ten nalezacy do Lemeksa; dziewczyna nie chciala rzucac sie w oczy. Budynek byl jednym z wielu podobnych do siebie, stojacych rzedem wzdluz dobrze utrzymanej ulicy. Po obu jego stronach rosly wysokie palmy, ktore zaslanialy widok ewentualnym podgladaczom z sasiednich domostw. Byla zadowolona. W glebi ducha zawsze marzyla o takim domu. Mimo ze jak na warunki Hallandren byl dosc skromny, niemal dorownywal rozmiarami krolewskiemu palacowi w Idris. Razem z Parlinem szukali nowego lokum w niezbyt popularnych i tanszych dzielnicach. Vivenna nie chciala mieszkac w miejscu, w ktorym balaby sie wychodzic po zmroku, zwlaszcza ze obawiala sie, ze jej Oddech moglby skusic napastnikow. Weszla po schodach. Za jej plecami pojawili sie najemnicy. Dom mial jedno pietro - gore zajmowaly sypialnie, na dole znajdowal sie salon i kuchnia, a piwnice przeznaczono na schowek. W budynku nie bylo prawie wcale mebli i Parlin musial udac sie na targ, by kupic dodatkowe sprzety. Vivenna nie chciala wydawac pieniedzy, ale Denth zauwazyl, ze musza przynajmniej sprobowac zachowac pozory, chyba ze nie zalezy im na tajemnicy. -Domem starego Lemeksa ktos sie wkrotce zajmie - powiedzial najemnik. - Rozpuscilismy w polswiatku plotki, ze stary nie zyje. To, czego nie zabralismy my, zostanie dzis w nocy rozgrabione przez wlamywaczy. Jutro dotrze tam straz miejska i zalozy, ze na dom napadnieto. Pielegniarce sowicie zaplacilismy, choc ona i tak nie wiedziala, kim naprawde byl Lemex. Nikt nie zaplaci za pogrzeb, wiec wladze przejma jego dom, a cialo zostanie spalone wraz ze zwlokami innych dluznikow. Vivenna zatrzymala sie pod schodami i pobladla. -To nie jest nalezyty pochowek. Denth wzruszyl ramionami. -A co chcialas zrobic? Isc do kostnicy i sie do niego przyznac? Wyprawic mu idrianski pogrzeb z honorami? -Przez cos takiego ludzie zaczeliby zadawac mnostwo niepotrzebnych pytan - wtracil Tonk Fah. -Lepiej bedzie, jesli zostawimy to innym - stwierdzil Denth. -Pewnie tak - przyznala Vivenna, odwrocila sie i weszla do salonu. - Nie podoba mi sie tylko, ze jego cialem zajma sie... -Kto sie zajmie? - rzucil rozbawiony Denth. - Poganie? Vivenna nawet na niego nie spojrzala. -Staremu nie przeszkadzal heretycki sposob zycia - zauwazyl Tonk Fah. - Pomysl chocby o tej ilosci Oddechow, jaka posiadal. Ale rozumiem, w koncu to twoj tatus dal mu na nie pieniadze. Dziewczyna zamknela oczy. Teraz ty masz w sobie te same Oddechy, przemknelo jej przez mysl. Tez nie jestes niewinna. Nie miala wyboru. Mogla tylko wciaz miec nadzieje i zalozyc, ze jej ojciec czul podobnie - zrobil cos zlego, bo nie mial wyboru. Z braku mebli Vivenna rozlozyla na drewnianej podlodze sukienke i uklekla z rekami na kolanach. Denth i Tonk Fah usiedli pod sciana. Wygladalo na to, ze na twardych deskach jest im rownie wygodnie, jak w miekkich fotelach. -No dobrze, ksiezniczko - odezwal sie Denth i rozwinal wyjety z kieszeni papier. - Przygotowalismy juz pewne plany. -Zatem slucham. -Po pierwsze - zaczal najemnik - mozemy zorganizowac ci spotkanie z niektorymi wspolpracownikami Vahra. -Kim dokladnie byl ten czlowiek? - dziewczyna zmarszczyla czolo. Nie podobala jej sie mysl o sojuszu z rewolucjonistami. -Vahr pracowal na plantacjach kwiatow, z ktorych produkuje sie farby - odpowiedzial Denth. - Tam nie jest zbyt wesolo. Ciezka robota, placa niemal wylacznie jedzeniem. Jakies piec lat temu Vahrowi przyszedl do glowy genialny pomysl, ze jesli przekona innych robotnikow, by oddali mu swe Oddechy, stanie sie na tyle potezny, by wzniecic rewolte przeciw nadzorcom. Wsrod ludzi pracujacych na plantacjach szybko zostal uznany za bohatera i wreszcie zwrocil na siebie uwage Dworu Bogow. -Na zorganizowanie porzadnego powstania nie mial tak naprawde szansy - dodal Tonk Fah. -Wiec w czym ci ludzie mogliby nam pomoc? - spytala Vivenna. - Z tego, co mowicie, nie wynika, zeby byli specjalnie wplywowi? -Coz - odpowiedzial Denth - dotad nie mowilas, ze chcesz rozpetac rebelie, ani nic podobnego. Chcialas po prostu przysporzyc Hallandren klopotow, w razie wybuchu wojny. -Rewolta na polach bylaby w czasie wojny powaznym problemem - zauwazyl Tonk Fah. Vivenna skinela glowa. -No dobrze - zdecydowala. - Spotkajmy sie z nimi. -Powinnas jednak wiedziec, ksiezniczko - odezwal sie Tonk Fah. - Ze to nie sa szczegolnie... wyrafinowane osoby. -Ubostwo bliznich nie jest dla mnie problemem. Austre wszystkich traktuje jednakowo. -Nie to mialem na mysli. - Najemnik potarl brode. - Nie chodzi o to, ze sa chlopami, ale ze... coz, po klesce insurekcji Vahra przezyli tylko ci, ktorzy byli dosc sprytni i szybko kojarzyli fakty. A to oznacza, ze nie sa to ludzie, ktorzy byli wobec niego szczegolnie lojalni. -Innymi slowy - podjal Tonk Fah - to zbieranina bandziorow i ich kacykow, ktorzy uznali Vahra za osobe, dzieki ktorej wkrocza na prosta droge do bogactwa i wladzy. Swietnie, pomyslala Vivenna. -A my chcemy pracowac z ludzmi tego pokroju? Denth wzruszyl ramionami. -Od czegos trzeba zaczac. -Pozostale pozycje na naszej liscie sa o wiele bardziej zabawne. -Czyli? - zaciekawila sie dziewczyna. -Napad na koszary Niezywych, na przyklad. - Denth sie usmiechnal. - Nie uda nam sie ich zniszczyc, przynajmniej jesli nie chcemy sciagnac sobie wszystkich na glowy. Ale moze uda nam sie w jakis sposob uprzykrzyc im zycie. -To chyba bardzo niebezpieczne - zauwazyla Vivenna. Denth spojrzal na Tonk Faha, ktory otworzyl szeroko oczy. Wymienili sie usmiechami. -Co znowu? - rzucila dziewczyna. -Premia za ryzyko - wyjasnil Tonk Fah. - Co prawda nie okradlismy cie z pieniedzy, ale nie mamy nic przeciwko wystawieniu ci szczegolnie wysokiego rachunku za bardziej ryzykowne zadania. Vivenna uniosla oczy ku niebu. -Poza tym - dodal Denth - o ile mi wiadomo, Lemex chcial sabotowac zaopatrzenie miasta w zywnosc. To chyba dobry pomysl. Co prawda, Niezywi nie musza jesc, ale ludzie z jednostek pomocniczych, owszem. Jesli zniszczymy ich struktury zaopatrzenia, zaczna sie zastanawiac, czy stac ich na dlugotrwala wojne. -Brzmi rozsadnie - stwierdzila Vivenna. - Jak zamierzacie tego dokonac? -Bedziemy napadac na karawany kupieckie - odpowiedzial najemnik. - Palic magazyny. To ich zaboli. Upozorujemy to na zwykle bandyckie ataki, albo nawet na akcje niedobitkow powstancow Vahra. Wladcy T'Telir nie beda wiedziec, co sie dzieje, i mozliwe, ze w efekcie kaplani nie podejma z tak lekkim sercem decyzji o wojnie. -Kaplani kontroluja duza czesc handlu w miescie - dodal Tonk Fah. - Trzymaja reke na pieniadzach, wiec dysponuja rowniez wiekszoscia strategicznych zapasow. Jesli spalimy magazyny wojenne, powstrzymaja sie z inwazja na Idris, a twoi ludzie zyskaja nieco czasu. Vivenna glosno przelknela sline. -Wasz plan jest nieco bardziej... brutalny, niz sie spodziewalam. Najemnicy wymienili sie spojrzeniami. -Widzisz - odezwal sie Denth - wlasnie z tego powodu cieszymy sie taka zla reputacja. Najpierw klienci wynajmuja nas do wykonywania trudnych zlecen, jak na przyklad do sprawienia, by jakis kraj nie byl w stanie prowadzic wojny, a potem narzekaja, ze jestesmy brutalni. -Tak, to bardzo krzywdzace - przytaknal Tonk Fah. -Moze ksiezniczka wolalaby, zebysmy kupili wszystkim jej wrogom po szczeniaczku i wyslali te zwierzatka wraz z notami blagalnymi, w ktorych grzecznie poprosilibysmy, zeby przestali tak nieladnie postepowac. -A gdyby odmowili - dodal Tonk Fah - moglibysmy pozabijac ich szczeniaczki! -No dobrze - powiedziala Vivenna. - Rozumiem, ze musimy dzialac zdecydowanie, ale... naprawde, nie chce, zeby w Hallandren zapanowal przez nas glod. -Ksiezniczko - odezwal sie, dla odmiany powaznym tonem, Denth - ludzie chca napasc na twoja ojczyzne. Twoj rod to dla ich wladzy wielkie, najwieksze zagrozenie, i bez watpienia zechca miec pewnosc, ze nie zostanie przy zyciu zaden dziedzic krolewskiej krwi, ktory moglby w przyszlosci rzucic im nowe wyzwanie. -Dziecko twej siostry - podjal Tonk Fah - ma zostac nowym Krolem-Bogiem. - I to ma byc jedyny zywy czlowiek, z krolewska krwia w zylach. Dzieki temu nie bedziecie ich juz niepokoic. Denth skinal glowa. -Twoj ojciec i Lemex mieli racje. Jesli Hallandren was nie zaatakuje, moze stracic wszystko. A z tego, co widze, wasi ludzie potrzebuja od ciebie wszelkiej mozliwej pomocy. To z kolei oznacza, ze musimy zrobic wszystko, co w naszej mocy - w tym zastraszyc kaplanow, zniszczyc rezerwy ich zaopatrzenia, oslabic armie. -Nie jestesmy w stanie zapobiec wojnie - dodal Tonk Fah. - Ale mozemy sprawic, by obie strony mialy w miare rowne szanse na zwyciestwo. Vivenna odetchnela gleboko, po czym skinela glowa. -Zgoda, zatem... W tej samej chwili drzwi wejsciowe otworzyly sie gwaltownie i uderzyly z trzaskiem o sciane. Vivenna uniosla wzrok. W przejsciu stal wysoki, mocno zbudowany mezczyzna o nienaturalnie rozrosnietych miesniach i pozbawionej wyrazu twarzy. Dopiero po chwili zauwazyla jego druga niezwykla ceche. Mial szara skore. I oczy. Caly byl wyprany z kolorow. Zmysl zycia powiedzial jej natychmiast, ze intruz nie nosi w sobie ani jednego Oddechu. Niezywy zolnierz. Dziewczyna zerwala sie na rowne nogi, z trudem tlumiac okrzyk przestrachu. Cofnela sie przed barczystym wojownikiem. On po prostu stal w bezruchu, nawet nie oddychal. Jego zrenice jednak, miast wpatrywac sie gdzies przed siebie, jak u kazdego innego nieboszczyka, przez caly czas sledzily ksiezniczke. Z jakiegos powodu, to wlasnie jego oczy przerazily ja najbardziej. -Denth! - rzucila Vivenna. - Na co czekacie? Atakujcie! Najemnicy nawet nie drgneli, wciaz siedzieli na podlodze. Tonk Fah leniwie podniosl powieke. -No coz, wyglada na to, ze znalazla nas straz miejska - stwierdzil Denth. -Szkoda - przyznal Tonk Fah. - Zapowiadalo sie takie mile zlecenie. -A teraz czeka nas kat - dodal Denth. -Atakujcie! - krzyknela Vivenna. - Przeciez macie mnie chronic, przeciez... - Urwala, slyszac smiech obu najemnikow. Na Kolory, tylko nie to, przemknelo jej przez mysl. -Co to? - spytala ostro. - Znow jakis dowcip? Pomalowaliscie go na szaro, czy co? Co sie tu dzieje? -Ruszze sie, ty belo - rozlegl sie czyjs glos zza plecow Niezywego. Istota weszla do pokoju. Vivenna zauwazyla, ze zolnierz dzwiga na ramionach kilka plociennych workow. Za nim stala niska kobieta. Miala grube uda i sporych rozmiarow piersi, oraz jasnobrazowe wlosy, siegajace do ramion. Z niezadowolona mina wziela sie pod boki. -Denth - powiedziala - on tu jest. Jest w miescie. -Swietnie - odparl najemnik. - Wciaz jestem mu winien pchniecie w brzuch. Kobieta prychnela. -Zabil Arsteela. Skad wiesz, ze uda ci sie go pokonac? -Zawsze lepiej od niego robilem mieczem - rzekl spokojnie Denth. -Arsteel tez byl dobry. A teraz nie zyje. Co to za jedna? -Nasz nowy pracodawca. -Mam nadzieje, ze pozyje dluzej niz poprzedni - burknela nieznajoma. - Ciolku, odloz to i przynies tamten worek. Niezywy zareagowal. Odlozyl bagaze i wyszedl. Vivenna przygladala sie temu uwaznie. Zdazyla sie juz domyslic, ze niewysoka kobieta musi byc Perelka, trzecim czlonkiem grupy Dentha. Ale co robila w towarzystwie Niezywego? I w jaki sposob odnalazla nowy dom? To na pewno Denth przyslal jej wiadomosc. -Co z toba? - spytala Perelka, spogladajac na dziewczyne. - Rozbudzajacy zabral ci kolory? Vivenna zamarla. -Co? -Ona chciala zapytac - wyjasnil Denth - czemu sie tak dziwisz? -O to i o to, dlaczego ma takie biale wlosy - dodala Perelka, podchodzac do workow. Dziewczyna zalala sie rumiencem, zdajac sobie sprawe, ze to skutek szoku. Szybko przywrocila fryzurze nalezyty odcien. Tymczasem powrocil Niezywy, niosac ze soba jeszcze jeden pakunek. -Skad sie wzielo to stworzenie? - spytala. -Kto? - tym razem zdziwila sie Perelka. - Ciolek? Oczywiscie zostal zrobiony z jakiegos trupa. Nie ja go zrobilam. Po prostu zaplacilam komu trzeba. -Na dodatek przeplacilas - dodal Tonk Fah. Niezywy wszedl ociezale glebiej do salonu. Nie byl nienaturalnie wysoki - nie przypominal Powracajacego. Mozna go bylo nawet uznac, za normalnego, choc wyjatkowo dobrze umiesnionego czlowieka. Tylko ten kolor skory, w polaczeniu z wyprana z emocji twarza odroznial go od reszty. -Kupila go? - spytala Vivenna. - Jak to? Teraz? -Niezywi bywaja niezwykle przydatni - stwierdzil Denth. -I nic mi o tym nie powiedzieliscie? - spytala Vivenna, starajac sie ukryc narastajaca histerie. Najpierw musiala poradzic sobie z tym miastem, z jego mieszkancami i wszystkimi ich kolorami. Potem zostala zmuszona do przyjecia niechcianych Oddechow. A teraz jeszcze stanela twarza w twarz z najbardziej potworna z obrzydliwosci swiata. -Po prostu nie pojawil sie ten temat. - Denth wzruszyl ramionami. - W T'Telir jest ich sporo. -Dopiero co rozmawialismy o walce z tymi stworzeniami - zauwazyla Vivenna. - Nie bylo mowy o przyjmowaniu ich do naszej grupy. -Mowilismy o walce z niektorymi sposrod nich - odparl Denth. - Ksiezniczko, Niezywi sa jak miecze. To narzedzia. Nie mozemy zniszczyc ich wszystkich, tego nikt nie chce. Zalezy nam tylko na pokonaniu tych, ktorych uzywaja twoi przeciwnicy. Vivenna osunela sie i usiadla na drewnianej podlodze. Niezywy odlozyl ostatni worek, a Perelka wskazala na kat pokoju. Szary stwor poszedl tam i zamarl, cierpliwie czekajac na nastepne rozkazy. -Prosze - powiedziala Perelka do najemnikow i rozwiazala najwiekszy z pakunkow. - Wasze zamowienie. - Pokazala im wnetrze worka. W srodku blysnela stal. Denth usmiechnal sie i wstal. Kopniakiem obudzil Tonk Faha - krepy mezczyzna cechowal sie niebywala zdolnoscia do momentalnego zapadania w sen - i podszedl do Perelki. Wyciagnal z worka kilka mieczy, blyszczacych, wygladajacych na nowe, o dlugich i waskich ostrzach. Najemnik zamachnal sie jednym kilka razy na probe. Tonk Fah podszedl do towarzysza i rozpakowal nieprzyjemnie wygladajace sztylety, krotsze miecze i na koniec kilka skorzanych kamizel. Vivenna siedziala oparta plecami o sciane i uspokajala sie, robiac glebokie wdechy. Probowala przestac sie bac stojacego w rogu salonu Niezywego. Jak oni mogli tak spokojnie ogladac bron, kiedy obok stalo to stworzenie? Jego obecnosc byla tak nienaturalna, ze dziewczyna czula mdlosci i swedzenie na calym ciele. Wreszcie zauwazyl to Denth. Polecil Tonk Fahowi naoliwic ostrza, po czym podszedl do dziewczyny i usiadl przed nia. Odchylil sie i podparl z tylu rekami. -Czy ten Niezywy bedzie dla ciebie jakims problemem, ksiezniczko? - spytal. -Tak - odpowiedziala krotko. -W takim razie musimy cos wymyslic - powiedzial, patrzac jej w oczy. - Nie bedziemy mogli pracowac, jesli zwiazesz nam rece. Perelka zainwestowala wiele wysilku w nauke odpowiednich Rozkazow, ktore pozwalaja kierowac tym Niezywym. O nauce jego obslugi i zasad konserwacji, nie wspominam. -Ona nie jest nam potrzebna. -Jest. - Denth pokrecil glowa. - Jest nam potrzebna, ksiezniczko. Przynioslas ze swoich gor wiele uprzedzen. To nie ja powinienem ci mowic, co masz z nimi zrobic. Jestem tylko twoim pracownikiem. Ale powiem ci jedno, tak naprawde nie wiesz polowy rzeczy, o ktorych uwazasz, ze je wiesz. -Denth, nie chodzi o to co mi sie wydaje - powiedziala Vivenna. - Chodzi o to, w co wierze. Nie wolno uzywac ludzkiego ciala w ten sposob. Ludzi nie wolno wskrzeszac i zmuszac do sluzby. -Dlaczego nie? - zapytal najemnik. - Wedlug twojej wlasnej religii dusza po smierci opuszcza cialo. Wiec to cialo jest tylko odzyskanym smieciem. Dlaczego by z niego nie skorzystac? -Bo to zle - odpowiedziala dziewczyna. -Rodzina nieboszczyka otrzymala za jego cialo sowita zaplate. -To nie ma znaczenia - powiedziala Vivenna. Denth sie pochylil. -Dobrze zatem. Ale jesli odprawisz Perelke, odprawisz tym samym nas wszystkich. Zwroce ci pieniadze, a ty wynajmiesz sobie innych najemnikow. Poradzisz sobie z ich pomoca. -Wydawalo mi sie, ze to wy dla mnie pracujecie - syknela Vivenna. -Owszem - przyznal Denth. - Ale mozemy zrezygnowac z tej pracy, kiedy zechcemy. Dziewczyna milczala. Czula ucisk w zoladku. -Twoj ojciec pogodzil sie z koniecznoscia uciekania sie do niewlasciwych wedlug niego srodkow - przypomnial Denth. - Skoro musisz, mozesz go za to ganic, ale powiedz mi jedno. Jesli, korzystajac z Niezywego, moglabys ocalic swoje krolestwo, czy zrezygnowalabys z tej mozliwosci? -A czemu cie to interesuje? - odpowiedziala pytaniem Vivenna. -Bo nie lubie nie konczyc tego, co zaczalem. Dziewczyna odwrocila wzrok. -Ksiezniczko, spojrz na to w ten sposob - podjal najemnik - Mozesz pracowac z nami, zyskujac szanse na wytlumaczenie nam swoich pogladow. Kto wie, moze nawet zaczniemy inaczej patrzec na Niezywych i BioChrome. Mozesz tez nas odprawic. Ale jesli odrzucisz nas tylko z powodu naszych grzechow, czy nie bedzie to butne zachowanie? Czy Piec Wizji nie mowi niczego na ten temat? Vivenna zmarszczyla brwi. Skad on tyle wie na temat autryzmu? -Pomysle nad tym - powiedziala. - Po co Perelka przyniosla te miecze? -Bron bedzie nam potrzebna - odparl Denth. - Wiesz, do tej przemocy i brutalnosci, o ktorej rozmawialismy wczesniej. -Dotad nie mieliscie broni? Denth wzruszyl ramionami. -Tonk zazwyczaj ma przy sobie noz, ale miecze w T'Telir zanadto zwracaja uwage. Czasami lepiej sie nie wyrozniac. Twoi pobratymcy tez co nieco o tym wiedza. -Ale teraz... -Teraz nie mamy juz wyboru - stwierdzil Denth. - Jesli mamy zrealizowac plany Lemeksa, zacznie sie robic niebezpiecznie. - Przyjrzal sie dziewczynie. - Co przypomina mi, ze musisz przemyslec jeszcze jedno. - Co takiego? -Sprawe swoich Oddechow - wyjasnil Denth. - One rowniez sa narzedziem. Takim samym jak Niezywy. Wiem, ze nie podoba ci sie sposob, w jaki weszlas w ich posiadanie. Ale pozostaje faktem, ze je masz. Jesli Przy wykuciu miecza ginie tuzin niewolnikow, czy przetopienie go na cos innego, albo odmowa jego uzywania, przyniesie im cos dobrego? Czy moze lepiej jest uzyc tego miecza przeciwko zlym ludziom? -Co chcesz przez to powiedziec? - spytala Vivenna, czujac, ze wie, do czego zmierza najemnik. -Powinnas nauczyc sie ich uzywac - stwierdzil Denth. - Tonk i ja moglibysmy wiele skorzystac, pracujac z Rozbudzajacym. Vivenna zamknela oczy. Czy naprawde musial dolozyc jej jeszcze i to. Od razu po rozmowie o Niezywym? Przyjezdzajac do T'Telir spodziewala sie natrafic na liczne przeciwnosci i przeszkody. Ale nie myslala nawet ze bedzie zmuszona do podjecia tylu trudnych decyzji. I nie spodziewala sie, ze w niebezpieczenstwie znajdzie sie jej dusza. -Nie zostane Rozbudzajaca, Denth - powiedziala cicho Vivenna. - Na jakis czas moge przymknac oko na obecnosc Niezywego. Ale Budzic nie bede. Zamierzam zabrac te Oddechy ze soba do grobu, by nikt nie mogl juz z nich skorzystac. Mow co chcesz, ale jesli kupujesz miecz wykonany przez pracujacych ponad sily niewolnikow, wspierasz w ten sposob niegodziwego handlarza. Denth milczal. Po chwili wstal i skinal glowa. -Ty tu jestes szefem i o twoje krolestwo chodzi. Jesli sie nam nie uda, ja strace tylko pracodawce. -Denth. - Do najemnika podeszla Perelka, ledwie zwracajac uwage na dziewczyne. - Nie podoba mi sie to. Nie podoba mi sie, ze dotarl tu przed nami. Ma Oddechy. Ponoc wyglada tak, jakby osiagnal co najmniej Czwarte wywyzszenie. Moze nawet Piate. Zaloze sie, ze zdobyl je od tego buntownika, Vahra. -Skad w ogole pewnosc, ze to on? - spytal Denth. Perelka parsknela smiechem. -Cale miasto o nim mowi. Znaleziono kilka trupow w alejkach. Z czarnymi, skazonymi ranami. Ludzie widuja nieznajomego Rozbudzajacego, paradujacego po T'Telir z mieczem o czarnej rekojesci, skrytym w srebrnej pochwie. To musi byc Tax, choc teraz posluguje sie innym imieniem. Denth skinal glowa. -Vasher. Juz jakis czas temu zaczal siebie tak nazywac. To taki dowcip. Vivenna zmarszczyla czolo. Miecz z czarna rekojescia. Srebrna pochwa. Czlowiek z amfiteatru? -O kim rozmawiacie? Perelka rzucila jej zaniepokojone spojrzenie, ale Denth tylko wzruszyl ramionami. -O starym... o naszym przyjacielu. -Mamy z nim klopot - podszedl do nich Tonk Fah. - Tax zazwyczaj pozostawia za soba wiele trupow. Powoduja nim dziwne motywy - nie mysli tak, jak inni ludzie. -Denth, on z jakiegos powodu interesuje sie wojna - dodala Perelka. -Niech tam - syknal najemnik. - To nawet dobrze, nasze sciezki szybciej sie skrzyzuja. - Odwrocil sie i lekcewazaco machnal reka. Vivenna spojrzala za nim. Denth odszedl spiety, troche sztywnym krokiem. -Co mu sie stalo? - spytala Tonk Faha. -Tax, czy raczej Vasher - odpowiedzial tezszy z najemnikow - zabil w Yarn Dred naszego przyjaciela. Kilka miesiecy temu. Denth mial kiedys czteroosobowa grupe. -To sie nie powinno bylo wydarzyc - dodala Perelka. - Arsteel byl swietnym szermierzem... niemal tak samo dobrym jak Denth. To dziwne, ze Vasher z nim wygral. -Skorzystal z tego swojego... miecza - przypomnial ponuro Tonk Fah. -Rana nie czerniala na brzegach - zauwazyla Perelka. -Pewnie wycial po walce slady - syknal Tonk Fah i spojrzal na Dentha, ktory przypinal bron do pasa. - W uczciwym pojedynku nigdy by nie pokonal Arsteela. To niemozliwe. -Ten Vasher, o ktorym mowicie... - zaczela Vivenna. - Widzialam go. Tonk Fah i Perelka obrocili sie ku niej gwaltownie. -Byl wczoraj na dworze - powiedziala dziewczyna. - Wysoki mezczyzna, z wielkim mieczem. Byl jedyna uzbrojona osoba w amfiteatrze. I ten miecz... mial czarna rekojesc i srebrna pochwe. Ten czlowiek mial obszarpane ubranie, wlosy w nieladzie, kilkudniowy zarost... Zamiast pasa uzyl zwyklej liny. Przygladal mi sie z wyzszego rzedu. Wygladal... groznie. Tonk Fah zmell w ustach przeklenstwo. -To on - stwierdzila Perelka. - Denth! -Co? - spytal najemnik. Perelka pokazala na Vivenne. -Wyprzedza nas o pol kroku. Sledzil te twoja ksiezniczke. Widziala go wczoraj na dworze. -Na Kolory! - zaklal Denth, wsuwajac miecz do pochwy. - Kolory! Kolory! Kolory! -O co wam chodzi? - Vivenna pobladla. - Moze to byl zwykly przypadek? Mogl przyjsc, by posluchac dyskusji. Denth pokrecil glowa. -W jego wypadku nie ma mowy o przypadkach, ksiezniczko. Skoro cie obserwowal, to mozesz postawic wszystko na to, ze doskonale wie, kim jestes i skad przybylas. - Spojrzal jej w oczy. - I prawdopodobnie zamierza cie zabic. Vivenna umilkla. Tonk Fah polozyl jej reke na ramieniu. -Nie martw sie, Vivenno. Nas tez chce pozabijac. Przynajmniej jestes w dobrym towarzystwie. 20 Po raz pierwszy od kilku spedzonych w palacu tygodni Siri stanela przed drzwiami Krola-Boga, nie czujac zmeczenia ani leku.Niebieskopalcy, co wydalo sie jej dziwne, nie notowal dzis niczego w swej ksiedze. Przygladal sie dziewczynie w milczeniu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Siri niemal sie usmiechnela. Skonczyly sie juz dlugie godziny lezenia na podlodze i prob utrzymania sie na kleczkach z bolacymi plecami. Odeszly w przeszlosc noce, gdy musiala sypiac na golym marmurze, za posciel majac jedynie sukienke. Odkad w zeszlym tygodniu zdobyla sie na odwage i weszla do krolewskiego loza, noce spedzala wygodnie, w cieple i wygodzie. Krol-Bog przez caly ten czas nie dotknal jej ani razu. Wytworzyl sie pomyslny uklad. Kaplani - widocznie zadowoleni, przekonani, ze Siri spelnia swoj malzenski obowiazek - przestali ja nekac. Nie musiala sie przed nikim rozbierac i zaczynala tez rozumiec towarzyskie i formalne powiazania miedzy uczestnikami palacowego zycia. Wziela nawet udzial w kilku kolejnych sesjach Zgromadzenia Dworskiego, choc nadal nie nawiazywala kontaktow z Powracajacymi. -Kielichu - odezwal sie cicho Niebieskopalcy. Dziewczyna odwrocila sie ku niemu i uniosla pytajaco brew. Skryba niezrecznie przestapil z nogi na noge. -Rozumiem, ze... znalazlas sposob, by sklonic krola do reakcji na twoje awanse? -Juz wszyscy o tym wiedza, tak? - spytala, na powrot spogladajac na wrota. W duchu usmiechnela sie jeszcze szerzej. -Owszem, Kielichu - przyznal Niebieskopalcy, stukajac w okladke ksiegi. - Oczywiscie mam na mysli tylko ludzi z palacu. I dobrze, pomyslala dziewczyna i rzucila na niego okiem. Starzec nie wygladal na zadowolonego. -O co chodzi? - spytala. - Nic mi juz nie grozi. Kaplani nie musza sie martwic o nastepce tronu. Przynajmniej przez kilka miesiecy, pomyslala. W koncu zaczna cos podejrzewac. -Kielichu - syknal skryba. - To wlasnie wypelnianie malzenskiego obowiazku jest niebezpieczne. Siri zmarszczyla brwi i przyjrzala sie mezczyznie, ktory wciaz postukiwal w okladke. -Bogowie, bogowie, bogowie... - szeptal pod nosem. -Co? - zapytala. -Nie powinienem ci tego mowic. -W takim razie, po co w ogole zaczynales? Naprawde, Niebieskopalcy, zaczynasz mnie denerwowac. A zdenerwowana moge zaczac zadawac pytania i... -Nie! - ucial gwaltownie skryba, po czym obejrzal sie trwoznie przez ramie i skrzywil. - Kielichu, nie wolno ci nikomu mowic o moich obawach. To niemadre leki, naprawde. Nie klopocz nimi innych. Po prostu... -No co? - nacisnela. -Nie wolno ci urodzic tego dziecka - powiedzial wreszcie starzec. - Na tym polega niebezpieczenstwo. Grozace zarowno Tobie, jak i Krolowi-Bogowi. To wszystko... caly palac... rzeczy nie sa tu tym, czym sie wydaja. -Wszyscy to powtarzaja - syknela Siri. - Skoro nie sa, czym sie wydaja, czym sa naprawde? Powiedz mi. -Nie ma takiej potrzeby - stwierdzil Niebieskopalcy. - I nie powiem juz na ten temat ani slowa. Dzisiejszej nocy pojdziesz jak zwykle do komnaty sypialnej - dobrze juz znasz ten rytual. Po tym, jak sluzace cie przebiora, odczekaj okolo stu uderzen serca. -Musisz mi cos powiedziec! - rzucila Siri. -Kielichu. - Starzec pochylil sie ku niej. - Radze ci nie mowic tak glosno. Nie masz pojecia ile stronnictw dziala w palacu. Jestem czlonem wielu z nich i nieuwazne slowo z twoich ust mogloby... nie, na pewno by doprowadzilo... do mojej smierci. Rozumiesz co mowie? Czy jestes to w stanie zrozumiec? Dziewczyna sie zawahala. -Nie powinienem narazac zycia z twojego powodu - podjal. - Obecny uklad sil jednak nie do konca mi sie podoba. Dlatego wlasnie cie ostrzegam. Nie daj wladcy potomka. Jesli chcesz dowiedziec sie czegos wiecej, zajrzyj do ksiag historycznych. Szczerze mowiac, mialem nadzieje, ze przybedziesz do nas nieco lepiej przygotowana. To powiedziawszy, niewysoki starzec odszedl. Siri pokrecila glowa, westchnela, otworzyla drzwi i weszla do sypialni Krola-Boga. Zamknela wrota i spojrzala na wladce; on takze sie jej przygladal. Jak zwykle zdjela sukienke, lecz zostala w koszuli. Podeszla do loza i usiadla. Odczekala kilka minut, po czym przesunela sie na srodek materaca i zaczela skakac i jeczec. Co chwila zmieniala rytm, starala sie byc pomyslowa. Gdy skonczyla, owinela sie koldra, oparla glowe na poduszce i zaczela rozmyslac. Czy Niebieskopalcy mogl byc jeszcze bardziej skryty? - zastanowila sie, czujac rosnaca frustracje. Szczatkowa wiedza, jaka posiadala na temat polityki i dworskich intryg, podpowiadala jej, ze ludzie zwykle bywaja tajemniczy i mowia nie wprost, po to, by uchronic samych siebie przed ewentualnymi skutkami wlasnych dzialan. Zajrzyj do ksiag historycznych... Dziwna propozycja. Jesli tajemnica kryla sie w tak oczywistym i dostepnym dla wszystkich miejscu, to czy mogla byc do tego stopnia niebezpieczna? Mimo to, poczula dla Niebieskopalcego wdziecznosc. Nie potrafila go winic za te skrytosc. I tak prawdopodobnie narazal sie bardziej niz powinien. Bez niego nie mialaby nawet bladego pojecia o otaczajacym ja zagrozeniu. W pewnym sensie skryba byl jej jedynym przyjacielem w miescie - on takze przybyl tu z innego kraju, z kraju podbitego przez piekne, waleczne Hallandren. Byl czlowiekiem, ktory... Cos wyrwalo ja z zamyslenia; poczula cos dziwnego. Otworzyla oczy. Pochylal sie nad nia w ciemnosci. Choc starala sie powstrzymac, krzyknela z zaskoczenia. Krol-Bog odskoczyl i zatoczyl sie w tyl. Z lomocacym sercem dziewczyna podsunela sie wyzej i zakryla piers koldra. Mimo ze zdawala sobie sprawe ze smiesznosci takiej reakcji. W koncu wladca widzial ja nago mnostwo razy. Krol-Bog stal w swym czarnym stroju i w migocacym swietle kominka wygladal, jakby nie byl pewien, co zrobic. Siri nigdy nie pytala sluzacych, dlaczego wladca ubiera sie wylacznie na czarno. O wiele rozsadniejszym wyborem bylaby przeciez biel, ktora podkreslalaby i unaoczniala sile jego BioChromy. Przez kilka chwil siedziala, sciskajac koldre przed soba. Wreszcie sie uspokoila. Przestan zachowywac sie jak glupia, napomniala sie w myslach. Przeciez nie zrobil nic zlego. -Nic sie nie stalo - powiedziala cicho. - Po prostu sie przestraszylam. Patrzyl na nia w milczeniu. Siri ze zdumieniem zrozumiala, ze odezwala sie do niego po raz pierwszy od zeszlotygodniowego wybuchu. Teraz, gdy stal, mogla sie mu lepiej przyjrzec. Wygladal... heroicznie. Wysoki, barczysty, posagowy. Czlowiek, ale o zdecydowanie ostrzejszych proporcjach ciala. Ostroznie, stanowczo zbyt niepewnie, jak na kogos, kto nosil tytul Krola-Boga, wrocil do lozka i usiadl na jego brzegu. Siegnal do koszuli i podciagnal ja. Och, Austre, przemknelo przez glowe wstrzasnietej Siri. O, Boze, Panie Kolorow! To dzis! Przyszedl po mnie! Nie byla w stanie opanowac drzenia. Powtarzala sobie dotad, ze jest bezpieczna. Nie powinna ponownie przechodzic przez to wszystko. Nie znowu! Nie poradze sobie, nie poradze... Susebron wyciagnal cos spod swojej koszuli. Siri siedziala, dyszac ciezko. Powoli docieralo do niej, ze wladca nie wykonal w jej strone ani kroku wiecej. Uspokoila sie i zmusila wlosy, by ponownie przyoblekly sie w czern. Krol-Bog polozyl na lozu wyjety spod koszuli przedmiot. Blysk swiatla z kominka ukazal jej... ksiazke. Dziewczyna natychmiast przypomniala sobie podreczniki historii, o ktorych wspomnial Niebieskopalcy, ale predko wypchnela te mysl z glowy. Tytul na grzbiecie swiadczyl o tym, ze byly to zwykle bajki dla dzieci. Wladca siegnal po nia i delikatnym ruchem dlugich palcow otworzyl na pierwszej stronie. Biel pergaminu, poddana dzialaniu jego BioChromy, rozognila sie wszystkimi barwami teczy. Efekt ten nie zamazal jednak tekstu i Siri z wolna podsunela sie blizej. Zajrzala do ksiazki. Podniosla wzrok na Krola-Boga. Jego oblicze wydawalo sie nieco mniej kamienne niz zwykle. Wskazal broda na ksiazke i dotknal palcem pierwszego slowa. -Chcesz, zebym czytala? - spytala stlumionym szeptem dziewczyna, nie zapominajac o kaplanach, ktorzy nadal mogli ich podsluchiwac. Wladca skinal glowa. -Ale to sa "Bajki dla dzieci" - powiedziala zmieszana. Odwrocil ksiazke i przyjrzal sie tytulowi. Potarl w zamysleniu brode. Co sie tu dzieje? - zastanowila sie. Nie wygladalo na to, by chcial z nia spac. Czy Susebron spodziewal sie, ze zona przeczyta mu bajke do snu? Nie miescilo sie jej w glowie, ze poprosil o cos tak dziecinnego. Raz jeszcze spojrzala na niego. Wladca znow odwrocil ksiazke okladka do dolu pokazal na poczatek tekstu. Kiwnal glowa. -Bajki? - powtorzyla Siri. Jego palec wciaz spoczywal na pierwszym slowie. Dziewczyna zerknela na tekst, starajac sie odnalezc w nim jakies tajemnicze, niejasne znaczenie. Westchnela i spojrzala mu w oczy. -Dlaczego mi po prostu nie powiesz? Przechylil glowe i otworzyl usta. W slabnacym coraz bardziej blasku ognia dziewczyna ujrzala cos wstrzasajacego. Krol-Bog Hallandren nie mial jezyka. W miejscu, gdzie powinien sie znajdowac, widniala blizna. Gdy zmruzyla oczy, widziala ja wyraznie. Cos musialo sie mu stac, moze okaleczenie bylo wynikiem jakiegos nieszczesliwego wypadku? A moze... czy ktos mogl mu to zrobic celowo? Tylko po co ktos mialby pozbawiac jezyka swego wladce? BioChromatyczny Oddech, zrozumiala, przypominajac sobie zaslyszane w dziecinstwie opowiesci. By Budzic martwe przedmioty, nalezy wypowiedziec Rozkaz. Wyraznie i glosno. Nie mozna bylo szeptac ani belkotac, gdyz wtedy Oddech nie dzialal. Krol-Bog odwrocil wzrok, nagle zawstydzony. Podniosl ksiazke i tulac ja do piersi, zaczal wstawac z lozka. -Nie, prosze - rzucila Siri i podsunela sie blizej. Wyciagnela dlon i dotknela jego ramienia. Wladca zesztywnial. Natychmiast cofnela reke. -Nie chcialam wygladac na tak zniesmaczona - szepnela. - To nie z powodu... twoich ust. To dlatego, ze zdalam sobie sprawe, z jakiego powodu ci to zrobili. Krol-Bog przyjrzal sie jej i usiadl na powrot na materacu - na tyle daleko, ze ich ciala sie nie dotykaly, a dziewczyna juz nie wyciagnela reki. Po chwili, ostroznie - niemal z czcia - polozyl ksiazke na lozku. Znow otworzyl ja na pierwszej stronie i spojrzal na nia blagalnie. -Nie potrafisz czytac, prawda? - spytala Siri. Pokrecil glowa. -To jest ta tajemnica - szepnela. - To tego tak bardzo boi sie Niebieskopalcy. Nie jestes krolem, jestes tylko marionetka! Figurantem! Kaplani prowadzaja cie po dworze, wiedzac, ze twoja BioChromatyczna aura sprawi, ze wszyscy padna na twarz w zachwycie i leku. Ale odjeli ci jezyk, bys nie byl w stanie korzystac ze swej mocy. Nie nauczyli cie czytac i pewnie niczego innego, bys nie mogl porozumiewac sie z innymi. Wladca siedzial w bezruchu. Znow odwrocil od niej spojrzenie. -Uczynili to wszystko, by moc cie kontrolowac. Nic dziwnego, ze Niebieskopalcy tak bardzo sie boi, pomyslala. Skoro byli zdolni uczynic cos takiego... to sa w stanie dopuscic sie czegokolwiek. Jestesmy dla nich niczym. Teraz stalo sie jasne, dlaczego tak stanowczo nalegali na to, by nie odzywala sie do krola, ani nawet go nie calowala. Wiedziala juz, z jakiego powodu tak bardzo jej nie lubili. Obawiali sie jej jako osoby, ktora spedza z Krolem-Bogiem wiele czasu na osobnosci. Obawiali sie, ze pozna prawde. -Przykro mi - szepnela. Pokrecil glowa i spojrzal jej w oczy. W jego wzroku kryla sie sila, jakiej sie nie spodziewala po kims, kto cale zycie spedzil w izolacji, odciety od swiata. Po chwili znow pokazal jej na pierwsze slowo ksiazki. A dokladniej, na jej pierwsza litere. -Ta litera nazywa sie shash. - Siri sie usmiechnela. - Moge nauczyc cie wszystkich jesli tylko chcesz. Teraz kaplani dostana prawdziwy powod do strachu. 21 Vasher stal na szczycie palacu Krola-Boga i patrzyl na slonce osuwajace sie za rozciagajaca sie na zachodzie dzungle. Zachod wibrowal kolorami, blyszczal czerwienia, tryskal oranzem i zolcia, barwil drzewa i chmury, wreszcie slonce zniknelo i wszystko splowialo.I Niektorzy powiadali, ze kiedy czlowiek umiera, jego BioChromatyczna aura na moment gwaltownie jasnieje. Jak uderzajace po raz ostatni serce, jak ostatnia fala przyplywu rozbijajaca sie o skalisty brzeg. Vasher widzial takie zjawisko, ale nie zachodzilo ono u wszystkich umierajacych. Dzialo sie to bardzo rzadko, podobnie jak rzadki jest idealny zachod slonca. Jakie to dramatyczne - zauwazyl Szpon Nocy. Zachod? - spytal w myslach Vasher. Tak. Przeciez go nie widzisz - przypomnial swemu mieczowi. Ale czuje to, co widzisz ty. Szkarlat. Jak skrwawione niebo. Vasher nie odpowiedzial. Miecz nie widzial, ale dysponujac swa potezna, znieksztalcona BioChroma byl w stanie wyczuwac ludzi i zycie. To wlasnie po to, zeby chronic ludzi i ich zycie, zostal stworzony Szpon Nocy. Dziwne, jak latwo mozna bylo sprawic, by chec ochrony przerodzila sie w zadze zniszczenia. Niekiedy Vasher zastanawial sie, czy obie nie sa tak naprawde tym samym. Chroniac kwiat, nalezalo niszczyc zagrazajace mu szkodniki. Chroniac budynek, nalezalo karczowac rosliny, ktorych korzenie mogly rozsadzic jego fundamenty. Zeby ochronic czlowieka, nalezalo nauczyc sie zyc wsrod powodowanego przezen zniszczenia. Bylo ciemno, ale zmysl zycia Vashera wciaz dzialal sprawnie. Czul rosnaca ponizej trawe, wiedzial jak jest daleko. Gdyby mial wiecej Oddechu, moglby nawet wyczuwac mech porastajacy kamienne sciany palacu. Przykleknal, jedna reka dotykajac swojej nogawki, a druga dachu budynku. -Stancie sie moimi nogami i dodajcie im sil. - Rozkazal, uwalniajac BioChrome. Nogawka zesztywniala i z czarnego kamienia obok niego splynela barwna plama. Czern to takze kolor. Zanim stal sie Rozbudzajacym, nie zdawal sobie z tego sprawy. Wstegi tkaniny u dolu spodni Vashera zesztywnialy i owinely sie wokol kostek. Kleczal, wiec mogly tez siegnac spodu jego stop. Polozyl dlon na ramieniu, dotknal koszuli i jednoczesnie innego miejsca w marmurze. Przywolal w umysle odpowiedni obraz. -Na wezwanie, stancie sie mymi palcami i chwytajcie to co one. - Rozkazal. Koszula zadrzala i fredzle owinely sie wokol jego reki. Piec kosmykow materii jak piec palcow. Ten Rozkaz nalezal do trudnych. Wymagal bardzo wielu Oddechow, zbyt wielu jak na gust Vashera - pozostala mu BioChroma wystarczala jedynie do utrzymania Drugiego Wywyzszenia. Rowniez prawidlowa wizualizacja Rozkazu wymagala dlugotrwalych cwiczen. Niemniej, fredzle wzmacniajace palce zawsze okazywaly sie bardzo przydatne i Vasher nie chcialby dzialac bez nich. Wstal i sie wyprostowal. Spojrzal na przypominajaca blizne szara late na czarnym marmurze palacu. Usmiechnal sie na mysl o oburzeniu, w jakie z pewnoscia wpadna kaplani, gdy tylko to odkryja. Wyprobowal sile swych nog, scisnal w reku miecz i ostroznie wyszedl poza krawedz dachu. Spadl jakies dziesiec stop; palac wzniesiono z wielkich kamiennych blokow, ulozonych na ksztalt schodkowej piramidy Wyladowal twardo na nizszym pietrze, ale Przebudzone ubranie przyjelo na siebie czesc energii upadku, dzialajac jak dodatkowy, zewnetrzny szkielet. Vasher podniosl sie, skinal glowa i zeskoczyl z kolejnych stopni piramidy. Wreszcie wyladowal na miekkiej trawie, po polnocnej stronie palacu, w poblizu muru otaczajacego caly plaskowyz. Przykucnal i czekal w milczeniu. Skradamy sie, Vasher? - zapytal Szpon Nocy. Przeciez wiesz, ze nie jestes w tym dobry. Vasher nie odpowiedzial. Powinienes atakowac - dodal miecz. To ci wychodzi znacznie lepiej. Chcesz po prostu udowodnic jaki jestes mocny, pomyslal Vasher. Coz, prawda - przyznal Szpon Nocy. Ale i tak musisz przyznac, ze w skradaniu sie jestes mizerny. Vasher zignorowal slowa miecza. Samotny mezczyzna w obszarpanym ubraniu, w dodatku uzbrojony w dlugie ostrze, stanowilby na Dworze Bogow podejrzany widok. Dlatego uwaznie rozgladal sie dokola. Wybral noc, na ktora Powracajacy nie zaplanowali na dziedzincu zadnych wiekszych imprez. Jednakze pomiedzy palacami wciaz przechadzaly sie niewielkie grupki kaplanow, minstreli i sluzacych. Jak pewien jestes tych swoich informacji? - spytal miecz. Bo ja musze przyznac, ze nie ufam kaplanom. On nie jest kaplanem - odpowiedzial w mysli Vasher. Ruszyl ostroznie naprzod, przekradajac sie przez mroczny, oswietlony jedynie blaskiem gwiazd pas ziemi pod nawisem muru. Informator poradzil mu, by nie zblizal sie do palacow bardziej wplywowych bostw, jak Poranna Rosa czy Zwiastun Ciszy. Powiedzial jednak rowniez, ze palac ktoregos z pomniejszych bogow - na przyklad Wskazujacego Droge czy Laknacego Pokoju - nie nadadza sie do celow Vashera. Wybor padl wiec na dom Gwiazdy Milosierdzia, Powracajacej, znanej ze swego politycznego zaangazowania, niemniej nieznajdujacej sie na ustach wszystkich. Tego wieczoru palac nie byl szczegolnie dobrze oswietlony, choc nie oznaczalo to, ze straznicy proznowali. Wszyscy Powracajacy otaczali sie zbyt wielka liczba slug. Jakby na potwierdzenie swych podejrzen, Vasher zauwazyl po chwili dwoch mezczyzn pilnujacych drzwi, ktorych szukal. Mieli na sobie ekstrawaganckie stroje dworskich sluzacych, zabarwione oranzem i zlotem - symbolicznymi kolorami ich pani. Wartownicy nie byli uzbrojeni. Ktoz mogl chciec napasc na dom Powracajacego? Stali przy wejsciu jedynie po to, by powstrzymac natretow, ktorzy mogliby zaklocic spokoj spiacej bogini. Trwali przy swych latarniach, uwazni i skupieni, choc byla to bardziej gra pozorow niz zawodowa, wojskowa czujnosc. Vasher ukryl miecz pod plaszczem i wyszedl z ciemnosci, niespokojnie rozgladajac sie na boki i mamrocac pod nosem. By jeszcze lepiej zamaskowac ksztalt ostrza, zgarbil sie nieco. No, prosze - rzucil Szpon Nocy. Udajemy wariata? Stac cie na wiecej. Nie martw sie, zadziala - odparl Vasher. - To Dwor Bogow. Nic nie przyciaga szalencow bardziej niz perspektywa spotkania z bogami. Wartownicy uniesli na jego widok glowy, ale nie wydawali sie zaskoczeni. Zapewne codziennie mieli do czynienia z osobami niespelna rozumu. Vasher widywal takich, ktorzy konczyli w kolejkach petentow ustawiajacych sie przed palacami Powracajacych. -Ty tam - odezwal sie jeden ze straznikow, gdy Vasher podszedl blizej. - Jak sie tu dostales? Vasher zblizyl sie jeszcze bardziej, belkocac niewyraznie o rozmowie z boginia. Drugi wartownik polozyl mu reke na ramieniu. -Chodz, przyjacielu, odprowadze cie do bramy i zobaczymy czy znajdzie sie dla ciebie jakis przytulek na noc. Vasher sie zawahal. Uprzejmosc. Tego sie nie spodziewal. Z jakiegos niezrozumialego powodu poczul sie w tej sytuacji winny z powodu tego, co zamierzal uczynic. Przycisnal ramie do boku i dwukrotnie zgial kciuk, by Przebudzony rekaw zaczal nasladowac ruchy jego dloni. Zacisnal piesc. Fredzle wystrzelily naprzod i zacisnely sie na szyi pierwszego wartownika. Zaskoczony mezczyzna jeknal i zadlawil sie. Zanim drugi straznik zdolal zareagowac, Vasher uniosl miecz i uderzyl go rekojescia w brzuch. Mezczyzna potknal sie i Vasher kopnal go w nogi, wytracajac z rownowagi. Jako nastepny zaatakowal but Vashera. Nacisnal podeszwa kark wartownika powoli, ale zdecydowanie. Mezczyzna wil sie i probowal wyrwac, ale noga napastnika byla wzmocniona sila Przebudzonych spodni. Vasher stal przez dluga chwile. Obaj straznicy szamotali sie, ale zaden z nich nie byl w stanie uwolnic sie z duszacego uscisku. Chwile potem Vasher zszedl z szyi drugiego wartownika, a pierwszego opuscil na trawe. Znow dwukrotnie zgial kciuk, zwalniajac fredzle. Prawie wcale sie mna nie posluzyles - zachnal sie urazony Szpon Nocy. - Mogles mnie lepiej wykorzystac. Jestem skuteczniejszy od koszuli. Jestem mieczem. Vasher nie zwrocil uwagi na ten komentarz i rozejrzal sie po ciemnym dziedzincu. Chcial miec pewnosc, ze nikt go nie zauwazyl. Naprawde jestem lepszy od koszuli. Zabilbym ich. Patrz. Przeciez jeszcze oddychaja. Glupia koszula. O to chodzilo - odpowiedzial w myslach Vasher. - Z trupami jest wiecej zamieszania niz z nieprzytomnymi. Ja tez potrafie ogluszac - odparl natychmiast Szpon Nocy. Vasher pokrecil glowa i wszedl do budynku. Palace Powracajacych - i ten - stanowily tak naprawde ukladanke otwartych komnat, z barwnymi zaslonami zastepujacymi drzwi. Cieply klimat Hallandren pozwalal na budowanie rezydencji, ktore przez caly czas pozostawaly otwarte na przeciagi. Nie ruszyl do centralnie polozonych pomieszczen, lecz trzymal sie bocznego, przeznaczonego dla sluzby korytarza. Jesli informator nie klamal, to cel nocnej wyprawy znajdowal sie w polnocno-wschodnim skrzydle budynku. Po drodze Vasher odwiazal line zastepujaca mu pas. Sznury tez sa glupie - stwierdzil miecz. Nic, tylko... W tej samej chwili grupa kolorowo ubranych slug wyszla zza zakretu tuz przed Vasherem. Uniosl wzrok, lekko wystraszony, lecz nie zdziwiony. Zaskoczenie sluzacych trwalo o chwile dluzej niz jego. Mgnienie oka potem Vasher cisnal w nich lina. - Chwytac rzeczy - Rozkazal, wykorzystujac niemal wszystkie pozostajace mu Oddechy. Sznur owinal sie wokol ramienia jednego ze sluzacych, choc Vasher mierzyl w szyje. Zaklal i szarpnal. Mezczyzna krzyknal i zderzyl sie z naroznikiem korytarza. Reszta zaczela sie cofac. Druga reka Vasher siegnal po miecz. Tak! - syknal Szpon Nocy. Vasher nie dobyl ostrza z pochwy. Rzucil je po prostu przed siebie. Bron przejechala po posadzce i zatrzymala sie przed trojka sluzacych. Jeden z nich zamarl i jak zahipnotyzowany zapatrzyl sie na miecz. W zachwycie, niesmialo wyciagnal reke. Pozostala dwojka uciekla, krzyczac wnieboglosy, ze ktos wdarl sie do palacu. Cholera! - zaklal w myslach Vasher. Szarpnal line, na powrot przewracajac uwiazanego na niej sluge. Gdy mezczyzna sprobowal wstac, Vasher podbiegl do niego i oplotl sznur wokol jego torsu i rak. Drugi ze sluzacych nie zwracal uwagi ani na swojego kamrata, ani na Vashera. Z blyszczacymi oczyma wzial do rak Szpon Nocy. Zwolnil blokade przy rekojesci i zaczal wysuwac ostrze z pochwy. Ledwie zdolal uwolnic cienkie srebrne ostrze, pojawil sie ciemny, przypominajacy plyn, dym. Czesc sciekla na ziemie, reszta pasemek wezowym ruchem owinela sie wokol ramienia slugi, pozbawiajac jego skore koloru. Vasher kopnal sluge wzmocniona Przebudzonymi spodniami noga i przewrocil go. Miecz upadl na posadzke. Vasher zostawil zwiazanego, szamocacego sie czlowieka na ziemi, zlapal tego, ktory wyciagnal miecz, i uderzyl jego glowa o sciane. Ciezko dyszac, chwycil Szpon Nocy, zamknal pochwe i zablokowal ja. Wyciagnal reke i dotknal petajacej oszolomionego mezczyzne liny. -Twoj Oddech do mnie - powiedzial i odzyskal BioChrome z liny, nie uwalniajac lezacego. Nie pozwoliles mi go zabic - rzucil zirytowany Szpon Nocy. Nie - odparl Vasher. - Pamietasz, co mowilem o trupach? A... dwoch ode mnie ucieklo. Cos tu nie gra. Nie jestes w stanie opetac czlowieka o czystym sercu. Bez wzgledu na to, ile razy przypominal o tym mieczowi, ten nie mogl sobie tego przyswoic. Vasher pobiegl korytarzem. Byl niedaleko od celu, ale w palacu wciaz rozlegaly sie krzyki i wolania o pomoc. Nie mial ochoty walczyc z armia slug i zolnierzy. Zatrzymal sie w pozbawionym zdobien korytarzu. Zauwazyl przy tym, ze Budzac line, nieodwracalnie pozbawil kolorow swe buty i plaszcz. Jedyne czesci jego stroju, ktorych dotad nie Przebudzil. Szare ubranie od razu zdradzalo, kim jest. Ale mysl o odwrocie rowniez mu sie nie podobala. Rozzloszczony, zacisnal zeby i uderzyl piescia w sciane. Wszystko mialo sie potoczyc zupelnie inaczej. Mowilem ci, ze nie jestes dobry w skradaniu sie - przypomnial Szpon Nocy. Zamknij sie. Vasher postanowil, ze nie ucieknie. siegnal do wiszacej mu u pasa sakiewki i wyciagnal jej zawartosc: martwa wiewiorke. Fuj! - zachnal sie miecz. Vasher przykleknal i dotknal niezywego zwierzecia. -Zbudz sie na moj Oddech - Rozkazal. - Sluz mi. Zyj na moj Rozkaz i moje slowo. Upadla Lina. Ostatnie dwa slowa "upadla lina" stanowily haslo bezpieczenstwa. Vasher mogl wybrac dowolne, ale skorzystal z pierwszych dwoch wyrazow, ktore przyszly mu do glowy. Cialo martwego gryzonia wyssalo z niego pojedynczy Oddech. Istota zaczela drgac. Tego Oddechu Vasher juz nigdy nie odzyska. Tworzenie Niezywego bylo aktem trwalym. Wiewiorka stracila wszystkie swe barwy i poszarzala. Przebudzenie skorzystalo z barw ciala jako zrodla energii dla przemiany. Zwierze bylo szare i przedtem, wiec efekt nie byl wyrazny. Dlatego wlasnie Vasher lubil ich uzywac. -Upadla Lina - powiedzial i wiewiorka podniosla na niego wzrok. Wypowiadajac haslo, Vasher mogl wprowadzic do umyslu stworzenia Rozkaz, podobnie jak przy zwyklym Przebudzeniu. - Halasuj, biegaj po palacu. Gryz ludzi, ktorzy nie sa mna. Upadla Lina. - Drugie uzycie frazy zamykalo umysl Niezywego i od tej chwili nie mozna juz bylo mu Rozkazywac. Zwierze poderwalo sie i pomknelo korytarzem, w strone otwartych drzwi, za ktorymi znikneli uciekajacy sludzy. Vasher wstal i takze pobiegl, w nadziei ze wiewiorka odwroci uwage pogoni. I rzeczywiscie, chwile potem uslyszal rozlegajace sie za drzwiami okrzyki. Po nich nastapila seria glosnych szczekniec i wrzaskow. Niezywych nie bylo latwo powstrzymac, szczegolnie jesli byl to swiezo stworzony Niezywy z rozkazem gryzienia. Vasher wyszczerzyl sie w usmiechu. A moglismy ich dostac - mruknal Szpon Nocy. Vasher pomknal do miejsca, ktore wskazal mu informator. Zostalo oznaczone peknieciem w drewnianej scianie, wygladajacym z pozoru jak zwykly skutek starzenia sie desek. Vasher przykleknal, wciaz majac nadzieje, ze nie zostal oszukany. Przyjrzal sie bacznie podlodze i znalazl ukryty wlaz. Pociagnal do gory i otworzyl ukryte przejscie. Palace Powracajacych tylko teoretycznie byly jednopietrowe. Znow sie usmiechnal. A jesli ten tunel nie ma drugiego wyjscia? - spytal miecz, gdy Vasher wskoczyl do otworu w podlodze, wierzac, ze jego Przebudzone ubranie przyjmie wiekszosc energii upadku. Wtedy bedziesz musial prawdopodobnie zabic wielu ludzi, pomyslal Vasher. Jak dotad jednak sprawdzily sie wszystkie informacje, ktore przekazal mu informator. Spodziewal sie wiec, ze reszta rowniez bedzie prawdziwa. Wygladalo na to, ze kaplani Opalizujacych Odcieni ukrywali cos przed reszta krolestwa. A takze przed swymi bogami. 22 Glos Chmur, bog burzy, wybral jedna z drewnianych kul ze stojaka i zwazyl ja w dloni. Zostala wykonana tak, by pasowac rozmiarem do dloni bostwa. Wewnatrz niej umieszczono olowiany balast. Na powierzchni wyryto pierscienie, a calosc pomalowano na niebiesko.-Podwojnie punktowana kula? - spytal Piewca Zycia. - Smiale posuniecie. Glos Chmur przyjrzal sie stojacej za jego plecami niewielkiej grupce bogow. Posrod nich znajdowal sie Dar Piesni, saczacy wlasnie slodki pomaranczowy napoj, wzmocniony nieco kropla alkoholu. Od chwili, gdy pozwolil Llarimarowi wyciagnac sie z lozka, minelo juz kilka dni, lecz nadal nie byl pewien, jak powinien postapic. -Owszem, smiale - przyznal Glos Chmur. Wyrzucil kule w powietrze i zlapal ja. - Powiedz mi, Darze Piesni, czy uwazasz, ze to sluszne posuniecie? Pozostali bogowie zachichotali. W grze uczestniczyla ich czworka. Glos Chmur, jak zwykle, mial na sobie zielono-zlota szate, z tylko jednym ramiaczkiem, oplatajaca mu pas i zwisajaca swobodnie do pol uda. Ten stroj - zaprojektowany na wzor starozytnych ubran Powracajacych, znanych dzieki liczacym sobie wieleset lat malowidlom - uwydatnial jego pieknie rzezbione miesnie i boska figure. Stal na krawedzi balkonu i nadeszla wlasnie jego kolej. Za nim siedziala trojka innych graczy. Dar Piesni po lewej, a Piewca Zycia - bog uzdrowicieli - w srodku. Zew Prawdy - bostwo przyrody - siedzial z prawej strony. Mial na sobie zdobny plaszcz i rdzawo-Bialy mundur. Trojka bogow wygladala niczym trzy kolejne podejscia artysty do jednego tematu. Gdyby Dar Piesni nie znal ich tak dobrze, mialby spory problem z odroznieniem ich od siebie. Wszyscy liczyli sobie niemal siedem stop wzrostu i byli obdarzeni wydatnymi miesniami, ktorych mogl im pozazdroscic kazdy smiertelnik. Owszem, Piewca Zycia mial brazowe wlosy, Glos Chmur byl blondynem, a Zew Prawdy brunetem. Wszyscy trzej jednak mieli identyczne, mocno zarysowane szczeki, byli doskonale uczesani i poruszali sie z niezwyklym, wrodzonym wdziekiem, ktory wskazywal na to, ze sa Powracajacymi. Tak naprawde roznili sie jedynie strojami. Dar Piesni upil lyk napoju z kielicha. -Pytasz, czy poblogoslawie twemu rzutowi, Glosie? - Uniosl brew. - A czy nie jestesmy przypadkiem przeciwnikami? -Owszem, jak sadze, jestesmy - odparl drugi bog, wciaz podrzucajac w dloni drewniana pilke. -W takim razie dlaczego mialbym ci blogoslawic? Grasz przeciez przeciwko mnie. Glos Chmur usmiechnal sie, wzial zamach i cisnal pilke na pole. Kula odbila sie i potoczyla po trawie, na ktorej sie wreszcie zatrzymala. W czesci dziedzinca, na ktorej sie znajdowali, zostalo wytyczone rozlegle boisko, ograniczone linami i slupkami. Kaplani i sludzy trzymali sie linii bocznej, notujac i zapisujac wyniki, by nie musieli sie tym klopotac sami bogowie. Tarachin byl bardzo zlozona gra, w ktora grywali tylko bogaci. Dar Piesni nigdy nie zmusil sie do opanowania jej zasad. Gra bawila go o wiele bardziej, gdy nie mial pojecia, co robi. Mial rzucac jako nastepny. Podniosl sie, wybral jedna z drewnianych pilek, kierujac sie tym, ze byla pomalowana na kolor pasujacy do barwy jego napoju. Przez moment podrzucal pomaranczowa kula w reku, po czym - nie zaprzatajac sobie glowy celowaniem - cisnal ja na boisko. Pilka poleciala prawdopodobnie o wiele za daleko; doskonale cialo Dara Piesni bylo silne. To wlasnie stanowilo jeden z powodow, dla ktorych pole gry bylo tak przestronne; zostalo dostosowane do boskiej skali. Takze dlatego gracze musieli stac na balkonie, tylko z jego wysokosci bowiem byli w stanie ogarnac spojrzeniem wypadki na boisku. O tarachinie powiadano, ze jest jedna z najtrudniejszych gier swiata; wymagal sily koniecznej do prawidlowego rzucania kulami, bystrego umyslu pozwalajacego ustalic, gdzie pilka powinna sie zatrzymac, koordynacji, dzieki ktorej mozna bylo polaczyc jedno z drugim, a takze wielkiego zmyslu strategicznego, by wybrac odpowiedni rodzaj pilki i zdominowac pole gry. -Czterysta trzynascie punktow - oznajmil sluga, ktoremu wynik podali przemykajacy wzdluz boiska kaplani. -Kolejny fantastyczny rzut - zauwazyl Zew Prawdy, spogladajac ze swego drewnianego lezaka. - Jak ty to robisz? W zyciu bym nie wpadl na to, by do tego rzutu uzyc kuli odwracajacej. Czyli tak sie nazywaja te pomaranczowe? - zastanowil sie Dar Piesni, wracajac na swoje miejsce. -Musisz zrozumiec boisko jako calosc - odparl - a takze nauczyc sie przenikac umysl kuli. Musisz myslec i wnioskowac jak ona. -Wnioskowac jak kula - powtorzyl Piewca Zycia, wstajac. Mial na sobie zwiewna szate w swych zwyklych barwach: blekicie i srebrze. siegnal do stojaka po zielona pilke i przyjrzal sie jej. - W jaki sposob moze rozumowac drewniana kula? -Podejrzewam, ze na okraglo - odpowiedzial swobodnie Dar Piesni. - A, przez przypadek, jest to rowniez i moj ulubiony sposob myslenia. Mozliwe, ze to dlatego jestem tak dobrym graczem. Piewca Zycia zmarszczyl czolo i otworzyl usta, by odpowiedziec. Zamknal je jednak po chwili. Wygladal na calkowicie zbitego z pantalyku slowami Dara Piesni. Powracajacy, stajac sie bogami, niestety, nie zyskiwali na umysle rownie wiele jak na ciele, ale to mu akurat nie przeszkadzalo. Dla niego prawdziwa radosc z gry w tarachin nie miala najmniejszego zwiazku z tym, w ktorym miejscu boiska ladowala pilka. Piewca rzucil i usiadl. -Cos ci powiem - rzekl. - To oczywiscie komplement, ale przebywanie w twoim towarzystwie potrafi byc meczace. -Owszem - przyznal Dar Piesni, pociagajac lyk napoju. - Jesli o to chodzi, potrafie irytowac niczym stado komarow. Zew, teraz chyba twoja kolej? -Nie, znowu twoja - sprostowal Glos Chmur. - Po ostatnim rzucie wygrales koronny dublet, nie pamietasz? -Ach, oczywiscie. Jak moglem zapomniec. - Dar Piesni wstal, wzial lejna pilke, rzucil ja na trawe do tylu przez ramie i usiadl. -Piecset siedem punktow - oglosil kaplan. -Teraz to juz sie popisujesz - zauwazyl Zew Prawdy. Dar Piesni nie odpowiedzial. Jego zdaniem fakt, ze osoba nieznajaca ani jednej reguly gry zawsze wygrywa, oznaczal, ze same te zasady zawieja jakis powazny blad. Z drugiej strony watpil, by inni wyciagneli z wydarzen na boisku podobny wniosek. Cala trojka jego przeciwnikow byla bardzo oddana tej dyscyplinie i grywali w tarachin regularnie co tydzien. Poza tym niewiele mieli - na szczescie - do roboty w wolnym czasie. Dar Piesni podejrzewal, ze zapraszali go jedynie dlatego, ze chcieli w koncu dowiesc, ze sa go w stanie pokonac. Gdyby tylko znal zasady, probowalby umyslnie przegrac, by odebrac im powod do zachecania go do kolejnych zawodow. Niemniej, podobalo mu sie to, jak denerwowali sie przy kazdej porazce - choc oczywiscie nigdy nie dawali niczego po sobie poznac. Niczego poza boska wyniosloscia. Tak czy inaczej, przy obecnym stanie rzeczy, raczej nie mogl rozmyslnie przegrac. Ciezko jest sie podlozyc, grajac w gre, w ktorej nie ma sie nawet pojecia co robic, by wygrac. Po chwili przyszykowal sie do rzutu Zew Prawdy. On zawsze nosil sie na sposob wojskowy, a w rdzawym i bialym bylo mu bardzo do twarzy. Dar Piesni domyslal sie, ze bog jest zazdrosny o to, ze to nie on otrzymal prawo do kontrolowania czesci Niezywych, a tylko glos w sprawach dotyczacych handlu z innymi krolestwami. -Darze Piesni, slyszalem, ze kilka dni temu rozmawiales z krolowa zagail Zew Prawdy, miotajac kule. -Owszem - przyznal Dar Piesni. - Musze przyznac, ze to niezwykle mila osobka. Glos Chmur zasmial sie cicho, uznajac ostatnia uwage za oczywisty sarkazm - co bylo nieco drazniace, poniewaz akurat teraz Dar Piesni nie ironizowal. -Caly dwor az huczy - zauwazyl Zew Prawdy, obrocil sie, odrzucil pole swej szaty i wychylil sie z balkonu, w oczekiwaniu, az kaplan obliczy jego wynik. - Idrianie zlamali warunki traktatu. -Przyslali nie te ksiezniczke co trzeba - zawtorowal mu Glos. - To dla nas okazja. -Tak - mruknal w zamysleniu Zew. - Ale do czego? -Do ataku! - stwierdzil z powaga Piewca Zycia. Pozostali dwaj bogowie skrzywili sie patrzac na towarzysza. -Mozemy dzieki temu zyskac o wiele wiecej niz tylko powod do inwazji, Piewco. -Tak - dodal Glos Chmur, obracajac bezwiednie miedzy palcami kielich z resztka wina. - Oczywiscie moje plany nabieraja juz ksztaltow. -A coz to za plany, boski bracie? - zaciekawil sie Zew Prawdy. -Nie chce wam psuc niespodzianki - odparl z usmiechem Glos. -To chyba zalezy - powiedzial po chwili Zew. - Czy wskutek tego nie bede mogl sie domagac od Idrian szerszego dostepu do przeleczy? Ide o zaklad, ze na nowa krolowa mozna... nacisnac, by poparla taka propozycje. Ponoc jest raczej naiwna. Przysluchujacy sie rozmowie Dar Piesni poczul lekkie mdlosci. Wiedzial co sie dzieje. Spiski, wieczne knowania. Spotykali sie co prawda po to, by zagrac w kulki, ale rowniez i po to, by sie dogadywac. -Jej ignorancja musi byc udawana - stwierdzil Piewca Zycia w rzadkim jak na niego momencie refleksji. - Nie przyslaliby nam naprawde niedoswiadczonej osoby. -Ona jest Idrianka - rzucil wzgardliwie Zew Prawdy. - W ich najwiekszym miescie mieszka mniej ludzi niz w najmniejszej dzielnicy T'Telir. Nie rozumieja na czym polega prawdziwa polityka. Dam za to glowe. Znacznie czesciej rozmawiaja z owcami niz z ludzmi. Glos Chmur skinal glowa. -Nawet jesli dziewczyna otrzymala przyzwoita wedlug ich miary edukacje, to i tak tutaj latwo bedzie nia manipulowac. Niebezpieczenstwo polega jedynie na tym, by pewne inne osoby nie zrobily tego przed nami. Darze Piesni, jakie odniosles wrazenie? Chetnie zrobi to, co kaza jej bogowie? -Naprawde nie mam pojecia - odpowiedzial bog i przyzwal skinieniem sluge, ktory dolal mu soku. - Jak dobrze wiecie, polityczne gierki leza poza obszarem mojego zainteresowania. Glos Chmur i Zew Prawdy wymienili sie znaczacymi usmieszkami, podobnie jak wiekszosc mieszkancow dworu uwazali swojego partnera za przypadek beznadziejny, jesli chodzi o bardziej praktyczna strone zycia. A ta praktyczna strona zycia oznaczala dla nich z definicji wykorzystywanie innych. -Darze Piesni - powiedzial Piewca Zycia, nietaktownie szczerym tonem - naprawde musisz poswiecic polityce nieco wiecej uwagi. To wspaniala rozrywka. Gdybys tylko znal niektore tajemnice, ktore znam ja... -Moj drogi Piewco - odparl Dar Piesni - uwierz mi, bardzo prosze, ze ja naprawde nie mam ochoty dowiadywac sie niczego, co byloby zarazem tajemnica i w co ty bylbys wtajemniczony. Piewca Zycia zmarszczyl brwi, wyraznie starajac sie zrozumiec sens ostatniego zdania. Pozostali dwaj bogowie na nowo podjeli rozmowe o krolowej. Kaplani oglosili punktacje ostatniego rzutu. Co dziwne, Dar Piesni czul coraz wiekszy niepokoj. Gdy Piewca Zycia podniosl sie, by rzucic kula, takze i on wstal z miejsca. -Moi boscy bracia - powiedzial - ogarnelo mnie nagle przemozne zmeczenie. Moze zjadlem cos ciezkostrawnego... -Mam nadzieje, ze nie bylo to nic, czym cie ugoscilem? - spytal Zew Prawdy. Grali w jego palacu. -Nie, to nie jedzenie - odpowiedzial Dar Piesni. - Moze inne rzeczy, ktorymi mnie dzis poczestowaliscie. Naprawde musze juz isc. -Ale przeciez prowadzisz! - rzucil Zew Prawdy. - Jesli teraz odejdziesz, bedziemy musieli zagrac znow za tydzien! -Twe grozby splywaja po mnie jak woda, moj boski bracie - powiedzial Dar Piesni, z szacunkiem zegnajac sie skinieniem ze wszystkimi obecnymi. - Zegnam, do nastepnego razu, gdy mnie sciagniecie na partyjke tej swojej tragicznej gry. Rozesmieli sie. Nie byl pewien, czy ich rozbawil, czy obrazil - zbyt czesto brali jego zarty za powazne wypowiedzi i na odwrot. Przywolal swych kaplanow - w tym Llarimara - z sasiadujacej z balkonem komnaty, ale nie mial ochoty na rozmowe z zadnym z nich. Szedl po prostu przez palac z bialo-czerwonego marmuru, wciaz zaniepokojony. Gracze z balkonu, w porownaniu z prawdziwymi mistrzami politycznych intryg - takimi jak Poranna Rosa - byli zwyklymi amatorami. Ich plany byly zgrzebne i oczywiste. Ale nawet zgrzebni i myslacy utartymi sciezkami ludzie mogli sie okazac niebezpieczni, zwlaszcza dla kobiety, ktora - jak mloda krolowa - nie miala w takich sprawach zadnego doswiadczenia. Ale przeciez postanowilem juz, ze nie moge jej w zaden sposob pomoc, myslal, wychodzac z palacu na porosniety trawa dziedziniec. Po prawej stronie mial wyznaczony palikami i linami plac do gry w tarachin. W oddali kula upadla w trawe. Glucho stuknelo. Dar Piesni szedl po sprezystym trawniku w przeciwna strone, nie czekajac nawet, az kaplani rozloza dla niego chroniacy przed popoludniowym sloncem baldachim. Martwilo go to, ze jesli sprobuje pomoc, tylko pogorszy sytuacje. Ale byly jeszcze przeciez te sny. Wojna i przemoc. Noc po nocy ogladal upadek T'Telir, widzial wlasna ojczyzne w plomieniach. Nie byl w stanie dluzej ignorowac tych koszmarow, nawet jesli sam nie sadzil, by byly prorocze. Poranna Rosa uwazala wojne za cos waznego i koniecznego. A przynajmniej byla zdania, ze niezwlocznie nalezy sie do niej przygotowac. Ufal jej bardziej niz jakiemukolwiek innemu bogu czy bogini, ale niepokoila go drzemiaca w niej agresja. Przyszla do niego i prosila, by wzial udzial w jej spisku. Czy moze zrobila to dlatego, ze zdala sobie sprawe, ze on okaze sie bardziej umiarkowany niz ona? Czyzby rozmyslnie chciala stworzyc dla siebie przeciwwage? Wysluchiwal prosb i petycji, choc tak naprawde nie mial najmniejszego zamiaru oddac Oddechu i umrzec. Interpretowal obrazy, mimo ze nie dostrzegal w nich niczego profetycznego. Czy mogl zdzialac cokolwiek na dworze, przygotowac sie, jednoczesnie nie wierzac w prawdziwosc i znaczenie swych wizji? Szczegolnie jesli te przygotowania moglyby pomoc mlodej kobiecie, ktora bez watpienia poza nim nie mogla liczyc na zadnych sprzymierzencow? Llarimar poradzil mu, by zrobil co w jego mocy. Wydawalo sie to powaznym i meczacym zadaniem. Niestety, bezczynnosc zaczynala mu ciazyc jeszcze bardziej. Czasami, gdy wdepnie sie w cos obrzydliwego, jedyna metoda, by sie oczyscic, jest zatrzymanie sie i podjecie pewnego wysilku. Westchnal i pokrecil glowa. -Mysle, ze jeszcze tego pozaluje - mruknal. Rozejrzal sie i udal sie na poszukiwanie Porannej Rosy. *** Mezczyzna okazal sie chudy, przypominal bez mala szkielet, a kazdy pochloniety przez niego malz sprawial, ze Vivenna krzywila sie z dwoch powodow. Nie tylko nie byla w stanie pojac jak ktokolwiek moze jesc z przyjemnoscia cos tak oslizlego i przypominajacego slimaka, ale takze dlatego, ze omulki nalezaly do rzadkiej i bardzo drogiej odmiany skorupiakow.A placila ona. Po poludniu w restauracji zebral sie pokazny tlum - w srodku dnia ludzie zwykle jadali na miescie, nie widzac sensu w kupowaniu jedzenia i wracaniu z nim do domow. Idea restauracji wciaz wydawala sie jej dziwaczna. Czyzby ci ludzie nie mieli zon lub sluzacych, ktorzy przygotowaliby dla nich posilek? Czy naprawde nie krepowali sie jesc w tak publicznym miejscu? To przeciez takie... bezosobowe. Denth i Tonk Fah siedzieli po obu jej stronach. Oczywiscie oni takze czestowali sie omulkami. Vivenna nie byla pewna - rozmyslnie nie zapytala - ale miala silne wrazenie, ze malze sa surowe. Chudzielec z naprzeciwka glosno wessal kolejnego omulka. Mimo owego poczestunku i przyjemnego otoczenia nie wydawal sie zadowolony. Na ustach pelgal mu zlosliwy grymas i choc nie zachowywal sie nerwowo, dziewczyna zauwazyla, ze co chwila rzuca okiem na drzwi. -A wiec - odezwal sie Denth, odkladajac na stol kolejna pusta muszle i wycierajac palce w obrus, co w T'Telir bylo powszechna praktyka - mozesz nam pomoc czy nie? Maly czlowieczek - zwany Fob - wzruszyl ramionami. -Opowiadasz mi jakies bajki, najemniku. -Znasz mnie, Fob. Wiesz, ze nigdy bym cie nie oszukal. -Oszukasz mnie za kazdym razem, kiedy ktos ci za to zaplaci - prychnal Fob. - Po prostu nie udalo mi sie ciebie dotad nakryc. Tonk Fah zachichotal i siegnal po kolejnego omulka. Podniosl muszle do ust, ale jej zawartosc wylala sie na stol. Vivenna musiala sie bardzo postarac, by nie zwymiotowac, gdy uslyszala plasniecie. -Ale zgadzasz sie z nami, ze wojna zbliza sie coraz bardziej, prawda? - podjal Denth. -Oczywiscie, ze sie zgadzam - powiedzial Fob. - Tyle ze wojny spodziewamy sie od dziesiatkow lat. Dlaczego uwazasz, ze wybuchnie wlasnie w tym roku? -A stac nas na pomylke? - spytal Denth. Fob skrzywil sie, po czym wrocil do przerwanego posilku. Tonk Fah zaczal ustawiac puste muszle jedna na drugiej, zapewne chcac sprawdzic jak wysoki stos uda mu sie ulozyc. Vivenna od dluzszej chwili nie odzywala sie. Nie przejmowala sie jednak swym niezbyt aktywnym udzialem w tych spotkaniach. Obserwowala, uczyla sie i myslala. Fob byl posiadaczem ziemskim. Karczowal lasy, po czym wynajmowal ziemie rolnikom. Przy wyrebie czesto korzystal z pomocy Niezywych - bezwolnych robotnikow, ktorych on z kolei najmowal od rzadu. Pod jednym, jedynym warunkiem. W razie wybuchu wojny, cala wyprodukowana na jego posiadlosciach zywnosc miala przejsc na wlasnosc Powracajacych. Interes byl dobry. Nawet gdyby wojna rzeczywiscie wybuchla, krolestwo zapewne wzbogaciloby sie o nowe ziemie, zatem Fob tak naprawde nic by nie stracil, moze poza prawem do narzekania. Zjadl jeszcze jednego omulka. Gdzie on je wszystkie miesci? - zastanowila sie dziewczyna. Fob pozarl niemal dwa razy tyle oslizlych, odrazajacych paskudztw, co Tonk Fah. -Fob, jesli mamy racje, to w tym roku nie zarobisz nic. Nie bedzie zniw - przypomnial Denth. -Chyba ze - wtracil Tonk Fah - zbierzesz plony wczesniej, zmagazynujesz je przed wojna i w ten sposob utrzesz nosa konkurencji. -A wy co na tym zyskacie? - zapytal Fob. - Skad mam wiedziec, ze to nie konkurencja was naslala, by mi wmowic, ze zbliza sie wojna? Przy stoliku zapadla cisza, bylo slychac tylko brzek naczyn i sztuccow reszty klientow. Po chwili Denth spojrzal wymownie na Vivenne i skinal glowa. Dziewczyna nasunela na glowe szal - nie ten stateczny, ktory kupila jeszcze w Idris, ale jedwabny, delikatny, ktory wyszukal dla niej najemnik. Spojrzala w oczy Foba i zmienila kolor wlosow na ciemnoczerwony. Teraz, gdy szal chronil ja przed oczyma pozostalych gosci lokalu, tylko ci siedzacy przy jej stole mogli zauwazyc zmiane. Fob zamarl. -Zrob to jeszcze raz - poprosil. Wlosy Vivenny przeszly w jasny blond. Fob odchylil sie na oparcie, pozwalajac malzy wysunac sie z muszli. Upadla obok tej, ktora umknela Tonk Fahowi. -Krolowa? - spytal wstrzasniety Fob. -Nie - odparla Vivenna. - Jej siostra. -Co sie tu dzieje? - spytal Fob. Denth wyszczerzyl sie w usmiechu. -Przybyla tu, by zorganizowac ruch oporu wobec Powracajacych i zadbac o interesy Idris jeszcze przed wybuchem wojny. -Nie myslisz chyba, ze stary krol z gor przyslalby tu swa corke, gdyby sprawa nie byla powazna? - dodal Tonk Fah. - Wojna. To jedyne wytlumaczenie tak desperackiego kroku. -Twoja siostra - powiedzial Fob, patrzac na Vivenne. - Na dwor przyslaliscie mlodsza. Dlaczego? -Plany krola to plany krola, Fob - zwrocil mu uwage Denth. Fob zamyslil sie. Wreszcie wrzucil porzuconego omulka na talerz i siegnal po swiezy kasek. -Wiedzialem, ze przybycie tamtej dziewczyny nie bylo przypadkiem. -A wiec zaczniesz zbiory? - nacisnal Denth. -Pomysle o tym - odpowiedzial Fob. -To nam chyba wystarczy. - Najemnik skinal glowa. Spojrzal na Tonk Faha i ksiezniczke i odeszli, zostawiajac Foba z jego malzami. Vivenna zaplacila rachunek - jeszcze wyzszy niz sie obawiala - i dolaczyli do czekajacych na zewnatrz Parlina, Perelki i Ciolka. Cala grupa oddalili sie od restauracji. Przez tlum przedzierali sie z latwoscia, jako ze na czele pochodu kroczyl Niezywy. -Dokad teraz? - spytala Vivenna. Denth przyjrzal sie dziewczynie. -Ani troche nie zmeczona? Ksiezniczka nie chciala sie przyznac do bolu nog ani ogarniajacej ja coraz bardziej sennosci. -Pracujemy dla dobra moich poddanych, Denth. Lekkie zmeczenie to naprawde niewysoka cena. Denth rzucil okiem na Tonk Faha, ale tlustawy najemnik odszedl miedzy ludzi tloczacych sie wokol jakiegos straganu. Dolaczyl do niego Parlin. Vivenna zwrocila uwage, ze Parlin znow zaczal nosic niedorzeczne zielone stroje, i to mimo jej dezaprobaty. Co sie z nim stalo? Owszem, nigdy nie byl szczegolnie bystry, ale do tej pory mial przynajmniej niezlomne zasady. -Perelka! - zawolal Denth. - Zaprowadz nas do Raymara. Kobieta skinela glowa i wydala Ciolkowi jakis rozkaz. Wciaz idac wsrod tlumu, skrecili w inna strone. -On jest posluszny tylko jej? - zaciekawila sie Vivenna. Denth wzruszyl ramionami. -Zostal wyposazony w podstawowe instrukcje, by robic, co kazemy mu ja i Tonk. Znam tez haslo bezpieczenstwa, na wypadek gdybym potrzebowal nad nim wiekszej kontroli. -Haslo? - Dziewczyna zmarszczyla czolo. Denth rzucil jej dziwne spojrzenie. -Zaraz wkroczymy na bardzo heretycki teren. Jestes pewna, ze chcesz o tym rozmawiac? Vivenna zignorowala rozbawienie w jego glosie. -Nadal bardzo mi sie nie podoba, ze to cos jest z nami, i tym bardziej nie jestem zachwycona, ze nie jestem w stanie tego w zaden sposob kontrolowac. -Wszystkie Przebudzenia opieraja sie na Rozkazach, ksiezniczko - powiedzial Denth. - Najpierw przekazujesz czemus energie zyciowa, a potem wydajesz polecenia. Niezywi sa tak cenni, poniewaz mozna wydawac im Rozkazy juz po tym, jak sie ich stworzy, w odroznieniu od innych Przebudzonych przedmiotow, ktorym Rozkazuje sie tylko raz, na samym poczatku. Dodatkowo Niezywi sa w stanie zapamietac dluga liste stosunkowo zlozonych polecen i raczej nie myla sie, wykonujac je. Mysle, ze to dlatego, ze wciaz tkwi w nich nieco dawnego czlowieczenstwa. Vivenna zadrzala. Slowa najemnika sprawily, ze Niezywi wydali sie jej nazbyt rozumni. -Tak czy inaczej, wynika z tego, ze Niezywego moze w zasadzie kontrolowac kazdy - podjal Denth. - Nie tylko osoba, ktora go stworzyla. Dlatego nalezy stosowac haslo bezpieczenstwa. To dwa slowa, ktore pozwalaja wydawac tym rzeczom nowe Rozkazy -Jak wiec brzmi haslo Ciolka? -Musze spytac Perelke, czy sie zgodzi, bys je poznala. Vivenna otworzyla usta, by zaprotestowac, ale zrezygnowala. Denth wyraznie nie lubil przeszkadzac najemniczce. Vivenna postanowila wrocic do tego tematu pozniej, w nieco bardziej sprzyjajacych okolicznosciach. Przyjrzala sie Ciolkowi. Niezywy byl ubrany w prosty stroj. Szare spodnie, szara koszula, szara skorzana kamizelka - ubrania pozbawione jakichkolwiek kolorow. U pasa kolysal mu sie dlugi miecz. Nie taki, jakiego uzywali wyrafinowani szermierze, tylko brutalna, prymitywna bron o szerokim ostrzu. Wszystko szare, zastanawiala sie dziewczyna. Czy to po to, by kazdy mogl od razu rozpoznac w Ciolku Niezywego? Wbrew slowom Dentha, ktory powiedzial, ze Niezywi sa w T'Telir czestym widokiem, wielu ludzi omijalo ich szerokim lukiem. Tak, mozliwe, ze mieszkancy widywali ich nierzadko, ale to wcale nie oznaczalo, ze byli ich widokiem zachwyceni. Perelka powiedziala cos cicho do Ciolka, on jednak nie odpowiedzial. Wciaz tylko szedl, wpatrzony przed siebie, niezmiennym sztywnym krokiem. -Czy ona zawsze... rozmawia z nim w ten sposob? - spytala Vivenna i zadrzala. -Tak - odpowiedzial Denth. -To naprawde chore. Najemnik wygladal na zmartwionego, ale tego nie skomentowal. Kilka chwil pozniej wrocili Tonk Fah z Parlinem. Dziewczyna z niesmakiem zauwazyla, ze na ramieniu tegiego najemnika siedzi mala malpka. Zwierze zaskrzeczalo i przebieglo po karku Tonk Faha na drugie ramie. -Nowa zabawka? - spytala Vivenna. - A co sie stalo z twoja papuga? Zawstydzony Tonk Fah spuscil wzrok. Denth tylko pokrecil glowa. -Tonk nie za dobrze sobie radzi ze zwierzetami. -Nudna byla ta papuga - stwierdzil Tonk Fah. - Malpy sa o wiele bardziej interesujace. Vivenna rowniez pokrecila glowa. Po niedlugim czasie dotarli do kolejnej restauracji, o wiele mniej eleganckiej niz poprzednia. Perelka, Parlin i Niezywy jak zwykle zostali na zewnatrz, a dziewczyna w towarzystwie obu najemnikow weszla do srodka. Tego rodzaju spotkania staly sie juz codzienna rutyna. Na przestrzeni ostatnich dwoch tygodni spotkali sie z przynajmniej tuzinem mniej lub bardziej przydatnych ludzi. Niektorzy z nich byli przywodcami polswiatka i Denth podejrzewal, ze moga okazac sie pomocni w akcjach sabotazowych w miescie. Pozostali, jak Fob, byli kupcami. Myslac o tym, jak wiele roznorodnych sposobow dezorganizacji zycia w T'Telir wymyslil najemnik, Vivenna czula prawdziwy podziw. Na wiekszosci takich spotkan dziewczyna musiala ujawniac swoje krolewskie pochodzenie. Na widok jej zmieniajacych barwe wlosow wiekszosc ludzi natychmiast pojmowala znaczenie jej odwiedzin w stolicy Hallandren. Vivenna zaczynala sie zastanawiac, w jaki sposob Lemex zamierzal tego wszystkiego dokonac, nie demonstrujac wspolnikom Krolewskich Lokow. Denth zaprowadzil ich do stolika w rogu sali. Vivenna rozejrzala sie po brudnym lokalu i zmarszczyla brwi. Jedyne w pomieszczeniu swiatlo pochodzilo zza cienkich, przypominajacych rybie skrzela, okien w suficie, przez ktore saczyly sie promienie slonca. Zly stan restauracji bylo widac nawet przy tak mizernym oswietleniu. Mimo coraz bardziej doskwierajacego glodu, natychmiast zdecydowala, ze nie zje tutaj ani kesa. -Dlaczego spotykamy sie z nimi w roznych restauracjach? - spytala, siadajac, uprzednio oczysciwszy stolek chusteczka. -Dzieki temu trudniej bedzie wpasc na nasz slad - odpowiedzial Denth. - Musze cie ostrzec jeszcze raz. Ta sprawa jest o wiele bardziej niebezpieczna niz ci sie wydaje. Niech cie nie zwioda te spokojne pogaduszki przy jedzeniu. Gdybysmy znajdowali sie w jakimkolwiek innym miescie spotykalibysmy sie zapewne w ciemnych spelunkach, jaskiniach hazardu albo bocznych alejkach. Zajeli miejsca. Denth i Tonk Fah, zupelnie jakby nie zjedli juz tego dnia dwoch obiadow, zamowili kolejny posilek. Vivenna siedziala na swoim stolku i przygotowywala sie do spotkania. Uczta Bogow byla w Hallandren dniem swiatecznym - choc z tego, co zdolala zaobserwowac, mieszkancy tego poganskiego miasta nie mieli pojecia jak nalezy sie zachowac podczas swieta. Zamiast pomagac mnichom na polach albo zajmowac sie potrzebujacymi, ludzie w T'Telir porzucali swe codzienne zajecia i pochlaniali gory jedzenia - tak jakby bogowie oczekiwali po nich tak ekstrawaganckiego zachowania. Moze zreszta tak bylo rzeczywiscie. Z tego, co slyszala, bogowie Hallandren byli istotami proznymi i plawiacymi sie w luksusie. To, ze ich wyznawcy spedzali "swieta" na nierobstwie i nieumiarkowaniu, nie bylo wiec w zasadzie niczym zaskakujacym. Czlowiek, z ktorym byli umowieni, pojawil sie jeszcze zanim przyniesiono posilek. Wszedl do restauracji w towarzystwie dwoch ochroniarzy. Byl dobrze ubrany - co w T'Telir oznaczalo jaskrawo ubarwiony stroj - ale brode mial dluga i zatluszczona. Vivenna zauwazyla tez, ze brakuje mu kilku zebow. Skinal palcem i jego ludzie przysuneli do stolika najemnikow drugi stol, po czym rozstawili wokol krzesla. Nieznajomy usiadl, trzymajac sie jednak w bezpiecznej odleglosci od Dentha i Tonk Faha. -Czyzbysmy mieli lekka paranoje? - spytal Denth. Przybysz rozlozyl rece. -Ostroznosci nigdy za wiele. -W takim razie poprosimy o jeszcze kilka porcji - powiedzial Tonk Fah, gdy przyniesiono jedzenie. Na talerzach lezaly kawalki czegos... zabitego i usmazonego. Malpka natychmiast zeskoczyla z ramienia najemnika i porwala kilka kesow. -A wiec - zagail nieznajomy - to ty jestes tym okrytym zla slawa Denthem. -Tak, to ja. Rozumiem, ze ty jestes Grable? Mezczyzna skinal glowa. Jeden z najwazniejszych szefow band zlodziei w miescie, przypomniala sobie Vivenna. Jeden z tych, ktorzy brali udzial w powstaniu Vahra. Na mozliwosc spotkania z tym czlowiekiem czekali od dlugich tygodni. -Swietnie - zaczal Denth. - Chcielibysmy, zeby pewne karawany z zaopatrzeniem dla miasta zaginely po drodze. Powiedzial o tym tak otwarcie, ze Vivenna az rozejrzala sie dokola i sprawdzila, czy inne stoliki znajduja sie w odpowiedniej odleglosci. -Grable jest wlascicielem tej restauracji, ksiezniczko - szepnal do niej Tonk Fah. - Zapewne co drugi z obecnych to jego czlowiek. Swietnie, przemknelo jej przez glowe. Poczula irytacje na mysl, ze najemnicy jej o tym nie uprzedzili. Znow powiodla spojrzeniem dokola, tym razem bardziej nerwowo. -Ach, tak - rzucil Grable, sprowadzajac uwage Vivenny na powrot do rozmowy. - Chcecie, zeby co zniknelo? Karawany z jedzeniem? -Wiem, ze nie prosimy o latwa rzecz - przyznal ponuro Denth. - Nie chodzi o karawany z dalekich krain. Wiekszosc tych, ktore mamy na mysli, wyrusza z polozonych niedaleko miasta farm. Skinal glowa, spogladajac na Vivenne i dziewczyna wyjela niewielka sakiewke ze zlotymi monetami. Podala ja najemnikowi, ktory rzucil woreczek na drugi stol. Jeden z ludzi Grable'a sprawdzil zawartosc. -To za to, ze zadales sobie trud i przyszedles na dzisiejsze spotkanie - wyjasnil Denth. Vivenna patrzyla ze scisnietym zoladkiem na znikajace pieniadze. Korzystanie z pochodzacego z krolewskiego skarbca zlota, po to by przekupic czlowieka pokroju Grable'a, bardzo sie jej nie podobalo, mimo ze nie byla to tak naprawde lapowka, a tylko "wyraz wdziecznosci", jak to ujal we wczesniejszej rozmowie najemnik. -No dobrze - podjal Denth. - Te transporty, o ktorych mowa... -Zaraz - przerwal mu Grable. - Najpierw chce zobaczyc wlosy. Vivenna westchnela i siegnela po szal. -Bez tego - rzucil Grable. - Zadnych sztuczek. Wszyscy w tym pomieszczeniu to zaufani ludzie. Dziewczyna rzucila okiem na Dentha. Najemnik skinal glowa. Kilka razy zmienila kolor wlosow. Grable przygladal sie temu z zaciekawieniem, drapiac sie po brodzie. -Interesujace, naprawde interesujace - powiedzial wreszcie. - Gdzie ja znalazles? -Co? - Denth zmarszczyl brwi. -Gdzie znalazles osobe z taka dawka krolewskiej krwi, ze potrafi udawac ksiezniczke. -Ona nie udaje - zaprotestowal Denth. Tonk Fah tymczasem nadal zajmowal sie talerzem smazonego czegos. -No, przestan. - Grable usmiechnal sie szeroko i zarazem nieprzyjemnie. - Mnie mozesz powiedziec. -On mowi prawde - odezwala sie Vivenna. - Przynaleznosc do krolewskiego rodu nie polega tylko na dziedzictwie krwi. Wazne jest rowniez dziedziczenie tronu i swiete powolanie Austre. Moje dzieci nie urodza sie z Krolewskimi Lokami, chyba ze zostane krolowa Idris. Tylko potencjalni nastepcy tronu posiadaja zdolnosc do zmieniania koloru wlosow. -Przesady i bzdury - rzucil Grable. Pochylil sie ku Denthowi, ignorujac Vivenne. - Nie interesuja mnie twoje karawany, Denth. Chce odkupic od ciebie te dziewczyne. Ile za nia chcesz? Najemnik milczal. -W miescie coraz czesciej sie o niej mowi - podjal Grable. - Widze, do czego zmierzacie. Moglibyscie wplynac na wiele osob, narobic sporo halasu, zwlaszcza ze macie kogos, kto potrafi udawac czlonka rodziny krolewskiej. Nie wiem, gdzie ja znalazles ani jak udalo ci sie ja tak wyszkolic, ale chce ja miec. Najemnik powoli wstal z miejsca. -Wychodzimy - oswiadczyl. Ludzie Grable'a takze wstali. Denth zaatakowal. Blysnelo - odbicia swiatla i ludzkie ciala poruszaly sie zbyt szybko, by wstrzasnieta Vivenna mogla je sledzic. Potem wszystko zamarlo. Grable wciaz siedzial na krzesle. Denth stal lekko pochylony, ostrze jego miecza przeszlo na wylot przez szyje jednego z ochroniarzy. Ofiara najemnika wygladala na zaskoczona. Reke wciaz trzymal na rekojesci miecza. Vivenna nawet nie zauwazyla momentu, gdy Denth dobyl broni. Drugi z rzezimieszkow potknal sie, krew cieknaca z rany, ktora jakims cudem zadal mu najemnik, plamila przod jego kamizelki. Mezczyzna upadl na ziemie. Jego cialo w przedsmiertnych drgawkach zaczelo rytmicznie uderzac o stol Grable'a. Panie Kolorow! - pomyslala Vivenna. Tak szybko... -Widze, ze rzeczywiscie jestes tak dobry, jak powiadaja - odezwal sie Grable, zupelnie spokojnym glosem. Pozostali mezczyzni w sali rowniez podniesli sie z miejsc. Bylo ich okolo dwudziestu. Tonk Fah chwycil jeszcze jedna garsc smazonego czegos, po czym tracil Vivenne lokciem. -Moze powinnismy wstac - szepnal. Denth uwolnil miecz z karku bandyty, ktory dolaczyl do swojego krwawiacego, umierajacego na podlodze towarzysza. Denth wsunal ostrze do pochwy, nie spuszczajac z oczu Grable'a. -Ludzie o tobie gadaja - zauwazyl Grable. - Mowi sie, ze jakies dziesiec lat temu pojawiles sie znikad. Zebrales swietny zespol, podkupujac waznym osobom najlepszych najemnikow. Albo wyciagajac ich z dobrze strzezonych wiezien. Wlasciwie nikt niczego o tobie nie wie, poza tym, ze jestes szybki. Niektorzy twierdza, ze nieludzko szybki. Denth skinal glowa na drzwi. Vivenna podniosla sie nerwowo i pozwolila Tonk Fahowi wyprowadzic sie na zewnatrz. Ludzie Grable'a trwali z dlonmi na rekojesciach mieczy, ale zaden z nich nie zaatakowal. -Szkoda, ze nie dobilismy targu. - Grable westchnal. - Mam nadzieje, ze pomyslisz o mnie w przyszlosci. Denth wreszcie sie odwrocil i dolaczyl do dziewczyny i Tonk Faha. Wyszli na zalana sloncem ulice. Szybko dolaczyli do nich Parlin i Perelka. -Pozwoli nam odejsc? - spytala Vivenna, czujac jak lomoce jej serce. -Chcial zobaczyc moj miecz - odparl wciaz spiety Denth. - Czasem sie to zdarza. -Poza tym chcial ukrasc ksiezniczke - dodal Tonk Fah. - Albo dostalby ciebie, albo tylko sprawdzil, jak dobry jest Denth. -Ale... mogles go zabic! - jeknela Vivenna. Tonk Fah prychnal. -I sprowadzic sobie na glowe polowe zlodziei, zabojcow i wlamywaczy z tego miasta? Nie, Grable dobrze wiedzial, ze z naszej strony nic mu nie grozi. Denth obejrzal sie na dziewczyne. -Przepraszam cie za strate czasu. Mialem nadzieje, ze on sie nam przyda. Vivenna zmarszczyla brwi. Po raz pierwszy zauwazyla maske, pod ktora Denth skrywal emocje. Zawsze dotad uwazala go za osobe beztroska, podobnie jak Tonk Faha, ale teraz dostrzegla w nim cos jeszcze. Kontrole. Kontrole, ktora po raz pierwszy od kiedy go poznala, zaczela wymykac mu sie z rak. -Nic sie nie stalo - powiedziala. -Troche sie stalo tym durniom, ktorych podziurawil Denth - zauwazyl Tonk Fah, z wyrazna przyjemnoscia karmiac swoja malpke kawalem czegos smazonego. - Musimy... -Ksiezniczka? - dobiegl glos z tlumu Denth i Tonk Fah obrocili sie gwaltownie. Raz jeszcze, zanim dziewczyna zdolala sie spostrzec, miecz najemnika blysnal w powietrzu. Tym razem jednak nie uderzyl. Stojacy za nimi czlowiek nie wydawal sie szczegolnie grozny. Byl odziany w znoszone, brazowe ubranie i mial skorzasta opalona twarz, wygladal na rolnika. -Och, ksiezniczko - powiedzial nieznajomy i ruszyl naprzod, nie zwracajac uwagi na miecz. - To ty... Slyszalem plotki, ale... naprawde tu jestes! Denth rzucil okiem na Tonk Faha, ktory wyciagnal reke i zatrzymal mezczyzne, zanim ten zblizyl sie do Vivenny. Gdyby dziewczyna nie widziala przed chwila, jak Denth w okamgnieniu zabija naraz dwoch ludzi, uznalaby, ze to przesadna ostroznosc. Jesli ten czlowiek mial przy sobie ukryta bron i odpowiednie umiejetnosci, moglby ja usmiercic, zanim zdolalaby krzyknac. Przeszedl ja dreszcz. -Ksiezniczko - podjal nieznajomy, padajac na kolana. - Sluga unizony. -Prosze - powiedziala - nie stawiaj mnie ponad bliznimi. -Och. - Mezczyzna westchnal i podniosl wzrok. - Przepraszam. Opuscilem Idris tak dawno temu. Ale to naprawde ty! -Skad wiedziales, ze tu jestem? -Od Idrian z T'Telir - odpowiedzial. - Powiadaja, ze przybylas odebrac tron. Przez tyle czasu poddawano nas tutaj represjom, ze pomyslalem, ze wymyslili te historie, by nas tym bardziej udreczyc. Ale to prawda! Jestes tu! Denth spojrzal na dziewczyne, potem obejrzal sie na restauracje Grable'a, od ktorej nie zdazyli jeszcze odejsc zbyt daleko. Skinal glowa na Tonk Faha. -Wez go, przeszukaj i pogadamy gdzie indziej. *** "Gdzie indziej" okazalo sie zrujnowanym i zasmieconym opuszczonym budynkiem w ubogiej dzielnicy miasta, okolo pietnastu minut drogi od restauracji.Vivenne bardzo ciekawily slumsy T'Telir, przynajmniej na poziome intelektualnym. Kolorowo bylo nawet tutaj. Ludzie nosili splowiale, lecz zywo ubarwione ubrania. Barwne szmaty wisialy w oknach, rozciagaly sie pomiedzy budynkami, a nawet lezaly w kaluzach na ulicy. Kolory byly przybrudzone lub stlumione. Wygladalo to troche, jakby w srodku karnawalu dzielnice zalala powodz blota. Vivenna zostala na zewnatrz z Perelka, Parlinem i Idrianinem. Czekali az Denth i Tonk Fah upewnia sie, czy w budynku nie czyhaja na nich jakies nieprzyjemne niespodzianki. Dziewczyna objela sie rekoma i poczula dziwne, narastajace przygnebienie. Splowiale barwy alei wygladaly... niewlasciwie. Wydawaly sie martwe. Jak piekny ptak, ktory padl bez ruchu na ziemie - wciaz tego samego ksztaltu, jak kiedy szybowal pod chmurami, ale pozbawiony juz magii zycia. Zrujnowane czerwienie, splamiona zolc, zlamane zielenie. W T'Telir nawet zwykle przedmioty - nogi od krzesel i plocienne worki - malowano na jasne kolory. Ile pieniedzy mieszkancy miasta musieli wydawac na farby i atrament? Gdyby nie Lzy Edgliego, barwne kwiaty rozkwitajace jedynie w cieplym klimacie miasta, wszystko to byloby niemozliwe. W Hallandren dzialal prezny przemysl farbiarski zwiazany z hodowla, zbieraniem i przetworstwem tych szczegolnych roslin. Vivenna zmarszczyla nos, czujac won odpadkow. Zapachy, podobnie jak kolory, takze odbierala teraz wyrazniej. Nie polegalo to na tym, ze czula ich wiecej niz przedtem, a raczej o to, ze wydawaly sie bogatsze niz przed zyskaniem BioChromy. Zadrzala. Nawet w tej chwili, kilka tygodni po przejeciu Oddechow, nie czula sie normalnie. Wyczuwala rojacych sie na ulicach mieszkancow miasta, obecnosc stojacego obok niej Parlina, podejrzliwie obserwujacego pobliskie alejki, i znajdujacych sie w budynku Dentha i Tonk Faha - jeden z nich sprawdzal wlasnie piwnice. Byla tez w stanie... Zamarla. Nie byla w stanie wyczuc Perelki. Spojrzala w bok, ale niska kobieta wciaz tam stala, z dlonmi na biodrach, mamrocac pod nosem, ze znow zostawili ja z "dzieciakami". Niezywa okropnosc stala tuz obok. Ale Ciolka Vivenna nie spodziewala sie wyczuc. Tylko dlaczego nie czula zycia Perelki? Wpadla w panike, przemknelo jej przez mysl, ze moze takze i Perelka jest jakims chorym, Niezywym, wytworem BioChromy. Potem jednak zrozumiala, ze wyjasnienie jest niezwykle proste. Perelka nie miala ani jednego Oddechu. Byla Bezbarwna. Teraz, gdy Vivenna wiedziala juz na co patrzec, zobaczyla to od razu. Pomyslala, ze dostrzeglaby to nawet bez swych Oddechow. W oczach Perelki nie bylo widac iskry. Byla ponadto gburowata i nieprzyjemna Draznila swa obecnoscia innych. Poza tym, najemniczka nigdy nie zauwazala, gdy Vivenna sie jej przyglada. Normalni ludzie wyczuwaja, kiedy ktos zbyt dlugo na nich patrzy Perelka tego nie czula. Ksiezniczka odwrocila wzrok i zarumienila sie. Ogladanie osoby pozbawionej Oddechu... miala wrazenie, ze podglada kogos, kto akurat sie przebiera. Widziala jej nagosc. Biedna kobieta, pomyslala. Ciekawe jak to sie stalo? Moze sama sprzedala swoj Oddech? A moze odebrano go jej przemoca? Nagle Vivenna poczula sie bardzo niezrecznie. Ja mam tak wiele BioChromy, a ona nie ma jej wcale - ostentacja najwyzszego rzedu. Poczula, jak Denth zbliza sie do drzwi jeszcze zanim je otworzyl, wygladaly tak, jakby mialy zaraz wypasc z zawiasow. -W porzadku - powiedzial i spojrzal uwaznie na Vivenne. - Ksiezniczko, nie musisz tu czekac, jesli nie chcesz tracic czasu. Perelka moze odprowadzic cie do domu. Przesluchamy tego czlowieka i damy ci znac, co i jak. Dziewczyna pokrecila glowa. -Nie, tez chce uslyszec, co ma do powiedzenia. -Tego sie wlasnie spodziewalem - przyznal najemnik. - Bedziemy jednak musieli odwolac nastepne spotkanie. Perelka... -Ja to zrobie - odezwal sie Parlin. Denth rzucil okiem na Vivenne. -Sluchajcie, moze nie rozumiem wszystkiego, co sie w tym miescie dzieje - podjal Parlin - ale potrafie przekazac prosta wiadomosc. Nie jestem idiota. -Niech idzie - powiedziala Vivenna. - Ufam mu. Denth wzruszyl ramionami. -No dobrze. Pojdziesz prosto ta ulica, az dotrzesz do placu ze zniszczonym pomnikiem jezdzca na koniu. Tam skrec na wschod i caly czas idz prosto. W ten sposob wyjdziesz ze slumsow. Nastepne spotkanie mielismy odbyc w restauracji o nazwie "Droga wojownika". Znajdziesz ja po zachodniej stronie targu. Parlin skinal glowa i odszedl. Denth zaprosil gestem Vivenne i pozostalych do srodka. Podenerwowany Idrianin - Thame - poszedl pierwszy Dziewczyna weszla za nim i ze zdziwieniem stwierdzila, ze w srodku budynek wyglada solidniej niz na zewnatrz. Tonk Fah znalazl stolek i ustawil go na srodku pokoju. -Siadaj, przyjacielu. - Denth wskazal go Idrianinowi. Thame, coraz bardziej niespokojny, zajal miejsce. - No dobrze - zaczal najemnik - moze nam powiesz skad wiedziales, ze ksiezniczki nalezy szukac akurat dzis w tej konkretnej restauracji? Thame rozejrzal sie. -Przechodzilem po prostu w poblizu i... Tonk Fah strzelil z trzaskiem kostkami palcow. Vivenna spojrzala na niego i zauwazyla, ze zaczal nagle wygladac o wiele... grozniej. Prozny, tlusty mezczyzna, ktory uwielbial drzemki, gdzies zniknal. W jego miejsce pojawil sie zbir z podkasanymi rekawami, spod ktorych wyjrzaly imponujace miesnie. Thame zaczal sie pocic. Do pokoju wszedl Ciolek; jego nieludzkie oczy zamajaczyly w mroku. Oblicze Niezywego wygladalo jak odlane z wosku. Nasladownictwo czlowieczenstwa. -Ja... zalatwiam rozne sprawy dla jednego z gangsterow w miescie - przyznal Thame. - Drobne zlecenia. Nic powaznego. Kiedy jest sie jednym z nas, trzeba brac taka prace, jaka sie akurat trafia. -Jednym z nas? - spytal Denth, opierajac dlon na rekojesci miecza. -Kiedy jest sie Idrianinem. -Widywalem juz Idrian na waznych stanowiskach, przyjacielu - odparl Denth. - Znalem kupcow, lichwiarzy... -Tym sie akurat poszczescilo, prosze pana. - Thame glosno przelknal sline. - Oni maja swoje wlasne pieniadze. Ludzie beda pracowac dla kazdego kto je ma. Ale jesli jest sie szarym czlowiekiem, wszystko wyglada inaczej. Wszyscy patrza na nasze ubrania, slysza akcent i szukaja do pracy kogos innego. Powiadaja, ze nie jestesmy godni zaufania. Albo ze jestesmy nudni. Albo ze kradniemy. -A to nieprawda? - zapytala Vivenna. Thame spojrzal na nia, po czym spuscil wzrok na brudna podloge. -Czasami - przyznal. - Ale nie od poczatku. Teraz robie to tylko na polecenie szefa. -Nadal jednak nie wiemy, skad wziales informacje, gdzie nas szukac, przyjacielu - powiedzial cicho Denth. Nacisk, jaki polozyl na slowo "przyjaciel", mocno kontrastowal ze stojacymi po obu stronach pokoju Tonk Fahem i Niezywym. Vivenna zadrzala. -Moj szef za duzo gada - powiedzial Thame. - Wiedzial, co ma sie wydarzyc w restauracji. Sprzedal te wiadomosc kilku osobom. Ja podsluchalem za darmo. Denth rzucil okiem na Tonk Faha. -Wszyscy juz wiedza, ze ona jest w miescie - dodal pospiesznie Idrianin. - Slyszelismy plotki. To nie przypadek. Czasy sa dla nas zle. Jest gorzej niz kiedykolwiek. A ksiezniczka przybyla tu, by nam pomoc, prawda? -Przyjacielu - powiedzial Denth. - Najlepiej bedzie jesli zaraz zapomnisz o tym spotkaniu. Zdaje sobie sprawe, ze bedziesz czul pokuse, by te informacje sprzedac. Ale jesli to zrobisz, znajdziemy cie, uwierz mi. A wtedy... -Denth, dosc juz - przerwala najemnikowi Vivenna. - Nie strasz go. Denth podniosl na nia wzrok. Thame drgnal. -Och, nie, na milosc Kolorow - powiedziala dziewczyna, podeszla do stolka i przyklekla. - Nic ci sie nie stanie, Thame. Dobrze sie spisales, odnajdujac mnie, i ufam, ze zachowasz wiadomosc o spotkaniu w tajemnicy. Ale powiedz mi jedno. Skoro w T'Telir jest tak zle, to dlaczego nie wracasz do Idris? -Na podroz potrzeba pieniedzy, Wasza Wysokosc - odpowiedzial. - Nie stac mnie. Wiekszosci z nas nie stac. -Wielu was tu mieszka? - spytala Vivenna. -Tak, Wasza Wysokosc. Dziewczyna skinela glowa. -Chce sie z nimi spotkac. -Ksiezniczko... - zaczal Denth, ale dziewczyna uciszyla go spojrzeniem. -Moge ich zebrac. - Thame energicznie pokiwal glowa. - Obiecuje. Znam wielu Idrian w tym miescie. -Swietnie - powiedziala Vivenna. - Bo ja tu przybylam z pomoca. Jak sie z toba skontaktujemy? -Pytajcie o Rire - powiedzial. - To moj szef. Vivenna wstala i wskazala na drzwi. Thame zbiegl bez dalszych zachet. Perelka, ktora pilnowala wyjscia, odsunela sie niechetnie na bok i pozwolila mu przejsc. W pomieszczeniu przez chwile panowala cisza. -Perelka - rzucil Denth. - Sledz go. Kobieta skinela glowa i wyszla. Vivenna spojrzala na obu najemnikow. Spodziewala sie, ze beda na nia zli. -Musialas go tak szybko wypuscic? - spytal Tonk Fah, siadajac z ponura mina na podlodze. Jego niebezpieczny wyglad gdzies zniknal, wyparowal szybciej niz woda z rozgrzanej na sloncu blachy. -Teraz Tonk bedzie przez caly dzien smutny - dodal Denth. -Nigdy nie udaje mi sie odegrac roli tego zlego - mruknal Tonk Fah, oparl sie o sciane i spojrzal w sufit. Podbiegla do niego malpka i usiadla mu na brzuchu. -Jakos to przezyjesz - rzucila Vivenna i wywrocila oczyma. - Poza tym, nie rozumiem, dlaczego byliscie dla niego tacy ostrzy. Denth wzruszyl ramionami. -Wiesz, czego najbardziej nie lubie w zawodzie najemnika? -Wyobrazam sobie, ze zaraz sie dowiem - odparla Vivenna, splatajac rece na piersi. -Wszyscy chca nas oszukiwac - wyjasnil najemnik, siadajac na podlodze obok Tonk Faha. - Uwazaja, ze skoro wynajeto cie do robienia mieczem, to musisz byc skonczonym idiota. Urwal, spodziewajac sie, ze Tonk Fah jak zwykle cos doda. Tegi najemnik wciaz jednak gapil sie w milczeniu w powale. -Tego zlego zawsze gral Arsteel - powiedzial. Denth westchnal i spojrzal na Vivenne tak, jakby chcial jej powiedziec: "Widzisz, to przez ciebie". -Tak czy inaczej - podjal po chwili - nie moglem byc pewny, czy nasz przyjaciel nie jest agentem Grable'a. Mogl udawac twojego lojalnego poddanego, zdobyc nasze zaufanie, a potem wbic ci noz w plecy. Bezpieczenstwo przede wszystkim. Dziewczyna usiadla na stolku. Miala ochote powiedziec najemnikowi, ze przesadza, ale... coz, widziala przeciez, jak zabil w jej obronie dwoch ludzi. Place im, pomyslala. I prawdopodobnie nie powinnam przeszkadzac im w pracy. -Tonk Fah - odezwala sie. - Nastepnym razem ty bedziesz tym zlym. Najemnik spojrzal na ksiezniczke. -Obiecujesz? -Tak. -I bede mogl krzyczec na przesluchiwanego? -Jasne - odpowiedziala. -A wrzeszczec? - spytal. -Mysle, ze tak. A polamac mu palce? Vivenna zmarszczyla brwi. -Nawet jednego? Takiego najmniej potrzebnego? - zapytal Tonk Fah. - Przeciez ludzie maja po piec na kazdej dloni. A te male nie sa wcale tak bardzo przydatne. Vivenna umilkla. Tonk Fah i Denth wybuchneli smiechem. -Naprawde - rzucila dziewczyna. - Nigdy nie wiem, kiedy jestescie jeszcze powazni, a kiedy zaczynacie sobie ze mnie zartowac. -I dlatego to nas tak bawi. - Tonk Fah zachichotal. -No dobrze, czyli co, idziemy? - Vivenna sie podniosla. -Nie - rzucil Denth. - Odczekajmy troche. Nadal nie mamy pewnosci, czy Grable nas nie szuka. Posiedzimy tu kilka godzin. Dziewczyna spojrzala na Dentha. Tonk Fah zaczal juz cicho pochrapywac. -Wydawalo mi sie, ze powiedziales, ze Grable pozwoli nam odejsc - zauwazyla. - Ze nas po prostu sprawdzal, ze chcial sie przekonac, jak jestes dobry. -To mozliwe - odparl najemnik. - Ale ja sie czesto myle. Rownie dobrze mogl nas puscic, bo niepokoil sie bezposrednia bliskoscia mojego miecza, a potem przemyslal sprawe. Zaczekamy kilka godzin, wrocimy do domu i wypytamy moich kapusiow, czy ktos obcy sie tam krecil. -Kapusiow? - zdziwila sie Vivenna. - Kazales komus obserwowac nasz dom? -Oczywiscie - odpowiedzial Denth. - Dzieciaki w tym miescie pracuja za grosze. A kazda informacja jest sporo warta, zwlaszcza gdy chroni sie ksiezniczke z wrogiego krolestwa. Dziewczyna znow zaplotla rece na piersi. Nie miala ochoty siadac, zaczela wiec przechadzac sie po pokoju. -Jednak Grable'em bym sie szczegolnie nie przejmowal - przyznal Denth, siedzacy pod sciana z zamknietymi oczyma. - To wszystko to po prostu zwykle srodki ostroznosci. Vivenna pokrecila glowa. -Mysle, ze moze chciec sie na nas mscic, Denth - zauwazyla. - Zabiles dwoch jego ludzi. -Dorosli mezczyzni tez tu pracuja za grosze, ksiezniczko. -Mowisz, ze sprawdzal, jak jestes dobry - podjela. - Tylko po co mialby to robic? Po co cie sprowokowal? Po to, zeby zaraz wypuscic? -Po to, zeby sie przekonac, czy stanowie dla niego zagrozenie - Denth wzruszyl ramionami, nadal nie otwierajac oczu. - Albo po to, zeby sprawdzic, czy jestem wart pieniedzy, za ktore zwykle pracuje. Powtarzam: nie musimy sie nim martwic. Dziewczyna westchnela, podeszla do okna i wyjrzala na ulice. -Ale do okna raczej sie nie zblizaj - rzucil najemnik. - Tak dla pewnosci. Najpierw mnie uspokaja, a potem kaze sie ukrywac, pomyslala z irytacja i wrocila na srodek pomieszczenia. Chwile potem ruszyla w strone drzwi wiodacych do piwnicy. -To tez raczej odradzam - mruknal Denth. - Schody sa w kilku miejscach zbutwiale. Zreszta nie ma tam czego ogladac. Podloga z ubitej ziemi. Brudne sciany. Brudny sufit. Vivenna raz jeszcze westchnela i odwrocila sie od drzwi. -Co sie z toba dzieje? - spytal najemnik. - Zwykle nie jestes tak nerwowa. -Nie wiem - przyznala. - Chyba denerwuje sie w zamknietej przestrzeni. -A myslalem, ze ksiezniczki ucza sie cierpliwosci. Ma racje, zdala sobie sprawe Vivenna. Moje slowa zabrzmialy, jakby wypowiedziala je Siri. Co sie ze mna dzieje? Zmusila sie do zajecia miejsca na stolku, splotla rece na kolanach i zapanowala nad wlosami, ktore niesfornie zaczely jej brazowiec. -Prosze - odezwala sie - opowiedz mi o tym miejscu. Dlaczego wybrales akurat ten budynek? Denth uniosl powieke. -Wynajmujemy go - odpowiedzial. - Dobrze jest miec w miescie kilka takich kryjowek. Nie uzywamy ich zbyt czesto, wiec zwykle wyszukujemy najtansze. Zauwazylam, pomyslala Vivenna, ale milczala, zdajac sobie sprawe, jak sztucznie zabrzmiala jej proba nawiazania rozmowy. Siedziala w milczeniu, patrzac na swoje rece i starajac sie zrozumiec, co stanowi powod jej zdenerwowania. Nie chodzilo tylko o starcie w restauracji. Tak naprawde martwila sie tym, ile czasu zajmie jej misja w T'Telir. List dotarl do ojca juz dwa tygodnie temu i Dedelin wiedzial, ze w Hallandren przebywaja dwie jego corki. Mogla tylko miec nadzieje, ze logika argumentow, ktorymi sie posluzyla, w polaczeniu z pogrozka powstrzymaja krola od niemadrych posuniec Cieszyla sie z tego, ze Denth zmusil ja do porzucenia domu Lemeksa. Gdyby ojciec wyslal po nia swych agentow, z pewnoscia najpierw udaliby sie wlasnie tam - tak samo jak zrobila ona. Niemniej, tchorzliwa czesc jej duszy zalowala, ze Denth wykazal sie taka roztropnoscia. Gdyby nadal mieszkali w domu szpiega, moglaby juz zostac odnaleziona. I w tej chwili wracalaby bezpiecznie do Idris. Zachowywala sie tak zdecydowanie. Co wiecej, czasami tak wlasnie sie czula. Szczegolnie w chwilach, gdy skupiala sie na dobru swego krolestwa, lub na losie Siri. Niemniej, tego rodzaju momenty - momenty, gdy stawala sie prawdziwa nastepczynia Dedelina - byly raczej rzadkie. Reszte czasu spedzala na jalowych rozmyslaniach. Czy jej postepowanie jest rozsadne? Przeciez nie zna sie na podstepach ani na wojnie. Za wszystkim, co robila dla Idris, tak naprawde stal Denth. To, co zaczela podejrzewac juz pierwszego dnia, okazalo sie prawda. Jej nauka i przygotowania nie byly wiele warte. Nie miala pojecia, w jaki sposob uratowac Siri. Nie miala pojecia, co poczac ze swoimi Oddechami. Nie miala nawet pojecia, czy chce zostac w tym szalonym, gwarnym, zbyt kolorowym miescie. Krotko mowiac, byla bezuzyteczna. A to bylo cos, na co nie zostala przygotowana w nawet najmniejszym stopniu. -Naprawde chcesz sie spotkac z Idrianami? - spytal Denth. Vivenna uniosla wzrok. Na dworze zapadal zmierzch. Czy chce? - zastanowila sie. Jesli moj ojciec przyslal do miasta swych ludzi, moga sie tam pojawic. Ale skoro moge cos zrobic dla swoich poddanych... -Chcialabym - odpowiedziala. Najemnik milczal. -Nie podoba ci sie ten pomysl? - podjela. Pokrecil glowa. -Ciezko to bedzie zorganizowac, a jeszcze trudniej utrzymac w tajemnicy. Na takim spotkaniu nie bedzie nam latwo cie chronic. Dotychczasowe spotkania odbywaly sie w bezpiecznych miejscach. Ale jesli spotkasz sie z cala gromada ludzi, bedzie klopot z opanowaniem ich. Skinela glowa. -Mimo to, chce to zrobic. Musze cos zrobic, Denth. Cokolwiek, pozytecznego. Wiem, ze pomagam, pokazujac sie tym twoim rzezimieszkom. Ale chce zrobic cos wiecej. Jesli rzeczywiscie zbliza sie wojna, musimy tych ludzi na nia przygotowac. Jakos im pomoc. Uniosla glowe i spojrzala w strone okna. Ciolek stal w kacie, w tym samym miejscu, w ktorym zostawila go Perelka. Vivenna zadrzala i odwrocila wzrok. -Chce pomoc siostrze - powiedziala. - I chce sie tez przydac moim poddanym. A siedzac w T'Telir bezczynnie, nie pomoge nikomu. -Zawsze to lepsze, niz gdybys wyjechala - zauwazyl Denth. -Dlaczego? -Bo gdyby cie nie bylo, nie mialby mi kto placic. Uniosla wzrok ku niebu. -Nie zartowalem - dodal Denth. - Naprawde lubie jak sie mi placi. Ale masz tez lepsze powody, by tu zostac. -Na przyklad jakie? - spytala. Denth wzruszyl ramionami. -To zalezy. Posluchaj, ksiezniczko. Nie jestem kims, kto tryska genialnymi radami i madroscia. Jestem najemnikiem. Ty mi placisz, wskazujesz cel, a ja robie mieczem. Ale mysle sobie, ze jesli sie dobrze zastanowic, to ucieczka do Idris bylaby najmniej pozyteczna rzecza, jaka moglabys zrobic. Tam nie bedziesz miala wplywu na nic. Bedziesz siedziec w palacu i robic na drutach. Twoj ojciec ma innych nastepcow. Mozliwe, ze tutaj rzeczywiscie nie jestes zbyt skuteczna, ale tam bylabys zbedna calkowicie. Umilkl, przeciagnal sie i znow oparl o sciane. Czasem ciezko sie z nim rozmawia, pomyslala Vivenna i pokrecila glowa. Z drugiej jednak strony, slowa najemnika nieco ja pocieszyly. Usmiechnela sie, odwrocila... I ujrzala stojacego tuz obok Ciolka. Krzyknela i na pol poderwala sie z miejsca, na pol zatoczyla w tyl. Denth w okamgnieniu znalazl sie na nogach z mieczem w dloni. Kolejne mgnienie oka potem dolaczyl do niego Tonk Fah. Vivenna podniosla sie z podlogi, wyplatala ze spodnicy i polozyla reke na piersi, jakby po to, by uspokoic rozkolatane serce. Niezywy wciaz stal nieruchomo i patrzyl na nia. -Czasem mu sie to zdarza. - Denth zachichotal, choc Vivenna poczula ze jego smiech nie jest do konca swobodny. - Podchodzi do ludzi. -Zupelnie, jakby go ciekawili - dodal Tonk Fah. -Oni nie moga byc ciekawi niczego. - Denth pokrecil glowa. - Nie maja zadnych uczuc. Ciolek, wracaj do kata. Niezywy odwrocil sie i ruszyl przed siebie. -Nie - powiedziala roztrzesiona Vivenna. - Niech idzie do piwnicy. -Ale te schody... - zaczal Denth. -I to juz! - syknela dziewczyna. Jej wlosy poczerwienialy na koncach. Najemnik westchnal. -Ciolek, zejdz do piwnicy. Niezywy zawrocil i podszedl do drzwi. Gdy schodzil po schodach Vivenna uslyszala ciche skrzypniecie, ale stwor dotarl na dol bezpiecznie. Usiadla z powrotem, starajac sie opanowac oddech. -Przepraszam - powiedzial Denth. -Nie wyczuwam go - rzucila Vivenna. - To drazniace. Zapominam o jego obecnosci i nie wiem, kiedy sie zbliza. -Rozumiem. - Najemnik skinal glowa. -Nie czuje tez Perelki. - Zerknela na niego. - Ona jest Bezbarwna. -Tak - przyznal Denth i usiadl. - Od dziecka. Rodzice sprzedali jej Oddech jednemu z bogow. -Powracajacy co tydzien potrzebuja swiezego Oddechu - dodal Tonk Fah. -To straszne - stwierdzila dziewczyna. Naprawde bede musiala byc dla niej milsza, dodala juz w duchu. -Nie az tak straszne - powiedzial Denth. - Sam kiedys zylem bez Oddechu. -Naprawde? Skinal glowa. -Kazdy miewa okresy, kiedy z pieniedzmi nie jest zbyt dobrze. Ale pozytywna strona BioChromy jest to, ze Oddech zawsze mozna odkupic. -Zawsze znajdzie sie chetny, by go sprzedac - zauwazyl Tonk Fah. Vivenna pokrecila glowa i zadrzala. -Ale przez jakis czas musiales bez niego zyc. Bez duszy. Denth sie rozesmial - tym razem zupelnie szczerze. -Och, ksiezniczko, to tylko przesad. Pozbawienie Oddechu nikogo tak bardzo nie zmienia. -Ale jest sie wtedy mniej uprzejmym - odparla Vivenna. - Bardziej nerwowym, jak... -Jak Perelka? - spytal rozbawiony najemnik. - Nie, ona bylaby taka bez wzgledu na wszystko. Jestem tego pewien. Tak czy inaczej, po sprzedazy Oddechu wcale nie czulem sie szczegolnie odmieniony. Trzeba sie naprawde postarac, by poczuc roznice. Vivenna odwrocila sie od niego. Nie spodziewala sie, ze najemnik zrozumie. Latwo bylo nazwac jej poglady przesadami, ale ona rownie dobrze mogla obrocic te slowa przeciwko Denthowi. Ludzie zwykle widza to, co chca zobaczyc. Skoro wierzyl, ze bez Oddechu byl tym samym czlowiekiem, mogla to uznac za prosta racjonalizacje faktu sprzedazy BioChromy, a takze pozniejszego kupna Oddechu niewinnej osoby. Poza tym, po co go odkupil, skoro tak swietnie mu sie bez niego zylo? Rozmowa wygasla, dopoki nie wrocila Perelka. Weszla i Vivenna - raz jeszcze - ledwie ja zauwazyla. Stanowczo za bardzo zaczynam polegac na zmysle zycia - stwierdzila i wstala. Perelka przywitala Dentha skinieniem. -Idrianin nie klamal - oznajmila kobieta. - Wypytalam kilka osob. Trojka zaufanych potwierdzila jego tozsamosc. -No to w porzadku - powiedzial Denth, przeciagnal sie i podniosl z podlogi. Obudzil Tonk Faha kopniakiem. - Mozemy wracac do domu. Ostroznie. 23 Dar Piesni znalazl Poranna Rose na dziedzincu za jej palacem. Cieszyla sie wlasnie dzielami jednego z najlepszych ogrodnikow miasta.Powracajacy przeszedl przez trawnik w towarzystwie swych slug, ktorzy wielkim parasolem oslaniali go przed sloncem i dbali o to, by przez caly czas czul sie dostatecznie dopieszczony. Minal po drodze setki donic, garncow i waz, w ktorych rosly najrozmaitsze rosliny, ustawione w zawile wzory geometryczne i prostsze szeregi. Ruchome ogrody. Bogowie byli zbyt boscy, by opuszczac dwor i zwiedzac miejskie parki, wiec trzeba bylo je przynosic im tutaj. Tak wielkie przedsiewziecie wymagalo pracy mnostwa robotnikow, zwozacych rosliny wozkami. Powracajacym nie odmawiano niczego. Oczywiscie z wyjatkiem wolnosci. Poranna Rosa stala i podziwiala sposob rozmieszczenia waz. Zauwazyla nadchodzacego boga, BioChroma ktorego sprawiala, ze kwiaty rozswietlaly sie jeszcze bardziej pysznymi barwami. Bogini wybrala na dzis zaskakujaco skromna sukienke. Nie miala rekawow i wygladala na uszyta z jednego kawalka zielonego jedwabiu, ktory jednak wystarczyl do ukrycia najistotniejszych czesci jej ciala, a nawet kilku fragmentow wiecej. -Dar Piesni, moj drogi - usmiechnela sie - odwiedzasz dame w jej domu? Jakie to uroczo bezposrednie. No dobrze, skonczmy z jalowa gadanina. Chodzmy do sypialni. Usmiechnal sie, podszedl jeszcze blizej i wyciagnal ku niej kartke papieru. Zawahala sie i wziela ja do reki. Cala strona byla pokryta kolorowymi kropkami - pismem rzemieslnikow. -Co to jest? - spytala. -Domyslilem sie, od czego zaczniemy rozmowe - odpowiedzial - wiec oszczedzilem nam trudu brniecia przez te czesc. Spisalem ja zawczasu. Poranna Rosa uniosla brew, po czym zaczela czytac. -Na samym wstepie Poranna Rosa rzuca delikatna sugestie. - Spojrzala mu w oczy. - Delikatna? Zaprosilam cie do sypialni. Nazwalabym to raczej nachalna sugestia. -Nie docenilem cie - przyznal Dar Piesni. - Czytaj dalej, prosze. -Wtedy Dar Piesni zbywa ja czyms - odczytala bogini. - Jakas uwaga, ktora jest tak czarujaca i zarazem sprytna, ze Poranna Rosa poddaje sie urokowi jego geniuszu i przez kilka minut nie jest w stanie dobyc z siebie slowa... Czy ja naprawde musze to czytac? -To arcydzielo - odparl. - Niczego lepszego dotad nie napisalem. Prosze, nastepna czesc jest bardzo wazna. Bogini westchnela. -Poranna Rosa mowi cos potwornie nudnego na temat polityki, ale dodaje slowom smaku, kolyszac kuszaco piersiami. Potem Dar Piesni przeprasza ja za to, ze ostatnio stal sie tak niedostepny. Wyjasnia, ze musial co nieco przemyslec. - Urwala i uniosla wzrok. - Czy to znaczy, ze wreszcie zgadzasz sie ze mna wspolpracowac? Skinal glowa. Krzatajacy sie nieopodal ogrodnicy usuneli kwiaty. Po chwili wrocili, ustawiajac oszalamiajaco piekny wzor z rosnacych w donicach niewielkich, kwitnacych drzewek. Wokol Porannej Rosy i jej goscia zawirowal ukwiecony kalejdoskop barw. -Nie sadze, by krolowa brala udzial w spisku zmierzajacym do przejecia tronu - podjal Dar Piesni. - Rozmawialem z nia tylko przez chwile. Jestem tego pewien. -Dlaczego w takim razie chcesz do mnie dolaczyc? Bog stal przez chwile w milczeniu i przygladal sie kwiatom. -Poniewaz - odpowiedzial wreszcie - mam zamiar dopilnowac, zebys jej nie zniszczyla. Jej i nas wszystkich przy okazji. -Najdrozszy - rzucila Poranna Rosa, sciagajac karminowe usta. - Zapewniam cie, ze jestem zupelnie nieszkodliwa. -Smiem watpic. - Uniosl brew. -No, no! Nigdy nie powinienes sugerowac, ze dama mija sie z prawda - zwrocila mu uwage. - Tak czy inaczej, ciesze sie, ze przyszedles. Czeka nas troche pracy. -Pracy? - zdziwil sie. - Ale to brzmi jakby trzeba bylo... pracowac... -Oczywiscie, moj mily - rzucila, odchodzac. Ogrodnicy natychmiast pobiegli naprzod, usuwajac drzewka z drogi Powracajacych. Ich nadzorca stal nieco z boku i dyrygowal tworzeniem ewoluujacego wzoru niczym botaniczna orkiestra. Dar Piesni podbiegl, doganiajac boginie. -Praca - podjal. - Wiesz co moja filozofia mowi na temat tego pojecia? -Odnosze mgliste wrazenie, ze nie calkiem uznaje jego stosownosc - odpowiedziala Poranna Rosa. -Och, tego bym nie powiedzial. Praca, moja droga, jest jak nawoz. -Czyli cuchnie? Usmiechnal sie. -Nie. Mialem na mysli to, ze praca przypomina mi nawoz pod tym wzgledem, ze ciesze sie z jej istnienia, ale za nic nie chcialbym sie nia skalac. -To niedobrze sie sklada - zauwazyla bogini - poniewaz wlasnie sie na to zgodziles. Westchnal. -Czyli jednak dobrze mi sie wydawalo, ze cos tu smierdzi. -Robisz sie nudny - stwierdzila z usmiechem, ktory skierowala do robotnikow ustawiajacych wzdluz jej drogi wazy z kwiatami. - Zobaczysz, bedzie zabawnie - odwrocila sie ku niemu z blyskiem w oku. - Zeszlej nocy napadnieto Gwiazde Milosierdzia. *** -Och, Poranna Roso, moja droga, to bylo po prostu straszne.Dar Piesni uniosl brew. Gwiazda Milosierdzia byla wspaniala, zmyslowa kobieta, a jednak mocno kontrastujaca z Poranna Rosa. Obie oczywiscie stanowily doskonale wcielenia kobiecego piekna. Poranna Rosa byla jednak szczupla - choc obdarzona sporym biustem - podczas gdy Gwiazda byla tu i owdzie zaokraglona. Wyciagala sie wlasnie na miekkiej kanapie i poddawala pieszczocie powietrza poruszanego wachlarzem z duzych lisci palmowych, ktorym kolysalo nad nia kilku sluzacych. Gwiazda Milosierdzia nie posiadala subtelnego wyczucia stylu, jakim cechowala sie Poranna Rosa. Dobieranie jaskrawych barw w taki sposob, by nie wydawaly sie jarmarczne, stanowi prawdziwa sztuke, a Gwiazda tymczasem najwyrazniej nie znala tej dziedziny sztuki. Choc trzeba przyznac, stwierdzil w duchu Dar Piesni, ze oranz i zloto nie sa najwdzieczniejszymi barwami dla osob, ktore powinny nosic sie z godnoscia. -Gwiazdo, moja droga - odezwala sie cieplo Poranna Rosa. Jeden ze sluzacych podsunal jej krzeslo, dokladnie w chwili, kiedy siadala przy lokciu drugiej bogini. - Wiem jak musisz sie teraz czuc. -Czyzby? - spytala Gwiazda Milosierdzia. - Naprawde to rozumiesz? To straszne. Jakis...szubrawiec zakradl sie do mojego palacu i napastowal moich sluzacych! W domu bogini! Ktoz mogl sie czegos takiego dopuscic? -To z pewnoscia byl po prostu jakis szaleniec - powiedziala kojacym tonem Poranna Rosa. Dar Piesni stal obok z rekami splecionymi na plecach i usmiechal sie wspolczujaco. Chlodny, popoludniowy wiatr powial przez dziedziniec i wpadl pod ich altane. Czesc sluzacych Rosy przyniosla za boginia kwiaty i drzewka, ktore natychmiast rozstawili dokola. Rosliny nasaczaly powietrze koktajlem woni. -Nie rozumiem - przyznala Gwiazda Milosierdzia. - Przeciez straznicy przy bramie powinni temu zapobiec! Po co nam mur, skoro kazdy moze sobie wejsc i zaklocic spokoj naszych domow? Nie czuje sie juz bezpieczna. -Jestem pewna, ze wartownicy beda na przyszlosc bardziej uwazni. - Powiedziala Poranna Rosa. Dar Piesni zmarszczyl brwi i spojrzal na palac Gwiazdy, wokol ktorego roili sie sluzacy niczym zaniepokojone pszczoly obok swego ula. -Czego ten intruz mogl tu szukac? - rzucil cicho, jakby pytal sam siebie. - Moze dziel sztuki? Choc z pewnoscia latwiej byloby obrabowac antykwariusza. -Nie wiemy co prawda, czego chcial - odparla gladko Poranna Rosa - ale wiemy przynajmniej cos na jego temat. -Och? - Gwiazda Milosierdzia uniosla glowe. -Tak kochana - ciagnela bogini. - Naruszyc dom boga mogl tylko ktos wyzbyty szacunku dla tradycji, wlasnosci i religii. Ktos prosty. Ktos, kto nie zna honoru. Niewierny... -Idrianin? - powiedziala Gwiazda. -A zastanawialas sie kiedys, moja droga - zwrocila sie do przyjaciolki Rosa - dlaczego przyslali nam najmlodsza ksiezniczke zamiast najstarszej? Gwiazda Milosierdzia zmarszczyla czolo. -A tak zrobili? -Tak, kochana - przytaknela Poranna Rosa. -To dosc podejrzane. -Na Dworze Bogow dzieje sie cos niedobrego. - Rosa pochylila sie ku niej. - Obawiam sie, ze moga nadejsc niebezpieczne czasy dla korony. -Poranna Roso - rzucil Dar Piesni - pozwolisz na slowko? Bogini obdarzyla go poirytowanym spojrzeniem. Wytrzymal spokojnie jej wzrok i zmusil sie do westchnienia. Poklepala Gwiazde po ramieniu i wyszla z Darem Piesni z pawilonu. Sluzacy i kaplani ruszyli za nimi. -Co ty robisz? - spytal, gdy tylko znalezli sie poza zasiegiem sluchu Gwiazdy Milosierdzia. -Rekrutuje - odparla z blyskiem w oku Rosa. - Bedziemy potrzebowac jej Rozkazow dla Niezywych. -Ja wciaz nie jestem pewien, czy one rzeczywiscie beda nam potrzebne - stwierdzil Dar Piesni. - Moze wojna wcale nie jest konieczna. -Juz ci to tlumaczylam - powiedziala Poranna Rosa. - Musimy byc ostrozni. Ja sie po prostu przygotowuje. -No dobrze - mruknal. Bogini miala racje. - Ale nie wiemy, czy do palacu Gwiazdy wlamal sie Idrianin. Dlaczego sugerujesz, ze tak wlasnie bylo? -A myslisz, ze to czysty przypadek? Ze ktos zakradl sie do jednego z naszych palacow akurat teraz? Kiedy zbliza sie wojna? -Przypadek. -A intruz tak po prostu przypadkiem wybral sobie dom jednej z czworki Powracajacych, ktorzy dysponuja Rozkazami dla Niezywych? Gdybym szykowala sie do wojny z Hallandren, pierwsza rzecza, jaka bym zrobila, byloby zajecie sie wlasnie tym. Mozliwe, ze sprawdzilabym, czy Rozkazy nie sa gdzies przechowywane w formie pisemnej. Albo sprobowalabym zabic bogow, ktorzy nimi rozporzadzaja. Dar Piesni rzucil okiem w strone palacu. Argumenty Porannej nie byly pozbawione sensu, ale z pewnoscia nie byly tez rozstrzygajace. Poczul dziwna potrzebe blizszego przyjrzenia sie sprawie. To jednak tez zapowiadalo pewnego rodzaju prace. A nie mogl przeciez tak po prostu zrezygnowac ze swoich dotychczasowych nawykow. Bylby to szczegolnie niepomyslny precedens. Kiwnal wiec tylko glowa, a Poranna Rosa zaprowadzila go z powrotem do altany. -Moja droga - zaczela bogini, szybko siadajac obok Gwiazdy Milosierdzia, z nieco bardziej powazna mina niz wczesniej. Pochylila sie ku przyjaciolce. - Porozmawialismy i postanowilismy ci zaufac. Gwiazda wyprostowala sie nagle. -Zaufac mi? W jakiej sprawie? -Chcemy podzielic sie z toba pewna wiedza - szepnela Rosa. - Sa posrod nas tacy, ktorzy sie obawiaja, ze Idrianom juz nie wystarczaja gory i ze ostrza sobie zeby na nasze ziemie. -Ale przeciez zjednoczymy sie dzieki krwi - zauwazyla Gwiazda Milosierdzia. - Na tronie Hallandren zasiadzie Krol-Bog z odpowiedniej dynastii. -Tak sadzisz? - odparla Poranna Rosa. - A co wtedy stanie na przeszkodzie, by uznac ten tron za tron Idris? Gwiazda zamarla i - co zaskakujace - spojrzala na Dara Piesni. -Ty tez tak myslisz? - spytala. Dlaczego wszyscy oczekuja jego zdania? Przeciez od dawna robil co w jego mocy, by ich od tego odwiesc, a mimo to wciaz traktowali go tak, jakby byl co najmniej moralnym autorytetem. -Sadze, ze madrze byloby podjac pewne... przygotowania - odpowiedzial. Choc oczywiscie to samo powiedzialbym w kwestii obiadu. Poranna Rosa rzucila mu zniecierpliwione spojrzenie, lecz gdy popatrzyla znow w oczy Gwiazdy Milosierdzia na jej obliczu malowalo sie juz tylko wspolczucie. -Rozumiemy, ze mialas bardzo ciezki dzien - odezwala sie. - Ale, Prosze, zastanow sie nad nasza propozycja. Chcielibysmy, zebys do nas dolaczyla. Razem przygotujemy sie na najgorsze. -Jakie dokladnie przygotowania masz na mysli? - zapytala Gwiazda. -Bardzo proste - odpowiedziala pospiesznie Poranna Rosa. - Nalezy myslec, rozmawiac i planowac. A kiedy uznamy, ze mamy wystarczajaca ilosc dowodow, pojdziemy z tym wszystkim do Krola-Boga. Gwiazda Milosierdzia wyraznie sie uspokoila. Kiwnela glowa. -Tak. Rozumiem. Przygotowania. To rzeczywiscie madre posuniecie. -Teraz odpocznij, moja droga - poradzila Rosa, po czym wstala i odprowadzila Dara Piesni. Oddalili sie od altany. Szli spacerem po doskonale utrzymanym trawniku, z powrotem w strone palacu bogini. Dar Piesni jednak nie mial ochoty tam isc. Niepokoilo go to, co zaszlo podczas niedawnej rozmowy. -Slodka jest - zauwazyla z usmiechem Poranna Rosa. -Mowisz tak tylko dlatego, ze latwo nia manipulowac. -Oczywiscie - odparla bogini. - Wprost uwielbiam ludzi, ktorzy zachowuja sie tak jak powinni. A powinnosc definiujemy teraz jako to, co ja uwazam za sluszne. -Przynajmniej szczerze to przyznajesz - powiedzial Dar Piesni. -Ty moj drogi potrafisz ze mnie czytac jak z ksiazki. Prychnal. -Chyba z takiej, ktorej jeszcze nie przelozono na nasz jezyk. -Twierdzisz tak wylacznie dlatego, ze tak naprawde nigdy nie zadales sobie trudu, zeby ze mnie cokolwiek wyczytac - zauwazyla z usmiechem. - Choc musze tez przyznac, ze jest w Gwiezdzie cos, co mnie niezwykle drazni. -A coz to takiego? -Jej armie. - Poranna Rosa zaplotla rece na piersi. - Dlaczego ona, bogini milosierdzia, dostala pod swoje rozkazy dziesiec tysiecy Niezywych? To oczywisty blad w czyjejs ocenie. Tym wiekszy, ze ja nie otrzymalam nawet jednego zolnierza. -Poranna Roso - rzucil rozbawiony Dar Piesni - jestes boginia uczciwosci, komunikacji i relacji miedzyludzkich. Po co ci wojsko? -Relacje miedzyludzkie czesto wiaza sie z uzyciem armii - odparla. W koncu, jak nazwiesz to, co zachodzi miedzy dwoma mezczyznami okladajacymi sie mieczami? To bardzo miedzyludzkie. -Co racja, to racja - mruknal bog, odwracajac sie w kierunku pawilonu Gwiazdy Milosierdzia. -No dobrze - podjela Rosa. - Ciesze sie, ze doceniasz moje argumenty, poniewaz wszelkie relacje sa tak naprawde wojna. Podobnie jak relacje miedzy nami, moj drogi. My... - Urwala i tracila go w ramie. - Ej? Sluchaj mnie! -Tak? Rozdrazniona wziela sie pod boki. -Z przykroscia stwierdzam, ze twoja zwykla kwiecistosc wyrazu dzisiaj znikla. Chyba bede musiala znalezc sobie kogos innego do zabawy. -Mhm. Tak - rzucil, przygladajac sie palacowi Gwiazdy. - To prawdziwa tragedia. To wlamanie. Intruz byl sam? -Prawdopodobnie - odpowiedziala bogini. - Ale to nieistotne. -Czy komus cos sie stalo? -Kilku sluzacych jest rannych - powiedziala Poranna Rosa, machajac przy tym obojetnie reka. - Znaleziono tez jedno cialo. Ale ty powinienes zajac sie teraz mna, a nie tym... Dar Piesni zamarl. -Chcesz powiedziec, ze ktos zginal? -Tak slyszalam. - Wzruszyla ramionami. Odwrocil sie. -Wroce tam i jeszcze z nia porozmawiam. -Swietnie - syknela Poranna Rosa - ale beze mnie. Ja sie naciesze swoimi ogrodami. -Dobrze - rzucil przez ramie Dar Piesni. - Do zobaczenia. Poranna Rosa mruknela cos z niezadowoleniem i nie zdejmujac rak z bioder, patrzyla za odchodzacym. Dar Piesni nie zwrocil uwagi na jej irytacje. Byl zbyt skupiony na... Czyli jacys sluzacy ucierpieli wskutek tego wlamania. Bog nie powinien sie zajmowac kryminalnymi historiami. A mimo to znow szedl do altany Gwiazdy Milosierdzia, w nieodlacznej asyscie slug i kaplanow. Bogini wciaz spoczywala wyciagnieta na kanapie. -Dar Piesni? - Zdziwiona jego widokiem zmarszczyla brwi. -Wrocilem, poniewaz wlasnie sie dowiedzialem, ze jeden z twoich sluzacych zostal zabity. -Ach, tak - przyznala. - Biedak. Straszliwa historia. Jestem pewna, ze w niebie jest mu dobrze. -Zabawne, ze ludziom jest dobrze tam, dokad wcale nie usmiecha im sie odchodzic - zauwazyl Dar Piesni. - Powiedz mi, jak to sie stalo? -To bardzo dziwne - powiedziala. - Dwoch wartownikow przy wejsciu zostalo ogluszonych. Czworka moich ludzi natknela sie na wlamywacza w korytarzu dla sluzby. Rozpoczela sie bojka, jeden sluga stracil przytomnosc, drugi zostal zabity, a pozostala dwojka uciekla. -W jaki sposob zginal ten czlowiek? Gwiazda westchnela. -Naprawde nie wiem - powiedziala, machajac reka. - Mozesz sie tego dowiedziec od moich kaplanow. Obawiam sie, ze bylam w zbyt duzym szoku, by zapamietac szczegoly. -A moglbym z nimi pomowic? -Skoro musisz - rzucila Gwiazda Milosierdzia. - Ale czy zapomnialam wspomniec o tym, jak bardzo jestem roztrzesiona? Spodziewalabym sie raczej, ze zostaniesz i mnie pocieszysz. -Moja droga Gwiazdo - odpowiedzial. - Jesli mnie choc troche znasz, to sama wiesz, ze najlepsza pociecha, jaka moge ci przyniesc, jest zostawienie cie w spokoju. Zmarszczyla czolo i spojrzala mu w oczy. -Zartowalem, moja droga - dodal. - Ale, niestety, zarty nie sa moja specjalnoscia. Wiercipieto, idziesz? Llarimar, ktory - jak zawsze - stal w poblizu wraz z innymi kaplanami, spojrzal na swego boga. -Wasza Milosc? -Nie ma potrzeby nekac ta sprawa wiekszej liczby osob - stwierdzil Dar Piesni. - Sadze, ze we dwoch doskonale sobie z tym zadaniem poradzimy. -Jak sobie zyczysz, Wasza Milosc - przytaknal kaplan. Raz jeszcze sludzy Powracajacego zostali sami. Zaczeli niepewnie krecic sie po trawie, jak porzucone przez rodzicow dzieci. -O co chodzi, Wasza Milosc? - spytal cicho Llarimar, gdy wchodzili do palacu. -Szczerze mowiac, nie mam pojecia - odparl Dar Piesni. - Mam po prostu wrazenie, ze cos tu jest nie tak. Chodzilo mi o wlamanie. Smierc tego slugi. Nie podoba mi sie to. Kaplan spojrzal na niego z dziwnym wyrazem twarzy. -Co znowu? - rzucil bog. -Nic, Wasza Milosc - odpowiedzial Llarimar. - Po prostu takie zachowanie jest do ciebie wysoce niepodobne. -Wiem - przytaknal Dar Piesni, a mimo to caly czas mial pewnosc, ze podjal wlasciwa decyzje. - Nie mam pojecia, dlaczego mnie to zainteresowalo. Pewnie zwykla ciekawosc. -Ciekawosc tak silna, ze zdolala pokonac twa sklonnosc do unikania... coz, wszystkiego? Dar Piesni wzruszyl ramionami. Poczul dziwny przyplyw energii. Jego zwykla obojetnosc zniknela, zastapiona ekscytacja. Palac wygladal niemal znajomo. W korytarzu dla sluzby znalazl grupke rozmawiajacych ze soba mezczyzn. Podszedl do nich. Zwrocili sie ku Powracajacemu w najwyzszym zdumieniu. -Swietnie, ze was widze - rzucil bog. - Rozumiem, ze mozecie mi opowiedziec o wlamaniu? -Wasza Milosc - odpowiedzial jeden ze sluzacych. Cala trojka pochylila glowy. - Zapewniam, ze panujemy nad wszystkim. Ani tobie, ani innym Powracajacym nic nie grozi. -Tak, tak. - Dar Piesni rozejrzal sie po korytarzu. - Czy to wlasnie tutaj zginal ten czlowiek? Mezczyzni wymienili sie spojrzeniami. -Tam. - Jeden z nich niechetnie wskazal palcem pobliski zakret. -Cudownie. Pojdzcie ze mna, jesli laska. - Dar Piesni ruszyl na miejsce zbrodni. Kilku rzemieslnikow usuwalo deski z podlogi. Prawdopodobnie zamierzali je wymienic. Splamione krwia drewno - bez wzgledu na to jak doskonale wyczyszczone - nie bylo mile widzianym elementem wystroju palacu bogini. -Hm - mruknal Powracajacy. - Nieladnie. Jak do tego doszlo? -Nie jestesmy pewni, Wasza Milosc - odparl jeden z kaplanow. - Intruz ogluszyl wartownikow przy drzwiach, ale nic powazniejszego im nie zrobil. -Tak, Gwiazda Milosierdzia juz mi o tym opowiedziala. Ale potem wdal sie w walke z czterema slugami? -Coz, "walka" nie jest tu najlepszym slowem - powiedzial kaplan i westchnal. Dar Piesni nie byl ich bogiem, ale byl bogiem, a wszyscy na dworze byli zwiazani przysiega, nakazujaca odpowiadac na pytania kazdego Powracajacego. -Pierwszego z nich obezwladnil Przebudzona lina - ciagnal kaplan. - Potem, kiedy jeden zostal, zeby powstrzymac bandyte, dwoch pozostalych pobieglo po pomoc. Intruz jednak szybko pozbawil przytomnosci samotnego obronce. Ten skrepowany lina caly czas jeszcze wtedy zyl. - Kaplan spojrzal na swoich towarzyszy. - Kiedy wreszcie nadeszly posilki - po jakims czasie, opoznila ich czyniaca wielkie zamieszanie Niezywa wiewiorka - drugi z mezczyzn wciaz byl nieprzytomny, ale pierwszy, nadal spetany, juz nie zyl. Zostal zabity pchnieciem miecza w serce. Dar Piesni skinal glowa i przykleknal pomiedzy spekanymi deskami. Pracujacy przy nich mezczyzni pochylili glowy i cofneli sie. Nie byl pewien, co spodziewal sie znalezc. Podloga zostala wyszorowana do czysta, a potem rozmontowana. Niemniej, nieopodal widniala dziwna plama. Podszedl i przyjrzal sie jej z bliska. To drewno jest zupelnie pozbawione koloru, pomyslal. Uniosl glowe i spojrzal na kaplanow. -A wiec mowicie, ze to byl Rozbudzajacy? -Bez watpienia, Wasza Milosc. Raz jeszcze przyjrzal sie szaremu fragmentowi podlogi. Nie ma mozliwosci, zeby to byl Idrianin, zdal sobie sprawe. Zaden z nich nie Przebudzilby niczego. -Jakie to bylo Niezywe zwierze? -Niezywa wiewiorka, Wasza Milosc - odpowiedzial jeden ze sluzacych. - Intruz uzyl jej, by odwrocic nasza uwage. -Dobrze byla wykonana? Ta wiewiorka? Skineli glowami. -Sadzac po jej zachowaniu, uzyl nowoczesnego Rozkazu - powiedzial jeden z kaplanow. - Zamiast krwi miala alkohol. Lapalismy ja przez wieksza czesc nocy. -Rozumiem. - Dar Piesni wstal i wyprostowal sie. - Ale wlamywaczowi udalo sie uciec? -Tak, Wasza Milosc - odpowiedzial ktos. -Jak myslicie, czego tu szukal? Kaplani sie zawahali. -Nie mamy pewnosci, Wasza Milosc - odpowiedzial jeden z nich. - Sploszylismy go, zanim osiagnal swoj cel. Jeden z nas widzial, jak ucieka droga, ktora tu przyszedl. Byc moze wlamywacz nie spodziewal sie tak zdecydowanego oporu. -Sadzimy, ze to byl zwykly zlodziejaszek, Wasza Milosc - rzucil inny sluga. - Zapewne chcial sie wlamac do galerii i ukrasc dziela sztuki. -Tak, to rzeczywiscie mozliwe. Dobra robota. - Dar Piesni odwrocil sie i ruszyl z powrotem korytarzem do wyjscia z palacu. Czul sie dziwnie. Kaplani go oklamali. Nie mial pojecia, skad to wie. A jednak wiedzial, byl o tym gleboko przekonany. Podpowiadal mu to instynkt, o jakiego posiadanie sam siebie dotad nie podejrzewal. Ale, zamiast zaniepokoic, odkrycie tylko zwiekszylo jego ekscytacje. -Wasza Milosc? - spytal Llarimar, spieszac za swym bogiem. - Dowiedziales sie, czego chciales? -Wlamywacz nie pochodzil z Idris - powiedzial cicho Dar Piesni, gdy wyszli na zalany sloncem dziedziniec. Llarimar uniosl brew. -Zdarzalo sie juz, ze Idrianie przybywali do Hallandren i kupowali Oddechy, Wasza Milosc. -A slyszales kiedys o Idrianinie poslugujacym sie Niezywymi? Kaplan umilkl. -Nie, Wasza Milosc - przyznal wreszcie. -Oni nienawidza Niezywych. Uwazaja ich za odrazajacych, czy cos podobnego. Nonsens, ale tak czy inaczej, sposob dzialania intruza wyklucza dzialanie kogokolwiek z Idris. Zreszta, po co mieliby to robic? Zeby zabic jednego z Powracajacych? Na miejscu Gwiazdy pojawilby sie kto inny, a dzieki dworskim procedurom armia Niezywych nie pozostalaby dlugo bez dowodcy. No i nasza ewentualna zemsta bylaby zbyt kosztowna. -Sadzisz wiec, ze to byl zlodziej? -Oczywiscie, ze nie. - Dar Piesni pokrecil glowa. - Wyobrazasz sobie pospolitego zlodziejaszka dysponujacego tyloma Oddechami lub pieniedzmi, zeby porzucic Niezywego? Tylko dla odwrocenia uwagi? Wlamywacz musial byc bogaty. Poza tym, dlaczego szedl korytarzem dla sluzby? Tam nie ma zadnych kosztownosci. W innych salach znalazlby znacznie wiekszy lup. Llarimar przyjrzal sie swemu bogowi z tym samym, dziwnym wyrazem twarzy. -To bardzo dobre i mocne rozumowanie, Wasza Milosc. -Wiem - odpowiedzial Dar Piesni. - Nie czuje sie soba. Chyba powinienem sie upic. -Nie mozesz sie upic. -Ale nacieszylbym sie, probujac. Ruszyli z powrotem do palacu, zabierajac po drodze reszte orszaku. Llarimar wydawal sie zaniepokojony. Dar Piesni jednak wciaz czul ekscytacje. Zabojstwo na Dworze Bogow, myslal. Owszem, zabity byl tylko sluga, ale ja przeciez powinienem byc bogiem dla wszystkich, a nie tylko dla tych, ktorzy sie licza. Ciekawe ile czasu minelo od ostatniego razu, kiedy kogos tu zabito? Na pewno nie za mojego zycia. Kaplani Gwiazdy Milosierdzia cos ukrywali. Dlaczego wlamywacz chcial odwrocic ich uwage - i to w tak kosztowny sposob - skoro mogl po prostu zbiec? Sludzy Powracajacych nie byli przeciez niebezpiecznymi wojownikami. Dlaczego wiec dal tak latwo za wygrana? Same dobre pytania. Dobre pytania, ktorymi akurat on nie powinien sie przejmowac. A jednak przejmowal sie coraz bardziej. Cala droge do palacu, podczas wystawnego obiadu, a potem dlugo w nocy. 24 Sluzacy Siri stloczyli sie niepewnie wokol krolowej. Dziewczyna weszla do gwarnego pomieszczenia. Miala na sobie bialo-niebieska suknie z dlugim na dziesiec stop trenem. Na jej widok kaplani i skrybowie uniesli w najwyzszym zdumieniu glowy; niektorzy natychmiast zerwali sie na rowne nogi i sie uklonili. Inni po prostu patrzyli na przechodzaca, sluzace, jak tylko mogly, staraly sie z gracja niesc za Siri dlugi tren.Dziewczyna szla przez komnate zdecydowanym krokiem - pomieszczenie przypominalo bardziej korytarz niz typowa komnate. Pod scianami staly dlugie stoly, zawalone stosami papierow, nad ktorymi pracowali skrybowie - pochodzacy z Pahn Kahl, ubrani na brazowo mezczyzni. Sciany sali byly, oczywiscie, czarne. Kolorowe pomieszczenia znajdowaly sie jedynie w centralnej czesci palacu, w ktorej Krol-Bog i Siri spedzali wiekszosc czasu. Rzecz jasna oddzielnie. Dobrze, ze chociaz nocami jest juz inaczej, pomyslala z usmiechem. Uczyla wladce pisac i czytac, przez co czula sie tak, jakby uczestniczyla w jakims spisku. Miala tajemnice, ktorej nie znal nikt inny w calym krolestwie, sekret, ktory dzielila z jednym z najpotezniejszych ludzi swiata. Czula na te mysl dreszcz emocji. Wydawalo sie jej, ze powinna bac sie o wiele bardziej. I faktycznie, kiedy zaczynala sie nad tym glebiej zastanawiac, rzeczywistosc kryjaca sie za slowami Niebieskopalcego niepokoila ja o wiele bardziej. I wlasnie dlatego odwiedzila teraz komnate skrybow. Ciekawe dlaczego komnata sypialna znajduje sie poza srodkiem palacu, w jego czarnej czesci? - pomyslala. Tak czy inaczej, przeznaczona dla sluzby, czarna czesc palacu - z wyjatkiem sypialni Krola-Boga - byla ostatnim miejscem, w ktorym skrybowie spodziewali sie zastac swa krolowa. Siri zauwazyla przepraszajace spojrzenia, ktore jej sluzace rzucaly mezczyznom, gdy zatrzymala sie przy drzwiach po drugiej stronie komnaty. Otworzyl je sluga i dziewczyna weszla do kolejnego pomieszczenia. W sredniej wielkosci sali grupa kaplanow relaksowala sie, czytajac ksiazki. Uniesli wzrok na Siri. Jeden, wstrzasniety niespodziewana wizyta, upuscil tom na posadzke. -Potrzebne mi ksiazki - oznajmila Siri. Kaplani wlepili w nia zdumione spojrzenia. -Ksiazki? - odezwal sie wreszcie jeden z nich. -Tak - rzucila Siri, biorac sie pod boki. - W koncu jestesmy w palacowej bibliotece, prawda? -Tak, owszem, Kielichu - przytaknal kaplan, rzucajac okiem na towarzyszy. Wszyscy mieli na sobie oficjalne szaty. Kolorami wybranymi na dzis byly fiolet i srebro. -A zatem - podjela Siri. - Chce wypozyczyc kilka ksiazek. Znuzyly mnie inne rozrywki i postanowilam w wolnym czasie zajac sie lektura. -Ale z pewnoscia nie masz na mysli tych ksiag, Kielichu - odezwal sie inny z kaplanow. - To nudne tomiska. Dziela o religii i finansach. Z pewnoscia opowiadania czy basnie zajelyby cie o wiele bardziej. Siri uniosla brew. -A gdzie znajde te bardziej zajmujace pozycje? -Lektor moglby ci je przyniesc z miejskiej kolekcji - odpowiedzial kaplan, robiac krok w jej strone. - Nie potrwaloby to dlugo. Siri sie zawahala. -Nie, to mi sie nie podoba. Wezme kilka tych. -Nie, nie wezmiesz - odezwal sie ktos za jej plecami. Siri odwrocila sie na piecie. Splotlszy palce rak, stanal przed nia Treledees, wysoki kaplan Krola-Boga. Mial na glowie mitre. Patrzyl ze zmarszczonym czolem. -Nie mozesz mi zabronic - rzucila dziewczyna. - Jestem twoja krolowa. -Moge i zabronie ci, Kielichu - odparl Treledees. - Widzisz, te ksiegi sa bardzo cenne i gdyby cos im sie stalo, krolestwo poniosloby powazny uszczerbek. Nawet nasi kaplani nie moga wynosic ich poza biblioteke. -A co mogloby sie tym ksiegom stac w tym palacu? - zapytala ostro. -Taka jest zasada, Kielichu. Te tomy naleza do naszego pana. Susebron wyrazil sie jasno. Ksiegi maja pozostac tutaj. Czyzby? Naprawde? - przemknelo jej przez mysl. Treledees i jego kaplani stworzyli sobie bardzo wygodna sytuacje. Krol-Bog nie mial jezyka i mogli utrzymywac, ze powiedzial im cokolwiek, co bylo w danej chwili potrzebne, a Susebron nie byl w stanie zaprzeczyc. -Jesli juz koniecznie musisz czytac te ksiegi - dodal Treledees - mozesz zrobic to tutaj. Dziewczyna rozejrzala sie po sali i wyobrazila sobie stado stojacych wokol niej, nadetych kaplanow, sluchajacych, jak literuje trudniejsze slowa, przygladajacych sie, jak Siri robi z siebie posmiewisko. Jesli w tych tomach byly zawarte jakiekolwiek naprawde wazne informacje, zapewne znalezliby sposob, by odwrocic jej uwage i nie pozwolic ich przeczytac. -Nie - rzucila Siri, wychodzac z zatloczonej komnaty. - Moze innym razem. *** Mowilem, ze nie pozwola ci wypozyczyc ksiazek - napisal Krol-Bog.Siri wywrocila oczyma i opadla na plecy na lozko. Wciaz miala na sobie swoja ciezka wieczorna suknie. Z jakiegos powodu, teraz, kiedy juz byla w stanie komunikowac sie z wladca, stala sie wobec niego jeszcze bardziej niesmiala. Suknie zdejmowala bezposrednio przed pojsciem spac - co ostatnio oznaczalo coraz pozniejsze pory. Susebron siedzial na swym zwyklym miejscu - nie na materacu, jak pierwszej nocy. Przysunal sobie krzeslo do lozka. Wydawal sie tak wielki i imponujacy. Przynajmniej do momentu, gdy na nia spojrzal. Jego oblicze wyrazalo wylacznie szczerosc i otwartosc. Przywolal ja machnieciem tabliczki, na ktorej pisal kawalkiem wegla. Przysunela sie do niego. Nje powinnas tak zuoscic kaplanow. Mimo wysilkow dziewczyny, ortografia ucznia pozostawiala niekiedy sporo do zyczenia. Kaplani. Jakis czas temu Siri podwedzila kubek, ktory ukryla w sypialni. Kiedy przystawiala go do sciany i nasluchiwala, udawalo sie jej czasem slyszec nikle glosy rozmawiajacych za sciana osob. Po kazdej nocnej sesji jekow i podskakiwania zwykle dolatywal ja szmer odsuwanych krzesel i trzask zamykanych drzwi. Potem w sasiednim pomieszczeniu zapadala cisza. Albo wiec kaplani rzeczywiscie kazdej nocy odchodzili, przekonani, ze Siri spelnia swoj obowiazek, albo byli wobec niej podejrzliwi i tylko udawali, ze przestaja nasluchiwac. Instynkt podpowiadal jej, ze prawdziwa jest ta pierwsza mozliwosc, ale z Krolem-Bogiem, tak na wszelki wypadek, rozmawiala tylko szeptem. Siri? - napisal. O czym myslisz? - O twoich kaplanach - odpowiedziala cicho. - Irytuja mnie! Rozmyslnie robia wszystko, zeby mnie zdenerwowac. To dobrzy ludzie. Ciezko pracuja dla dobra mojego krolestwa. -Obcieli ci jezyk - zauwazyla dziewczyna. To bylo konieczne - odpowiedzial po kilku chwilach namyslu. Mam zbyt wielka moc. Podsunela sie ku wladcy. Jak zwykle cofnal sie lekko przed nia i odsunal reke. W jego reakcji nie bylo jednak nawet cienia arogancji. Siri zaczela podejrzewac, ze wladca ma po prostu bardzo malo doswiadczenia z dotykaniem. -Susebron - szepnela. - Ci ludzie nie dbaja o twoje interesy. Nie tylko wycieli ci jezyk, ale robia coraz wiecej zlego. Wypowiadaja sie w twoim imieniu, zalatwiajac wlasne sprawy. Nie sa moimi wrogami. To dobrzy ludzie. -Tak? To dlaczego ukrywasz przed nimi, ze uczysz sie czytac? Krol-Bog zamarl i spuscil wzrok. Jak na osobe, ktora od piecdziesieciu lat wlada Hallandren, jest strasznie pokorny, przemknelo Siri przez mysl. Zupelnie jak dziecko. Nie chce, zeby wiedzieli - odpowiedzial wreszcie na tabliczce. Nie chce ich martwic. -Zapewne - mruknela oschle dziewczyna. Spojrzal na nia. Zapefhe? To znaczy ze mi wierzysz? -Nie - odparla Siri. - To byla ironia, Susebron. Wladca zmarszczyl czolo. Nie znam tego slowa. Ironja. -Ironia - przeliterowala - jest wtedy, gdy... Kiedy mowisz jedno, a masz na mysli cos zupelnie przeciwnego. Spojrzal na nia niezadowolony, wscieklymi ruchami wytarl tabliczke i znow zaczal pisac. To zupelnie nie ma sensu. Po co mowic cos innego, niz sie chce powiedziec? -Po to, zeby... - zaczela dziewczyna. - No bo to jest... och, nie wiem To taki madry sposob nabijania sie z ludzi. Nabijania sie? - napisal Susebron. Boze Kolorow! - pomyslala Siri, zastanawiajac sie, jak mu to wytlumaczyc, wydawalo sie jej smieszne, ze nie mial pojecia czym sa ironia lub kpina. A mimo to, cale swoje dotychczasowe zycie przezyl w roli boga i monarchy. -Nabijasz sie wtedy, kiedy mowisz cos, zeby sie z kims droczyc - powiedziala. - To zwykle sa rzeczy dla tej osoby bolesne albo zlosliwe, ale wypowiadasz je czule albo wesolo. Oczywiscie, czasami mowi sie je po to, zeby kogos zranic. Ironia jest jednym ze sposobow nabijania sie z kogos, jednym ze sposobow, w jaki kpimy. Mowimy cos przeciwnego do tego, co chcemy powiedziec, ale w specjalnie przesadzony sposob. Skad wiadomo, czy ktos jest po prostu zlosliwy, czy czuly i wesoly? - Nie wiem - odpowiedziala Siri. - wydaje mi sie, ze slychac to w tonie glosu. Krol-Bog znieruchomial. Wydawal sie zmieszany, widac tez bylo, ze intensywnie sie nad czyms zastanawia. Jestes bardzo normalna - napisal wreszcie. Dziewczyna zmarszczyla brwi. -Tak? Hm. Dziekuje. Czy to byla dobra ironia? - zapytal. Bo w rzeczywistosci jestes bardzo dziwna. -Robie co moge. - Siri sie usmiechnela. Spojrzal na nia uwazniej. -To znow byla ironia - wyjasnila. - Niczego specjalnie nie robie, nie probuje byc dziwna. Tak sie po prostu dzieje. Patrzyl na nia. Jak to mozliwe, ze kiedykolwiek sie tego czlowieka bala? Jak mogla sie tak bardzo pomylic. Jego spojrzenie, mina nie wyrazaly wcale arogancji czy braku uczuc. Byl to wyraz twarzy czlowieka, ktory z calych sil stara sie zrozumiec otaczajacy go swiat. W jego wzroku przejawiala sie niewinnosc. I szczerosc. A mimo to, Susebron nie byl prosty. Tempo, z jakim uczyl sie pisac, dowodzilo tego jasno. Choc trzeba przyznac, ze od wielu lat przeciez znal juz mowiony jezyk, a takze nauczyl sie na pamiec wszystkich liter z ksiazki. Dziewczyna musiala mu tylko wytlumaczyc zasady ortografii i wymowy, by mogl dokonac ostatniego kroku. Niemniej nie mogla wyjsc z podziwu nad sprawnoscia, z jaka przyswajal sobie nowe wiadomosci. Usmiechnela sie do niego i Susebron niepewnie odpowiedzial tym samym. -Dlaczego uwazasz, ze jestem dziwna? - spytala. Nie zachowujesz sie jak inni ludzie. Wszyscy pozostali przez caly czas sie przede mna klaniaja. Nikt sie do mnie nie odzywa. Nawet kaplani, kturzy tylko czasami mnie ucza, choc nie mialem juz lekcji od lat. -Czujesz sie urazony, ze przestalam ci sie klaniac i ze rozmawiam z toba jak z przyjacielem? Wyczyscil tabliczke. Urazony? Dlaczego mialbym sie tak czuc? Czy to jakas ironia? -Nie - odparla pospiesznie - naprawde bardzo lubie nasze rozmowy. Wiec nie rozumiem. -Wszyscy sie ciebie boja - powiedziala Siri. - Boja sie z powodu twojej wladzy, twojej mocy. Ale przeciez nie stanowie juz zagrozenia. Dlatego odjeli mi jezyk. -Nie boja sie twojego Oddechu - sprostowala dziewczyna. - Boja sie wladzy, jaka masz nad ludzmi i wojskiem. Jestes Krolem-Bogiem. W kazdej chwili mozesz rozkazac zabic dowolna osobe w krolestwie. Ale dlaczego mialbym to zrobic? Nie zabilbym dobrej osoby. Z pewnoscia to rozumieja. Siri odchylila sie i oparla na miekkim lozu. Za jej plecami, w kominku, trzaskal ogien. -Ja juz to zrozumialam - powiedziala. - Ale nikt inny nie ma o tym pojecia. Nie znaja cie. Wiedza tylko, jaki jestes potezny. I dlatego sie boja. I dlatego wciaz okazuja ci szacunek. Czyli ty mnie nie szanujesz? - zapytal po chwili zastanowienia. -Oczywiscie, ze szanuje. - Westchnela. - Ja po prostu zawsze mialam klopot z dostosowaniem sie do zasad. Jesli ktos mi kaze cos zrobic, zazwyczaj postepuje na odwrot. To bardzo dziwne. Wydawalo mi sie, ze wszyscy robia to, co sie im kaze. -Cos mi mowi, ze niedlugo sie przekonasz, ze wiekszosc ludzi wcale sie tak nie zachowuje - odparla, usmiechajac sie. Ale przez to mozna napytac sobie biedy. -To kaplani cie tego nauczyli? Pokrecil glowa, po czym wyciagnal reke i siegnal po ksiazke. Zbior bajek dla dzieci. Zawsze zabieral ja ze soba. Po sposobie, w jaki gladzil okladke, dziewczyna widziala, ze ksiazeczka jest dla niego bardzo cenna. To zapewne jego jedyna prawdziwa wlasnosc, pomyslala. Wszystko inne codziennie mu zabieraja i zastepuja czyms innym nastepnego ranka Ta ksiazka. Kiedy bylem maly, czytala mi z niej matka. Nauczylem sie tych basni na pamiec, jeszcze zanim mi ja odebrano. Tu sa opowiesci o wielu dzieciach, ktore byly nieposluszne. I czesto pozeraja je potwory. -Doprawdy? - Dziewczyna sie usmiechnela. Nie boj sie. Matka wyjasnila mi, ze potwory nie istnieja. Ale pamietam lekcje jakie daly mi te basnie. Posloszenstwo jest dobre. Ludzi nalezy dobrze traktowac. Nie wychodzic samemu do dzungli. Nie klamac. Nie krzywdzic innych. Siri usmiechnela sie jeszcze szerzej. Wszystko, czego Susebron sie w zyciu nauczyl, pochodzilo albo z moralizujacych, ludowych basni, albo od kaplanow, ktorzy podsuwali mu akurat taka ilosc wiedzy, by stal sie posluszna ich woli marionetka. Kiedy juz to zrozumiala, okazalo sie, ze nietrudno jest przeniknac tego uczciwego, prostolinijnego czlowieka. Tylko dlaczego odrzucil wszystko, w co do tej pory wierzyl, i poprosil, by go uczyla? Czy naprawde chcial trzymac swe nowe umiejetnosci w tajemnicy przed ludzmi, ktorym dotad przez cale zycie ufal i byl posluszny? Nie, nie mogl byc az tak niewinny jak sie wydawalo. -Te basnie - podjela dziewczyna. - Twoja chec, by wszystkich dobrze traktowac. Czy to wlasnie dlatego... nie wziales mnie ktorejs z tych pierwszych nocy? Nie wzialem cie? Nie rozumiem. Siri zalala sie rumiencem, a jej wlosy staly sie natychmiast plomiennie rude. -Dlaczego po prostu tylko tam siedziales? Bo nie wiedzialem, co innego moglbym zrobic. Wiedzialem, ze musimy miec dziecko, wiec siedzialem i czekalem az sie pojawi. Mysle, ze cos robimy zle. Dziecka jeszcze nie ma. Siri zamarla i zamrugala gwaltownie. Przeciez to niemozliwe... -Nie wiesz, skad sie biora dzieci? W bajkach - napisal - mezczyzna i kobieta spedzaja ze soba noc. Potem maja dzieci. Spedzilismy ze soba wiele nocy, a mimo to nie mamy zadnego dziecka. -I nikt dotad - zaden z twoich kaplanow - nie wytlumaczyl ci, jak to sie robi? Nie. A jak to sie robi? Przez chwile siedziala w milczeniu. Nie, postanowila, czujac jak jej rumieniec ciemnieje jeszcze bardziej. Ja z nim tej rozmowy nie przeprowadze. -Zajmiemy sie ta sprawa innym razem. Musze przyznac, ze pierwszej nocy, kiedy tu przyszlas, poczulem sie bardzo dziwnie. Bardzo sie ciebie balem. Dziewczyna usmiechnela sie, wspominajac wlasne przerazenie. Wowczas nawet nie przyszlo jej do glowy, ze i on moze sie bac. Bo niby czego mialby sie bac? Byl przeciez Krolem-Bogiem. -Czyli - spytala, stukajac palcem w narzute na lozu - nigdy nie zaprowadzono cie do innej kobiety? Nie. Obejrzalem cie naga z wielkim zainteresowaniem. Znow sie zarumienila, a jej wlosy postanowily juz pozostac czerwone. -Nie o to pytalam - rzucila spiesznie. - Pytalam o inne kobiety. Naloznice? Konkubiny? Nic? Nie. -Naprawde strasznie sie boja, ze moglbys splodzic dziecko. Dlaczego tak myslisz? Przeciez przyslali cie do mnie. -Tak, po piecdziesieciu latach rzadow - przypomniala Siri. - I to w bardzo starannie kontrolowanych warunkach, kiedy moglbys poczac dziecko krolewskiej krwi. Niebieskopalcy uwaza, ze to dziecko mogloby stanowic dla nas zagrozenie. Nie rozumiem, dlaczego. Wszyscy tego chca. Musze miec nastepce. -Tylko po co? Wciaz wygladasz, jakbys mial ledwie dwadziescia lat. BioChroma opoznia nadejscie twojej starosci. Bez nastepcy tronu jest zagrozone cale krolestwo. Gdybym nagle zginal, Hallandren nie mialoby wladcy. -A takie zagrozenie nie istnialo przez ostatnie piecdziesiat lat? Zawahal sie, zmarszczyl czolo i starannie wytarl tabliczke. -Oni uwazaja, ze niebezpieczenstwo grozi ci teraz - stwierdzila powoli Siri. - Ale nie moze to byc na przyklad smierc wskutek choroby. Przeciez nawet ja wiem, ze Powracajacy nie choruja. Nie jestem nawet pewna, czy sie starzejecie. Nie wydaje mi sie - odpowiedzial Krol-Bog. -W jaki sposob umarli poprzedni wladcy Hallandren? Bylo ich tylko czterech. Nie wiem, dlaczego umarli. -To znaczy, ze przez kilkaset lat mieliscie tylko czterech krolow, z ktorych wszyscy zgineli w tajemniczych okolicznosciach... Moj ojciec umarl tak wczesnie, ze zupelnie go nie pamietam. Powiedziano mi, ze oddal zycie za krolestwo, ze wykorzystal swoj BioChromatyczny Oddech - co potrafia wszyscy Powracajacy - by wyleczyc straszliwa chorobe. Reszta bogow moze uleczyc tylko jedna osobe, ale Krol-Bog moze uzdrowic wielu ludzi naraz. Tak mi powiedziano. -W takim razie ta historia musiala zostac gdzies zapisana - zauwazyla dziewczyna. - Zapewne w ksiegach historycznych, ktorych kaplani tak pilnie strzega. Przykro mi, ze nie pozwolili ci ich przeczytac. Machnela reka. -Ten pomysl i tak nie mial wiekszych szans na realizacje. Musze wymyslic jakis inny sposob na poznanie dziejow Hallandren. Urodzenie dziecka sciagnie na mnie niebezpieczenstwo, zastanawiala sie. Tak powiedzial Niebieskopalcy. Wiec zagrozenie zycia powstanie dopiero wtedy, kiedy pojawi sie dziedzic tronu. Niebieskopalcy mowil, ze i Susebron bedzie wtedy zagrozony. Brzmi to tak, jakby grozni byli dla nas sami kaplani. Ale dlaczego mieliby chciec skrzywdzic wlasnego boga? Rzucila okiem na wladce, ktory z przejeciem przerzucal stronice swej ksiazki z basniami. Usmiechnela sie, widzac skupienie, z jakim odcyfrowywal kolejne akapity. Coz, myslala dalej. Biorac pod uwage jego znajomosc spraw mesko-damskich, posiadanie potomstwa w najblizszej przyszlosci raczej nam nie grozi. Oczywiscie pozostawalo jeszcze jedno zmartwienie - brak dziecka mogl sie okazac rownie grozny, jak jego narodziny. 25 Vivenna szla ulica wsrod tlumu mieszkancow T'Telir. Meczylo ja przeczucie, ze wszyscy przechodnie doskonale wiedza, kim jest.Zdusila je. Tak naprawde to, ze Thame - ktory pochodzil z jej rodzinnego miasta - zdolal ja odnalezc, bylo jednym wielkim przypadkiem. A zadna z mijajacych ja osob nie miala najmniejszej mozliwosci, by powiazac dziewczyne z ewentualnie zaslyszanymi plotkami. Zwlaszcza, biorac pod uwage stroj Vivienny. Jej suknia poblyskiwala wyjatkowo nieskromna zolcia i czerwienia. Ten stroj byl jedynym, jaki udalo sie znalezc Parlinowi i Tonk Fahowi. ktory spelnial jej surowe wytyczne co do przyzwoitosci. Rurkowata sukienka byla wykonana na zagraniczna modle, kroj pochodzil z Tedradel, zza Morza Wewnetrznego. siegala niemal kolan i, choc uwydatniala piersi, to dekolt zakrywala niemal po szyje. Takze i rekawy byly dlugie. Dziewczyna zauwazyla jednak, ze sama bunczucznie rzuca czasem spojrzenia na inne kobiety, noszace luzne krotkie spodnice i pozbawione rekawow bluzki. Tyle odslonietego ciala musialo wywolywac zgorszenie, ale w takim upale i przy panujacej na wybrzezu wilgotnosci, Vivenna rozumiala dlaczego sie tak ubieraja. Po spedzonym w T'Telir miesiacu nauczyla sie tez poruszac wsrod przelewajacych sie ulicami ludzkich rzek. Wciaz nie byla pewna, czy chce wychodzic z domu, ale Denth okazal sie nieustepliwy. -Wiesz, co najgorszego moze spotkac najemnika wynajetego do ochrony? - spytal jakis czas temu. - Jesli chroniona osoba zostanie zabita, kiedy go przy niej nie bedzie. Nie jest nas wielu, ksiezniczko. Mozemy sie albo rozdzielac i zostawiac cie w domu z jedna osoba na strazy, albo mozesz chodzic z nami. Osobiscie wolalbym widziec cie przy sobie i miec na ciebie oko. Dlatego wychodzila. Ubrana w swoj nowy stroj, z rozpuszczonymi, powiewajacymi za nia wlosami w niezrecznej - i stanowczo nie-idrianskiej - barwie slomy. Szla przez wybudowany na placu ogrod, jakby wyszla na przechadzke, udajac przed wszystkimi, ze nie czuje zdenerwowania. Mieszkancy T'Telir lubili ogrody - mozna je bylo znalezc w wielkiej rozmaitosci we wszystkich dzielnicach miasta. Tak naprawde niemal cale T'Telir stanowilo jeden wielki park. Palmy i paprocie kolysaly sie na kazdej ulicy, egzotyczne kwiaty rozkwitaly przez caly rok. Na placu spotykaly sie ze soba cztery ulice, tworzac cos na ksztalt szachownicy, na ktorej polach pysznily sie rosliny. Na kazdym z tych pol roslo okolo tuzina rozmaitych palm. Budynki otaczajace ogrody byly bardziej wystawne niz te w okolicach nieodleglego targu. Mijalo ich wielu przechodniow, lecz starali sie trzymac wylozonych kamiennymi plytami chodnikow, poniewaz czesto jezdzily tu powozy. Znajdowali sie w bogatej dzielnicy handlowej. Nie bylo tu namiotow i straganow. Artystow ulicznych takze nie spotykalo sie zbyt czesto. Sklepy byly drozsze i sprzedawaly towary lepszej jakosci. Vivenna szla wzdluz polnocno-zachodniej granicy ogrodu. Po prawej jej rece rosly paprocie i trawa. Z lewej miala witryny pelne dziwnych, drogich i rzecz jasna kolorowych towarow. Parlin z Tonk Fahem przygladali sie im ciekawie. Na ramieniu Parlina siedziala malpka, a do swego zielonego kapelusza dolozyl - jak zwykle ostatnio - czerwona kamizelke. Dziewczyne wciaz zastanawial fakt, ze choc tropiciel byl w T'Telir jeszcze bardziej nie na miejscu od niej, to zwracal na siebie stanowczo mniej uwagi. Vivenna szla dalej. Perelka kroczyla nieco za nia, skryta gdzies w tlumie. Kobieta byla w tym dobra - Vivenna zauwazala ja bardzo rzadko, a i to dlatego, ze wiedziala gdzie patrzec. Dentha nie widziala natomiast wcale. Byl gdzies w poblizu, ale kryl sie tak, ze niepodobna bylo go spostrzec. Dotarla do konca ulicy i zawrocila. Wtedy zauwazyla Ciolka. Niezywy stal nieruchomo, niemal jak jeden ze zdobiacych ogrody posagow D'Denirow. Beznamietnie przygladal sie tetniacej na ulicy cizbie. Wiekszosc przechodniow nie zwracala na niego uwagi. Denth mial racje. Niezywych nie bylo w miescie wielu, ale nie stanowili tez rzadkosci. Kilku szlo wlasnie po rynku, niosac zakupy swych wlascicieli. Zaden z nich jednak nie byl tak wysoki ani muskularny jak Ciolek - Niezywi roznili sie miedzy soba tak samo jak ludzie. Czesc z nich pilnowala sklepow. Inni pakowali zakupione produkty. Zamiatali chodniki. Byli wszedzie. Idac dalej, w pewnej chwili zauwazyla Perelke. Najemniczka minela ja w tlumie. Jak ona to robi? Wyglada tak swobodnie, przemknelo Vivennie przez glowe. Wszyscy najemnicy wydawali sie tak zrelaksowani, jakby sie wybrali na swiateczny piknik. Nie myslec o niebezpieczenstwie, powiedziala sobie i zacisnela piesci. Skupila sie na ogrodach. W glebi ducha zawsze zazdroscila ich nieco mieszkancom T'Telir. Ludzie siadywali wygodnie wyciagnieci na trawie, wylegiwali sie w cieniu drzew, przygladali sie rozesmianym, dokazujacym dzieciom. Posagi D'Denirow staly w ponurym szeregu, z uniesionymi rekami i bronia w gotowosci, jakby strzegac spokoju wypoczywajacych. Drzewa piely sie wysoko ku niebu i rozposcieraly galezie, na ktorych rosly dziwne kwiatowe kiscie. W donicach i na klombach kwitly ozdobne rosliny o szerokich platkach: niektore byly prawdziwymi Lzami Edgliego. Austre umiescil kwiaty dokladnie tam, gdzie chcial. Scinanie ich i przesadzanie, albo korzystanie z nich do ozdoby domow i mieszkan, bylo grzeszna ostentacja. Ale czy bylo tez ostentacja sadzenie ich posrodku miasta, gdzie kazdy mogl sie nimi nacieszyc? Odwrocila sie. Dzieki BioChromie wciaz jednak wyczuwala piekno. Liczba przechodzacych obok niej ludzi sprawiala, ze dziewczyna czula w Piersi cos przypominajacego bzyczenie pszczol. Nic dziwnego, ze lubia mieszkac tak blisko siebie, pomyslala, przygladajac sie klombowi, na ktorym kwiaty zostaly zasadzone w koncentrycznych kregach; te jasniejsze gromadzily sie w centrum. A jesli zyje sie w takim scisku, przyrode mozna podziwiac tylko wtedy, gdy sie ja sprowadzi do miasta. -Pali sie! Pozar! Na pomoc! Vivenna zawirowala na piecie, jak niemal wszyscy przechodnie. Budynek, przed ktorym wczesniej stali Parlin i Tonk Fah, pozeraly plomienie. Vivenna nie przygladala sie mu, lecz spojrzala w glab ogrodow Wiekszosc przebywajacych w nich ludzi przygladala sie w oszolomieniu klebom czarnego dymu. Sposob na odwrocenie uwagi numer jeden. Ludzie rzucili sie na pomoc, przebiegali przez ulice, zmuszajac powozy do gwaltownego hamowania. W tej chwili ruszyl naprzod Ciolek. Wmieszal sie w tlum, a po chwili uderzyl kijem konska noge. Vivenna nie slyszala trzasku lamanej kosci, ale zobaczyla, jak zwierze pada i panicznie rzy, ciagnac za soba powoz. Z dachu pojazdu spadl kufer. Powoz nalezal do niejakiego Nanrovaha, wysokiego kaplana Zwiastuna Ciszy. Informatorzy Dentha utrzymywali, ze wlasnie dzis bedzie przewozic kosztownosci. Nawet jesli to okazaloby sie nieprawda, napad na tak wazna osobe zawsze zwracal uwage. Kufer uderzyl o bruk. I - co stanowilo szczesliwy zbieg okolicznosci - roztrzaskal sie, sypiac dokola zlotymi monetami. Sposob na odwrocenie uwagi numer dwa. Vivenna dostrzegla Perelke. Kobieta stala po drugiej stronie powozu. Spojrzala na dziewczyne i skinela glowa. Czas ruszac. Ludzie biegli albo ku lezacym na ulicy zlotym monetom, albo w strone plonacego budynku. Vivenna odeszla. W poblizu Denth z banda zlodziei obrabowywal wlasnie jeden ze sklepow. Skradzione towary zamierzali oddac zlodziejom. Ksiezniczce zalezalo tylko na tym, by te towary zniknely. Gdy odchodzila, dolaczyli do niej Perelka i Parlin. Ze zdziwieniem stwierdzila, ze serce lomoce jej jak oszalale. A przeciez prawie nic sie nie stalo. Nie znalazla sie w powaznym niebezpieczenstwie. Nastapilo tylko kilka "wypadkow". I o to wlasnie chodzilo. *** Minelo juz kilka godzin, a Denth i Tonk Fah nadal nie wrocili do domu. Vivenna siedziala w milczeniu na nowym stolku, zlozywszy dlonie na kolanach. Stolek byl zielony. Braz najwyrazniej nie wchodzil w tym miescie w gre.-Ktora godzina? - spytala dziewczyna. -Nie wiem - syknela Perelka, ktora stala przy oknie i wygladala na ulice. Cierpliwosci, powtarzala sobie ksiezniczka. To nie jej wina, ze jest tak drazliwa. Przeciez odebrano jej Oddech. -Czy nie powinni juz wrocic? - spytala spokojnie Vivenna. -Mozliwe. - Perelka wzruszyla ramionami. - To zalezy, czy nie ukryli sie w ktoryms z naszych mieszkan. Pewnie chca, by wszystko sie uspokoilo. -Rozumiem. Jak myslisz, jak dlugo powinnismy czekac? -Tak dlugo, jak bedzie trzeba - odparla Perelka. - Sluchaj, moglabys przestac sie do mnie odzywac? Bylabym ci bardzo wdzieczna. - Odwrocila sie na powrot do okna. Vivenna zesztywniala, urazona. Cierpliwosci! - pomyslala. Zrozum jej sytuacje. Tego uczy Piec Wizji. Wstala, cicho podeszla do Perelki i polozyla jej dlon na ramieniu. Najemniczka natychmiast podskoczyla. Ludzie pozbawieni Oddechu mieli klopoty z wyczuwaniem bliskosci innych. -Nie przejmuj sie - powiedziala Vivenna. - Ja naprawde rozumiem. -Rozumiesz? - spytala Perelka. - Co takiego niby rozumiesz? -Odebrano ci Oddech - wyjasnila ksiezniczka. - Do czegos takiego nikt nie ma prawa. Vivenna sie usmiechnela, po czym odwrocila sie i ruszyla ku schodom. Perelka wybuchnela smiechem. Dziewczyna zatrzymala sie i obejrzala. -Myslisz, ze mnie rozumiesz? - rzucila najemniczka. - Moze nawet litujesz sie nade mna, poniewaz jestem Bezbarwna? -Twoi rodzice nie mieli prawa tego robic. -Moi rodzice byli wiernymi slugami Krola-Boga - odparla Perelka. - Moj Oddech trafil bezposrednio do niego. To wiekszy zaszczyt, niz kiedykolwiek bedziesz w stanie zrozumiec. Vivenna stala przez chwile w bezruchu, probujac pojac slowa najemniczki. -Wierzysz w Opalizujace Odcienie? -Oczywiscie, ze tak - powiedziala Perelka. - W koncu pochodze z Hallandren, prawda? -Ale reszta... -Tonk Fah urodzil sie w Pahn Kahl - rzucila kobieta. - Kolory mi swiadkiem, ze nie mam pojecia skad sie wzial Denth. Ale ja przyszlam oswiat w T'Telir. -Na pewno jednak nie czcisz tych tak zwanych bogow - powiedziala Vivenna. - Nie mozesz, po tym, co ci wyrzadzono. -Wyrzadzono mi? Trzeba ci wiedziec, ze oddalam swoj Oddech dobrowolnie. -Przeciez bylas tylko dzieckiem! -Mialam jedenascie lat i rodzice pozostawili mi wybor. I dokonalam slusznego. Ojciec byl zatrudniony w farbiarni, ale posliznal sie i przewrocil. Kontuzja plecow nie pozwolila mu dluzej pracowac, a ja mialam piecioro braci i siostr. Wiesz, jak to jest patrzec na glodujace rodzenstwo? Moi rodzice sprzedali swoje Oddechy lata wczesniej, zeby zdobyc pieniadze na zalozenie interesu. A po sprzedazy mojego dostalismy dodatkowo tyle zlota, ze moglismy za nie przezyc niemal caly rok! -Duszy nie mozna wycenic - rzucila Vivenna. - Wy... -Nie osadzaj mnie! - warknela Perelka. - Niech cie Widma Kalada, kobieto. Bylam dumna z tego, ze sprzedalam swoj Oddech. Nadal jestem. Czesc mnie zyje teraz w Krolu-Bogu. Dzieki mnie on wciaz zyje. Naleze do tego krolestwa w sposob, jakiego dostapilo tylko niewielu. Najemniczka pokrecila glowa i odwrocila sie. -Dlatego wlasnie tak mnie irytujecie, wy, Idrianie. Ta wasza duma i przekonanie o wlasnej racji. Gdyby twoj bog poprosil cie o Oddech - albo o Oddech twojego dziecka - nie zrobilabys tego? Oddajecie wlasne dzieci, by zostaly mnichami, zmuszacie je do sluzalczego zycia, prawda? I uwazacie to za oznake wiary. Ale gdy my robimy cos dla naszych bogow, zadzieracie nosy i nazywacie nas bluzniercami. Vivenna otworzyla usta, ale nie byla w stanie odpowiedziec. Choc wciaz uwazala, ze odsylanie dzieci do duchownego zycia jest przeciez czyms innym. -Prawda, poswiecamy sie dla naszych bogow - ciagnela Perelka, spogladajac za okno. - Ale to wcale nie oznacza, ze oni nas wykorzystuja -Dzieki temu, co zrobilam, moja rodzina otrzymala blogoslawienstwo. Nie tylko zarobilismy pieniadze, ktore uratowaly nas przed glodem. Stalo sie cos wiecej. Niedlugo potem wyzdrowial moj ojciec i po kilku latach znow zaczelismy produkowac farby. Moi bracia wciaz prowadza ten zaklad. Nie musisz wierzyc ze to cuda. Mozesz uznac to wszystko za czysty przypadek, skoro tak wolisz. Ale nie lituj sie nade mna z powodu mojej wiary. I nie uznawaj sie za lepsza tylko dlatego, ze sama wierzysz w cos innego. Vivenna zamknela usta. Nie bylo sensu sie spierac. Najemniczka nie chciala jej wspolczucia. Ksiezniczka weszla po schodach na gore. *** Kilka godzin pozniej zaczelo sie sciemniac. Vivenna stala na balkonie na pierwszym pietrze i spogladala na miasto. Na ich ulicy wiekszosc budynkow miala od frontu balkony. Bylo to moze pretensjonalne i ostentacyjne, ale T'Telir widac bylo z nich bardzo dobrze.Miasto lsnilo. W szerszych alejach, wzdluz chodnikow, staly zawieszone na dlugich tyczkach latarnie. Straznicy miejscy zapalali je co noc. Wlasne oswietlenie mialo rowniez wiele domow. Vivenna nie mogla uwierzyc, ile w ten sposob marnuje sie oliwy i swiec. Z drugiej strony wiedziala, ze bliskosc Morza Wewnetrznego sprawia, ze oliwa jest w Hallandren tansza niz w jej rodzinnych gorach. Wciaz nie wiedziala co myslec o wybuchu najemniczki. Jak to mozliwe, by ktos czul sie dumny dlatego, ze skradziono mu Oddech i nakarmiono nim chciwego Powracajacego? Ton glosu Perelki wskazywal, ze mowila szczerze. Z pewnoscia przemyslala to wszystko juz wczesniej. I z pewnoscia byla to zwykla racjonalizacja wypadkow, z ktorymi musiala zyc. Vivenna czula sie jak w pulapce. Piec Wizji uczylo, ze musi sie starac zrozumiec innych. Ze nie powinna stawiac sie ponad bliznimi. Ale z drugiej strony wyznawcy austryzmu po prostu wiedzieli, ze to, co zrobila najemniczka, jest zwyklym swietokradztwem. I obie te kwestie staly ze soba w sprzecznosci. Jesli uzna, ze Perelka postapila zle, wywyzszy sie nad nia. A jesli przyzna, ze kobieta ma racje, zaprzeczy wlasnemu austryzmowi. Niektorzy zapewne uznaliby jej rozterki za smiechu warte, ale Vivenna przez cale zycie starala sie zyc zgodnie z nakazami religii. I wiedziala, ze aby przetrwac w heretyckim Hallandren, musi stac sie jeszcze bardziej zarliwa. Heretyckim. Czy nie wywyzszala sie ponad mieszkancow Hallandren Przez samo okreslanie ich tym slowem? Ale przeciez oni byli heretykami. Nie mogla uznac Powracajacych za prawdziwych bogow. Zaczelo sie jej wydawac, ze przyjecie jakiejkolwiek religii oznacza nieuchronne wpadniecie w pulapke arogancji. Moze wiec zasluzyla sobie na wszystko, co uslyszala od najemniczki? Ktos sie zblizal. Vivenna odwrocila sie i zobaczyla Dentha, ktory otworzyl drewniane drzwi i wyszedl na balkon. -Wrocilismy - powiedzial. -Wiem - rzucila, wciaz patrzac na usiane migocacymi punkcikami swiatel miasto. - Chwile temu wyczulam, ze wchodzicie do budynku. Zachichotal i stanal obok dziewczyny. -Wciaz zapominam, ze posiadasz tyle Oddechow, ksiezniczko. Nigdy z nich nie korzystasz. Poza tym, ze wyczuwam bliskosc innych ludzi, pomyslala. Ale na to nie mam zadnego wplywu. -Poznaje te twoja zmartwiona mine - zauwazyl najemnik. - Niepokoi cie, ze nie realizujemy planow wystarczajaco szybko? Pokrecila glowa. -Martwie sie zupelnie czyms innym, Denth. -Pewnie nie powinnismy zostawiac cie na tak dlugo sam na sam z Perelka. Mam nadzieje, ze nie dopiekla ci zanadto? Vivenna nie odpowiedziala. Westchnela i spojrzala mu w oczy. -Jak wam poszlo? - spytala. -Idealnie - odpowiedzial Denth. - Kiedy zajelismy sie sklepem, nikt nie zwrocil na nas uwagi. Straze wystawiali tylko na noc, musi byc im teraz strasznie glupio, ze obrabowalismy ich w srodku dnia. -Nadal nie rozumiem, co nam z tego przyjdzie - powiedziala. - Przeciez to byl sklep z przyprawami. -Nie chodzilo o sam sklep - sprostowal Denth - tylko o jego magazyny. Zniszczylismy albo wywiezlismy wszystkie beczki soli, ktore trzymali w piwnicy. Ten kupiec jest jednym z trzech w miescie, ktorzy hurtowo handluja sola. Wiekszosc pozostalych handlarzy kupowala ja wlasnie od niego. -Rozumiem... Ale sol? - spytala Vivenna. - Jaki to ma sens? -A jak goraco dzis bylo? - odpowiedzial pytaniem najemnik. Vivenna wzruszyla ramionami. -Stanowczo za goraco. -A co dzieje sie z miesem, kiedy jest za goraco? -Gnije - odparla dziewczyna. - Ale przeciez nie trzeba uzywac do konserwacji miesa soli. Zamiast niej mozna... -Masz na mysli lod? - spytal Denth i zachichotal. - Nie, nie tutaj, ksiezniczko. Jesli chcesz zakonserwowac mieso w Hallandren, musisz je zasypac sola. A gdyby armia musiala wiezc ze soba ryby z Morza wewnetrznego az do Idris... Vivenna sie usmiechnela. -Zlodzieje, z ktorymi dokonalismy tego napadu, wywioza zrabowana sol z Hallandren - podjal Denth. - Przemyca ja do odleglych krolestw, gdzie beda mogli ja sprzedac. Zanim wybuchnie wojna, korona bedzie miala powazny problem z zaopatrzeniem wojska w mieso. To niby niewielki atak, ale wszystko razem powinno przyniesc zamierzony skutek. -Dziekuje - powiedziala dziewczyna. -Nie dziekuj. - Najemnik pokrecil glowa. - Lepiej nam zaplac. Vivenna skinela glowa. Przez chwile milczeli i spogladali na miasto. -Czy Perelka naprawde wierzy w Opalizujace Odcienie? - spytala wreszcie dziewczyna. -Tak goraco, jak Tonk Fah uwielbia drzemac - odpowiedzial Denth. Przyjrzal sie ksiezniczce uwazniej. - Nie poklocilyscie sie o to, prawda? -Nie do konca. Denth gwizdnal. -I nadal stoisz o wlasnych silach? Bede musial jej podziekowac za wstrzemiezliwosc. -Jak ona moze w to wszystko wierzyc? - Vivenna nie rezygnowala. Denth wzruszyl ramionami. -Mnie to tez wydaje sie zupelnie dobra religia. Przynajmniej mozna zobaczyc swoich bogow na wlasne oczy. Mozna z nimi rozmawiac, przyjrzec sie ich blaskowi. Wcale nietrudno to zrozumiec. -Ale przeciez ona pracuje dla Idrianki - zauwazyla Vivenna. - Stara sie utrudnic prowadzenie wojny wlasnym bogom. A powoz, ktory dzis przewrocilismy, nalezal do kaplana. -I to bardzo waznego kaplana - przyznal ze smiechem Denth. - Ech, ksiezniczko. To akurat trudniejsze do zrozumienia. Mam na mysli sposob myslenia najemnika. Placi sie nam za to, bysmy pewne rzeczy robili, ale to nie my je robimy. To wy je robicie. My jestesmy tylko narzedziami. -Narzedziami, ktore sluza walce z bogami Hallandren. -To nie jest dla nas powod, by przestac wierzyc - odpowiedzial Denth. - Oddzielanie wlasnego zycia od pracy wychodzi nam swietnie. Moze to wlasnie dlatego ludzie nas tak nie cierpia. Nie rozumieja, ze jesli nawet zabijemy na polu bitwy przyjaciela, nie stajemy sie przez to zdrajcami. Robimy tylko to, za co nam placa. Jak wszyscy. -To co innego - powiedziala dziewczyna. Denth po raz kolejny wzruszyl ramionami. -Uwazasz, ze kowal zastanawia sie nad tym, czy wykonany przez niego miecz posluzy usmierceniu jego przyjaciela? Vivenna spojrzala na rozswietlone miasto i pomyslala o ludziach, ktorzy w nim zyli. O ich odmiennych wyznaniach, roznych sposobach myslenia, rozmaitych sprzecznosciach zycia. Moze nie byla jedyna osoba na swiecie, ktora starala sie uwierzyc, ze dwie pozornie sprzeczne ze soba rzeczy sa w istocie jedna i ta sama? -A ty, Denth? - zapytala. - Wierzysz w to, co ona? -Nie, na bogow - odparl. -W co zatem? -Nie jestem zbyt religijny - odpowiedzial. - Juz od jakiegos czasu nie. -A twoja rodzina? - spytala dziewczyna. - W co wierzyli rodzice? -Nie mam juz nikogo. Byli wyznawcami dawno zapomnianych religii. Nigdy nie poszedlem w ich slady. Vivenna zmarszczyla brwi. -Przeciez musisz w cos wierzyc. Jesli nie w religie, to w kogos, albo w jakis sposob zycia. -Kiedys tak. -Naprawde zawsze musisz odpowiadac tak mgliscie? Rzucil na nia okiem. -Tak - odparl. - Moze tylko z wyjatkiem odpowiedzi na to pytanie. Uniosla oczy ku niebu. Najemnik oparl sie na poreczy. -W co wierzylem... - zaczal. - Nie wiem, czy zrozumialabys to, ani nawet czy chcialabys mnie wysluchac, gdybym ci o tym opowiedzial. -Wciaz mowisz, ze zalezy ci na pieniadzach - powiedziala. - Ale to nieprawda. Widzialam ksiegi rachunkowe Lemeksa. Nie placil wam zbyt dobrze. Na pewno nie tyle, ile sie spodziewalam. Poza tym, gdybys tylko chcial, moglbys zrabowac zloto z powozu tego kaplana. Poszloby wam to o wiele latwiej niz kradziez soli. Denth nie odpowiedzial. -Nie sluzysz zadnemu znanemu mi krolestwu ani krolowi - ciagnela. - Jestes lepszym szermierzem niz zwykli rzezimieszkowie. Zapewne lepszym od wszystkich. Inaczej nie zaimponowalbys tak latwo przywodcy polswiatka. Gdybys zajal sie nauka fechtunku, zyskalbys slawe, uczniow i nagrody zdobyte w sportowych pojedynkach. Twierdzisz, ze jestes posluszny pracodawcy, ale o wiele czesciej wydajesz rozkazy niz je wykonujesz. Zreszta, skoro nie zalezy ci na zlocie, cala ta gadanina o pracy to najpewniej tylko przykrywka. Urwala. -Tak naprawde - podjela po chwili - jedynym momentem, w ktorym zauwazylam w tobie slad jakichkolwiek uczuc, byla chwila, gdy rozmawialiscie o tym czlowieku, o Vasherze. O tym z mieczem. Na dzwiek tego imienia Denth wyraznie sie spial. -Kim ty jestes? - spytala Vivenna. Spojrzal na nia twardym wzrokiem, po raz kolejny pokazujac jej, ze jowialny usmiech byl tylko maska. Szarada. Miekka powloka, zakrywajaca twarda skale. -Jestem najemnikiem - odparl. -No dobrze. - westchnela. - Kim wiec byles? -Nie chcesz tego wiedziec - powiedzial i odszedl ciezkim krokiem. Dziewczyna zostala sama na pograzonym w mroku balkonie. 26 Dar Piesni obudzil sie i od razu wstal z lozka. Wyprostowal sie, przeciagnal i usmiechnal.-Jaki piekny dzien - powiedzial. Stojacy pod scianami komnaty sludzy spojrzeli na niego niepewnie. -No co? - Bog rozprostowal ramiona. - Chodzcie, ubieramy sie. Sluzacy ruszyli do pracy. Llarimar pojawil sie chwile potem. Dar Piesni czesto zastanawial sie, o jak wczesnej porze kaplan wstaje. Kazdego ranka, gdy bog sie budzil, Llarimar byl juz na miejscu. Wysoki kaplan przyjrzal mu sie uwaznie i uniosl brew. -Jestes dzis rano w doskonalym nastroju, Wasza Milosc. Ranny ptaszek? Dar Piesni wzruszyl ramionami. -Po prostu poczulem, ze juz pora wstawac. -Godzine wczesniej niz zwykle. Powracajacy pochylil glowe, ulatwiajac sluzacym zawiazanie szaty. -Naprawde? -Tak, Wasza Milosc. -Patrzcie panstwo - rzucil bog i skinal glowa wracajacym po spelnieniu obowiazku slugom. -Czy zatem omowimy twoje sny? - spytal kaplan. Dar Piesni zamarl. W glowie zobaczyl kolejny obrazy z koszmaru. Deszcz. Burza. Sztormy. I wspaniala, czerwona pantera. -Nie - odpowiedzial i ruszyl do drzwi. -Wasza Milosc... -O snach porozmawiamy kiedy indziej, Wiercipieto - powiedzial Dar Piesni. - Czeka nas wazna praca. -Znowu? Dar Piesni usmiechnal sie, zatrzymal w wyjsciu i odwrocil. -Chce wrocic do palacu Gwiazdy. -Ale po co? -Nie wiem - oswiadczyl radosnie bog. Llarimar westchnal. -Znakomicie, Wasza Milosc. Ale czy mozemy przynajmniej obejrzec przedtem kilka dziel sztuki? Ludzie zaplacili powazne pieniadze, by poznac twoja opinie. Niektorzy czekaja juz bardzo dlugo. -No dobrze - zgodzil sie Dar Piesni. - Tylko bez marudzenia. *** Dar Piesni przygladal sie obrazowi. Czerwien na czerwieni, roznice miedzy odcieniami byly tak subtelne, ze malarz musial byc osoba, ktora dostapila co najmniej Pierwszego Wywyzszenia. Brutalne, przerazajace karmazyny zderzajace sie ze soba niczym fale - fale, ktore tylko nieznacznie przypominaly ludzi, a mimo to w jakis sposob sprawialy, ze mysl wedrowala ku walczacym ze soba armiom. I robily to o wiele sugestywniej niz jakiekolwiek realistyczne sceny batalistyczne.Chaos. Krwawiace rany na zakrwawionych mundurach, skrywajacych zalane krwia ciala. Czerwien byla tak pelna przemocy. I byla jego kolorem. Mial wrazenie, ze sam znajduje sie w tym obrazie - czul, jak malowidlo go porusza, dezorientuje, wciaga. Fale ludzi kierowaly sie ku jednej, centralnej postaci. Kobieta, ledwie tylko zarysowana kilkoma ugietymi pociagnieciami pedzla. A mimo to wyrazna. Stala wyprostowana, jakby na szczycie wznoszacej sie fali zmagajacych sie ze soba zolnierzy, uchwycona w ruchu, z odchylona glowa i uniesiona reka. Reka, w ktorej trzymala czarny miecz, tak czarny, ze wokol niego ciemnialo niebo. -Bitwa pod Wodospadem Zmierzchu - powiedzial cicho Llarimar, stojacy obok boga w bialym korytarzu. - Ostatnie starcie Wielowojnia. Dar Piesni skinal glowa. W jakis sposob wiedzial to juz wczesniej. Oblicza wielu zolnierzy zaznaczono szaroscia. Niezywi. Wielowojnie bylo pierwszym konfliktem, w ktorym wykorzystano ich na wieksza skale. -Wiem, ze nie przepadasz za bitewnymi scenami - dodal Llarimar. - Ale... -Podoba mi sie - przerwal kaplanowi Powracajacy. - Bardzo mi sie podoba. Llarimar umilkl. Dar Piesni przygladal sie obrazowi i jego plynnej czerwieni. Wszystko zostalo namalowane tak sprawnie, ze pozwalalo wojne poczuc, a nie tylko obejrzec. -Nie wiem, czy to nie jest najlepszy obraz, jaki kiedykolwiek sie tu pojawil. Kaplani stojacy pod sciana pomieszczenia zaczeli szybko notowac. Llarimar patrzyl na boga z niepokojem w oczach. -O co chodzi? - spytal Dar Piesni. -Nic takiego - odpowiedzial wysoki kaplan. -Wiercipieto... - Bog przyjrzal mu sie bacznie. Llarimar westchnal. -Nie moge nic powiedziec, Wasza Milosc. Nie moge wplywac na twoja ocene. -Czyzby zbyt wielu bogow ostatnio chwalilo obrazy? - zapytal Dar Piesni, raz jeszcze spogladajac na malowidlo. Llarimar nie odpowiedzial. -To na pewno nic takiego - stwierdzil Powracajacy. - Po prostu nasza odpowiedz na dyskusje na dworze. -Prawdopodobnie - przytaknal kaplan. Teraz umilkl Dar Piesni. Wiedzial, ze dla Llarimara to nie bylo "nic takiego". Wedlug niego Dar Piesni nie ocenial po prostu dziela sztuki. Kaplan uwazal, ze bog przepowiada przyszlosc. Coz moglo zwiastowac to, ze podobala mu sie scena batalistyczna, ukazana w dodatku za pomoca tak zywych, brutalnych barw? Czy byla to reakcja na jego sny? Ale zeszlej nocy nie snil przeciez o wojnie. Ujrzal burze, to prawda, ale to nie to samo. Nie powinienem byl sie odzywac, pomyslal. A jednak ocenianie dziel sztuki bylo jedyna wazna rzecza, jaka robil w zyciu. Patrzyl na ostre slady pociagniec pedzla. Kazda z postaci byla oddana sprawa tylko kilku mazniec. Obraz byl piekny. Czy wojna moze byc piekna? Jak mogl dostrzegac piekno w tych szarych obliczach walczacych pelnymi zycia cialami? W Niezywych zabijajacych ludzi? Ta bitwa o niczym nie zdecydowala. Nie rozstrzygnela wojny, mimo ze zginal w niej przywodca Zwiazku Pahn - krolestw sprzymierzonych przeciwko Hallandren. Wielowojnie zakonczylo sie ostatecznie dzieki dyplomacji, a nie wskutek rozlewu krwi. Czy naprawde zamierzamy zaczac to wszystko od nowa? - zastanawial sie Dar Piesni, wciaz zahipnotyzowany pieknem malowidla. Czy to, co robie, doprowadzi nas do wojny? Nie, odpowiedzial sam sobie. Nie. Jestem po prostu ostrozny. Pomagam Porannej Rosie w przygotowaniach. To o wiele lepiej niz stac z boku i biernie przygladac sie wydarzeniom. Wielowojnie rozpoczelo sie wlasnie dlatego, ze rodzina krolewska nie zachowala ostroznosci. Nie byla przygotowana. Obraz wciaz go przyciagal. -Co to za miecz? - spytal Dar Piesni. -Miecz? -Ten czarny - wyjasnil bog. - Trzyma go kobieta. -Ja... Ja tu nie widze zadnego miecza, Wasza Milosc - przyznal Llarimar. - Prawde mowiac, nie widze tez kobiety. Jedyne, co widze, to szalencze pociagniecia pedzla. -Sam powiedziales, ze to bitwa pod Wodospadem Zmierzchu. -Taki jest tytul tego obrazu, Wasza Milosc - odparl kaplan. - Pomyslalem, ze tak samo jak ja nic na nim nie widzisz, wiec podalem ci tytul nadany przez malarza. Obaj zamilkli. Wreszcie Dar Piesni odwrocil sie i odszedl od malowidla. -Na dzis dosyc juz sztuki. - Zawahal sie. - Nie palcie tego obrazu. Zachowam go w swojej kolekcji. Llarimar skinal glowa. Dar Piesni wyszedl z palacu, starajac sie odzyskac poranna energie. Udalo mu sie - choc wspomnienie straszliwej i pieknej sceny nie odchodzilo. Wymieszane z wizja z nocnego koszmaru, z porywistym wichrem i burza. Ale nawet i to nie bylo w stanie popsuc mu nastroju. Cos sie zmienilo. Cos go poruszylo. Na Dworze Bogow popelniono morderstwo. Nie mial pojecia, dlaczego to wydarzenie tak bardzo go zaintrygowalo. Powinien przeciez czuc raczej niepokoj, lub uznac je za tragiczne i tyle, A mimo to... Przez cale zycie wszystko dostawal na tacy. Odpowiedzi na pytania, rozrywki zaspokajajace kazdy jego kaprys. Niemal przypadkiem stal sie zarlokiem. Nie mial tylko dwoch rzeczy: nie znal swej przeszlosci i nie mogl opuszczac dworu. I nic nie zapowiadalo, ze to sie w najblizszej przyszlosci zmieni. Tutaj jednak - na dworze - w miejscu, w ktorym az za wiele bylo bezpieczenstwa i wygody - cos sie popsulo. Jedna mala rzecz. Cos, co zignorowala wiekszosc Powracajacych. Nikogo to nie interesowalo. Nikt sie tym nie przejmowal. Kto wiec moglby miec cos przeciwko kilku jego pytaniom? -Zachowujesz sie bardzo dziwnie, Wasza Milosc - powiedzial Llarimar. Dogonil boga na trawiastym dziedzincu, w towarzystwie spieszacych bezladnym stadkiem kaplanow, ktorzy bezskutecznie starali sie rozpostrzec wielki czerwony parasol. -Wiem - odparl Dar Piesni. - Niemniej sadze, ze moglibysmy obaj podpisac sie pod twierdzeniem, ze ja zawsze zachowywalem sie raczej dziwnie jak na boga. -Musze przyznac, ze to prawda. -Wiec wynika z tego, ze zachowuje sie jak zwykle - zauwazyl Powracajacy. - Prawa wszechswiata nie zmienily sie ani troche. -Naprawde wracamy do palacu Gwiazdy Milosierdzia? -Owszem. Myslisz, ze bedzie na nas z tego powodu zla? To mogloby sie okazac ciekawe. Llarimar tylko westchnal. -Jestes juz gotowy, by porozmawiac o snach? Dar Piesni nie odpowiedzial od razu. Sluzacy zdolali wreszcie rozlozyc parasol. -Snila mi sie burza - odezwal sie wreszcie bog. - Stalem wsrod niej i nie mialem gdzie sie skryc. Padal na mnie deszcz i szarpal mna wicher, odrzucal mnie w tyl. Wiatr byl tak porywisty i silny, ze sama ziemia falowala w jego podmuchach. W oczach Llarimara pojawil sie niepokoj. Kolejne zwiastuny wojny, pomyslal Dar Piesni. A przynajmniej tak mi sie wydaje. -Cos jeszcze? -Tak - przyznal bog. - Czerwona pantera. Lsnila, odbijalo sie od niej swiatlo, jakby byla ze szkla albo czegos podobnego. Czekala na deszczu. Kaplan przyjrzal mu sie uwaznie. -Czy ty to wszystko wymyslasz, Wasza Milosc? -Co? Nie! Naprawde mi sie to przysnilo. Llarimar znowu westchnal, ale skinal glowa w kierunku jednego z mlodszych kaplanow, ktory podbiegl, by zanotowac sen Powracajacego. Niedlugo potem staneli przed pomaranczowo-zlotym palacem Gwiazdy Milosierdzia. Dar Piesni zatrzymal sie przed budynkiem. Zdal sobie sprawe, ze jak dotad nigdy jeszcze nie odwiedzil domu innego bostwa, nie wysylajac tam uprzednio poslanca. -Czy chcialbys, zebym poslal kogos przodem, by cie zaanonsowal, Wasza Milosc? - spytal Llarimar. Bog sie zawahal. -Nie - odpowiedzial po chwili namyslu, widzac dwoch wartownikow strzegacych glownego wejscia. Obaj byli o wiele lepiej umiesnieni od zwyklych slug i mieli przy sobie miecze. Waskie, takie jakich uzywa sie do pojedynkow, stwierdzil w duchu Dar Piesni, choc nigdy czegos takiego nie widzial. Podszedl do jednego z mezczyzn. -Czy wasza pani jest u siebie? -Obawiam sie, ze nie, Wasza Milosc - odpowiedzial straznik. - Wybrala sie w odwiedziny do Wielkiej Matki. Wielka Matka, zastanowil sie bog. Jeszcze jedna osoba wladajaca Rozkazami dla Niezywych. Czyzby to byla sprawka Porannej Rosy? Zdecydowal, ze przyjdzie pozniej - brakowalo mu pogawedek z Matka, choc ona, niestety, darzyla go nieskrywana niechecia. -Ach - odpowiedzial Powracajacy. - Coz, chcialbym przyjrzec sie korytarzowi w tym palacu. W miejscu, gdzie doszlo do tej napasci. Wartownicy wymienili sie spojrzeniami. -Nie... jestem pewien, czy mozemy ci na to pozwolic, Wasza Milosc. -Wiercipieto! - rzucil Dar Piesni. - Czy moga mi tego zabronic? -Tylko jezeli otrzymali bezposrednie polecenie od Gwiazdy Milosierdzia. Dar Piesni zwrocil sie na powrot ku mezczyznom. Niechetnie ustapili. -Nie dzieje sie nic zlego - zapewnil ich. - Sama prosila mnie, zebym sie tym zajal. Poniekad. Idziesz, Wiercipieto? Kaplan wszedl za nim do korytarza. Dar Piesni raz jeszcze poczul dziwne zadowolenie. Instynkty, o istnieniu ktorych nie mial pojecia, kazaly mu dokladnie przeszukac miejsce smierci nieszczesnego slugi. Deski w podlodze zostaly wymienione - jego wzmocniony Wywyzszeniem wzrok z latwoscia dostrzegal roznice pomiedzy starymi a nowymi Poszedl nieco dalej. Miejsce, w ktorym drewno zostalo wyprane z kolorow, rowniez naprawiono, szara deska zniknela. Ciekawe, zastanowil sie. Ale nie niespodziewane. Ciekawe... czy sa jeszcze inne takie slady? Ruszyl w glab korytarza i odkryl kolejny kawalek nowej podlogi. Swieze deski tworzyly rowny kwadrat. -Wasza Milosc? - rozlegl sie czyjs glos. Dar Piesni podniosl wzrok i zobaczyl tego samego, szorstkiego w obejsciu, kaplana, z ktorym rozmawial dzien wczesniej. Usmiechnal sie. -Ach, swietnie. Mialem nadzieje, ze sie pojawisz. -Czuje sie w tej sytuacji dosc niezrecznie, Wasza Milosc - rzucil kaplan. -To podobno przechodzi, jesli zje sie duzo fig - odparl bog. - Chcialbym pomowic ze straznikami, ktorzy widzieli tamtej nocy wlamywacza. -Ale dlaczego, Wasza Milosc? - spytal mezczyzna. -Dlatego ze jestem ekscentrykiem - rzucil Dar Piesni. - Poslij po nich. Musze porozmawiac ze wszystkimi sluzacymi i straznikami, ktorzy widzieli zabojce. -Wasza Milosc... - zaczal niepewnie kaplan. - Miejskie wladze juz sie tym zajely. Ustalono, ze napastnik byl zlodziejem, ktory wlamal sie, by skrasc nalezace do Gwiazdy Milosierdzia dziela sztuki. W tej chwili trwaja intensywne... -Wiercipieto. - Powracajacy odwrocil sie do swego kaplana. - Czy ten czlowiek moze zignorowac moje polecenie? -Tylko wtedy, gdyby jego wykonanie zagrazalo bezpieczenstwu jego duszy, Wasza Milosc - wyjasnil Llarimar. Kaplan obrzucil ich obu wscieklym spojrzeniem, po czym odwrocil sie i kazal sluzacemu spelnic prosbe Powracajacego. Bog ukleknal. Widzac to, sludzy zaczeli szeptac z niepokojem. Widac bylo, ze uwazaja, ze bog nie powinien sie nawet pochylac. Dar Piesni nie zwrocil na nich uwagi. Przyjrzal sie kwadratowi ze swiezych desek. Byl wiekszy od pozostalych naprawionych miejsc. Rowniez barwa drewna zostala dopasowana o wiele bardziej starannie. Odcienie roznily sie tylko nieznacznie. Gdyby nie posiadal Oddechu - w znacznych ilosciach - nie zauwazylby niczego. Klapa, zrozumial nagle. Kaplan bacznie sie mu przygladal. Ten fragment podlogi nie jest tak swiezy jak tamte blizej wejscia. Jest nowy w stosunku do calej podlogi. Przeszedl po podlodze na czworakach, rozmyslnie nie badajac tajnego przejscia. Po raz kolejny instynkt podpowiedzial mu, ze powinien zachowac swe odkrycie w tajemnicy. Dlaczego tak nagle stal sie ostrozny? Czyzby to byl wplyw jego pelnych przemocy koszmarow i wspomnienia niezwyklego obrazu? A moze to bylo cos wiecej? Mial wrazenie, ze wydobywa cos z najglebszych zakamarkow samego siebie, ze odnalazl w sobie jakis rodzaj swiadomosci, jakiej nigdy dotad nie posiadal. Odsunal sie od naruszonego fragmentu podlogi, udajac, ze nie zauwazyl klapy i ze szuka kawalkow materialu, ktore mogly zostac oddarte w trakcie walki. Po chwili znalazl nic, ktora musiala pochodzic z szaty sluzacego, i podniosl ja. Kaplan lekko sie odprezyl. A wiec on wie o istnieniu tej klapy, przemknelo przez mysl Darowi Piesni. I byc moze... wie tez kim byl wlamywacz. Przeszedl po podlodze nieco dalej, wywolujac wyrazne zmieszanie sluzacych, az wreszcie zjawili sie wszyscy mezczyzni, z ktorymi chcial rozmawiac. Dar Piesni wstal - pozwolil swoim slugom otrzepac szate z kurzu - i podszedl do nowo przybylych. W korytarzu zebral sie juz pokazny tlumek i zrobilo sie ciasno, wiec bog wyprowadzil wszystkich na zalany sloncem dziedziniec. Przyjrzal sie calej szostce. -Przedstawcie sie. Ty z lewej, jak sie nazywasz? -Gagaril - odpowiedzial mezczyzna. -Przykro mi - rzucil bog. Mezczyzna zalal sie rumiencem. -Otrzymalem to imie po ojcu, Wasza Milosc. -Raczej po tym, jak twoj ojciec spedzil zbyt duzo czasu w pobliskiej gospodzie. Ale dobrze, jaka byla twoja rola w tym calym zamieszaniu? -Pilnowalem wejscia, kiedy pojawil sie intruz. -Byles sam? - spytal Dar Piesni. -Nie - odezwal sie inny mezczyzna. - Ja z nim bylem. -Swietnie. - Bog skinal glowa. - Wy dwaj, stancie gdzies tam. - Wskazal reka na trawnik. Wartownicy popatrzyli po sobie i odeszli kawalek -Stancie tak daleko, zebyscie nie mogli nas slyszec! - zawolal za nimi Powracajacy. Skineli i glowami i odsuneli sie bardziej. -W porzadku - stwierdzil Dar Piesni i popatrzyl na zebranych. - A wy czterej? Kim jestescie? -Wlamywacz zaatakowal nas w korytarzu - powiedzial jeden ze sluzacych, wskazujac na dwoch innych. - Cala trojka. I... jeszcze byl z nami jeden. Ten, ktory zostal zabity. -To straszne nieszczescie - mruknal bog i wskazal na inny fragment dziedzinca. - Pojdzcie tam. Zatrzymacie sie dopiero, kiedy nie bedziecie slyszec naszych glosow. Tam zaczekajcie. Trojka sluzacych kornie odeszla. -Zostales ty - rzucil Dar Piesni i, wspierajac rece na biodrach, przyjrzal sie ostatniemu z wezwanych mezczyzn: niskiemu kaplanowi. -Ja widzialem uciekajacego wlamywacza, Wasza Milosc - oswiadczyl kaplan. - Wygladalem przez okno. -Swietne wyczucie czasu - zauwazyl Dar Piesni i wskazal mezczyznie jeszcze inna czesc trawnika, wystarczajaco oddalona od pozostalych grupek. Kiedy i on odszedl, bog zwrocil sie do kaplana, ktory musial byc ich przelozonym. -Powiedziales, ze wlamywacz posluzyl sie Niezywym zwierzeciem? - przypomnial Powracajacy. -To byla wiewiorka, Wasza Milosc - potwierdzil kaplan. - Zlapalismy ja. -Przynies ja tutaj. -Wasza Milosc, to stworzenie jest dosc niebezpieczne i... - Urwal, widzac mine boga, po czym machnal reka na sluge. -Nie - rzucil Dar Piesni. - Nie on. Pojdziesz i przyniesiesz mi ja osobiscie. Kaplan spojrzal na niego z niedowierzaniem. -Tak, tak. - Bog zdawkowo machnal reka. - Wiem. To ujma dla twojej godnosci. Moze powinienes sie zastanowic nad zmiana wyznania na austryzm. Ale teraz juz idz. Kaplan odszedl, zlorzeczac pod nosem. -Wy - Dar Piesni zwrocil sie do swoich slug i kaplanow - zaczekac tutaj. Wygladali na zrezygnowanych. Byc moze przywykli juz do tego, ze bog ostatnio niezbyt czesto korzysta z ich uslug. -Chodz, Wiercipieto - powiedzial Powracajacy i ruszyl ku pierwszym odeslanym w odlegla czesc dziedzinca mezczyznom. Llarimar podbiegl, by nadazyc za bogiem, ktory szedl ku straznikom, sadzac wielkie, energiczne kroki. -Dobrze - zwrocil sie do wartownikow. - Mowcie, co widzieliscie. -Podszedl nas, udajac szalenca, Wasza Milosc - odpowiedzial straznik. - Wyszedl z cienia, mamrocac niewyraznie pod nosem, zataczal sie. Ale tylko udawal. Kiedy juz sie zblizyl, powalil nas obu. -W jaki sposob? - spytal Dar Piesni. -Chwycil mnie za gardlo fredzlami Przebudzonego plaszcza - powiedzial mezczyzna i skinal glowa na towarzysza - a jego uderzyl w brzuch rekojescia miecza. Drugi straznik uniosl koszule i pokazal wielki siniec, po czym przechylil glowe, demonstrujac drugie otarcie. -Przydusil nas obu - ciagnal pierwszy mezczyzna. - Mnie tymi fredzlami, a Franowi stanal na szyi. Nic wiecej nie pamietamy. Kiedy sie ocknelismy, juz go nie bylo. -Przydusil was - powtorzyl Dar Piesni - ale nie zabil. Z rozmyslem pozbawil was przytomnosci? -Wlasnie tak, Wasza Milosc - potwierdzil straznik. -Opiszcie tego wlamywacza. -Byl wysoki - podjal wartownik. - Mial krotka, zle utrzymana brode. Nie dluga, ale i nie golona od jakiegos czasu. -Nie byl przy tym brudny ani nie cuchnal - dodal drugi. - Po prostu wygladal jak ktos, kto nie przyklada wagi do wlasnego wygladu. Mial dlugie wlosy, siegaly mu do ramion. One takze od dawna nie widzialy grzebienia. -Ubranie tez mial znoszone - powiedzial pierwszy. - Polatane, nic jaskrawego, ale tez nie zupelnie czarne. Takie... bezbarwne. Kiedy teraz sie nad tym zastanawiam, to wygladal mi na obcokrajowca. -I byl uzbrojony? - dopytal Dar Piesni. -Tak, mial ten miecz, ktorym mnie uderzyl - odpowiedzial drugi wartownik. - Wielkie ostrze. Ale nie byl to zwykly miecz. Przypominal raczej taki, jakimi posluguja sie na wschodzie. Prosty i naprawde dlugi. Ukryl go pod plaszczem, ale na pewno bysmy go zauwazyli, gdyby nie szedl w tak dziwny sposob. Powracajacy skinal glowa. -Dziekuje, zostancie tutaj. -To bardzo zajmujace, Wasza Milosc - zauwazyl Llarimar - ale nie bardzo rozumiem, po co. -Jestem po prostu ciekawy - odparl bog. -Prosze o wybaczenie, Wasza Milosc - powiedzial kaplan - ale jak dotad nie wydawales sie szczegolnie ciekawska osoba. Dar Piesni szedl przed siebie. Wszystko, co robil, robil bez zastanowienia. Wszystko przychodzilo naturalnie. Podszedl do grupy sluzacych. -Wy natkneliscie sie na niego w korytarzu, tak? - zwrocil sie do mezczyzn. Skineli glowami. Jeden rzucil okiem w strone palacu Gwiazdy. Na trawniku przed budynkiem czekal barwny tlumek kaplanow i sluzacych, zarowno bogini, jak i Dara Piesni. -Powiedzcie mi, co sie wtedy stalo - poprosil bog. -Szlismy korytarzem dla sluzby - odezwal sie jeden z nich. - Skonczylismy akurat prace i wybieralismy sie do miejskiej tawerny. -I wtedy zobaczylismy kogos w korytarzu - podjal drugi. - Nie wygladal jak jeden z naszych. -Opisz go - polecil bog. -Wysoki mezczyzna - zaczal jeden, a pozostali pokiwali glowami. - Mial obszarpany plaszcz i brode. Wygladal dosc niechlujnie. -Nie - sprostowal inny sluga. - Ubranie bylo stare, ale nie brudne. Byl po prostu zaniedbany. Dar Piesni skinal glowa. -Mowcie dalej. -Coz, nie ma zbyt wiele do powiedzenia - odpowiedzial kolejny sluzacy. - Zaatakowal nas. Na biednego Taffa rzucil Przebudzona line, ktora go natychmiast spetala. Rariv i ja pobieglismy po pomoc. Lolan zostal. Powracajacy spojrzal na trzeciego sluge. -Zostales tam? Dlaczego? -Zeby pomoc Taffowi, oczywiscie - odpowiedzial mezczyzna. Klamie, stwierdzil w duchu Dar Piesni. Jest zbyt zdenerwowany. -Naprawde? - Podszedl blizej do sluzacego. Mezczyzna spuscil wzrok. -Coz, przede wszystkim dlatego. No i intruz mial ten miecz... -Ach, wlasnie - odezwal sie inny. - Rzucil w nas mieczem. To bylo przedziwne. -Nie dobyl go? - spytal Dar Piesni. - Nie chwycil go do reki, tylko rzucil nim w was? Pokrecili glowami. -Rzucil. Ostrze bylo wciaz w pochwie. Lolan go podniosl. - Myslalem, ze bede mogl sie nim posluzyc - wyjasnil Lolan. -Ciekawe - mruknal bog. - Wiec wy uciekliscie? -Tak - przytaknal sluga. - A kiedy wrocilismy z posilkami, juz po tym, jak uporalismy sie z ta przekleta wiewiorka, znalezlismy Lolana na ziemi. Lezal bez zmyslow. Biedny Taff... byl wciaz zwiazany, ale lina nie byla juz Przebudzona. Zostal przebity mieczem na wylot. -Widziales jak umiera? -Nie. - Lolan uniosl dlonie w gescie zaprzeczenia. Dar Piesni zauwazyl, ze sluzacy ma jedna reke zabandazowana. - Wlamywacz ogluszyl mnie piescia. Dostalem w glowe. -Ale przeciez miales miecz - przypomnial bog. -Byl za wielki, zebym mogl go uzyc - odpowiedzial mezczyzna i wbil wzrok w ziemie. Czyli rzucil w was mieczem, a potem podbiegl i uderzyl cie piescia? - zapytal Powracajacy. Sluga kiwnal glowa. -A twoja reka? Mezczyzna zamarl i odruchowo cofnal ranna reke. -Skrecenie. Nic takiego. -Potrzebujesz bandaza na skrecony nadgarstek? - Dar Piesni uniosl brew. - Pokaz mi to. Sluzacy sie zawahal. -Pokaz mi te reke, synu, albo stracisz dusze - zagrzmial Powracajacy, majac nadzieje, ze jego glos brzmi dostatecznie bosko. Mezczyzna powoli wyciagnal reke. Llarimar podszedl do niego i zdjal opatrunek. Reka byla szara, calkowicie pozbawiona koloru. To niemozliwe, pomyslal wstrzasniety Dar Piesni. Przebudzenie nie robi zywemu cialu czegos takiego. Nie mozna czerpac kolorow z zywych istot, tylko z martwych przedmiotow. Z desek, z ubrania, z mebli. Mezczyzna cofnal reke. -Co to jest? - spytal Dar Piesni. -Nie wiem - odpowiedzial sluga. - Ocknalem sie i juz taka byla. -Czyzby? - rzucil oschle bog. - I mam uwierzyc, ze nie miales z tym zajsciem nic wspolnego? Ze nie byles wspolnikiem wlamywacza? Mezczyzna padl na kolana i zaczal glosno plakac. -Blagam, moj panie. Nie odbieraj mi duszy. Nie jestem najlepszym czlowiekiem na swiecie. Chodze do burdeli. Oszukuje w grze w karty... Pozostala dwojka wymienila sie zaskoczonymi spojrzeniami. -...ale naprawde nie mam nic wspolnego z tym intruzem - ciagnal Lolan. - Blagam, musisz mi uwierzyc. Ja tylko chcialem ten miecz. Ten piekny czarny miecz! Chcialem go dobyc, ciac nim, zaatakowac wlamywacza. siegnalem po niego i stracilem czujnosc. Wtedy mnie zaatakowal. Ale nie widzialem, jak zabija Taffa! Przysiegam! Tego czlowieka tez nie widzialem nigdy wczesniej! Musisz mi uwierzyc! Dar Piesni przez chwile milczal. -Wierze ci - powiedzial wreszcie. - Niech to bedzie dla ciebie ostrzezeniem. Badz dobrym czlowiekiem. I nie oszukuj wiecej przy grze. -Tak, moj panie. Powracajacy pozegnal sie skinieniem i wraz z Llarimarem odeszli. -Teraz dopiero poczulem sie troche jak bog - przyznal. - Widziales, jak sprawilem, ze pozalowal swych wystepkow? -Tak, to doprawdy zdumiewajace, Wasza Milosc. -A co myslisz o ich zeznaniach? - spytal Dar Piesni. - Tu sie dzieje cos dziwnego, prawda? -Wciaz nie wiem, dlaczego uznales, ze to ty masz prowadzic dochodzenie w tej sprawie, Wasza Milosc. -Nie mam nic innego do roboty. -Poza byciem bogiem. -To stanowczo przeceniane zajecie - rzucil Dar Piesni, podchodzac do ostatniego ze swiadkow. - Moze i plyna z tego niejakie korzysci, ale godziny pracy mamy zenujaco dlugie. Llarimar stlumil prychniecie, a bog zwrocil sie do czekajacego obok mezczyzny - niski kaplan czekal w swym pomaranczowo-zlotym stroju. Byl o wiele mlodszy od drugiego kaplana. Ciekawe, czy ktos mu kazal mnie oklamac? - zastanowil sie Powracajacy. Czy moze ponosi mnie wyobraznia? -Co masz mi do powiedzenia? - spytal. Mlody kaplan sklonil glowe. -Zajmowalem sie swymi obowiazkami, nioslem akurat do sanktuarium kilka przepowiedni, ktore spisalismy z ust naszej Pani. Uslyszalem dolatujace z innej czesci budynku odglosy zamieszania. Spojrzalem w tamta strone przez okno, ale niczego nie zobaczylem. -Gdzie wtedy byles? - zapytal Dar Piesni. Kaplan pokazal palcem na okno. -Tam, Wasza Milosc. Bog zmarszczyl brwi. W chwili zabojstwa kaplan znajdowal sie po przeciwnej stronie palacu. Byla to jednak ta sama strona, od ktorej wlamywacz dostal sie do budynku. -Widziales stamtad drzwi, pod ktorymi intruz obezwladnil wartownikow? -Tak, Wasza Milosc - potwierdzil mlodzieniec. - Ale ich samych z poczatku nie dostrzeglem. Juz mialem odwrocic sie od okna, zeby sprawdzic, co to za halasy, ale wtedy ujrzalem w swietle latarni cos dziwnego przy drzwiach. Ktos sie tam poruszal. I dopiero wtedy zauwazylem nieprzytomnych. Pomyslalem, ze nie zyja, a ten ciemny ksztalt pomiedzy nimi bardzo mnie przestraszyl. Krzyknalem i pobieglem po pomoc. Zanim ktokolwiek mnie wysluchal, postac juz zniknela. -Szukales go? - spytal Dar Piesni. Kaplan skinal glowa. -I ile ci to zajelo? -Kilka minut, Wasza Milosc. Powracajacy powoli pokiwal glowa. -Znakomicie. Dziekuje. Kaplan ruszyl ku swoim towarzyszom. -Och, zaczekaj - zatrzymal go Dar Piesni. - Czy moze udalo ci sie mu przyjrzec? -Nie, Wasza Milosc - odparl mlodzieniec. - Mial na sobie ciemne ubranie, trudne do opisania. No i bylo za daleko. Dar Piesni odprawil go gestem. Z namyslem potarl brode i spojrzal na Llarimara. -No i? Wysoki kaplan uniosl brew. -No i co, Wasza Milosc? -No i co myslisz? Llarimar pokrecil glowa. -Ja... szczerze mowiac, nie wiem, Wasza Milosc. Ale to w oczywisty sposob wazne. -Naprawde? - Powracajacy przyjrzal sie kaplanowi, ktory skinal glowa. -Tak, Wasza Milosc. Z powodu tego, co powiedzial ten ranny w reke sluga. Wspomnial o czarnym mieczu. Przepowiedziales to, pamietasz? Obraz rano? -To nie byla przepowiednia - zaprotestowal Dar Piesni. - Ten miecz byl po prostu namalowany. -Wlasnie w ten sposob dzialaja przepowiednie, Wasza Milosc - stwierdzil kaplan. - Nie rozumiesz? Spogladasz na obraz i twoim oczom ukazuje sie jego tresc. A ja widzialem tylko pozbawione sensu czerwone slady. Cala scena, ktora opisales, wszystko, co zobaczyles na plotnie, to przepowiednia. Jestes bogiem. -Alez ja zobaczylem dokladnie to, co obraz mial przedstawiac! - rzucil Dar Piesni. - I to jeszcze zanim powiedziales mi, jak jest zatytulowany. Llarimar pokiwal glowa, jakby ostatnie zdanie boga dowodzilo jego racji. -Och, niewazne. Kaplani! Nieznosni fanatycy. Wszyscy tacy jestescie, co do jednego. Tak czy inaczej zgadzasz sie ze mna, ze cos tu jest nie tak. -Zdecydowanie, Wasza Milosc. -I dobrze - stwierdzil Powracajacy. - Wiec prosze cie uprzejmie, zebys juz nie marudzil, kiedy badam te sprawe. -Prawde mowiac, Wasza Milosc - powiedzial Llarimar - bardzo wazne jest, bys sie w to nie mieszal. Przewidziales, ze sie to wydarzy, ale jestes przeciez wyrocznia. Nie wolno ci wplywac na przedmiot twych przepowiedni. Jesli bedziesz sie tym nadal zajmowac, mozesz zaklocic rownowage. -Lubie brak rownowagi - odparl Dar Piesni. - Poza tym, to bardzo zabawne. Llarimar jak zwykle nie zareagowal na to, ze bog nie skorzystal z jego rady. Ruszyli w strone glownej grupy kaplanow. -Wasza Milosc - zaczal kaplan - pytam dla zaspokojenia wlasnej ciekawosci. Co ty myslisz o tym morderstwie? -To oczywiste - rzucil Powracajacy. - Wlamywaczy bylo dwoch. Pierwszym jest ten wysoki mezczyzna z mieczem, i to on napadl na wartownikow i zaatakowal sluzacych w korytarzu, a potem wypuscil Niezywego i zniknal. Druga osoba - ta ktora widzial mlody kaplan - pojawila sie po nim. I to ten drugi czlowiek jest morderca. Llarimar zmarszczyl czolo. -Skad ten wniosek? -Pierwszy dolozyl wszelkich staran, by nikogo nie zabic - powiedzial bog. - Ryzykujac wiele, pozostawil wartownikow przy zyciu, choc mogli w kazdej chwili odzyskac przytomnosc i wszczac alarm. Nie dobyl tez miecza kiedy spotkal sluzacych, tylko probowal ich unieszkodliwic. Nie mial powodu, by zabijac spetanego czlowieka, szczegolnie, ze juz wczesniej zostawil swiadkow. Ale jesli wlamywaczy bylo dwoch, to wszystko nabiera sensu. Zwiazany sluga byl swiadomy, kiedy pojawil sie wlasnie ten drugi, i byl jedynym czlowiekiem, ktory go widzial. -Zatem uwazasz, ze ktos poszedl za mezczyzna z mieczem, zabil jedynego swiadka, a potem... -A potem obaj znikneli - dokonczyl Dar Piesni. - Znalazlem ukryte przejscie w podlodze, wydaje mi sie, ze pod palacem musi znajdowac sie jakis podziemny tunel. To raczej jasne. Jest jednak cos, co wcale nie jest takie jasne. - Spojrzal na Llarimara i zwolnil zanim jeszcze dolaczyli do grupy kaplanow i sluzacych. -Coz to takiego, Wasza Milosc? - spytal Llarimar. -Nie wiem, w jaki sposob, na wszystkie Kolory, ja na to wpadlem! -Sam sie nad tym glowie, Wasza Milosc. Dar Piesni pokrecil glowa. -To musi byc cos, co umialem juz przedtem, Wiercipieto. Wszystko, co teraz robie, jest dla mnie bardzo naturalne. Kim bylem przed smiercia? -Nie wiem o czym mowisz, Wasza Milosc. - Kaplan odwrocil wzrok. -Przestan, Wiercipieto. Wiekszosc swego zycia po Powrocie spedzilem, przewalajac sie po miekkich kanapach, ale w chwili, kiedy ktos zostal zamordowany, wyskakuje nagle z lozka i nie moge sie oprzec wsciubianiu nosa w nie swoje sprawy. Nie wydaje ci sie to ani troche podejrzane? Llarimar wciaz nie patrzyl bogu w oczy. -Na Kolory! - zaklal Dar Piesni. - Czyzbym byl wczesniej kims pozytecznym? A juz zaczynalem wierzyc, ze zginalem w jakis rozsadny sposob. Na przyklad, spadajac z balkonu po spozyciu zbyt duzej ilosci alkoholu. -Wasza Milosc, dobrze wiesz, ze zginales w szlachetny sposob. -Przeciez to mogl byc bardzo szlachetny trunek. Kaplan pokrecil glowa. -I wiesz takze, Wasza Milosc, ze nie moge ci powiedziec, kim byles przedtem. -Coz, skads sie te moje instynkty wziely - powiedzial Dar Piesni, gdy podchodzili do grupy przygladajacych sie im slug i duchownych. Glowny kaplan czekal juz na nich z drewnianym pudelkiem. Ze srodka dobiegaly odglosy wscieklego drapania. -Dziekuje - rzucil Powracajacy, odebral mu pudelko i ruszyl dalej, nawet nie zwalniajac kroku. - Mowie ci, Wiercipieto. Nie jestem zadowolony. -Dzis rano wydawales sie bardzo szczesliwy, Wasza Milosc - zauwazyl Llarimar, gdy odchodzili od palacu Gwiazdy Milosierdzia. Wysoki kaplan bogini zostal za nimi z niewypowiedziana skarga na ustach. Orszak Dara Piesni ruszyl za swym bogiem. -Bylem szczesliwy - przytaknal Powracajacy - bo nie mialem pojecia co sie tu dzieje. Jak mam byc dalej prozniakiem, skoro korci mnie, zeby badac te sprawe? Mowie ci, to morderstwo zniszczy moja starannie wypracowana reputacje nieprzydatnego nieroba. -Wyrazy wspolczucia, Wasza Milosc. Widze, ze ten cien motywacji przysparza ci niemalych klopotow. -Wlasnie tak. - Dar Piesni westchnal i podal kaplanowi pudelko z rozwscieczonym Niezywym gryzoniem. - Masz. Myslisz, ze moi Rozbudzajacy potrafia zlamac haslo bezpieczenstwa? -Za jakis czas na pewno - odpowiedzial Llarimar. - Choc to tylko zwierze, Wasza Milosc. Niczego nam nie powie. -Tak czy inaczej, kaz im to zrobic - polecil bog. - Ja tymczasem pomysle jeszcze troche o swoim dochodzeniu. Wrocili do jego palacu. Dar Piesni zaczal sie zastanawiac, ze uzyl slowa "dochodzenie" w odniesieniu do morderstwa. Nigdy go w tym kontekscie nie uzywal. A mimo to wiedzial, ze uzyl go odpowiednio. Instynktownie, odruchowo. Po Powrocie nie musialem sie uczyc na nowo mowic, zastanawial sie. Nie musialem sie tez uczyc chodzenia, czytania ani niczego w tym rodzaju. Zapomnialem tylko kwestie, ktore bezposrednio dotyczyly mojego osobistego zycia. Ale wyglada na to, ze nie wszystkie. Po chwili zaczal sie zastanawiac, co jeszcze moglby zrobic, gdyby mu sie tylko chcialo. 27 Wszystkich poprzednich wladcow musialo spotkac cos zlego, myslala Siri, idac szybkim krokiem przez niekonczace sie korytarze i komnaty palacu Krola-Boga. Jej sluzace spieszyly za nia, trzymajac sie nieco z tylu. Cos, takiego, czego obawia sie Niebieskopalcy. On uwaza, ze teraz moze to spotkac Susebrona. Powiedzial, ze niebezpieczenstwo moze grozic Krolowi-Bogu i mnie.Szla przed siebie, ciagnac za soba tren wykonany z niezliczonych pasemek przejrzystego zielonego jedwabiu. Jej dzisiejsza suknia byla uszyta z materialu cienkiego niemal jak pajecza siec. Sama ja wybrala, a potem Poprosila sluzace, by przyniosly jej dodatkowy, grubszy szal. Zabawne jak szybko przestala sie martwic tym, ze jej stroje sa ostentacyjne i pretensjonalne. Miala na glowie znacznie bardziej powazne problemy. Kaplani naprawde mysla, ze Susebronowi moze sie cos stac, stwierdzila w duchu. Dlatego tak bardzo zalezy im na nastepcy tronu. Twierdza niby, ze chodzi o zapewnienie sukcesji, ale przeciez nie przejmowali sie tym przez ostatnie piecdziesiat lat. Cale dwadziescia lat czekali spokojnie na krolowa z Idris. Na czymkolwiek to zagrozenie polega, nie moze byc nagle. A jednak kaplani zachowuja sie tak, jakby wlasnie sie zblizalo. Mozliwe, ze tak bardzo zalezalo im na tym, by zona Krola-Boga miala w zylach krew dawnych wladcow, ze dotad podejmowali ryzyko swiadomie. Ale przeciez nie musieli czekac az dwudziestu lat. Vivenna moze rodzic dzieci juz od dawna. Tylko ze w traktacie zapisano zapewne konkretna ilosc lat, a nie wiek ksiezniczki. Uklad mogl stanowic, ze krol Idris ma dwadziescia lat na wyslanie narzeczonej dla wladcy Hallandren. To wyjasnialoby, dlaczego ojciec mogl zamiast starszej corki wyslac Siri. Dziewczyna zlajala sie w duchu za ucieczke z lekcji, na ktorej opowiadano o traktacie. Nie miala pojecia, co tak naprawde w nim postanowiono. Ale cos jej podpowiadalo, ze grozace im teraz niebezpieczenstwo moglo wynikac z tresci samego tego dokumentu. Potrzebowala wiecej informacji. Niestety, kaplani nie palali checia pomocy, sluzacy milczeli, a Niebieskopalcy, coz... Wreszcie zauwazyla skrybe w jednej z komnat. Szedl, notujac cos w swej ksiedze. Siri przyspieszyla kroku. Zaszelescil jej tren. Starzec obejrzal sie i spostrzegl ja. Otworzyl szeroko oczy i rowniez przyspieszyl kroku, skrecajac w otwarte drzwi, prowadzace do sasiedniej komnaty. Siri zawolala za nim i szla tak szybko, na ile pozwalal jej stroj, ale kiedy dotarla na miejsce, w sali juz nikogo nie bylo. -Na Kolory! - zaklela, czujac, jak z irytacji czerwienieja jej wlosy. - I nadal uwazacie, ze on mnie nie unika? - rzucila ostro do swej najstarszej sluzacej. Kobieta spuscila wzrok. -Sluga palacowy postapilby nieodpowiednio, unikajac swej krolowej, Kielichu. Z pewnoscia cie nie zauwazyl. Jasne, pomyslala Siri. Jak za kazdym razem. Kiedy po niego posylala, skryba pojawial sie zawsze dopiero po tym, jak ona rezygnowala z czekania i odchodzila. Gdy kazala pisac do niego listy, odpowiadal tak ogolnikowo, ze jej zdenerwowanie tylko narastalo. Nie byla w stanie wyniesc ksiag z palacowej biblioteki, a kiedy probowala czytac je na miejscu kaplani skutecznie ja rozpraszali. Polecila, by przyniesiono jej ksiazki z miasta, ale kaplani nalegali, by czytal je jej jeden z nich, po to, by nie "meczyla oczu". Byla wiec pewna, ze jesli w ksiazkach znajdowaly sie jakies fragmenty, ktorych wedlug nich nie powinna poznac, lektor je po prostu omijal. Byla calkowicie zalezna od kaplanow i sluzacych, we wszystkich sprawach, w tym takze w dostepie do informacji. Chyba, ze... - zastanowila sie, wciaz stojac w jasnoczerwonej komnacie. Istnialo jeszcze jedno zrodlo informacji. Zwrocila sie do sluzacej. -Co sie dzis dzieje na dziedzincu? -Wiele roznych rzeczy, Kielichu - odpowiedziala kobieta. - Przybyli malarze i maluja teraz obrazy i szkice. Treserzy zwierzat z Poludnia pokazuja egzotyczne stworzenia. Wydaje mi sie, ze przyprowadzili slonie i zebry. Kilku producentow farb demonstruje nowe zestawienia kolorow. Sa tez oczywiscie minstrele. -A w tym budynku, do ktorego kiedys poszlismy? -W amfiteatrze, Kielichu? Wydaje mi sie, ze wieczorem odbeda sie tam zawody. Konkurs sprawnosci fizycznej. Siri skinela glowa. -Przygotujcie dla mnie loze. Chce to obejrzec. *** Kiedy Siri mieszkala jeszcze w swoich rodzinnych stronach, od czasu do czasu ogladala zawody biegaczy. Organizowano je zwykle spontanicznie, jako ze mnisi nie pochwalali podobnych popisow. To przeciez Austre obdarzyl ludzi talentami, a pysznienie sie nimi bylo uznawane za oznake arogancji.Chlopcow jednak nie bylo tak latwo poskromic. Widziala, jak biegaja, sama ich nawet do tego zachecala. Tamte zawody nie mogly sie jednak w niczym rownac z tym, co urzadzili dzis mieszkancy Hallandren. Naraz odbywalo sie okolo szesciu roznych konkurencji. Niektorzy mezczyzni miotali duzymi kamieniami, starajac sie dorzucic jak najdalej. Inni scigali sie na okraglym torze wytyczonym wokol areny, wzbijali tumany piasku, pocili sie potwornie w dusznym upale Hallandren. Jeszcze inni ciskali oszczepami, strzelali z lukow albo brali udzial w konkursie skokow w dal. Siri przygladala sie temu, okrywajac sie coraz glebszym rumiencem - takim, ktory konczyl sie tam, gdzie konczyly sie jej wlosy. Zawodnicy byli ubrani jedynie w przepaski biodrowe. Ani razu podczas swego pobytu w tym wielkim miescie nie widziala jeszcze niczego rownie... ciekawego. "Dama nie powinna sie przygladac mlodym mezczyznom" - pouczala ja zawsze matka. - "To nieprzystojne". Ale po co mialaby tu siedziec, jesli nie po to, zeby sie im przygladac? Nie mogla nic na to poradzic i przy tym nie chodzilo tylko o ogladanie ich nagich cial. Wszyscy zawodnicy byli ludzmi, ktorzy ciezko trenowali i opanowali swoje dyscypliny do perfekcji. Przygladajac sie, Siri zauwazyla, ze zwyciezcy poszczegolnych konkurencji nie cieszyli sie szczegolnym zainteresowaniem widzow. Tu nie liczylo sie zwyciestwo, ale umiejetnosci pozwalajace cieszyc sie samym udzialem. Pod tym wzgledem konkursy pozostawaly niemal w zupelnej zgodzie z idrianska wrazliwoscia, choc jednoczesnie stanowily calkowite jej przeciwienstwo. Piekno sportu zaprzatnelo ja na dluzej niz planowala. Jej wlosy przez caly czas polyskiwaly ciemna czerwienia, nawet gdy juz przywykla do ogladania zmagajacych sie ze soba polnagich mezczyzn. Wreszcie jednak zebrala sie w sobie, wstala i odwrocila od wydarzen na arenie. Miala cos do zalatwienia. Jej sluzace uniosly glowy. Idac tu, zabraly ze soba wszystkie konieczne luksusy. Kanapy i poduchy, owoce i wino, a nawet wezwaly kilku mezczyzn z wachlarzami, by krolowa mogla plawic sie w przyjemnym chlodzie. Po ledwie kilku tygodniach w palacu, tego rodzaju wygody zaczely jej sie wydawac czyms naturalnym. -Ostatnim razem, gdy tu bylam, odwiedzil mnie pewien bog - powiedziala Siri przypatrujac sie zakrytym barwnymi baldachimami lozom w amfiteatrze. - Jak sie nazywa? -To Dar Piesni zwany Meznym, Kielichu - odpowiedziala jedna z kobiet. - Bog odwagi. Siri skinela glowa. -A jakie sa jego kolory? -Zloto i czerwien, Kielichu. Dziewczyna sie usmiechnela. Zobaczyla odpowiedni baldachim. Nie byl jedynym bogiem, ktory przedstawil sie jej na przestrzeni tych kilku tygodni, ale tylko on spedzil z nia chwile na rozmowie. Nie byla to latwa konwersacja, ale przynajmniej wydawalo sie, ze Powracajacy szczerze jej chcial. Wyszla z lozy, ciagnac za soba po kamieniach dlugi, piekny tren. Jakis czas temu, niemal przemoca stlumila w sobie wyrzuty sumienia z powodu niszczenia sukien, zwlaszcza ze kazda z nich po jednym dniu noszenia i tak trafiala w ogien. Sluzace rzucily sie gwaltownie do pracy. Zebraly meble i jedzenie, po czym ruszyly za Siri. Podobnie jak za jej pierwszym pobytem w amfiteatrze, ponizej na lawkach zebrali sie widzowie - kupcy bogaci na tyle, by wykupic sobie mozliwosc wstepu, albo biedacy, ktorzy wygrali na specjalnej loterii. Na jej widok, wielu z nich unioslo glowy. Rozlegly sie szepty. Tylko tak moga mnie obejrzec, zrozumiala. Tylko tutaj moga zobaczyc swoja krolowa. Byla to jedna z rzeczy, ktore w Idris rozwiazano znacznie lepiej niz w Hallandren. Idrianie nie mieli najmniejszego problemu z dostepem do krola i innych przedstawicieli wladzy, podczas gdy tutejsi przywodcy wywyzszali sie nad poddanych - byli dla nich odlegli, a nawet tajemniczy. Dziewczyna podeszla do czerwono-zlotego baldachimu. Bog, z ktorym wczesniej rozmawiala, lezal wyciagniety na kanapie i popijal z wielkiego, pieknie rzezbionego szklanego kielicha, wypelnionego lodowatym czerwonym plynem. Wygladal prawie dokladnie tak samo jak wtedy - te same perfekcyjne meskie ksztalty, ktore zaczela juz nieodmiennie kojarzyc z boskoscia, doskonale ufryzowane czarne wlosy, opalona na zloto skora i zblazowany sposob bycia. W tym takze Idrianie maja racje, pomyslala. Moze moi pobratymcy rzeczywiscie sa zbyt surowi, ale na pewno nie jest dobrze tak sobie dogadzac, jak to czynia niektorzy z Powracajacych. Bog - Dar Piesni - spojrzal na nia i z szacunkiem skinal glowa. -Witaj, krolowo - przywital sie. -Witaj, Darze Piesni zwany Meznym - odpowiedziala, gdy sluzaca podstawila jej krzeslo. - Ufam, ze przyjemnie spedziles dzien? -Od rana udalo mi sie odkryc kilka niepokojacych cech wlasnej duszy, przez co z wolna zmieniam zdanie na temat celu swej egzystencji. - Upil tyk napoju. - Poza tym nie dzialo sie raczej nic. A ty, pani? -Stanowczo mniej objawien niz w twoim wypadku - odpowiedziala Siri i usiadla. - Za to wiecej niepewnosci. Wciaz brak mi obycia i znajomosci tutejszych zwyczajow. Mialam nadzieje, ze odpowiesz mi na kilka Pytan. Potrzebuje nieco informacji. Moze wiec... -Obawiam sie, ze nie - rzucil Dar Piesni. Siri umilkla i zarumienila sie zawstydzona. -Przepraszam. Czy zrobilam cos niewlasciwego? Ja... -Nie, moje dziecko. Nie zrobilas niczego niewlasciwego - odparl Powracajacy i usmiechnal sie szerzej. - Nie moge ci pomoc z tego prostego powodu, ze ja sam, niestety, nic nie wiem. Jestem calkowicie bezuzyteczny. Jeszcze o tym nie slyszalas? -Hm... Obawiam sie, ze nie. -Powinnas bardziej interesowac sie swiatem - poradzil, unoszac kielich w jej strone. - Wstyd - dodal wesolo. Siri zmarszczyla brwi, czujac coraz wieksze zmieszanie. Wysoki kaplan Powracajacego - poznala go po zbyt duzym nakryciu glowy - spojrzal na nia z dezaprobata, co jeszcze tylko pogorszylo jej zaklopotanie. Ale dlaczego to ja sie wstydze? - zastanowila sie z irytacja. To przeciez Dar Piesni obraza mnie tymi pozornie gladkimi slowkami i wcale sie z tym nie kryje. Mozna by pomyslec, ze lubi mnie ponizac. -Prawde powiedziawszy - odezwala sie, spogladajac bogu w oczy - doszly mnie pewne sluchy o tobie i twojej reputacji, Darze Piesni zwany Meznym. Ale nikt nie uzyl przy tym slowa "bezuzyteczny". -Och? -Nie. Mowiono mi tylko, ze jestes nieszkodliwy, choc widze, ze to nieprawda. Rozmowa z toba juz zdazyla zaszkodzic mojemu zdrowemu rozsadkowi. Nie wspominajac o glowie, ktora zaczyna mnie bolec. -Obawiam sie, ze to czeste objawy u osob przebywajacych w moim towarzystwie - powiedzial i westchnal teatralnie. -Mozna temu zaradzic - stwierdzila Siri. - Najlepiej, gdybys po prostu powstrzymal sie od odzywania w obecnosci innych. Podejrzewam, ze wtedy, moglabym cie nawet uznac za calkiem sympatyczna osobe. Dar Piesni wybuchnal smiechem. Nie takim jednak jak jej ojciec, czy niektorzy inni mezczyzni, ktorych dotad poznala. Bog smial sie w o wiele bardziej wyrafinowany sposob. Niemniej jego wesolosc wydawala sie szczera. -Wiedzialem, ze cie polubie, dziewczyno - powiedzial. -Nie jestem pewna, czy powinnam to uznac za komplement. -To zalezy od tego, jak bardzo powaznie traktujesz sama siebie - odparl Powracajacy. - Prosze, zostaw to niemadre krzeslo w spokoju i wyciagnij sie na jednej z moich kanap. Ciesz sie wieczorem. -Nie wiem, czy to byloby wlasciwe - rzucila Siri. -Jestem bogiem. - Dar Piesni machnal reka. - To ja decyduje o tym, co jest wlasciwe. -Mysle, ze jednak posiedze - oswiadczyla Siri, choc i tak wstala i weszla glebiej pod baldachim, by nie musiec mowic tak glosno. Sluzace podsunely za nia krzeslo. Dziewczyna przez caly czas pilnowala sie, by nie rzucac okiem na zmagajacych sie na arenie zawodnikow. Nie chciala dac sie ponownie pochlonac. Dar Piesni sie usmiechal. Wygladalo na to, ze lubi wpedzac ludzi w zaklopotanie. A przy tym zdawalo sie, ze zupelnie nie przejmuje sie tym, jak odbieraja go inni. -Ja nie zartowalam - podjela Siri. - Potrzebuje informacji. -Moja droga, ja takze bylem zupelnie szczery. Przewaznie jestem bezuzyteczny. Ale zrobie co moge, by odpowiedziec na twoje pytania, pod warunkiem wszakze, ze ty udzielisz odpowiedzi na moje. -A jesli nie bede znala odpowiedzi na twoje pytania? -Cos wymyslisz - poradzil. - I tak nie bede mial pojecia, czy klamiesz, czy nie. Nieswiadoma ignorancja jest znacznie lepsza od uswiadomionej glupoty. -Postaram sie to zapamietac. -Koniecznie. A wiec, o co chcialas zapytac? -Co sie stalo z poprzednimi Krolami-Bogami? -Umarli - odpowiedzial Dar Piesni. - Och, nie badz taka zaskoczona. To sie czasem zdarza, nawet bogom. O ile jeszcze tego nie zauwazylas, to niesmiertelnosc wychodzi nam srednio. Wystarczy, ze zapomnimy, ze mamy zyc wiecznie i nagle i niespodziewanie umieramy. I to po raz drugi. Mozna w zasadzie powiedziec, ze pozostawanie przy zyciu idzie nam dwukrotnie gorzej niz przecietnym ludziom. -W jaki sposob umarli poprzedni wladcy? -Oddali swoj Oddech - wyjasnil Powracajacy. - Mam racje, Wiercipieto? Wysoki kaplan skinal glowa. -Masz, Wasza Milosc. Jego Boska Wysokosc Susebron Czwarty odszedl, by polozyc kres zarazie dystrencji, ktora wybuchla w T'Telir piecdziesiat lat temu. -Zaraz - wtracil Dar Piesni. - Czy dystrencja nie jest przypadkiem choroba jelit? -Nie inaczej - odpowiedzial kaplan. Bog zmarszczyl czolo. -Chcesz mi powiedziec, ze Krol-Bog, najswietsza i najbardziej czcigodna osoba naszego panteonu, umarl, zeby wyleczyc komus bol brzucha? -Nie uzylbym akurat tych slow, Wasza Milosc. Dar Piesni pochylil sie ku Siri. -Wiesz, po mnie tez sie tego spodziewaja. Oczekuja, ze pewnego dnia oddam zycie, by jakas stara baba przestala fajdac na ulicy. Nic dziwnego, ze jako bog przynosze wciaz tyle wstydu. To musi miec cos wspolnego z podswiadomym brakiem poczucia wlasnej wartosci. Wysoki kaplan spojrzal przepraszajaco na Siri. Do dziewczyny dopiero teraz dotarlo, ze ganiace spojrzenia duchownego nie byly skierowane na nia, ale na boga. Do niej tlustawy kaplan sie usmiechal. Moze jednak nie wszyscy oni sa tacy jak Treledees, pomyslala i odpowiedziala mezczyznie usmiechem. -Ofiara Krola-Boga nie byla pustym gestem, Kielichu - odezwal sie kaplan. - To prawda, rozwolnienie nie jest dla wiekszosci powaznym problemem, ale dla starcow i dzieci moze sie okazac przypadloscia nawet smiertelna. Poza tym, w naszym klimacie tego rodzaju epidemia sprzyja roznoszeniu innych chorob. Wowczas handel w miescie - a wraz z nim w calym krolestwie - mocno podupadl. Mieszkancy bardziej oddalonych wiosek wiele miesiecy musieli przetrwac bez najpotrzebniejszych towarow. -Ciekawe, jak sie czuli ci, ktorych uleczyl - powiedzial z namyslem Dar Piesni. - Obudzili sie, a ich krol juz nie zyl. -Podejrzewam, ze czuli sie zaszczyceni, Wasza Milosc. -A ja mysle, ze byli zli. Wladca zrobil cos tak niezwyklego, a oni nie mogli tego nawet zobaczyc. Tak to wlasnie bylo, moja krolowo. A teraz zaczynam sie martwic, ze zlamalem swoje sluby bezuzytecznosci. -Jesli cie to jakos pocieszy - odparla Siri - to o wiele bardziej pomocny od ciebie okazal sie twoj kaplan. -Tak, wiem. Od lat staram sie go zepsuc. Niestety, bez powodzenia. Nie jest w stanie nawet przyjac do wiadomosci, ze kiedy probuje naklonic go do zlego, powstaje teologiczny paradoks. Siri umilkla na chwile i ze zdumieniem stwierdzila, ze usmiecha sie szeroko. -O co chodzi? - spytal Dar Piesni i dokonczyl swoj napoj. Sluzacy natychmiast podal mu kolejny kielich, tym razem z niebieskim plynem. -Rozmowa z toba przypomina plywanie w rzece - stwierdzila dziewczyna. - Targa mna silny prad i nigdy nie wiem, kiedy bede miec kolejna szanse na zaczerpniecie tchu. -Uwazaj na skaly, Kielichu - ostrzegl kaplan. - Wygladaja niegroznie, ale pod powierzchnia maja ostre krawedzie. -Ech - mruknal Dar Piesni. - Uwazac to trzeba na krokodyle. Moga ugryzc. Poza tym... o czym to rozmawialismy? -O wladcach Hallandren - odpowiedziala Siri. - Czy kiedy umarl ostatni, mial juz nastepce tronu? -Owszem. - Kaplan skinal glowa. - Wladca wzial slub rok przed smiercia, a dziecko przyszlo na swiat pare tygodni przed jego ofiara. Siri oparla sie na krzesle i zaczela intensywnie myslec. -A Krol-Bog, ktory wladal przed nim? -Umarl, by uzdrowic dzieci z wioski napadnietej przez bandytow - powiedzial Dar Piesni. - Prosty lud uwielbia te opowiesc. Krol byl tak poruszony tragedia, ze postanowil oddac zycie za zwyklych chlopow. -Czy on tez ozenil sie rok wczesniej? -Nie, Kielichu - odparl kaplan. - To sie stalo kilka lat po jego slubie. Chociaz umarl miesiac po narodzinach swojego drugiego dziecka. Siri spojrzala uwazniej. -Jego pierwszy potomek... Czy to byla dziewczynka? -Tak - potwierdzil kaplan. - Kobieta pozbawiona boskiej mocy. Skad wiedzialas? Na Kolory! - pomyslala dziewczyna. Obie ofiary nastapily zaraz po urodzeniu sie nastepcy. Czy sprowadzenie na swiat potomstwa sprawialo, ze wladcy Hallandren zaczynali pragnac smierci? A moze krylo sie za tym cos o wiele bardziej zlowieszczego? Zarowno polozenie kresu zarazie, jak i uleczenie dzieci z wioski byly wydarzeniami, ktore przy pewnej dozie sprytu i propagandy mozna bylo wymyslic, zeby ukryc inna, prawdziwa przyczyne smierci. -Nie jestem w tych kwestiach ekspertem, Kielichu - ciagnal kaplan. - Obawiam sie, ze Dar Piesni takze nie jest. Jesli go nacisniesz zbyt mocno, moze zaczac zmyslac. -Wiercipieto! - rzucil urazony Powracajacy. - To oszczerstwo! A tak przy okazji, kapelusz ci sie pali. -Dziekuje - powiedziala Siri. - Dziekuje wam obu. Naprawde bardzo mi pomogliscie. -Jesli wolno mi cos zasugerowac... - zaczal wysoki kaplan. -Prosze - Dziewczyna skinela glowa. -Powinnas posluchac zawodowego bajarza - poradzil kaplan. - Mozesz kazac przyprowadzic go z miasta. Oni znaja zarowno nasza historie, jak i legendy. Ich informacje przydadza ci sie o wiele bardziej niz nasze. Siri skinela glowa. Dlaczego kaplani w naszym palacu nie sa tacy pomocni? Oczywiscie, jesli rzeczywiscie skrywali prawdziwe przyczyny smierci wladcow, mieli dobry powod do trzymania ust na klodke. Mozliwe tez, ze gdyby poprosila ich o sprowadzenie do palacu bajarza, dopilnowaliby skrzetnie, zeby opowiedzial jej tylko to, co sami uznaja za stosowne. Zmarszczyla brwi. -A czy... moglbys to dla mnie zrobic ty, Darze Piesni? -Co? -Poslac po bajarza - wyjasnila. - Chcialabym, zebys byl na tym spotkaniu, na wypadek gdybym miala jeszcze jakies dodatkowe pytania. Bog wzruszyl ramionami. -Chyba moglbym. Juz jakis czas nie slyszalem dobrej opowiesci. Daj mi znac kiedy. Plan nie byl doskonaly. Rozmowie przysluchiwaly sie jej sluzace, ktore mogly o wszystkim opowiedziec kaplanom. Niemniej, jesli bajarz stawi sie w palacu boga, istniala szansa, ze Siri uslyszy prawde. -Dziekuje - powiedziala i wstala. -Nie, nie, nie. Nie tak szybko - rzucil Dar Piesni, unoszac palec. Zatrzymala sie. Bog upil lyk z kielicha. -Tak? - spytala po chwili. Nie przerywajac picia, raz jeszcze uniosl palec. Odchylil glowe i wessal ostatnie okruchy topniejacego w naczyniu lodu. Odstawil kielich. Usta zabarwily mu sie na niebiesko. -Alez to odswiezajace. Idris musi byc cudownym miejscem. Macie tam tyle lodu. Z tego co wiem, sprowadzanie go do nas jest niezwykle kosztowne. Dobrze, ze nie musze za nic placic, prawda? Siri uniosla brew. -A ja tu stoje i czekam, bo... -Bo obiecalas, ze odpowiesz na moje pytania. -Ach - usiadla. - Oczywiscie. -A wiec - zaczal - znalas u siebie jakichs straznikow miejskich? -Straznikow? - Dziewczyna pochylila glowe. -No wiesz, takich, ktorzy pilnuja przestrzegania prawa. Gwardzistow. Szeryfow. Ludzi, ktorzy lapia zloczyncow i pilnuja lochow. O cos takiego mi chodzi. -Kilku znalam - odpowiedziala. - Moje rodzinne miasto nie jest duze, ale to jednak stolica. Czasem mielismy z niektorymi klopoty. -Swietnie - stwierdzil Dar Piesni. - Opowiedz mi o nich, prosze. Ale nie o tych sprawiajacych klopoty, tylko o gwardzistach. Siri wzruszyla ramionami. -Nie wiem co powiedziec. Zwykle byli bardzo ostrozni. Przepytywali nowo przybylych do miasta, patrolowali ulice, wypatrujac ewentualnych problemow. -Nazwalabys ich dociekliwymi? -Tak - odparla dziewczyna. - Chyba tak. Byli dociekliwi jak kazdy. Moze nieco bardziej. -Zdarzaly sie u was morderstwa? -Kilka. - Siri spuscila wzrok. - A nie powinno do nich dochodzic. Ojciec zawsze mowil, ze w Idris nie ma miejsca na takie czyny. Uwazal, ze morderstwa leza wylacznie w naturze... mieszkancow Hallandren. Dar Piesni zachichotal. -Tak, my nie znamy w tym umiaru i czesto sie w ten sposob zabawiamy. Zabijaniem niewiniatek urozmaicamy sobie przyjecia. Ale dobrze, czy gwardzisci o ktorych opowiadalas badali sprawy tych zabojstw? -Oczywiscie. -I nikt ich nie musial specjalnie o to prosic? Dziewczyna skinela glowa. -Jak sie do tego zabierali? -Nie wiem - odparla Siri. - Pytali, rozmawiali ze swiadkami, szukali dowodow. Nie zajmowalam sie tym ani nie bylam w nic podobnego zamieszana. -Nie, nie. - Dar Piesni sie usmiechnal. - Oczywiscie, ze nie bylas. Gdybys okazala sie morderczynia, zrobiliby ci cos okropnego. Na przyklad, wygnaliby cie do innego krolestwa? Siri poczula, ze blednie. Jej wlosy staly sie o ton jasniejsze. Powracajacy sie rozesmial. -Nie traktuj mnie tak powaznie, Wasza Wysokosc. Naprawde. Juz kilka dni temu przestalem uwazac cie za skrytobojczynie. A teraz, jesli nasi sluzacy zechca tu zostac, powiem ci cos waznego. Dziewczyna przyjrzala sie uwaznie wstajacemu z kanapy bogu. Wyszedl z lozy, a sludzy nie ruszyli z miejsca. Zmieszana, ale podekscytowana Siri rowniez sie podniosla i ruszyla za Powracajacym. Dogonila go nieco dalej w kamiennej alejce, prowadzacej pomiedzy lozami. Ponizej, na piachu areny, sportowcy nadal popisywali sie swoimi umiejetnosciami. Dar niesni spojrzal na nia z gory i usmiechnal sie. Naprawde sa wysocy, pomyslala i lekko zadarla glowe. Bog byl od niej wyzszy o stope. Stojac przy kims jego postury, czula sie jak karzel. Sama nie byla wysoka kobieta. Moze powie mi to, czego chcialam sie dowiedziec? - przemknelo jej przez glowe. Moze zdradzi mi tajemnice! -Grasz w niebezpieczna gre, moja krolowo - zaczal Dar Piesni, opierajac sie o kamienna barierke. Zostala wybudowana specjalnie dla Powracajacych - wysoko - wiec dziewczyna nie mogla wygodnie polozyc na niej lokci. -Gre? - odpowiedziala pytaniem. -Mam na mysli polityke - wyjasnil, przygladajac sie zawodnikom. -Nie chce grac w polityke. -Obawiam sie, ze jesli ty nie zechcesz w nia grac, ona zagra toba. Ja zawsze daje sie w nia wciagnac, chocby nie wiem co. Moje narzekania w niczym nie pomagaja. Moze tylko draznia innych, co jest, przyznaje, dosc przyjemne samo w sobie. Dziewczyna zmarszczyla czolo. -Wziales mnie na strone, zeby mnie ostrzec? -Na Kolory! Nie! - Dar Piesni zachichotal. - Jesli sama dotad nie zrozumialas, ze to niebezpieczna zabawa, to jestes tez zapewne zbyt tepa, by docenic przestroge. Chce ci tylko cos doradzic. Pierwsza rada dotyczy twojego wizerunku. -Mojego wizerunku? -Tak - odpowiedzial. - Trzeba nad nim popracowac. Wybor roli niewinnego przybysza z innego swiata byl dobry, choc zapewne instynktowny. Pasuje ci ta rola. Ale nalezy ja wymuskac. Doszlifowac. -To nie jest jakas sztuczna rola. Ja naprawde nie mam o niczym pojecia i jestem w tym wszystkim nowa. Dar Piesni uniosl palec. -To wlasnie jest sedno polityki. Zdarza sie, ze czasem, kiedy nie mozna ukryc wlasnej osobowosci ani prawdziwych uczuc, mozna je wykorzystac. Nikt nie ufa temu, czego nie rozumie i nie potrafi przewidziec. Dopoki bedziesz wydawac sie na dworze elementem nieprzewidywalnym, bedziesz postrzegana jako zagrozenie. Ale jesli uda ci sie zrecznie - i uczciwie - pokazac im siebie i pozwolic im sie zrozumiec, wpasujesz sie w otoczenie. Siri spojrzala na niego niepewnie. -Wezmy na przyklad mnie - ciagnal Powracajacy. - Jestem bezuzytecznym glupcem. Zawsze taki bylem, odkad pamietam, choc to wcale nie tak dlugo. Niemniej, wiem, jak postrzegaja mnie inni ludzie. I tylko to ich wrazenie wzmacniam. Bawie sie tym. -Czyli to klamstwo? -Oczywiscie, ze nie. Ja taki wlasnie jestem. I staram sie, by nikt o tym nie zapomnial ani przez chwile. Nie mozna miec kontroli nad wszystkim, ale jesli uda ci sie zapanowac nad tym, jak cie odbieraja inni, znajdziesz wsrod nich wlasne miejsce. A potem bedziesz w stanie wplywac na rozne sprawy. Jesli zechcesz. Ja rzadko sie tym bawie, to jednak strasznie meczace. Dziewczyna przechylila glowe i usmiechnela sie. -Jestes dobrym czlowiekiem - powiedziala. - Czuje to, mimo ze mnie obrazales. Nie chcesz nikomu szkodzic. Czy to rowniez czesc twojej roli? -Oczywiscie - odpowiedzial jej usmiechem. - Ale nie jestem pewien, co dokladnie sprawia, ze ludzie mi ufaja. Gdybym tylko mogl, zaraz bym sie tego pozbyl. Przez to zaufanie wszyscy spodziewaja sie po mnie stanowczo zbyt wiele. Pocwicz to, o czym ci powiedzialem. Najlepsza rzecza zwiazana z zyciem w tym pieknym wiezieniu jest to, ze mozna zrobic cos dobrego. Mozna pare rzeczy zmienic. Widzialem, jak robia to inni. Osoby, ktore darzylem szacunkiem. Nawet jesli ostatnimi czasy na dworze nie ma takich zbyt wielu. -Dobrze - powiedziala. - Popracuje nad tym. -Ty czegos szukasz. Widze to. I to cos jest zwiazane z kaplanami. Sprobuj nie wywolac zbyt duzego zamieszania, dopoki nie bedziesz gotowa uderzyc. I to uderzyc nagle i zaskakujaco. Taka wlasnie masz byc. Nie mozesz wydawac sie niegrozna - ludzie bywaja bardzo podejrzliwi wobec niewiniatek. Chodzi o to, by wydawac sie przecietnym. Tak samo sprytnym jak wszyscy inni. Dzieki temu inni zaloza, ze sa w stanie cie pokonac, jesli beda miec choc troche przewagi. Siri skinela glowa. -To przypomina idrianska filozofie. -W koncu jestescie naszymi dziedzicami - przypomnial Dar Piesni. - A moze to my jestesmy waszymi? Tak czy inaczej, jestesmy do siebie bardziej podobni niz to sie z pozoru wydaje. Czymze jest ta wasza idrianska filozofia prostoty, jesli nie sposobem na odroznienie sie od Hallandren? Ta biel, ktora nosicie? Dzieki niej wyrozniacie sie posrod nas. Zachowujecie sie jak my, a my zachowujemy sie jak wy. Robimy to samo, tylko stosujemy odmienne metody. Dziewczyna powoli skinela glowa. Usmiechnal sie. -Ach, jeszcze jedno. Prosze, bardzo cie prosze. Nie polegaj na mnie za bardzo. Nie bede ci w stanie pomoc. Jesli ktos rozszyfruje twoje plany - jesli w ostatniej chwili cos pojdzie nie tak i znajdziesz sie w niebezpieczenstwie - nie mysl wtedy o mnie. Zawiodlbym cie. Obiecuje ci to szczerze, z glebi swego prawdomownego serca. -Dziwny z ciebie czlowiek. -Jestem tylko wytworem swojego spoleczenstwa - odparl. - A skoro moje spoleczenstwo przez wiekszosc czasu sklada sie wylacznie ze mnie, winie za to boga. Do zobaczenia, moja krolowo. Dar Piesni odszedl z powrotem do swej lozy i skinal na sluzace Siri, ktore przez caly czas przygladaly sie z niepokojem ich rozmowie. 28 -Spotkanie juz umowione, moja pani - powiedzial Thame. - Nasi ludzie sa pelni nadziei. Coraz glosniej sie mowi o tym, co robisz w T'Telir.Vivenna nie byla pewna, co powinna o tym myslec. Napila sie soku. Letni plyn byl uwodzicielsko smaczny, choc brakowalo jej w nim nieco idrianskiego lodu. Thame patrzyl na nia wyczekujaco. Niski Idrianin byl wedlug ustalen Dentha godny zaufania, mimo ze jego opowiesc o tym, ze zostal "zmuszony" do zycia w przestepczym polswiatku, okazala sie nieco przesadzona. Thame zajal w spoleczenstwie Hallandren wygodna nisze - stanowil ogniwo pomiedzy idrianskimi robotnikami a miejscowymi rzezimieszkami. Wydawalo sie tez, ze jest zagorzalym patriota. Choc z drugiej strony nie mial nic przeciwko wykorzystywaniu wlasnych pobratymcow, zwlaszcza tych, ktorzy dopiero niedawno przybyli do miasta. -Ilu osob mozemy sie spodziewac? - spytala Vivenna, przygladajac sie przechodniom z restauracyjnego patio. -Ponad setki, moja pani - odpowiedzial Thame. - Masz moje slowo, Wszyscy sa lojalni wobec naszego krola. Beda wsrod nich takze znaczace osoby, oczywiscie w stopniu, w jakim Idrianie moga byc tu znaczacy. Dentha twierdzil, ze wladza idrianskich przywodcow brala sie stad, ze byli w stanie zapewnic miastu tania, naplywowa sile robocza. Mieli takze spory wplyw na poglady podporzadkowanych mieszkancom Hallandren mas robotnikow. Byli to ludzie, ktorzy, podobnie jak sam Thame, bogacili sie na pocie i znoju uchodzcow z Idris. Wsrod tej mniejszosci byli waznymi osobistosciami, choc gdyby Idrianie zyskali rowne prawa co miejscowi, ich potega rozwialaby sie natychmiast. Zachowuja sie dokladnie jak Lemex, pomyslala. Z jednej strony, szanowal i kochal mojego ojca, dla ktorego sumiennie pracowal, a z drugiej przez caly czas kradl. Usiadla wygodniej. Miala na sobie dluga biala plisowana sukienke, ktorej rabki szarpal wiatr. Postukala palcami w scianke kubka. Widzac ten gest, kelner dolal jej soku. Thame usmiechnal sie i takze poprosil o jeszcze. Idrianin wyraznie nie pasowal do eleganckiej restauracji. -Ilu ich jest, jak myslisz? - spytala. - To znaczy, ilu mieszka tu Idrian? -Moze ich byc nawet dziesiec tysiecy. -Az tylu? -To przez trudy zycia na nizej polozonych farmach. - Thame wzruszyl ramionami. - W gorach czasem ciezko jest sie utrzymac. Przychodzi nieurodzaj i z czym zostaja? Ziemia nalezy do krola, nie mozna wiec jej sprzedac. A podatki placic trzeba... -Tak, ale w wypadku klesk mozna prosic o odroczenie, albo o pomoc - zauwazyla Vivenna. -Ach, moja pani, wiekszosc z tych ludzi mieszka o kilka tygodni drogi od krola. Nie moga zostawic swoich rodzin i wybrac sie do stolicy. Boja sie, ze ich bliscy umra z glodu, podczas gdy oni beda wracac obdarowani dobrami z krolewskiej spizarni. Wola wiec wybrac sie w o wiele krotsza podroz do T'Telir i tu poszukac zajecia. Zatrudniaja sie jako dokerzy w porcie albo przy zbiorach kwiatow na plantacjach w dzungli. To ciezka praca, ale pewna. I czyniac tak, zdradzaja swoj kraj, pomyslala dziewczyna. Kim jednak byla, by ich oceniac? Piata Wizja uznawala takie zachowanie za karygodna wynioslosc. Siedziala teraz w chlodnym cieniu baldachimu, cieszyla sie lekkim wiatrem i drogim sokiem, podczas gdy inni, by wykarmic swe rodziny, pracowali ciezko niczym niewolnicy. Nie miala prawa obruszac sie na ich postepowanie. Idrianie nie powinni byc zmuszani do szukania zatrudnienia w Hallandren. Obwinianie wlasnego ojca przychodzilo jej z trudem, ale jej krolestwo nie bylo zbyt dobrze zarzadzane. Skladalo sie z dziesiatek oddalonych od siebie wsi, polaczonych kiepskiej jakosci traktami, ktore czesto blokowaly lawiny sniegu lub skal. Co gorsza, w obawie przed najazdem z Hallandren, Dedelin byl zmuszony rokrocznie przeznaczac wiele zlota na utrzymanie licznej armii. Krol nie mial wiec latwego zadania. Ale czy stanowilo to wystarczajace wytlumaczenie faktu, ze biedota musiala opuszczac swa ojczyzne i szukac pracy poza jej granicami? Im dluzej Vivenna sluchala, im wiecej sie dowiadywala, tym bardziej nabierala przekonania, ze zycie wielu Idrian bardzo sie roznilo od jej idyllicznych wspomnien z gorskiej doliny. -Spotkanie ma sie odbyc za trzy dni, moja pani - podjal Thame. - Niektorzy z tych ludzi nie sa co do ciebie przekonani. Wciaz pamietaja Vahra i jego kleske, ale z pewnoscia cie wysluchaja. -Bede tam. -Dziekuje. - Thame wstal i uklonil sie, mimo ze wyraznie prosila go, by nie przyciagal uwagi postronnych. Odszedl. Vivenna popijala sok. Dentha wyczula, zanim sie pojawil. -Wiesz, co mnie ciekawi? - spytal, siadajac na zwolnionym przez Idrianina krzesle. -Co? -Ludzie - odpowiedzial, stukajac w pusty kubek. Wrocil kelner. - Ciekawia mnie ludzie. Szczegolnie ci, ktorzy nie zachowuja sie tak jak powinni. Ci, ktorzy sa w stanie mnie zaskoczyc. -Mam nadzieje, ze nie mowisz o Thame - stwierdzila Vivenna i uniosla brew. Najemnik pokrecil glowa. -Nie, mowie o tobie, ksiezniczko. Jeszcze nie tak dawno temu, bez wzgledu na co patrzylas, mialas w oczach tajona odraze. A teraz to spojrzenie zniknelo. Zaczynasz sie przystosowywac. -W takim razie mam problem, Denth - zauwazyla dziewczyna. - Nie chce sie przystosowac. Nienawidze Hallandren. -Ale sok chyba lubisz? Vivenna odstawila kubek. -Oczywiscie masz racje. Nie powinnam go pic. -Skoro tak uwazasz. - Denth wzruszyl ramionami. - Ale jesli chcialabys zapytac najemnika - czego oczywiscie nikt nigdy nie robi - moglby ci powiedziec, ze dobrze by bylo, gdybys zaczela sie zachowywac jak mieszkanka Hallandren. Im mniej sie wyrozniasz, tym mniej ludzi powiaze twoja osobe z opowiesciami o ukrywajacej sie w miescie idrianskiej ksiezniczce. Spojrz na przyklad na swojego przyjaciela Parlina. -W tych krzykliwych ubraniach wyglada jak glupiec - rzucila, patrzac na druga strone ulicy, gdzie Parlin i Perelka rozmawiali swobodnie, strzegac drogi ucieczki. -Naprawde? - spytal Denth. - A moze wyglada po prostu jakby sie tu urodzil? Mialabys takie watpliwosci, gdybyscie trafili do dzungli, a on przebralby sie w zwierzece futra albo w peleryne z lisci? Dziewczyna przyjrzala sie Idrianinowi raz jeszcze. Stal oparty o sciane budynku i wygladal jak wiekszosc ulicznych rozrabiakow, ktorych bylo w tym miescie pelno. -Oboje pasujecie tutaj teraz o wiele bardziej niz na poczatku - podjal Denth. - Uczycie sie. Vivenna spuscila wzrok. Niektore elementy jej nowego zycia rzeczywiscie zaczely wydawac sie juz czyms naturalnym. Napady, na przyklad, szly im zaskakujaco latwo. Zaczynala sie tez przyzwyczajac do spacerowania w tlumie i kontaktow z przestepcami. Jeszcze dwa miesiace temu bylaby oburzona, gdyby musiala rozmawiac z osoba pokroju Dentha, i to wylacznie z powodu jego zawodu. Bardzo trudno bylo jej sie pogodzic z niektorymi z tych zmian. Coraz ciezej szlo jej tez rozumienie samej siebie. Nie byla pewna, w co powinna wierzyc. -Chociaz - dodal najemnik przygladajac sie sukience Vivenny - moglabys pomyslec o spodniach. Zmarszczyla czolo i spojrzala mu w oczy. -To tylko sugestia - zapewnil Denth i upil lyk soku. - Nie podobaja ci sie tutejsze krotkie spodnice, a jedynymi "przyzwoitymi" ubraniami, jakie mozemy ci kupic, sa zagraniczne stroje. One sa drogie. Co oznacza, ze musimy chodzic do drogich restauracji, zeby sie nie wyrozniac. I to dlatego musimy zyc wsrod tego calego luksusu. A spodnie sa skromne i tanie. -Spodnie nie sa skromne. -Przeciez nie pokazuja kolan - zauwazyl najemnik. -To nie ma znaczenia. -Mowie tylko, co mysle. - Denth wzruszyl ramionami. Vivenna odwrocila wzrok i cicho westchnela. -Doceniam to, Denth, naprawde. Chodzi tylko o to, ze ostatnio nie jestem... pewna tego, jak mam zyc. -Caly swiat jest pelen niepewnosci - zauwazyl najemnik. - Dlatego jest tu tak zabawnie. -Ludzie z ktorymi pracujemy - powiedziala dziewczyna. - Z jednej strony przewodza Idrianom w T'Telir i pomagaja im, a z drugiej ich wykorzystuja. Lemex okradal mojego ojca, a jednoczesnie pracowal dla naszego kraju. I ja - siedze tu w tej szalenczo drogiej sukience, sacze drogi sok, a moja siostra jest w tej samej chwili molestowana przez potwornego dyktatora, ktorego straszliwe panstwo szykuje inwazje na moja ojczyzne. Denth oparl sie wygodniej i wyjrzal ponad niska barierka na ulice. Przyjrzal sie tlumowi. Wszyscy nosili ubrania w pieknych i zarazem strasznych barwach. -Ludzkie motywacje. Nigdy nie sa rozsadne. I jednoczesnie zawsze sa. -To, co teraz powiedziales, nie bylo rozsadne. Najemnik sie usmiechnal. -Chcialem przez to powiedziec, ze nie mozna nikogo zrozumiec, dopoki sie nie zrozumie, z jakiego powodu robi to, co robi. Kazdy czlowiek jest we wlasnej historii bohaterem, ksiezniczko. Mordercy nie uwazaja, ze postapili zle, zabijajac. Zlodzieje sadza, ze kradzione pieniadze po prostu im sie naleza. A dyktatorzy sa przekonani, ze maja prawo - ze wzgledu na bezpieczenstwo poddanych i dobro krolestwa - robic to, co uznaja za stosowne. Wciaz patrzyl przed siebie. Pokrecil glowa. -Mysle, ze nawet Vasher uwaza sie za bohatera. Prawda jest taka, ze wiekszosc ludzi, ktorzy robia to, co uznajesz za zle, czyni to dlatego, ze swoje motywacje uwazaja za dobre. Tylko najemnicy zachowuja sie rozsadnie. Robimy to, za co sie nam placi. I tyle. Moze to z tego powodu ludzie traktuja nas z gory. Jedynie my nie udajemy, ze robimy cos ze szlachetnych pobudek. - Urwal i spojrzal jej w oczy. - W pewnym sensie jestesmy najuczciwszymi ludzmi jakich kiedykolwiek spotkasz. Obok nich przelewala sie kolorowa rzeka tlumu. Ktos podszedl do stolika. -Racja - powiedzial Tonk Fah - ale zapomniales jeszcze wspomniec, ze jestesmy nie tylko rozsadni, ale i madrzy. I przystojni. -To raczej oczywiste - rzucil Denth. Vivenna odwrocila sie ku przybyszowi. Tonk Fah obserwowal jej rozmowe z Thame z niedaleka, gotow w razie potrzeby przyjsc z pomoca. Najemnicy coraz czesciej pozwalali jej samodzielnie prowadzic spotkania. -Moze i jestescie uczciwi - powiedziala - ale mam szczera nadzieje ze nie jestescie najbardziej przystojnymi mezczyznami w moim zyciu. Idziemy? -Jesli tylko dopilas swoj sok. - Denth usmiechnal sie do niej. Vivenna spojrzala na kubek. Sok byl bardzo dobry. Tlumiac poczucie winy, osuszyla naczynie. Byloby grzechem, gdyby sie zmarnowal, pomyslala. Wstala i wyszla z budynku, zostawiajac zaplacenie rachunku Denthowi, ktory zwykle nosil przy sobie wiekszosc pieniedzy. Na ulicy dolaczyl do nich Ciolek, czekajacy z rozkazem wkroczenia do akcji, jesli dziewczyna zacznie wolac o pomoc. Obejrzala sie przez ramie na najemnikow. -Tonk - spytala - gdzie twoja malpka? -Malpy sa nudne. - Tonk Fah westchnal. Uniosla oczy ku niebu. -Ja tez zgubiles? -Musisz sie do tego przyzwyczaic, ksiezniczko. - Denth zachichotal. - Ze wszystkich cudow wszechswiata najwiekszym jest ten, ze Tonk nigdy nie zostal ojcem. Zapewne zgubilby wlasne dziecko przed uplywem tygodnia. Pokrecila glowa. -Moze masz racje - powiedziala. - Nastepne spotkanie mamy w ogrodzie D'Denirow, tak? Najemnik skinal glowa. -Chodzmy wiec - powiedziala i ruszyla przed siebie. Reszta trzymala sie nieco z tylu. Po chwili dolaczyli do nich Parlin i Perelka. Vivenna nie czekala, az Ciolek oczysci droge przez tlum. Im mniej polegala na Niezywym, tym lepiej. Poza tym, chodzenie po ulicach nie bylo az tak trudne. Po prostu nalezalo isc razem z ludzka rzeka, a nie sprzeciwiac sie jej ruchom. Po niedlugim czasie Vivenna i jej grupa skrecili do rozleglego trawiastego parku - do ogrodu D'Denirow. Podobnie jak plac na skrzyzowaniu, takze i to miejsce stanowilo tetniaca posrod budynkow oaze zieleni. Tutaj jednak nie bylo kwiatow ani drzew. Zniknal tez tlum. W ogrodzie wyczuwalo sie atmosfere powagi. I staly w nim posagi. Setki posagow. Wygladaly podobnie do innych pomnikow D'Denirow w miescie - przerosniete ciala i heroiczne pozy. Wiele rzezb bylo przystrojonych barwnymi wstegami i strojami. Najstarsze posagi, jakie kiedykolwiek widziala. Kamien, z ktorego zostaly wykonane, nosil slady setek lat wystawiania na czeste w T'Telir deszcze. Byl to ostatni podarunek Dawcy Pokoju zwanego Blogoslawionym. Pomniki umieszczano tu dla uczczenia ofiar Wielowojnia. Park byl jednoczesnie miejscem pamieci i przestroga. Tak mowily legendy. Vivenna nie mogla pozbyc sie mysli, ze jesli mieszkancy miasta rzeczywiscie czcza swych poleglych, to nie powinni obwieszac posagow tymi smiesznymi strojami. Niemniej ogrod byl jednym z najspokojniejszych miejsc w T'Telir i dziewczyna potrafila to docenic. Zeszla po schodach na trawnik i ruszyla pomiedzy milczacymi kamiennymi postaciami. Denth dogonil ja i pojawil sie przy jej ramieniu. -Pamietasz, z kim jestesmy umowieni? -Z falszerzami. - Skinela glowa. Najemnik przyjrzal sie jej uwazniej. -Nie przeszkadza ci to? -Denth, przez te kilka miesiecy spotykalam sie juz z szefami band, z mordercami i, co pewnie najgorsze, z najemnikami. Chyba jakos zniose pogawedke z wychudzonymi skrybami. Denth pokrecil glowa. -To beda ludzie, ktorzy handluja spreparowanymi dokumentami. Nie robia ich sami. Nie ma bardziej niebezpiecznych osob niz falszerze. Na skutek panujacej w Hallandren biurokracji sa w stanie zrobic wszystko, preparujac odpowiednie pisma. Vivenna powoli skinela glowa. -Pamietasz, czego od nich chcemy? -Oczywiscie, ze tak - odparla. - Akurat na ten pomysl wpadlam sama, zapomniales? -Tylko sie upewniam. -Martwisz sie, ze cos popsuje, prawda? Wzruszyl ramionami. -To ty prowadzisz w naszym malym tancu, ksiezniczko. Ja jestem tylko facetem, ktory zamiata parkiet. - Przyjrzal sie jej. - Ale nie lubie wycierac krwawych plam. -Och, prosze cie - rzucila i wywrocila oczyma. Przyspieszyla i zostawila najemnika z tylu. Po chwili uslyszala, jak rozmawia z Tonk Fahem. -Jak myslisz? Zla metafora? -Nie - odparl Tonk Fah. - Bylo o krwi. Dobre metafory zawsze sa o krwi. -Ale chyba bylem za malo poetycki. -Wiec wymysl jakis rym do "krew" - zaproponowal Tonk Fah. - Brew? Spiew? Hm... Lew? Jak na bande zabijakow wydaja sie dosc dobrze wyksztalceni, stwierdzila w duchu dziewczyna. Weszla jeszcze nieco glebiej miedzy pomniki i zobaczyla ich. Czekali w umowionym miejscu - pod wielkim posagiem D'Denira trzymajacego w dloni zniszczony woda i deszczem kamienny topor. Siedzieli i rozmawiali ze soba swobodnie jak na swiatecznym pikniku - ilustracja wcielonej niewinnosci. Vivenna zwolnila. -To oni - szepnal Denth. - Usiadzmy przy tym D'Denirze naprzeciwko. Perelka, Ciolek i Parlin zostali z tylu, a Tonk Fah odszedl, by sprawdzic okolice. Vivenna i Denth podeszli do posagu w poblizu falszerzy. Najemnik rozlozyl dla dziewczyny koc na trawie, po czym stanal obok, jakby byl jej sluzacym. Jeden z mezczyzn siedzacych pod drugim pomnikiem spojrzal na nowo przybylych; ksiezniczka nieznacznie skinela glowa. Pozostali falszerze nie przerwali posilku. Vivennie wciaz sie nie podobalo, ze czlonkowie polswiatka Hallandren mieli sklonnosc do pracy za dnia, ale z drugiej strony widziala tez pewne zalety tego stanu rzeczy - nie musiala wloczyc sie po nocy. -Podobno masz dla nas zlecenie? - spytal siedzacy najblizej niej mezczyzna, akurat na tyle glosno, by mogla go uslyszec dziewczyna. Dla postronnego obserwatora wygladaloby to tak, jakby sie odezwal do swoich towarzyszy. -Tak - odpowiedziala. -To kosztuje. -Moge zaplacic. -Ty jestes ta ksiezniczka, o ktorej wszyscy mowia? Zawahala sie i zauwazyla, ze dlon Dentha lekko, bardzo powoli zbliza sie do rekojesci miecza. -Tak - rzucila. -To dobrze - stwierdzil falszerz. - Arystokraci maja dobre maniery. Czego ci potrzeba? -Listow - wyjasnila Vivenna. - Chce, zeby wygladaly na korespondencje pomiedzy kaplanami z Hallandren a krolem Idris. Musza byc opatrzone oficjalnymi pieczeciami i przekonujacymi podpisami. -Trudna sprawa - zauwazyl falszerz. Dziewczyna wyciagnela cos z wszytej w suknie sakiewki. -Mam ze soba list napisany reka krola Dedelina. Jest tu tez jego pieczec i podpis. Mezczyzna wyraznie sie zaciekawil, choc Vivenna wciaz widziala tylko jedna strone jego twarzy. -Z tym bedzie latwiej, ale nadal to nic prostego. Czego te dokumenty maja dowiesc? -Tego, ze pewni konkretni kaplani sa skorumpowani - odpowiedziala Vivenna. - Liste nazwisk tez mam ze soba. Chce, by wygladalo na to, ze od lat wykorzystywali Idris, zmuszajac krola do placenia olbrzymich sum i skladania pewnych obietnic w zamian za powstrzymanie wojny. Chce, by listy dowodzily tego, ze Idris nie dazy do otwartego konfliktu i ze kaplani sa hipokrytami. -To wszystko? - Mezczyzna skinal glowa. -Tak. -Da sie zrobic. Bedziemy w kontakcie. Zapisalas dokladne polecenia z tylu tej kartki? -Tak jak prosiliscie - odparla dziewczyna. Falszerze wstali i sluzacy ruszyl, by posprzatac ich naczynia. Wypuscil przy tym chusteczke z reki. Niesiona wiatrem wyladowala obok Vivenny i kiedy ja podnosil odebral od ksiezniczki papiery. Po chwili znikneli. -No i? - Vivenna podniosla wzrok. -Bardzo ladnie - pochwalil Denth i kiwnal glowa. - Niedlugo bedziesz prawdziwym fachowcem. Dziewczyna usmiechnela sie i rozsiadla wygodniej na kocu. Czekala. Nastepnymi osobami, z ktorymi mieli sie spotkac, byla grupa zlodziei, ktorym Vivenna i Denth zlecili kradziez pewnych materialow z siedziby wladz wojskowych Hallandren. Same dokumenty nie byly zbyt wazne, ale ich znikniecie moglo spowodowac niejakie zamieszanie. Zlodzieje mieli sie pojawic dopiero za kilka godzin, dzieki czemu Vivenna mogla odpoczac na trawniku, z dala od nienaturalnych kolorow miasta. Denth wyczul, ze dziewczyna tego wlasnie chce, i usiadl, opierajac sie o kamienny cokol pomnika. Ksiezniczka zauwazyla, ze Parlin znowu rozmawia z Perelka. Denth mial racje - jego stroj wygladal w oczach ksiezniczki komicznie, ale to wrazenie bralo sie jedynie stad, ze wiedziala, ze Parlin jest Idrianinem. Gdy podeszla do kwestii jego stroju obiektywnie, musiala przyznac ze znakomicie pasowal do miasta. Wydawal sie po prostu Jednym z mlodych mieszkancow T'Telir. Takiemu to dobrze, pomyslala z lekka irytacja i odwrocila wzrok. Moze sie ubierac jak chce i nie musi sie martwic dlugoscia strojow ani wcieciem w dekolcie. Perelka wybuchnela smiechem. Zabrzmialo to nieco jak drwiace prychniecie, ale nie pozbawione wesolosci. Vivenna natychmiast spojrzala na nich i zobaczyla, jak najemniczka wywraca oczyma i patrzy na Parlina, ktory stal ze swoim skromnym usmiechem na ustach. Zdawal sobie sprawe, ze powiedzial cos niewlasciwego. Nie mial jednak pojecia co takiego. Vivenna znala go na tyle dobrze, by wyczytac to z jego miny, i wiedziala, ze usmiecha sie tylko po to, by pokryc zmieszanie. Perelka spojrzala mu w oczy i znow sie rozesmiala. Vivenna zacisnela zeby. -Powinnam byla go odeslac do Idris - powiedziala. Denth odwrocil sie i popatrzyl na ksiezniczke. -Hm? -Parlina - dopowiedziala. - Reszte odeslalam. Jego tez powinnam. I tak jest nieprzydatny. -Szybko przystosowuje sie do nowych warunkow - zauwazyl najemnik. - I jest godny zaufania. To wystarczy, zeby go zatrzymac. -To glupiec - rzucila Vivenna. - Nie rozumie nawet polowy rzeczy, ktore sie wokol niego dzieja. -Nie jest moze uczonym, to prawda, ale instynktownie umie sie dostosowac i wtopic w otoczenie. Poza tym, nie wszyscy moga byc tak genialni jak ty. Rzucila mu ostre spojrzenie. -A to co znaczylo? -Znaczylo, ksiezniczko - odpowiedzial Denth - ze nie powinnas zmieniac koloru wlosow w miejscach publicznych. Vivenna drgnela. Rzeczywiscie, jej wlosy zmienily barwe ze spokojnej czerni na wsciekla czerwien. Panie Kolorow! - pomyslala. A kiedys tak swietnie nad nimi panowalam. Co sie ze mna dzieje? -Nie przejmuj sie. - Denth oparl sie wygodniej o kamien. - Perelka nie interesuje sie twoim przyjacielem. Zapewniam cie. Vivenna prychnela. -Mowisz o Parlinie? A czemu to mialoby mnie obchodzic? -Och, tego nie wiem - odparl najemnik. - Moze dlatego, ze od dziecinstwa byliscie praktycznie zareczeni? -To nieprawda - rzucila dziewczyna. - Od urodzenia bylam obiecana Krolowi-Bogu! -A twoj ojciec przez caly ten czas zalowal, ze nie moze cie wydac za syna swojego przyjaciela - powiedzial Denth. - Tak przynajmniej twierdzi Parlin. - Z wesolym usmieszkiem przyjrzal sie ksiezniczce. -Ten chlopak stanowczo za duzo gada. -Prawde mowiac, zwykle jest raczej cichy - zaprotestowal Denth. - Trzeba sie mocno postarac, zeby cos o sobie powiedzial. Tak czy inaczej, Perelka jest zwiazana z kims innym. Wiec nie martw sie. -Ja sie wcale nie martwie - stwierdzila Vivenna. - I nie interesuje mnie Parlin. -Oczywiscie, ze nie. Vivenna otworzyla usta, by cos powiedziec, ale zauwazyla zblizajacego sie do nich Tonk Faha, a nie chciala, by uczestniczyl w tej rozmowie. Zacisnela zeby. -Zew. -Zew? - zdziwil sie Denth. -Rymuje sie z "krew" - wyjasnil Tonk Fah. - Teraz mozesz pisac wiersze. Krew odpowie na twoj zew. To ladny obraz. Duzo lepszy od naszych poprzednich pomyslow. -Ach, rozumiem - rzucil oschle Denth. -Tonk? -Tak? -Jestes idiota. -Dzieki. Vivenna podniosla sie z miejsca i zaczela przechadzac miedzy pomnikami. Ogladala je po to tylko, zeby nie patrzec na najemniczke i Parlina. Tonk Fah i Denth szli za nia w pewnej odleglosci, pilnowali jej. Posagi D'Denirow byly w pewien sposob piekne. Nie przypominaly innych dziel sztuki, jakie widywala w T'Telir - krzykliwych obrazow, barwnych budynkow, przesadnie wyzywajacych strojow. Byly solidnymi kamiennymi statuami, ktore starzaly sie z godnoscia, mimo ze mieszkancy Hallandren niszczyli je, obwiazujac szalikami, kapeluszami i innymi kolorowymi szmatkami. Na szczescie jednak w ogrodzie bylo zbyt wiele pomnikow, by mogli upstrzyc je wszystkie. Posagi D'Denirow staly jakby na strazy, wygladaly na bardziej trwale niz wiekszosc rzeczy w tym miescie. Kamienni wojownicy wpatrywali sie niebo lub gdzies przed siebie. Kazdy byl inny - kazda poza wyrazista, kazde oblicze wyjatkowe. Wyrzezbienie ich wszystkich musialo zajac cale dziesieciolecia, pomyslala. Moze to wlasnie podczas pracy nad nimi mieszkancy Hallandren tak pokochali sztuke? To krolestwo bylo pelne sprzecznosci. Wojownicy reprezentowali pokoj. Idrianie chronili sie nawzajem i zarazem wykorzystywali. Najemnicy wydawali sie tu najlepszymi ludzmi jakich kiedykolwiek poznala. A jaskrawe kolory, zamiast wyrozniac, sprawialy, ze wszystko wydawalo sie do siebie podobne. I ponad tym wszystkim pozostawal BioChromatyczny Oddech. Z jednej strony handel nim byl forma wykorzystywania bliznich, a jednak ludzie tacy jak Perelka uznawali mozliwosc podarowania go za przywilej. Sprzecznosci. Pytanie, jakie huczalo Vivennie w glowie, brzmialo: Czy moge sobie pozwolic na stanie sie jeszcze jedna sprzecznoscia Hallandren? Osoba, ktora wystapi przeciwko wlasnym wartosciom po to, by mogli je zachowac inni? Oddechy byly naprawde cudem. I to nie tylko dlatego, ze obdarzyly ja sluchem absolutnym i pozwalaly dostrzegac najmniejsze roznice w odcieniach barw. Nie chodzilo tu nawet o to, ze wyczuwala wokol siebie obecnosc innych ludzi. Ani o to, ze wiatr i glosy ludzi brzmialy teraz jak muzyka i potrafila poruszac sie w tlumie jak w rzece. Chodzilo o poczucie wiezi. Caly otaczajacy ja swiat byl teraz blizszy. Nawet nieozywione przedmioty, jak ubrania czy zeschniete galazki na trawniku - wciaz byly martwe, ale miala wrazenie, ze tesknia do zycia. A ona mogla je nim obdarzyc. Martwe rzeczy pamietaly zycie, a Vivenna byla w stanie te wspomnienia Przebudzic. Ale czy gdyby zdradzila sama siebie, to jej poddani by na tym skorzystali? Denth nie wydaje sie tak zagubiony, pomyslala. On i reszta najemnikow potrafia oddzielic swoje przekonania od tego co musza robic. I to dlatego wiekszosc ludzi traktowala najemnikow tak jak traktowala. Oddzielajac uczynki od wartosci, wkraczalo sie na niebezpieczny teren. Nie, zdecydowala, ja nie bede Budzic. Postanowila, ze jej Oddechy pozostana w zamknieciu, a jesli poczuje silniejsza pokuse, by z nich korzystac, odda je komus, kto nie ma podobnych watpliwosci. I stanie sie Bezbarwna. 29 Opowiedz mi o gorach - napisal Susebron.-O gorach? - Siri sie usmiechnela. Prosze - dopisal, siedzac na krzesle przy lozu. Siri lezala na boku: jej ciezka suknia byla zbyt goraca na ten wieczor, wiec miala na sobie tylko koszule nocna. Przykryla sie przescieradlem i podparla na lokciu, by moc czytac slowa wladcy. W kominku trzaskal ogien. -Nie wiem co mam ci powiedziec. Gory nie sa tak cudowne, jak te wspanialosci, ktore macie w T'Telir. Nie mamy tam takiej rozmaitosci ani takich barw. Mysle, ze skaly wysokie na tysiace stop sa czyms cudownym - stwierdzil. -Moze masz racje - przyznala. - Podobalo mi sie w Idris. Nie chcialam poznawac niczego nowego. Ale dla kogos takiego jak ty zycie w gorach byloby nudne Bardziej nudne od koniecznosci spedzania kazdego dnia w tym palacu? Bez mozliwosci wyjscia na zewnatrz? Porozmawiania? Nudniejsze od ciaglego rozpieszczania i przebierania? -No dobrze, wygrales. Prosze, opowiedz mi o nich. Pisanie szlo mu coraz lepiej. Poza tym, im czesciej to robil, tym wiecej rozumial. Zalowala, ze nie moze mu dostarczyc ksiazek - podejrzewala ze pochlonalby je szybko i ze po niedlugim czasie stalby sie rownie uczony jak wiekszosc jej nauczycieli. Ale Susebron mial tylko Siri. I wydawalo sie, ze docenia to, co od niej dostaje - choc zapewne tylko dlatego, ze nie mial pojecia, jak malo dziewczyna wie sama. Podejrzewam, pomyslala, ze moi nauczyciele poumieraliby ze smiechu, gdyby wiedzieli jak bardzo teraz zaluje, ze przed nimi uciekalam. -Gory sa olbrzymie... - zaczela. - Tutaj, na nizinach, nie mozna tego zrozumiec. Dopiero kiedy sie je widzi, mozna pojac, jak malo znacza ludzie. Bez wzgledu na to, ile czasu bysmy budowali, ile pracy bysmy w to wlozyli, nigdy nie zdolalibysmy wzniesc czegos rownie poteznego. Jak powiedziales, to zwykle skaly, ale nie sa pozbawione zycia. Sa zielone tak samo jak wasze dzungle. Choc to inny rodzaj zieleni. Slyszalam, jak niektorzy wedrowni kupcy narzekaja, ze gory ograniczaja widocznosc, ale wedlug mnie dzieki nim widac o wiele wiecej. Pozwalaja zobaczyc, jak ziemia siega ku niebieskiemu krolestwu Austre. Austre? - spytal Susebron na tabliczce. Siri zalala sie rumiencem po koniuszki wlosow. -Przepraszam, pewnie nie powinnam mowic przy tobie o innych bogach. Innych bogach? Takich jak ci na dworze? -Nie - odparla Siri. - Austre jest idrianskim bogiem. Rozumiem. Czy jest przystojny? Dziewczyna wybuchnela smiechem. -Nie, nie rozumiesz. On nie jest Powracajacym jak ty, czy Dar Piesni. On jest... coz, sama nie wiem. Kaplani nie mowili ci niczego o innych religiach? To sa jakies inne religie? - Oczywiscie. Nie wszyscy czcza Powracajacych. Idrianie tacy jak ja, sa wyznawcami Austre, a mieszkancy Pahn Kahl, jak Niebieskopalcy... h... nie wiem, jaka dokladnie oni maja tam religie, ale nie czcza ciebie. To bardzo dziwne, co mowisz - pojawilo sie na tabliczce. - Jesli wasi bogowie nie sa Powracajacymi, to kim sa? -Nie bogowie - sprostowala dziewczyna. - Tylko jeden bog. Nazywamy go Austre. Dawniej czczono go takze w Hallandren, zanim staliscie sie... - Urwala gwaltownie. Omal nie powiedziala: "heretykami". - Zanim przybyl Dawca Pokoju, kiedy postanowiliscie czcic Powracajacych. Ale kim jest ten Austre? - nacisnal wladca. -Austre nie jest osoba. Bardziej przypomina rodzaj sily. Wiesz, jest czyms, co czuwa nad wszystkimi ludzmi, karze tych, ktorzy postepuja zle, i blogoslawi tym, ktorzy sa tego godni. Spotkalas kiedys te istote? Znow sie rozesmiala. -Oczywiscie, ze nie. Austre nie mozna zobaczyc. Susebron zmarszczyl brwi i spojrzal na nia uwaznie. -Wiem - powiedziala. - Tobie to musi sie wydawac glupie. Ale coz, my wiemy, ze on z nami jest. Kiedy widze cos pieknego - na przyklad gory i rosnace w nich dzikie kwiaty, ktore ukladaja sie we wzory, w pewien sposob piekniejsze niz gdyby zasadzili je ludzie - wtedy wiem. Piekno jest prawdziwe. I to wlasnie ono przypomina mi o obecnosci Austre. Poza tym, u nas tez byli Powracajacy, w tym Pierwszy Powracajacy Vo. To on doznal Pieciu Wizji, zanim umarl, a te wizje musialy przeciez skads sie wziac. Ale ty sama nie czcisz Powracajacych? Siri wzruszyla ramionami. -Jeszcze nie wiem. W mojej ojczyznie zle sie na to patrzy. Idrianie nie pochwalaja sposobu, w jaki podchodzi sie do spraw religii w Hallandren. Krol-Bog przez dluzsza chwile siedzial w milczeniu. A wiec... nie lubisz takich jak ja? - napisal wreszcie. -Co? Oczywiscie, ze cie lubie. Jestes slodki! Znow sie zmarszczyl. Krolowie-Bogowie chyba nie powinni byc slodcy. -No, dobra. - Wywrocila oczyma. - Jestes straszliwy i potezny. Boski. Przerazajacy. I slodki. Od razu lepiej. - Usmiechnal sie. - Bardzo chcialbym sie spotkac z tym Austre. -Kiedys zaprowadze cie do mnichow - obiecala. - Oni powinni byc w stanie ci pomoc. Teraz sobie ze mnie kpisz. Spojrzal jej w oczy i dziewczyna sie usmiechnela. W jego wzroku nie bylo zalu, czy urazy. Nie przeszkadzaly mu jej zarty, wydawalo sie wrecz, ze bardzo go ciekawia. Szczegolnie lubil zgadywac, kiedy Siri kpi, a kiedy mowi powaznie. Spuscil wzrok na tabliczke. Ale jeszcze bardziej, niz spotkac sie z tym bogiem, chcialbym zobaczyc gory. Ty je chyba bardzo kochasz. - To prawda - przyznala Siri. Juz od dawna nie myslala o Idris. Ale kiedy Susebron wspomnial o gorach, przypomniala sobie chlod i otwarte przestrzenie lak, po ktorych jeszcze niedawno tak czesto biegala. Rzeskosc gorskiego powietrza - cos, czego nie mogla zaznac w Hallandren. Rosliny na Dworze Bogow byly doskonale przyciete, odpowiednio nawozone i zasadzone w starannie dobranych miejscach. Byly piekne, lecz dzikie pola jej ojczyzny mialy w sobie cos wyjatkowego. Susebron znow zaczal pisac. Podejrzewam, ze gory sa piekne, jak powiedzialas. Ale ich najpiekniejsza czesc juz do mnie przybyla. Siri drgnela i zarumienila sie. Wladca byl taki otwarty - nie wydawal sie ani troche zawstydzony, wypowiadajac komplement. -Susebron! - powiedziala. - W glebi ducha jestes bawidamkiem! Bawidamkiem? Mowie tylko o tym, co widze. Na calym moim dworze nie ma niczego ani nikogo tak pieknego jak ty. Gory musza byc naprawde szczegolnym miejscem, skoro ty sie tam urodzilas. -Teraz posuwasz sie stanowczo za daleko - zauwazyla. - Widzialam boginie z twojego dworu. Sa ode mnie o wiele piekniejsze. Piekno nie lezy w wygladzie czlowieka - napisal Susebron. - Matka mnie tego nauczyla. Wedrowcy z moich basni nigdy nie mowia o starej kobiecie, ze jest brzydka, poniewaz pod jej postacia mogli spotkac boginie. - Ale my nie zyjemy w basni. Zyjemy - napisal. - Przeciez basnie to tak naprawde historie, ktore ludzie przekazuja sobie od niepamietnych czasow. Wszystko, co mowia nam o ludziach, to prawda. Obserwowalem i widzialem jak postepuja ludzie. - Wytarl tabliczke do czysta i pisal dalej: - Choc czasem nielatwo mi interpretowac ich zachowania, bo ja postrzegam wszystko inaczej niz zwykli ludzie. - Jestem Krolem-Bogiem. W moich oczach wszystko jest piekne. - Rozumiem. - Siri zmarszczyla brwi. Mam tysiace Oddechow. Ciezko widziec cokolwiek tak samo jak inni. Moge ich zrozumiec tylko poprzez opowiesci matki. W moich oczach wszystkie kolory sa piekne. A kiedy inni na cos patrza - na przyklad na ludzi - jedne rzeczy podobaja im sie bardziej niz inne. Ja jednak widze tylko barwy. Bogate, cudowne kolory, z ktorych wszystko jest utkane i ktore sa zrodlem zycia, nie jestem w stanie - jak wielu innych - skupic sie tylko na urodzie twarzy, widze iskre w oku, rumieniec na policzkach, odcien cery, a nawet kazda krostke - wszystko jest dla mnie elementem wzoru. Wszyscy ludzie sa cudowni. Znow wyczyscil tabliczke. Wiec kiedy mowie o pieknie, musze mowic o czyms innym niz kolory. A ty jestes inna. Nie wiem jak to opisac. Podniosl wzrok i nagle Siri zdala sobie sprawe, jak blisko siebie siedza. Ona, ubrana tylko w koszule, zaslonieta jedynie cienkim przescieradlem. On, wysoki i barczysty, lsniacy i sprawiajacy ze na poscieli skrzyly sie wszystkie barwy teczy. Usmiechnal sie do niej w swietle plomieni. O rany... - przemknelo jej przez glowe. To niebezpieczne. Odchrzaknela, wyprostowala sie nieco i znow zarumienila. -Tak, hm... Masz racje. Dziekuje. Spuscil wzrok na tabliczke. Zaluje, ze nie moge cie odeslac do domu, bys mogla znow zobaczyc gory. moze sprobuje to wytlumaczyc kaplanom? Dziewczyna pobladla. -Nie byloby chyba dobrze, gdyby sie dowiedzieli, ze umiesz czytac. Moglbym uzyc pisma rzemieslnikow. Trudno jest sie nim poslugiwac, ale nauczyli mnie tego, wiec kiedy potrzebuje, moge sie z nimi porozumiewac. -Ale - zauwazyla - gdybys im powiedzial, ze chcesz mnie odeslac, mogliby sie domyslic, ze ze mna rozmawiales. Na kilka chwil przestal pisac. Moze to wyszloby na dobre - napisal po przerwie. -Susebron, oni chca cie zabic. Nie masz na to dowodow. -Ale mam podejrzenia - stwierdzila. - Ostatni dwaj Krolowie-Bogowie zgineli krotko po narodzinach swoich potomkow. Jestes zbyt nieufna - zaprotestowal Susebron. - Mowie ci, ze moi kaplani, to dobrzy ludzie. Spojrzala mu gleboko w oczy. Tyle ze odjeli mi jezyk - przyznal. -I trzymaja cie tu w zamknieciu i nic ci nie mowia. Nawet jesli nie zamierzaja cie zabic, wiedza wiele rzeczy, o ktorych cie nie informuja. Moze to cos wspolnego z BioChroma, moze to ona sprawia, ze umieracie po tym, jak na swiat przychodzi nastepca tronu. Oparla sie wygodniej i zamyslila. Czy to mozliwe? -Susebron, w jaki sposob przekazuje sie Oddechy? Nie wiem - odpowiedzial po chwili. - Nie za bardzo sie znam na tych sprawach. -Ja tez nie - powiedziala. - Czy moga ci je odebrac? I dac twemu synowi? A jesli to cie zabije? Nie zrobiliby czegos takiego - napisal. -Ale to wcale niewykluczone - stwierdzila. - I moze to wlasnie sie dzieje. Dlatego posiadanie dziecka jest niebezpieczne. Musza stworzyc nowego Krola-Boga, i to wlasnie zabija poprzednika. Wladca siedzial z tabliczka na kolanach. Pokrecil glowa. Jestem bogiem. Nikt mi nie dal Oddechow. Urodzilem sie z nimi. - Nie - zaprotestowala Siri. - Niebieskopalcy powiedzial mi, ze zbieraliscie te Oddechy przez stulecia. Ze kazdy Krol-Bog otrzymuje dwa Oddechy tygodniowo, a nie jeden, i ze w ten sposob odklada sie tak wielka ich liczbe. Prawde mowiac - przyznal - zdarzaja sie tygodnie, kiedy dostaje trzy albo cztery. -A do przezycia potrzebujesz tylko jednego. Tak. -I kaplani nie moga pozwolic, zeby cale to bogactwo umarlo razem z toba! Boja sie pozwolic ci go uzywac, ale sami takze nie chca tych Oddechow stracic. Wiec kiedy na swiat przychodzi nastepca tronu, zabieraja Oddechy staremu wladcy, zabijajac go przy tym, i przekazuja je dziecku. Ale Powracajacy nie moga uzywac swojej BioChromy do Budzenia - napisal Susebron. - Wiec ten moj skarb jest bezuzyteczny. Dziewczyna na chwile zamilkla i zastanowila sie. Tak, o tym takze juz slyszala. -Czy to stosuje sie tylko do Oddechu, z ktorym sie urodziles, czy takze tych dodatkowych? Tego nie wiem. - Zaloze sie, ze gdybys chcial, moglbys skorzystac z dodatkowych - stwierdzila. - Gdyby bylo inaczej, to po co odejmowaliby ci jezyk? Zapewne nie mozesz uzyc tego, ktory sprawia, ze Powrociles, ale masz przeciez tysiace Oddechow wiecej. Krol-Bog siedzial przez chwile w bezruchu, po czym wstal i podszedl do okna. Wyjrzal w panujaca na zewnatrz ciemnosc. Siri zmarszczy brwi, po czym wziela jego tabliczke i niepewnie - wciaz ubrana tylko w koszule - podeszla do wladcy. -Susebron? - odezwala sie. Nadal patrzyl za okno. Stanela obok, uwazajac przy tym, by go nie dotknac, i wyjrzala. W miescie rozciagajacym sie za murem, ktory otaczal Dwor Bogow, skrzyly sie kolorowe swiatla. Dalej byla juz tylko bezkresna ciemnosc. Nieruchome morze. -Prosze - odezwala sie dziewczyna i podala mu tabliczke. - O co chodzi? Spojrzal na nia i napisal: Nie chcialbym sie skarzyc. Przepraszam. -Na co nie chcesz narzekac? Na to, ze podwazam twoje zaufanie do kaplanow? Nie - odpisal. - Twoje teorie sa bardzo ciekawe, ale wciaz brak ci dowodow. Nie wiesz na pewno, czy oni rzeczywiscie planuja to, o co ich podejrzewasz. Ale nie tym sie martwie. - Wiec co? Zawahal sie, wyczyscil tabliczke rekawem szaty. Nie wierzysz, ze Powracajacy sa bogami. -Wydawalo mi sie, ze juz o tym rozmawialismy. Rozmawialismy. Niemniej zdalem sobie sprawe, ze to wlasnie jest jedyny powod, dla ktorego traktujesz mnie tak, jak traktujesz. Jestes inna wylacznie dlatego, ze nie wierzysz w moja boskosc. Czy to mozliwe, ze jedynie przez to wydajesz mi sie ciekawa? Poza tym to, ze nie wierzysz, bardzo mnie smuci. Dlatego ze ja jestem bogiem. Bogiem i niczym mniej, a skoro we mnie nie wierzysz, to podejrzewam, ze mnie wcale nie rozumiesz. Przestal pisac na moment. Tak, to zabrzmialo jak skarga. Przepraszam - dodal. Usmiechnela sie i niesmialo dotknela jego ramienia. Zamarl i rzucil jej niepewne spojrzenie, ale nie cofnal reki, jak to czynil za kazdym razem wczesniej. Siri podsunela sie blizej i oparla o niego. -Nie musze w ciebie wierzyc, zeby cie rozumiec - powiedziala. - Powiedzialabym raczej, ze nie rozumieja cie ludzie, ktorzy w ciebie wierza, sa w stanie sie do ciebie zblizyc i nie widza, jaki naprawde jestes. Sa zbyt skupieni na twojej aurze i boskosci. Nie odpowiedzial. -I nie - podjela dziewczyna - nie jestem inna tylko dlatego, ze w ciebie nie wierze. W palacu jest wiele osob, ktore w ciebie nie wierza. Na przyklad, Niebieskopalcy, niektore ze sluzacych - te ubrane na brazowo - skrybowie. A sluza ci przeciez rownie wiernie i z takim samym oddaniem jak wierni. A ja... coz. Ja zawsze wszystko sobie lekcewaze. Nigdy tak naprawde nie sluchalam ojca ani mnichow. Moze tego ci wlasnie bylo trzeba. Kogos, kto zechcial spojrzec poza twoja boskosc i siegnal wzrokiem glebiej w samego ciebie. Skinal glowa. To pocieszajace - napisal. - Choc dziwnie jest byc bogiem, w ktorego nie wierzy wlasna zona. Zona, powtorzyla w myslach Siri. Czasami ciezko bylo jej o tym pamietac. -Coz, wydaje mi sie, ze kazdemu mezczyznie przydalaby sie zona, ktora nie bylaby nim tak zachwycona jak wszyscy inni. Ktos musi sprowadzac was na ziemie. Sprowadzanie na ziemie nie jest czyms, co powinno cieszyc boga. -Tak samo jak bycie slodkim? - spytala. Zachichotal. Tak, dokladnie tak samo. Odlozyl tabliczke, po czym, z wahaniem i z lekko przestraszona mina objal Siri i przyciagnal do siebie. Oboje spojrzeli w noc tanczaca nad miastem, ktore nawet po zmroku nie tracilo barw. *** Ciala. Cztery ciala. Lezaly na ziemi. Plamy krwi wydawaly sie na trawie dziwnie ciemne.Byl nastepny dzien po tym, jak Vivenna spotkala sie z falszerzami w ogrodzie D'Denirow. Wrocila tu. Z nieba laly sie promienie slonca, rozgrzewaly jej glowe i kark. Dziewczyna stala posrod tlumu gapiow. Milczacy D'Denirowie czekali za nia w szeregach - kamienni zolnierze, ktorzy nigdy nie wyrusza w boj. I tylko oni byli swiadkami smierci tych czterech ludzi. Przechodnie rozprawiali stlumionymi glosami, czekajac, az straz miejska skonczy ogledziny miejsca zbrodni. Denth przyprowadzil tu Vivenne bardzo szybko, zanim ktokolwiek zdazyl uprzatnac zwloki. Na jej wyrazna prosbe. A teraz dziewczyna zalowala, ze go o to poprosila. Barwy trawy i krwi jawily sie jej wzmocnionym Oddechami oczom niezwykle wyraziscie. Szkarlat i zielen. W polaczeniu tworzyly niemal fiolet. Przygladala sie cialom, czujac dziwne rozkojarzenie. Barwy. To takie dziwne uczucie - patrzec, jak bledna wszystkie kolory ludzkiej skory, wyraznie widziala roznice - wewnetrzna, istotna roznice - pomiedzy skora zywa, a martwa. Martwa cera byla o dziesiec odcieni bielsza od ciala zywego czlowieka. Dlatego ze krew wyciekla z zyl. Zupelnie jakby... jakby to sama krew byla kolorem, farba splywajaca z obrazu. Farba ludzkiego zycia, ktora zostala beztrosko rozlana i pozostawila po sobie czyste, biale plotno. Odwrocila wzrok. -Widzisz to? - spytal Denth. Skinela powoli glowa. -Pytalas mnie o niego. Teraz sama widzisz, do czego jest zdolny. To wlasnie dlatego tak bardzo sie niepokoimy. Spojrz na te rany. Raz jeszcze przyjrzala sie zwlokom. W coraz jasniejszym swietle poranka zauwazyla cos, co za pierwszym razem umknelo jej uwagi. Skora wokol zadanych mieczem ran zostala calkowicie wyprana z kolorow. A same rany otaczala czarna obwodka. Zupelnie jakby ci ludzie padli ofiara jakiejs straszliwej choroby. Spojrzala na najemnika. -Chodzmy - powiedzial i wyprowadzil ja z tlumu, ktory, poirytowani liczba gapiow, straznicy zaczeli wlasnie rozpedzac. -Kim oni byli? - zapytala szeptem. Denth patrzyl prosto przed siebie. -Banda zlodziei. Jedni z tych, z ktorymi pracowalismy. -Myslisz, ze on moze po nas przyjsc? -Nie jestem pewien - odparl najemnik. - Gdyby chcial, prawdopodobnie juz by nas odszukal. Naprawde nie wiem. Gdy szli pomiedzy pomnikami D'Denirow, pojawil sie Tonk Fah. -Perelka i Ciolek sa wciaz czujni - powiedzial. - Zadne z nas nigdzie go nie widzialo. -Co sie stalo ze skora tych ludzi? - spytala Vivenna. -To przez ten jego miecz - warknal Denth. - Tonk, musimy cos wymyslic. Czuje, ze wczesniej czy pozniej nasze drogi sie skrzyzuja. -Ale co to za miecz? - Vivenna nie rezygnowala. - I w jaki sposob pozbawil ich skore kolorow? -Bedziemy musieli go ukrasc, Denth. - Tonk Fah potarl brode. Perelka i Ciolek podeszli do nich i zajeli swoje miejsca na bokach, strzegac dziewczyny. Weszli w ludzka rzeke na ulicy. -Ukrasc ten miecz? - powtorzyl Denth. - Ja go nie dotkne! Nie, bedziemy musieli sprawic, zeby go uzyl. Zeby go dobyl. Poza pochwa nie bedzie mogl trzymac go zbyt dlugo. A potem poradzimy z nim sobie z latwoscia. Sam go zabije. -On pokonal Arsteela - przypomniala cicho Perelka. Denth zesztywnial. -On go nie pokonal! A przynajmniej nie w pojedynku. -Vasher nie uzyl wtedy miecza - powiedziala najemniczka. - Wokol ran Arsteela nie bylo tej czarnej obwodki. -To znaczy tylko, ze Vasher zastosowal podstep! - rzucil Denth. - Moze zasadzka, jacys wspolnicy. Nie mam pojecia. On nie lubi pojedynkow. Vivenna pozwolila sie im prowadzic, wciaz myslac o cialach. Denth i pozostali najemnicy czesto rozmawiali o dokonanych przez Vashera zabojstwach. Dziewczyna chciala cos takiego zobaczyc. I zobaczyla. A teraz poczula niepokoj. Roztrzesienie. I... Nagle zmarszczyla brwi, cos zaczelo ja laskotac. Przygladal sie jej ktos z duza iloscia Oddechow. *** Patrz! - powiedzial Szpon Nocy. To przeciez Vara Treledees! Powinnismy z nim porozmawiac. Ucieszy sie na moj widok.Vasher, w ogole sie nie kryjac, stal na dachu budynku. Nie przejmowal sie tym, ze ktos go moze zobaczyc. Zreszta i tak rzadko kiedy bywal zauwazany. Barwna ulica plynal nieskonczony strumien ludzi. Vara Treledees - Denth, jak sie teraz nazywal - szedl ze swoja druzyna w tlumie przechodniow. Byla tam tez ta kobieta, Perelka, i jak zawsze Tonk Fah. Takze ta przyglupia ksiezniczka. I to obrzydlistwo. Czy jest tu Shashara? - spytal miecz, w ktorego mglawicowym glosie pojawila sie ekscytacja. Musimy sie z nia spotkac! Na pewno sie o mnie martwi. - Shashare zabilismy dawno temu - przypomnial Vasher. - Tak samo jak zabilismy Arsteela. I tak jak w koncu zabijemy Dentha, dodal w myslach. Szpon Nocy jak zwykle nie przyjal do wiadomosci informacji o smierci Shashary. Wiesz, to ona mnie stworzyla - powiedzial. Wykula mnie, zebym niszczyl wszystko co zle. Jestem w tym dobry. Mysle, ze bylaby ze mnie dumna, powinnismy z nia porozmawiac. Pokazac jej, jak sie swietnie spisuje. -Tak, jestes w tym dobry - szepnal Vasher. - Zbyt dobry. Szpon Nocy, zaczal cicho pomrukiwac, zadowolony z otrzymanej pochwaly. Vasher jednak skupil sie na ksiezniczce. Szla w swojej egzotycznej sukience, wyrozniajac sie jak platek sniegu wsrod tropikalnego zaru. Bedzie musial cos z nia zrobic. To przez nia wiele spraw zaczynalo wymykac sie spod kontroli. Plany sypaly sie jak domki z kart, co powodowalo niemale zamieszanie. Nie mial pojecia, gdzie Denth ja znalazl ani w jaki sposob ja kontrolowal. Niemniej, Vasher czul palaca chec, by zeskoczyc na dol i pozwolic Szponowi Nocy zajac sie dziewczyna. Ale zabojstwa z ostatniej nocy przyciagnely zbyt wiele uwagi. Miecz mial racje. Vasher nie byl dobry w skrytym dzialaniu. Pogloski o jego obecnosci krazyly juz po calym miescie. Co bylo dobre i zarazem zle. Potem, pomyslal, odwracajac sie od glupiej dziewuchy i jej najemnikow. Potem. 30 -Dar Piesni! - rzucila Poranna Rosa, biorac sie pod boki. - Co ty, na Opalizujace Odcienie, wyprawiasz?Bog zignorowal ja i ze skupieniem polozyl dlonie na grudzie blotnistej gliny. Sluzacy i kaplani otaczali go pierscieniem i na ich twarzach malowalo sie niemal takie samo zmieszanie i niepewnosc, jak na twarzy bogini, ktora pojawila sie w altanie Powracajacego ledwie kilka minut temu. Kolo garncarskie zaczelo sie obracac. Dar Piesni naparl mocniej na gline, starajac sie utrzymac ja w miejscu. Wpadajace pod baldachim promienie slonca oswietlaly jego rece, starannie przystrzyzona trawa pod stolem byla uslana kawalkami gliny. W miare jak kolo przyspieszalo, glina wirowala i odpadaly od niej grudki i miekkie podluzne pajdy. Dlonie boga pokrywala lepka i sliska maz. Nie trwalo to dlugo, po chwili cala gruda przewrocila sie na kole i spadla na ziemie. -Hm - mruknal, przygladajac sie balaganowi. -Czys ty postradal zmysly? - spytala Poranna Rosa. Bogini miala na sobie jedna ze swoich tradycyjnych sukienek - co oznaczalo: nic na bokach, bardzo niewiele na gorze i tylko ciut wiecej na dole z przodu i z tylu. Wlosy upiela w bardzo zawila fryzure, skladajaca sie ze skomplikowanej konstrukcji warkoczy i wstazek. Bylo to zapewne dzielo ktoregos z mistrzow fryzjerskich miasta, sprowadzonych na dwor ku uciesze bostw. Dar Piesni zeskoczyl ze stolka i stanal, wyciagajac rece na boki, by sluzacy mogli je obmyc. Inni zajeli sie usuwaniem kawaleczkow gliny z jego szaty. Stal zamyslony. Kolo garncarskie zostalo uprzatniete. -No wiec? - spytala ponownie Poranna Rosa. - Co to mialo byc? -Odkrylem wlasnie, ze nie jestem urodzonym garncarzem - odpowiedzial Dar Piesni. - A tak naprawde, ze jestem nie tylko "nie urodzonym", ale i zalosnym garncarzem. Komicznie zlym. Nie potrafie nawet sprawic, by ta przekleta glina trzymala sie kola. -A czego sie spodziewales? -Nie jestem pewien - przyznal Dar Piesni, idac pod baldachimem w strone dlugiego stolu. Poranna Rosa - z mina wyrazajaca glebokie oburzenie faktem, ze musi gonic gospodarza - podeszla po chwili. Nagle, bog chwycil ze stolu piec cytryn i rzucil je w powietrze. Zaczal nimi zonglowac. Przez chwile na twarzy bogini malowal sie wyraz szczerej troski. -Moj drogi? - odezwala sie. - Czy ty sie aby dobrze czujesz? -Nigdy nie cwiczylem zonglerki - powiedzial, obserwujac cytryny. - Chwyc, prosze, ten owoc guajawy. Zawahala sie, lecz po chwili wziela ostroznie owoc do reki. -Rzuc mi - poprosil. Cisnela guajawe w jego strone. Bog zrecznie chwycil ja w powietrzu, gdzie dolaczyla do wirujacego mu nad rekami cytrusowego wiru. -Nie wiedzialem, ze to potrafie - powiedzial. - Az do dzis. Co o tym myslisz? -Ja... - Poranna Rosa przechylila glowe. Rozesmial sie. -Chyba nigdy nie widzialem, by zbraklo ci slow, moja droga. -Chyba nigdy nie widzialam, by jakis bog zabawial sie podrzucajac owoce. . - me wszystko - stwierdzil Dar Piesni, kucajac, gdy niemal upuscil jedna z cytryn. - Odkrylem dzis, ze znam zdumiewajaca liczbe slow, jakich uzywaja zeglarze, oraz ze jestem fantastycznym matematykiem talent mam calkiem znosny talent malarski. Z drugiej strony jednak, rzezbiarstwo zupelnie mi nie idzie, nie znam zadnego jezyka obcego i - co widzialas juz sama - jestem fatalnym garncarzem. Poranna Rosa przygladala sie mu przez chwile w milczeniu. Spojrzal jej w oczy, pozwolil cytrynom upasc i jednoczesnie zgarnal z powietrza guajawe. Rzucil owoc sluzacemu, ktory natychmiast zaczal go obierac. -Poranna Roso, to moje poprzednie zycie. Ja - Dar Piesni - nie mam prawa posiadac tych umiejetnosci. Ale osoba, ktora bylem przed smiercia, potrafila zonglowac. Znala sie na statkach. Tamten czlowiek potrafil rysowac. -Nie powinnismy zastanawiac sie nad ludzmi, ktorymi bylismy przedtem - przypomniala Poranna Rosa. -Jestem bogiem - odparl Dar Piesni, odbierajac od slugi talerz z obrana i pokrojona guajawa. Poczestowal boginie. - I, na Widma Kalada, bede sie zastanawiac, nad tym, nad czym zechce. Zamyslila sie, po czym z usmiechem siegnela po czastke owocu. -A juz myslalam, ze cie rozgryzlam... -Nie rozgryzlas mnie - rzucil swobodnie. - Ja sam siebie nie rozgryzlem. I o to wlasnie chodzi. Pojdziemy? Skinela glowa i ruszyla z nim przez trawiasty dziedziniec. Sluzacy rozpostarli nad nimi zapewniajace kojacy cien parasole. -Nie powiesz mi chyba, ze nigdy sie nad tym nie zastanawialas - podjal Dar Piesni. -Moj drogi - odpowiedziala, wysysajac sok z owocu. - Ja bylam przedtem koszmarnie nudna. -Skad wiesz? -Bo bylam zwyklym czlowiekiem! Musialam byc kims w rodzaju... Coz, widziales kiedys zwykla kobiete? -Tak, wiem. Proporcje ich cial nie dorastaja do twoich standardow - zauwazyl. - Ale wiele z nich to jednak calkiem atrakcyjne istoty. Poranna Rosa zadrzala. -Prosze cie. Po co ci wiedziec, kim byles w poprzednim zyciu? A jesli byles morderca albo gwalcicielem? Albo, co gorsza, jesli nie potrafiles sie dobrze ubrac? Widzac blysk w jej oku, bog parsknal smiechem. -Udajesz plytka. Ale widze w tobie ciekawosc. Tez powinnas sprobowac kilku rzeczy, pozwolic, by powiedzialy ci co nieco o dawnej tobie. Musialas byc przeciez w jakis sposob szczegolna, by Powrocic. -Hm - mruknela, usmiechnela sie i podeszla blizej do Powracajacego. Zatrzymal sie. Bogini przesunela palcem z gory na dol po jego piersi. -Wiesz, skoro probujesz dzis nowych rzeczy, to moze jest jeszcze cos, nad czym moglibysmy sie zastanowic... -Nie probuj zmienic tematu. -Nie probuje - odparla. - Ale w jaki sposob zamierzasz sie dowiedziec kim byles, jesli nie... przeprowadzisz eksperymentu? Dar Piesni rozesmial sie i odsunal boginie od siebie. -Moja droga, obawiam sie, ze nie bylbym w stanie cie zadowolic. -Chyba mnie jednak przeceniasz. -To akurat niemozliwe. Przystanela i jej twarz oblala sie lekkim rumiencem. -Hm... - mruknal Dar Piesni. - Ja nie mialem na mysli... -Daj juz spokoj - rzucila. - Zepsules te chwile, a chcialam wlasnie powiedziec cos bardzo madrego. Naprawde. Usmiechnal sie. -Obojgu nam zabraklo slow na przestrzeni jednego popoludnia. Chyba tracimy forme. -Ja, moj drogi, jestem w znakomitej formie, o czym bys sie przekonal, gdybys tylko pozwolil mi ja sobie zademonstrowac. Dar Piesni przewrocil oczami i ruszyl dalej. -Jestes beznadziejna. -Kiedy zawodzi wszystko inne, nalezy uciec sie do seksualnych aluzji. - Dogonila go. - Dzieki temu rozmowca skupia sie na tym, na czym powinien. Czyli na mnie. -Beznadziejna - powtorzyl. - Ale nie mamy czasu na kolejna dyskusje. Jestesmy na miejscu. Stali przed palacem Promienia Nadziei. Budynek byl pomalowany w barwy srebra i lawendy. Na jego dziedzincu rozstawiono altane z trzema nakrytymi do posilku stolami. Poranna Rosa i Dar Piesni oczywiscie zapowiedzieli swoja wizyte zawczasu. Promien Nadziei zwany Sprawiedliwym, bog niewinnosci i piekna, Podniosl sie na widok gosci. Wygladal na trzynascie lat i pod wzgledem fizycznosci byl z pewnoscia najmlodszym bogiem na dworze. Goscie jednak wiedzieli, ze nie powinni pozwolic zwiesc sie tym pozorom. Kiedy gospodarz Powrocil, jego cialo mialo dwa lata, co, jesli liczyc lata boskie, oznaczalo, ze byl starszy od Dara Piesni o szesc lat. Na Dworze Bogow, gdzie wiekszosc bostw nie przezywala lat dwudziestu, a srednia wieku prawdopodobnie zblizala sie do dziesieciu, roznica szesciu lat byla znaczaca. -Darze Piesni, Poranna Roso - przywital sie Promien Nadziei, sztywno i oficjalnie. - Witajcie. -Dziekuje, moj drogi. - Rosa sie usmiechnela. Promien skinal glowa i wskazal na stoly. Byly niewielkie i staly oddzielnie, lecz na tyle blisko siebie, by bogowie mogli jesc wspolnie i rozmawiac, cieszac sie jednoczesnie swoboda. -Jak sie miewasz, Promyku? - spytal Dar Piesni i zajal miejsce. -Znakomicie - odpowiedzial gospodarz. Jego glos zawsze wydawal sie zbyt dojrzaly w stosunku do wygladu. Promien Nadziei przypominal chlopca, ktory stara sie nasladowac sposob mowienia ojca. - W czasie wysluchiwania dzisiejszych petycji mialem do czynienia ze szczegolnie trudna sprawa. Matka przyniosla dziecko umierajace na febre. Wczesniej stracila trojke pozostalych dzieci i meza. Wszystko w ciagu jednego roku. Prawdziwa tragedia. -Moj drogi - w glosie Porannej Rosy bylo slychac niepokoj - chyba nie zastanawiasz sie powaznie nad... przekazaniem swojego Oddechu, prawda? Promien Nadziei usiadl. -Nie wiem, Poranna Roso. Jestem stary. Czuje sie zmeczony. Moze nadszedl czas, bym odszedl. Jestem tutaj piaty co do wieku. -Tak, ale czekaja nas bardzo ciekawe czasy! -Ciekawe? - spytal bog. - Mam wrazenie, ze robi sie coraz spokojniej. Mamy nowa krolowa, a moi palacowi informatorzy twierdza, ze z wielka energia zabrala sie do wypelniania swych obowiazkow. Wkrotce zapanuje wreszcie stabilizacja. -Stabilizacja? - prychnela Poranna Rosa. Sluzacy przyniesli kazdemu z bostw miske chlodnika. - Promyku, z trudem daje wiare, ze jestes tak bardzo niedoinformowany. -Myslisz, ze Idrianie chca wykorzystac krolowa jako pionek w grze o tron - stwierdzil Promien Nadziei. - Wiem, czym sie ostatnio zajmujesz, Poranna Roso. I nie zgadzam sie z twoja opinia. -A krazace po miescie plotki? - przypomniala bogini. - Idrianscy agenci? Seria aktow sabotazu? Ta tak zwana ksiezniczka Idris? Dar Piesni zamarl z lyzeczka w pol drogi do ust. O czym ona mowi? - przemknelo mu przez glowe. -Idrianie z miasta zawsze powoduja problemy w ten czy inny sposob - powiedzial Promien Nadziei i machnal dlonia. - Pamietasz jak pol roku temu na plantacjach wybuchlo powstanie? O ile pamietam jego przywodca zginal w lochu. Naplywowi robotnicy rzadko stanowia spokojna grupe spoleczna, ale ja bym sie ich nie obawial. -Nigdy dotad nie twierdzili, ze dziala wsrod nich krolewski agent - zauwazyla Poranna Rosa. - W tej sytuacji nasze interesy moga bardzo szybko znalezc sie w powaznym niebezpieczenstwie. -Moje interesy sa najzupelniej bezpieczne - powiedzial Promien Nadziei, splatajac dlonie na brzuchu. Sluzacy zabrali jego zupe. Zjadl tylko trzy lyzki. - A wasze? -Wlasnie po to sie spotykamy - przyznala Poranna Rosa. -Przepraszam bardzo. - Dar Piesni uniosl palec. - Ale o czym wy, na Kolory, mowicie? -W miescie trwaja niepokoje - wyjasnil Promien. - Czesc mieszkancow jest bardzo poruszona mozliwoscia wybuchu wojny. -I to z latwoscia moze sie przerodzic w prawdziwe zagrozenie - dodala bogini, leniwie mieszajac zupe. - Uwazam, ze powinnismy sie na to przygotowac. -Ja jestem gotowy - powiedzial Promien Nadziei, przygladajac sie Porannej Rosie swymi zbyt mlodymi oczyma. Podobnie jak wszyscy mlodsi Powracajacy - wliczajac w to Krola-Boga - Promien Nadziei mial sie starzec do chwili, w ktorej jego cialo osiagnie dojrzalosc. Potem czas przestanie miec nan wplyw - zatrzyma sie w rozwoju tuz na poczatku doroslosci - dopoki nie odda swego Oddechu. Zachowywal sie jednak bardzo dojrzale. Dar Piesni nie mial zbyt wielu kontaktow z dziecmi, ale czesc jego slug stanowili bardzo mlodzi ludzie. Promien w niczym ich nie przypominal. Wszystko wskazywalo na to, ze podobnie jak inni mlodzi Powracajacy, dojrzal bardzo szybko w pierwszym roku swego nowego zycia, kiedy to zaczal myslec i mowic jak dorosli, zachowujac przy tym cialo malego dziecka. Promien Nadziei i Poranna Rosa rozmawiali o stabilizacji w miescie, wyliczajac przy tym rozmaite akty wandalizmu, do jakich dochodzilo ostatnio w T'Telir. Wspomnieli o kradziezy wojskowych dokumentow, o zatruciu publicznych studni. Dar Piesni milczal. Uroda Porannej Rosy nie przeszkadza mu jasno myslec, przemknelo mu przez glowe, gdy przygladal sie obu bostwom. Bogini zaczela jesc owoce, w zwykly dla siebie, lubiezny sposob, zmyslowy zwlaszcza w chwilach gdy wysysala sok z kawalkow ananasa. Promien Nadziei jednak albo po prostu tego nie zauwazal, albo zupelnie nie dawal sie zauroczyc jej niezwykle glebokiemu dekoltowi. On jest inny, myslal dalej Dar Piesni. Powrocil jako dziecko, ale zachowywal sie jak dziecko tylko przez krotki czas. Teraz jest i doroslym, i dzieckiem. Przemiana sprawila, ze Promien Nadziei dojrzal. Byl takze wyzszy i lepiej fizycznie rozwiniety od reszty chlopcow w jego wieku, mimo ze nie posiadl jeszcze majestatycznych, pieknie wyrzezbionych ksztaltow doroslego boga. Choc przeciez, zastanawial sie Dar Piesni, gryzac czastke ananasa, bogowie nie sa zbudowani identycznie. Poranna Rosa zostala nieludzko szczodrze wyposazona przez nature, jest taka szczupla. Gwiazda Milosierdzia z kolei jest pulchniejsza i zaokraglona. Inni z kolei, jak Wielka Matka, wygladaja na starych. Sam Dar Piesni zdawal sobie sprawe, ze niczym nie zasluzyl sobie na swe potezne cialo. Podobnie jak z zonglerka, rozumial w jakis sposob, ze zwykli ludzie rozbudowuja miesnie do takich rozmiarow dzieki ciezkiej pracy. Wylegiwanie sie na kanapach, jedzenie i picie powinno raczej przydac mu wiecej tluszczu i znacznie mniejszej sily fizycznej. Z drugiej strony niektorzy bogowie tyli, myslal, przypominajac sobie wizerunki przedstawiajace Powracajacych, ktorzy mieszkali na Dworze Bogow przed nim. Dawniej, w naszej kulturze tak wlasnie wygladal ideal... Czyzby ich wyglad mial cos wspolnego z tym, jak byli postrzegani przez zwyklych ludzi? Moze chodzilo wlasnie o powszechny ideal piekna? To stanowiloby przynajmniej wytlumaczenie wygladu Porannej Rosy. Przemiana nie niszczyla wszystkiego. Powracajacy zachowywali umiejetnosc poslugiwania sie jezykiem. Pamietali pewne nabyte w poprzednim zyciu umiejetnosci. Po zastanowieniu doszedl do wniosku, ze takze sposob, w jaki kazde z nich porusza sie w tym miniaturowym spoleczenstwie, jest zdolnoscia odziedziczona z dawnych czasow. Biorac pod uwage, ze bogowie spedzali zycie w izolacji na plaskowyzu Dworu, mogloby sie wydawac, ze ich wzajemne kontakty winny byc o wiele trudniejsze. Wiekszosc bostw powinna cechowac sie naiwnoscia i brakiem wszelkiej wiedzy o swiecie. A jednak wielu z nich bylo mistrzami w knuciu spiskow i posiadalo wyrafinowane zdolnosci analizy wydarzen zachodzacy w swiecie zewnetrznym. W chwili Powrotu ginela tylko pamiec o sprawach osobistych. Dlaczego? Dlaczego umial zonglowac i dlaczego wiedzial, co znaczy "bukszpryt", a nie pamietal, kim byl i nie mogl sobie przypomniec rodzicow? I do kogo nalezalo oblicze, ktore widywal nocami? Dlaczego nawiedzaly go ostatnio koszmary o burzach i sztormach? Czym byla pantera, ktora zeszlej nocy znow ukazala mu sie we snie? -Poranna Roso - przerwal bogini Promien, unoszac reke - dosc. Zanim przejdziemy dalej, chce ci powiedziec, ze twoje natretne proby uwiedzenia mnie nie dadza zadnego rezultatu. Zawstydzona bogini odwrocila wzrok. Dar Piesni wyrwal sie z zamyslenia. -Promyku, moj drogi - powiedzial - ona nie probowala cie uwiesc, musisz zrozumiec, ze otaczajaca ja zmyslowa aura stanowi jedna z jej cenniejszych cech. To po czesci dlatego nasza Poranna Rosa jest tak ujmujaca. -Niemniej - odparl gospodarz - ten jej sposob bycia nie pomoze przekonac mnie do waszych paranoicznych lekow i argumentow. -Moi informatorzy nie uwazaja tego za paranoje - rzucila Poranna Rosa, gdy sluzacy uprzatneli patery z owocami i podali chlodzone rybne filety. -Informatorzy? - spytal Promien Nadziei. - A kimze sa ci twoi informatorzy, na ktorych sie wciaz powolujesz? -Pewne osoby z palacu samego Krola-Boga. -Wszyscy mamy tam zaprzyjaznionych ludzi - zauwazyl Promien. -Ja nie mam - wtracil Dar Piesni. - Dasz mi jednego? Poranna Rosa uniosla wzrok ku niebu. -Moj informator jest bardzo wazna osoba. Slyszy wiele i wiele wie. Zbliza sie wojna. -Nie wierze ci - stwierdzil Promien Nadziei, skubiac swa rybe. - Ale w tej chwili nie ma to wiekszego znaczenia, prawda? Nie przyszlas tu po to, zebym ci uwierzyl. Chcesz tylko mojej armii. -Twoich hasel - przyznala Rosa. - Hasel bezpieczenstwa, dzieki ktorym kontrolujesz Niezywych. Wymien swoja cene. Promien Nadziei przez chwile przezuwal kes. -Poranna Roso, wiesz, co sprawia, ze moje zycie jest takie nudne? Bogini pokrecila glowa. -Szczerze mowiac, nadal uwazam, ze blefujesz. -Nie blefuje - odparl Promien. - Jedenascie lat. Jedenascie lat pokoju. Jedenascie lat, podczas ktorych moglem dojrzec na tyle, by przestac szanowac nasz system rzadow. Wszyscy chodzimy na zgromadzenia dworskie. Sluchamy dyskusji i argumentow. Ale wiekszosc z nas nie ma zadnego znaczenia. W kazdym glosowaniu wazni sa i tak tylko specjalisci od danej sprawy. W razie wojny natomiast wazni staja sie wylacznie ci sposrod nas, ktorzy dysponuja Rozkazami dla Niezywych. Przez reszte czasu nasze opinie nie licza sie prawie wcale. Chcecie moich Niezywych? Prosze bardzo! Nie skorzystalem z nich przez jedenascie lat i smiem twierdzic, ze kolejne jedenascie uplynie w ten sam sposob. Dam ci swoje Rozkazy, Poranna Roso, ale tylko w zamian za twoj glos. Zasiadasz w komisji problemow spolecznych. Masz w niej wazny glos niemal co tydzien. W zamian za moje hasla bezpieczenstwa, musisz obiecac, ze w kwestiach spolecznych bedziesz glosowac pod moje dyktando. Od tej pory, az do smierci jednego z nas. W altanie zapadla cisza. -Ach, widze ze sie wahasz. - Promien Nadziei usmiechnal sie. - Slyszalem ze czesto narzekasz na swoje obowiazki, ponoc uwazasz glosowania za malo znaczace. Coz, a jednak widze, ze nie latwo ci z nich zrezygnowac. To jedyny sposob wplywania na swiat, jakim dysponujesz. Nie jest to moze nic wiekopomnego, ale to twoja wladza. To... -Dobrze - uciela ostro bogini. Promien Nadziei umilkl. -Moj glos nalezy do ciebie. - Poranna Rosa spojrzala mu w oczy. - Zgadzam sie na twoje warunki. Przysiegam, biorac na swiadkow twoich i moich kaplanow, a co wiecej innego boga. Na Kolory! - pomyslal Dar Piesni. Ona naprawde gra powaznie. W glebi ducha od dawna podejrzewal, ze wojenne przygotowania bogini sa tylko jeszcze jedna jej zabawa. Ale kobieta, ktora patrzyla teraz w oczy Promieniowi Nadziei, nie zartowala. Szczerze wierzyla, ze Hallandren znalazlo sie w niebezpieczenstwie, i chciala sprawic, by armia dzialala jako calosc i zostala dobrze przygotowana do wojny. Zalezalo jej na tym. To go zmartwilo. Nie mial pewnosci, w co sie wpakowal. Co bedzie, jesli wojna naprawde wybuchnie? Przysluchujac sie rozmowie obojga bogow, poczul dreszcz na mysl o tym, jak szybko decydowali o losie wszystkich poddanych Hallandren. Promien Nadziei powinien traktowac kontrole nad czwarta czescia armii Niezywych jako swoj swiety obowiazek. Tymczasem byl gotow pozbyc sie tego przywileju tylko dlatego, ze zaczal sie nudzic. Ale kim ja jestem, zeby oceniac innych za brak zaangazowania? - Przemknelo mu przez mysl. Ja, ktory nie wierze nawet we wlasna boskosc. A jednak, w chwili, w ktorej Promien Nadziei szykowal sie do przekazania Porannej Rosie swych Rozkazow, Dar Piesni doznal wizji. Zupelnie jakby odzyskal nagle czesc utraconych wspomnien; lub sen, ktorego nigdy nie snil. Pelne blasku pomieszczenie, lsniace. Jasne swiatlo. Stalowy pokoj. Wiezienie. -Sluzacy i kaplani, zostawcie nas - rzucil Promien. Odeszli, pozostawiajac trojke bogow samych wraz z na pol zjedzonymi posilkami. Jedwabne scianki i dach altany lekko furkotaly na wietrze. -Haslo bezpieczenstwa - powiedzial Promien Nadziei, patrzac na Poranna Rose - brzmi "swieca, przy ktorej widac". Byl to tytul znanego wiersza; nawet Dar Piesni to wiedzial. Bogini sie usmiechnela. Wypowiedzenie tej frazy przy dowolnym z dziesieciu tysiecy Niezywych Promienia umozliwi zmiane zestawu ich polecen i przejecie nad nimi kontroli. Dar Piesni podejrzewal, ze jeszcze przed wieczorem bogini uda sie do koszar - znajdujacych sie nieco ponizej dworu i uznawanych za jego integralna czesc - i zacznie przekazywac zolnierzom nowe haslo, znane tylko jej i byc moze kilku najbardziej zaufanym kaplanom. -A teraz zostawie was samych. - Promien Nadziei wstal. - Dzis wieczorem odbedzie sie na dworze glosowanie. Wezmiesz w nim udzial Poranna Roso i oddasz swoj glos na reformistow. Odszedl. -Dlaczego mam wrazenie, ze wlasnie zostalismy zmanipulowani? - spytal Dar Piesni. -Okaze sie, ze zostalismy zmanipulowani, moj drogi, tylko wtedy, jesli wojna nie wybuchnie. Ale jesli do niej dojdzie, to byc moze ocalilismy wlasnie caly dwor. A moze nawet i cale krolestwo. -Wyrazny przejaw naszego altruizmu - rzucil Dar Piesni. -Tacy wlasnie jestesmy - powiedziala bogini, patrzac na wracajacych sluzacych. - Niekiedy jestesmy tak bezinteresowni, ze az boli. Tak czy inaczej, mamy juz kontrole nad polowa Niezywych. -Masz na mysli wojska moje i Promienia? -Tak naprawde mowilam o armiach Promienia i Gwiazdy Milosierdzia - przyznala Poranna Rosa. - Wczoraj zdradzila mi swoje haslo, powtarzajac przy tym caly czas, jak bardzo sie cieszy, ze osobiscie zajales sie sprawa wydarzen w jej palacu. Swoja droga, swietna robota. Dar Piesni poczul, ze bogini go bada i chce sie czegos dowiedziec. Usmiechnal sie. -Nie mialem pojecia, ze akurat to zacheci ja do przekazania ci swoich Rozkazow. Podjalem sie tego tylko z ciekawosci. -Tak cie ciekawi zabojstwo zwyklego sluzacego? -Tak - przyznal. - Uwazam smierc slugi Powracajacego za cos bardzo niepokojacego, zwlaszcza ze wydarzylo sie to w bezposrednim sasiedztwie naszych palacow. Poranna Rosa uniosla brew. -Chyba nie sadzisz, ze cie oklamuje? - spytal. -Tylko wtedy, kiedy powtarzasz, ze nie chcesz sie ze mna przespac. To dopiero sa klamstwa, wierutne klamstwa. -Kolejna aluzja, moja droga? -Oczywiscie, ze nie - powiedziala. - To bylo przeciez dosc jawne. Niemniej wiem, ze klamiesz w sprawie swojego dochodzenia. Po co sie tak naprawde tym zajmujesz? Dar Piesni przez chwile milczal. Westchnal wreszcie i pokrecil glowa. Przyzwal gestem sluzacego z owocami. Byly rzeczywiscie smaczne. -Nie wiem, Poranna Roso. Mowie uczciwie. Zaczynam podejrzewac, ze w swoim poprzednim zyciu bylem kims odpowiedzialnym za bezpieczenstwo. Zmarszczyla brwi. -No wiesz, moze bylem straznikiem miejskim? Przesluchalem sluzacych Gwiazdy Milosierdzia i zrobilem to naprawde swietnie. Przynajmniej w mojej skromnej ocenie. -Ocenie, ktora, jak juz ustalilismy, jest ocena skrajnego altruisty. -Owszem. Mysle tez, ze moze to wyjasniac okolicznosci mojej "meznej" smierci, od ktorej nadano mi przydomek. Poranna Rosa znow zrobila zdziwiona mine. -Zawsze sadzilam, ze znaleziono cie w lozku mlodej kobiety, po tym jak zostales zabity przez jej ojca. To o wiele bardziej mezna smierc niz gdybys zostal zadzgany w zaulku przez jakiegos pospolitego zlodziejaszka. -Kpij sobie, kpij. Twoje drwiny splywaja po nieprzepuszczalnej tarczy mojej altruistycznej pokory, jak woda po kaczce. -No tak, bylabym zapomniala. -Tak czy inaczej - Dar Piesni siegnal po kolejny kawalek ananasa - bylem szeryfem, albo kims innym, kto prowadzi dochodzenia. Ide o zaklad, ze walka na miecze takze nie byla mi obca, mysle nawet, ze bylem jednym z lepszych fechmistrzow w miescie. Poranna Rosa patrzyla na niego przez chwile w milczeniu. -Ty mowisz powaznie. -Jestem rownie powazny jak martwa wiewiorka. Spojrzala niepewnie. -To dosc osobisty dowcip - westchnal - ale tak, wierze w to, co mowie. Choc jednego zupelnie nie rozumiem. -A co to takiego? -Nie wiem, co ma z tym wszystkim wspolnego zonglerka. 31 -Zapytam cie jeszcze raz - powiedzial Denth. - Czy naprawde musimy tam isc?Najemnik szedl z Vivenna, Tonk Fahem, Perelka i Ciolkiem. Parlina zostawili, co zasugerowal Denth. Niepokoil sie ewentualnymi, grozacymi im podczas spotkania niebezpieczenstwami i nie chcial miec na glowie dodatkowej osoby. -Tak, musimy tam isc - odparla dziewczyna. - Denth, to sa moi poddani. Moi ludzie. -No i? - rzucil. - Ksiezniczko, najemnicy tez sa moimi ludzmi, a nie widujesz mnie zbyt czesto w ich towarzystwie. To marna banda smierdzieli. -Nie mowiac juz o tym, ze sa niemili - dodal Tonk Fah. Vivenna wywrocila oczami. -Denth, jestem ich ksiezniczka. Poza tym, sam mowiles, ze beda tam wplywowe osoby. -Tak, ich przywodcy - powiedzial najemnik. - I wystarczyloby im gdybyscie spotkali sie na neutralnym terenie. Nie trzeba bylo udawac sie do slumsow. Zwykli ludzie nie sa dla nas wazni. Przyjrzala mu sie uwazniej. -To wlasnie jest roznica miedzy naszymi krolestwami. W Idris dbamy o los zwyklych ludzi. Idaca z tylu Perelka drwiaco prychnela. -Nie urodzilem sie w Hallandren - zauwazyl Denth i zamilkl. Zblizali sie do slumsow. Vivenna przyznala w duchu, ze im blizej byli celu, tym wiekszy czula niepokoj. Ta dzielnica wygladala inaczej od innych. Byla w jakis sposob bardziej mroczna. Wrazenie to nie bralo sie tylko z atmosfery, jaka tworzyly zaniedbane ulice i rozpadajace sie sklepiki. Na skrzyzowaniach staly male grupki mezczyzn. Przygladali sie jej podejrzliwie. Co jakis czas Vivenna zauwazala budynek, przed ktorym krecily sie kobiety w zbyt skapych strojach - odwaznych nawet wedlug standardow Hallandren. Kilka z nich zagwizdalo za Denthem i Tonk Fahem. Poczula, ze znalazla sie w zupelnie obcym miejscu. W innych dzielnicach T'Telir odnosila po prostu wrazenie niedopasowania, tutaj czula sie wrecz nieproszona. Traktowana z nieufnoscia. A nawet nienawidzona. Zebrala sie w sobie. Gdzies w tym slumsie czekala na nia grupa zmeczonych, przepracowanych, przerazonych Idrian. Nieprzyjemna atmosfera dzielnicy sprawila, ze zrobilo sie jej ich jeszcze bardziej zal. Nie miala pojecia, czy okaza sie pomocni w kolejnych probach sabotazu Hallandren, ale wiedziala jedno: chciala im pomoc. Skoro jej poddani wymkneli sie ojczystemu krolestwu miedzy palcami, to jej obowiazkiem bylo mu ich przywrocic. -Ta twoja mina - odezwal sie Denth. - Co oznacza? -Martwie sie o moich poddanych - powiedziala i zadrzala, gdy mineli spora grupe rzezimieszkow, ubranych na czarno, z czerwonymi opaskami na ramionach, mezczyzn o brudnych i zlych twarzach. - Bylam w poblizu tego slumsu, kiedy szukalismy z Parlinem nowego domu. Ale nie chcialam sie w niego zaglebiac, mimo ze powiedziano mi, ze czynsze nie sa tu wysokie. Nie moge uwierzyc, ze Idrianie sa tu traktowani tak podle, ze musza mieszkac w takim miejscu, otoczeni tym wszystkim. Najemnik zmarszczyl brwi. -Otoczeni? Vivenna skinela glowa. -Zyja posrod gangow i prostytutek, codziennie musza stykac sie z takimi rzeczami... Denth wybuchnal smiechem tak gwaltownym, ze az drgnela. -Ksiezniczko - powiedzial - twoi poddani nie zyja posrod gangow i prostytutek. To wlasnie oni naleza do gangow i trudnia sie prostytucja Vivenna zamarla. Zatrzymala sie na srodku ulicy. -Co takiego? Denth spojrzal na nia znaczaco. -To przeciez jest idrianska dzielnica miasta. Na Kolory, nawet nazywaja ja Malymi Gorami! -To niemozliwe - syknela Vivenna. -To bardzo mozliwe - odparl najemnik. - Widywalem to w miastach calego swiata. Imigranci trzymaja sie blisko siebie i tworza wlasne enklawy. Dzielnice ignorowane przez reszte spoleczenstwa. Kiedy naprawia sie drogi, zawsze zaczyna sie od innych okolic. Rowniez patrolujacy ulice straznicy zwykle unikaja takich miejsc. -W ten sposob slumsy staja sie oddzielnym, zamknietym swiatem - wtracil idacy obok dziewczyny Tonk Fah. -Wszyscy, ktorych teraz mijamy, to Idrianie - podjal Denth, ponaglajac Vivenne gestem. - To wlasnie jest powod, dla ktorego macie w T'Telir tak zla reputacje. Vivenna poczula ze robi sie jej zimno. Nie, pomyslala. To nieprawda. Niestety, wkrotce sama zaczela dostrzegac znaki. Symbole Austre dyskretnie umieszczone w oknach, na parapetach i progach. Ludzie ubrani w szarosci i biel. Pamiatki z gor w postaci pasterskich czapek i welnianych plaszczy. I wszyscy ci ludzie, choc pochodzili z Idris, byli do cna zepsuci. Na ich strojach pojawialy sie te straszliwe barwy, nie mowiac nawet o otaczajacej wszystkich aurze wrogosci. Jak to mozliwe, ze jakakolwiek Idrianka w ogole pomyslala o pracy prostytutki? -Denth, ja tego nie rozumiem. Jestesmy przeciez spokojnym narodem. Mieszkancami gorskich wiosek. Jestesmy otwarci i przyjazni. -Tego rodzaju ludzie nie zagrzewaja w slumsach miejsca - odpowiedzial, wciaz idac obok niej. - Albo sie zmieniaja, albo padaja ofiara innych. Vivenna zadrzala, czujac w sercu uklucie nienawisci do Hallandren. Moglabym im jeszcze wybaczyc to, ze wpedzaja moich poddanych w ubostwo, myslala. Ale to? Z dobrotliwych pasterzy i rolnikow zrobili bandytow i zlodziei. Nasze kobiety zmienili w prostytutki, a dzieci w ulicznikow. Wiedziala, ze nie powinna pozwalac sobie na gniew. A mimo to musiala zacisnac zeby i bardzo mocno sie starac, by jej wlosy nie pokryly sie krwawa, wsciekla czerwienia. Ogladane w tej dzielnicy obrazy cos w niej obudzily. Cos, o czym starala sie dotad nie myslec. Hallandren zniszczylo moich ludzi. Tak samo jak zniszczylo mnie, odbierajac mi dziecinstwo, zmuszajac mnie do pogodzenia sie z tym, ze zostane wzieta sila, zgwalcona, by ochronic wlasny kraj. Nienawidze tego miasta. Wszystko to byly niestosowne mysli. Nie stac jej bylo na nienawisc do Hallandren. Powtarzano jej to po wielokroc. Ale ostatnio nie byla juz pewna dlaczego. Udalo sie jej jednak opanowac - i nienawisc, i wlosy. Kilka chwil potem dolaczyl do nich Thame, ktory poprowadzil ich przez reszte drogi. Vivennie powiedziano, ze spotkanie odbedzie sie w duzym parku, ale dziewczyna przekonala sie wkrotce, ze slowo "park" zostalo uzyte dosc swobodnie. Naga, zaslana odpadkami dzialka, ze wszystkich stron otoczona budynkami. Zatrzymali sie na skraju tego paskudnego ogrodu i zaczekali. Thame ruszyl przodem. Zgodnie z jego obietnica, Idrianie juz na nich czekali. Glownie byly to osoby tego samego pokroju, co te, ktore ksiezniczka widziala po drodze. Ubrani w ciemne, zlowieszcze barwy mezczyzni o cynicznych spojrzeniach. Bitni rzezimieszkowie i lajdacy. Kobiety w strojach prostytutek. Kilkoro steranych zyciem starych ludzi. Vivenna zmusila sie do usmiechu, lecz wydalo sie jej to nieuczciwe. Nawet jej. Z mysla o Idrianach zmienila kolor wlosow na zolty. Barwa szczescia i radosci. Zebrani zaczeli miedzy soba mamrotac. Wkrotce powrocil Thame i pokazal jej gestem, by ruszyla dalej. -Za chwile - powiedziala Vivenna. - Zanim porozmawiamy z przywodcami, chcialabym przemowic do zwyklych ludzi. -Wedle zyczenia... - Thame wzruszyl ramionami. Vivenna stanela przed zebranymi. -Idrianie, przybywam, niosac wam pocieche i nadzieje - oznajmila. W tlumie nadal trwaly rozmowy. Tylko kilka osob zwrocilo na jej slowa jakakolwiek uwage. Dziewczyna z trudem przelknela sline. -Wiem, ze zyje sie wam bardzo ciezko, ale przyrzekam, ze nie jestescie obojetni krolowi. Dedelin chce wam pomoc. Obiecuje, ze znajde sposob, by sprowadzic was do ojczyzny. -Do ojczyzny? - odezwal sie jakis mezczyzna. - Z powrotem w gory? Vivenna skinela glowa. Kilku ludzi prychnelo, inna grupka po prostu odeszla. Vivenna spojrzala za nimi z niepokojem. -Zaczekajcie - powiedziala. - Nie chcecie mnie wysluchac? Przynosze wiesci od waszego krola. Zignorowali ja. -Wiekszosc z nich chciala sie po prostu przekonac, czy rzeczywiscie jestes tym, o kim mowily plotki, Wasza Wysokosc - szepnal Thame. Vivenna zwrocila sie do tych, ktorzy zostali i wciaz rozmawiali w zrujnowanym ogrodzie. -Wasze zycie odmieni sie na lepsze - obiecala. - Zadbam o to. -Nam juz sie odmienilo na lepsze - odpowiedzial ktos. - W gorach nic na nas nie czeka. Tutaj zarabiam dwa razy lepiej niz w domu. Wiele osob skinelo glowa. -Dlaczego wiec przyszliscie sie ze mna spotkac? - spytala szeptem. -Powiedzialem ci, ksiezniczko - wtracil Thame. - Sa patriotami, nie zapomnieli o swoim pochodzeniu. Ale sa miejskimi Idrianami. Tutaj trzymamy sie razem. To, ze pojawilas sie w T'Telir, wiele dla nich znaczy. Nie martw sie. Moga sie wydawac obojetni, ale zrobiliby wszystko, byle odegrac sie na Hallandren. Austre, Panie Kolorow, pomyslala, wpadajac w jeszcze wieksze przygnebienie. Oni juz nawet nie sa prawdziwymi Idrianami. Thame nazywa ich patriotami, ale przeciez to tylko odtracenie przez reszte mieszkancow miasta sprawia, ze cokolwiek ich laczy. Odwrocila sie, rezygnujac z przemowienia. Tych ludzi nie interesowaly nadzieja ani pociecha. Chcieli jedynie zemsty. Mozliwe, ze moglo sie jej to przydac, ale sama mysl o wykorzystaniu rodakow w ten sposob wydawala sie jej niegodna. Thame poprowadzil ja i cala grupe sciezka wydeptana w brzydkim, zasmieconym ogrodzie. W poblizu przeciwleglego kranca "parku" stal budynek bedacy w polowie zamknietym magazynkiem, w polowie otwarta altana. Dziewczyna zobaczyla czekajacych wewnatrz, lokalnych przywodcow. Bylo ich trzech. Kazdy przybyl w otoczeniu wlasnych ludzi. Wiedziala o tym juz wczesniej. Mieli na sobie bogate stroje, w krzykliwych kolorach, zgodnie z panujaca w T'Telir moda. Wladcy slumsow. Vivenna poczula skurcz zoladka. Kazdy z mezczyzn osiagnal co najmniej pierwsze Wywyzszenie. Jeden z nich dostapil nawet Trzeciego. Perelka i Ciolek zajeli miejsca przed szopa, pilnujac drogi odwrotu. Vivenna weszla do srodka i usiadla na jedynym wolnym krzesle. Denth i Tonk Fah staneli za dziewczyna. Ksiezniczka przyjrzala sie idrianskim przywodcom. Wszyscy wygladali jak wariacje na ten sam temat. Ten po lewej prezentowal sie w swoim bogatym stroju najlepiej. Musial to byc Paxen - "idrianski dzentelmen jak go nazywano. Dorobil sie na sutenerstwie. Mezczyzna siedzacy po prawej wygladalby w swych szatach o wiele lepiej, gdyby obcial wlosy. To zapewne Ashu, znany organizator nielegalnych walk bokserskich, podczas ktorych gawiedz mogla sie nacieszyc widokiem Idrian okladajacych sie do nieprzytomnosci piesciami. Siedzacy posrodku wygladal na czlowieka, ktory lubi sobie folgowac. Byl dosc niechlujny, ale w przemyslany, luzny sposob, moze dlatego, ze stanowilo to ciekawy kontrast z jego przyjemna, mlodziencza twarza. Rira. Pracodawca Thame'a. Powtorzyla sobie, by nie wyciagac z ich wygladu zbyt daleko idacych wnioskow. Wszyscy trzej byli bardzo niebezpieczni. Nikt sie nie odzywal. -Nie jestem pewna, o czym mam z wami rozmawiac - zaczela wreszcie Vivenna. - Przyszlam tu w poszukiwaniu czegos, co nie istnieje. Mialam nadzieje, ze mieszkajacy tutaj ludzie wciaz pamietaja o swoim pochodzeniu. Rira pochylil sie, jego marny stroj mocno kontrastowal z ubraniami pozostalych obecnych. -Jestes nasza ksiezniczka - powiedzial. - Corka naszego krola. To dla nas wazne. -Tak jakby - dodal Paxen. -Naprawde, ksiezniczko - ciagnal Rira. - Spotkanie z toba to dla nas zaszczyt. I ciekawi nas, co robisz w tym miescie. Udalo ci sie wywolac niemale zamieszanie. Vivenna przyjrzala sie im powaznie. Po chwili westchnela. -Wiecie wszyscy, ze zbliza sie wojna. Rira skinal glowa. Ashu jednak zaprzeczyl. -Nie jestem o tym przekonany. Jeszcze nie. -Wojna wybuchnie - rzucila ostro Vivenna. - Mozecie mi wierzyc. Wiec robie w tym miescie wszystko co w mojej mocy, by sprawic, zeby jej wynik byl dla Idris jak najbardziej korzystny. -Korzystny? Czyli? Chodzi o zajecie krolewskiego tronu Hallandren? Czy tego wlasnie chce? - przemknelo jej przez mysl. -Chce po prostu, zeby nasze krolestwo przetrwalo. -To bardzo slaby cel - stwierdzil Paxen, gladzac dlonia glowke swej drogiej laski. - Wojny toczy sie do zwyciestwa, Wasza Wysokosc. Hallandren ma Niezywych. Jesli ich nawet pokonamy, stworza po prostu kolejnych. Gdyby ktos chcial zapewnic wolnosc naszej gorskiej ojczyznie, musialby wprowadzic idrianska armie do T'Telir. Dziewczyna zmarszczyla brwi. -Chcesz zmienic wladze w miescie? - spytal Ashu. - Jesli tak, to co bedziemy z tego mieli? -Zaraz - wtracil Paxen. - Zmienic wladze? Czy jestesmy pewni, ze chcemy sie brac do czegos takiego? Pamietacie jeszcze o klesce Vahra? Wszyscy stracilismy na tym mase pieniedzy. -Vahr pochodzil z Pahn Kahl - przypomnial Ashu. - Nie byl jednym z nas. Jesli tym razem w sprawe angazuje sie sam krol, to bylbym gotow ponownie zaryzykowac. -Nie powiedzialam ani slowa o zmianie wladzy - sprostowala Vivenna. - Chce tylko dac naszym ludziom nieco nadziei. A przynajmniej tylko tego chcialam do tej pory, dodala w duchu. -Nadziei? - prychnal Paxen. - Komu na niej zalezy? Ja chce gwarancji. Jakie dostaniemy stanowiska? Kto otrzyma kontrakty handlowe po zwyciestwie Idris? -Masz siostre - podjal Rira. - Trzecia, niezamezna. Czy mozna myslec o jej rece? Obietnica wejscia do krolewskiego rodu moglaby ci zyskac moje poparcie. Vivenna poczula bol brzucha. -Panowie - powiedziala tonem dyplomaty - tu nie chodzi o osobiste korzysci. Tu chodzi o patriotyzm. -Oczywiscie, oczywiscie - mruknal Rira - ale nawet patriotom naleza sie jakies nagrody, mam racje? Cala trojka patrzyla wyczekujaco na dziewczyne. -Pojde juz. - Vivenna wstala. Zaskoczony Denth polozyl jej dlon na ramieniu. -Jestes pewna? - spytal. - Organizacja tego spotkania wymagala wiele staran. -Denth, zgodzilam sie wspolpracowac ze zlodziejami i bandytami - powiedziala - ale kiedy patrze na tych tutaj i wiem jednoczesnie, ze to moi pobratymcy... Po prostu nie moge. -Zbyt szybko nas ocenilas, ksiezniczko - odezwal sie Rira i zachichotal. - Nie mow mi, ze sie tego nie spodziewalas. -Spodziewac sie czegos, a przekonac sie o tym na wlasne oczy to dwie rozne sprawy, Rira. Spodziewalam sie waszej trojki, ale nie mialam pojecia, co stalo sie udzialem reszty moich poddanych. -A co z Piecioma Wizjami? Wpadasz tu, osadzasz nas, uznajesz za gorszych od siebie i uciekasz? To nie po idriansku. Obrocila sie ku nim. Dlugowlosy Ashu zdazyl juz wstac i zbieral swych ochroniarzy, mamrocac pod nosem o "stracie czasu". -Co ty mozesz wiedziec o prawdziwie idrianskim zachowaniu? - syknela. - Co z twoim posluszenstwem wobec Austre? Rira wsunal dlon pod koszule i wyjal niewielki bialy dysk, na ktorym wypisano imiona jego rodzicow. Austryjski amulet posluszenstwa. -Moj ojciec przyniosl mnie tutaj z gor na wlasnych rekach, ksiezniczko. Umarl, pracujac na plantacji kwiatow. A wszystko, co mam, zdobylem, urabiajac sobie rece do krwi. Bardzo ciezko pracowalem, by polepszyc los twoich poddanych. Gdy Vahr zaczal mowic o rewolucji, wsparlem go pieniedzmi. -Kupujesz Oddechy - rzucila - a z porzadnych kobiet robisz prostytutki. -Po prostu zyje - odparl. - I staram sie dopilnowac, by pozostali rowniez mieli dosc jedzenia, by przezyc. Co wiecej moglabys ty dla nich zrobic? Vivenna zmarszczyla czolo. -Ja... - Urwala, slyszac krzyki. Jej zmysl zycia odezwal sie nagle ostrzegawczo, zblizaly sie ku nim duze grupy ludzi. Zawirowala na piecie, a przywodcy Idrian poderwali sie z miejsc, glosno klnac. Na zewnatrz szopy, w ogrodzie, dziewczyna ujrzala cos przerazajacego. Blekitno-zolte mundury poteznych mezczyzn o szarych twarzach. Niezywi zolnierze. Straz miejska. Gdy tylko gwardzisci weszli na zasmiecony placyk ludzie zaczeli pierzchac. Straznikow prowadzili zywi zolnierze i oficerowie. Denth zaklal i odepchnal Vivenne na bok. -Uciekaj! - krzyknal i wyszarpnal miecz z pochwy. -Ale... Tonk Fah chwycil dziewczyne za ramie i wyciagnal ja z budynku, a Denth rzucil sie na gwardzistow. Szefowie polswiatka wraz ze swymi ludzmi umykali bezladnie przez ogrod. Straznicy sprawnie odcinali kolejne drogi ucieczki. Tonk Fah zaklal i wciagnal Vivenne w ciasna alejke po przeciwnej stronie ogrodu. -Co sie dzieje? - spytala z lomocacym sercem. -Nalot - odpowiedzial najemnik. - Nie powinno byc zbyt niebezpiecznie, chyba ze... Rozlegl sie brzek stali, ostrze zderzylo sie z ostrzem. W powietrzu podniosly sie rozpaczliwe krzyki. Vivenna rzucila okiem przez ramie. Ludzie idrianskich przywodcow zrozumieli, ze znalezli sie w pulapce i zaatakowali Niezywych. Dziewczyne, na widok przerazajacych mezczyzn o szarych twarzach, siekacych mieczami i dzgajacych sztyletami, zdjal paniczny lek. Niezywi odpowiedzieli kontratakiem. Wszyscy krzyczeli i wrzeszczeli niektorzy juz padali zakrwawieni. Denth stanal u wlotu alejki. Vivenna nie miala pojecia, gdzie sie podziala Perelka. -Na Widma Kalada! - zaklal Tonk Fah i poprowadzil ja predko przed soba. - Ci idioci stawiaja opor! Teraz mamy prawdziwy klopot. -Ale jak oni nas znalezli? -Nie wiem - odparl. - Nie obchodzi mnie to. Moze szukali ciebie. A moze tych gangsterow. Mam nadzieje, ze nigdy sie tego nie dowiemy. Biegnij! Vivenna posluchala i popedzila przed siebie ciemna aleja, starajac sie nie przewrocic o poly dlugiej sukienki. Stroj okazal sie zupelnie nieprzystosowany do biegania, a Tonk Fah wciaz popychal ja naprzod, co chwila ogladajac sie przez ramie. Dziewczyna slyszala okrzyki i odbijajace sie echem wrzaski. Denth walczyl z kims, broniac dostepu do alejki. Wreszcie wypadli na ulice. I natychmiast ujrzeli czekajaca juz na nich, kolejna grupe Niezywych. Vivenna zamarla, Tonk Fah zaklal po raz kolejny. Niezywi wygladali jak kamienne posagi, na twarzach mieli nieludzko ponure spojrzenia, podkreslane jeszcze slabnacym swiatlem dnia. Najemnik obejrzal sie i stwierdzil, ze Denth nie przyjdzie im z pomoca na czas. Zrezygnowany wypuscil miecz z dloni i uniosl rece. -Nie dam rady piatce Niezywych, ksiezniczko - szepnal. - Moze odwazylbym sie, gdyby to byli zwykli ludzie, ale... Musimy pozwolic sie im aresztowac. Vivenna takze powolnym ruchem uniosla rece. Niezywi dobyli broni. -Co wy...? - jeknal Tonk Fah. - Poddajemy sie! Gwardzisci ruszyli do ataku. -Biegnij! - krzyknal najemnik, siegajac po lezacy na ziemi miecz. Dziewczyna odskoczyla w bok. Niezywi szarzowali na Tonk Faha. Uciekala ile sil w nogach. Najemnik sprobowal biec za nia, ale juz po chwili musial sie zatrzymac i bronic. Vivenna zwolnila nieco i spojrzala przez ramie, akurat w pore, by zobaczyc, jak ostrze Tonk Faha przeszywa szyje jednego z Niezywych. Z ust stwora buchnelo cos, co na pewno nie bylo krwia. Trojka innych straznikow otoczyla najemnika, lecz udalo mu sie w pore uwolnic miecz. Cial nim natychmiast w bok i do dolu, trafiajac jednego z napastnikow w noge. Niezywy padl na bruk. Dwoch innych rzucilo sie w poscig za dziewczyna. Vivenna patrzyla na zblizajace sie istoty. Nie byla w stanie myslec. Czy powinna zostac? Sprobowac pomoc... "Jak chcesz mu pomoc?" - uslyszala w glowie jakis glos, pierwotny, instynktowny. - "Uciekaj!". Tak zrobila. Pognala przed siebie, zdjeta przerazeniem. Skrecila w pierwsza przecznice i znalazla sie w ciasnej alejce. Pobiegla ku jej wylotowi, ale w pewnej chwili zaplatala sie w sukienke i upadla. Mocno zderzyla sie z kamieniami, krzyknela. Za soba slyszala narastajacy tupot stop. Zaczela wzywac pomocy. Nie zwracajac uwagi na otarty lokiec, zdarla dol sukienki i zostala tylko w bieliznianych spodenkach. Poderwala sie na rowne nogi i jeszcze raz wrzasnela. W drugim koncu alejki ciemnial jakis ksztalt. Potezna, przysadzista postac o szarej skorze. Vivenna zatrzymala sie i odwrocila. Scigajaca ja dwojka Niezywych weszla wlasnie miedzy budynki, blokujac odwrot. Oparla sie o sciane. Poczula, ze robi jej sie bardzo zimno. Austre, Boze Kolorow, pomodlila sie w duchu, drzac na calym ciele. Prosze... Trzech Niezywych straznikow szlo ku niej z nagimi mieczami w rekach. Spojrzala na ziemie. Obok jej zielonej spodnicy lezal wsrod smieci kawalek liny, nieco wystrzepionej, lecz wciaz nadajacej sie do uzycia. Tak samo jak we wszystkim innym, tak i w tym sznurze wyczuwala teskny zew. Zupelnie, jakby lina wiedziala, ze moze znowu ozyc. Nie czula obecnosci nadciagajacych Niezywych, ale za to, co zakrawalo na ironie, miala wrazenie, ze jest w stanie wyczuc line. Wyobrazila ja sobie, owijajaca sie wokol nog straznikow, powalajaca ich na ziemie, petajaca. Twoje Oddechy. To rowniez narzedzie - przypomniala sobie slowa Dentha. Podniosla wzrok na Niezywych, spojrzala w ich nieludzko ludzkie oczy. Serce zaczelo bic jej tak mocno, jakby ktos uderzal ja rytmicznie w piers. Patrzyla na wciaz zblizajacych sie straznikow. W ich oczach ujrzala smierc. Ze lzami w oczach padla na kolana. Drzaca reka siegnela po line. Widziala jak to dziala. Pamietala to jeszcze ze swojego szkolenia w Idris. Musiala dotknac spodnicy, by pobrac z niej kolor. -Ozyj - poprosila line. Nic sie nie stalo. Wiedziala jak to dziala, ale najwyrazniej nie wszystko. Zaplakala, lzy zmacily jej wzrok. -Prosze - jeknela. - Prosze. Uratuj mnie. Dotarl do niej pierwszy z Niezywych - ten ktorego zobaczyla przed soba, u wylotu alejki. Skulila sie i przywarla do brudnego bruku. Stworzenie przeskoczylo nad nia. Wstrzasnieta spojrzala na Niezywego, ktory uderzyl w jednego z nadciagajacych straznikow. Vivenna zamrugala gwaltownie i dopiero wtedy zrozumiala. To nie byl Denth. Ani Tonk Fah. Istota miala skore tak samo szara jak napastnicy z poscigu. Wlasnie dlatego nie rozpoznala go od razu. Ciolek. Niezywy wprawnie odcial swa szeroka klinga glowe pierwszemu z przeciwnikow. Z karku powalonej istoty trysnal jakis przejrzysty plyn. Cialo upadlo na plecy. Martwe, jak wszyscy inni martwi. Ciolek zablokowal atak drugiego z Niezywych straznikow. Dalej z tylu, u wlotu alejki pojawilo sie dwoch kolejnych. Zaatakowali, a Ciolek cofnal sie i stanal okrakiem nad Vivenna. Z ostrza, ktore trzymal przed soba, sciekala bezbarwna, rzadka substancja. Niezywy przeciwnik czekal na swych dwoch towarzyszy. Dziewczyna trzesla sie, zbyt zmeczona i zbyt odretwiala, by uciekac. Spojrzala w gore i w oczach unoszacego bron Ciolka ujrzala cos niemal ludzkiego. Jezeli sobie tego nie wyobrazila, byl to pierwszy slad emocji, jaki widziala u Niezywego. Zobaczyla w nim determinacje. Trojka straznikow zaatakowala. Przedtem - jeszcze w Idris - wiedziona ignorancja wyobrazala sobie Niezywych jako gnijace ciala lub szkielety. Wyobrazala sobie, ze walcza w masie, nieumiejetnie, lecz nieustepliwie kierowani jakas mroczna moca. Mylila sie. Te stworzenia poruszaly sie w tak samo sprawny i skoordynowany sposob, jak moglby sie bic czlowiek. Z tym jednym wyjatkiem, ze przez caly czas milczaly. Nie wydawaly z siebie pomrukow ani okrzykow. I w tej upiornej ciszy Ciolek sparowal atak i uderzyl jednego z Niezywych lokciem w twarz. On takze poruszal sie z plynnoscia, jaka dziewczyna widywala rzadko, albo wrecz tylko wtedy w restauracji, kiedy Denth walczyl z dwoma miecznikami. Ciolek zatoczyl ostrzem mlynca i uderzyl trzeciego straznika w noge. W tej samej chwili jeden z pozostalych przebil mu mieczem brzuch na wylot. Z obu ran wytrysnal przejrzysty plyn i spryskal Vivenne. Ciolek nawet nie jeknal, tylko uniosl ostrze i odcial druga glowe. Niezywy straznik zginal, padl na ziemie, a jego miecz zostal w ciele Ciolka. Ciety w noge straznik odkustykal. Z rany ciekl mu przezroczysty plyn, az wreszcie zachwial sie i takze runal na bruk. Ciolek natychmiast zwrocil sie ku ostatniemu stojacemu Niezywemu, ktory nie uciekl, tylko przyjal defensywna poze. Poze, ktora nie zadzialala: Ciolkowi wystarczylo ledwie kilka sekund. Najpierw rytmicznie bil klinga w ostrze przeciwnika, a potem zawirowal nieoczekiwanie w miejscu i odcial straznikowi dzierzace bron ramie. Nastepnie pchnal go w brzuch, powalajac na ziemie, a cala akcje zakonczyl, scinajac glowe lezacemu stworzeniu, ktore ze sztyletem w lewej dloni probowalo podczolgac sie do Vivenny. W alejce zapadla cisza. Ciolek spojrzal na dziewczyne swymi niewyrazajacymi niczego oczyma. Kwadratowa szczeka i prostokatna twarz osadzone na grubym, muskularnym karku. Niezywy zaczal drzec. Potrzasnal glowa, jakby chcial odzyskac ostrosc widzenia. Z jego rannego brzucha plynely potworne ilosci cieczy. Oparl sie reka o sciane budynku i padl na kolana. Vivenna zawahala sie, lecz wyciagnela ku niemu reke. Dotknela jego ramienia. Mial zimna skore. W drugim koncu alejki zamajaczyl jakis cien. Dziewczyna uniosla z lekiem wzrok. Wciaz byla wstrzasnieta. -Na Kolory! - rzucil biegnacy ku niej Tonk Fah. Najemnik mial cale ubranie przemoczone przejrzystym plynem. - Denth! Ona tu jest! - Kleknal obok Vivenny. - Nic ci sie nie stalo? Przygnebiona, skinela glowa, ledwie tylko swiadoma, ze wciaz sciska w dloni swoja spodnice. Jej nogi byly odsloniete kawalek za kolana. Ale nie byla w stanie sie tym przejmowac. Nie teraz. Nie dbala tez o to, ze jej wlosy staly sie zupelnie biale. Patrzyla tylko na kleczacego przed nia Ciolka. Niezywy opuscil glowe, jakby sie modlil przed niewidocznym oltarzem. Miecz wysunal sie spomiedzy dygocacych palcow i zagral na bruku. Oczy Ciolka sie zaszklily. Tonk Fah takze na niego spojrzal. -No tak - stwierdzil. - Perelka nie bedzie zachwycona. Chodz, musimy sie stad wynosic. 32 Siri obudzila sie sama. Jak zawsze.Lezala w glebokim, miekkim lozu. Przez okno wpadal blask poranka. Powietrze juz zdazylo sie nagrzac i nawet pod pojedynczym przescieradlem bylo jej za goraco. Dziewczyna zrzucila je z siebie, ale nie wstala. Lezala, spogladajac w sufit. Kat padania promieni slonca wskazywal, ze musialo byc juz prawie poludnie. Siri i Susebron zazwyczaj rozmawiali dlugo w noc. To raczej dobrze, myslala. Ktos moze zauwazyc, ze codziennie wstaje pozniej niz dzien wczesniej i uznac to za skutek zmeczenia zupelnie innego rodzaju. Przeciagnela sie. Na poczatku rozmowy z Krolem-Bogiem byly dziwne i dziwnie sie w ich trakcie czula. Z dnia na dzien jednak staly sie dla niej bardziej naturalne. Wszystkim, co pisal - tymi swoimi niepewnie stawianymi, nieprzewidywalnymi literami ukladajacymi sie w ciekawe mysli - zjednywal sobie jej sympatie. Dziewczyna podejrzewala, ze gdyby mogl mowic, mialby mily i spokojny glos. Byl taki czuly. Wczesniej zupelnie sie tego nie spodziewala. Usmiechnela sie i zapadla glebiej w miekka poduche. Poczula lekki zal, ze nie ma go przy niej. Byla szczesliwa. I tego takze nie oczekiwala po swoim pobycie w Hallandren. Tesknila za gorami i przeszkadzalo jej, ze nie moze opuszczac Dworu Bogow, a jednak byly tu tez inne rzeczy. Rzeczy cudowne. Wspaniale barwy, doskonali artysci, wszechogarniajace doswiadczenie T'Telir. No i conocne rozmowy z Susebronem. Rodzina Siri uwazala, ze jej nieokrzesanie i nieposluszenstwo sa czyms wstydliwym, natomiast Krol-Bog odbieral te cechy jej charakteru jako fascynujace, a nawet pociagajace. Usmiechnela sie i pozwolila sobie na chwile marzen. Niestety, po chwili rzeczywistosc wdarla sie na powrot w jej mysli. Susebron byl w niebezpieczenstwie. Prawdziwym, powaznym niebezpieczenstwie. A przy tym nie chcial uwierzyc, ze jego kaplani moga planowac cokolwiek zlego, ze sa niebezpieczni. Ta sama niewinnosc, ktora sprawiala, ze tak sie jej spodobal, pod tym wzgledem okazywala sie olbrzymim utrudnieniem. Co jednak mogla poczac? Poza nia nikt nie wiedzial o grozacym wladcy niebezpieczenstwie. I istniala tylko jedna osoba, ktora byla mu w stanie pomoc. Niestety, ta osoba nie nadawala sie do tego zadania. Nie nauczyla sie tego, czego powinna sie byla nauczyc, i wyszla na spotkanie swego losu zupelnie nieprzygotowana. No i co z tego? - rozleglo sie w jej glowie. Siri wpatrywala sie w powale. Ciezko bylo jej poczuc wstyd z powodu ucieczek z lekcji. Popelnila po prostu blad. Ile czasu miala jeszcze uzalac sie nad soba, z powodu czegos, co juz sie stalo? No dobrze - powiedziala sobie. - Dosc wymowek. Moze nie jestem tak przygotowana, jak moglabym byc, ale jestem tu i teraz i musze cos zrobic. Bo nikt inny mnie w tym nie zastapi. Wyszla z lozka i przeczesala reka dlugie wlosy. Susebronowi podobalo sie gdy miala dlugie - fascynowaly go tak samo, jak wczesniej podobaly sie sluzacym. Warto bylo je nosic, zwlaszcza ze kobiety pomagaly jej o nie dbac. Zaplotla rece na piersi i w samej koszuli zaczela sie przechadzac po komnacie. Musiala grac w ich gierki. Nie lubila myslec o tym w ten sposob. Gierki kojarzyly sie jej z niewielkimi stawkami, a tu chodzilo o zycie Krola-Boga. Wytezyla pamiec, przywolujac z niej wszystko, co zapamietala z tych kilku lekcji, na ktorych sie pojawila. Polityka opierala sie na wymianie. Jedna osoba dawala co ma - albo to, co twierdzila, ze ma - innej, z mysla o wiekszym zysku. Przypominalo to prace kupca. Zaczynalo sie z pewna kwota pieniedzy, z nadzieja, ze pod koniec roku stan posiadania sie zwiekszy. Albo, ze towary, ktore posiadamy teraz, zamienimy na lepsze i inne. Sprobuj nie wywolac zbyt duzego zamieszania, dopoki nie bedziesz gotowa uderzyc - powiedzial jej Dar Piesni. - Chodzi o to, by wydawac sie przecietnym. Zatrzymala sie obok loza, zebrala posciel i jak co dzien rzucila ja na zarzace sie w kominku wegle. Wymiana, pomyslala, przygladajac sie ogarniajacym tkanine plomieniom. Co ja mam na wymiane? Niewiele. Ale to niewiele bedzie musialo wystarczyc. Podeszla do drzwi i otworzyla je. Na zewnatrz, jak zwykle, czekala grupka sluzacych. Osobiste sluzki Siri zaczely krzatac sie przy dziewczynie i przyniosly ubrania. Inne kobiety zajely sie sprzataniem sypialni. Kilka z nich mialo na sobie brazowe szaty. W trakcie ubierania Siri przygladala sie jednej z dziewczyn w brazowym stroju. W pewnej chwili podeszla i polozyla jej dlon na ramieniu. -Pochodzisz z Pahn Kahl - szepnela do niej. Zaskoczona sluzaca skinela glowa. -Chce, zebys przekazala ode mnie wiadomosc Niebieskopalcemu - powiedziala cicho Siri. - Powiedz mu, ze mam dla niego bardzo wazne informacje. Chcialabym sie nimi wymienic. Powiedz mu tez, ze te wiadomosci moga radykalnie wplynac na jego plany. Dziewczyna pobladla, ale skinela glowa. Siri odeszla i pozwolila sie dalej ubierac. Rozmowe slyszalo kilka innych kobiet, ale religia Hallandren wymagala z cala surowoscia, by sludzy bogow nie powtarzali zaslyszanych rozmow swych panow i pan. Dziewczyna miala nadzieje, ze ta zasada pozostanie w mocy i teraz. Ale nawet jesliby sie zawiodla, to przeciez nie powiedziala az tak wiele. Teraz musiala jeszcze tylko zastanowic sie, jakie posiadala "bardzo wazne informacje" i na czym tak naprawde moglo zalezec Niebieskopalcemu. *** -Moja droga krolowo! - przywital sie Dar Piesni i posunal sie do tego, ze objal Siri, ktora weszla do jego lozy w amfiteatrze.Siri odpowiedziala usmiechem. Bog zaprosil ja gestem do zajecia miejsca na jednym z szezlongow. Dziewczyna usiadla ostroznie - zaczela co prawda doceniac urode skomplikowanych sukien, jakie nosilo sie w Hallandren, ale wdzieczne poruszanie sie w nich wymagalo sporej praktyki. Gdy juz siedziala, Powracajacy polecil sluzacym przyniesc owoce. -Jestes dla mnie zbyt mily - zauwazyla dziewczyna. -Nonsens - odparl Dar Piesni. - Jestes przeciez moja krolowa! Poza tym, przypominasz mi kogos, kogo bardzo lubilem. -Kogo takiego? -Szczerze mowiac, nie mam pojecia - przyznal, przejal od slugi talerz z pokrojonymi w plasterki winogronami, po czym podal go Siri. - Ledwie ja pamietam. Moze winogron? Siri uniosla brew, ale wiedziala juz, ze nie mozna go zbyt mocno naciskac. -Powiedz mi, prosze - spytala, nabijajac kawalek owocu na mala drewniana wykalaczke. - Dlaczego nosisz przydomek Meznego? -Odpowiedz na to jest bardzo prosta - powiedzial, sadowiac sie wygodniej. - Dlatego ze sposrod wszystkich bostw na dworze tylko ja jestem mezny na tyle, by zachowywac sie jak skonczony idiota. Siri spojrzala pytajaco. -Moja pozycja wymaga prawdziwej odwagi - ciagnal. - Widzisz, zazwyczaj jestem powazna i nudna osoba. Jesli chodzi o nocna aktywnosc na przyklad, nie wyobrazam sobie nic lepszego niz siedzenie i ukladanie nieskonczenie rozwleklych traktatow etycznych, ktore moi kaplani czytaliby potem wiernym. Niestety, nie jestem w stanie tego robic. Zamiast tego, co noc wychodze, porzucajac zagadnienia dydaktyki teologicznej i poswiecam sie czemus, co wymaga znacznej dozy odwagi, a mianowicie spedzaniu czasu w towarzystwie innych bogow. -Dlaczego twierdzisz, ze to wymaga odwagi? Przyjrzal sie jej uwazniej. -Moja pani, czy nie przekonalas sie jeszcze, jak nuzacy potrafia byc Powracajacy? Siri wybuchnela smiechem. -Tak naprawde, to nie - przyznala. - Ale skad sie wzielo twoje imie? -Przede wszystkim jest bardzo zle dobrane - powiedzial bog. - Sama jestes dostatecznie inteligentna, by to zauwazyc. Nasze imiona i tytuly sa wybierane przez mala malpke, ktorej podaja stanowczo za duzo jalowcowki. -Teraz sie po prostu wyglupiasz. -Teraz? - odparl Powracajacy. - Teraz? - Wzniosl w jej strone kielich wina. - Moja droga, ja sie zawsze wyglupiam. Badz tak dobra i natychmiast cofnij, co powiedzialas! Siri pokrecila glowa. Bog najwyrazniej byl tego popoludnia w swojej szczytowej formie. Swietnie, pomyslala. Mojemu mezowi grozi smierc z rak nieznanych sil, a za jedynych sprzymierzencow mam skrybe, ktory sie mnie boi, i boga, ktory nie potrafi wypowiedziec jednego rozsadnego zdania. -To ma zwiazek ze smiercia - powiedzial wreszcie Dar Piesni, gdy na arenie pojawili sie kaplani i zaczeli szykowac do dzisiejszej dyskusji. - Umieraja wszyscy. Smierc niektorych stanowi jednak modelowy przyklad pewnej cnoty lub emocji. W tych ludziach i w sposobie, w jaki umieraja, kryje sie iskra czegos wiekszego niz w smierci pozostalych. Mowi sie, ze to dlatego Powracamy. Umilkl. -Rozumiem wiec, ze umarles, dokonujac jakiegos czynu wymagajacego wielkiej odwagi? - podjela Siri. -Tak sadze - powiedzial. - Nie jestem tego pewny. Moje sny sugeruja, ze moglem obrazic bardzo duza pantere. To byloby odwazne, nie uwazasz? -Nie wiesz, w jaki sposob umarles? Pokrecil glowa. -Zapominamy - wyjasnil. - Budzimy sie pozbawieni wspomnien. Nie wiem nawet, czym sie w poprzednim zyciu zajmowalem. Dziewczyna sie usmiechnela. -Mysle, ze byles dyplomata albo handlarzem. Z pewnoscia zajmowales sie czyms, co wymaga ciaglego mowienia bez podawania konkretnych informacji. -Tak - powiedzial cicho i z niezwykle jak na siebie powazna mina spojrzal na zebranych ponizej kaplanow. - Tak, czy inaczej, moja droga krolowo, przygotowalem dla ciebie niespodzianke! Czy ja naprawde chce, zeby Dar Piesni robil mi jakiekolwiek niespodzianki? - pomyslala Siri i rozejrzala sie nerwowo. Zasmial sie. -Nie obawiaj sie - uspokoil. - Moje niespodzianki bardzo rzadko prowadza do trwalych uszkodzen ciala, a juz na pewno nie w przypadku pieknych krolowych. - Skinal reka i pojawil sie starszy mezczyzna z niezwykle dluga siwa broda. Siri zmarszczyla brwi. -To jest Hoid - przedstawil mezczyzne Powracajacy. - Prawdziwy mistrz wsrod bajarzy. Pamietam, ze mialas kilka pytan... Dziewczyna rozesmiala sie z ulga i przypomniala sobie wlasna prosbe do boga. Spojrzala na rozprawiajacych kaplanow. -Czy nie powinnismy jednak przysluchiwac sie temu, co oni maja do powiedzenia? Dar Piesni machnal reka. -Przysluchiwac sie? To smieszne. Stalibysmy sie wtedy zbyt odpowiedzialni. Na Kolory, jestesmy bogami. A przynajmniej ja jestem. A ty jestes bliska boskosci. Mozna powiedziec, ze wzenilas sie w boskosc. Poza tym, czy naprawde chcesz sluchac, jak banda nadetych kaplanow rozprawia na temat oczyszczania rynsztokow? Siri skrzywila sie na te mysl. -Tak wlasnie myslalem. Poza tym, ani ty, ani ja nie mamy w tej sprawie prawa glosu, wykorzystajmy wiec ten czas rozsadnie. Nigdy nie wiadomo, kiedy sie skonczy. -Czas? - zdziwila sie. - Przeciez jestes niesmiertelny. -Nie mialem na mysli czasu, tylko wino. - Dar Piesni uniosl kielich. - Nie cierpie sluchac opowiesci bez dobrego wina. Siri wywrocila oczyma i siegnela po kolejny owoc. Bajarz czekal cierpliwie. Gdy mu sie blizej przyjrzala, stwierdzila, ze nie jest tak stary, jak to sie z poczatku wydawalo. Broda musiala byc po prostu atrybutem jego zawodu i choc nie wygladala na sztuczna, dziewczyna odniosla wrazenie, ze zostala sztucznie wybielona. Mezczyzna byl o wiele mlodszy, niz sobie zamierzyl. Mimo to, nie podejrzewala, by Dar Piesni sprowadzil jej kogos, kto nie nalezal do najlepszych w swym fachu. Oparla sie wygodniej na szezlongu, ktory - co zauwazyla dopiero teraz - zostal zaprojektowany dla osoby jej wzrostu. Powinnam ostroznie stawiac pytania, pomyslala. Nie moge spytac bezposrednio o smierc Krolow-Bogow. To byloby zbyt oczywiste. -Bajarzu - odezwala sie. - Co wiesz o historii Hallandren? -Bardzo wiele, moja krolowo - odpowiedzial i uklonil sie. -Opowiedz mi o czasach sprzed podzialu krolestwa na Idris i Hallandren. -Ach - rzucil bajarz i siegnal do kieszeni. Wyjal z niej garsc piasku i zaczal rozcierac go miedzy palcami, pozwalajac ziarenkom sypac sie cienkim strumykiem na ziemie. Wiatr powoli rozwiewal zolte drobinki. - Wasza Wysokosc zyczy sobie uslyszec jedna z tych glebokich opowiesci z dawnych dni? Historie sprzed poczatkow czasu? -Chcialabym poznac pochodzenie i poczatki panowania Krolow-Bogow. -W takim razie rozpoczniemy w mglistej dali - odpowiedzial mezczyzna i uniosl druga reke, z ktorej rozsypal czarny piach, mieszajacy sie na ziemi z jasnym. Na oczach Siri czarne ziarenka zaczely bielec. Dziewczyna przechylila glowe na bok i usmiechnela sie do sztuczki bajarza. -Pierwszy Krol-Bog Hallandren zyl w starozytnych czasach - podjal Hoid. - Bardzo starozytnych. Dawniejszych niz krolestwa i miasta, starszych niz wladcy i religie. Ale nie starszych od gor, ktore juz wtedy wznosily sie na swych wyzynach. To one, niczym knykcie uspionych pod ziemia gigantow, utworzyly te doline, w ktorej zamieszkaly pantery i kwiaty. Mozemy o tym miejscu mowic tylko jako o dolinie, wowczas bowiem nie miala jeszcze nazwy. Swiatem rzadzil lud Chedesh. Jego czlonkowie przybyli ze wschodu, przeplyneli przez Morze Wewnetrzne i odkryli te dziwna kraine. Nie pozostawili po sobie wielu zapiskow, ich imperium juz dawno temu obrocilo sie w pyl, lecz pozostala pamiec. Byc moze jestes w stanie wyobrazic sobie ich zaskoczenie po przybyciu tutaj? Jak zdumial ich widok kraju z plazami bialego miekkiego piasku, krainy obfitej w owoce, porosnietej dziwnymi, niezbadanymi lasami? Hoid siegnal do szaty i wyciagnal garsc czegos innego. Zaczal sypac przed soba - male zielone kawaleczki lisci paproci. -Nazwali to miejsce rajem - szepnal bajarz. - Rajem ukrytym wsrod gor. Ziemia przyjemnego deszczu, ktory nigdy nie bywa zimny, ziemia, ktorej gleba rodzi liczne plony. - Wyrzucil garsc lisci w powietrze i dmuchnal miedzy nie barwnym pylem. Przypominalo to malenkie, zimne, fajerwerki. Czerwien i blekit mieszaly sie ze soba, otaczajac mezczyzne delikatna chmurka. -Byl to takze kraj kolorow - ciagnal. - A to dzieki Lzom Edgliego przepieknym kwiatom, o barwach tak intensywnych, ze mozna z nich otrzymywac barwniki utrzymujace sie na dowolnym rodzaju tkaniny. Siri nigdy przedtem nie zastanawiala sie nad tym, jak Hallandren moglo wygladac w oczach przybyszy zza Morza Wewnetrznego. Jeszcze w Idris slyszala rozmaite historie od wedrowcow, ktorzy opowiadali o odleglych krajach. O ziemiach pelnych gor, pustyn i stepow. Nigdzie indziej nie rosly jednak dzungle. Hallandren bylo wyjatkowe. -Wlasnie wtedy narodzil sie Pierwszy Powracajacy - powiedzial Hoid i rozsypal w powietrzu garsc srebrnych iskierek. - Na pokladzie statku zeglujacego wzdluz wybrzeza. Teraz Powracajacych mozna spotkac we wszystkich czesciach swiata, ale pierwszy z nich - czlowiek, ktorego w Idris nazywacie Vo, a my uzywamy tylko jego tytulu - urodzil sie tutaj, na wodach tej zatoki. To on oglosil Piec Wizji. Tydzien potem zmarl. -Czlonkowie jego zalogi zalozyli na tych plazach krolestwo, zwane wtedy Hanald. Przed ich przybyciem dzungle zamieszkiwal tylko lud Pahn Kahl, lecz nie bylo to prawdziwe krolestwo, a raczej luzna zbieranina wiosek. Srebrny pyl sie skonczyl. Hoid siegnal do innej kieszeni i zaczal sypac razowymi drobinkami. -Zastanawiasz sie zapewne, dlaczego cofam sie w czasie tak daleko, nie powinienem raczej opowiadac o Wielowojniu, o rozpadnieciu sie krolestw, o Pieciu Uczonych, o Kaladzie Uzurpatorze i jego armii widm, o ktorej powiada sie, ze wciaz czeka w uspieniu gdzies w dzungli? Owszem, sa to wydarzenia, na ktorych skupia sie nasza uwaga. Je znamy najlepiej. Ale opowiadac tylko o nich, znaczyloby ignorowac trzysta lat poprzedzajacych je dziejow. Czy doszloby do Wielowojnia, gdyby ludzie nie znali Powracajacych? To w koncu Powracajacy przepowiedzieli wybuch wojny i zachecili Glosa Niezgody do napasci na krolestwa za gorami. -Glosa Niezgody? - wtracila Siri. -Tak, Wasza Wysokosc - powiedzial Hoid, sypiac czarnym piachem. - Glos Niezgody to inne imie Kalada Uzurpatora. -Brzmi jak imie Powracajacego. Hoid skinal glowa. -W rzeczy samej - przytaknal. - Kalad byl Powracajacym, podobnie jak Dawca Pokoju, ktory go pokonal i zalozyl Hallandren. Ale do tych czasow jeszcze nie doszlismy. Wciaz jestesmy w Hanald, przyczolku rodzacego sie krolestwa, zalozonym przez zaloge Pierwszego Powracajacego. To takze oni wybrali na swa krolowa jego zone, a potem wykorzystali Lzy Edgliego do produkcji fantastycznych barwnikow, ktore za niebotyczne sumy sprzedawali calemu swiatu. Ich krolestwo wkrotce stalo sie wielkim osrodkiem handlu. Bajarz zaczal rozrzucac wokolo platki kwiatow. -Lzy Edgliego. Zrodlo bogactwa Hallandren. Takie niewielkie rosliny i tak latwe w hodowli. A jednak nie rosna w zadnej innej krainie. W pozostalych czesciach swiata o farby i barwniki jest bardzo ciezko. Sa drogie. Niektorzy uczeni twierdza, ze Wielowojnie toczono wlasnie z powodu tych kwiatkow, ze krolestwa Kuth i Huth zostaly zniszczone przez male barwne plamki. Platki opadly na ziemie. -Ale tylko niektorzy tak utrzymuja, bajarzu? - spytal Dar Piesni. Siri odwrocila sie ku bogu. Niemal zupelnie zapomniala o jego obecnosci. -Co mowia pozostali? Z jakiego powodu wybuchlo Wielowojnie w opinii innych uczonych? Hoid przez chwile milczal, po czym siegnal do dwoch kieszeni plaszcza naraz i sypnal pylem o szesciu kolorach. -Oddech, Wasza Milosc. Wiekszosc jest zgodna, ze wojne toczono nie tylko o kwiatowe barwniki z suszonych platkow, ale o cos o wiele cenniejszego. O suszonych ludzi. Byc moze wiadomo wam, ze rodzina krolewska bardzo sie interesowala procesem, dzieki ktoremu wykorzystywano Oddech do ozywiania martwych przedmiotow. Rozbudzanie, to wtedy powstala ta nazwa. Wowczas byla to nowa i slabo rozumiana umiejetnosc. Pod wieloma wzgledami jest tak do dzis. Zasady, na jakich dziala ludzka dusza, jej zdolnosc do ozywiania umarlych i przedmiotow, odkryto ledwie cztery stulecia temu. Wedle boskiej miary, to bardzo krotki czas. -W odroznieniu od dworskich dyskusji - mruknal Dar Piesni, spogladajac na wciaz spierajacych sie o rynsztoki kaplanow. - Te, zdaje sie, trwaja wiecznie, wlasnie wedle boskiej miary. Hoid nie dal sie wytracic z rownowagi. -Oddech - mowil dalej. - Lata bezposrednio poprzedzajace Wielowojnie byly dniami Pieciu Uczonych i epoka odkrywania nowych Rozkazow. Wedlug niektorych, byl to okres oswiecenia i gwaltownego rozwoju wiedzy. Inni nazywaja je najciemniejszymi czasami ludzkosci, poniewaz to wtedy czlowiek poznal skuteczne metody wykorzystywania swych bliznich. Zaczal sypac piaskiem z obu rak naraz. Jasnozoltym i czarnym. Sin przygladala sie temu w zachwycie. Miala wrazenie, ze bajarz stara sie tak dobierac slowa swej opowiesci, by nie urazic jej idrianskiej wrazliwosci. Co tak naprawde wiedziala o Oddechu? Na dworze rzadko widywala Rozbudzajacych. A nawet kiedy juz kogos takiego spotykala, nie interesowala sie nim za bardzo. Mnisi byli podobnym rzeczom przeciwni, ale coz, ich sluchala mniej wiecej z taka sama uwaga, ile swych nauczycieli. -Jeden z Pieciu Uczonych dokonal odkrycia - ciagnal Hoid, rzucajac na ziemie garsc malych, pokrytych tekstem skrawkow papieru. - Rozkazy. Sposoby. Wynalazl metode pozwalajaca na stworzenie Niezywego za pomoca jednego tylko Oddechu. Tobie moze sie to oczywiscie wydawac pomniejszym osiagnieciem. Ale musisz miec caly czas na uwadze przeszlosc tego krolestwa i dzieje jego powstania. Hallandren zalozyli sludzy Powracajacego i rozwinelo sie dzieki wielkiemu wysilkowi kupcow. Hallandren kontrolowalo przynoszacy zyski, wyjatkowy region, ktory po odkryciu polnocnych przeleczy - w polaczeniu z rozwijajacymi sie umiejetnosciami zeglarskimi - stal sie klejnotem podziwianym przez reszte swiata. Urwal i uniosl druga reke, sypiac z niej malenkimi kawalkami metalu, ktore opadaly na kamienna posadzke z dzwiekiem przypominajacym uderzajacy o bruk deszcz. -Wtedy nadeszla wojna - podjal. - Pieciu Uczonych rozdzielilo sie, stajac po roznych stronach konfliktu. Jedne krolestwa byly w stanie korzystac z Niezywych, inne nie. Czesc krain mogla innym tylko zazdroscic uzbrojenia. Jest jeszcze jedna odpowiedz na pytanie boga dotyczace powodow wybuchu Wielowojnia: umiejetnosc taniego tworzenia Niezywych. Przed odkryciem nowych rozkazow, kazdego niezywego tworzono, zuzywajac piecdziesiat Oddechow. Zolnierze, nawet Niezywi, nie sa tak cenni, jesli jednego mozna zyskac kosztem piecdziesieciu innych. Ale skoro mozna ich bylo tworzyc pojedynczym Oddechem... jeden do jednego... mozna bylo bez trudu podwoic liczbe swych wojsk. A polowa takiej nowej armii nie wymagala nawet prowiantu. Metal przestal dzwonic o kamien. -Niezywi nie sa silniejsi od zwyklych ludzi - mowil Hoid. - Sa tacy sami. Takze ich zdolnosci nie przewyzszaja umiejetnosci zyjacych. Ale fakt, ze nie musza jesc jak zywi? To byla gigantyczna przewaga. Jesli dodamy do tego brak strachu i calkowita odpornosc na bol... otrzymujemy wojsko, z ktorym nie moze sie rownac zadne inne. Kalad wzmocnil ich jeszcze bardziej, to o nim powiada sie, ze stworzyl nowy rodzaj Niezywych, dzieki czemu zyskal znacznie wieksza przewage. -Jaki to byl nowy rodzaj? - spytala zaciekawiona Siri. -Tego nikt nie pamieta, Wasza Wysokosc - odpowiedzial Hoid. - Zapiski dotyczace tej sprawy zaginely w pomroce dziejow. Niektorzy twierdza, ze zostaly rozmyslnie spalone. Ale bez wzgledu na to, jaka byla prawdziwa natura Widm Kalada, byly z pewnoscia przerazajace i straszne, tak bardzo, ze choc dotyczace ich szczegoly zostaly zapomniane, one same Przetrwaly w naszej kulturze i w naszych przeklenstwach. -Czy oni naprawde jeszcze gdzies tam sa? - spytala Siri, rzucajac okiem w strone niewidocznych dzungli. - Tak jak w opowiesciach? Niewidzialna armia czekajaca na powrot Kalada? -Niestety - powiedzial Hoid - moge opowiadac tylko o tym, co wiem. Jak powiedzialem, wiele informacji z tamtych czasow zaginelo na wieki. -Ale wiadomo co sie stalo z rodzina krolewska - zauwazyla Siri. - Uciekli, poniewaz nie zgadzali sie z tym, co robil Kalad, prawda? Wykorzystanie Niezywych uznali za niemoralne? Bajarz sie zawahal. -Coz, owszem - powiedzial wreszcie, usmiechajac sie pod wasem. - Tak, tak wlasnie bylo, Wasza Wysokosc. Dziewczyna uniosla brew. -Psst. - Dar Piesni pochylil sie ku niej. - On klamie. -Wasza Milosc - odezwal sie Hoid i gleboko uklonil. - Z calym szacunkiem. Istnieja rozne teorie. A ja jestem bajarzem i opowiadam tylko historie. Wszystkie historie. -A jakie sa te inne teorie? - spytala Siri. -Wszystkie sie ze soba kloca, Wasza Wysokosc - powiedzial Hoid. - Twoi pobratymcy mowia o religijnym oburzeniu i zdradzie Kalada Uzurpatora. Mieszkancy Pahn Kahl opowiadaja o tym, ze stronnictwo krola ciezko pracowalo nad rozbudowa armii Niezywych, a potem zostali zaskoczeni, gdy ich narzedzia obrocily sie przeciwko swym wladcom. W Hallandren wspomina sie o tym, ze krolewski rod sprzymierzyl sie z Kaladem, ktorego uczynili swym generalem, po czym ignorujac wole ludu, wiedzeni zadza krwi, wszczeli wojne. Bajarz podniosl wzrok i oburacz sypnal czarnym weglowym pylem. -Czas plonie za nami i pozostawia tylko popioly i pamiec. Wspomnienia przechodza z umyslu do umyslu, az wreszcie trafiaja do mych ust. Kiedy wszystko jest prawda, lub wszystko jest klamstwem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie, ze niektorzy twierdza, ze rod krola sam tworzyl Niezywych? To, w co wierzysz, nalezy do ciebie. -Tak czy inaczej, wladze w Hallandren przejeli Powracajacy - podsumowala Siri. -Tak - potwierdzil Hoid. - Nadali mu tez nowa nazwe, stanowiaca odmiane poprzedniej. A mimo to niektorzy wciaz tesknie wspominaja krolewski rod, ktory uszedl w gory, zabierajac w swych zylach krew Pierwszego Powracajacego. -Krew Pierwszego Powracajacego? - Dziewczyna zmarszczyla brwi. -Tak, oczywiscie - powiedzial bajarz. - Pierwsza krolowa zostala jego zona. Byla wtedy brzemienna. Jestes jego potomkinia. Siri sie wyprostowala. Dar Piesni spojrzal na nia, lekko zaskoczony. -Nie wiedzialas o tym? - spytal tonem, w ktorym nie bylo slychac jego zwyklej nonszalancji. Dziewczyna pokrecila glowa. -Jesli nawet jest to fakt znany naszemu ludowi, to nikt o tym nie mowi. To wyraznie zaciekawilo boga. Ponizej, na piasku areny kaplani zmienili temat - teraz rozprawiali o kwestiach bezpieczenstwa i o potrzebie zwiekszenia liczby patroli w miejskich slumsach. Usmiechnela sie, wyczuwajac sposob, w jaki mogla delikatnie przejsc do pytan, na ktore odpowiedzi naprawde chciala znac. -To znaczy, ze Krolowie-Bogowie Hallandren rzadzili, mimo ze nie pochodzili z rodu Pierwszego Powracajacego. -Tak, Wasza Wysokosc - przytaknal Hoid, kruszac kawalek gliny. -A ilu ich bylo? -Pieciu, Wasza Wysokosc - odpowiedzial bajarz. - Wliczajac Jego Niesmiertelna Wysokosc Pana Susebrona, ale nie liczac Dawcy Pokoju. -Pieciu wladcow na przestrzeni trzystu lat? - dopytala. -Owszem, Wasza Wysokosc - potwierdzil Hoid, wyciagajac z kieszeni garsc zlotego pylu, ktory rozsypal na ziemi. - Dynastia Hallandren zostala zalozona pod koniec Wielowojnia. Pierwszy wladca otrzymal zycie i swoje Oddechy od samego Dawcy Pokoju, powszechnie czczonego za rozpedzenie Widm Kalada i pokojowe polozenie kresu wojnie. Od tego dnia wszystkim Krolom-Bogom rodzili sie martwi synowie, ktorzy potem Powracali i zajmowali ich miejsce. Siri pochylila sie. -Chwileczke. W jaki dokladnie sposob Dawca Pokoju przekazal BioChrome temu pierwszemu Krolowi-Bogu? Sam uczynil go Powracajacym? -Ach. - Hoid zaczal sypac piachem z lewej dloni. - To dopiero jest zaginiona w czasie opowiesc. W rzeczy samej, jak tego dokonal? Jeden czlowiek moze przekazac swoj Oddech innemu, ale Oddech - bez wzgledu na ilosc - nie czyni nikogo bogiem. Legendy glosza, ze Dawca umarl, obdarzajac swego nastepce wlasnym Oddechem. W koncu bogowie moga oddac zycie, by uratowac kogos innego. -Co moim zdaniem nie swiadczy najlepiej o umyslowej rownowadze bogow - wtracil Dar Piesni, wzywajac sluge z kolejnym talerzem winogron. - Bajarzu, nie wzbudzasz we mnie podziwu dla poprzednikow. Poza tym, nawet jesli bog odda swoj Oddech, nie sprawia tym samym, ze odbiorca otrzymuje boskosc. -Ja tylko opowiadam, Wasza Milosc - powtorzyl Hoid. - Moje historie moga byc prawdziwe, moga byc zmyslone. Wiem tylko, ze te opowiesci istnieja i trzeba je glosic. Tak barwnie, jak to tylko mozliwe, dodala w duchu Siri, przygladajac sie bajarzowi, ktory wyjal z kolejnej kieszeni zdziebelka wymieszanej z ziemia trawy. Pozwolil grudkom sypac sie spomiedzy palcow. -Opowiadam o poczatkach, Wasza Milosc - ciagnal Hoid. - Dawca Pokoju nie byl zwyklym Powracajacym, poniewaz udalo mu sie powstrzymac niebezpieczna armie Niezywych. Odeslal Widma Kalada, ktore stanowily trzon armii Hallandren. Tym samym uczynil wlasne krolestwo bezsilnym. Zrobil to po to, by zapanowal pokoj. Wtedy oczywiscie dla Kuth i Huth bylo juz za pozno, ale pozostale krolestwa - Pahn Kahl, Tedradel, Gys i samo Hallandren - zostaly uratowane. Czy nierozsadnie jest podejrzewac tego boga bogow o wieksze od innych zdolnosci? Moze naprawde dokonal czegos wyjatkowego, jak mowia kaplani. Przekazal Krolom-Bogom nasienie, pozwalajace im przekazywac moc i boskosc z ojca na syna. Dzieki takiemu dziedzictwu mogli zglaszac swoje pretensje do tronu, pomyslala Siri, wsuwajac kawalek winogrona do ust. Majac za zalozyciela dynastii tak zdumiewajacego boga, mogli stac sie prawdziwymi Krolami-Bogami. A zagrozic im mogla tylko... krolewska rodzina z Idris, w ktorej zylach plynie krew Pierwszego Powracajacego. Inna linia z boskim dziedzictwem, ktora mogla roscic sobie prawo do wladania Hallandren. Nadal jednak nie dowiedziala sie, w jaki sposob wladcy umierali. Ani dlaczego niektorzy bogowie - jak na przyklad Pierwszy Powracajacy - mogli miec dzieci, a inni nie. -Oni sa niesmiertelni, prawda? - spytala Siri. Hoid skinal glowa. Wypuscil z dloni reszte trawy i ziemi, po czym wzial garsc bialego pylu. -W rzeczy samej, Wasza Wysokosc. Podobnie jak wszyscy Powracajacy, Krolowie-Bogowie sie nie starzeja. Bezwiecznosc jest darem wszystkich, ktorzy osiagaja Piate Wywyzszenie. -Zatem, jak to sie stalo, ze bylo az pieciu wladcow? - zapytala. - Dlaczego umarl pierwszy z nich? -A dlaczego w ogole Powracajacy odchodza, Wasza Wysokosc? - powiedzial Hoid pytaniem. -Bo miesza im sie w glowach - rzucil Dar Piesni. Bajarz sie usmiechnal. -Dlatego ze sie mecza. Bogowie sa inni niz zwykli ludzie. Powracaja dla nas, nie dla siebie, i kiedy nie potrafia juz zniesc zycia, odchodza. Krolowie-Bogowie zyja tylko do chwili, w ktorej nie przyjdzie na swiat ich nastepca. Siri drgnela. -I wszyscy o tym wiedza? - spytala, krzywiac sie, na mysl o tym, ze jej pytanie moglo wydac sie podejrzane. -Oczywiscie, ze tak, Wasza Wysokosc - odpowiedzial Hoid. - A przynajmniej bajarze i uczeni. Kazdy z wladcow Hallandren odszedl z tego swiata wkrotce po narodzinach swego syna i nastepcy. To naturalne. Krolow-Bogow zaczyna wtedy drazyc niepokoj i szukaja okazji, by skorzystac ze swego Oddechu ku pomyslnosci calego krolestwa. A wtedy... Uniosl gwaltownie reke, pstryknal palcami, wyrzucajac w powietrze kilka kropel wody, ktore zamienily sie w mgle. -A wtedy odchodza - zakonczyl. - Zostawiajac ludziom swe blogoslawienstwo i nowego wladce. Wszyscy obecni w milczeniu przygladali sie znikajacej przed bajarzem mgielce. -To chyba niezbyt przyjemna wiadomosc dla panny mlodej - zauwazyl Dar Piesni. - Nie wiem, czy sie ucieszy, slyszac, ze jej nowy maz znudzi sie zyciem, wkrotce po tym, jak ona urodzi mu syna. -Nie staram sie opowiadac przyjemnych historii, Wasza Milosc - Hoid sie uklonil. Lezace na ziemi u jego stop pylki, piach, kawalki metalu i ziemi mieszaly sie na lekkim wietrze. - Ja po prostu powtarzam je takimi, jakie sa. Ta konkretna nie jest dla wiekszosci tajemnica. Ponadto mysle, ze jej wysokosc powinna miec tego swiadomosc. -Dziekuje - powiedziala cicho Siri. - Dobrze, ze mi o tym powiedziales. Gdzie sie nauczyles tak... niecodziennej metody opowiadania historii? Hoid spojrzal na nia i usmiechnal sie. -Wasza Wysokosc, nauczylem sie tego wiele, wiele lat temu, od czlowieka, ktory nie wiedzial, kim jest. Bylo to w odleglym miejscu, gdzie spotykaja sie dwa kraje i gdzie umieraja bogowie. Ale to zupelnie niewazne. Siri zdala sobie sprawe, ze Hoid odpowiedzial w taki sposob, by dodac sobie dodatkowej aury tajemniczosci i romantyzmu. O wiele bardziej interesujace bylo dla niej jednak to, co mowil na temat smierci Krolow-Bogow. A wiec istnieje oficjalne wyjasnienie, zastanawiala sie. I musze przyznac, ze calkiem dobre. Z punktu widzenia teologii to zupelnie sensowne, ze Krolowie-Bogowie odchodza, zapewniwszy krolestwu godnego nastepce. To jednak nadal nie wyjasnia, w jaki sposob Skarb Dawcy Pokoju - cale bogactwo jego Oddechow - jest przekazywany pomiedzy wladcami, ktorzy nie maja jezykow. I nie wiadomo dlaczego ktos taki jak Susebron musi poczuc sie zmeczony zyciem, skoro w tej chwili tak sie nim cieszy. Tak czy inaczej, ta oficjalna wersja musiala satysfakcjonowac wszystkich, ktorzy nie znali Krola-Boga. Siri dostrzegala jednak jej niedostatki. Wiedziala, ze Susebron niczego podobnego by nie zrobil. Nie teraz. Mimo wszystko... Czy cos moze sie zmienic, kiedy urodzi mu syna? Czy Susebron naprawde moglby sie nia tak latwo znuzyc? -Moze powinnismy miec wrecz nadzieje, ze stary Susebron odejdzie, moja krolowo - rzucil lekkim tonem Dar Piesni, siegajac po winogrona. - Podejrzewam, ze zostalas w to wszystko wmieszana nie ze swej wlasnej woli. Gdyby Susebron umarl, zapewne moglabys wrocic do domu. Nikomu nie staloby sie nic zlego, ktos zostalby uleczony, a na tronie zasiadlby nowy wladca. Wszyscy bohaterowie spektaklu byliby albo szczesliwi, albo martwi. Kaplani na arenie wciaz sie spierali. Hoid uklonil sie Siri, czekajac, by pozwolila mu odejsc. Szczesliwi... albo martwi. Poczula skurcz zoladka. -Przepraszam - odezwala sie, wstajac. - Chce sie przejsc. Dziekuje za opowiesci, Hoid. W asyscie swojego orszaku wyszla z lozy. Nie chciala, by Dar Piesni ujrzal jej lzy. 33 Perelka pracowala w milczeniu, nie zwracajac uwagi na Vivenne. Mocno zaciagnela kolejny szew. Wnetrznosci Ciolka - jelita, zoladek i jakies inne organy, ktorych nazw ksiezniczka nie chciala nawet znac - lezaly obok niego na podlodze, starannie wyciagniete i czekajace na naprawe. Najemniczka zajmowala sie w tej chwili jelitami, zaszywajac je specjalna gruba nicia i wygieta igla.Widok byl odrazajacy. Mimo to jednak prawie wcale Vivenny nie poruszyl, nie po przezytym wczesniej szoku. Znajdowali sie w jednej ze swych miejskich kryjowek. Tonk Fah poszedl do ich glownego domu, by sprawdzic, czy nic nie stalo sie Parlinowi. Denth byl na dole, skad mial cos przyniesc. Vivenna siedziala na podlodze. Przebrala sie w dluga sukienke, ktora kupili po drodze. Jej poprzedni stroj nie nadawal sie do uzycia po starciu w blotnistym zaulku. Podciagnela nogi pod brode. Perelka byla skupiona na swej pracy na rozlozonym na ziemi przescieradle. Wsciekla mamrotala pod nosem. -Ty Ciolku - szeptala. - Wciaz nie moge uwierzyc, ze pozwolilismy ci tak cierpiec, tylko po to, zeby ja ochronic. Cierpienie. Czy dla istoty takiej jak Ciolek to slowo moglo miec jakiekolwiek znaczenie? Niezywy byl przytomny; lezal z otwartymi oczami. Jaki byl sens w zszywaniu jego wnetrznosci? Czy mogly sie zaleczyc? Przeciez nie musial jesc. Po co zadawac sobie tyle klopotu z jelitami? Vivenna zadrzala i odwrocila wzrok. Czula sie tak, jakby jej wlasne wnetrznosci takze zostaly wydarte na zewnatrz i wystawione na widok calego swiata. Przymknela powieki. Minelo juz kilka godzin, a ona wciaz przezywala koszmar z alejki, wciaz przezywala chwile, w ktorej byla pewna, ze zaraz zginie. Czego dowiedziala sie o sobie? Skromnosc okazala sie niczym - wolala przeciez zdjac spodnice, niz przewrocic sie ponownie. Utrzymywanie kontroli nad wlosami takze nie mialo znaczenia - gdy tylko poczula zagrozenie, zupelnie przestala sie nimi przejmowac. Takze i jej religia nie okazala sie wazna. Mimo ze nie udalo sie jej skorzystac z Oddechu - nie byla nawet w stanie dopuscic sie porzadnej herezji. -Kusi mnie, zeby odejsc - mruknela Perelka. - Ty i ja. Odejdziemy. Ciolek zaczal sie poruszac. Vivenna otworzyla oczy i zobaczyla, ze Niezywy probuje wstac, choc wnetrznosci wciaz wylewaly mu sie z brzucha... Najemniczka zaklela. -Kladz sie - syknela ledwie slyszalnie. - Na Kolory, przekletniku. Wycie slonca. Nie rob nic. Wycie slonca. Ciolek polozyl sie na powrot i zamarl. Niezywi sluchaja polecen, pomyslala ksiezniczka, ale nie sa zbyt bystrzy. Chcial wyjsc, poniewaz wzial slowa Perelki za Rozkaz. Ale co ona powiedziala o sloncu? Czyzby to bylo jedno z hasel bezpieczenstwa, o ktorych wspominal Denth? Vivenna uslyszala kroki na schodach w piwnicy. Otworzyly sie drzwi i stanal w nich najemnik. Zamknal je za soba, podszedl i podal Perelce cos, co wygladalo jak duzy buklak na wino. Kobieta odebrala ten przedmiot i natychmiast wrocila do pracy. Denth usiadl obok ksiezniczki. -Mowi sie, ze czlowiek nie zna samego siebie, dopoki nie stanie po raz pierwszy twarza w twarz ze smiercia - rzucil swobodnym tonem. - Nie jestem pewien, czy to prawda. Wydaje mi sie raczej, ze osoba, ktora sie jest tuz przed koncem, nie jest tak wazna jak czlowiek, ktorym sie bylo. Dlaczego te kilka chwil mialoby znaczyc wiecej niz cale zycie? Vivenna nie odpowiedziala. -Wszyscy sie boja, ksiezniczko. Nawet odwazni mezczyzni niekiedy uciekaja, gdy tylko zobacza prawdziwa walke. Dlatego wlasnie zolnierze przechodza tak dlugie szkolenie. Armie nie skladaja sie z samych meznych wojownikow, tylko z zolnierzy o dobrze wytrenowanych odruchach. W ludziach, jak we wszystkich zwierzetach, drzemia instynkty. I czasami przejmuja nad nami kontrole. Nie ma w tym nic zlego. Vivenna wciaz patrzyla na najemniczke, ktora starannie umieszczala jelita w brzuchu Ciolka. Wziela do reki niewielkie zawiniatko i wyjela z niego cos, co wygladalo jak pasek miesa. -Spisalas sie naprawde dobrze - podjal Denth. - Nie stracilas rozsadku. Nie sparalizowal cie strach. Znalazlas najlepsza droge ucieczki. Niektorzy moi klienci zamierali i stali w bezruchu, dopoki nie wyciagnalem ich sila z zamieszania. -Chce, zebys nauczyl mnie Rozbudzania - szepnela Vivenna. Drgnal i spojrzal jej w oczy. -Nie chcesz sie przedtem troche nad tym... zastanowic? -Juz sie zastanowilam - powiedziala cicho. Objela kolana ramionami i oparla na nich brode. - Wydawalo mi sie, ze jestem silniejsza. Wydawalo mi sie, ze raczej umre, niz uzyje Oddechu. To nieprawda. W tamtej chwili wiedzialam, ze zrobie wszystko, byle tylko przezyc. -Bylabys swietna najemniczka. - Denth sie usmiechnal. -Wiem, ze to niewlasciwe - powiedziala, patrzac przed siebie. - Ale i tak nie jestem juz czysta. Zatem rownie dobrze moge zrozumiec to, co mam w sobie. Nauczyc sie tego uzywac. Jesli sprowadzi to na mnie potepienie, to trudno. Ale przynajmniej pozyje na tyle dlugo, by zniszczyc Hallandren. Denth uniosl brew. -Czyli teraz chcesz niszczyc, tak? Nie ograniczamy sie juz do zwyklego sabotazu? Dziewczyna pokrecila glowa. -Chce zniszczyc to krolestwo - szepnela. - Dokladnie tak, jak mowili ci ludzie na spotkaniu. Hallandren niszczy biedakow. Moze zniszczyc nawet i mnie. Nienawidze Hallandren. -Ale... -Nie, Denth - przerwala mu Vivenna. Jej wlosy przybraly kolor krwawej czerwieni i tym razem w ogole sie tym nie przejela. - Naprawde nienawidze. Zawsze nienawidzilam. Odebrali mi dziecinstwo. Musialam sie przygotowac, by zostac ich krolowa. Szykowalam sie, by poslubic ich Krola-Boga. Wszyscy mowili, ze to odpychajacy i grzeszny heretyk, a ja mialam isc z nim do lozka! Nienawidze calego tego miasta, jego bogow i barw. Nienawidze go za to, ze ukradlo mi zycie, ze zmusilo mnie do porzucenia wszystkiego, co kocham! Nienawidze tych tlocznych ulic, tych zielonych ogrodow, handlu i tej wiecznej duchoty. A przede wszystkim nienawidze ich arogancji. Tego, ze sadza, ze moga pomiatac moim ojcem, ze dwadziescia lat temu zmusili go do podpisania tego traktatu. Kontrolowali cale moje zycie. Zdominowali je. Zrujnowali. A teraz maja moja siostre. Zaczerpnela gleboko tchu. Mocno zacisnela zeby. -Dostaniesz swoja zemste, ksiezniczko - szepnal Denth. Spojrzala na najemnika. -Chce, zeby cierpieli, Denth. Dzisiejszy atak nie mial na celu pacyfikacji niespokojnych i niezadowolonych. Hallandren wyslalo tych zolnierzy, by zabijali. Chcieli zabic biedakow, ktorych sami stworzyli. Powstrzymamy ich. Nie beda juz robic takich rzeczy. Nie chce juz byc mila i grzeczna, nie chce ignorowac ich pretensjonalnosci. Chce zrobic cos znaczacego. Zaczac wreszcie dzialac. Najemnik powoli skinal glowa. -Dobrze. Zmienimy zasady. Bedziemy atakowac bardziej dotkliwie. -Swietnie - powiedziala i mocno zacisnela powieki. Czula ogarniajaca ja frustracje i zalowala, ze nie jest w stanie powstrzymac wszystkich tloczacych sie w jej wnetrzu emocji. Nie potrafila. Zbyt dlugo je w sobie tlumila. I na tym wlasnie polegal problem. -Od poczatku nie twoja siostra byla w tym najwazniejsza, prawda? - spytal Denth. - Nie dlatego tu przybylas? Nie otwierajac oczu, pokrecila glowa. -Wiec dlaczego? -Szkolilam sie cale swoje zycie - szepnela. - To ja mialam sie poswiecic. Kiedy Siri zostala wyslana zamiast mnie, stalam sie nikim. Musialam tu przyjechac i odebrac, to co nalezy sie mnie. -Ale przed chwila sama powiedzialas, ze Hallandren nienawidzilas przez cale zycie. - W glosie najemnika pojawila sie niepewnosc. -Nienawidzilam. I nienawidze. Dlatego musialam tu przyjechac. Milczal przez kilka chwil. -To chyba zbyt skomplikowane jak na glowe najemnika. Otworzyla oczy. Sama nie byla pewna, czy to wszystko rozumie. Zawsze trzymala swoja nienawisc na wodzy, pozwalajac jej ujawniac sie tylko pod postacia pogardy dla Hallandren i sposobu zycia jego mieszkancow. Teraz przyznala sie do niej otwarcie. Pogodzila sie z nia. A Hallandren okazalo sie naraz godne pogardy i kuszace. Zupelnie jakby... jakby zrozumiala, ze dopoki sie tu nie zjawila i nie ujrzala tego krolestwa na wlasne oczy, nie miala tak naprawde pojecia o tym, co zniszczylo jej zycie. Teraz jednak wiedziala juz i rozumiala. Skoro jej Oddechy moga sie przydac, to z nich skorzysta. Tak samo jak Lemeksowi. Tak samo jak szefom polswiatka. Nie byla od nich lepsza. Ani przez chwile. Watpila by Denth to zrozumial. Skinela glowa w kierunku Perelki. -Co ona robi? - spytala. Denth odwrocil sie ku najemniczce. -Przyszywa nowy miesien - wyjasnil. - Jeden z miesni w jego boku zostal przeciety dokladnie przez srodek. A miesnie nie dzialaja dobrze, jesli sie je po prostu zszyje. Dlatego musi wymienic calosc. -I mocuje go srubami? Denth skinal glowa. -Do kosci. To skuteczna metoda. Moze nie doskonala, ale dobra. Zadnej rany Niezywego nie mozna calkowicie wyleczyc, ale jakas poprawa zawsze nastepuje. Wiec zszywa sie ich i wypelnia swiezym alkoholem. Po pewnej ilosci takich operacji cialo przestaje dzialac i trzeba wtedy zuzyc kolejny Oddech, by moglo dalej pracowac. Wtedy jednak najprosciej jest po prostu kupic nowego trupa. Ocalona przez potwora. Moze wlasnie dlatego z taka determinacja chciala sie nauczyc poslugiwac Oddechem. Powinna juz nie zyc, ale uratowal ja Ciolek. Niezywy. Zawdzieczala zycie czemus, co nie powinno istniec. Co gorsza, w glebi ducha odnajdowala dla tej rzeczy zdradzieckie wspolczucie. A nawet pewna doze ciepla. Zastanowila sie nad tym i uznala, ze korzystanie z BioChromy i tak nie pogorszy jej sytuacji. -Dzielnie walczyl - szepnela. - Lepiej niz Niezywi gwardzisci. Denth popatrzyl na Ciolka. -Oni nie sa identyczni. Wiekszosc Niezywych powstaje z byle jakich cial, ale za odpowiednia sume mozna kupic zwloki kogos bardzo utalentowanego. Dziewczyna poczula dreszcz. Przypomniala sobie chwile, gdy na twarzy broniacego jej Ciolka pojawil sie cien czlowieczenstwa. Skoro nieumarly potwor mogl okazac sie bohaterem, to rownie dobrze gleboko religijna ksiezniczka mogla sie okazac heretyczka. A moze tylko probowala znalezc sobie wymowke? -Czyli oni zachowuja swoje zdolnosci? - spytala cicho. Denth skinal glowa. -Przynajmniej jakies ich pozostalosci. Zaplacilismy za niego tyle, bo za zycia byl swietnym zolnierzem. Dlatego wlasnie warto poswiecic czas, pieniadze i wysilek, zeby go naprawic, a nie kupowac nowego Niezywego. Traktuja go jak zwykly przedmiot, myslala Vivenna. Ona tez tak powinna. A mimo to, im czesciej myslala o Ciolku, tym czesciej uznawala go za osobe. To przeciez on ocalil jej zycie. Nie Tonk Fah. Nie Denth. Doszla do wniosku, ze najemnicy powinni okazywac Niezywemu nieco wiecej szacunku. Perelka zamocowala wreszcie nowy miesien i zaszyla skore Ciolka gruba nicia. -Jego cialo troche sie zagoi - powiedzial Denth - ale lepiej jest zaszyc go czyms mocnym, zeby sie nie rozpadl. -A te... soki? - spytala Vivenna. -To specjalny rodzaj alkoholu - powiedzial Denth. - Odkrycie Pieciu Uczonych. Cudowna substancja. Swietnie zastepuje krew. -I to dlatego doszlo do Wielowojnia? - szepnela. - Dlatego ze odkryli ten plyn? -Po czesci. Pomoglo w tym jeszcze jedno odkrycie, tez ktoregos z Pieciu Uczonych, ale nie pamietam ktorego. Wynalazl kilka nowych Rozkazow. Jesli naprawde chcesz sie nauczyc Rozbudzania, wlasnie to musisz poznac. Rozkazy. -Naucz mnie. - Skinela glowa. Perelka wziela do reki niewielka pompe i wsunela krotki wezyk do otworu w karku Ciolka. Wolnymi ruchami - zapewne po to, by nie zniszczyc naczyn krwionosnych - zaczela wypelniac Niezywego bezbarwnym plynem. -Coz - zaczal Denth - Rozkazow jest wiele. Jesli chcesz ozywic line, tak jak chcialas to zrobic tam w alejce, dobrym rozkazem jest: "Chwytac rzeczy". Musisz to wypowiedziec wyraznie, z wola uwolnienia Oddechu. Innym dobrym rozkazem jest: "Chron mnie", choc jesli nie wyobrazisz sobie konkretnie, czego sie po nim spodziewasz, przedmiot moze go niekiedy dziwnie interpretowac. -Mam sobie to wyobrazic? - spytala Vivenna. Skinal glowa. -Nie mozesz tylko wypowiedziec Rozkazu. Musisz go uksztaltowac w glowie. Oddech, ktory wykorzystasz, jest czescia twojego zycia, twojej duszy, jakby powiedzial Idrianin. Kiedy cos Budzisz, to ten przedmiot staje sie czescia ciebie. Jesli jestes dobra i masz odpowiednia praktyke. Rozbudzone przez ciebie rzeczy beda robic dokladnie to, czego chcesz. Sa wtedy twoimi dodatkowymi konczynami. Rozumieja co chcesz zrobic, tak samo jak twoje rece. -Musze wiec zaczac cwiczyc - powiedziala. -Na pewno bez trudu sie tego nauczysz. - Najemnik pokiwal glowa. - Jestes madra kobieta i masz duzo Oddechow. -To jakas roznica? Skinal glowa i spojrzal na nia dziwnie. Wygladal, jakby zatopil sie we wlasnych myslach. -Im wiecej Oddechow masz na poczatku, tym latwiej nauczyc sie Rozbudzania. To tak jak... Nie wiem... Nie wiem, czy Oddech jest czescia ciebie, czy ty czescia wlasnego Oddechu. Wyprostowala sie troche, zastanawiajac sie nad jego slowami. -Dziekuje - powiedziala po chwili. -Za co? Za wyjasnienie tego? Polowa ulicznikow powiedzialaby ci to samo. -Nie - odparla. - Oczywiscie jestem ci wdzieczna za wytlumaczenie, dziekuje za cos innego. Za to, ze nie uznales mnie za hipokrytke. Za to, ze zgodziles sie zmienic plany i podjac wieksze ryzyko. Za to, ze mnie dzis obroniles. -Uwazam, ze zrobilem tylko to, co powinien zrobic kazdy dobry prawnik. Przynajmniej taki, ktory jest przy okazji najemnikiem. -Nie chodzi tylko o to, Denth. Jestes dobrym czlowiekiem. Spojrzal jej w oczy i cos w nich zobaczyla. Dziwna emocje, uczucie, ktorego nie potrafila nazwac. Vivenna znow pomyslala o noszonej przez niego masce - o roli rozesmianego, wiecznie zartujacego najemnika. Ta maska byla tylko przykrywka dla kogos innego, dla tej osoby, ktora dostrzegala gleboko w jego spojrzeniu. -Dobrym czlowiekiem... - powtorzyl. - Czasami, zaluje ze to juz nieprawda, ksiezniczko. Dobrym czlowiekiem nie jestem juz od lat. Otworzyla usta, by odpowiedziec, ale cos sprawilo, ze sie powstrzymala. Na zewnatrz, za oknem przesunal sie jakis cien. Kilka chwil pozniej pojawil sie Tonk Fah. Denth wstal, nie patrzac na dziewczyne. -No i? - spytal towarzysza. -Wyglada na to, ze jest bezpiecznie - oznajmil Tonk Fah, przygladajac sie Ciolkowi. - Jak tam nasz sztywniak? -Wlasnie skonczylam - rzucila Perelka. Pochylila sie i bardzo cicho powiedziala cos do Niezywego. Ciolek drgnal, usiadl i sie rozejrzal. Vivenna odczekala do chwili, kiedy spojrzenie Ciolka spoczelo na niej, ale nie zobaczyla w nich ani sladu swiadomosci. Nie rozpoznal jej. Patrzyl ze swoja zwykla, niczego niewyrazajaca mina. Oczywiscie, pomyslala, podnoszac sie z miejsca. Przeciez jest Niezywym. Perelka uruchomila go swoimi slowami. Zapewne bylo to to samo haslo, z ktorego skorzystala, by go unieruchomic. Ta dziwna fraza... Wycie slonca. Vivenna zapamietala to sobie, po czym wszyscy wyszli z budynku. *** Niedlugi czas potem dotarli do domu. Parlin wybiegl im naprzeciw, wyraznie zaniepokojony losem towarzyszy. Najpierw podszedl do Perelki, choc najemniczka szybko go zbyla. Gdy do srodka weszla Vivenna, zwrocil sie wlasnie ku niej.-Vivenno? Co sie stalo? Dziewczyna tylko pokrecila glowa. -Wiem, ze doszlo do walki - powiedzial, idac za nia po schodach. - Slyszalem o tym. -Zaatakowali miejsce, w ktorym mielismy spotkanie - wyjasnila zmeczonym glosem, kiedy weszla na pietro. - Oddzial Niezywych. Zabijali ludzi. -Panie Kolorow! - jeknal Parlin. - Czy Perelce nic sie nie stalo? Vivenna oblala sie rumiencem i odwrocila. Spojrzala na wciaz stojacego na schodach chlopaka. -Dlaczego pytasz akurat o nia? -Lubie ja. Jest mila. - Parlin wzruszyl ramionami. -Naprawde uwazasz, ze powinienes mi mowic takie rzeczy? - spytala dziewczyna, zauwazajac jednoczesnie, ze jej wlosy przybieraja czerwonawy odcien. - Nie jestes czasem zareczony ze mna? -Vivenno, przeciez bylas przyrzeczona Krolowi-Bogu. - Parlin zmarszczyl czolo. -Ale przez caly czas wiedziales, czego naprawde chcieli nasi ojcowie - rzucila, biorac sie pod boki. -Tak, wiedzialem - odparl mlodzieniec - ale coz... Kiedy opuscilismy Idris, pomyslalem, ze oboje zostaniemy wydziedziczeni i ze nie ma powodu dluzej grac tej komedii. Komedii? - powtorzyla w myslach. -Badzmy uczciwi, Vivenno - dodal z usmiechem. - Nigdy nie bylas dla mnie mila. Wiem, ze myslisz, ze jestem glupi. I podejrzewam, ze sie nie mylisz. Ale gdyby naprawde ci na mnie zalezalo, nie sprawialabys tak czesto, zebym czul sie jak idiota. Perelka tez jest dla mnie szorstka, ale przynajmniej smieje sie czasem z moich dowcipow. Ty nigdy sie z nich nie smialas -Ale... - zaczela ksiezniczka i nagle zabraklo jej slow. - Ale dlaczego w takim razie przyjechales za mna do Hallandren? Chlopak zamrugal. -Oczywiscie z powodu Siri. Przeciez wlasnie po to sie tu wyprawilismy? Zeby ja uratowac? - Usmiechnal sie przyjaznie i wzruszyl ramionami. - Dobranoc, Vivenno. - Zszedl na dol i ruszyl poszukac Perelki. Vivenna odprowadzila go wzrokiem. Jest dwakroc lepszym czlowiekiem ode mnie, przemknelo jej przez mysl. Poszla do swojego pokoju. Czula, jak zalewa ja fala wstydu. A mnie coraz ciezej przychodzi dbac o cokolwiek. Dotarlo do niej, ze wszystko zostalo jej odebrane. Wiec dlaczego nie miala utracic i Parlina? Gdy zamknela za soba drzwi, jej nienawisc do Hallandren jeszcze sie umocnila. Musze sie po prostu wyspac, pomyslala. Moze potem zrozumiem, co ja, na wszystkie Kolory, robie w tym miescie. Pewna byla tylko jednego. Nauczy sie Rozbudzac. Dla dawnej Vivenny - dziewczyny wiernej swoim przekonaniom i uznajacej korzystanie z Oddechow za herezje - nie bylo juz miejsca w T'Telir. Prawdziwa Vivenna nie przybyla do Hallandren, by ratowac siostre. Znalazla sie tu, poniewaz nie radzila sobie z poczuciem wlasnej niewaznosci. I dlatego sie tego nauczy. To bedzie dla niej kara. Popatrzyla na drzwi i zasunela rygiel. Potem podeszla do okna, by zaciagnac zaslony. Ktos stal na balkonie. Swobodnie oparty o barierke. Na jego twarzy ciemnial kilkudniowy zarost, byl ubrany w bure, znoszone, niemal zupelnie zniszczone ubranie. I mial przy sobie duzy czarny miecz. Vivenna podskoczyla i otworzyla szeroko oczy. -Same z toba klopoty - rzucil gniewnie. Dziewczyna otworzyla usta do krzyku, ale zaslony wystrzelily naprzod, dlawiac jej szyje. Zacisnely sie mocno, dlawily. Spowily cale jej cialo, przyciskajac rece do bokow. Nie! - pomyslala. Czy po to przezylam atak Niezywych, by zginac teraz we wlasnym pokoju? Zaczela sie szarpac, w nadziei ze ktos uslyszy halas i przyjdzie jej z pomoca. Nie pojawil sie nikt. Chwile potem stracila przytomnosc. 34 Dar Piesni patrzyl za wychodzaca spiesznie z jego lozy mloda krolowa i poczul sie dziwnie winny. To do mnie zupelnie niepodobne, pomyslal i upil lyk wina. Po slodkich winogronach napoj wydal sie bardzo kwasny.Ale moze ten nieprzyjemny posmak wzial sie skadinad? Rozmawial z Siri o smierci Krola-Boga w swoj zwykly, lekcewazacy sposob. Jego zdaniem dobrze bylo, kiedy ludzie dowiadywali sie prawdy wprost, bez ogrodek - i w miare mozliwosci z pewna doza humoru. Jednakze takiej reakcji zupelnie sie nie spodziewal. Kim byl dla niej Krol-Bog? Przyslano ja tu jako jego narzeczona, zapewne wbrew jej woli. A jednak odniosl wrazenie, ze perspektywa smierci Susebrona bardzo ja zasmucila. Patrzyl za odchodzaca z uznaniem. Byla taka mloda. Mala istotka, ubrana w zloto i blekity. Mloda? - zastanowil sie. Moze jest mloda, ale przeciez zyje dluzej ode mnie. Dar Piesni zachowal niektore wspomnienia i uczucia ze swego poprzedniego zycia, na przyklad poczucie wlasnego wieku. Nie myslal o sobie jak o pieciolatku. Czul sie znacznie starszy. I wlasnie to powinno sprawic, zeby ugryzl sie w jezyk, zanim powiedzial mlodej kobiecie, ze zostanie wkrotce wdowa. Czy to mozliwe, by ta dziewczyna zywila do Krola-Boga jakies uczucia? Przebywala w miescie ledwie od dwoch miesiecy i Dar Piesni wiedzial - z plotek - jak wyglada jej zycie. Byla zmuszona wypelniac malzenskie obowiazki wobec czlowieka, z ktorym nie bylo wolno jej rozmawiac i ktorego nie miala prawa poznac. Czlowieka, ktory stanowil ucielesnienie wszystkiego, co w jej kulturze zostalo uznane za herezje. Dar Piesni doszedl wiec do wniosku, ze jedyna prawdziwa przyczyna niepokoju dziewczyny musi byc niepewnosc co do jej wlasnego losu po samobojstwie meza. Tym rzeczywiscie powinna sie przejmowac. Krolowa bez meza nie bylaby juz tak wazna. Bog skinal glowa i spojrzal na rozdyskutowanych kaplanow. Skonczyli juz temat rynsztokow i patroli strazy miejskiej i przeszli do innych kwestii. -Musimy sie przygotowac do wojny - mowil jeden z nich. - Ostatnie wypadki jasno dowodza, ze nie mozemy wspolistniec z Idrianami, majac jednoczesnie gwarancje pokoju i bezpieczenstwa. Konflikt wybuchnie czy tego chcemy, czy nie. Dar Piesni przysluchiwal sie dyspucie, postukujac palcem w oparcie krzesla. Przez piec lat zupelnie sie nie liczylem, myslal. Nie mialem glosu w zadnej z waznych spraw, o ktorych decydowalo zgromadzenie dworskie. Jedyne, co robilem, to strzeglem Rozkazow dla czesci armii Niezywych. Moja reputacja istoty zupelnie nieprzydatnej osiagnela prawdziwie boska skale. Dyskusja na arenie toczyla sie w atmosferze jeszcze bardziej nabrzmialej agresja niz podczas poprzednich sesji. Ale nie to go martwilo. Prawdziwym problemem byla osoba kaplana stojacego na czele pracego do wojny stronnictwa. Nanrovah, wysoki kaplan Zwiastuna Ciszy zwanego Szlachetnym. W zwyklej sytuacji Dar Piesni nie zaprzatalby sobie tym glowy. A jednak... to przeciez wlasnie Nanrovah byl do tej pory zagorzalym przeciwnikiem konfliktu. Co sprawilo, ze zmienil zdanie? Niedlugo potem w jego lozy pojawila sie Poranna Rosa. Zanim jeszcze przyszla, wino znow mu posmakowalo i pil je w zamysleniu. Glosy sprzeciwu wobec wojny byly rzadkie i slabe. Bogini usiadla obok niego. Zaszelescila jej suknia, w powietrzu uniosla sie won perfum. Dar Piesni nawet na nia nie spojrzal. -Jak udalo ci sie dotrzec do Nanrovaha? - spytal po dluzszej chwili. -Nie rozmawialam z nim - odparla Poranna Rosa. - Nie wiem dlaczego zmienil front. Zaluje nawet, ze doszlo do tego tak wczesnie - niektorzy nabieraja teraz podejrzen i uwazaja, ze to moja sprawka. Ale coz, nie bede marudzic. -Az tak bardzo zalezy ci na wojnie? -Zalezy mi na tym, by ludzie byli swiadomi zagrozenia - powiedziala Rosa. - Myslisz, ze ja tego chce? Naprawde uwazasz, ze chce, by nasi poddani zabijali i gineli? Bog spojrzal na nia i sprobowal ocenic jej szczerosc. Miala takie piekne oczy. Rzadko sie to dostrzegalo, przede wszystkim dlatego, ze Poranna Rosa bardzo intensywnie eksponowala swoje pozostale zalety. -Nie - odpowiedzial. - Nie sadze, ze chcesz wojny. Zdecydowanie pokiwala glowa. Jej dzisiejsza sukienka byla skapa i krotka jak zawsze, ale szczegolnie podkreslala piersi - unosila je i wysuwala do przodu, przykuwajac uwage rozmowcy. Dar Piesni odwrocil wzrok. -Nudny dzis jestes - stwierdzila Poranna Rosa. -Jestem rozkojarzony. -Powinnismy sie cieszyc - zauwazyla bogini. - Niemal wszyscy kaplani sa juz przekonani. Wkrotce propozycja ataku zostanie przedstawiona przed walnym zgromadzeniem bogow. Powracajacy skinal glowa. Walne zgromadzenie zwolywano jedynie w najwazniejszych sprawach krolestwa. Kazde z bostw mialo wtedy prawo glosu. O ile glosowanie wskazaloby na koniecznosc wojny, bogowie dysponujacy Rozkazami dla Niezywych - w tym i Dar Piesni - zostaliby wezwani do poprowadzenia armii do boju. -Zmienilas Rozkazy wojsku Promienia Nadziei? - spytal. Odpowiedziala skinieniem. -Teraz ci Niezywi naleza juz tylko do mnie. Podobnie jak zolnierze Gwiazdy Milosierdzia. Na Kolory, przemknelo mu przez mysl. We dwoje kontrolujemy trzy czwarte armii Hallandren. W co ja sie, na Opalizujace Odcienie, pakuje? Poranna Rosa oparla sie wygodniej i spojrzala na mniejsze krzeslo, na ktorym siedziala przedtem Siri. -Drazni mnie tylko Wielka Matka. -Dlatego ze jest od ciebie ladniejsza czy moze madrzejsza? Rosa nie skomentowala tego ani slowem. Rzucila mu tylko gniewne spojrzenie. -O co ci chodzi, moja droga? Po prostu staram sie nie byc taki nudny -Matka kontroluje ostatnie dziesiec tysiecy Niezywych - powiedziala Poranna Rosa. -To dziwny wybor, nie uwazasz? - zapytal Dar Piesni. - To, ze wybrali mnie, jest dosc logiczne, oczywiscie przy zalozeniu, ze sie mnie nie zna - jestem w koncu podobno mezny. Promien Nadziei reprezentuje sprawiedliwosc, co przydaje sie w kazdym wojsku. Nawet Gwiazda Milosierdzia jako ucielesnienie dobrotliwosci az tak nie dziwi, bo i ta cecha jest potrzebna zolnierzom. Ale Wielka Matka? Patronka rodziny i macierzynstwa? To, ze otrzymala Rozkazy, sprawia, ze coraz bardziej wierze we wlasna teorie o pijanej malpie. -Te, w mysl ktorej malpka losuje imiona i tytuly dla Powracajacych? -Te sama - powiedzial. - Rozwinalem ja nawet. Doszedlem bowiem do tego, ze Bog - albo wszechswiat, czas, czy cokolwiek, co wedlug ciebie rzadzi tym wszystkim - sam jest pijana malpa. Bogini pochylila sie i zlozyla przed soba rece, splatajac dlonie miedzy kolanami. Gornym partiom jej sukienki zaczelo grozic rozerwanie. -Czy i moj tytul zostal wedlug ciebie wybrany przypadkowo? Bogini uczciwosci i relacji miedzyludzkich? Wedlug mnie wszystko mam na swoim miejscu, nie sadzisz? Zawahal sie i usmiechnal. -Moja droga, czyzbys probowala dowiesc istnienia Boga za pomoca swojego dekoltu? Odpowiedziala usmiechem. -Zdziwilbys sie, gdybys wiedzial, ile mozna osiagnac, odpowiednio kolyszac biustem. -Hm, nigdy nie zastanawialem sie nad teologiczna wartoscia twoich piersi, moja droga. Choc, gdyby istnial poswiecony im kult, byc moze udaloby ci sie przekonac mnie do teizmu. Ale moze mi wreszcie powiesz, co takiego zrobila Wielka Matka, ze jestes na nia zla? -Nie chce mi przekazac swoich Rozkazow. -Niezbyt to zaskakujace - zauwazyl Dar Piesni. - Mnie samemu ciezko jest ci zaufac, a jestem przeciez twoim przyjacielem. -Musimy miec te hasla. -Dlaczego? - zapytal. - Znamy trzy z czterech. Juz teraz kontrolujemy wieksza czesc armii. -Nie mozemy sobie pozwolic na podzialy czy wojne domowa - powiedziala Poranna Rosa. - Gdyby jej dziesiec tysiecy uderzylo na nasze trzydziesci, wygralibysmy z pewnoscia, ale wyszlibysmy z tego mocno oslabieni. Dar Piesni zmarszczyl czolo. -Do tego by sie raczej nie posunela. -Wolalabym miec pewnosc. Bog westchnal. -Zatem dobrze, ja z nia pomowie. -Nie jestem pewna, czy to dobry pomysl. Dar Piesni uniosl pytajaco brew. -Ona nieszczegolnie za toba przepada. -Tak, wiem - przyznal. - Zna sie na ludziach. W przeciwienstwie do niektorych innych moich znajomych. Poranna Rosa rzucila mu zagniewane spojrzenie. -Czy znow mam zakolysac biustem? -Nie, prosze cie. Nie wiem, czy bylbym w stanie wytrzymac teologiczna dyskusje, ktora niechybnie by sie potem rozpetala. -No wiec dobrze - powiedziala, oparla sie wygodniej i spojrzala na wciaz spierajacych sie kaplanow. Tym razem omawiaja te sprawe bardzo dlugo, zauwazyl w duchu Dar Piesni, obrocil sie i popatrzyl w druga strone, gdzie wciaz stala Siri. Dziewczyna przygladala sie arenie, oparta o kamienna balustrade. Nie bylo jej wygodnie, barierka nie byla przystosowana do jej wzrostu. A moze to wcale nie mysl o smierci meza tak ja poruszyla? - zastanowil sie bog. Moze stalo sie to za sprawa dyskusji na temat najazdu na jej ojczyste krolestwo? Przysluchiwala sie rozmowom o starciu, ktorego jej pobratymcy nie mogli wygrac. Ten fakt stanowil kolejny powod, dla ktorego wojna byla nieunikniona. Jak zauwazyl Hoid, gdy jedna strona posiada znaczna przewage, zawsze dochodzi do otwartego konfliktu. Hallandren od stuleci rozbudowywalo swoja armie Niezywych i liczebnosc tych wojsk byla w tej chwili zastraszajaca. Atakujac, nie ryzykowali prawie nic. Dar Piesni zdal sobie sprawe, ze powinien byl pomyslec o tym wczesniej, a nie zyc w nadziei, ze cala sprawa skonczy sie, gdy tylko przybedzie nowa krolowa. Poranna Rosa cicho prychnela. Zrozumial, ze bogini zauwazyla jego skupione na Siri spojrzenie. Sama popatrywala na krolowa z wyrazna niechecia. Natychmiast zmienil temat. -Slyszalas cokolwiek o tunelach pod Dworem Bogow? Zwrocila sie ku niemu i wzruszyla ramionami. -Oczywiscie, pod niektorymi palacami sa tunele. Piwnice, magazyny i tak dalej. -Bylas kiedys w takim tunelu? -No, prosze cie, po co mialabym sie czolgac po jakichs podziemnych magazynach? O ich istnieniu wiem od swojej wysokiej kaplanki. Niedlugo po moim Powrocie spytala, czy zycze sobie, zeby moja piwnica zostala polaczona z glownym kompleksem tuneli. Powiedzialam, ze nie chce. -Dlatego ze nie chcialas, by obcy mieli dostep do twojego palacu? -Nie - odparla i zwrocila sie ku arenie. - Po prostu nie chcialam zamieszania zwiazanego z przebudowa. Mozesz mi dolac troche wina? *** Siri przygladala sie dyskutujacym kaplanom bardzo dlugo. Czula sie troche tak, jak Dar Piesni. Nie miala nic do powiedzenia w sprawach dworu, a bierne ich obserwowanie wpedzalo ja we frustracje. A jednak chciala po prostu wiedziec. Spory miedzy duchownymi byly dla niej jedynym lacznikiem ze swiatem zewnetrznym.To, co uslyszala, nie poprawilo jej nastroju. Mijal czas, slonce chylilo sie nad horyzontem i sludzy rozpalili wielkie pochodnie. Ogarnialo ja narastajace zniechecenie. W ciagu nastepnego roku jej maz zostanie najprawdopodobniej zabity albo przekonany do popelnienia samobojstwa. Jej ojczyzna z kolei zostanie najechana przez krolestwo, ktorym wlada wlasnie jej malzonek - niemogacy niczego w tej sprawie zmienic, poniewaz nikt z nim nie rozmawia. I miala tez poczucie winy, poniewaz te wszystkie problemy i wyzwania sprawialy jej dziwna radosc. W domu, by poczuc jakiekolwiek emocje, musiala sie uciekac do wiecznego sprzeciwu i nieposluszenstwa. Tutaj wystarczylo stac i patrzec, a wszystko dokola wibrowalo samo z siebie. W obecnej chwili wibracje te byly stanowczo zbyt silne, ale nie pomniejszalo to przyjemnego dreszczyku. Glupia jestes, napomniala sie w duchu. Wszyscy twoi bliscy sa w niebezpieczenstwie, a ty myslisz tylko o tym, jaka to wspaniala przygoda. Wiedziala, ze musi znalezc jakis sposob, by pomoc Susebronowi. Miala tez nadzieje, ze uda sie jej przy tym wyrwac go spod przytlaczajacej opieki kaplanow. Dopiero wtedy wladca moglby sprobowac zrobic cos dla jej ojczyzny. Rozmyslajac o tym, niemal przegapila slowa jednego z kaplanow, zagorzalego przedstawiciela pracej do wojny frakcji. -Czyzbyscie nie slyszeli o idrianskim szpiegu, ktory dokonuje w miescie aktow sabotazu? - pytal adwersarzy. - Idrianie gotuja sie do wojny. Dobrze wiedza, ze konflikt jest nieunikniony, i dlatego zaczeli dzialac przeciwko nam! Siri drgnela. Idrianscy szpiedzy w T'Telir? -Bzdury - odparl inny kaplan. - Ten szpieg jest ponoc ksiezniczka z krolewskiego rodu. Juz z tego widac, ze to ludowe opowiastki. Skad by sie tu wziela prawdziwa ksiezniczka? Wszystkie te doniesienia sa wyssane z palca i nie poparte zadnymi dowodami. Dziewczyna sie skrzywila. Drugi kaplan mial racje. Jej siostry nie nalezaly do osob, ktore podjelyby sie dzialania w charakterze "idrianskich szpiegow". Usmiechnela sie, wyobrazajac sobie swoja cicha siostre mniszke, a nawet i Vivenne z jej kamienna mina i przyzwoitymi strojami, przybywajace potajemnie do T'Telir. Co wiecej, coraz mniej rozumiala, dlaczego to Vivenna zostala przeznaczona na zone dla Susebrona. Ta sztywna Vivenna? Tutaj? Na egzotycznym dworze? W tych szalonych sukniach? Stoicyzm i chlod Vivenny nie pozwolilyby jej zsunac wladczej maski z twarzy Susebrona. Zapewne tez nie skrywalaby dezaprobaty dla innych, zylaby wiec, nie utrzymujac kontaktu z bogami takimi jak Dar Piesni. Nie docenilaby barw i rozmaitosci miasta, nie chcialaby nosic zgodnych z tutejsza moda ubran. Mozliwe, ze Siri nie byla najlepsza kandydatka do swej nowej roli, ale zaczelo do niej docierac, ze Vivenna wcale nie poradzilaby sobie z nia lepiej. Zblizala sie ku niej grupa ludzi. Orszak. Nie poruszyla sie, zanadto pochlonieta swymi myslami, by zwracac na nich wieksza uwage. -Sluchasz nowin o swojej siostrze? - padlo pytanie. Siri drgnela i odwrocila sie na piecie. Stala za nia ciemnowlosa bogini w szykownej i wiele ukazujacej, zielono-srebrnej sukni. Jak wiekszosc bostw na dworze, takze i ona byla o glowe wyzsza od smiertelnikow. Przygladala sie Siri z gory, z uniesiona brwia. -Wasza... Milosc? - wydukala zaskoczona i zbita z tropu Siri. -Rozprawiaja wlasnie o tej slynnej, ukrywajacej sie wsrod Idrian ksiezniczce - powiedziala bogini, wskazujac dlonia kaplanow. - Jesli naprawde ma Krolewskie Loki, to musi byc twoja siostra. Siri spojrzala na dyskutantow. -Oni sie na pewno myla. Jestem jedyna ksiezniczka w T'Telir. -To, co mowi sie o niej w miescie, brzmi dosc przekonujaco. Siri milczala. -Moj Dar Piesni bardzo cie polubil, ksiezniczko. - Bogini zaplotla rece na piersiach. -Zachowuje sie wobec mnie bardzo uprzejmie - odpowiedziala Siri ostroznie, starajac sie wywrzec wlasciwe wrazenie - samej siebie, tylko nieco mniej groznej, bardziej zmieszanej. - Czy moge zapytac o twe imie, Wasza Milosc? -Nazywam sie Poranna Rosa - przedstawila sie bogini. -Milo mi. -Wcale nie jest ci milo - powiedziala Rosa, pochylila sie i zmruzyla oczy. - Nie podoba mi sie to, co robisz. -Przepraszam, ale...? Bogini uniosla palec. -On jest lepszym czlowiekiem niz my wszyscy, ksiezniczko. Nie zepsuj go, wplatujac w swoje gierki. -Ja nie wiem, o czym mowisz. -Nie zwiedziesz mnie ta swoja falszywa naiwnoscia - syknela bogini. - Dar Piesni jest dobrym czlowiekiem, jednym z ostatnich dobrych ludzi na tym dworze. Jesli go zepsujesz, osobiscie cie zniszcze. Rozumiesz, co mowie? Oslupiala Siri pokiwala glowa. Poranna Rosa odwrocila sie i odeszla. -I lepiej znajdz sobie kogos innego do uwodzenia, mala dziwko - rzucila jeszcze przez ramie. Wstrzasnieta dziewczyna odprowadzila boginie spojrzeniem. Gdy doszla po chwili do siebie, zalala sie wsciekle czerwonym rumiencem i uciekla. *** Zanim dotarla do palacu, nastala juz pora kapieli. Weszla do komnaty kapielowej i pozwolila sie rozebrac sluzacym, ktore zabraly jej dzienna sukienke i wyszly, by przygotowac stroj na wieczor. Siri zostala tylko towarzystwie mlodszych sluzek, tych, ktore mialy wejsc z nia do wielkiej wanny i obmyc jej cialo.Dziewczyna odprezyla sie i oparla wygodnie, pozwalajac kobietom pracowac. Inne sluzace - stojace w wodzie w pelnym stroju - wyprostowaly jej wlosy i sciely je prawie przy skorze. Dziewczyna sama o to prosila i podobny rytual powtarzal sie kazdej nocy. Przez kilka chwil pozwalala po prostu unosic sie wodzie i odpedzila mysli o niebezpieczenstwach, jakie grozily jej rodzinie i mezowi. Zapomniala nawet o Porannej Rosie i jej blednej ocenie sytuacji. Rozkoszowala sie cieplem i zapachem nasaczonej pachnidlami wody. -Chcialas ze mna mowic, moja krolowo? - uslyszala meski glos. Siri drgnela i rozlegl sie plusk, gdy gwaltownie zanurzyla cialo w wodzie. -Niebieskopalcy! - syknela. - wydawalo mi sie, ze juz pierwszego dnia cos ustalilismy! Skryba stal na brzegu wanny. Zaczal sie przechadzac tam i z powrotem swoim zwyklym, niespokojnym krokiem. -Prosze - powiedzial. - Mam corki dwakroc starsze od ciebie. Poslalas po mnie. Chcialas rozmawiac. Mozemy wiec zrobic to tutaj. Z dala od niepowolanych uszu. Starzec skinal glowa sluzkom i dziewczeta zaczely cicho miedzy soba rozmawiac, pluskajac jednoczesnie dlonmi, by zrobic nieco halasu. Siri zalala sie rumiencem, jej krotkie wlosy przybraly barwe intensywnej czerwieni, tylko unoszace sie na wodzie sciete pasma pozostaly jasne. -Jeszcze nie przezwyciezylas swojej niesmialosci? - zdziwil sie Niebieskopalcy. - Mieszkasz w Hallandren juz wystarczajaco dlugo. Dziewczyna spojrzala mu w oczy, ale nie przestala sie zaslaniac. Pozwolila tylko sluzacym wrocic do mycia jej glowy i szorowania plecow. -Czy ten halas nie wyda sie nikomu podejrzany? - spytala, wskazujac na pluskajace sluzki. Starzec machnal reka. -Przez wiekszosc osob w palacu i tak sa uwazane za istoty drugiej kategorii. Siri zrozumiala, co skryba ma na mysli. Sluzace mialy na sobie brazowe stroje. Pochodzily z Pahn Kahl. -Przyslalas mi wiadomosc - podjal Niebieskopalcy. - Co mialas na mysli, twierdzac, ze masz informacje, ktore moga wplynac na moje plany. Siri przygryzla warge i przywolala w pamieci dziesiatki pomyslow, ktore rozwazala i odrzucila. Co takiego wiedziala? Jak mogla sprawic, by Niebieskopalcy chcial wymienic sie z nia przyslugami. Dal mi wskazowki, zastanawiala sie. Chcial mnie przestraszyc na tyle bym nie sypiala z wladca. A nie mial przeciez w tym zadnego interesu. Ledwie mnie znal. Musi miec inne powody, dla ktorych nie chce narodzin nastepcy tronu. -Co sie dzieje, kiedy na tron wstepuje nowy Krol-Bog? - spytala ostroznie. Starzec spojrzal na nia uwazniej. -Czyli juz sie tego domyslilas? Czego sie domyslilam? - przemknelo jej przez mysl. -Oczywiscie, ze tak - odparla pewnie. -Tak, tak, oczywiscie. - Nerwowo splotl palce. - Rozumiesz wiec, czym sie tak niepokoje? Ciezko pracowalem, by osiagnac swoja pozycje. Nielatwo jest czlowiekowi z Pahn Kahl wspiac sie tak wysoko w teokratycznym Hallandren. A kiedy juz dostalem sie tutaj, ze wszystkich sil staralem sie zapewnic prace swym pobratymcom. Dziewczyny, ktore cie teraz myja, zyja o wiele lepiej niz kobiety z Pahn Kahl harujace na plantacjach. To wszystko zostanie zaprzepaszczone. Nie wierzymy w ich bostwa. Dlaczego mieliby traktowac nas jak ludzi wlasnej wiary? -Wciaz nie rozumiem, z jakiego powodu musi do tego dojsc? - spytala Siri, wciaz zachowujac ostroznosc. Machnal nerwowo reka. -Oczywiscie, ze nie musi, ale tradycja to tradycja. Rodowici mieszkancy Hallandren sa niedbali we wszystkich sferach zycia poza religia. Po wyborze nowego Krola-Boga wymienia sie wszystkich sluzacych. Nie zabija nas, by wyslac za panem w zaswiaty - ten ohydny zwyczaj zanikl jeszcze przed Wielowojniem - ale prace stracimy wszyscy. Nowy wladca wymaga nowego poczatku. To symbol. Zatrzymal sie i spojrzal na dziewczyne. Wciaz siedziala nago w wannie, nieporadnie zaslaniajac sie przed wzrokiem starca. -Mysle jednak, ze sprawa mojego stanowiska - dodal po chwili - jest najmniejszym z naszych problemow. Siri prychnela. -Tylko mi nie mow, ze bardziej niz swoja posada przejmujesz sie moim bezpieczenstwem. -Oczywiscie, ze nie. - Skryba przyklakl przy wannie i sciszyl glos. Ale zycie Krola-Boga... tym sie martwie. -Powiedz mi - poprosila Siri - bo jeszcze nie do konca pojelam. Czy Krolowie-Bogowie z wlasnej woli oddaja swe zycie po narodzinach nastepcy, czy sa do tego zmuszani? -Sam nie jestem pewien - przyznal Niebieskopalcy. - Moi ludzie opowiadaja rozne historie na temat smierci ostatniego wladcy. Powiada sie, ze ta zaraza, ktora ponoc uleczyl... Coz, w momencie "kuracji" nie bylo go nawet w miescie. Podejrzewam raczej, ze w jakis sposob zmusili go, by przekazal Oddechy swemu dziecku, i to go zabilo. On nie wie, zrozumiala dziewczyna. On sobie nie zdaje sprawy z tego, ze Susebron jest niemy. -Jak blisko jestes Krola-Boga? -Tak jak wszyscy inni sludzy, ktorych uznaje sie tu za innowiercow. Nie wolno mi go dotykac, ani sie do niego odzywac. Ale ksiezniczko, sluzylem mu przez cale swoje zycie. Nie jest moim bogiem, ale kims wiecej. Odnosze czasem wrazenie, ze kaplani traktuja swoich bogow jak funkcje i nie liczy sie dla nich przy tym to, kto ja sprawuje. Jesli chodzi o mnie, to sluzylem jego wysokosci calym soba. Zatrudniono mnie w palacu, gdy bylem jeszcze mlodym chlopakiem, i pamietam dziecinstwo Susebrona. Uslugiwalem mu. Nie jest moim bogiem, ale jest moim panem. A teraz kaplani chca go zabic. Znow zaczal sie przechadzac, zalamujac co chwila dlonie. -Ale na to nic nie mozna poradzic. -Owszem, mozna - powiedziala Siri. Starzec machnal reka. -Ostrzegalem cie, a ty moja przestroge zignorowalas. Wiem, ze spelniasz swoje malzenskie obowiazki. Moze wiec moglibysmy zastanowic sie nad jakims sposobem zabezpieczenia sie, bys nie zaszla w ciaze. Siri zalala sie rumiencem. -Nigdy bym czegos takiego nie zrobila. Austre tego zabrania. -Nawet jesli celem mialoby byc ocalenie Krola-Boga? Ale... oczywiscie. Kim on moze dla ciebie byc? Porywaczem i ciemiezycielem. Tak. Byc moze moje przestrogi byly bezcelowe. -Niebieskopalcy, mnie na nim zalezy. I mysle, ze mozemy wszystko powstrzymac, zanim jeszcze bedzie sie trzeba martwic o dziecko. Rozmawialam z Krolem-Bogiem. Skryba zamarl i spojrzal jej gleboko w oczy. -Co??? -Rozmawialam z nim - powtorzyla dziewczyna. - On nie jest bezduszny, jak pewnie myslisz. Nie wydaje mi sie tez, zeby cala historia musiala skonczyc sie jego smiercia czy wypedzeniem ciebie i twoich ludzi z palacu. Niebieskopalcy przygladal sie jej tak intensywnie, ze znow zalala sie rumiencem i zanurzyla glebiej pod wode. -Widze, ze zyskalas tu bardzo mocna pozycje - zauwazyl. A przynajmniej taka, ktora na mocna wyglada, pomyslala dziewczyna. -Jesli wszystko ulozy sie po mojej mysli, zadbam o to, zeby twoim ludziom nie stala sie krzywda. -Czego chcesz w zamian? - spytal. -Jesli natomiast nic sie nie ulozy po mojej mysli... - Czujac, ze serce zaczyna walic jej jak mlotem, gleboko zaczerpnela tchu. - Chce, zebys pomogl mnie i Susebronowi wydostac sie z palacu. Cisza. -Zgoda - powiedzial wreszcie. - Ale postarajmy sie, by do tego nie doszlo. Czy Krol-Bog wie, jakie mu grozi niebezpieczenstwo ze strony jego wlasnych kaplanow? -Tak - sklamala Siri. - Prawde mowiac, wiedzial o tym, zanim ja sie dowiedzialam. To on mi poradzil, bym sie z toba skontaktowala. -Naprawde? - zdziwil sie Niebieskopalcy i zmarszczyl czolo. -Tak - odpowiedziala dziewczyna. - Bede z toba w kontakcie i zastanowimy sie co zrobic, zeby wszystko skonczylo sie dobrze. A tymczasem bylabym wdzieczna, gdybys pozwolil mi wyjsc z wanny. Skryba z wolna skinal glowa i wyszedl z komnaty kapielowej. Siri z trudem probowala uspokoic nerwy. Nie byla pewna, czy dobrze poprowadzila rozmowe. Niemniej wygladalo na to, ze cos zyskala. I teraz musiala juz tylko wymyslic jak z tego skorzystac. 35 Vivenna ocknela sie zmeczona, obolala i przerazona. Sprobowala sie poruszyc, ale miala skrepowane rece i nogi. Jedynym, czego dokonala, szarpiac sie w wiezach, bylo to, ze zmienila pozycje na jeszcze mniej wygodna.Znajdowala sie w ciemnym pomieszczeniu, zakneblowana, z twarza przycisnieta do najezonej drzazgami drewnianej podlogi. Wciaz miala na sobie spodnice, jedna z tych drogich, zagranicznych, na ktore tak narzekal Denth. Rece miala skrepowane za plecami. Poza nia byl tu ktos jeszcze. Ktos, kto posiadal bardzo duzo Oddechow. Wyczuwala jego obecnosc bez najmniejszego wysilku. Skrecila tulow, przewrocila sie na plecy. Zabolaly ja ramiona. Na balkonie, w pewnej odleglosci od siebie, zobaczyla czyjas postac - ciemna sylwetka na tle usianego gwiazdami nieba. To on. Odwrocil sie ku niej. W tonacym w mroku pokoju nie mogla dostrzec jego twarzy. Vivenne zaczela ogarniac panika. Co on zamierza z nia zrobic? W jej umysle zaczely sie pojawiac coraz czarniejsze scenariusze. Mezczyzna podszedl do niej. Ciezkie buty glucho stukaly o podloge, drewno drgalo. Przykleknal i podciagnal jej glowe za wlosy. -Wciaz sie jeszcze zastanawiam, czy powinienem cie zabic, czy nie - powiedzial. - Na twoim miejscu, ksiezniczko, unikalbym wszystkiego, co mogloby mnie rozzloscic. Glos mial gleboki, niski i pobrzmiewajacy jakims nieznanym Vivennie akcentem. Zamarla w jego uscisku, zaczela sie trzasc, wlosy miala zupelnie biale. Porywacz przygladal sie jej przez chwile, w jego oczach odbijala sie poswiata gwiazd. W koncu upuscil jej glowe z powrotem na ziemie. Jeknela w knebel. Mezczyzna zapalil latarnie i zamknal drzwi na balkon. siegnal do pasa i wyjal zza niego wielki, mysliwski noz. Vivenna poczula uklucie strachu, ale nieznajomy po prostu podszedl i rozcial peta na jej nadgarstkach. Rzucil sztyletem w bok. Ostrze jeknelo, wbijajac sie w drewniana sciane. siegnal po cos lezacego dotad na lozku. Po swoj wielki miecz w czarnej pochwie. Vivenna rzucila sie w tyl, uwolnionymi dlonmi siegnela do knebla, chciala krzyczec. Mezczyzna wymierzyl w nia swym mieczem, nie obnazajac ostrza. -Bedziesz cicho - syknal. Cofnela sie bardziej i skulila w rogu. Jak to mozliwe, ze do tego wszystkiego doszlo? - pomyslala. Dlaczego dawno temu nie ucieklam z powrotem do Idris? Przeciez od chwili, gdy ujrzala, jak Denth zabija rzezimieszkow w restauracji, doskonale zdawala sobie sprawe, ze ma do czynienia z bardzo niebezpiecznymi ludzmi i sytuacjami. Wierzac, ze moze cokolwiek zdzialac w tym miescie, zachowala sie glupio i arogancko. T'Telir bylo potworna, przytlaczajaca i straszna metropolia. Vivenna byla niczym. Zwykla chlopka z prowincji. Dlaczego tak usilnie probowala zajac sie polityka i spiskami? Vasher - bo to musial byc on - podszedl blizej. Odpial klamerke zabezpieczajaca rekojesc czarnego miecza i dziewczyna poczula, ze chwytaja ja mdlosci. Z ostrza zaczela sie unosic cienka smuzka czarnego dymu. Mezczyzna - obrysowany swiatlem stojacej za nim latarni - zblizyl sie jeszcze bardziej. Wciaz skryty w pochwie koniuszek miecza ciagnal za soba po podlodze. Po chwili rzucil bron przed Vivenne. -Podnies - polecil. Dziewczyna poczula nieznaczna ulge i spojrzala na Vashera. Nie ruszyla sie jednak ze swego kata. Po policzkach pociekly jej lzy. -Ksiezniczko, podnies miecz. Nie szkolila sie w walce mieczem, ale moze... siegnela po czarne ostrze jednakze nagle mdlosci wzmogly sie jeszcze bardziej. Jeknela, a reka zaczela jej drzec. Cofnela sie. -Podnos! - huknal Vasher. Posluchala ze zdlawionym jekiem. Straszliwa slabosc pomknela od miecza w gore jej ramienia, a stamtad do skrecajacych sie wnetrznosci. Rozpaczliwie zaczela szarpac za knebel. Witaj - rozlegl sie jakis glos w umysle Vivenny. Czy moge kogos dla ciebie zabic? Wypuscila ohydna bron i osunela sie na kolana. Zwymiotowala na podloge. Nie miala wiele w zoladku, ale nie byla w stanie sie powstrzymac. Po wszystkim odczolgala sie i raz jeszcze usiadla pod sciana. Gorzka zolc kapala jej z ust. Dziewczyna byla za slaba, by wolac o pomoc lub chocby otrzec twarz. Rozplakala sie, choc to bylo najmniejszym z jej upokorzen. Przez lzy widziala stojacego w milczeniu Vashera. Mezczyzna po chwili burknal cos pod nosem i podniosl miecz. Zablokowal zamek przy rekojesci, po czym rzucil recznik na brudna podloge. -Jestesmy w slumsach - powiedzial. - Jesli chcesz, mozesz krzyczec, ale nikogo to nie zainteresuje. Moze poza mna. Bo ja sie wtedy zdenerwuje. - Spojrzal jej w oczy. - A musze cie ostrzec, ze opanowanie nie jest moja najwieksza cnota. Vivenna zadrzala, wciaz czujac slabnace nudnosci. Ten mezczyzna mial wiecej Oddechow od niej. Ale kiedy ja porywal, zanim sie to stalo, nie wyczula jego obecnosci. W jaki sposob udalo mu sie ukryc przed jej nowym zmyslem? I skad sie wzial ten glos w jej glowie? Moze, biorac pod uwage sytuacje, nie powinna zastanawiac sie w tej chwili nad takimi szczegolami, ale skorzystala z nich, by odwrocic mysli od tego wszystkiego, co mogl jej zrobic porywacz. Vasher znow podszedl do Vivenny. Z posepnym wyrazem twarzy wyjal jej knebel. Wreszcie udalo sie jej krzyknac i sprobowala sie wyrwac, ale mezczyzna zaklal, postawil noge na jej plecach i przycisnal dziewczyne do ziemi. Skrepowal jej rece i ponownie zakneblowal. Szarpnal jej cialem do tylu. Vivenna wydala z siebie zdlawiony okrzyk. Vasher wyprostowal sie przerzucil ja sobie przez ramie i wyniosl z pokoju. Niech Kolory przeklna te slumsy - mruknal. - Nikogo tu nie stac na piwnice. Posadzil ja w wejsciu do drugiego, o wiele mniejszego pokoju i przywiazal za dlonie do klamki. Cofnal sie i z wyraznym niezadowoleniem przyjrzal sie ksiezniczce. Kleknal i przysunal do niej swa nieogolona twarz. Vivenna poczula nieswiezy oddech. -Mam cos do zalatwienia - powiedzial. - Musze zrobic cos, do czego sama mnie zmusilas. Ty tymczasem nie uciekniesz. Jesli uciekniesz, znajde cie i zabije. Rozumiesz? Slabo kiwnela glowa. Zobaczyla jeszcze, jak Vasher zabiera swoj miecz z sasiedniego pomieszczenia, po czym szybko zbiegl po schodach. Drzwi na dole trzasnely i Vivenna zostala sama i bezradna. *** Mniej wiecej godzine pozniej dziewczynie zabraklo lez. Siedziala z opuszczona glowa i ramionami, z niewygodnie zwiazanymi, wyciagnietymi nad glowe rekami. W glebi ducha bardzo chciala, by znalezli ja i. Denth, Tonk Fah, Perelka. Sa przeciez zawodowcami. Z pewnoscia mogliby ja uratowac. Ale zaden ratunek nie nadchodzil. Mimo oszolomienia, mdlosci i zarow glowy dotarlo do niej cos jeszcze. Ten czlowiek - Vasher - byl osoba, ktorej bal sie nawet Denth. To przeciez on kilka miesiecy temu zabil przyjaciela najemnikow. Musial byc wiec co najmniej tak samo dobry jak oni.Ale jak to sie stalo, ze oni tu wszyscy trafili? - zastanawiala sie, czujac, jak sznury ocieraja jej obolale nadgarstki. To jakis nieprawdopodobny przypadek. Moze Vasher przybyl do miasta w slad za Denthem i dzialal teraz przeciwko nim, by dac upust swej checi rywalizacji? Na pewno mnie znajda i uratuja. Rozumiala jednak, ze tak naprawde nikt jej nie odszuka. Nie, jesli Vasher rzeczywiscie byl tak niebezpieczny, jak opowiadali. Z pewnoscia potrafil ukryc sie przed Denthem. Jesli wiec Vivenna chciala uciekac, musiala zrobic to na wlasna reke. A ta mysl ja przerazala. Co dziwne, nagle powrocily do niej wspomnienia z jednej z lekcji. "Sa pewne rzeczy, ktore trzeba zrobic, gdy jest sie porwanym" - mowil nauczyciel. "Te rzeczy powinna wiedziec i umiec kazda ksiezniczka". Caly dotychczasowy pobyt w T'Telir przekonywal Vivenne, ze calosc jej szkolenia byla po prostu bezuzyteczna. Teraz z zaskoczeniem przypomniala sobie wyklad dotyczacy dokladnie takiej sytuacji, w jakiej sie wlasnie znalazla. "W razie porwania" - slyszala glos nauczyciela - "najlepiej uciekac jak najwczesniej, poki nie opuszcza cie jeszcze sily. Porywacze beda cie glodzic i bic, wiec po niedlugim czasie ucieczka bedzie niemozliwa z braku sil. Nie nalezy oczekiwac ratunku, choc przyjaciele z pewnoscia zrobia wszystko co w ich mocy, by ci pomoc. Nie wolno tez oczekiwac uwolnienia po otrzymaniu przez porywaczy okupu. Wiekszosc porwan konczy sie smiercia ofiary. Najlepsza rzecza, jaka mozesz zrobic dla swojego kraju jest probowanie ucieczki. Jesli ci sie nie uda, porywacz cie prawdopodobnie zabije. Ale to nie jest zle wyjscie, biorac pod uwage to, na co moglabys byc narazona, pozostajac w niewoli. Poza tym, jesli umrzesz, porywacze straca zakladniczke". Lekcja byla surowa, byc moze nawet okrutna, ale wiele z nauk, jakie pobierala, bylo wlasnie takich. Lepiej zginac, niz dostac sie do niewoli i zostac wykorzystana przeciwko Idris. Uczono ja tez, ze moze zostac wykorzystana przeciwko Idris nawet wtedy, gdy bedzie juz krolowa Hallandren. Dziewczyna zostala uprzedzona, ze gdyby do tego doszlo, ojciec moglby zlecic zabicie jej. Ale tym akurat nie musiala sie juz przejmowac. Rada dotyczaca porwan wydawala sie jednak rozsadna. Bala sie, miala ochote skulic sie w klebek i czekac, w nadziei ze Vasher znajdzie powod, by ja wypuscic. Ale im dluzej sie nad tym zastanawiala, tym bardziej rozumiala, ze musi byc silna. Byl wobec niej bardzo szorstki - wyjatkowo ostry. Chcial ja zastraszyc, by nie probowala ucieczki. Klal z powodu braku piwnicy, poniewaz byloby to doskonale miejsce do ukrycia dziewczyny. Po powrocie z pewnoscia przeniesie ja w inne, bezpieczniejsze miejsce. Wykladowca mial racje. Uciekac nalezalo teraz. Rece miala mocno zwiazane. Juz przedtem kilkakrotnie probowala poluznic peta, ale Vasher umial krepowac. Pokrecila nadgarstkami, zdarla z nich skore i skrzywila sie z bolu. Po przedramieniu pociekla krew, ale nawet sliski plyn nie pomogl jej wyszarpnac dloni. Znow sie rozplakala. Tym razem nie ze strachu, ale z bolu i frustracji. Nie byla w stanie poluzowac sznura. Ale moze... moze mogla sprawic zeby liny same sie rozwiazaly? Dlaczego nie pozwolilam Denthowi nauczyc sie korzystac z Oddechow na samym poczatku? Butne przekonanie o wlasnej nieomylnosci w tej chwili wydalo sie dziewczynie jeszcze bardziej razace. Oczywiscie, ze lepiej bylo uzyc BioChromy niz dac sie Vasherowi zabic - albo pozwolic, zeby zrobil cos jeszcze gorszego. Vivenna odniosla wrazenie, ze wreszcie rozumie Lemeksa i jego pragnienie zebrania jak najwiekszej liczby Oddechow, ktore mogly przedluzyc mu zycie. Sprobowala wypowiedziec przez knebel kilka Rozkazow. Na nic. Przeciez nawet ona wiedziala, ze Rozkazy nalezalo wydawac wyraznie. Zaczela poruszac zuchwa na boki, starajac sie wypchnac szmate jezykiem. Wygladalo na to, ze knebel nie zostal zawiazany tak mocno jak jej rece. Poza tym byl mokry od lez i sliny. Zaczela mocno pracowac wargami i zebami. Gdy wreszcie szmata wysunela sie luzno na jej brode, Vivenna poczula cos w rodzaju zaskoczenia. Oblizala wargi, rozruszala obolala zuchwe. I co teraz? - zastanowila sie z rosnacym lekiem. Teraz naprawde musiala uciekac. Gdyby Vasher wrocil i zobaczyl ja ze zdjetym kneblem nigdy juz nie dalby jej drugiej okazji na nic takiego. Co gorsza, mogl ja ukarac za nieposluszenstwo. -Sznury - powiedziala. - Rozwiazcie sie. Nic sie nie stalo. Zacisnela mocniej zeby i sprobowala przypomniec sobie Rozkazy, ktore podal jej Denth. "Chwytac rzeczy" i "Chron mnie". Zadna z komend nie mogla sie jej teraz przydac. Nie miala najmniejszej ochoty, by peta zacisnely sie jeszcze mocniej na jej nadgarstkach. Ale najemnik powiedzial cos jeszcze. Cos o tworzeniu obrazu Rozkazu w umysle. Sprobowala tego, wyobrazajac sobie rozwiazujace sie liny. -Rozwiazac sie - rzucila wyraznie. Ponownie bez rezultatu. Zdjeta frustracja oparla glowe o sciane. Budzenie bylo bardzo nieprecyzyjna sztuka, co dziwilo, zwazywszy, ile nalezalo znac zasad i ograniczen. A moze wlasnie wydawalo sie nieprecyzyjne, poniewaz bylo tak skomplikowane. Dziewczyna zamknela oczy. Musi mi sie udac, pomyslala. Musze do tego dojsc. Jesli zawiode, zgine. Otworzyla oczy i skupila sie na wiezach. Raz jeszcze wyobrazila sobie, jak sie rozwiazuja ale cos bylo nie tak. Poczula sie jak dziecko siedzace nad lisciem i probujace poruszyc nim wylacznie sila koncentracji. A przeciez nie tak dzialaly jej nowe zmysly. Wiezy mialy stac sie teraz czescia jej. Zamiast wiec skupiac sie, odprezyla sie, pozwalajac dzialac podswiadomosci. Troche tak, jak wtedy, gdy zmieniala kolor wlosow. -Rozwiazac sie - Rozkazala. Wyplynal z niej Oddech. Przypominal babelki powietrza wypuszczane z ust pod woda. Uwolnila czesc siebie i poczula jednoczesnie, jak ta czesc wplywa w cos innego - i to inne stalo sie rowniez czescia niej, konczyna, ktora mogla w bardzo ograniczony sposob manewrowac. Choc polegalo to raczej na wyczuwaniu liny niz na prostym poruszaniu nia. Gdy opuscil ja Oddech, zauwazyla, ze swiat matowieje, barwy staly sie nieco mniej wyraziste, wiatr ucichl i nie byl tak wyrazny, zycie miasta nieco bardziej odlegle. Wiezy zagraly wokol jej nadgarstkow, otarta skora zapiekla. I wtedy sznur rozwiazal sie i spadl na ziemie. Dziewczyna siedziala i w oszolomieniu przygladala sie uwolnionym rekom. Austre, Panie Kolorow, pomyslala. Udalo mi sie. Nie byla pewna, czy powinna odczuwac dume, czy wstyd. Tak czy inaczej wiedziala, ze musi jak najszybciej uciekac. Rozwiazala nogi i wstala. Zauwazyla przy tym, ze fragment drewnianych drzwi zostal zupelnie wyprany z koloru, wokol miejsca, w ktorym dotykala drzwi rekoma. Przygladala sie temu tylko przez krotka chwile, po czym chwycila lezaca na ziemi line i zbiegla po schodach. Otworzyla drzwi i ostroznie wyjrzala na ulice. Bylo jednak ciemno i niewiele widziala. Zaczerpnela gleboko tchu i wyszla w noc. *** Przez jakis czas szla bez celu przed siebie, starajac sie jak najbardziej oddalic od kryjowki Vashera. Zdawala sobie sprawe, ze sama tez powinna rozejrzec sie za jakims miejscem, w ktorym moglaby sie schronic, ale za bardzo sie bala. Wyrozniala sie w swojej drogiej sukience i wszyscy z pewnoscia by ja zapamietali. Jej jedyna prawdziwa nadzieja bylo wydostanie sie ze slumsow do glownej czesci miasta, skad mogla dotrzec z powrotem do Dentha i reszty.Line wcisnela do wszytej w sukienke sakiewki, zmyslnie ukrytej z boku pod falda materialu. Tak bardzo przyzwyczaila sie do ilosci posiadany przez siebie Oddechow, ze nawet utrata niewielkiej ich ilosci, tego Oddechu, ktory przekazala sznurowi, sprawiala jej przykrosc. Wiedziala jednak, ze Rozbudzajacy sa w stanie odzyskac BioChrome, za pomoca ktorej ozywiaja przedmioty, i wlasnie dlatego zabrala line ze soba. Miala nadzieje, ze Denth pomoze jej odzyskac wykorzystany Oddech. Szla szybkim, rownym krokiem, z opuszczona glowa, i rozgladala sie jednoczesnie za jakims porzuconym plaszczem, albo choc zwykla szmata, ktora moglaby zaslonic sukienke. Na szczescie, pora byla zbyt pozna nawet dla miejskich szumowin. Na chodnikach tylko z rzadka przesuwaly sie ciemne postacie, powodujac gwaltowniejsze bicie jej serca. Gdyby tylko wzeszlo juz slonce, przemknelo jej przez mysl. Niebo zaczynalo juz lekko jasniec, zblizal sie poranek, ale wciaz bylo na tyle ciemno, ze dziewczyna nie bardzo wiedziala, dokad idzie. Uliczki slumsow byly tak zawile, ze zaczelo sie jej wydawac, ze chodzi w kolko. Z obu stron wznosily sie wysokie, przeslaniajace niebo, budynki. Dzielnica, w ktorej sie znalazla, musiala byc niegdys o wiele bardziej zamozna. Na fasadach domow widnialy stare rzezbienia i splowiale barwy. Na placu, za alejka otwierajaca sie po jej lewej dloni, stal stary, zniszczony posag jezdzca na koniu. Byc moze byla to czesc fontanny lub... Vivenna zatrzymala sie gwaltownie. Zniszczony posag jezdzca. Dlaczego wydal jej sie znajomy? Wskazowki Dentha, przypomniala sobie. Wtedy, gdy tlumaczyl Parlinowi jak dojsc z kryjowki do restauracji. Nie pamietala tamtego dnia - wiele tygodni temu - zbyt dobrze, ale rozmowe udalo jej sie zapamietac. Pewnie dlatego, ze martwila sie, ze Parlin zmyli droge i zabladzi. Po raz pierwszy od kilku godzin poczula przyplyw nadziei. Wskazowki nie byly skomplikowane. Ale czy potrafi je sobie przypomniec? Ruszyla ostroznie przed siebie, kierujac sie przede wszystkim instynktem. Ledwie po kilku minutach zauwazyla, ze znajduje sie w znajomej okolicy. W slumsach nie bylo latarni, ale swiatlo przedswitu wystarczalo, by rozpoznac ulice. Odwrocila sie i zobaczyla kryjowke najemnikow - niewielki, wcisniety pomiedzy dwa wieksze budynki po drugiej stronie ulicy. Austre niech beda dzieki! - pomyslala z ulga, ruszyla ku kryjowce i weszla do srodka. Glowny pokoj byl pusty. Pospiesznie otworzyla drzwi prowadzace do piwnicy. Chciala sie tam ukryc. Poruszajac sie po omacku, natrafila wreszcie palcami na lezace obok schodow latarnie, krzesiwo i kawalek stali. Zamknela drzwi za soba. Okazaly sie o wiele bardziej solidne, niz pamietala. Od razu poczula sie lepiej, choc od srodka nie bylo zamka. Zostawila wiec zamkniete tylko na klamke i pochylila sie, by zapalic latarnie. Zbutwiale, podniszczone schody prowadzily w glab piwnicy. Vivenna sie zawahala. Przypomniala sobie, ze Denth ostrzegal ja przed prochniejacymi stopniami. Ruszyla ostroznie na dol, slyszac i wyczuwajac skrzypienie i pekanie desek. Doskonale teraz rozumiala, dlaczego najemnik sie niepokoil. Na szczescie, dotarla na dol bezpiecznie. Panowal tu slodkawy, duszacy zapach. Zmarszczyla nos. Na scianach wisialy ciala kilku niewielkich, upolowanych zwierzat; ktos musial tu niedawno byc. Dobry znak. Glowne pomieszczenie piwnicy znajdowalo sie pod podloga salonu na parterze. Zamierzala odpoczac przez kilka godzin, i jesli przez ten czas nie pojawi sie Denth, sama wyjdzie na zewnatrz, by... Zamarla nagle, latarnia zakolysala sie jej w dloni. Chybotliwe swiatlo padlo na siedzacego przed nia czlowieka. Glowa pochylona na piers, twarz skryta w cieniu. Rece mial zwiazane na plecach, a nogi przywiazane za kostki do krzesla. -Parlin? - spytala wstrzasnieta Vivenna, podbiegajac do uwiezionego. Odstawila spiesznie latarnie i znow znieruchomiala. Na podlodze ciemniala plama krwi. -Parlin! - powtorzyla glosniej i gwaltownie uniosla glowe chlopaka. Jego oczy slepo wpatrywaly sie przed siebie. Twarz mial zakrwawiona, pokryta glebokimi ranami. Nie czula jego obecnosci zmyslem zycia. Spogladal martwymi zrenicami. Rece dziewczyny zaczely sie trzasc. Zdjeta przerazeniem zatoczyla sie w tyl. -Na Kolory! - powiedziala cicho. - Kolory, Kolory, Kolory...! Poczula czyjas dlon na ramieniu. Krzyknela i odwrocila sie w miejscu. W ciemnosci ujrzala potezna, kryjaca sie w polmroku pod schodami postac. -Witaj, ksiezniczko - przywital ja z usmiechem Tonk Fah. Vivenna cofnela sie, prawie zderzajac sie z cialem Parlina. Polozyla dlon na piersi i zaczela gleboko i szybko oddychac. Dopiero wtedy zobaczyla co wisi na scianach. Nie byly to upolowane zwierzeta, jak w pierwszej chwili pomyslala. To, co wziela w slabym swietle za bazanta, okazalo sie teraz jaskrawo zielone. Martwa papuga. Obok wisiala malpka, z pocietym, oprawionym ze skory cialem. Najswiezsze cialo nalezalo do wielkie jaszczurki. Wszystkie zwierzeta nosily widoczne slady tortur. -Och, Austre - szepnela. Tonk Fah ruszyl naprzod i wyciagnal ku niej reke. Vivenna wreszcie zdolala sie poruszyc. Uskoczyla w bok, poza zasieg jego ramion. Obiegla go i natychmiast pomknela ku schodom. Wbiegla na kilka stopni i zderzyla sie z czyjas piersia. Zamrugala i uniosla wzrok. -Wiesz, ksiezniczko, czego najbardziej nie lubie w pracy najemnika? - spytal cicho Denth, chwytajac ja za ramie. - Stereotypowosci. Wszyscy zakladaja, ze nie moga najemnikom zaufac. Problem w tym, ze maja racje. -Robimy to, za co nam placa - dodal Tonk Fah, wchodzac na schody za dziewczyna. -Nie jest to moze najwspanialszy zawod na swiecie - podjal Denth, trzymajac ja w mocnym uscisku - ale mozna niezle zarobic. Mialem nadzieje, ze nie bedziemy musieli tego robic. Dotad wszystko szlo tak dobrze. Dlaczego ucieklas? Co cie przestraszylo? Pchnal ja delikatnie naprzod, wciaz trzymajac za ramie. Za nim, na schodach pojawili sie Perelka i Ciolek. Stopnie jeknely pod ich ciezarem. -Oklamywaliscie mnie od samego poczatku - szepnela, prawie nie czujac plynacych po policzkach lez, serce lomotalo jej gwaltownie. Przestala rozumiec swiat. - Dlaczego? -Porwania to trudna praca - odparl Denth. -Strasznie kiepski interes - dodal Tonk Fah. -O wiele lepiej sie go prowadzi, kiedy ofiara nie zdaje sobie sprawy z faktu porwania. Oni nigdy nie spuszczali mnie z oczu, przemknelo jej przez glowe. Zawsze byli w poblizu. -Lemex... -Nie zrobil tego, czego od niego chcielismy - wyjasnil Denth. - Trucizna byla dla niego az nazbyt laskawa smiercia. Powinnas sie byla tego domyslic, ksiezniczko. Osoba z tyloma Oddechami, co on... Przeciez Lemex nie mogl na nic zachorowac, zrozumiala nagle Vivenna. Austre! Poczula ogarniajace ja otepienie. Rzucila okiem na Parlina. On nie zyje. Parlin nie zyje. Zabili go! Mysli cisnely sie jej do glowy. -Nie patrz na niego - powiedzial Denth, delikatnie odwracajac jej twarz od ciala. - To byl wypadek. Posluchaj mnie, ksiezniczko. Nic ci sie nie stanie. Nie skrzywdzimy cie. Powiedz mi tylko, dlaczego ucieklas? Perlin upieral sie, ze nie wie dokad poszlas, mimo ze przeciez rozmawialiscie na schodach tuz przed twoim zniknieciem. Naprawde ucieklas, nie mowiac mu dokad? Dlaczego? Co sprawilo, ze zaczelas nas podejrzewac? Skontaktowal sie z toba agent twojego ojca? Wydawalo mi sie, ze znalezlismy juz wszystkich, ktorzy dotarli do miasta. Dziewczyna pokrecila glowa. -Ksiezniczko, to wazne - ciagnal spokojnie Denth. - Musze to wiedziec. Z kim sie kontaktowalas? Co tak naprawde powiedzieli ci o mnie Idrianie ze slumsow? - Lekko zaczal sciskac ja za ramie. -Nie chcielibysmy ci niczego lamac - wtracil Tonk Fah. - Wy, Idrianie, lamiecie sie stanowczo za latwo. Ton jego glosu, ten sam ktory kiedys wydawal sie swobodny i zartobliwy, teraz zabrzmial groznie i bezdusznie. Potezny Tonk Fah majaczyl w swietle latarni po jej prawej stronie. Denth - szczuplejszy ksztalt - stal przed nia. Nie zapomniala, jak jest szybki, pamietala, jak blyskawicznie zabil tych dwoch bandziorow w restauracji. Pamietala tez, jak zniszczyli dom Lemeksa, pamietala ich nonszalancki sposob mowienia o smierci. Ukrywali to wszystko pod maska wesolosci. Teraz, gdy Denth zapalil jeszcze jedna latarnie, zobaczyla wepchniete pod schody dwa duze wory. Z jednego wystawala ludzka noga. But na niej mial na cholewie symbol idrianskiej armii. A wiec jej ojciec wysylal agentow, by ja uratowac. Tylko ze Denth znajdowal ich szybciej, niz oni docierali do niej. Ilu dotad zabil? W tej piwnicy nie mogli trzymac cial zbyt dlugo, te dwa musialy byc wzglednie swieze i czekaly na przeniesienie w inne miejsce. -Dlaczego? - spytala raz jeszcze, niemal zbyt oszolomiona, by mowic. - Myslalam, ze jestescie moimi przyjaciolmi. -Bo jestesmy - odparl Denth. - Lubie cie, ksiezniczko. - Usmiechnal sie, prawdziwym, szczerym usmiechem. Nie szczerzyl zebow jak Tonk Fah. - Jesli to cokolwiek znaczy, to bardzo mi przykro. Parlin nie mial umrzec. To naprawde byl wypadek. Ale coz. Praca to praca, a my robimy to, za co nam placa. Kilka razy juz ci to wyjasnialem. Jestem pewien, ze pamietasz. -Tak naprawde nigdy nie wierzylam... - szepnela. -Oni nigdy w to nie wierza - wtracil Tonk Fah. Vivenna zamrugala. "Uciekac szybko. Poki ma sie sily" - uslyszala w glowie. Raz juz uciekla. Czy to nie dosc? Czy nie zasluzyla na chwile spokoju? Szybko! Wykrecila ramie i uderzyla nim w plecy Tonk Faha. -Chwytac... Denth okazal sie jednak zbyt szybki. Szarpnal ja w tyl, zatkal dziewczynie usta i zlapal mocno jej druga reke. Tonk Fah zamarl, zaskoczony spojrzal na sukienke Vivenny, ktora stracila kolor i stala sie szara, a czesc jej Oddechu przeplynela przez palce Dentha wprost w plaszcz. Niestety, bez odpowiedniego Rozkazu BioChroma nie mogla zadzialac. Oddech zostal zmarnowany i dziewczyna po raz kolejny poczula, jak swiat wokol niej blednie. Denth zdjal reke z jej ust i uderzyl Tonk Faha w tyl glowy. -Ej! - rzucil Tonk Fah, rozcierajac bolace miejsce. -Uwazaj, co robisz - powiedzial Denth, po czym, nie rozluzniajac chwytu, spojrzal na Vivenne. Miedzy palcami najemnika ciekla krew ze zranionych nadgarstkow dziewczyny. Denth zamarl, dopiero teraz zauwazyl jej obrazenia; przedtem zamaskowal je panujacy w pomieszczeniu polmrok. Spojrzal jej gleboko w oczy. -Cholera - zaklal. - Ty wcale przed nami nie ucieklas, prawda? -Jak to? - zdziwil sie Tonk Fah. Vivenna stala otepiala i milczaca. -Co sie stalo? - zapytal Denth. - Czy to on? Nie odpowiedziala. Denth skrzywil sie i wykrecil jej reke, tak mocno, ze az krzyknela. -No dobrze. Wyglada na to, ze nie mam wyjscia. Zajmijmy sie najpierw tym twoim oddechem, a potem sobie pogawedzimy. Porozmawiamy spokojnie jak przyjaciele i opowiesz nam o wszystkim, co cie spotkalo. Do Dentha podszedl Ciolek. Jego szare oczy, puste jak zawsze, wpatrywaly sie w przestrzen. Ale... czy naprawde cos sie w nich pojawilo? A moze tylko jej sie wydawalo? Ostatnio miala tak rozchwiane emocje, ze nie powinna ufac swoim zmyslom. Niemniej, odniosla wrazenie, ze Niezywy spojrzal jej w oczy. -A teraz powtarzaj za mna - rzucil Denth, patrzac na nia chlodno. - Moje zycie do twojego. Moj Oddech staje sie twoim. Vivenna popatrzyla najemnikowi w oczy. -Wycie slonca - szepnela. -Co? - Denth zmarszczyl brwi. - Atakuj Dentha, wycie slonca. -Zaraz... - zaczal najemnik i w tej samej chwili Ciolek uderzyl go w twarz. Cios odrzucil Dentha w bok, prosto na Tonk Faha, ktory zaklal i sie zatoczyl. Vivenna uwolnila sie, minela Ciolka, niemal potykajac sie przy tym na sukience, i mocno pchnela lokciem zaskoczona Perelke. Najemniczka upadla. Ksiezniczka rzucila sie w gore po schodach. -Pozwolilas jej uslyszec haslo bezpieczenstwa?! - ryknal Denth. Z miejsca, gdzie zmagal sie z Ciolkiem, dobiegaly odglosy walki. Perelka pozbierala sie i ruszyla za Vivenna. Mgnienie oka potem stopa najemniczki przebila zbutwialy stopien i uwiezla. Ksiezniczka wpadla do pokoju na gorze i zatrzasnela za soba drzwi. Zamknela rygiel. To ich na dlugo nie powstrzyma, pomyslala, czujac narastajaca bezradnosc. Nie zrezygnuja. Beda mnie scigac. Tak samo jak Vasher. Boze Kolorow. Co ja mam teraz zrobic? Wypadla na ulice, oswietlona juz blaskiem switu, i wbiegla w boczna alejke. Pedzila przed siebie, wybierajac najwezsze, najbardziej brudne i najciemniejsze uliczki miasta. 36 Nie zostawie cie - napisal Susebron. Wladca siedzial obok loza na podlodze, oparty plecami o stos poduszek. - Obiecuje.-Skad ta pewnosc? - spytala z lozka Siri. - Moze kiedy juz urodze ci nastepce tronu, poczujesz sie zmeczony zyciem i oddasz swoj Oddech. Po pierwsze - odpowiedzial - wciaz nie mam pewnosci skad mialbym wziac dziecko. Nie chcesz mi tego wyjasnic i nie odpowiadasz na zadne pytania. -Ale to wstydliwe sprawy! - odparla Siri, czujac, jak jej krotkie wlosy staja sie czerwone. Natychmiast zmienila ich kolor na zolty. Po drugie - pisal Krol-Bog. - Nie moge oddac swojego Oddechu, chyba ze mam bledne informacje o dzialaniu BioChromy. Myslisz, ze mnie oklamywali i ze Oddechy rzadza sie innymi prawami od tych, ktore znam? Pisanie idzie mu coraz lepiej, pomyslala Siri, przygladajac sie mezowi, ktory wycieral tabliczke. To wielka szkoda, ze przez cale zycie trzymaja go w zamknieciu. -Sama niewiele wiem o tych sprawach - przyznala. - W Idris nie zajmujemy sie BioChroma. Podejrzewam, ze polowa tego, co slyszalam, to zwykle plotki i uprzedzenia. Na przyklad, w Idris mowi sie, ze na tutejszym dworze ludzie sa skladani w ofierze na oltarzach. Rozni ludzie opowiadali mi to dziesiatki razy. Zastanowil sie i zaczal pisac. Tak czy inaczej, dyskutujemy o czyms zupelnie absurdalnym. Nie zmienie sie. Nie zapragne nagle odebrac sobie zycia. Niepotrzebnie sie martwisz. Dziewczyna westchnela. Siri - pisal wladca - od piecdziesieciu lat zyje pozbawiony informacji i jakiejkolwiek wiedzy, prawie z nikim sie nie komunikujac. Naprawde sadzisz, ze chcialbym sie zabic akurat teraz? Teraz, kiedy nauczylem sie pisac? Kiedy poznalem kogos, z kim moge porozmawiac? Kiedy poznalem ciebie? Usmiechnela sie. -No dobrze, wierze ci. Ale i tak uwazam, ze powinnismy sie miec przed twoimi kaplanami na bacznosci. Nie odpowiedzial, tylko odwrocil spojrzenie. Dlaczego on jest tak zawziecie lojalny wobec nich? - zastanowila sie. Wreszcie popatrzyl jej w oczy. Zapuscisz wlosy? - spytal na tabliczce. Dziewczyna uniosla brew. -Jakiego koloru je chcesz? Czerwone. -Hallandren i wasze zywe barwy. - Pokrecila glowa. - Czy zdajesz sobie sprawe, ze w Idris czerwien jest uwazana za najmniej przyzwoity z kolorow? Przepraszam - napisal - nie chcialem cie obrazic, tylko... Urwal, czujac, ze Siri dotyka jego ramienia. -Nie - powiedziala. - Ja nie narzekalam. Po prostu troche flirtowalam. To ja przepraszam. Flirtowalas? W moich bajkach nie ma tego slowa. -Wiem. Za to pelno jest tam opowiesci o dzieciach pozeranych przez drzewa i inne potwory. To sa metafory, ktorych zadaniem jest nauczyc... - zaczal pisac. -Tak, to tez wiem - przerwala mu po raz drugi. Wiec co to znaczy flirtowac? -To znaczy... - Na Kolory! Dlaczego ja sie ciagle pakuje w takie sytuacje? - pomyslala. - Czasami dziewczyna zachowuje sie odstreczajaco albo nawet glupio, po to, zeby mezczyzni zwrocili na nia uwage. Dlaczego takie zachowanie ma sprawic, ze mezczyzni zwroca na nia uwage? -Zaraz ci pokaze - powiedziala i nieco sie pochylila. - Chcesz, zeby wyrosly mi dlugie wlosy? Tak. - Naprawde tego chcesz? Oczywiscie. -Coz, skoro wiec musze - powiedziala i zarzucila glowa, nakazujac swym wlosom przybrac barwe ciemnej, kasztanowej czerwieni. Zablysly w ruchu, przechodzac z zolci w czerwien, tak jak zmienia sie kolor czystego strumyka, do ktorego ktos wlal atrament. Potem sprawila, ze urosly. Ta umiejetnosc opierala sie bardziej na instynkcie niz swiadomej zdolnosci - przypominala nieco napinanie miesnia. Tym konkretnym "miesniem" poslugiwala sie ostatnio dosc czesto. Nie chciala tracic czasu na rozczesywanie dlugich lokow, wiec co wieczor kazala je scinac. Wlosy musnely jej twarz i urosly. Raz jeszcze zarzucila glowa - poczula cieplo i ciezar nowej fryzury. Kosmyki splynely jej po ramionach i plecach, krecac sie lekko na koncach. Susebron przypatrywal sie temu z szeroko otwartymi oczami. Odpowiedziala mu spojrzeniem, starajac sie wygladac uwodzicielsko. Rezultat wydal sie jej smieszny, do tego stopnia, ze wybuchnela smiechem. Opadla na lozko na plecy. Swieze wlosy rozsypaly sie dokola. Susebron postukal w jej noge. Spojrzala na wladce, ktory wstal i usiadl na krawedzi loza, by mogla widziec tekst na tabliczce. Jestes bardzo dziwna - napisal. Usmiechnela sie. -Wiem. Kiepska ze mnie uwodzicielka. Nie potrafie opanowac twarzy. Uwodzicielka - pisal. - To slowo znam. Pojawia sie w opowiesci o zlej krolowej, ktora chce czyms skusic mlodego ksiecia. Nie rozumiem tylko czym dokladnie go kusi. Siri znow sie usmiechnela. Mysle, ze planowala poczestowac go czyms do jedzenia. -Tak, jasne - rzucila dziewczyna. - Doskonala interpretacja. Wlasnie o to chodzilo. Zawahal sie. Wiec nie chodzilo o jedzenie, tak? - pojawilo sie na tabliczce. Kolejny usmiech. Krol-Bog zalal sie rumiencem. Czuje sie jak glupiec. Jest tyle rzeczy, ktore wszyscy rozumieja bez slow. A ja moge sie kierowac tylko ksiazka z bajkami dla dzieci. Czytalem ja tak czesto, ze ciezko mi teraz oddzielic siebie samego - i sposob, w jaki dzis odbieram te opowiesci - od malego chlopca, ktorym bylem, gdy czytalem je po raz pierwszy. Zaczal gwaltownie wycierac tabliczke. Siri usiadla i polozyla mu dlon na ramieniu. Zdaje sobie sprawe, ze wielu rzeczy nie wiem - pisal dalej. - Rzeczy, ktore cie zawstydzaja. Czesci sie domyslam. Bo mimo wszystko nie jestem glupcem i owszem, to frustrujace. Twoje flirtowanie i sarkazm - obie formy zachowania, ktore kaza ci sie zachowywac odwrotnie do tego, czego chcesz... Obawiam sie, ze nigdy cie nie zrozumiem. Poirytowany zapatrzyl sie na tabliczke. W jednej dloni trzymal wegiel, w drugiej szmatke do scierania. W kominku cicho trzaskal ogien. Na jego gladko ogolonej twarzy tanczyla zbyt jaskrawa poswiata plomieni. -Przepraszam - powiedziala, przysuwajac sie blizej do meza. Wziela go za reke i zlozyla mu glowe na barku. Teraz, kiedy juz sie przyzwyczaila, nie wydawal sie jej tak bardzo wysoki. W Idris widywala mezczyzn, ktorzy mierzyli sobie szesc i pol stopy wzrostu, a Susebron byl od nich wyzszy tylko o kilka cali. Co wiecej, poniewaz jego cialo mialo doskonale proporcje, nie wydawal sie patykowaty czy w inny sposob nienaturalny. Byl taki sam jak wszyscy, tylko wiekszy. Popatrzyl na nia. Przymknela oczy. -Idzie ci lepiej niz myslisz. W domu wiekszosc ludzi nie rozumiala mnie nawet w polowie tak dobrze jak ty. Otworzyla oczy i Krol-Bog zaczal pisac. Ciezko mi w to uwierzyc. -Ale to prawda - powiedziala. - Wszyscy chcieli, zebym stala sie kims innym. Kim? -Moja siostra. - Siri westchnela. - Kobieta, ktora miales poslubic. Byla dokladnie taka, jaka powinna byc corka krola. Opanowana, uprzejma, posluszna, wyksztalcona. Musiala byc nudna osoba - napisal z usmiechem Susebron. -Vivenna jest cudowna osoba - zaprotestowala Siri. - Zawsze byla dla mnie bardzo dobra. Chodzi tylko o to, ze... Coz, chyba nawet ona uwazala, ze powinnam sie zmienic. Nie potrafie tego zrozumiec - pojawilo sie na tabliczce. - Jestes wspaniala. Pelna zycia i energii. Kaplani i palacowi sludzy nosza co prawda kolorowe stroje, ale ich wnetrza nie sa kolorowe. Wykonuja tylko swoje obowiazki, ze spuszczonym wzrokiem, zawsze powazni. Ty masz kolorowa dusze, tak bardzo, ze te barwy wylewaja sie z ciebie i ozywiaja wszystko dokola. -To brzmi jak opis dzialania BioChromy. - Usmiechnela sie. Jestes w tym prawdziwsza, niz gdybys ja posiadala. Moj Oddech sprawia, ze przedmioty wkolo rozkwitaja barwami, ale on nie jest moj. Dostalem go. Ty masz swoj wlasny. Dziewczyna poczula, jak polowa jej wlosow zmienia barwe z czerwieni na zloto, i westchnela cicho z zadowolenia, przytulajac sie nieco mocniej do meza. Jak ty to robisz? - zapytal. -Co takiego? W jaki sposob zmieniasz kolor wlosow? -Akurat ta zmiana zaszla nieswiadomie - wyjasnila Siri. - Kiedy jestem szczesliwa lub jest mi milo, staje sie blondynka. To znaczy, ze jestes szczesliwa? - napisal. - Ze mna? -Oczywiscie. Ale kiedy opowiadasz o gorach, slychac w twoim glosie tesknote. -Bo tesknie za nimi. Gdybym jednak stad wyjechala, tesknilabym za toba. Nie zawsze mozna miec wszystko, czego sie pragnie. Niektore nasze potrzeby stoja ze soba w sprzecznosci. Na jakis czas zapadla pomiedzy nimi cisza. Wladca odlozyl tabliczke, niepewnie objal ja ramieniem i oparl sie o zaglowek. Przypominajacy rumieniec, czerwonawy odcien wkradl sie we wlosy dziewczyny, kiedy zdala sobie sprawe, ze leza w lozku, a ona ma na sobie tylko cienka koszule. Coz, jestesmy w koncu malzenstwem, przypomniala sobie. Jedynym, co psulo te chwile, bylo rozlegajace sie co chwila burczenie w jej brzuchu. Po kilku minutach Susebron siegnal po tabliczke. Jestes glodna? - spytal. -Nie - odparla. - Moj brzuch jest anarchista. Lubi burczec, kiedy jest pelen. Zawahal sie. Ironia? - napisal. -Ale bardzo kiepskiej proby - przyznala. - Nic mi nie bedzie. Wytrzymam. Nie jadlas przed przyjsciem do sypialni? -Jadlam - powiedziala. - Ale przedluzanie wlosow bardzo wyczerpuje. Zawsze jestem potem glodna. Siedzisz tu glodna co noc? - pojawilo sie na tabliczce. - I nic mi nie powiedzialas? Wzruszyla ramionami. Kaze przyniesc jedzenie - zaproponowal. -Nie, nie mozemy pozwolic, zeby sie wydalo. Co ma sie wydac? - napisal. - Jestem Krolem-Bogiem. Przynosza mi jedzenie kiedy tylko zechce. Zeszlej nocy tez prosilem o posilek. Nie zdziwia sie. Wstal i ruszyl ku drzwiom. -Zaczekaj! - rzucila. Odwrocil sie i spojrzal na dziewczyne. -Nie mozesz tak otworzyc drzwi - szepnela, na wypadek gdyby ktos podsluchiwal. - Jestes ubrany. Susebron przyjrzal sie sobie i zmarszczyl brwi. -Rozbierz sie choc troche - powiedziala, pospiesznie chowajac przybory do pisania. Rozpial guziki pod szyja, zrzucil czarny plaszcz, odslaniajac biala, powloczysta szate. Jak wszystkie biale przedmioty w jego poblizu, takze i ona rozswietlila sie wszystkimi barwami teczy. Potargal wlosy. Gdy skonczyl, spojrzal pytajaco na Siri. -Wystarczy - uznala, podciagajac przescieradlo pod szyje. Przygladala sie Susebronowi, ktory zastukal piescia do drzwi. Wrota natychmiast stanely otworem. On jest zbyt wazny, by samemu otwierac drzwi, przemknelo dziewczynie przez mysl. Polozyl dlon na brzuchu i wskazal w glab korytarza. Sluzacy - Siri ledwie ich widziala w polmroku korytarza - zrozumieli polecenie i spiesznie odeszli. Wladca odwrocil sie, drzwi sie za nim zamknely i usiadl na powrot obok niej na lozku. Kilka minut potem pojawili sie w sypialni sludzy ze stolem i krzeslem. Przyniesli tez wielka ilosc jedzenia. Potraw byla cala masa - od pieczonych ryb, po kiszone owoce i blyszczace jeszcze swiezoscia raki. Siri przygladala sie temu w zdumieniu. Nie ma mowy, zeby przygotowali to wszystko w tak krotkim czasie, zrozumiala. Jedzenie czekalo w kuchni przez cala noc, na wypadek gdyby wladca zglodnial. Posilek byl zbytkowny do przesady, ale byl rowniez przepyszny. Mieszkancy Idris nie umieliby sobie nawet wyobrazic takiego poziomu zycia. Kolacja stanowila dowod panujacej na swiecie nierownosci. Niektorzy ludzie gloduja, inni sa tak bogaci, ze nawet nie widuja wiekszosci przygotowywanych dla nich potraw. Sludzy ustawili przy stole tylko jedno krzeslo. Dziewczyna przygladala sie kolejnym wnoszonym do komnaty paterom i polmiskom. Nie mieli pojecia na co Krol-Bog ma ochote, wiec przyniesli po prostu po trochu wszystkiego. Gdy skonczyli nakrywac, Susebron nakazal im gestem wyjsc i znikneli. Wyglodniala Siri ledwie mogla zniesc wszystkie smakowite zapachy. Czekala w napieciu az zamkna sie drzwi. Wtedy natychmiast odrzucila posciel i ruszyla do stolu. Do tej pory uwazala, ze szykowane dla niej potrawy sa zbyt ekstrawaganckie, ale w porownaniu z uczta wladcy okazaly sie niczym szczegolnym. Susebron wskazal jej krzeslo. -Ty nie bedziesz jesc? - spytala. Wzruszyl ramionami. Podeszla i zdjela z loza koc, ktory rozlozyla na kamiennej podlodze. -Co ci sie wydaje najbardziej apetyczne? - zapytala, wracajac do stolu. Wladca pokazal talerz z malzami i kilka bulek. Zabrala je - a takze danie, ktore wygladalo tak, jakby nie zawieralo zadnych ryb - miske egzotycznych owocow plywajacych w smietanowym sosie - i przeniosla na koc. Usiadla na podlodze i zaczela jesc. Susebron powoli przysiadl na posadzce. Mimo ze mial na sobie tylko nocna szate, wciaz wygladal majestatycznie. Siri podala mu tabliczke. To bardzo dziwne - napisal. -Co takiego? - zaciekawila sie dziewczyna. - Jedzenie na podlodze? Skinal glowa. Moje posilki to zwykle wielka ceremonia. Jem troche tego, co podaja mi na talerzu, potem sluzacy zabieraja reszte, wycieraja mi usta i przynosza kolejna potrawe. Nigdy nie zjadam do konca, nawet jesli mi smakuje. Siri prychnela. -Dziwie sie, ze nie karmia cie lyzeczka. Gdy bylem mlodszy, tak wlasnie robili - napisal Susebron i zarumienil sie. - W koncu udalo mi sie ich przekonac, by pozwolili mi jesc samodzielnie. Trudno jest, kiedy nie mozna sie do nikogo odezwac. -Wyobrazam sobie - przytaknela dziewczyna pomiedzy kesami. Przyjrzala sie Susebronowi, ktory jadl powoli, z godnoscia. Na mysl o tym, jak szybko je, poczula wstyd. Stwierdzila jednak, ze nie bedzie sie tym przejmowac. Odstawila mise z owocami i przyniosla ze stolu tace z ciastkami. Wladca przygladal sie, jak jego zona pochlania jedno za drugim. To sa tinkfany z Pahn Kahl - pojawilo sie na tabliczce. - Jada sie je w malych porcjach, kazdy kes przegryzajac chlebem, ktory niweluje smak. To wielki przysmak i... Urwal, widzac, jak Siri chwyta ciastko i bezceremonialnie wpycha je sobie do ust. Usmiechnela sie tylko do niego i zawziecie przezuwala. Po chwili opanowal zdumienie i znow zaczal pisac. Zdajesz sobie sprawe, ze w moich bajkach dzieci, ktore zanadto sie objadaja, gina zrzucane z urwisk? Siri, nie polknawszy jeszcze pierwszego ciastka, pochlonela nastepny kawalek kruchego smakolyku. Palce i twarz oblepial jej sypki cukier. Policzki miala wypchane jedzeniem. Susebron patrzyl na nia jeszcze przez chwile, po czym sam siegnal po jedno z ciastek. Obejrzal sie i wsunal je do ust. Siri zasmiala sie i prawie wyplula zawartosc ust na koc. -A zatem nadal psuje Krola-Boga - powiedziala, gdy juz byla w stanie mowic. Odpowiedzial usmiechem. To bardzo ciekawe - napisal, zjadajac kolejna porcje. I jeszcze jedna. I kolejna. Siri uniosla brew. -Spodziewalam sie, ze bedac Krolem-Bogiem, mozesz przynajmniej jadac slodycze kiedy tylko zechcesz. Stosuje sie do wielu zasad, ktorych nie przestrzegaja inni - odpowiedzial, gryzac ciastko. - Basnie dobrze to tlumacza. Od ksiecia lub krola wymaga sie wiecej niz od jego poddanych. Choc ja chyba wolalbym sie urodzic chlopem. Siri spojrzala na niego ze zdziwieniem. Pomyslala, ze Susebron poczulby sie wielce zaskoczony, gdyby naprawde musial doswiadczyc rzeczy takich jak glod, bieda, czy chocby zwykla niewygoda. Postanowila jednak nie niszczyc jego zludzen. Pomyslala, ze nie powinna go strofowac. To ty bylas glodna - napisal - a wyglada na to, ze jem glownie ja. -Najwyrazniej zle cie tu karmia - powiedziala, gryzac kromke chleba. Wzruszyl ramionami i jadl dalej. Przygladala sie mu, zastanawiajac sie jednoczesnie, jak to jest jesc bez jezyka. Czy okaleczenie wplywalo na smak? Slodycze wyraznie przypadly mu do gustu. Przypomniawszy sobie o kalectwie wladcy, zaczela myslec o bardziej ponurych sprawach. To nie moze tak dluzej trwac, zdecydowala. Bawimy sie tu nocami, udajac, ze bez naszego udzialu swiat nie toczy sie naprzod. Jak tak dalej pojdzie, zniszcza nas, zanim sie obejrzymy. -Susebronie - powiedziala. - Mysle, ze musimy znalezc jakis sposob, by wyjawic to, co robia z toba kaplani. Spojrzal jej w oczy. Co masz na mysli? - napisal. -Mam na mysli to, ze powinienes poinformowac o wszystkim lud - zasugerowala. - A przynajmniej bogow. Kaplani czerpia wladze przez to, ze kojarza sie z toba. Jesli zaczniesz porozumiewac sie ze swiatem przez kogos innego, straca swoje wplywy. Naprawde musimy to zrobic? -Przynajmniej na chwile zalozmy, ze tak - poprosila. Dobrze. Tylko jak mialbym sie porozumiec z innymi? Nie stane przeciez na srodku dziedzinca i nie zaczne krzyczec. -Nie wiem. Moze pisz listy? Usmiechnal sie. W mojej ksiazce jest o tym basn. Uwieziona w wiezy ksiezniczka rzucala listy do oceanu. I znalazl je krol ryb. -Watpie, by krol ryb przejal sie naszym losem - skwitowala ponuro Siri. Ale szansa, ze on istnieje, jest niewiele tylko mniejsza od tej, ze ktos znajdzie i prawidlowo zinterpretuje moje listy. Jesli zaczne je, na przyklad, wyrzucac przez okno, nikt nie da wiary, ze napisal je Krol-Bog. -A gdybys przekazal je slugom? Zmarszczyl czolo. Zakladajac, ze masz racje i kaplani faktycznie dzialaja przeciwko mnie, to czy mozemy zaufac sluzacym? - Moze tak. Moglibysmy sprobowac z kims pochodzacym z Pahn Kahl. Zaden z nich nie ma do mnie dostepu. Jestem Krolem-Bogiem - napisal. - Poza tym, co zyskamy, jesli po naszej stronie stanie jeden, czy nawet dwojka sluzacych? Czy to pomoze wyjawic plany kaplanow? Nikt nie uwierzy przybyszowi z Pahn Kahl, ktory wystapi przeciwko nim. Dziewczyna pokrecila glowa. -Moze moglbys sam cos zrobic. Cos nietypowego. Moze sprobowac ucieczki? Nigdy nie wychodze z palacu sam. Zawsze sa ze mna Rozbudzajacy, zolnierze, straznicy, kaplani i Niezywi wojownicy. Naprawde myslisz, ze uda mi sie cokolwiek zrobic, zanim odprowadziliby mnie sila w miejsce, w ktorym nie mialbym juz kontaktu z nikim? - Nie - przyznala. - Ale cos przeciez musimy zrobic! Musi istniec jakis sposob. Mnie zaden nie przychodzi do glowy. Musimy wspoldzialac z kaplanami, nie sprzeciwiac sie im. Byc moze oni wiedza wiecej o przyczynach smierci Krolow-Bogow. Mogliby nam powiedziec. Moge ich zapytac, uzywajac pisma rzemieslnikow. - Nie - sprzeciwila sie Siri. - Jeszcze nie teraz. Pozwol mi sie najpierw zastanowic. Jak uwazasz - napisal i siegnal po kolejne ciastko. -Susebronie... - odezwala sie po chwili. - Chcialbys ze mna uciec? Do Idris? Zmarszczyl brwi. Moze. Ale to ostatecznosc. -A jesli uda mi sie udowodnic, ze kaplani chca cie zabic? I jesli uda mi sie znalezc sposob na ucieczke - jesli poznam kogos, kto pomoze nam wydostac sie z palacu i potem z miasta? Ta mysl wyraznie poruszyla wladce. Jesli to jedyny sposob - napisal - to z toba uciekne. Ale nie sadze, zeby musialo do tego dojsc. - Mam nadzieje, ze sie nie mylisz - powiedziala. Ale jesli sie mylisz, dodala juz tylko w duchu, to uciekniemy. I czy wojna wybuchnie, czy nie, poszukamy pomocy u mojej rodziny. 37 W slumsach nawet dzien wydawal sie noca.Vivenna bladzila bez celu, brodzac wsrod brudnych, dawniej kolorowych smieci. Zdawala sobie sprawe, ze powinna znalezc jakas kryjowke i w niej zostac. Ale nie byla juz w stanie rozsadnie myslec. Parlin nie zyl. Zginal czlowiek, ktory byl jej przyjacielem od czasow dziecinstwa. Sama go przekonala, by wyruszyl z nia w misji, ktora teraz wydawala sie jej kompletnym idiotyzmem. To ona byla winna jego smierci. Denth i jego najemnicy zdradzili. Nie. Nie zdradzili. Od poczatku nie pracowali dla niej. Teraz, kiedy sie nad tym zastanawiala, dostrzegala sygnaly, ktore umknely jej wczesniej. Jak sprawnie odnalezli ja w restauracji. Wykorzystali ja, by zdobyc Oddech Lemeksa. Jak nia manipulowali, pozwalajac jej wierzyc, ze to ona sprawuje nad wszystkim kontrole. Przez caly czas byla ich wiezniem i nie miala o tym pojecia. Bolalo ja to tym bardziej, ze zaczela najemnikom ufac, a nawet sie z nimi zaprzyjazniac. Tymczasem powinna byla miec sie na bacznosci. Beztroska brutalnosc dowcipow Tonk Faha. Ciagle opowiesci Dentha o tym, ze najemnicy nigdy nie staja po niczyjej stronie. Powiedzial przeciez nawet, ze Perelka nie widzi problemu w wystapieniu przeciwko wlasnym bogom. Czym w porownaniu z takim wystepkiem jest zdrada przyjaciela? Potknela sie w ktorejs z kolejnych alejek. Oparla dlon na ceglanym murze budynku. Na palcach miala brud i sadze. Wlosy lsnily biela. Wciaz nie potrafila ich opanowac. Tak, atak Niezywych byl przerazajacy. Przerazajace bylo porwanie przez Vashera. Ale widok Parlina przywiazanego do krzesla, plynaca mu z nosa krew, rozciete policzki, przez ktore bylo widac wnetrze jego ust... Wiedziala, ze nigdy tego nie zapomni. Cos w niej peklo. Stracila zdolnosc do czucia. Byla po prostu... zobojetniala. Dotarla do konca alejki i uniosla zmeczony wzrok. Przed nia wznosila sie sciana. Slepy zaulek. Zawrocila. -Ty - rozlegl sie czyjs glos. Drgnela i obejrzala sie gwaltownie, zaskoczona szybkoscia wlasnej reakcji. Jej umysl trwal w otepieniu, ale cialo wciaz pozostawalo czujne. Nie stracilo instynktu samozachowawczego. Stala w alejce identycznej jak te, ktorymi chodzila przez caly dzien. Nie opuscila slumsow, gdyz zalozyla, ze Denth bedzie jej szukal w bogatszych czesciach miasta. A znal je lepiej od niej. Jej przycmiony umysl podpowiadal, ze ciasne, ciche slumsy sa o wiele bardziej bezpieczne. Za nia, na stercie pudel siedzial okrakiem mezczyzna. Niski, ciemnowlosy, ubrany w typowy w tej okolicy stroj - kilka niepasujacych do siebie czesci garderoby w roznych stadiach zniszczenia. -Same z toba klopoty - powiedzial. Dziewczyna stala w milczeniu. -Kobieta wloczaca sie po slumsach w pieknej bialej sukni. Ciemne oczy, biale, rozczochrane wlosy. Gdyby po tamtym ataku wszyscy nie wpadli w paranoje, znalezliby cie juz kilka godzin temu. Mezczyzna wydawal sie dziwnie znajomy. -Jestes Idrianinem - szepnela. - Byles tam, na spotkaniu. Widzialam cie w tlumie. Wtedy, gdy rozmawialam z waszymi przywodcami. Wzruszyl ramionami. -Czyli wiesz, kim jestem - dodala. -Ja nic nie wiem - odparl. - A juz na pewno nie wiem niczego, co mogloby wpedzic mnie w klopoty. -Prosze - powiedziala. - Musisz mi pomoc. - Postapila krok na przod. Nieznajomy zeskoczyl z pudel. W jego dloni blysnal noz -Pomoc? - spytal. - Pamietam twoje miny na spotkaniu. Patrzylas na nas z gory. Tak samo jak ci z Hallandren. -Wielu ludzi cie widzialo. Snujesz sie jak zjawa - podjal. - Nikt jednak nie wiedzial dokladnie, gdzie cie szukac. W innych czesciach miasta trwaja powazne poszukiwania. Denth, przemknelo jej przez mysl. To cud, ze przez tyle czasu udalo mi sie pozostac na wolnosci. Musze cos zrobic. Musze znalezc jakies schronienie. -Podejrzewam, ze w koncu ktos cie znajdzie - stwierdzil mezczyzna. - A ja chce byc tym pierwszym. -Prosze - szepnela. Uniosl noz. -Nie wydam cie. Tyle jestem ci winien. Poza tym, nie chce zwracac na siebie uwagi. Ale ta suknia. Sporo za nia dostane, nawet w tym stanie. Za te szmate moja rodzina bedzie mogla sie wyzywic przez kilka tygodni. Zawahala sie. -Jesli krzykniesz, uzyje tego noza - powiedzial cicho. - To nie jest grozba. To koniecznosc. Suknia, ksiezniczko. Bez niej poradzisz sobie znacznie lepiej. To przez nia wszyscy cie rozpoznaja. Zastanowila sie, czy nie uzyc Oddechu. Co jednak, jesli nie zadziala? Nie byla w stanie sie skupic i miala wrazenie, ze nie uda sie jej w tej chwili wydac skutecznego Rozkazu. Wahala sie, ale wyciagniete ostrze kolysalo sie bardzo wymownie. Zatem, patrzac przed siebie i czujac sie jak ktos zupelnie inny, uniosla dlonie i zaczela rozpinac guziki. -Tylko nie rzuc jej na ziemie - przestrzegl nieznajomy. - I tak jest juz brudna. Zdjela sukienke i zadrzala. Zostala tylko w bieliznie i koszuli. Mezczyzna wzial od niej suknie i otworzyl wszyta sakiewke. Znalazl line i zmarszczyl brwi. -Nie masz pieniedzy? Zobojetniala pokrecila glowa. -Ta bielizna to jedwab, prawda? Koszula siegala jej do polowy uda. Pochylila sie, zdjela spodenki i podala mu. Wzial je i zauwazyla w jego oczach blysk chciwosci, a moze czegos jeszcze innego. -Koszula - wskazal ostrzem noza. -Nie - odparla cicho. Mezczyzna zblizyl sie o krok. Cos w niej peklo. -Nie! - krzyknela. - Nie, nie, nie! Zatrzymaj sobie to miasto, wszystkie te kolory i stroje. Idz juz! Zostaw mnie! - Padla na kolana i rozplakala sie. Zanurzyla dlonie w blocie i smieciach, po czym zaczela je wcierac w koszule. - Masz! - wrzasnela. - Chcesz tego? To sobie ja wez. Teraz ja sprzedaj! Nieznajomy sie zawahal. Rozejrzal sie, po czym zwinal zrabowany stroj, przycisnal do piersi i uciekl. Vivenna kleczala. Skad sie bierze tyle lez? Skulila sie na ziemi, nie dbajac o brud i gnijace odpadki, i zaszlochala. *** Wciaz lezala w blocie. Zaczelo padac. Jeden z typowych dla Hallandren lekkich i cieplych deszczow. Mokre krople calowaly jej policzki. Po scianach budynkow sciekaly male strumyki.Dziewczyna byla glodna i wyczerpana. Deszcz jednak nieco ja uspokoil. Wiedziala, ze musi isc. Zlodziej mial racje - ta suknia zwracala na siebie uwage. W samej tylko koszuli czula sie naga, zwlaszcza teraz, gdy przemokla. Widywala jednak w tych slumsach kobiety wlasnie tak ubrane. Musiala isc i stac sie podobna do innych, wszystkich tych zagubionych wsrod brudu i rozpaczy. Podczolgala sie do sterty smieci, w ktorej zauwazyla jakis kawalek materialu. Wygrzebala z niej brudny, cuchnacy szal. A moze byl to kiedys dywanik? Owinela nim sobie ramiona i zaslonila piersi, by zachowac choc pozor przyzwoitosci. Sprobowala zmienic kolor wlosow na czarny. Bez powodzenia. Vivenna usiadla, zanadto ogarnieta apatia, by poczuc zlosc. Wtarla we wlosy nieco blota, przybraly chorobliwy bladobrazowy odcien. Wciaz sa za dlugie, pomyslala. Musze cos z tym zrobic. Wyrozniam sie. Zebraczka nie nosilaby tak dlugich wlosow, nie mialaby czasu o nie dbac. Ruszyla do wylotu alejki, ale sie zatrzymala. Szal po nalozeniu stal sie jasniejszy. Oddechy, dotarlo do niej. Kazdy kto dostapil choc Pierwszego Wywyzszenia zauwazy, mnie od razu. Nie uda mi sie ukryc nawet w slumsach! Wciaz czula strate Oddechow, ktore zuzyla na Przebudzenie liny i tych zmarnowanych na plaszcz Tonk Faha. Mimo to, BioChromy zostalo jej wiele. Czujac narastajaca panike, przywarla do muru i zastanowila sie nad sytuacja. Wtedy cos zrozumiala. Tonk Fah podkradl sie do mnie w piwnicy. Nie wyczulam jego Oddechu. Tak samo jak nie wyczulam obecnosci Vashera na balkonie. Odpowiedz byla tak prosta, ze az smieszna. Nie czula tez Oddechu w ozywionej przez siebie linie. Wziela ja do reki i zawiazala sobie wokol kostki. Potem chwycila szal i rozprostowala go przed soba. Zalosna, wystrzepiona na brzegach szmata. Spod warstwy brudu miejscami wydobywala sie czerwien materialu. -Moje zycie do twojego. - Wypowiedziala slowa, ktore chcial uslyszec od niej Denth. - Moj Oddech staje sie twoim. - To samo powiedzial Lemex, przekazujac jej wlasna BioChrome. Zadzialalo. Oddechy opuscily jej cialo. Wszystkie przeniknely do szala. Nie byl to Rozkaz - tkanina nie byla w stanie niczego zrobic - Vivenna miala jednak nadzieje, ze dzieki temu jej BioChroma bedzie bezpieczna. A sama stracila wyrozniajaca ja aure. Wskutek pozbycia sie takiej ilosci Oddechow niemal upadla na ziemie. Przedtem czula wokol siebie cale miasto. Teraz wszystko ucichlo i znieruchomialo. Zupelnie, jakby ktos je zgasil. T'Telir stalo sie martwe. A moze to Vivenna byla martwa? Bezbarwna? Powoli wyprostowala sie i zadrzala na deszczu. Otarla wode z oczu, po czym otulila sie pelnym Oddechow szalem i odeszla. 38 Dar Piesni siedzial na skraju loza. Na czole perlily mu sie krople potu. Bog wpatrywal sie w podloge. Oddychal z trudem, gleboko.Llarimar spojrzal na swojego asystenta, ktory opuscil pioro. Pod scianami komnaty czekali sluzacy. Na polecenie Powracajacego zbudzili go tego ranka niezwykle wczesnie. -Wasza Milosc? - odezwal sie Llarimar. To nic takiego, myslal Dar Piesni. Snie o wojnie tylko dlatego, ze o niej mysle. To nie sa wizje przyszlosci. Nie przychodza do mnie dlatego, ze jestem bogiem. A wydawaly sie tak rzeczywiste. We snie stawal sie bezbronnym czlowiekiem na polu bitwy. Wokol niego gineli zolnierze. Przyjaciel za przyjacielem. Znal ich dobrze, z kazdym byl blisko zwiazany. Wojna z Idris nie moze tak wygladac, stwierdzil w duchu. Przeciez toczyliby ja nasi Niezywi. Nie przyjmowal tez do wiadomosci, ze jego walczacy przyjaciele ze snu nie byli ubrani w kolorowe stroje. Nie patrzyl oczyma zolnierza Hallandren, tylko Idrianina. Moze wlasnie dlatego rzez byla tak straszna. Idrianie nam zagrazaja. To buntownicy, ktorzy oderwali sie od naszego krolestwa i w granicach Hallandren stworzyli wlasne. Musimy ich sobie podporzadkowac, myslal. Zasluzyli na to. -Co ujrzales, Wasza Milosc? - powtorzyl pytanie Llarimar. Dar Piesni zamknal oczy. Byly tez inne obrazy. Powracajace. Jasniejaca, czerwona pantera. Burza. Twarz mlodej kobiety pochlaniana przez ciemnosc, pozerana zywcem. -Widzialem Poranna Rose - odpowiedzial, przyznajac sie tylko do ostatniego fragmentu snow. - Miala zaczerwieniona rumiencem twarz. Widzialem tez ciebie, spales. I snilem o Krolu-Bogu. -O Krolu-Bogu? - spytal podekscytowany kaplan. -Tak. Plakal. - Dar Piesni skinal glowa. Skryba zapisal tresc snow. Llarimar tym razem nie naciskal na dalsze opowiesci. Dar Piesni wstal i przepedzil nocne wizje z umyslu. Slabosci swojego ciala jednak nie byl w stanie zignorowac. Dzis byl dzien karmienia i musial przyjac Oddech, albo umrzec. -Potrzebne mi sa urny - oswiadczyl. - Dwa tuziny, po jednej na kazdego boga. I maja byc pomalowane w ich barwy. Llarimar nie zapytal, po co, tylko przekazal polecenia sluzbie. -Potrzebuje tez kamykow - dodal Powracajacy, gdy sludzy zaczeli go ubierac. - Wiele kamykow. Llarimar pokiwal glowa. Gdy bog byl juz ubrany odwrocil sie i wyszedl z sali. Poszedl nakarmic sie dusza dziecka. *** Dar Piesni wrzucil kamyk do jednej ze stojacych przed nim urn. Rozleglo sie ciche, dzwieczne brzekniecie.-Brawo, Wasza Milosc - pochwalil Llarimar stojacy obok krzesla swego boga. -Nie ma za co mnie chwalic. - Powracajacy rzucil jeszcze jednym kamykiem. Ten upadl przed urna, do ktorej mierzyl. Sluga podbiegl natychmiast, podniosl zwirek z ziemi i umiescil w odpowiednim pojemniku. -Wyglada na to, ze mam wrodzony talent - dodal bog. - Trafiam za kazdym razem - po przyjeciu swiezego Oddechu czul sie o wiele lepiej. -Nie inaczej, Wasza Milosc - odezwal sie Llarimar. - Och, chyba zbliza sie Jej Milosc Poranna Rosa. -To dobrze - powiedzial Dar Piesni i cisnal kolejny kamyk. Tym razem trafil. Urny staly rzecz jasna tylko o kilka stop od jego krzesla. - Bede mogl sie przed nia popisac swoim talentem do rzucania zwirem. Siedzial na trawiastym dziedzincu. Wial chlodny wiatr. Jego altana zostala rozstawiona tuz za brama dworu. Przed soba widzial mur, ktory przeslanial mu T'Telir. Skoro juz musza nas tu zamykac, pomyslal, mogliby chociaz zapewnic nam przyzwoite widoki. -Co ty, na Opalizujace Odcienie, wyprawiasz? Dar Piesni nie musial nawet podnosic wzroku, by wiedziec, ze Poranna Rosa stanela obok i wziela sie pod boki. Do urny trafil jeszcze jeden kamyk. -Wiesz - powiedzial - zawsze mnie to dziwilo. Kiedy chcemy zaklac, mowimy o kolorach. Dlaczego nie wzywamy wlasnych imion? Przeciez jestesmy podobno bogami. -Wiekszosc bostw nie lubi, kiedy uzywa sie ich imion w tym charakterze - odpowiedziala Rosa i usiadla obok Powracajacego. -I wlasnie ta wiekszosc jest jak na moj gust zbyt nadeta - zauwazyl Dar Piesni, miotajac zwirkiem. Nie trafil, ale sluga umiescil kamyk w urnie. - Ja poczytalbym to sobie za zaszczyt. Na Dara Piesni zwanego Meznym! Albo: "A niech to Dar Piesni zwany Meznym!". Choc moze to nieco przydlugie. Moze powinni klac po prostu: "Dar Piesni!"? -Klne sie na wszystko - powiedziala bogini. - Dziwaczejesz z dnia na dzien. -Nie - sprostowal. - Tak naprawde nie zaklelas. Klniesz sie wtedy, kiedy zwracasz sie bezposrednio do kogos. Na przyklad: "Klne sie w imie Twoje, co robisz?". Wymruczala pod nosem niezbyt przyzwoite przeklenstwo. Przyjrzal sie jej uwaznie. -Nie sadze, bym sobie na to zasluzyl. Ja sie dopiero rozkrecam. Musi cie gryzc cos innego. -Wielka Matka - odpowiedziala. -Wciaz odmawia przekazania ci Rozkazow? -Teraz nawet nie chce juz ze mna rozmawiac. Dar Piesni wrzucil kamyk do urny. -Ach, gdyby tylko wiedziala co traci. Znajomosc z toba przyprawia o naprawde odswiezajace poczucie frustracji. -Nie jestem frustrujaca! - rzucila Poranna Rosa. - Staralam sie byc dla niej mila. -To juz raczej twoj problem - skomentowal Powracajacy. - Moja droga, jestesmy bogami i nasza niesmiertelnosc szybko nas nuzy. Z tego powodu szukamy drastycznych zmian nastrojow, bez wzgledu na to czy na dobre, czy na zle. W pewnym sensie wazne dla nas jest samo natezenie uczuc, a nie ich pozytywna czy negatywna wartosc. Poranna Rosa milczala. Bog takze sie nie odzywal. -Moj drogi - podjela po chwili. - Co to, w imie Twoje, mialo znaczyc? -Sam nie jestem pewien - przyznal. - Tak mi sie powiedzialo. Ale potrafie to sobie zwizualizowac w wyobrazni. Za pomoca cyfr. -Dobrze sie czujesz? - W jej glosie zabrzmiala nieklamana troska. W umysle pojawily mu sie obrazy wojny. Jego najlepszy przyjaciel, czlowiek, ktorego nie znal, umieral z mieczem wbitym w piers. -Tego tez nie jestem pewien - powiedzial. - Ostatnio moje zycie stalo sie dziwne. Poranna Rosa znow na chwile zamilkla. -Chcesz pojsc do mojego palacu na male igraszki? Mnie to zawsze pomaga. Usmiechnal sie i rzucil kamykiem. -Jestes niepoprawna, moja droga. -Na litosc Twoja, jestem przeciez boginia pozadania - przypomniala. - Musze dbac o reputacje. -O ile pamietam - odparl - to ostatnio bylas boginia uczciwosci. -Uczciwosci i szczerych uczuc, moj drogi - rzucila slodkim glosem. - A trzeba ci wiedziec, ze pozadanie nalezy do najbardziej uczciwych emocji. A teraz powiedz mi wreszcie, co robisz z tymi kamykami? -Licze - odpowiedzial. -Liczysz swoje wyglupy? -Owszem - powiedzial Dar Piesni - ale tez i kaplanow, ktorzy przechodza przez brame. Z uwzglednieniem barw ich strojow. Poranna Rosa zmarszczyla brwi. Bylo poludnie i przez bramy dworu wchodzilo wielu sluzacych i artystow. Kaplanow bylo jednak mniej, gdyz musieli sie stawic wczesniej, by od rana sluzyc swym bogom i boginiom. -Za kazdym razem, gdy wchodzi kaplan - dodal Powracajacy - wrzucam kamyk do urny reprezentujacej jego boga. Poranna Rosa przyjrzala sie kolejnemu lecacemu kamykowi. Dar Piesni nie trafil. Sluga podniosl zwirek z trawy i wrzucil do urny. Fioletowo-srebrnej. Pod brama przeszedl jeden z kaplanow Promienia Nadziei ruszyl szybkim krokiem w strone palacu swego boga. -Nic z tego nie pojmuje - przyznala Rosa. -To proste - zapewnil Dar Piesni. - Widzisz kogos w fiolecie i wrzucasz kamyk do urny w tym samym kolorze. -Owszem, moj drogi. Tylko, po co? -Zeby sprawdzic dokladnie, ilu kaplanow kazdego z bogow wchodzi na dwor - odpowiedzial Powracajacy. - Ale przestali juz chyba przychodzic. Wiercipieto, czy zechcialbys policzyc? Llarimar uklonil sie, po czym zebral kilku kaplanow i skrybow. Rozkazal im oproznic urny i przeliczyc kamyki. -Moj drogi - podjela bogini - naprawde szczerze przepraszam, jesli cie ostatnio zaniedbywalam. To przez upor Wielkiej Matki, ktora bezczelnie nie reaguje na moje subtelne proby nacisku. I jesli brak uwagi z mojej strony spowodowal zalamanie twojego kruchego umyslu... -Moj umysl jest zupelnie niezalamany, dziekuje, za troske. - Dar Piesni usiadl wygodniej. Przygladal sie liczacym slugom. -W takim razie musisz byc smiertelnie znuzony - ciagnela Poranna Rosa. - Moze we dwoje wymyslimy ci jakas rozrywke. -Dziekuje, jestem wystarczajaco rozerwany. - Usmiechnal sie jeszcze zanim kaplani i skrybowie podali wyniki. Stosik zwirku wysypanego z urny Gwiazdy Milosierdzia okazal sie najmniejszy. -Moj drogi? - rzucila Poranna Rosa, glosem, w ktorym nie bylo juz prawie wcale slychac jej wesolego usposobienia. -Kazalem swoim kaplanom przyjsc dzisiaj wczesniej - powiedzial bog, rzucajac jej spojrzenie. - Pojawili sie tu, przy bramie jeszcze przed switem. Liczymy wchodzacych kaplanow juz od jakichs szesciu godzin. Llarimar podszedl do swojego pana i wreczyl mu liste bogow z podana liczba ich kaplanow, ktorzy weszli na dwor. Dar Piesni przejrzal ja i pokiwal glowa. -Do niektorych bogow przyszla ponad setka kaplanow, ale do innych ledwie tuzin. Gwiazda nalezy do tej drugiej grupy. -No i? - spytala Poranna Rosa. -No i kaze swym slugom obserwowac jej palac i policzyc obecnych tam kaplanow - wyjasnil Dar Piesni. - Ale sadze, ze wynik znam juz teraz. Gwiazda Milosierdzia ma tylu kaplanow co my wszyscy. Oni po prostu wchodza na dwor inna droga. Poranna Rosa spojrzala na niego w oslupieniu, ale zaciekawiona przechylila glowe. -Tunele? Bog skinal glowa. Rosa westchnela i oparla sie wygodniej. -Coz, dobrze przynajmniej wiedziec, ze nie oszalales ani sie nie znudziles. Ty masz po prostu obsesje. -Poranna Roso, te tunele sa z jakiegos powodu wazne. Maja zwiazek ze smiercia slugi Gwiazdy. -Sluchaj, my naprawde mamy sie czym martwic! - Bogini pokrecila glowa i przytknela dlon do czola, jakby doznala ataku migreny. - Nie wierze, ze wciaz sie tym zajmujesz. Naprawde, nasze krolestwo szykuje sie do wojny, po raz pierwszy zyskujesz wazna pozycje w zgromadzeniu, a martwisz sie tym, ktoredy kaplani wchodza na dwor? Dar Piesni nie odpowiedzial od razu. -Patrz - odezwal sie po chwili - i pozwol mi udowodnic ci, ze mam powody do zmartwienia. Siegnal pod krzeslo i podniosl z trawy niewielka szkatulke. Pokazal Porannej Rosie. -Tak, pudelko - rzucila sucho. - Bardzo przekonujacy argument. Bog otworzyl skrzyneczke i wyjal z niej mala szara wiewiorke. Zwierzatko bylo zupelnie nieruchome, wpatrywalo sie tepo przed siebie. Wiatr muskal jego siersc. -Niezywy gryzon - zauwazyla Poranna Rosa. - Coraz lepiej. Powoli mnie przekonujesz. -Intruz, ktory sie wdarl do palacu Gwiazdy Milosierdzia, uzyl tej wiewiorki, by odciagnac uwage slug - powiedzial Dar Piesni. - Znasz sie na lamaniu Niezywych, moja droga? Wzruszyla ramionami. -Ja tez nie mialem o tym pojecia - przyznal bog. - Dopoki nie kazalem swoim kaplanom zlamac tego zwierzaka, wyglada na to, ze przejecie kontroli nad Niezywym, do ktorego nie znamy hasla bezpieczenstwa, trwa tygodniami. Nie jestem nawet pewien, jak ta procedura wyglada, ale ma cos wspolnego z Oddechem i torturami. -Torturami? - zdziwila sie Poranna Rosa. - Niezywi nie czuja bolu. Powracajacy machnal reka. -Niewazne, wazne jest to, ze udalo sie im zlamac wiewiorke. Musisz tez wiedziec, ze im potezniejszy i bardziej uzdolniony Rozbudzajacy stworzyl Niezywego, tym trudniej jest zlamac zabezpieczenia. -Dlatego wlasnie musimy zdobyc Rozkazy Wielkiej Matki. - Poranna Rosa wrocila do swego ulubionego tematu. - Gdyby cos sie jej stalo dziesiec tysiecy Niezywych do niczego by sie nie przydalo. Zlamanie tak wielu hasel zajeloby lata! -Krol-Bog i niektore kaplanki Matki takze znaja te hasla - przypomnial Dar Piesni. -Och - zachnela sie Poranna Rosa - i uwazasz, ze Susebron nam je tak po prostu poda? O ile w ogole udaloby sie nam z nim porozmawiac? -Wskazuje tylko na to, ze zabojstwo ktoregos z bostw nie jest w stanie zniszczyc potegi naszej armii - rzucil Dar Piesni, podnoszac wiewiorke wyzej. - Ale nie o tym chcialem mowic. Ten, kto stworzyl tego gryzonia, dysponowal wieloma Oddechami i znal sie na rzeczy. Krew zwierzaka zastapiono alkoholem. Szwy sa doskonalej jakosci. Hasla kontrolujace tego Niezywego byly bardzo mocne. To prawdziwe BioChromatyczne arcydzielo. -I? - spytala. -I wypuscil wiewiorke w palacu Gwiazdy - ciagnal Dar Piesni. - Odwrocil uwage sluzacych po to, by moc niepostrzezenie zakrasc sie do tuneli. Za pierwszym wlamywaczem przyszedl ktos inny i ta druga osoba zabila sluge, by nie mogl powiedziec, co widzial. Cokolwiek kryje sie w tych tunelach - dokadkolwiek prowadza - jest na tyle wazne, ze warto zmarnowac BioChrome. I na tyle wazne, ze gina przez to ludzie. Poranna Rosa pokrecila glowa. -Nadal nie wierze, ze jeszcze sie tym zajmujesz. -Mowilas, ze wiedzialas o istnieniu tuneli. - Dar Piesni nie rezygnowal. - Kazalem Llarimarowi popytac. Inni bogowie tez o nich wiedza. Mowi sie, ze sa wykorzystywane jako magazyny. Budowali je stopniowo rozni bogowie w roznych okresach historii dworu. Ale takie tunele sa rowniez doskonalym miejscem do przeprowadzenia tajemnych operacji! Straz miejska nie moze dzialac na terenie dworu. Kazdy palac to jakby maly, autonomiczny kraj! Jesli rozbudowac niektore z tych piwnic, tak by polaczyly sie z innymi, jesli przekopac je poza mury, by moc w tajemnicy wchodzic i wychodzic z dworu... -Posluchaj - przerwala mu bogini - gdyby rzeczywiscie dzialo sie tam cos az tak tajemniczego, to czy kaplani uzywaliby tuneli do wchodzenia na dwor? Przeciez to podejrzane. A skoro ty byles w stanie to zauwazyc to znaczy, ze za bardzo sie z tym nie kryja. Dar Piesni spojrzal na nia uwazniej i zalal sie lekkim rumiencem. -Oczywiscie - powiedzial - tak bardzo wciagnelo mnie udawanie, ze moge sie do czegos przydac, ze zupelnie sie zapomnialem. Dziekuje ci bardzo. Przypomnialas mi, ze jestem idiota. -Nie, nie o to mi cho... -Tak, tak. Wszystko w porzadku. - Bog podniosl sie z miejsca. - Po co mam sie tym przejmowac? Musze pamietac, kim jestem. Dar Piesni: Bog, Ktory Nienawidzi Samego Siebie. Najmniej uzyteczna niesmiertelna osoba w dziejach wszechswiata. Ale odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Poranna Rosa przez chwile milczala. -Jakie? -Dlaczego? - Spojrzal jej w oczy. - Dlaczego tak nienawidze byc bogiem? Dlaczego zachowuje sie tak niepowaznie? Dlaczego wciaz podwazam wlasny autorytet? Dlaczego? -Zawsze myslalam, ze bawia cie kontrasty. -Nie - zaprzeczyl. - Poranna Roso, ja jestem taki od samego poczatku. Kiedy Powrocilem, nie chcialem uwierzyc, ze jestem bogiem. Nie chcialem przyjac miejsca na tym dworze i w tym panteonie. I od poczatku zachowuje sie wlasnie w ten sposob. Jesli wolno mi powiedziec, przez te kilka lat jedynie udoskonalilem swoja sztuke. Ale to nieistotne. Istotne jest to, dlaczego tak sie dzieje. -Tego nie wiem - przyznala. -Ja tez nie. Ale kimkolwiek bylem przedtem, to ten czlowiek probuje teraz wydostac sie na powierzchnie. Wciaz mi podszeptuje, bym zajal sie ta tajemnica. Wciaz powtarza, ze nie jestem bogiem. Naklania mnie do tych niepowaznych zachowan. - Pokrecil glowa. - Nie wiem, kim bylem. Nikt mi tego nie powie. Ale nabralem pewnych podejrzen. Bylem kims, kto nie potrafil po prostu siedziec bezczynnie i pozwalac tajemnicom znikac we mgle zapomnienia. Bylem czlowiekiem, ktory nienawidzil sekretow. A teraz dopiero zaczyna do mnie docierac, ile ich kryje w sobie ten dwor. Poranna Rosa wygladala na zaskoczona. -A teraz - podjal Dar Piesni, wychodzac z altany w asyscie probujacych nadazyc za nim slug i kaplanow - musze cie przeprosic. Mam cos do zalatwienia. -Co znowu? Kolejny wyglup? - Bogini wstala. Obejrzal sie na nia przez ramie. -Ide sie spotkac z Wielka Matka. Musze zalatwic pare hasel. 39 Po tygodniu zycia w rynsztoku, Vivenna zaczela patrzec na swiat w zupelnie nowy sposob. Wlosy sprzedala juz drugiego dnia, za rozpaczliwie niska sume. Jedzenie, ktore za te pieniadze kupila, nie przywrocilo jej sil i loki juz jej nie odrosly. Co gorsza, kupiec nie przejal sie jej wygladem i obcial ja krzywo. Te bezladne, nierowne kosmyki, ktore jej zostaly, wciaz byly biale, choc teraz pokryla je dodatkowo warstwa brudu.Zastanawiala sie, czy nie sprzedac Oddechu, ale nie wiedziala dokad powinna w tej sprawie pojsc. Poza tym obawiala sie, ze Denth moze obserwowac najpopularniejsze miejsca, w ktorych ludzie sprzedaja swoja BioChrome. Nie miala tez pojecia, w jaki sposob wydobyc Oddechy, ktore umiescila w szalu. Nie. Musiala pozostac w ukryciu, niezauwazona. Nie mogla zwracac na siebie niczyjej uwagi. Siedziala na ulicy, ze spuszczona glowa i reka wyciagnieta w kierunku przechodniow. Nikt nie dal jej ani grosza. Nie byla pewna, w jaki sposob robia to bardziej doswiadczeni zebracy; ich marne zarobki zdawaly sie teraz dziewczynie zdumiewajacym skarbem. Inni biedacy potrafili tyle rzeczy, o ktorych ona nie miala pojecia - wiedzieli gdzie siadac, co mowic. Przechodnie zazwyczaj omijali zebrakow - takze wzrokiem - a zatem powodzenie zalezalo od umiejetnosci zwrocenia na siebie uwagi. Vivenna nie byla pewna, czy chce zwracac na siebie uwage. Bol i ssanie pustego zoladka wypedzily ja na ulice, ale wciaz bardzo sie bala, ze odnajdzie ja Denth lub Vasher. Jednakze im bardziej dreczyl ja glod, tym mniej wazne stawaly sie inne zmartwienia. Teraz potrzebowala przede wszystkim jesc. Smiercia z reki szukajacych jej mezczyzn pomartwi sie potem. Rzeka kolorowo ubranych ludzi wciaz plynela przed nia. Vivenna przygladala sie im, nie skupiajac sie na twarzach czy cialach. Zwracala uwage glownie na barwy. Przypominalo to pomalowane we wszystkie barwy teczy wirujace kolo, ktorego kazdy fragment jasnial innym odcieniem. Denth mnie tu nie znajdzie, stwierdzila w duchu. Nie zobaczy ksiezniczki w zebraczce siedzacej na chodniku. Znow zaburczalo jej w brzuchu. Stopniowo uczyla sie nie zwracac na to uwagi, podobnie jak przechodnie umieli ignorowac ja. Nie czula sie jeszcze prawdziwa zebraczka, ani dzieckiem ulicy. W koncu zyla w ten sposob dopiero od tygodnia. Coraz lepiej jednak nasladowala tych, ktorzy robili to od dawna. Ponadto, odkad pozbyla sie Oddechu, przez caly czas szumialo jej dziwnie w glowie i miala przytlumione, stepione zmysly. Przycisnela szal mocniej do piersi. Nie rozstawala sie z nim nawet na chwile. Wciaz nie potrafila zrozumiec tego, co zrobil Denth ze swoimi najemnikami. Tak milo wspominala ich zarty. Zupelnie nie pasowalo to do tego wszystkiego, co zobaczyla w piwnicy. Czasami nawet lapala sie na tym, ze zaczynala ich szukac. Przeciez to, co sie tam stalo, musialo byc jakas halucynacja. Oni nie moga byc az tak zli... To glupie, skarcila sie w duchu. Musze sie skupic. Dlaczego nie jestem w stanie jasno myslec? Ale na czym ma sie skupic? Nie bylo zbyt wielu spraw do przemyslenia. Do Dentha nie mogla pojsc. Parlin nie zyl. Nie mogla tez spodziewac sie pomocy ze strony wladz - zbyt dobrze znala plotki o idrianskiej ksiezniczce wywolujacej w miescie chaos i zamieszanie. Aresztowano by ja w okamgnieniu. Z kolei, jesli nawet w T'Telir przebywali jeszcze jacys agenci jej ojca, nie miala pojecia, w jaki sposob ich odszukac, nie narazala sie na spotkanie z Denthem. Poza tym bylo bardzo prawdopodobne, ze najemnik juz ich znalazl i zabil. Jego plan trzymania dziewczyny przy sobie i sekretnego eliminowania idrianskich szpiegow, ktorzy mogli jej pomoc, byl bardzo sprytny. Ciekawe co myslal teraz jej ojciec? Stracil Vivenne. Wszyscy wyslani jej na pomoc agenci zagineli w tajemniczych okolicznosciach, Hallandren z kazdym dniem bardziej sklanialo sie do wypowiedzenia wojny. Ale to byly odlegle zmartwienia. Brzuch buntowal sie glosno. W miescie dzialaly co prawda jadlodajnie dla ubogich, ale gdy poszla do jednej z nich, zauwazyla Tonk Faha siedzacego w bramie naprzeciwko. Odwrocila sie wiec na piecie i szybko odeszla, majac nadzieje, ze najemnik jej nie zauwazyl. Z tego samego powodu nie smiala opuscic miasta. Denth zapewne rozstawil swoich ludzi przy bramach. Poza tym, dokad mialaby sie udac? Nie miala ani pieniedzy, ani zapasow potrzebnych na podroz do Idris. Moze moglaby wyjechac, gdyby udalo jej sie cos zaoszczedzic. Ale to bylo trudne, wrecz graniczylo z niemozliwoscia. Za kazdym razem, gdy ktos mimo wszystko rzucal jej monete, wydawala ja na jedzenie. Nie potrafila sie powstrzymac. Poza pustym zoladkiem nie liczylo sie nic. Zaczela chudnac. Wciaz czula bol brzucha. Siedziala w cieniu pod murkiem, ublocona i spocona. Miala na sobie jedynie koszule i szal, choc byla tak brudna, ze granica miedzy kolorami ciala i ubrania byla bardzo niewyrazna. W tej chwili dawna niechec do noszenia czegokolwiek poza eleganckimi sukienkami wydawala sie jej niedorzeczna. Potrzasnela gwaltownie glowa, probujac pozbyc sie tlumiacej mysli mgly. Spedzony na ulicy tydzien wydawal sie dziewczynie wiecznoscia - choc z drugiej strony rozumiala, ze jej zebracze zycie dopiero sie zaczyna. Jak inni byli w stanie to znosic? Spanie w alejkach, codzienne mokniecie na deszczu, strach pojawiajacy sie po uslyszeniu kazdego glosniejszego dzwieku, glod tak dojmujacy, ze zmuszal do wybierania gnijacych resztek jedzenia z rynsztokow. Tego tez juz probowala i nawet udalo sie jej nie zwrocic czesci takich posilkow. Niczego innego nie miala w ustach od dwoch dni. Ktos sie przed nia zatrzymal. Podniosla wzrok i lapczywie wyciagnela reke. Dopiero teraz zobaczyla barwy jego stroju. Zolto-Blekitny. Straznik miejski. Chwycila swoj szal i mocniej sie nim owinela. Gest byl zbedny - nikt przeciez nie wiedzial, ze w tkaninie kryja sie Oddechy. Zwykly odruch. Poza szalem nie miala nic innego i choc byla to zwykla szmata, juz kilka razy ulicznicy probowali jej go skrasc podczas snu. Straznik jednak nie siegnal po szal. Tracil dziewczyne palka. -Ej - rzucil. - Rusz sie. Tutaj nie wolno zebrac. Nie wyjasnil dlaczego. Nigdy tego nie robili. Najwyrazniej w miescie panowaly ustalone zasady co do tego, gdzie zebracy moga sie pojawiac, a gdzie nie. Nikt jednak nie tlumaczyl tych regul bezposrednio zainteresowanym. Prawo bylo tu rzecza ludzi zamoznych i bogow, nie pospolstwa. Juz zaczynam myslec o bogatych, jakby nalezeli do jakiegos innego gatunku, przemknelo jej przez mysl. Vivenna z trudem podniosla sie z chodnika, poczula mdlosci i zawroty glowy. Oparla sie o sciane budynku. Straznik tracil ja po raz kolejny, kazal odejsc. Spuscila glowe i ruszyla wraz z tlumem, choc wiekszosc przechodniow trzymala sie od niej z daleka. Usmiechnela sie na te ironie - teraz, kiedy wreszcie ludzie zostawiali jej odpowiednio wiele miejsca, nie mialo to juz zadnego znaczenia. O wlasnym zapachu nie chciala nawet myslec, rozumiala jednak, ze ludzie bardziej niz smrodu, obawiali sie kradziezy. A przeciez nie musieli. Nie potrafila stac sie zlodziejka, nie byla w stanie rozcinac sakiewek, niepostrzezenie przetrzasac cudzych kieszeni. Nie mogla sobie tez pozwolic, by schwytano ja na probie kradziezy. O niemoralnosci podobnych uczynkow przestala juz myslec kilka dni temu. Jeszcze zanim wyszla z ciasnych alejek slumsow na szersze ulice, przestala zywic naiwne zludzenia, ze nie bedzie krasc, nawet jesli nie wystarczy jej jedzenia. Jedynym, co sie zmienilo bylo to, ze wowczas nie sadzila, ze tak predko znajdzie sie w tak oplakanym stanie. Nie poszla na kolejny rog ulicy, ale wyrwala sie z tlumu i ruszyla z powrotem w strone idrianskich slumsow. Tutaj przynajmniej byla w minimalnym stopniu akceptowana. Uznawana za jedna z nich. Nikt nie wiedzial, ze jest ksiezniczka - poza tym pierwszym mezczyzna nikt jej nie rozpoznal. A na ulicy akceptowano ja tu dzieki odpowiedniemu akcentowi. Zaczela szukac miejsca na nocleg. Byl to jeden z powodow, dla ktorych zdecydowala sie przestac zebrac na dzis. Owszem, o tej porze przechodnie byli bardziej hojni, ale dziewczyna byla zmeczona. Chciala znalezc dobre miejsce na sen. Dopoki nie trafila na ulice, nie podejrzewala, ze alejki moga sie od siebie pod tym wzgledem roznic, ale okazalo sie, ze niektore cieplejsze od innych lub zapewniaja lepsza ochrone przed deszczem. Czesc byla tez bardziej bezpieczna od sasiednich uliczek. Vivenna uczyla sie tego wszystkiego powoli, podobnie jak tego, jakich ludzi nie nalezalo draznic. W jej wypadku do tej grupy nalezeli niemal wszyscy, w tym ulicznicy. W zebraczym porzadku dziobania stali wyzej niz ona. Dowiedziala sie tego juz drugiego dnia bezdomnosci. Wracala wlasnie z pieniedzmi, ktore zarobila na sprzedazy wlosow i ktore chciala oszczedzic na wyjazd z T'Telir. Nie byla pewna, skad wiedzieli, ze ma przy sobie zloto, ale tamtego dnia zostala po raz pierwszy pobita. Jej ulubiona alejka byla pelna mezczyzn o mrocznych spojrzeniach, zajetych czyms wyraznie nielegalnym. Uciekla spiesznie i ruszyla do kolejnej, ktora znala. Tam z kolei obozowal gang ulicznikow. Tych samych, ktorzy przedtem ja pobili. Umknela rownie szybko. Dopiero trzecia alejka okazala sie pusta. Znajdowala sie przy miejscowej piekarni. Piece nie byly jeszcze rozgrzane, ale dziewczyna wiedziala, ze nad ranem, po calonocnej pracy, mury zaczna promieniowac przyjemnym cieplem. Polozyla sie, skulila z plecami przycisnietymi do cegiel, mocno sciskajac swoj szal. Mimo braku nakrycia czy poduszki, zasnela niemal natychmiast. 40 Kiedy znalazl ja Treledees, Siri rozkoszowala sie wlasnie posilkiem na swiezym powietrzu. Dziewczyna nie zwrocila na niego uwagi, z przyjemnoscia skubiac jedzenie z rozstawionych przed nia polmiskow.Morze, stwierdzila, jest dziwne. Jak inaczej mozna nazwac miejsce, w ktorym rodza sie stworzenia z wijacymi sie mackami i pozbawionymi kosci cialami, albo tez z najezona iglami skora. Sprobowala tez czegos, co miejscowi nazywali ogorkiem, ale co smakowalo zupelnie inaczej. Kosztowala wszystkich dan po kolei, z zamknietymi oczami, skupiajac sie na smaku. Niektore nie byly tak zle jak inne, ale tak naprawde nie polubila zadnego. Po prostu owoce morza nie przypadly jej do gustu. Ciezko byloby mi tu mieszkac od urodzenia, pomyslala, saczac sok. Na szczescie, sok byl wysmienity. Rozmaitosc, aromaty i liczba dostepnych w Hallandren sokow owocowych dorownywala niemal niezwyklosci podwodnych istot. Treledees znaczaco odchrzaknal. Wysoki kaplan Krola-Boga nie byl osoba nawykla do czekania. Siri skinela glowa na swe sluzace i kobiety zaczely przygotowywac kolejna serie dan. Susebron uczyl ja, jak nalezy jesc zgodnie z zasadami etykiety i miala ochote pocwiczyc. Okazalo sie tez, ze jego sposob jedzenia - niewielkie kesy, niedojadanie posilkow do konca - znakomicie nadaje sie do probowania nowych potraw. Dziewczyna chciala poznac Hallandren tutejsze obyczaje, ludzi i smaki. Zmusila sluzace, by czesciej z nia rozmawialy, i zamierzala tez porozmawiac z ktoryms z bogow. Zauwazyla idacego w oddali Dara Piesni i zamachala do niego przyjaznie. Wygladal na gleboko zamyslonego. Pozdrowil ja gestem, ale nie podszedl. Szkoda, pomyslala z zalem. Mialabym dobra wymowke, by kazac Treledeesowi czekac jeszcze dluzej. Wysoki kaplan znow odchrzaknal, tym razem bardziej natarczywie. Siri wreszcie wstala i skinieniem nakazala sluzacym zostac na miejscu. -Czy zechcialbys sie ze mna kawalek przespacerowac, ekscelencjo? - spytala swobodnie. Minela mezczyzne, poruszajac sie leniwie, plynnie, we wspanialej fioletowej sukni z cienkim jak pajecza siec trenem, ktory snul sie lekko po trawie. Podbiegl i dogonil ja. -Musze z toba o czyms pomowic. -Tak - powiedziala, nie zatrzymujac sie. - Wywnioskowalam to stad, ze juz kilka razy mnie dzis wzywales. -Nie stawilas sie - stwierdzil. -Wydaje mi sie, ze malzonka Krola-Boga nie powinna spelniac niczyich zachcianek na kazde skinienie. Treledees zmarszczyl czolo. -Niemniej - ciagnela Siri - dla samego wysokiego kaplana zawsze powinna znalezc czas, jesli ten sie do niej pofatyguje. Przyjrzal sie jej bacznie, wysoki, dumnie wyprostowany, odziany w dzisiejsze barwy Krola-Boga - blekit i miedz. -Nie powinnas ze mna walczyc, Wasza Wysokosc. Dziewczyna poczula lekkie uklucie strachu, ale zdazyla uspokoic swoje wlosy, zanim staly sie biale. -Nie walcze z toba - powiedziala. - Ustalam jedynie pewne zasady, ktore powinny byc jasne od samego poczatku. Na twarzy Treledeesa pojawil sie cien usmiechu. A to skad? - zastanowila sie Siri. Znow ja dogonil. -Czyzby? - rzucil protekcjonalnym tonem. - Wasza Wysokosc wie bardzo niewiele, a wydaje sie jej, ze wie bardzo duzo. A niech to! - przemknelo jej przez glowe. Jak to sie stalo, ze tak szybko stracilam kontrole nad ta rozmowa? -Moglabym to samo powiedziec o tobie, ekscelencjo. - Zamajaczyl nad nimi czarny, potezny masyw palacu. Strome bloki, ustawione jeden na drugim, niby piramida z klockow wzniesiona reka dziecka olbrzymow. -Och? - rzucil na nia spojrzeniem. - Cos mi kaze w to watpic. Dziewczyna odbila kolejna wlocznie niepokoju. Treledees znow sie usmiechnal. Zaraz, pomyslala. On zachowuje sie zupelnie tak, jakby znal moje emocje... Jakby je widzial... A przeciez jej wlosy nie zmienily barwy, a przynajmniej nie w widoczny sposob. Rzucila okiem na kaplana, starajac sie domyslic, co robi nie tak. Zauwazyla cos ciekawego. Trawa wokol Treledeesa wydawala sie o odcien bardziej intensywnie zielona. Oddech, zrozumiala. Oczywiscie, ze ma Oddechy. W koncu jest jedna z bardziej wplywowych osob w krolestwie. Z tego co wiedziala, posiadacze duzej ilosci BioChromy potrafili dostrzegac nawet najmniejsze zmiany natezenia i odcieni barw. Czyzby kaplan naprawde zauwazal nawet najlzejsze roznice w kolorze jej wlosow? I czy to dlatego zawsze traktowal ja z gory? Czy Treledees widzial jej strach? Zacisnela zeby. Za mlodu Siri nie przykladala sie do cwiczen, ktore sumiennie wykonywala Vivenna, by zyskac calkowita kontrole nad swymi wlosami. Sama byla osoba bardzo uczuciowa i wiele osob potrafilo odczytywac jej nastroj, nawet nie patrzac na jej wlosy. Dlatego tez uznala, ze nie ma sensu tracic czasu na podporzadkowywanie sobie Krolewskich Lokow. Wtedy jednak nie miala pojecia o Dworze Bogow i ludziach z mocami udzielanymi im przez BioChrome. A nauczyciele w Idris okazali sie o wiele bardziej inteligentni niz myslala. Tak samo jak kaplani w Hallandren. Teraz, gdy sie nad tym zastanawiala, wydalo sie jej oczywiste, ze Treledees i pozostali dokladnie przestudiowali znaczenie wszystkich odcieni i kolorow, jakie przybieraly jej wlosy. Dotarlo do niej, ze musi odzyskac przewage w rozmowie. -Nie zapominaj, Treledees - odezwala sie - ze to ty przyszedles ze mna pomowic. Najwyrazniej dysponuje jednak pewna wladza, skoro jestem w stanie zmusic wysokiego kaplana, by postapil tak, jak ja chce. Obdarzyl ja zimnym spojrzeniem. Dziewczyna skupila sie na tym, by jej wlosy pozostaly czarne jak smola. Czern oznaczala pewnosc. Spojrzala duchownemu prosto w oczy. Wlosy usluchaly i nie zmienily koloru ani o jote. Wreszcie kaplan odwrocil wzrok. -Dotarly do mnie niepokojace plotki. -Tak? -Tak. Ponoc przestalas wypelniac swoje malzenskie obowiazki. Jestes w ciazy? -Nie - odparla. - Kilka dni temu mialam kobieca chorobe. Mozesz wypytac moje sluzace. -Wiec dlaczego przestalas probowac? -Czyzby twoi szpiedzy byli rozczarowani, ze nie dostaja swojego nocnego przedstawienia? - spytala swobodnie. Treledees zaczerwienil sie lekko na twarzy. Popatrzyl na dziewczyne, ktorej wlosy wciaz pozostawaly czarne jak noc. Nawet nie polyskiwaly czerwienia czy biela. Kaplan stracil nieco pewnosci siebie. -Idrianie - syknal. - Zyjecie w tych swoich gorach, w brudzie i bez cywilizacji, a mimo to uwazacie sie za lepszych od nas. Nie osadzaj mnie. Nie oceniaj nas. Nie masz o niczym pojecia. -Wiem, ze podsluchujecie, co sie dzieje w sypialni Krola-Boga. -Nie tylko podsluchiwalismy - przyznal Treledees. - Podczas kilku pierwszych nocy umieszczalismy w komnacie szpiega. Tego rumienca Siri nie byla w stanie ukryc. Wlosy dziewczyny pozostaly co prawda czarne, ale jesli kaplan mial wystarczajaco wiele BioChromy, by zauwazac delikatne przemiany odcieni, to musial tez spostrzec czerwonawe refleksy. -Dobrze znam te wszystkie szkodliwe rzeczy, ktorych ucza was kaplani - podjal Treledees, odwracajac sie. - Znam nienawisc, jaka wam wpajaja. Naprawde sadzisz, ze pozwolilbym kobiecie z Idris zostac sam na sam z Krolem-Bogiem? Musielismy sie upewnic, ze nie zamierzasz go zabic. I wciaz nie mamy co do tego pewnosci. -Rozmawiasz ze mna bardzo szczerze - zauwazyla. -Po prostu tlumacze ci pewne rzeczy, ktore powinny byc jasne od samego poczatku - zatrzymali sie w cieniu wielkiego palacu. - Nie jestes tu wazna. Nie w porownaniu z naszym Krolem-Bogiem. On jest wszystkim, ty jestes niczym. Podobnie jak my wszyscy. Skoro Susebron jest tak wazny, zastanowila sie dziewczyna, patrzac kaplanowi w oczy, to dlaczego zamierzacie go zabic? Wytrzymala spojrzenie. Kobieta, ktora byla jeszcze kilka miesiecy temu, zapewne spuscilaby wzrok. Ale za kazdym razem, gdy czula, ze slabnie, przypominala sobie o Susebronie. I o tym, ze to Treledees kieruje spiskiem majacym na celu podporzadkowanie sobie krolestwa, przejecie kontroli na dworze i wreszcie mord na wlasnym wladcy. I Siri chciala sie dowiedziec dlaczego. -Przestalam sypiac z Krolem-Bogiem z premedytacja - powiedziala, z pewnym wysilkiem utrzymujac wlosy w ryzach. - Wiedzialam, ze zwroce tym twoja uwage. Prawda byla taka, ze po prostu przestala kazdego wieczoru skakac na materacu. Na szczescie reakcja Treledeesa swiadczyla o tym, ze kaplani dali sie oszukac, i za to podziekowala w duchu losowi. Znaczylo to rowniez, ze wciaz mogli nie wiedziec, ze jest w stanie rozmawiac z Susebronem. Nocami nie odzywala sie glosniej niz szeptem, a nawet sama niekiedy pisala na tabliczce. -Musisz urodzic nastepce tronu - powiedzial z naciskiem Treledees. -Bo inaczej? Skad ten pospiech, Treledees? -To nie twoje zmartwienie - rzucil. - Wystarczy, bys wiedziala, ze ciaza na mnie zobowiazania, ktorych nie jestes w stanie pojac. Jestem poddanym bogow i wykonuje ich wole, nie twoja. -Coz, jesli tak bardzo zalezy ci na dziedzicu, bedziesz musial ustapic w tej ostatniej kwestii - odparla Siri. Kaplanowi wyraznie nie podobal sie kierunek, w jakim zmierzala rozmowa. Rzucil okiem na jej wlosy. A dziewczynie w jakis sposob udalo sie powstrzymac je przed wyjawieniem chocby cienia niepewnosci. Znow spojrzal jej w oczy. -Nie mozesz mnie zabic, Treledees - podjela. - Nie, jesli zalezy ci na dziecku krolewskiej krwi. Nie zastraszysz mnie ani nie zmusisz. To moglby uczynic jedynie Krol-Bog. A oboje wiemy, jaki on jest. -Nie wiem o czym ty mowisz - powiedzial kaplan beznamietnie. -Przestan - uciela dziewczyna. - Naprawde spodziewales sie, ze zaczne sypiac z mezczyzna i nie dowiem sie, ze on nie ma jezyka? Ze jest praktycznie dzieckiem? Szczerze mowiac, watpie, by moj maz bez pomocy slug byl w stanie sie zalatwic. Twarz Treledeesa poczerwieniala z oburzenia. On naprawde wierzy we wszystko, co mowi, pomyslala Siri. A przynajmniej obraza Krola-Boga stanowi obraze rowniez dla niego. Jest bardziej oddany Susebronowi, niz myslalam. A zatem raczej nie chodzilo w tym wszystkim o pieniadze. Dziewczyna nie mogla miec co prawda pewnosci, ale kaplan nie wydawal sie jej czlowiekiem, ktory bylby zdolny zaprzedac swa religie. Cokolwiek wiec naprawde dzialo sie w murach palacu, musialo wynikac ze szczerej wiary i glebokiego przekonania. Wyjawienie tego, co wiedziala o Susebronie, bylo ryzykownym posunieciem. Pomyslala jednak, ze Treledees i tak sie w koncu dowie, wiec uznala, ze lepiej bedzie dac mu do zrozumienia, ze uwaza wladce za glupca o umyslowosci dziecka. Wyjawila jedna informacje po to, by tym lepiej chronic inna. Sadzac, ze ona gardzi Susebronem, nie pomysla, ze dziala w porozumieniu z mezem. Siri nie byla pewna, czy postepuje slusznie. Musiala sie jednak dowiedziec prawdy, gdyz w innym wypadku Susebrona czekala pewna smierc. A jedyna metoda na poznanie prawdy bylo dzialanie. Nie miala w reku wielu atutow, ale dysponowala czyms, na czym kaplanom zalezalo: wlasna macica. I rzeczywiscie, wygladalo na to, ze bedzie mogla jej uzyc jako skutecznego argumentu przetargowego. Treledees bowiem stlumil swa wscieklosc i przywolal na twarz pozor spokoju. Odwrocil sie od dziewczyny i spojrzal w gore, na sciany palacu. -Jak dobrze znasz dzieje tego krolestwa? Dzieje z okresu po ucieczce twego rodu? Zaskoczona pytaniem Siri zmarszczyla lekko brwi. O wiele lepiej niz sie spodziewasz, pomyslala. -Niezbyt dobrze - odparla. -Dawca Pokoju pozostawil nam zadanie do wypelnienia - zaczal Treledees. - Obdarzyl nas skarbem, ktory przechowuje teraz Krol-Bog. Niezmierzonym bogactwem BioChromatycznych Oddechow. Podobnego nie widzial nikt i nigdy. Ponad piecdziesiat tysiecy Oddechow. Dawca polecil nam bezpiecznie je przechowac - kaplan zwrocil sie na powrot ku niej - i ostrzegl nas, bysmy ich nie uzywali. Siri poczula lekki dreszcz. -Nie spodziewam sie, ze zrozumiesz, dlaczego zrobilismy to, co zrobilismy - mowil dalej Treledees - ale to bylo konieczne. -Z koniecznosci trzymacie czlowieka w niewoli? - odparla Siri. Z koniecznosci pozbawiliscie go mowy i uczyniliscie dziecko z doroslego mezczyzny? On nie wiedzial nawet, co powinien zrobic z kobieta! -Tak, to bylo konieczne - powtorzyl z determinacja kaplan. - Idrianie. Wy wcale nie staracie sie tego zrozumiec. Kontaktuje sie z twoim ojcem od lat i wyczuwam w nim te sama ignorancje i uprzedzenia co w tobie. Podpuszcza mnie, zrozumiala dziewczyna i uspokoila emocje, choc rozmowa okazala sie trudniejsza niz przypuszczala. -Wiara w Austre i odrzucanie waszych zywych bostw nie jest ignorancja. Przeciez to wy porzuciliscie prawdziwa religie i wkroczyliscie na o wiele latwiejsza sciezke. -Wyznajemy boga, ktory nas ochronil wtedy, gdy wasz Austre - niewidoczny, niepoznawalny - porzucil nas na zer niszczyciela Kalada. Dawca Pokoju powrocil do zycia w jednym, konkretnym celu - by powstrzymac konflikt miedzy ludzmi, zaprowadzic w Hallandren pokoj. - Przyjrzal sie dziewczynie i po chwili kontynuowal: - Jego imie jest swiete. To on obdarzyl nas zyciem, Kielichu. A w zamian poprosil nas tylko o jedna, jedyna rzecz: bysmy zadbali o jego moc. Umarl, by ja nam przekazac, ale zazadal, bysmy ja przechowali na wypadek jego Powrotu, kiedy znow bedzie jej potrzebowac. Nie moglismy dopuscic, by zostala uzyta. Nie wolno jej profanowac. Nikomu. Nawet naszemu Krolowi-Bogu. Umilkl. Wiec w jaki sposob odbieracie ten skarb kolejnym wladcom i jak przekazujecie go dalej? - zastanowila sie Siri. Kusilo ja, by spytac. Czy zdradzilaby tym zbyt wiele? Wreszcie jednak cisze przerwal Treledees. -Rozumiem juz, dlaczego ojciec przyslal nam ciebie zamiast obiecanej ksiezniczki. Powinnismy byli poznac wszystkie jego corki, nie tylko najstarsza. Jestes o wiele bystrzejsza, niz przypuszczalismy. Zaskoczyl ja tym stwierdzeniem, ale i teraz udalo sie jej zapanowac nad kolorem wlosow. Treledees westchnal i spojrzal w bok. -Czego zadasz? Co moze sprawic, bys... powrocila do swych nocnych obowiazkow? -Moje sluzace - powiedziala. - Chce, byscie wymienili moje sluzki na kobiety pochodzace z Pahn Kahl. -Jestes niezadowolona ze swej sluzby? -Nie do konca o to chodzi - wyjasnila dziewczyna. - Mam po prostu wrazenie, ze blizej mi do kobiet z Pahn Kahl. One tak samo jak ja zyja na wygnaniu z ojczystej ziemi. Poza tym, podobaja mi sie ich brazowe stroje. -Oczywiscie - zgodzil sie Treledees, ktory zapewne uznal, ze prosba wynikla z idrianskich uprzedzen Siri. -Dziewczeta z Hallandren nadal moga przy mnie pracowac, w rolach, ktore pelnily dotad kobiety z Pahn Kahl - dodala. - Nie musza mnie calkowicie opuszczac. Prawde mowiac wciaz mam ochote rozmawiac z niektorymi z nich. Niemniej, moimi najblizszymi sluzacymi, tymi ktore pozostaja przy mnie przez caly czas, maja byc te z Pahn Kahl. -Jak powiedzialem - oswiadczyl kaplan. - Tak sie stanie. Czy wtedy podejmiesz swoje... wysilki na nowo? -Na jakis czas - odparla. - Dostaniesz za to kilka tygodni. Treledees zmarszczyl brwi, ale nie mogl zrobic nic ponadto. Siri obdarzyla go promiennym usmiechem, odwrocila sie i odeszla. Nie byla jednak zadowolona z przebiegu rozmowy. Zwyciezyla, ale za cene zrazenia do siebie Treledeesa. Chociaz watpie, czy on by mnie kiedykolwiek polubil, bez wzgledu na to, jak bym sie starala, stwierdzila w duchu siadajac w swej altanie. Zatem tak bedzie chyba lepiej. Wciaz tez nie miala pojecia, co sie stanie z Susebronem; dowiedziala sie jednak, ze jest w stanie manipulowac kaplanami. To juz cos, choc zdawala sobie sprawe, ze stapa po grzaskim gruncie. Wrocila do przerwanego posilku, gotowa na kolejna porcje owocow morza. Robila co mogla, by poznac Hallandren, ale chciala tez stad uciec. Z powodu Susebrona. Miala nadzieje, ze obdarzenie krajanek Niebieskopalcego wazniejszymi stanowiskami przyblizy ja do celu. Miala nadzieje. Westchnela i uniosla pierwszy kes do ust. 41 Vivenna pokazala swoja monete.-Co? Tylko jedna? - rzucil Cads. - To wszystko? Jedna sztuka zlota? Nalezal do najbrudniejszych ludzi, jakich przyszlo jej poznac, nawet na ulicy. Mimo to, lubil zbytkowne stroje. Na tym wlasnie polegal jego styl - ubrania brudne i znoszone, lecz skrojone wedlug najnowszej mody. Prawdopodobnie uwazal, ze to zabawne. Kpina z arystokracji i bogaczy. Obrocil monete w umorusanych palcach. -Jedna sztuka - powtorzyl. -Prosze - szepnela Vivenna. Stali u wylotu alejki biegnacej na zapleczu dwoch restauracji. Nieco dalej w glebi uliczki dziewczyna widziala dwoch grzebiacych w odpadkach ulicznikow. Swieze smieci z dwoch lokali. Poczula, jak cieknie jej slina. -Trudno mi w to uwierzyc, panieneczko - rzucil - ze zarobilas dzis tylko tyle. -Cads, prosze - powiedziala. - Wiesz przeciez... wiesz, ze nie zebrze zbyt dobrze. Zaczelo padac. Znowu. -Powinnas zarabiac wiecej - stwierdzil. - Nawet dzieci przynosza mi przynajmniej dwie sztuki. Za jego plecami wciaz ucztowali szczesliwcy, ktorzy go zadowolili. Pachnialo tak kuszaco... A moze to zapach z restauracji? -Nie jadlam juz od kilku dni - szepnela. -Wiec jutro postaraj sie bardziej - rzucil i odpedzil ja machnieciem reki. -Moja moneta... - Dziewczyna wyciagnela reke, ale Cads natychmiast przywolal swych rzezimieszkow. Vivenna cofnela sie odruchowo i potknela. -Jutro przynies dwie - powtorzyl i wszedl w swoja alejke. - Wiesz, ze musze placic restauratorom. Nie moge ci pozwolic najadac sie tu za darmo. Vivenna stala i patrzyla na niego. Wcale nie dlatego, ze uwazala, ze jest w stanie wplynac na jego decyzje. Stala tak dlatego, ze probowala sama to zrozumiec. Wiedziala, ze dzis nie bedzie juz w stanie zdobyc nigdzie jedzenia. Jedna sztuka zlota nie pozwolilaby jej kupic wiele w innym miejscu, najwyzej kes, ale tutaj - ostatnio - pozwolila jej najesc sie do syta. To bylo tydzien temu. Ile czasu zyla juz na ulicy? Nie miala pojecia. Odwrocila sie osowiala i szczelniej opatulila szalem. Zapadal zmierzch. Powinna isc i jeszcze jakis czas pozebrac. Nie byla w stanie. Nie teraz, kiedy stracila monete. Czula sie rownie wstrzasnieta, jakby ktos odebral jej cos niezwykle cennego. Najcenniejszego. Nie. Nie. To co najcenniejsze wciaz miala ze soba. Czula na sobie dotyk szala. Dlaczego byl tak wazny? Sama nie byla juz pewna. Powloczac nogami, ruszyla w strone idrianskich slumsow. Do domu. W glebi ducha czula, ze nie powinna tak bardzo odgradzac sie od osoby, ktora byla przedtem. Wciaz byla przeciez ksiezniczka, czyz nie? Ale ostatnio czula sie tak bardzo zle, ze nie miala juz nawet pewnosci, czy nadal czuje glod. Wszystko potoczylo sie zle. Bardzo, bardzo zle. Dotarla do slumsow i szla ostroznie w glab dzielnicy, starajac sie nie unosic glowy i miec przez caly czas zgiety grzbiet, by nie zwracac na siebie uwagi. Mijajac przecznice otwierajaca sie po jej prawej rece, zawahala sie jednak. Tam wlasnie, pod dajaca ochrone przed deszczem markiza, zbieraly sie dziwki. Vivenna popatrzyla na stojace w skapych strojach kobiety. Granica slumsow znajdowala sie ledwie dwa kwartaly stad, wiec ludzie z zewnatrz nie bali sie zagladac w te uliczke. Poza tym wszyscy wiedzieli, ze mezczyzn udajacych sie z wizyta do prostytutki nie wolno rabowac. Szefom lokalnego polswiatka nie podobalo sie, gdy ktos ploszyl ich klientow. Kiepski interes - jak zapewne powiedzialby Denth. Vivenna stala tam przez dluga chwile. Dziwki wygladaly na syte. Nie byly tez brudne. Kilka z nich glosno sie smialo. Mogla do nich dolaczyc. Poradzil jej to ktoregos dnia jakis ulicznik, dodajac, ze jest jeszcze mloda. Chcial, zeby poszla z nim do szefa. Mial nadzieje, ze zarobi nieco grosza, rekrutujac chetna dziewczyne. Pokusa byla wielka. Jedzenie. Cieplo. Suche lozko. Austre Blogoslawiony, pomyslala, otrzasajac sie. Nad czym ja sie zastanawiam? Co sie ze mna dzieje? Nie potrafila sie skupic. Miala wrazenie, ze zyje w jakims transie. Zmusila sie, by ruszyc dalej, i chwiejnym krokiem odeszla od zaulka kobiet. Nie zrobi tego. Jeszcze nie teraz. Och, Panie Kolorow! - zawolala w duchu przerazona. Musze sie wydostac z tego miasta. Lepiej bedzie, jesli umre z glodu wracajac do Idris. Lepiej, niz gdyby zlapal mnie Denth i poddal torturom. Lepiej, niz gdybym skonczyla w burdelu. A jednak, podobnie jak to bylo z watpliwosciami dotyczacymi kradziezy, opor przed sprzedaza wlasnego ciala takze powoli slabl. Przewazala stala, niezaspokojona potrzeba - glod. Vivenna poszla do alejki, w ktorej nocowala ostatnio. Z innych zawsze ja przepedzano, ale ta byla dobra. Na uboczu, choc czesto pojawiali sie tam mlodsi bezdomni. W ich towarzystwie czula sie lepiej, mimo ze zdawala sobie sprawe, ze nocami przeszukuja ja, szukajac zlota. Nie do wiary jaka jestem zmeczona... - pomyslala. Zakrecilo jej sie w glowie, oparla sie reka o mur. Zaczerpnela kilka glebokich wdechow. Takie ataki dusznosci nekaly ja coraz czesciej. Po chwili ruszyla dalej przed siebie. Alejka byla pusta, wszyscy inni byli jeszcze w miescie, zebrali w nadziei na zarobienie kilku dodatkowych sztuk zlota. Dziewczyna zajela najlepsze miejsce - sterte ziemi, na ktorej jakims cudem wyroslo kilka kepek trawy. Miekka ziemia nie odciskala sie tak na plecach jak bruk, choc byla mokra i blotnista. Vivenna nie zwrocila na to najmniejszej uwagi. Cienie za jej plecami poglebily sie gwaltownie. Zareagowala natychmiast. Zerwala sie do biegu. Zycie na ulicy nauczylo ja juz kilku waznych zasad. Byla oslabiona, ale panika pozwolila jej rozwinac znaczna szybkosc. Wtedy jednak, u drugiego wylotu alejki pojawil sie jeszcze jeden cien. Zamarla, odwrocila sie i ujrzala zblizajaca sie z tylu grupe rzezimieszkow. Za ich plecami stal mezczyzna, ktory obrabowal ja kilka tygodni temu. Ten sam, ktory odebral jej suknie. Przygladal sie jej. -Przepraszam, ksiezniczko - powiedzial. - Nagroda jest bardzo wysoka. A bardzo dlugo musialem cie szukac. Swietnie sie ukrylas. Vivenna gwaltownie zamrugala, po czym pozwolila swojemu cialu osunac sie na ziemie. Dluzej juz nie wytrzymam, pomyslala i objela sie rekoma. Byla wyczerpana. Mentalnie, emocjonalnie, calkowicie. W pewnym sensie cieszyla sie, ze nadszedl koniec. Nie wiedziala, co jej zrobia, ale wiedziala, ze wszystko juz skonczone. Ten, komu ja sprzedadza, nie pozwoli jej na kolejna ucieczke. Otoczyli ja ciasnym kregiem. Uslyszala glos mezczyzny. Mowil, ze zabiora ja do Dentha. Szorstkie dlonie chwycily ja za ramie i podciagnely na rowne nogi. Poszla ze spuszczona glowa. Wyprowadzili ja na glowna ulice. Mrok gestnial, ale w strone alejki nie zmierzali ani zebracy, ani inni bezdomni. Powinnam byla zauwazyc, pomyslala gorzko. Od poczatku bylo tu zbyt pusto. W koncu sie poddala. Nie potrafila wykrzesac z siebie dosc energii, by choc myslec o ucieczce. Juz nie. Zrozumiala, ze jej nauczyciele mieli racje. Kiedy jest sie glodnym i oslabionym, ciezko jest myslec o czymkolwiek. Nawet o ratunku. Z trudem przypomniala sobie teraz ich twarze. Z trudem przypominala sobie nawet, jak to jest nie byc glodnym. Mezczyzni sie zatrzymali. Vivenna uniosla wzrok i mrugajac, sprobowala go wyostrzyc. W ciemnosci, na mokrej ulicy cos przed nimi majaczylo. Czarny miecz. Bron w srebrnej pochwie lezala w blocie. Zapadla calkowita cisza. Jeden z bandziorow wystapil naprzod i wzial miecz do reki. Odbezpieczyl pochwe. Vivenna poczula gwaltowny przyplyw mdlosci. Bardziej wskutek wspomnienia niz rzeczywistego doznania. Cofnela sie, przerazona. Pozostali bandyci zebrali sie jak zahipnotyzowani wokol swego towarzysza. Jeden z nich siegnal po rekojesc. Wtedy mezczyzna trzymajacy bron uderzyl. Wbil niewyciagniety jeszcze miecz w twarz przyjaciela. W powietrze wzbily sie smugi ciemnego dymu, dobywajace sie z malenkiego, ledwie widocznego kawalka czarnego ostrza. Rozlegly sie krzyki, wszyscy siegneli po bron. Trzymajacy miecz czlowiek wciaz nim wymachiwal, uderzajac pochwa z dziwnym, nienaturalnym impetem i sila. Pekaly kosci, krew pociekla na bruk. Zbir atakowal, poruszajac sie z zatrwazajaca predkoscia. Vivenna, wciaz chwiejnie cofajac sie ulica, zobaczyla jego oczy. Byl przerazony. Zabil ostatniego ze swoich przyjaciol - tego, ktory obrabowal Vivenne tego wydajacego sie bardzo odleglym dnia - bijac go mieczem po plecach. Trzasnely kosci. Reka mezczyzny z mieczem zdazyla juz zniknac. Po jego ramieniu piely sie smugi czerni, przypominajace porastajace siary mur pnacza. Na skorze wystapily mu czarne pulsujace zyly. Zbir wrzasnal przeszywajaco, rozpaczliwie. I wtedy obrocil miecz i wbil go sobie - wciaz nie wyjmujac z pochwy - w piers. Przecial skore i cialo, mimo ze pochwa nie wygladala na ostra. Nieszczesnik padl na kolana, po czym osunal sie w tyl. Drgal, wpatrujac sie w przestrzen, a czarne zyly na jego ramieniu zaczely zanikac. Tak umarl, kleczac, podtrzymywany przez wystajacy mu z plecow miecz. Vivenna zostala sama na ulicy zaslanej trupami. Dwie wijace sie, ozywione liny zniosly kogos z pobliskiego dachu. Ciemna postac. Wyladowala miekko i sznury opadly martwe. Nie zwracajac najmniejszej uwagi na dziewczyne, wyminal ja i chwycil rekojesc czarnego miecza. Zatrzymal sie na chwile, zapial zameczek przy rekojesci, po czym wyciagnal bron - wraz z pochwa - z ciala bandyty. Trup rzezimieszka opadl na bruk. Otepiala Vivenna patrzyla prosto przed siebie. Po chwili ciezko usiadla. Gdy Vasher podniosl ja i zarzucil sobie na ramie, nawet nie mrugnela. 42 -Jej Milosc nie jest zainteresowana spotkaniem z toba - oswiadczyla kaplanka, zachowujac pelna szacunku postawe.-Coz, mnie nie interesuje jej brak zainteresowania - odparl Dar Piesni. - Moze powinnas dla pewnosci zapytac ja raz jeszcze. Kobieta pochylila glowe. -Prosze o wybaczenie, Wasza Milosc, ale pytalam juz czternascie razy. Bogini Wielka Matka zaczyna sie niecierpliwic twymi prosbami i polecila mi przestac na nie reagowac. -Czy wydala to samo polecenie takze innym kaplankom? Dziewczyna sie zawahala. -Coz... Nie, Wasza Milosc. -Cudownie - ucieszyl sie bog. - Poslij wiec po inna. A potem popros ja, by spytala Wielka Matke, czy zechce ze mna pomowic. Kaplanka glosno westchnela, co Dar Piesni uznal za pewnego rodzaju zwyciestwo. Kaplanki Matki zaliczaly sie do najbardziej oddanych i najbardziej pokornych na calym dworze. Skoro potrafil wyprowadzic z rownowagi jedna z nich, to mogl wyprowadzic z rownowagi kazdego. Stal z rekami opartymi na biodrach i czekal, az kaplanka spelni jego polecenie. Wielka Matka mogla im wydawac najrozmaitsze rozkazy, ale nie byla w stanie sprawic, by zupelnie go ignorowaly. Przeciez sam takze byl bogiem i dopoki nie kazal im zrobic czegos, co Wielka Marka nie zabronila wprost, musialy byc mu posluszne. Nawet jesli denerwowalo to ich pania. -Cwicze nowa umiejetnosc - zauwazyl Dar Piesni. - Irytacja przez posrednika! Llarimar westchnal. -A co z twoja przemowa, ktora wyglosiles przed Poranna Rosa kilka dni temu. Zdaje sie, Wasza Milosc, iz sugerowales, ze nie bedziesz juz draznic innych. -Niczego takiego nie powiedzialem - odparl Powracajacy. - Powiedzialem tylko, ze nie jestem juz taki jak przedtem. Ale to wcale nie znaczy, ze zapomne o postepach, jakie poczynilem przez kilka ostatnich lat. -Twoja samoswiadomosc osiaga prawdziwe wyzyny, Wasza Milosc. -Wiem, ale teraz sza! Kaplanka wraca. I rzeczywiscie. Kobieta podeszla i uklonila sie bogowi. -Prosze o wybaczenie, Wasza Milosc. Nasza bogini zakazala wszystkim kaplankom przekazywac twoje prosby o spotkanie. -A czy zabronila im pytac, czy na moja prosbe wyjdzie przed palac? -Owszem, Wasza Milosc. Zabronila im rowniez przekazywac dowolnie sformulowane zapytania, w ktorych wyniku moglaby sie znalezc w bezposredniej bliskosci Waszej Milosci, lub komunikowac sie pisemnie badz ustnie. -Hm - mruknal Dar Piesni, pocierajac brode. - Widze, ze nauka nie idzie w las. Coz, nic wiecej tu chyba nie zdzialam. Kaplance wyraznie ulzylo. -Wiercipieto, kaz rozstawic moja altane przed jej palacem - zdecydowal nagle Dar Piesni. - Przenocuje tu dzisiaj. Kaplanka drgnela. -Co prosze? - spytal Llarimar. Bog wzruszyl ramionami. -Nie rusze sie stad, dopoki z nia nie porozmawiam. To trwa juz tydzien. Jesli ona moze byc uparta, to pokaze jej, ze i mnie na to stac. - Zwrocil sie do kaplanki: - Mam w tym wprawe. Bycie nieznosnym bufonem takze wydatnie mi pomaga. Ach, podejrzewam, ze nie zabronila Wam wpuszczac wiewiorek do palacu? -Wiewiorek, Wasza Milosc? - spytala kobieta. -Znakomicie - rzucil Dar Piesni i usiadl, podczas gdy jego sludzy zajeli sie ustawianiem altany. Wyciagnal z pudelka Niezywa wiewiorke i uniosl ja do twarzy. -Migdalowa trawa - wypowiedzial cicho nowy Rozkaz, ktory jego ludzie wdrukowali w umysl zwierzecia. Potem odezwal sie juz glosniej, tak by kaplanka wszystko dobrze uslyszala. - Wejdz do budynku, znajdz Powracajaca, ktora w nim mieszka, i biegaj dokola niej, piszczac najglosniej jak potrafisz. Nie pozwol sie nikomu zlapac. Ach, i zniszcz tyle mebli ile tylko zdolasz. - Znow obnizyl glos. - Migdalowa trawa. Wiewiorka natychmiast zeskoczyla z jego dloni i pomknela w strone palacu. Kaplanka odprowadzila ja przerazonym wzrokiem. Gryzon zaczal piszczec zdumiewajaco nie po wiewiorczemu i zniknal w budynku, po czym przemknal miedzy nogami zaskoczonego straznika. -Zapowiada sie piekne popoludnie - zauwazyl Dar Piesni i siegnal po garsc winogron. Kaplanka pobiegla za wiewiorka. -To zwierze nie bedzie w stanie wykonac wszystkich tych polecen, Wasza Milosc - odezwal sie Llarimar. - Mimo ze Oddech kaze wiewiorce wykonywac Rozkazy, wciaz ma umysl gryzonia. -Zobaczymy. - Bog wzruszyl ramionami. Z palacu dobiegly glosne okrzyki. Usmiechnal sie. Trwalo to dluzej niz podejrzewal. Wielka Matka okazala sie niezwykle uparta, czego zreszta mogl sie spodziewac, skoro nawet Poranna Rosa nie byla w stanie na nia wplynac. Siedzial - przysluchujac sie wystepowi grupy muzykow - i czekal. Co jakis czas pojawiala sie kaplanka i sprawdzala, czy nie zniknal. Uplynelo kilka godzin. Nie jadl i nie pil zbyt duzo, specjalnie po to, by nie musiec odchodzic na strone. Polecil muzykantom grac glosniej. Rozmyslnie wybral zespol z duza liczba instrumentow perkusyjnych. Wreszcie z palacu wyszla znajoma kaplanka. Wygladala jakby szla na ostatnich nogach. -Jej Milosc przyjmie - oznajmila, klaniajac sie przed bogiem. -Co? - rzucil Dar Piesni. - Ach, o to chodzi. Musze isc juz w tej chwili? Chcialem wysluchac tego utworu do konca... Kaplanka uniosla wzrok. -Ja... -Coz, jak mus, to mus - powiedzial i wstal. *** Wielka Matka przebywala w komnacie, w ktorej wysluchiwala dzisiejszych petycji. Dar Piesni zatrzymal sie w drzwiach, ktore jak w kazdym palacu zaprojektowano z iscie boskim rozmachem. Zmarszczyl brwi.Ludzie wciaz czekali w kolejce. Matka siedziala na tronie z przodu sali. Jak na boginie byla dosc korpulentna, a jej siwe wlosy i pokryta zmarszczkami twarz zawsze wydawaly sie mu najdziwniejszymi w calym panteonie. Bogini miala najstarsze cialo sposrod wszystkich Powracajacych. Odkad odwiedzil ja po raz ostatni uplynelo wiele czasu. Tak naprawde... Ostatnio bylem tu noc przedtem, zanim Kojaca Madroscia oddala swoj Oddech, przemknelo mu przez mysl. Tamtego wieczoru, lata temu, wspolnie jedlismy jej ostatni posilek. Nigdy potem sie tu nie pojawil. Po co? Spotykali sie jedynie ze wzgledu na Kojaca. Podczas kilku innych okazji, gdy sie na siebie natykali, Wielka Matka glosno wyrazala swoja niepochlebna opinie o Darze Piesni. Przynajmniej byla szczera. A to o wiele wiecej, niz mogl powiedziec o sobie. Nie przywitala go, gdy wszedl. Wciaz siedziala, lekko pochylona, zasluchana w slowa mezczyzny przedstawiajacego jej swoja tragedie. Byl w srednim wieku i stal niepewnie, wsparty o laske. -Moje dzieci gloduja - mowil. - Nie stac mnie na jedzenie. Ale gdybym mial zdrowa noge, znow moglbym pracowac w porcie. - Spuscil wzrok. -Twoja wiara jest godna pochwaly - stwierdzila Wielka Matka. - Powiedz mi, w jaki sposob straciles noge? -Wypadek podczas polowu, Wasza Milosc - odpowiedzial mezczyzna. - Kilka lat temu przybylem tu z gor. Wczesny przymrozek zniszczyl wtedy wszystkie moje plony. Zatrudnilem sie na jednym z burzowcow - to statki, ktore wyplywaja podczas wiosennych burz i lowia wtedy, gdy inne lodzie zostaja w porcie. Rzucilo nami i beczka strzaskala mi noge. Teraz nikt mnie nie zatrudni, nie z takim kalectwem. Wielka Matka skinela glowa. -Nie zwracalbym sie do ciebie - ciagnal - ale moja zona jest chora, a corka bez przerwy placze z glodu... Bogini pochylila sie i polozyla mu dlon na ramieniu. -Rozumiem twoje problemy, ale nie sa tak powazne jak myslisz. Idz i porozmawiaj z moim wysokim kaplanem. W porcie pracuje czlowiek, ktory jest mi winien przysluge. Masz dwie zdrowe rece. Zajmiesz sie naprawa sieci. Mezczyzna podniosl wzrok i spojrzal na nia z nadzieja. -Odeslemy cie do rodziny z zapasem zywnosci, ktora powinna wam wystarczyc, dopoki nie nauczysz sie nowego fachu - dodala Wielka Matka. - Idz, masz moje blogoslawienstwo. Czlowiek wstal, lecz po chwili padl na kolana i sie rozplakal. -Dziekuje - szepnal. - Dziekuje. Podeszli don kaplani i odprowadzili go. W komnacie zalegla cisza. Wielka Matka rozejrzala sie i napotkala spojrzenie Dara Piesni. Skinela glowa i zblizyl sie do niej kaplan trzymajacy w reku male, futrzane zawiniatko, ciasno zwiazane linami. -Powiedziano mi, ze to nalezy do ciebie - zaczela. -Ach, tak - odpowiedzial Powracajacy i lekko sie zarumienil. - Bardzo mi przykro. Uciekla mi. -I przypadkiem zostala wyposazona w Rozkaz odszukania mnie? - spytala bogini. - I biegania wkolo z przerazliwym piskiem? -Czyli jednak zadzialalo? - zachwycil sie Dar Piesni. - Ciekawe. Moj wysoki kaplan nie sadzil, ze mozg wiewiorki bedzie w stanie wykonac az tak zlozone polecenie. Wielka Matka skarcila go spojrzeniem. -Och - rzucil. - Chcialem oczywiscie powiedziec: "Och, to bezmyslne zwierze zupelnie opacznie mnie zrozumialo. Glupi gryzon. Szczerze przepraszam, szacowna siostro". Wielka Matka westchnela i wskazala dlonia drzwi z boku sali. Dar Piesni poszedl w tamta strone, a bogini ruszyla za nim, w asyscie kilku kaplanow. Poruszala sie z charakterystyczna dla podeszlego wieku sztywnoscia. Czy mi sie tylko wydaje, czy ona wyglada na starsza niz dawniej? - przemknelo mu przez mysl. To oczywiscie bylo niemozliwe. Powracajacy sie nie starzeli. Nie ci, ktorzy osiagneli dojrzalosc. Gdy wyszli poza zasieg wzroku i sluchu wiernych, Wielka Matka chwycila go za ramie. -Co ty, na Kolory, wyprawiasz? - syknela. Dar Piesni obrocil sie i uniosl brew. -Coz, nie chcialas sie ze mna spotkac i... -Chcesz stracic resztki swojego autorytetu, idioto? - spytala. - Ludzie juz zaczynaja gadac, ze Powracajacy slabna, ze najlepsi sposrod nas umarli wiele lat temu. -Moze maja racje. Matka skrzywila sie. -Jesli uwierzy w to zbyt wielu mieszkancow T'Telir, stracimy dostep do Oddechow. Pomyslales o tym? Zastanowiles sie, co moze na glowy nas wszystkich sprowadzic ta twoja beztroska i niegodne zachowanie? -Czyli mam uznac to za powod do udawania? - odpowiedzial pytaniem, spogladajac na drzwi. -Dawniej Powracajacy nie ograniczali sie do wysluchiwania petycji i odpowiadania "tak" lub "nie" - powiedziala Wielka Matka. - Poswiecali wszystkim wiele czasu, a potem starali sie im pomoc jak tylko mogli. -Strasznie to klopotliwe. -Jestesmy ich bogami. Czy odrobina klopotow powinna nas zniechecac? - Przyjrzala mu sie uwaznie. - Ach tak, oczywiscie. Nie chcemy przeciez, zeby cos tak banalnego jak cierpienia naszych wyznawcow przeszkadzalo nam w zabawie. Po co ja w ogole z toba rozmawiam? - Odwrocila sie do wyjscia. -Przyszedlem oddac ci swoje Rozkazy dla Niezywych - oswiadczyl Dar Piesni. Matka zamarla. -Poranna Rosa przejela juz kontrole nad dwudziestoma tysiacami - dodal bog. - To polowa naszej armii. Martwi mnie to. Oczywiscie ufam jej jak kazdemu sposrod Powracajacych. Ale jesli wybuchnie wojna, ona natychmiast stanie sie drugim najpotezniejszym czlowiekiem w krolestwie. Tylko Krol-Bog bedzie mial wtedy wiecej wladzy od niej. Wielka Matka przyjrzala mu sie z nieodgadniona mina. -Pomyslalem, ze aby pohamowac jej zapedy najlepiej bedzie sprawic, by jeszcze ktos mial dostep do dwoch kompletow Rozkazow - ciagnal. - Moze wtedy sie zastanowi i nie uczyni niczego pochopnie. W sali zapadla cisza. -Kojaca Madroscia ci ufala - odezwala sie wreszcie Wielka Matka. -Musze przyznac, ze to byla jej jedyna wada - odparl Dar Piesni. - Okazuje sie, ze nawet boginie nie sa od nich wolne. Ale uwazam sie za dzentelmena i nigdy o takich sprawach nie rozmawiam. -Byla najlepsza sposrod nas - powiedziala bogini i spojrzala w strone swych wiernych. - Cale dnie spedzala z ludzmi. Kochali ja. -Niebieska dolna linia - rzekl bog. - To moje haslo bezpieczenstwa. Przyjmij je prosze. Powiem Porannej Rosie, ze zmusilas mnie, bym ci je wyjawil. Ona sie oczywiscie na mnie wscieknie, ale to nie pierwszy raz. -Nie - podjela po chwili Wielka Matka. - Nie pozwole ci sie z tego tak latwo wywinac. -Co takiego? - spytal, lekko przestraszony. -Nie czujesz? - spytala. - W miescie cos sie dzieje. Niepokoje w idrianskich slumsach, coraz ostrzejsze spory pomiedzy naszymi kaplanami. - Pokrecila glowa. - Nie pozwole ci uniknac odpowiedzialnosci. Zostales do tej roli wybrany. Jestes bogiem jak my wszyscy, choc jak tylko mozesz starasz sie udawac, ze tak nie jest. -Znasz juz moje haslo, Wielka Matko - odparl, wzruszajac ramionami, i ruszyl ku wyjsciu. - Zrobisz z nim co zechcesz. -Zielone dzwony - rzucila za nim bogini. - To moje haslo. Dar Piesni zamarl w pol kroku. -Teraz oboje znamy po dwa - powiedziala Matka. - Jesli to, co mowiles przed chwila, jest prawda, lepiej bedzie, jesli pozna je wiecej niz jedna osoba. Odwrocil sie na piecie. -Dawniej bez przerwy nazywalas mnie glupcem! A teraz powierzasz mi dowodztwo nad swymi zolnierzami? Wielka Matko, musze zapytac, i, prosze, nie uznaj tego za niegrzecznosc, co ty, na Kolory, wyprawiasz? -Snilo mi sie, ze przyjdziesz - powiedziala, patrzac mu w oczy. - Kilka tygodni temu zobaczylam cie tez na obrazie. Byly na nim tylko czerwono-zlote wzory. To twoje barwy. -Zwykly przypadek - rzucil. Zachnela sie. -Pewnego dnia bedziesz musial wyrosnac ze swojej glupoty. Tu nie chodzi tylko o nas. Ja postanowilam do wszystkiego bardziej sie przykladac. Moze ty takze powinienes sie sobie przyjrzec, zastanowic sie nad tym, co robisz i kim naprawde jestes. -Ach, moja droga Matko - odparl Dar Piesni. - Widzisz, problem polega na tym, ze zakladasz, ze jeszcze nie probowalem postepowac inaczej. Ale za kazdym razem, gdy tego probuje, konczy sie to katastrofa. -Coz, teraz znasz moje haslo. Na dobre i na zle. - Stara bogini odwrocila sie i ruszyla do swych wiernych. - Sama jestem ciekawa, co z nim zrobisz. 43 Vivenna ocknela sie, chora, zmeczona, spragniona i glodna.Ale zywa. Poczula cos dziwnego i otworzyla oczy. Wygoda. Lezala na miekkim, wygodnym lozku, natychmiast usiadla i sie rozejrzala. -Na twoim miejscu bylbym ostrozniejszy - uslyszala czyjs glos. - Wciaz jestes oslabiona. Zamrugala gwaltownie i ujrzala siedzacego obok przy stole mezczyzne. Byl odwrocony do niej plecami. Chyba jadl. Czarny miecz w srebrnej pochwie stal oparty o blat. -To ty - szepnela. -Tak, to ja - odparl miedzy kesami. Spojrzala na siebie. Nie miala juz na sobie koszuli. Teraz byla ubrana w bawelniana pizame. Byla czysta. Uniosla dlon do wlosow i stwierdzila, te koltuny i brud zniknely. Fryzura wciaz lsnila biela. Tak dziwnie byc czysta. -Zgwalciles mnie? - spytala cicho. Parsknal smiechem. -Kobieta, ktora spala w lozku Dentha, nie jest w stanie mnie skusic. -Nie spalam z nim - zaprotestowala, sama nie wiedzac czemu. Vasher odwrocil sie. Jego twarz wciaz byla okolona nierownym strzepionym zarostem. Byl ubrany znacznie gorzej niz ona. Spojrzal jej w oczy. -Oszukal cie, prawda? Skinela glowa. -Idiotka. Znow skinela. Wrocil do przerwanego posilku. -Przebrala cie kobieta, do ktorej nalezy ten budynek - powiedzial. - Zaplacilem jej, by cie wykapala, ubrala i zmieniala ci nocnik. Ja cie nie dotknalem. Zmarszczyla czolo. -Co... co sie stalo? -Pamietasz walke na ulicy? -Z twoim mieczem? Pokiwal glowa. -Jak przez mgle. Uratowales mnie. -Wytracilem Denthowi narzedzie z reki - odparl. - Tylko to sie liczy. -I tak dziekuje. Milczal przez kilka chwil. -Prosze - powiedzial wreszcie. -Dlaczego tak zle sie czuje? -Tramaria - odpowiedzial. - Choroba, ktorej w gorach nie znacie. Roznosza ja owady. Musialas ja zlapac juz kilka tygodni temu. Jesli ktos jest oslabiony, to nie mija. Przylozyla reke do czola. -Zapewne nie bylas ostatnio w najlepszej formie - zauwazyl Vasher. - Zawroty glowy, zaniki pamieci i glod. -Tak - przyznala. -Zasluzylas sobie na to - powiedzial z pelnymi ustami. Przez dluga chwile nawet nie drgnela. Jedzenie pachnialo kuszaco, choc na pewno karmiono ja podczas choroby. Nie czula tak wielkiego glodu jak przedtem. Tylko lekkie ssanie w zoladku. -Jak dlugo bylam nieprzytomna? - spytala. -Tydzien - odpowiedzial. - Powinnas teraz duzo spac. -Co ze mna zrobisz? Nie odpowiedzial. -Twoje Oddechy - zmienil temat. - Oddalas je Denthowi? Zastanowila sie. -Tak. Spojrzal na nia i uniosl brew. -Nie - przyznala, odwracajac wzrok. - Umiescilam je w szalu, ktory mialam na sobie. Wstal i wyszedl z pokoju. Vivenna pomyslala o ucieczce. Jednak, zamiast uciekac, wstala z lozka i zaczela jesc jego posilek - ryba, swieza, smazona. Widok owocow morza juz jej nie odrzucal. Vasher wrocil i zatrzymal sie w drzwiach, widzac, jak dziewczyna ssie osci. Nie zgonil jej z krzesla, tylko usiadl na drugim. Po chwili uniosl uprany, czysty szal. -To ten? - spytal. Zamarla z kawalkiem ryby na policzku. Polozyl szal na blacie. -Oddajesz mi go? - spytala. Wzruszyl ramionami. -Jesli rzeczywiscie umiescilas w nim Oddechy, ja ich nie wydobede. Tylko ty mozesz to zrobic. Wziela szal do reki. -Nie znam Rozkazu. Spojrzal na nia ze zdziwieniem. -Ucieklas z moich wiezow, nie Budzac ich? Pokrecila glowa. -Tamten rozkaz odgadlam. -Powinienem byl cie lepiej zakneblowac. Co to znaczy: odgadlas? -Nigdy wczesniej nie korzystalam z Oddechow. -No tak, pochodzisz z krolewskiego rodu. -Co masz na mysli? Pokrecil glowa i wskazal na szal. -Twoj Oddech do mojego - powiedzial. - Tak brzmi Rozkaz. Dotknela materialu i wypowiedziala slowa. Natychmiast zmienil sie caly swiat. Zawroty glowy zniknely. Rzeczywistosc przestala byc martwa. Vivenna jeknela i zadrzala na skutek przywroconej przez BioChrome blogosci. Wrazenie bylo tak silne, ze az spadla z krzesla, niczym osoba, ktora doznala naglej i niezwyklej rozkoszy. Niesamowite. Znow poczula zycie. Czula bliskosc Vashera, wokol ktorego roztaczala sie jasna, przecudowna aura. Znow byla zywa. Cieszyla sie tym przez dluzsza chwile. -Pierwszej chwili zawsze towarzyszy wstrzas - zauwazyl Vasher. - Jesli pozbedziesz sie Oddechow tylko na pare godzin, jest inaczej. Ale po kilku tygodniach lub dniach zawsze jest tak samo jak za pierwszym razem. Usmiechnieta, ogarnieta zachwytem, wstala, usiadla na krzesle i otarla twarz z ryby. -Nie jestem juz chora! -Oczywiscie, ze nie - powiedzial Vasher. - O ile dobrze wyczuwam, masz wystarczajaco duzo Oddechow, by osiagnac co najmniej Trzecie Wywyzszenie. Nie mozesz chorowac. Co wiecej, prawie nie bedziesz sie starzec. Zakladajac, ze zdolasz te Oddechy zatrzymac. Spojrzala na niego przerazonym wzrokiem. -Nie. - Pokrecil glowa. - Nie zmusze cie, zebys mi je oddala. Choc zapewne powinienem. Same z toba klopoty. Wiecej, niz jestes tego warta, ksiezniczko. Poczula sie nieco pewniej i wrocila do jedzenia. Miala wrazenie, ze kilka ostatnich tygodni bylo nocnym koszmarem. Oddzielona od reszty jej zycia, nierealna sfera. Czy to naprawde ona siedziala, zebrzac, na chodnikach? Czy rzeczywiscie sypiala na deszczu, w blocie? Czy naprawde zastanawiala sie nad zostaniem prostytutka? Tak. Nie mogla o tym zapomniec tylko dlatego, ze znowu miala Oddechy. Czy jednak fakt, ze byla przez ten czas Bezbarwna, mial wplyw na to jak sie zachowywala? Czy wplynela na nia rowniez i choroba? W kazdym razie, najwieksza role z pewnoscia odegrala desperacja. -No dobrze - rzucil, wstajac z miejsca, i wzial swoj czarny miecz. - Czas na nas. -Dokad idziemy? - spytala podejrzliwie. Ostatnim razem, gdy go spotkala, zwiazal ja, zmusil, by dotknela tego miecza, i zostawil zakneblowana. Zignorowal jej niepokoj i rzucil na stol sterte ubran. -Wloz to. Przejrzala stroje. Grube spodnie, bluza i kamizelka. Wszystko w odcieniach blekitu. Znalazla tez mniej kolorowa bielizne. -To meskie ubranie - zauwazyla. -Ale wygodne - odparl Vasher, idac do drzwi. - Nie bede marnowac pieniedzy na kupowanie dla ciebie wyrafinowanych sukien, ksiezniczko. Musisz sie do tego przyzwyczaic. Otworzyla usta, lecz zaraz je zamknela, tlumiac cisnaca sie na nie skarge, dopiero co spedzila... sama nie wiedziala, jak wiele czasu w cienkiej, niemal przezroczystej koszuli, zaslaniajacej nogi ledwie do polowy ud. Z wdziecznoscia przyjela spodnie i koszule. -Doceniam to - powiedziala, spogladajac na mezczyzne - ale czy moglbys mi, prosze, powiedziec, co zamierzasz ze mna zrobic? Vasher zatrzymal sie w drzwiach. -Mam dla ciebie zadanie. Zadrzala, przypominajac sobie ciala, ktore pokazal jej Denth, oraz ludzi, ktorych zabil sam Vasher. -Znow bedziesz zabijac, prawda? Odwrocil sie ku niej i zmarszczyl czolo. -Denth nad czyms pracuje. Powstrzymam go. -Denth pracowal dla mnie - powiedziala. - A przynajmniej udawal, ze tak jest. Wszystko, co dotad zrobil, zrobil na moje polecenie. Sluchal sie mnie, bym byla spokojna i posluszna. Vasher zasmial sie gardlowo i Vivenna zalala sie rumiencem. Wlosy dziewczyny - reagujac na jej nastroj po raz pierwszy od chwili wstrzasu, jaki przezyla, widzac martwe cialo Parlina - przybraly rudawy odcien. Wszystko wydawalo sie takie nierzeczywiste. Dwa tygodnie na ulicy? Miala wrazenie, ze trwalo to o wiele dluzej. Ale teraz, nagle, znow byla czysta i najedzona i czula sie dawna soba. Czesciowo zawdzieczala to BioChromie. Pieknym, cudownym Oddechom. Nie chciala ich juz nigdy utracic. A zatem zupelnie nie byla dawna soba. Kim wiec byla? Czy to wazne? -Smiejesz sie ze mnie - powiedziala do Vashera. - Ale ja staralam sie po prostu jak moglam. Chcialam pomoc swoim poddanym, dac im szanse w zblizajacej sie wojnie. Walczylam przeciwko Hallandren. -Hallandren nie jest ci wrogie. -Jest - rzucila ostro. - Planuja zaatakowac moja ojczyzne. -Kaplani maja ku temu dobre powody. Vivenna prychnela. -Wedlug Dentha, wszyscy uwazaja, ze maja dobre powody do tego, co robia. -Co to znaczy? -Widze, ze Denth robi sie coraz bardziej przemadrzaly. Igral z toba, ksiezniczko. -Nigdy sie nad tym nie zastanowilas? - spytal Vasher. - Napady na karawany z zywnoscia? Wzbudzanie fermentu wsrod idrianskiej biedoty? Przypominanie im o Vahrze i jego obietnicach wolnosci, ktore wciaz maja na swiezo w glowach? Pokazywanie cie szefom polswiatka, by byli przekonani, ze to Idris dziala przeciwko wladcom Hallandren? Ksiezniczko, mowisz, ze kazdy uwaza, ze dziala w slusznej sprawie; ze kazdy, kto ci sie sprzeciwial, byl po prostu zaslepiony? - Spojrzal jej w oczy. - A nie przyszlo ci nigdy do glowy, ze byc moze to ty stanelas po niewlasciwej stronie? Vivenna zamarla. -Denth nie pracowal dla ciebie - ciagnal Vasher. - Nawet tego nie udawal. Ktos w miescie wynajal go do wywolania wojny miedzy Idris a Hallandren, i ostatnie kilka miesiecy spedzil na realizacji tego celu przy twojej wydatnej pomocy. A ja staram sie rozwiazac zagadke, dowiedziec sie, kto za tym wszystkim stoi i dlaczego mialby skorzystac na wojnie. Vivenna oparla sie na krzesle. Szeroko otworzyla oczy. To niemozliwe. Vasher sie z pewnoscia mylil. -Bylas pionkiem doskonalym - dodal. - Przypomnialas mieszkancom slumsow o ich pochodzeniu, a Denth zyskal kogos, za kim mogli sie opowiedziec. Dwor Bogow jest o wlos od podjecia decyzji o ataku na twoj kraj. Ale nie przez to, co sie dzieje w Idris, tylko dlatego, ze bogowie i kaplani maja wrazenie, ze idrianscy powstancy juz te wojne rozpetali. - Pokrecil glowa. - Nie moglem uwierzyc, ze nie wiesz, co robisz. Zalozylem, ze od poczatku wspolpracujesz z nimi z premedytacja. Ze ty chcesz wojny. - Przyjrzal sie jej bacznie. - Nie docenilem twojej glupoty. Ubieraj sie. Nie wiem, czy wystarczy nam czasu, by odrobic wszystko, co zostalo juz stracone, ale zamierzam przynajmniej sprobowac. *** W nowym ubraniu czula sie niezrecznie. Spodnie pily ja w uda i sprawialy, ze miala wrazenie nagosci. Dziwnie bylo nie slyszec szeleszczacej wokol kostek spodnicy.Szla w milczeniu obok Vashera. Glowe miala spuszczona, wlosy zbyt krotkie nawet do zaplecenia warkocza. Nie probowala ich wydluzyc, nie chciala niepotrzebnie tracic energii. Przemierzali idrianskie slumsy i Vivenna musiala z calych sil powstrzymywac sie, by nie podskakiwac na kazdy dzwiek, by nie ogladac sie co chwila za siebie. Czy to jakis ulicznik, ktory chce zrabowac jej wyzebrane z trudem pieniadze? Czy to moze bandyci, ktorzy chca ja sprzedac Denthowi? Czy w tych cieniach kryja sie szaroocy Niezywi, ktorzy przybyli, by znow zabijac? Mineli siedzaca pod murem bezdomna, mloda kobiete w nieokreslonym wieku, o uwalanej brudem twarzy. Przygladala sie im jasnymi oczyma. Vivenna widziala w jej spojrzeniu glod. Nieznajoma zastanawiala sie wlasnie, czy nie sprobowac ich okrasc. Miecz w reku Vashera wystarczyl, by powstrzymac kobiete. Dziewczyna popatrzyla za nia, gdy tamta zniknela w glebi alejki. Poczula z nia niezwykla wspolnote. Na Kolory, przemknelo jej przez mysl. Czy to naprawde bylam ja? Nie. Nigdy nie byla tak sprytna jak ta dziewczyna. Okazala sie na tyle naiwna, ze nie miala nawet pojecia, ze zostala porwana, a potem - rownie nieswiadomie - zaczela dzialac na rzecz wybuchu wojny. "Nie przyszlo ci nigdy do glowy, ze byc moze to ty stanelas po niewlasciwej stronie?" - uslyszala w glowie glos Vashera. Nie byla pewna, w co powinna wierzyc. Denth opetal ja tak szybko, ze nie chciala teraz dawac wiary slowom Vashera. Mimo to, dostrzegala oznaki swiadczace o tym, ze przynajmniej czesc ich byla prawdziwa. Denth zawsze prowadzal ja na spotkania z najgorszymi ludzmi tego miasta. Nie tylko takimi, ktorych najemnik taki jak on powinien znac z racji swojej profesji, ale takze takimi, ktorym o wiele lepiej by sie wiodlo w wojennym chaosie. Ataki na transporty zywnosci nie tylko oslabialy zdolnosc Hallandren do prowadzenia wojny, lecz takze sklanialy kaplanow ku mysli o przeprowadzeniu inwazji, dopoki ich krolestwo jest jeszcze silne. A dalsze straty z pewnoscia tylko by ich bardziej rozjuszyly. Poczula zimny dreszcz - dreszcz, ktorego nie byla w stanie zignorowac. -Denth przekonal mnie, ze to wszystko jest nieuniknione - szepnela Vivenna. - Moj ojciec takze uwaza, ze wojna musi wybuchnac. Wszyscy mowia, ze tak wlasnie sie stanie. -Myla sie - odparl Vasher. - Na wojne miedzy Hallandren i Idris zanosilo sie od dziesiatkow lat, ale nigdy nie byla nieunikniona. Zeby to krolestwo ruszylo na wojne, nalezy przekonac Powracajacych, a oni zazwyczaj zanadto skupieni na sobie, by dazyc do czegos tak klopotliwego jak wojna. Zbyt wiele ryzykuja. Tylko wielkie i nieustepliwe wysilki - czyli wplyniecie na kaplanow, ktorzy nieustannymi sporami moga pokonac bogow - moglyby przyniesc jakikolwiek efekt. Vivenna patrzyla na zaslana kolorowymi smieciami ulice. -Naprawde jestem do niczego, prawda? Vasher spojrzal na nia z ukosa, z zaciekawieniem. -Najpierw moj ojciec wyslal do Krola-Boga moja siostre zamiast mnie. Ruszylam za nia, ale tak naprawde nie wiedzialam, co robie. Denth odnalazl mnie juz pierwszego dnia mojego pobytu w T'Telir. Kiedy wreszcie od niego ucieklam, nie przezylam nawet miesiaca na ulicy, nie dajac sie pobic, okrasc i znow schwytac. A teraz ty mowisz mi, ze niemal sprowadzilam wojne na glowy wlasnych poddanych. Vasher prychnal. -Nie przypisuj sobie zbyt wielu zaslug. Denth pracuje nad tym juz od dawna. Z tego co slyszalem, skorumpowal nawet idrianskiego ambasadora. Poza tym, w Hallandren tez sa tacy - w tym ci, ktorzy placa Denthowi - ktorym ten konflikt bylby bardzo na reke. Vivenna miala w glowie coraz wiekszy zamet. Slowa Vashera brzmialy przekonujaco, ale rownie przekonujace bylo to, co slyszala wczesniej od Dentha. Musiala dowiedziec sie wiecej. -Masz jakies podejrzenia? Kto to moze byc? Kto wynajal Dentha? Vasher pokrecil glowa. -Mysle, ze jeden z bogow. Albo kilku. Mozliwe tez, ze to klika dzialajacych na wlasna reke kaplanow. Na chwile zapadla cisza. -Ale dlaczego? - odezwala sie wreszcie Vivenna. -Skad ja mam to wiedziec? Przeciez nie wiem nawet kto za tym stoi. -Nie - rzucila Vivenna. - Nie o to pytalam. Chce wiedziec, dlaczego sie tym zajales? Czemu ci na tym zalezy? -Poniewaz - odparl Vasher. -Poniewaz co? Westchnal. -Sluchaj, ksiezniczko. Nie jestem taki jak Denth. Nie potrafie jak on czarowac slowami, a przede wszystkim nie lubie ludzi. Nie oczekuj, ze bedziemy ze soba milo gawedzic. Dobrze? Zaskoczona Vivenna umilkla. Jesli on stara sie mna manipulowac, pomyslala, to zabiera sie do tego w przedziwny sposob. Ich celem okazal sie zrujnowany budynek na rogu podupadlego skrzyzowania. Zblizajac sie do niego, Vivenna zaczela sie zastanawiac w jaki sposob powstaja slumsy takie jak ten. Czy ludzie specjalnie buduja je tak ciasne i marne? Czy moze te ulice, jak i inne, ktore zdazyla poznac, nalezaly dawniej do lepszych dzielnic, a dopiero potem popadly w ruine. Vasher chwycil ja za ramie i przyciagnal do drzwi, w ktore zastukal rekojescia miecza. Chwile pozniej drzwi zaskrzypialy, uchylily sie i dziewczyna zobaczyla pare nerwowo spogladajacych na nich oczu. -Zejdz mi z drogi - syknal cierpko Vasher, pchnal drzwi i wszedl z Vivenna do srodka. Mlody czlowiek zatoczyl sie w tyl i przywarl do sciany korytarza. Zamknal za nimi. Vivenna pomyslala, ze sposob, w jaki Vasher ja traktuje, powinien natchnac ja lekiem, lub przynajmniej rozzloscic. A jednak, po wszystkim, co przeszla, nie wydawalo sie to takie zle. Vasher puscil jej reke i halasliwie zszedl po schodach. Dziewczyna ruszyla ostroznie za nim. Skryte w cieniu stopnie przypomnialy jej piwnice w kryjowce Dentha. Zadrzala. Na szczescie, na dole wszelkie podobienstwa zniknely. Sciany i podloga byly pokryte drewnem. Na srodku pomieszczenia lezal dywan, na ktorym siedziala grupa mezczyzn. Na widok zbiegajacego po schodach Vashera dwoch z nich wstalo. -Vasher! - przywital sie jeden. - Witaj. Napijesz sie czegos? -Nie. Nieznajomi popatrzyli po sobie w zaklopotaniu. Vasher cisnal miecz pod sciane. Pochwa brzeknela, uderzajac o deski. Vasher siegnal za siebie i przyciagnal dziewczyne. -Wlosy - zadysponowal. Zawahala sie. Wykorzystywal ja dokladnie tak samo jak przedtem Denth. Vivenna, nie chcac go zloscic, usluchala i zmienila kolor wlosow. Zebrani spojrzeli na to w zdumieniu. Kilku pochylilo z szacunkiem glowy. -Ksiezniczka - szepnal ktorys. -Powiedz im, ze nie chcesz wojny - rzucil Vasher. -Nie chce - przyznala szczerze. - Nigdy nie chcialam by moi poddani poszli na wojne z Hallandren. Z pewnoscia bysmy przegrali. Mezczyzni spojrzeli na Vashera. -Ale przeciez wspolpracowala z tymi ze slumsow. Dlaczego zmienila zdanie? -No? - Vasher popatrzyl jej w oczy. Dlaczego zmienila zdanie? Czy je w ogole zmieniala? Wszystko dzialo sie zbyt szybko -Ja... - zaczela. - Ja przepraszam. Nie wiedzialam... Nigdy nie chcialam wybuchu wojny. Wydawalo mi sie tylko, ze jest nieunikniona, i probowalam zrobic cokolwiek. Ale chyba zostalam zmanipulowana. Vasher skinal glowa i odepchnal ja na bok. Zostawil ja i dolaczyl do nieznajomych, ktorzy na powrot zasiedli na dywanie. Vivenna sie nie poruszyla. Objela sie rekoma. Poczula pod palcami nowa, nieoswojona jeszcze dotykiem tkanine meskiego stroju. To Idrianie, dotarlo do niej, gdy wsluchala sie w akcent, z jakim mowili. I zobaczyli mnie, ksiezniczke, w tym ubraniu. Jak to mozliwe, ze po tym wszystkim, co mnie spotkalo, jeszcze sie czyms takim przejmuje? -No dobrze - odezwal sie Vasher. - Co zrobicie, by to powstrzymac? -Zaraz - odparl jeden z mezczyzn. - Spodziewasz sie, ze my tez zmienimy zdanie? Uslyszelismy od ksiezniczki ledwie kilka slow i mamy uwierzyc we wszystko, co nam powiesz? -Jesli Hallandren wyruszy na wojne, zginiecie - syknal Vasher. - Nie rozumiecie tego? Jak myslicie, co stanie sie z Idrianami ze slumsow? Jesli uwazacie, ze teraz jest wam zle, to poczekajcie, az zostaniecie przez wszystkich uznani za sympatykow wrogiego krolestwa. -Zdajemy sobie z tego sprawe, Vasher - odezwal sie inny. - Ale co chcesz, zebysmy zrobili? Mamy zgodzic sie na takie traktowanie? Siedziec w naszych norach i czcic ich nieudolnych bogow? -Naprawde nie obchodzi mnie, co zrobicie - powiedzial Vasher - dopoki to nie zagrozi bezpieczenstwu tronu Hallandren. -Moze jednak powinnismy po prostu uznac, ze wojna wybuchnie, i podjac walke - rzucil jeszcze ktos. - Moze nasi przywodcy maja racje. Moze najlepiej jest po prostu trzymac sie nadziei na zwyciestwo Idris. -Oni nas nienawidza - odezwal sie gniewnie spogladajacy mlodzieniec, mniej wiecej dwudziestolatek. - Traktuja nas gorzej niz pomniki na ulicach! Jestesmy dla nich gorsi od Niezywych! Znam ten rodzaj gniewu, pomyslala Vivenna. Sama go czulam. Wciaz go czuje. Wscieklosc na cale Hallandren. Mimo to slowa mezczyzny zabrzmialy w jej uszach niczym pustoslowie. Prawda byla taka, ze ze strony mieszkancow Hallandren nie spotkalo jej nic zlego. Jezeli traktowali ja jakkolwiek, to raczej z obojetnoscia. Byla dla nich jeszcze jedna bezdomna. Moze wlasnie dlatego ich nienawidzila. Przez cale zycie ciezko pracowala, by stac sie kims waznym. Wszystkie jej mysli byly zdominowane osoba Krola-Boga i jego krolestwem. A potem, kiedy wreszcie sie tu zjawila, T'Telir i jego mieszkancy nie zwrocili na nia zadnej uwagi. Zupelnie sie dla nich nie liczyla. I to powodowalo jej wscieklosc. Jeden z Idrian, starszy mezczyzna ubrany w ciemnobezowa czapke, pokrecil w zamysleniu glowa. -Ludzie sa poruszeni, Vasher. Co najmniej polowa mowi w gniewie o zaatakowaniu Dworu Bogow. Kobiety robia zapasy, wszyscy czekaja na to co nieuniknione. Grupy mlodzikow przeczesuja dzungle w poszukiwaniu zaginionej armii Kalada. -Naprawde wierza w ten stary mit? - zdziwil sie Vasher. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Legenda dodaje im nadziei. Ukryta armia, potezna na tyle, ze niemal sama polozyla kres Wielowojniu. -Tym, ze wierza w legendy, bym sie nie przejmowal - powiedzial inny z obecnych. - Bardziej mnie niepokoi, ze nasza mlodziez bylaby sklonna uzyc do walki Niezywych. Widma Kalada! Tfu! - Splunal na podloge. -To tylko swiadczy o naszej desperacji - odezwal sie jeden ze starszych. - Ludzie sa wsciekli. Nie uda nam sie powstrzymac zamieszek, Vasher. Nie po tej rzezi, do ktorej doszlo kilka tygodni temu. Vasher uderzyl piescia w deski. -Ale oni przeciez wlasnie tego chca! Nie widzicie, glupcy, ze jestescie dla swoich wrogow doskonalymi kozlami ofiarnymi? Straznicy, ktorzy zaatakowali slumsy, nie dostali rozkazow z Dworu Bogow. Ktos dolaczyl do tej grupy kilku Niezywych z rozkazami zmienionymi tak, by zabijac. To byla prowokacja! Co takiego? - pomyslala Vivenna. -Teokracja Hallandren jest przyciezka konstrukcja, pelna biurokratycznej glupoty i bardzo bierna i bezwladna - powiedzial Vasher. - Sama z siebie nigdy sie nie ruszy, chyba ze ktos ja popchnie. Jesli dopuscimy do zamieszek, zrobimy dokladnie to, czego im trzeba. Moglabym mu pomoc, przemknelo dziewczynie przez mysl, gdy przygladala sie reakcjom Idrian. Instynktownie rozumiala ich w sposob niedostepny dla Vashera. Poslugiwal sie dobrymi argumentami, ale zle je prezentowal. Dobieral niewlasciwe slowa. Brak mu bylo wiarygodnosci. Mogla mu pomoc. Ale czy powinna? Sama juz nie wiedziala, co myslec. Jesli Vasher mial racje, to dotad byla po prostu marionetka w rekach Dentha. W to wierzyla, ale jaka miala gwarancje, ze Vasher nie robi tego samego? Czy chciala wojny? Nie, oczywiscie, ze nie. Zwlaszcza nie takiej, w wyniku ktorej Idris mialoby bardzo niewielkie szanse na przetrwanie, nie mowiac o zwyciestwie. Przez ostatnie tygodnie sama ciezko pracowala nad oslabieniem militarnego potencjalu Hallandren. Dlaczego nigdy nie pomyslala, ze lepiej byloby postarac sie zapobiec wybuchowi konfliktu? Ale przeciez myslalam o tym, zdala sobie sprawe. Taki byl moj pierwotny plan, ulozony jeszcze w Idris. Chcialam po slubie przekonac Krola-Boga, by nie dopuscil do wojny. A potem z tego zrezygnowala. Nie, nie zrezygnowala. Zostala zmanipulowana. Nie mialo przy tym znaczenia, czy przez ojca, ktory nie widzial innej mozliwosci, czy przez delikatne sugestie Dentha, czy przez wszystko naraz. Poczatkowo odruch kazal jej myslec o zapobiezeniu wojnie. Byl to najlepszy sposob na ocalenie Idris, a takze - teraz dobrze to rozumiala - na ocalenie Siri. Tymczasem w zasadzie zrezygnowala z niesienia pomocy siostrze i zanadto skupila sie na wlasnej nienawisci i arogancji. Powstrzymanie wojny nie uratowaloby Siri przed wykorzystaniem przez Krola-Boga, ale zapewne nie zostalaby wtedy wykorzystana jako pionek i zakladnik. To moglo ocalic jej zycie. I tyle Vivennie wystarczalo. -Juz za pozno - powiedzial jeden z mezczyzn. -Nie - odezwala sie ksiezniczka. - Prosze. Umilkli i spojrzeli na nia. Podeszla do kregu i uklekla przy nich. -Prosze, nie mowcie tak. -Ale ksiezniczko, co mozemy zrobic? - odparl ktorys z Idrian. - Przywodcy naszego polswiatka podburzaja ludzi. Nasz wplyw na nich jest zaden. -Musicie miec jakis wplyw - zauwazyla. - wydajecie sie madrymi ludzmi. -Jestesmy mezami i szarymi pracownikami. Nie jestesmy bogaci. -Ale ludzie licza sie z waszym zdaniem? - spytala. -Niektorzy tak. -Wiec przekonajcie ich, ze istnieja inne mozliwosci - rzucila Vivenna, pochylajac glowe. - Powiedzcie im, by okazali sie silniejsi ode mnie. Idrianie w tych slumsach... Widzialam ich sile. Jesli zrozumieja, ze zostali wykorzystani, moze przestana na to pozwalac. W piwnicy zapadla cisza. -Nie wiem, czy wszystko, co mowi ten mezczyzna, jest prawda. Skinela glowa w strone Vashera. - Wiem jednak, ze Idris tej wojny nie wygra. Powinnismy zrobic wszystko co w naszej mocy, zeby zapobiec otwartemu konfliktowi. Nie mozemy go przyspieszac. - Poczula splywajaca po policzku lze, wlosy jej zbielaly. - Sami widzicie. Nie mam juz nad soba takiej kontroli, jaka powinna miec ksiezniczka, i wyznawczyni Austre. Zawiodlam was, ale prosze, nie pozwolcie by moja porazka pociagnela za soba wasza. Ludzie w Hallandren nie czuja do nas nienawisci. Ledwie zauwazaja nasze istnienie. Wiem, ze to frustrujace, ale jesli dacie sie zauwazyc poprzez zamieszki i zniszczenia, dopiero wtedy poczuja gniew i rusza na nasza ojczyzne. -Wiec powinnismy polozyc sie brzuchami do gory? - spytal jeden z mlodszych mezczyzn. - Pozwolic im, by nadal nas deptali? Jakie to ma znaczenie, czy robia to z premedytacja, czy nie? Zginiemy tak czy inaczej. -Nie - odparla Vivenna. - Musi istniec lepszy sposob. Niedawno krolowa Hallandren zostala jedna z nas, Idrianka. Moze jesli damy im nieco czasu, zwalcza swoje uprzedzenia. Cala energie powinnismy teraz poswiecic na powstrzymanie ich przed inwazja. -To, co mowisz, ksiezniczko, ma sens - przyznal starszy mezczyzna w czapce. - Ale - i wybacz mi moje slowa - ci z nas, ktorzy mieszkaja w Hallandren, prawie nie interesuja sie juz losem Idris. Ojczyzna nas zawiodla. Dlatego ja opuscilismy i nie potrafimy tam wrocic. -Racja - poparl go inny - jestesmy Idrianami, ale coz, rodziny sa dla nas wazniejsze. Miesiac temu Vivenna poczulaby oburzenie. Jednak czas spedzony na ulicy nauczyl ja, do czego moga przywiesc czlowieka rozpacz i desperacja. Jesli ich rodziny gloduja, to Idris nie moglo znaczyc wiecej. Nie winila ich za te postawe. Nie mogla. -Uwazacie, ze jesli Hallandren podbije Idris, to wasz los sie polepszy? - zapytal Vasher. - Po wybuchu wojny bedziecie traktowani jeszcze gorzej niz dotad. -Sa inne mozliwosci - dodala Vivenna. - Wiem, jak wam ciezko. Jesli wroce do ojca i opowiem mu o tym, moze znajdzie sposob, by sprowadzic was z powrotem do Idris. -Z powrotem do Idris? - podjal jeden z obecnych. - Moja rodzina mieszka w Hallandren od piecdziesieciu lat! -Tak, ale dopoki krol Idris zyje - powiedziala ksiezniczka - bedziecie miec w nim sprzymierzenca. Moglibysmy dzieki dyplomacji sprawic, by wasze zycie odmienilo sie na lepsze. -My nic krola nie obchodzimy - rzucil ktos ze smutkiem. -Mnie obchodzicie - zapewnila Vivenna. Nie klamala. Jej samej wydawalo sie to dziwne, ale w pewien sposob czula sie bardziej zwiazana z Idrianami z T'Telir niz tymi, ktorych zostawila w ojczyznie. Rozumiala ich. -Musimy znalezc sposob, by pokazac wszystkim nasze trudne polozenie i jednoczesnie nie wzbudzic nienawisci - powiedziala. - I uda nam sie. Jak juz mowilam, moja siostra jest zona Krola-Boga. Moze ona bedzie go w stanie przekonac, by sie wami zajeto. I nie dlatego, zeby musial sie bac naszej sily, ale z litosci nad naszym losem. Wciaz kleczala przed nimi, czujac ogromny wstyd. Wstydzila sie lez, nieskromnego stroju i nierownych, krotkich wlosow. Wstydzila sie swojej sromotnej porazki. Jak moglam tak latwo ulec? - myslala. - Ja, przygotowana do wszystkiego. Ja ktora mialam przejac kontrole. Jak moglam czuc gniew tak silny, ze pozwolil mi zignorowac potrzeby moich poddanych, tylko dlatego ze chcialam sie mscic na Hallandren? -Mowi szczerze - zauwazyl ktorys z mezczyzn. - To trzeba jej oddac. -Nie jestem pewien - odparl inny. - Nadal uwazam, ze juz za pozno. -Jesli nawet - dziewczyna nie odrywala wzroku od podlogi - to co macie do stracenia? Pomyslcie o zyciach, ktore mozecie ocalic. Obiecuje wam, ze Idris sobie o was przypomni. Jesli doprowadzicie do pokoju z Hallandren, dopilnuje, by ojczyzna potraktowala was jak bohaterow. -Bohaterow, tak? - rzucil ktos. - Milo by bylo. Nie mysleliby o nas jak o tych, ktorzy porzucili gory, by zyc w bezwstydnym Hallandren. -Prosze - szepnela. -Zobacze, co da sie zrobic - oswiadczyl jeden z mezczyzn i wstal. Poparlo go kilku innych. Oni rowniez wstali i pozegnali sie z Vasherem usciskami reki. Gdy wychodzili, Vivenna wciaz siedziala. Wreszcie w piwnicy zostala tylko ona i Vasher. Usiadl naprzeciwko. -Dziekuje - powiedzial. -Nie zrobilam tego dla ciebie - szepnela. -Wstawaj - powiedzial. - Idziemy. Chce sie spotkac z kims jeszcze. -Ja... - Usiadla na dywanie, starajac sie uporzadkowac rozkolatane emocje. - Dlaczego mam robic, co mi kazesz? Skad mam wiedziec, ze mnie po prostu nie wykorzystujesz? Nie oklamujesz? Tak samo jak Denth? -Nigdy nie bedziesz miec pewnosci - rzucil Vasher podnoszac z kata swoj miecz. - Po prostu musisz mnie sluchac. -Czyli jestem twoim wiezniem? Rzucil na nia spojrzeniem, podszedl i przykucnal. -Sluchaj - zaczal. - Oboje zgadzamy sie co do tego, ze wojna bylaby dla Idris wielkim zlem. Nie bede cie zabierac na zadne akcje ani na spotkania z bandytami. Chce tylko, bys tlumaczyla ludziom, ze nie chcesz wojny. -A jesli ja tego nie chce? - spytala. - Zmusisz mnie? Przygladal sie jej przez chwile, po czym cicho zaklal i wstal, wyciagnal z kieszeni jakis woreczek i rzucil go jej. Sakiewka uderzyla dziewczyne w piers i spadla na podloge. -Idz - syknal. - Wracaj do Idris. Poradze sobie bez ciebie. Vivenna wciaz siedziala i patrzyla na niego. Vasher ruszyl do schodow. -Denth mnie wykorzystal - szepnela jakby wbrew sobie. - A najgorsze jest to, ze wciaz mam wrazenie, ze to jakies nieporozumienie. Nadal czuje, ze jest moim przyjacielem i ze powinnam go odszukac i dowiedziec sie, dlaczego zrobil to, co zrobil. Moze nam wszystkim po prostu cos sie wydaje. Zamknela oczy i oparla glowe na kolanach. -Ale pamietam tez o tym, co zrobil. Parlin, moj przyjaciel nie zyje. Ciala agentow mojego ojca trzymali w workach. Nic juz nie wiem. W piwnicy zalegla cisza. -Nie jestes pierwsza porwana przez niego osoba, ksiezniczko - odezwal sie Vasher. - Denth... on zawsze dziala subtelnie. Czlowiek moze byc zly do szpiku kosci, ale jesli ma charyzme i jest wesoly, inni ludzie chetnie go sluchaja. A nawet lubia. Podniosla na niego wzrok. W oczach stanely jej lzy. Vasher odwrocil sie. -Ja - powiedzial - ja taki nie jestem. Nie umiem swobodnie rozmawiac. Latwo sie denerwuje. Warcze na ludzi. To mi nie przysparza popularnosci. Obiecuje ci jednak, ze nigdy cie nie oklamie. - Spojrzal jej w oczy. - Chce powstrzymac te wojne. W tej chwili nie liczy sie dla mnie nic innego. Przyrzekam. Dziewczyna nie byla pewna, czy mu wierzy. A jednak poczula, ze wlasnie tego chce. Idiotko, pomyslala, znow trafisz do czyjejs niewoli. Wiedziala juz, ze ocenianie ludzkich charakterow nie idzie jej najlepiej. Niemniej nie podniosla sakiewki z pieniedzmi. -Chce pomoc. Pod warunkiem, ze nie bede musiala robic nic wiecej, poza tlumaczeniem. Ze nie chce, by Idris przegralo. -Wystarczy. Zawahala sie. -Naprawde uwazasz, ze to sie moze udac? Ze zatrzymamy wojne? Vasher wzruszyl ramionami. -Mozliwe. O ile tylko powstrzymam sie przed spuszczeniem tym Idrianom tegiego lomotu za to, ze zachowuja sie jak idioci. Pacyfista z problemami osobowosciowymi, pomyslala ze smutkiem Co za polaczenie. Troche takie jak idrianska ksiezniczka posiadajaca wystarczajaco wiele Oddechow, by zasiedlic nimi mala wioske. -Takich miejsc jak to jest wiecej - powiedzial Vasher. - Zaprowadze cie tam. -Dobrze - zgodzila sie i wstala, starajac sie nie patrzec na miecz. Nawet teraz w dziwny sposob czula bijace od niego fale nudnosci. Vasher skinal glowa. -Nie na kazdym spotkaniu bedzie az tylu ludzi. Nie mam takich znajomosci jak Denth i nie przyjaznie sie z nikim waznym. Znam tylko robotnikow. Bedziemy musieli tez odwiedzic farbiarnie, a moze nawet niektore plantacje. -Rozumiem - powiedziala. Vasher nie powiedzial juz nic, tylko podjal z ziemi porzucona sakiewke i wyprowadzil Vivenne na ulice. A wiec, przemknelo jej przez mysl, znow sie zaczyna. Mam tylko nadzieje, ze tym razem stoje po wlasciwej stronie. 44 Siri czule przygladala sie Susebronowi, ktory pochlanial trzeci juz dzisiaj deser. Jedli kolacje. Kolejne potrawy znosili z zastawionego stolu na podloge. Niektore dania pozerali w calosci, inne ledwie tylko probowali. Tamta, pierwsza noc, kiedy wladca zamowil jedzenie do sypialni, zapoczatkowala tradycje. Teraz posylali po kolacje co wieczor, zawsze po tym, jak Siri odegrala juz swoje przedstawienie dla kaplanskich uszu. Susebrona zwykle bardzo to bawilo, choc kiedy obserwowal ja skaczaca na materacu, w jego oczach pojawiala sie ciekawosc.Krol-Bog, uwolniony spod kurateli strzegacych etykiety kaplanow, okazal sie wielkim lasuchem. -Mysle, ze powinienes uwazac - zauwazyla Siri, gdy pochlonal kolejne ciastko. - Jesli bedziesz ich jesc za duzo, to utyjesz. Susebron siegnal po swoja tabliczke. Nie, nie utyje. -Utyjesz. - Usmiechnela sie. - Tak to po prostu dziala. Nie na bogow - napisal. - Wytlumaczyla mi to matka. Niektorym rosna miesnie, od cwiczen, innym rosna brzuchy od jedzenia. Ale nie Powracajacym. My zawsze wygladamy tak samo. Siri nie potrafila odeprzec tego argumentu. W koncu nic o Powracajacych nie wiedziala. Czy w Idris tez jest takie jedzenie? - spytal. Dziewczyna sie usmiechnela. Wladca byl bardzo ciekaw jej ojczystego krolestwa. Wyczuwala w nim tesknote, chec wyzwolenia sie z palacu i obejrzenia zewnetrznego swiata. A mimo to jednak nie chcial byc nieposluszny, nawet tym surowym zasadom, ktorym byl poddany od dziecka. -Musze cie zepsuc jeszcze bardziej - powiedziala. Zdziwil sie. Co to ma wspolnego z jedzeniem? - spytal. -Nic - odparla. - Ale taka jest prawda. Jestes stanowczo zbyt dobrym czlowiekiem, Susebron. Ironia? - pojawilo sie na tabliczce. - Mam nadzieje, ze tak. - Polowicznie - przyznala. Polozyla sie na brzuchu i spojrzala na meza ponad ich zaimprowizowanym kocem piknikowym. Polowiczna ironia? - napisal. - To cos nowego? - Nie - westchnela. - Czasami nawet ironia przekazuje cos waznego. Nie chce cie zepsuc naprawde, ale wydaje mi sie, ze jestes zanadto posluszny. Powinienes sie stac nieco bardziej zuchwaly. Impulsywny i niezalezny. Trudno byc impulsywnym, kiedy jest sie zamknietym w palacu i otoczonym setkami slug. - Sluszna uwaga. Ale wiesz? Zastanawialem sie nad tym wszystkim, o czym mowilas. Tylko prosze, nie zlosc sie na mnie. Siri drgnela. Zauwazyla w jego oczach wstyd. -No dobrze, co takiego zrobiles? Rozmawialem z kaplanami - wyznal. - Za pomoca pisma rzemieslnikow. Dziewczyna poczula uklucie paniki. -Powiedziales im o nas? Nie, nie - napisal pospiesznie. - Powiedzialem im, ze martwie sie tym, ze bedziemy miec dziecko. Spytalem dlaczego moj ojciec umarl zaraz po moich narodzinach. Siri zmarszczyla czolo. Po czesci chciala, by to jej zostawil tego rodzaju rozmowy. Nie odezwala sie jednak. Nie chciala go ubezwlasnowolniac jak czynili to kaplani. W koncu to jego zyciu grozilo niebezpieczenstwo - zaslugiwal wiec na to, by rowniez dzialac w swojej sprawie. -To dobrze - powiedziala. Nie jestes zla? Wzruszyla ramionami. -Sama cie zachecalam, zebys byl bardziej impulsywny! Nie moge teraz narzekac. I co ci powiedzieli? Wytarl tabliczke do czysta i zaczal pisac. Powiedzieli, zebym sie nie martwil i ze wszystko bedzie dobrze. Pytalem wiec raz po raz, a oni wciaz mnie zbywali mglistymi odpowiedziami. Siri powoli skinela glowa. Boli mnie to, ale zaczynam podejrzewac, ze masz racje. Zauwazylem, ze ostatnio straznicy i Rozbudzajacy nie odstepuja mnie prawie na krok. Co wiecej, wczoraj nie poszlismy nawet na Zgromadzenie Dworskie. - Tak, to zly znak - przytaknela. - Ja tez nie dowiedzialam sie zbyt wiele. Sprowadzilam sobie trzech bajarzy, ale zaden nie wiedzial niczego wiecej, niz opowiedzial mi Hoid. Wciaz myslisz, ze moze tu chodzic o moje Oddechy? Dziewczyna skinela glowa. -Pamietasz, co mowilam po rozmowie z Treledeesem? Wyrazal sie o twoich Oddechach z wielka czcia. Dla niego ta BioChroma to cos, co nalezy przekazywac z pokolenia na pokolenie, niczym stary rodowy gobelin. W jednej z bajek w mojej ksiazce - napisal Susebron - pojawia sie magiczny miecz. Mlody chlopak dostaje go od swojego dziadka, po czym okazuje sie, ze ten miecz byl wielkim symbolem krolewskiego rodu. -Co chcesz przez to powiedziec? - spytala. Moze cala monarchia Hallandren nie jest w istocie niczym innym jak tylko sposobem na bezpieczne przechowywanie Oddechu. Jedynym skutecznym sposobem na bezpieczne przekazywanie BioChromy jest wykorzystywanie ludzi jako jej nosicieli. Dlatego tez stworzono dynastie Krolow-Bogow, ktorych zadaniem jest przenoszenie Oddechow z ojca na syna. -Znaczyloby to, ze Krol-Bog jest w jeszcze bardziej doslownym sensie Kielichem, naczyniem, niz ja. Wladca bylby czyms w rodzaju pochwy na magiczna bron. Wlasnie tak - pojawilo sie na tabliczce. Dlon Susebrona poruszala sie szybko. - To z powodu Oddechow moj rod stal sie rodem wladcow. Ponadto cala ta BioChroma musiala przypasc w udziale Powracajacym, gdyz inaczej krol i bogowie rywalizowaliby ze soba o wladze. -To mozliwe. Bardzo dogodnym dla nich zbiegiem okolicznosci jest tez to, ze dziecko Krola-Boga zawsze rodzi sie martwe i potem Powraca... Nagle urwala. Susebron takze zrozumial. Chyba - napisal - ze kolejni wladcy nie sa tak naprawde dziecmi poprzednich Krolow-Bogow. Reka zaczela mu lekko drzec. -Austre! - rzucila dziewczyna. - Boze Kolorow! Wlasnie tak! Gdzies w tym krolestwie umarlo i Powrocilo jakies dziecko. Dlatego tak im pilno. Maja juz nastepnego Krola-Boga, a teraz zalezy im na podtrzymaniu pozorow! Poslubili nas, teraz chca, zebym jak najszybciej zaszla w ciaze, a potem podmienia naszego potomka za tamto Powracajace. Po czym zabija mnie i w jakis sposob odbiora mi Oddechy - napisal. - Obdarza nimi to dziecko, ktore zajmie moj tron. - Czekaj. Czy naprawde zdarza sie, by male dzieci Powracaly? - spytala. Tak - napisal. -Ale jak to mozliwe? Czy dzieci moga umrzec w heroiczny czy symbolizujacy jakas cnote sposob? Susebron sie zawahal. Dziewczyna zrozumiala, ze nie potrafi jej odpowiedziec. Powracajace dziecko. W jej ojczyznie nie uwazano, by ludzie Powracali z powodu jakichs szczegolnych zalet charakteru. Te teorie wyznawano tylko w Hallandren. Siri uznala to za luke w miejscowej teologii, ale nie chciala Susebrona naciskac. I tak juz zanadto przejmowal sie tym, ze mloda zona nie wierzy w jego boskosc. Wyprostowala sie. -Ale to nie ma znaczenia - rzucila. - Wazniejsze jest co innego. Jesli Krolowie-Bogowie sa tak naprawde naczyniami do przekazywania Oddechow, to dlaczego kaplani w ogole klopocza sie z wymiana wladcy? Dlaczego Oddechu nie moze przechowywac po prostu jedna i ta sama osoba? Nie wiem - przyznal Susebron. - To nie ma sensu, prawda? Moze niepokoi ich to, ze trzymaja w niewoli jednego wladce przez tak dlugi czas? A moze chodzi o to, ze dzieci latwiej kontrolowac? -Jesli tak, to zmienialiby ich czesciej - stwierdzila Siri. - Niektorzy z Krolow-Bogow zyli przeciez bardzo dlugo. Oczywiscie moze to tez miec cos wspolnego z charakterem wladcy. Jesli okazuje sie zbyt niepokorny... Ale ja robie wszystko, czego ode mnie oczekuja! - napisal. - Sama narzekalas na moja pokore. - Owszem, w porownaniu ze mna faktycznie jestes pokorny - powiedziala. - Ale z ich punktu widzenia mozesz byc wrecz dzikusem. W koncu nauczyles sie pisac i ukrywales przed nimi ksiazke. Moze znaja cie na ty dobrze, by zdawac sobie sprawe, ze nie bedziesz wiecznie posluszny. Teraz wiec, kiedy pojawila sie okazja, by cie wymienic, nie chca jej przegapic. Moze - napisal. Siri raz jeszcze przebiegla mysla wszystkie dotychczasowe wnioski, przyjrzala sie im krytycznie. Zdawala sobie sprawe, ze wciaz tylko spekuluja. Niemniej wszyscy przeciez wiedzieli, ze Powracajacy nie moga plodzic dzieci. Dlaczego wiec rod Krolow-Bogow mialby byc inny? Mozliwosc, ze byla to tylko zaslona dymna dla podmiany jednego wladcy na drugiego wydawala sie w tym swietle realna. Wciaz jeszcze nie odpowiedzieli tez na najwazniejsze pytanie. W jaki sposob kaplani chcieli pozbawic Susebrona jego Oddechow? Susebron odchylil sie w tyl i spojrzal na powale. Siri przyjrzala sie mu i zauwazyla w jego oczach cien smutku. -O co chodzi? - spytala. Wladca tylko pokrecil glowa. -Powiedz, prosze. Co sie stalo? Siedzial przez chwile nieruchomo, po czym opuscil wzrok na tabliczke i zaczal pisac. Jesli to, co powiedzialas jest prawda, to kobieta, ktora mnie wychowala nie byla moja prawdziwa matka, a ja przyszedlem na swiat w jakims nieznanym miejscu. Kaplani zabrali mnie zaraz po moim Powrocie, i wychowali w palacu jako "syna" Krola-Boga, ktorego zabili. Dziewczyna zrozumiala, ze Susebron cierpi, i sama poczula ucisk w gardle. Obeszla koc, usiadla obok meza, objela go i zlozyla glowe na jego ramieniu. Ona byla jedyna osoba w zyciu, ktora okazala mi dobroc - pisal. - Kaplani mnie czcza i dbaja o mnie, a przynajmniej dotad tak uwazalem. Ale nigdy nie zaznalem od nich milosci. Tylko od matki. A teraz nie wiem nawet, kto byl moja prawdziwa matka. -Skoro cie wychowala, to ona byla twoja matka - stwierdzila Siri. - Nie ma znaczenia, kto cie urodzil. Nie odpowiedzial. -A moze ona byla twoja prawdziwa matka - podjela dziewczyna. - Skoro przemycili do palacu ciebie, mogli to samo zrobic z nia. Kto zajalby sie toba lepiej od niej? Skinal glowa i zaczal pisac na tabliczce, uzywajac tylko jednej reki, druga obejmowal Siri w pasie. Moze masz racje. Choc teraz zaczynam miec podejrzenia co do jej smierci. W koncu byla jedna z niewielu osob, ktore mogly zdradzic mi prawde. Ta mysl zasmucila go jeszcze bardziej. Siri przywarla do meza mocniej i wtulila policzek w jego piers. Opowiedz mi o swojej rodzinie, prosze - napisal. -Ojciec czesto sie na mnie denerwowal - przyznala. - Ale kochal mnie. Kocha mnie. Chcial po prostu, zebym sie zachowywala tak, jak sobie to wyobrazal. I... coz, im dluzej jestem w Hallandren, tym czesciej mysle, ze mial racje. Powinnam byla go sluchac, przynajmniej troche czesciej. Moj starszy brat nazywa sie Ridger - ciagnela. - Bez przerwy wpadal przeze mnie w tarapaty. Jest nastepca tronu, a ja wciaz psulam mu charakter, oczywiscie trwalo to do chwili, w ktorej dorosl na tyle, by zrozumiec na czym polegaja jego obowiazki. Jest troche podobny do ciebie. Ma bardzo dobre serce i zawsze stara sie postepowac slusznie. Choc jest tez cos, co was rozni. Ridger nie jada tylu slodyczy. Susebron usmiechnal sie nieznacznie i lekko scisnal jej ramie. -Jest tez Fafen. Ale jej nie znam zbyt dobrze. Gdy bylam jeszcze mala, wstapila do klasztoru - bardzo mnie to ucieszylo. W Idris to obowiazek, by jedno z dzieci kazdej rodziny poswiecilo sie duchownemu zyciu. To mnisi produkuja zywnosc dla ubogich i zajmuja sie innymi koniecznymi pracami w miescie. Sprzataja, maluja, opiekuja sie roslinnoscia. Robia wszystko, czego potrzeba ludziom. Wyciagnal reke do tabliczki. To troche jak krol - napisal. - Zyja po to, by sluzyc innym. - Jasne - odparla Siri - tyle ze nie tkwia w zamknieciu i jesli zechca, moga w kazdej chwili zrezygnowac. Tak czy inaczej, ucieszylam sie, ze to Fafen trafila do klasztoru, a nie ja. Oszalalabym tam. Mnisi musza przez caly czas zachowywac sie godnie i jak najmniej pretensjonalnie. Twoje wlosy by tam nie pasowaly - zauwazyl. -Zdecydowanie nie - przyznala. Chociaz - pojawilo sie na tabliczce i wladca zmarszczyl nieco brwi - ostatnio ich kolor nie zmienia sie juz tak czesto. -Musialam sie nauczyc lepiej nad nimi panowac. - Dziewczyna skrzywila sie. - Przez nie inni ludzie zbyt latwo odczytuja moj nastroj. Prosze. - Zmienila odcien z czarnego na zloty. Susebron usmiechnal sie i przeczesal palcami jej dlugie loki. -Poza Fafen - podjela Siri - jest jeszcze tylko najstarsza z nas, Vivenna. To ona miala zostac twoja zona. Cale zycie strawila na przygotowaniach do przeprowadzki do Hallandren. Musi mnie teraz nienawidzic - zauwazyl wladca. - Dorastala. Wiedzac, ze zostanie zmuszona do porzucenia rodziny i zamieszkania z mezczyzna, ktorego nawet nie widziala. -Bzdura - zachnela sie dziewczyna. - Ona tylko na to czekala. Nie sadze, by Vivenna byla zdolna do nienawisci. Zawsze byla ta lepsza siostra. Spokojna, zrownowazona i doskonala. Na czole Susebrona pojawila sie zmarszczka. -To zabrzmialo gorzko, prawda? - Siri westchnela. - Nie chcialam. Naprawde kocham Vivenne. Zawsze przy mnie byla i troszczyla sie o mnie. Zawsze jednak mialam wrazenie, ze za bardzo sie przy tym starala. Moja starsza siostra. Wyciagala mnie z klopotow, spokojnie mnie karcila, a potem pilnowala, by ojciec nie karal mnie zbyt surowo. - Umilkla na moment. - W domu na pewno wszyscy sie teraz o mnie martwia. Mam wrazenie, ze to ty martwisz sie o nich - napisal. -To prawda - przyznala. - Sluchalam dyskusji kaplanow. Nie wyglada to dobrze. W T'Telir mieszka wielu Idrian i ci emigranci wszczynaja rozruchy. Kilka tygodni temu straz miejska musiala wyslac wojsko do jednego z ich slumsow. A to nie pomaga poprawic relacji miedzy naszymi krolestwami. Susebron nie napisal nic, tylko raz jeszcze objal ja i przyciagnal do siebie. Zrobilo sie jej bardzo przyjemnie. Bardzo. Po kilku minutach zabral reke i niepewnie napisal, scierajac slowa kilka razy. Wiesz, mylilem sie. -Co do czego? Co do jednej sprawy o ktorej wczesniej rozmawialismy. Napisalem, ze moja matka byla jedynym czlowiekiem w zyciu, ktory okazal mi dobroc. To nieprawda. Jest jeszcze jedna taka osoba. Przestal pisac i popatrzyl jej w oczy. Po chwili znow spojrzal na tabliczke. Nie musialas mnie tak potraktowac - pisal. - Moglas mnie znienawidzic za to, ze oderwalem cie od rodziny i ojczyzny. Zamiast tego jednak nauczylas mnie pisac. Zaprzyjaznilas sie ze mna. Pokochalas mnie. Popatrzyl na nia. Ona spojrzala na niego. Wtedy, niesmialo, pochylil sie i pocalowal ja. O rany... - przemknelo Siri przez glowe, w ktorej natychmiast pojawily sie dziesiatki argumentow przeciw. Nie byla jednak w stanie sie opierac, czy chocby poruszyc. Nie mogla zrobic nic. Mogla tylko odpowiedziec na jego pocalunek. Zrobilo sie jej goraco. Wiedziala, ze musza przestac, gdyz inaczej kaplani dostana to, czego chcieli. Rozumiala to wszystko, a jednak wewnetrzny sprzeciw zaczal wydawac sie mniej i mniej racjonalny. Calowala go, oddychala coraz szybciej. Przerwal, wyraznie niepewny, co powinien teraz zrobic. Siri podniosla, na niego wzrok, ciezko dyszala. Mgnienie potem przyciagnela go na wrot ku sobie i poczula jak jej wlosy zalewa gleboka namietna czerwien W tej chwili przestala czymkolwiek sie przejmowac. Susebron nie wiedzial, co robic. Ale ona wiedziala. Chyba dzialam zbyt pochopnie, pomyslala, zrywajac z siebie koszule. Powinnam nauczyc sie kontrolowac takie impulsy. Pomysle o tym kiedy indziej. 45 Tej nocy Dar Piesni ujrzal we snie plonace T'Telir. Widzial martwego Krola-Boga i scielace sie na ulicach trupy zolnierzy. Zobaczyl Niezywych mordujacych ludzi w kolorowych strojach.Przysnil mu sie takze czarny miecz. 46 Vivenna jadla z trudem. Suszone mieso okropnie cuchnelo rybami i morzem. Nauczyla sie jednak, ze kiedy oddycha ustami, jest w stanie zmniejszyc okropny posmak. Po kazdym kesie przeplukiwala usta kilkoma lykami cieplej, przegotowanej wody.Byla w pokoju sama. Male pomieszczenie w jednym z budynkow nieopodal slumsow. Vasher placil za nie kilka sztuk zlota dziennie, ale teraz go nie bylo. Wyszedl wczesnie do miasta. Spieszyl sie, by zalatwic jakas sprawe. Skonczyla jesc, oparla sie wygodnie i zamknela oczy. Dotarla do momentu, w ktorym mimo wyczerpania sen nie chcial latwo przyjsc. To, ze pokoik byl tak maly rowniez nie pomagalo. Ciezko sie jej bylo chocby wyciagnac. Vasher nie przesadzal, gdy zapowiadal, ze ich praca bedzie ciezka. Odbywali spotkanie za spotkaniem. Rozmawiala z Idrianami, pocieszala ich, blagala, by nie parli do wojny z Hallandren. Nie odwiedzali - jak wczesniej z Denthem - zadnych restauracji. Nie jadali w towarzystwie dobrze ubranych, otoczonych ochroniarzami, ludzi. Rozmawiala z umeczonymi robotnikami i ubogimi kobietami. Wielu z nich nie palalo zadza rebelii wielu nawet nie mieszkalo w slumsach. Stanowili jednak wazna czesc idrianskiej wspolnoty w T'Telir i ich zdanie moglo miec znaczenie dla pozostalych. Lubila ich. Wspolczula im. Pracujac w ten sposob, czula sie o wiele lepiej niz kiedy spotkania organizowal Denth. Ponadto, na ile byla to w stanie ocenic, Vasher rzeczywiscie byl wobec niej uczciwy. Postanowila zaufac instynktowi i zdecydowala sie mu pomagac, przynajmniej przez jakis czas. Vasher nie pytal jej, czy chce to ciagnac. Po prostu prowadzal ja z miejsca na miejsce i oczekiwal, ze Vivenna odegra swa role. Tak tez sie dzialo. Dziewczyna spotykala sie z ludzmi i prosila ich o wybaczenie, mimo ze wyczerpywalo ja to emocjonalnie. Nie byla pewna, czy zdola naprawic wyrzadzone przez siebie szkody, ale probowala z calych sil. Miala wrazenie, ze Vasher docenia te jej determinacje i obdarzyl ja szacunkiem, chociaz musiala o to zabiegac duzo bardziej usilnie niz wczesniej, pracujac z Denthem. Denth mnie przez caly czas oszukiwal, myslala, nadal czujac uklucia zwatpienia. W glebi ducha nadal nie chciala w to wierzyc. Pochylila sie, wpatrzona w naga sciane malenkiego pokoju. Zadrzala. Dobrze, ze ostatnio tak ciezko pracowala. Dzieki temu nie miala sily zastanawiac sie nad roznymi innymi rzeczami. Niepokojacymi rzeczami. Kim byla? Jak miala sie teraz okreslic, kiedy wszystko czym byla dotad i wszystko, co probowala osiagnac, rozpadlo sie w gruzy? Nie mogla byc dluzej Vivenna, pewna siebie ksiezniczka. Tamta osoba umarla i zostala pogrzebana w piwnicy wraz z krwawym cialem Parlina. Dawna pewnosc pochodzila z naiwnosci. Rozumiala, jak latwo bylo nia grac najemnikom. Poznala cene ignorancji i doswiadczyla ponurej prawdy o biedzie. Ta druga kobieta jednak takze nie mogla pozostac - nie mogla byc bezdomna z ulicy, zlodziejka, pobita ladacznica. To rowniez nie byla ona. Miala wrazenie, ze te kilka tygodni w slumsach bylo jakims koszmarem, sprowadzonym przez osamotnienie i szok doznanej zdrady, do ktorych dolozylo sie to, ze stala sie Bezbarwna i wycienczona choroba. Gdyby udawala, ze to jest jej prawdziwe ja, stalaby sie tylko nedzna parodia ludzi, ktorzy naprawde musieli zyc na ulicach. Ludzi, miedzy ktorymi sie kryla i ktorych nieudolnie probowala nasladowac. Co wiec z tego wynikalo? Czy byla ta proszaca, cicha ksiezniczka, ktora klekala ze spuszczona glowa i blagala prostych chlopow o wysluchanie? To takze byla po czesci tylko rola. Bylo jej naprawde przykro, ale swoja odrzucona dume wykorzystywala jako narzedzie. To rowniez nie byla ona. Kim wiec jest? Wstala i poczula, jak napieraja na nia sciany malenkiego pomieszczenia. Otworzyla drzwi. Okolica nie byla slumsem, ale nie byla tez bogata. Zwykla dzielnica. Barw na ulicy bylo wystarczajaco wiele, by domy wygladaly przyjemnie, ale same budynki byly male i w kazdym gniezdzilo sie po kilka rodzin. Spacerowala ulica, uwazajac, by nie oddalic sie zbytnio od wynajmowanego przez Vashera pokoju. Szla pod drzewami, podziwiajac ich kwiaty, Kim jest? Co z niej zostalo teraz, gdy nie byla juz ksiezniczka i pozbyla sie nienawisci do Hallandren? Czula determinacje. Tak, to uczucie z pewnoscia stanowilo jej czesc, i to taka, ktora lubila. Przedtem zmusila sie by stac sie kobieta, jaka powinna byc, by poslubic Krola-Boga. Pracowala wtedy ciezko i by osiagnac cel, poswiecila sama siebie. Byla tez hipokrytka. Dopiero teraz rozumiala, co oznacza prawdziwa pokora. W porownaniu z tym jej poprzednie zycie wydawalo sie bardziej pretensjonalne i aroganckie niz jakakolwiek kolorowa spodniczka, czy bluzka. Wierzyla w Austre. Kochala doktryne Pieciu Wizji. Pokora. Ofiarnosc Stawianie cudzych problemow ponad wlasnymi. A jednak zaczynala myslec, ze - podobnie jak wielu innych - posunela sie w tym zbyt daleko, ze pozwolila, by dazenie do pokory stalo sie zrodlem nowej dumy. Dostrzegala teraz, ze jej wiara zanadto skupiala sie na takich sprawach jak ubranie, zamiast na ludziach. Popelnila blad. Chciala nauczyc sie Rozbudzania. Dlaczego? Jak to o niej swiadczylo? Czy dlatego chciala poslugiwac sie narzedziem wykletym przez wlasna religie, ze dawalo jej poczucie mocy? Nie, nie chodzilo o to. Przynajmniej taka miala nadzieje. Spogladajac wstecz na swe dotychczasowe zycie, czula irytacje na swa bezradnosc. I to rowniez chyba bylo czescia jej nowego ja. Stala sie kobieta gotowa na wszystko byle tylko nigdy juz nie poczuc bezsily. Dlatego wlasnie tak pilnie sluchala swych nauczycieli w Idris. I dlatego chciala sie nauczyc korzystac z Oddechu. Potrzebowala nauczyc sie wszystkiego, czego tylko bedzie w stanie, chciala byc przygotowana na nadejsc klopotow. Chciala byc przydatna. Mozliwe, ze to rowniez byla arogancja, ale to byla po prostu prawda. Chciala nauczyc sie sposobow przetrwania na swiecie. Najbardziej upokarzajacym elementem jej pobytu w T'Telir byla niewiedza i nie chciala, by to sie kiedykolwiek powtorzylo. Skinela glowa. Zatem czas na cwiczenia, pomyslala, wracajac do pokoju. Gdy znalazla sie wewnatrz, odszukala line - te sama, ktora zwiazal ja Vasher, pierwszy przedmiot, ktory Przebudzila. Wrocila na ulice, trzymajac sznur miedzy palcami, krecac nim. Rozkazy, ktorych nauczyl mnie Denth byly prostymi frazami. Chwytac rzeczy. Chron mnie. Najemnik sugerowal, ze wazna tez jest intencja z jaka Budzi sie przedmioty. Kiedy ozywila swoje wiezy, byla w stanie nimi poruszac jak czescia swego ciala. To bylo cos wiecej niz tylko Rozkaz. Rozkaz ozywial, ale to intencje, zamiary - polecenia jej umyslu - kierowaly dzialaniem przedmiotow. Zatrzymala sie pod duzym drzewem o cienkich, ciezkich od kwiecia galeziach, opuszczajacych sie ku ziemi. Stanela pod konarem i dotknela kory na pniu, by skorzystac z jej koloru. Wyciagnela reke z lina ku galezi. -Chwytac rzeczy - Rozkazala, odruchowo uwalniajac czesc swego Oddechu. Gdy swiat wokol poszarzal, poczula lekkie uklucie paniki. Lina drgnela. Niemniej, zamiast zaczerpnac barwe z drzewa, kolor odplynal z jej koszuli, ktora poszarzala. Lina poruszyla sie, owijajac sie wokol galezi niczym waz. Sznur zacisnal sie mocno i drzewo zaskrzypialo. Drugi koniec liny takze zaczal sie wic i skrecac. Vivenna zmarszczyla czolo i przyjrzala sie temu. Wreszcie zrozumiala, co sie dzieje. Lina starala sie pochwycic jej reke drugim koncem. -Przestan - powiedziala. Nie stalo sie nic. Sznur dalej zaciskal sie na galezi -Twoj Oddech do mojego - Rozkazala. Lina przestala sie poruszac, Oddech wrocil do dziewczyny. Strzasnela sznur z drzewa. No dobrze, zastanowila sie. "Chwytac rzeczy" dziala, ale nie jest to konkretny rozkaz. Lina zwinie sie wokol celu, ale takze wokol mojej reki. Moze sprobuje inaczej? -Trzymaj galaz - rzucila Rozkaz. I znow wyplynal z niej Oddech. Tym razem wiecej. Jej spodnie poszarzaly. Koniec liny drgnal i chwycil galaz. Reszta sznura pozostala nieruchoma. Dziewczyna usmiechnela sie. A zatem, im bardziej zlozony jest Rozkaz, tym wiecej zuzywa BioChromy Odebrala swoj Oddech. Tak jak zapowiedzial to Vasher, przywrocenie Oddechu nie wstrzasnelo jej zmyslami, poniewaz po prostu powrocil do swego normalnego stanu. Gdyby pozostala bez Oddechu przez kilka dni, przezylaby odzyskanie mocy bardziej intensywnie. Przypominalo to nieco pierwszy kes smakowitej potrawy. Spojrzala na swoje ubranie. Bylo teraz zupelnie szare. Wiedziona ciekawoscia raz jeszcze sprobowala Przebudzic line. Nie stalo sie nic. Podniosla z ziemi patyk i ponowila probe. Tym razem podzialalo, a kolor znikl z patyka, choc wymagalo to o wiele wiecej Oddechow. Moze dlatego, ze samo drewienko nie bylo zbyt kolorowe. Z kolei proba zaczerpniecia koloru z pnia drzewa nie przyniosla rezultatow. Byc moze nie mozna bylo czerpac barw z zywych istot. Dziewczyna odrzucila patyk i przyniosla z pokoju kilka kolorowych chusteczek Vashera. Wrocila do drzewa. I co teraz? - zastanowila sie. Czy mogla umiescic Oddech w linie i rozkazac jej zlapac cos potem? Jak miala sformulowac takie polecenie? -Chwytac rzeczy, ktore kaze ci trzymac - Rozkazala. Nic sie nie wydarzylo. -Trzymaj te galaz, kiedy ci powiem. I znow nic. -Trzymaj, cokolwiek powiem. Nic. -Kaz jej: "Chwytac, kiedy rzuce" - rozleglo sie za jej plecami. Vivenna podskoczyla i zawirowala w miejscu. Za nia stal Vasher. Szpona Nocy trzymal przed soba, ostrzem w dol. Swoj worek przerzucil przez ramie. Dziewczyna zalala sie rumiencem i spojrzala na line. -Chwytac, kiedy rzuce - powiedziala, czerpiac kolor z chusteczki. Ulecial z niej Oddech, ale lina wciaz zwisala bezwladnie. Cisnela ja w drzewo, trafiajac w jedna z galezi. Sznur natychmiast okrecil sie, splatajac galaz z jej sasiadka, i przyciagnal je mocno do siebie. -Przydatne - stwierdzila Vivenna. -Mozliwe. Ale rowniez niebezpieczne - powiedzial Vasher, unoszac brew. -Dlaczego? -Sprobuj odzyskac line. Dziewczyna zamarla. Dotarlo do niej, ze galezie, wokol ktorych oplotla sie lina znajduja sie poza zasiegiem jej ramion. Podskoczyla, probujac dosiegnac sznura. -Zwykle uzywam dluzszej liny - rzucil Vasher. Chwycil Szpona Nocy za ostrze i uniosl go, zaczepil rekojescia o galaz i sciagnal ja w dol. - Majac przez caly czas w reku jeden z koncow, nie musisz sie martwic, ze ktos ci ja odbierze. Poza tym mozesz Budzic dopiero wtedy, gdy potrzebujesz, przez co nie trzymasz Oddechow przez caly czas w linie. Pamietaj, ze moga ci sie przydac do czegos innego. Vivenna skinela glowa i odzyskala swoje Oddechy ze sznura. -Chodz - rzucil, ruszajac z powrotem w kierunku pokoju. - Wystarczy juz tego przedstawienia. Dziewczyna poszla za nim. Zauwazyla, ze na ulicy zatrzymalo sie kilku przechodniow, ktorzy obserwowali ja z zaciekawieniem. -Jak oni to zauwazyli? - spytala. - Przeciez nie robilam tego tak otwarcie. Vasher prychnal. -A ilu ludzi chodzi po T'Telir w szarym ubraniu? Vivenna zalala sie rumiencem i wrocila do ciasnego pokoiku. Mezczyzna odlozyl worek i oparl Szpona Nocy o sciane. Vivenna przyjrzala sie mieczowi. Wciaz nie byla pewna, co ma o tej broni myslec. Za kazdym razem, gdy na nia patrzyla, czula lekkie mdlosci. Wspomnienie tego, jak zle sie poczula, gdy jej dotknela, bylo wciaz swieze. No i ten glos, ktory rozlegl sie w jej glowie. Czy naprawde go uslyszala? Za kazdym razem, kiedy pytala o to Vashera, odpowiadal jej w charakterystyczny, zwiezly sposob i unikal wyjasnien. -Czy ty przypadkiem nie jestes Idrianka? - spytal Vasher, odwracajac jej uwage. -O ile mi wiadomo - odparla. -Jak na wyznawczynie Austre jestes niezwykle zafascynowana Budzeniem - zauwazyl. Siedzial z zamknietymi oczyma i glowa oparta o drzwi. -Nie jestem zbyt dobra Idrianka - usiadla. - Juz nie. Postanowilam wiec nauczyc sie korzystac z tego, co i tak nosze w sobie. Skinal glowa. -Rozumiem. Nigdy nie bylem w stanie pojac, dlaczego austryzm tak nagle przestal pochwalac Rozbudzanie. -Nagle? Znow pokiwal glowa, wciaz nie otwierajac oczu. -Przed Wielowojniem bylo inaczej. -Naprawde? -Oczywiscie - potwierdzil. Czesto rozmawial z nia w ten sposob. Mowil o rzeczach, ktore jej wydawaly sie tak niezwykle, ze az nierealne, a jednak opowiadal o nich tak, jakby dla niego byly zupelnie oczywiste. Nie przypuszczal. Nie wahal sie, Zupelnie jakby wiedzial wszystko. Vivenna zaczynala rozumiec, dlaczego mial problemy z porozumieniem sie z innymi ludzmi. -Ale, ale - Vasher otworzyl oczy. - Zjadlas cala te kalamarnice? Skinela. -To mieso? To byla kalamarnica? -Tak - powiedzial. Otworzyl worek i wyjal kolejna porcje suszonego miesa, wyciagnal reke ku niej. - Chcesz jeszcze? -Nie, dziekuje. - Dziewczyna poczula mdlosci. Zawahal sie, widzac jej mine. -Co? Trafil ci sie zepsuty kawalek? Pokrecila glowa. -No to o co chodzi? - zapytal. -O nic. Uniosl brew. -Powiedzialam juz, ze o nic. - Odwrocila glowe. - Po prostu nie przepadam za owocami morza. -Nie? - zdziwil sie. - Przeciez karmie cie nimi od pieciu dni. Pokiwala glowa. -I zawsze zjadalas. -Karmisz mnie - powiedziala. - Nie chce narzekac na to, co mi dajesz. Zmarszczyl brwi, odgryzl kawalek kalamarnicy i zaczal przezuwac. Wciaz mial na sobie to znoszone, niemal zniszczone, ubranie, ale Vivenna przebywala z nim na tyle dlugo, by sie przekonac, ze Vasher utrzymywal je w czystosci. Bylo go stac na nowy stroj, ale z jakiegos powodu wciaz nosil stary plaszcz i spodnie. Rowniez na twarzy mial przez caly czas ten swoj pol zarost, pol brode. Najwyrazniej nie rosla, Vivenna bowiem ani razu nie widziala, by ja przycinal, czy golil. Jak to sie dzialo, ze wciaz byla tej samej dlugosci? Czy robil to specjalnie, czy moze przykladala do tego zbyt duza wage? -Jestes inna, niz sie spodziewalem - odezwal sie po chwili. -Kilka tygodni temu zapewne spelnilabym twoje oczekiwania - zauwazyla. -Watpie - odparl, gryzac kawalek miesa. - Nie moglas nabrac takiej wytrwalosci wskutek kilku marnych tygodni na ulicy. Ani przekonania o tym. ze jestes meczennica. Spojrzala mu w oczy. -Chce, zebys powiedzial mi wiecej o Rozbudzaniu. -A co chcesz wiedziec? - Wzruszyl ramionami. -Nawet nie wiem, co mam ci odpowiedziec - przyznala. - Denth nauczyl mnie kilku Rozkazow, ale zrobil to dopiero tego samego dnia, kiedy mnie porwales. Vasher skinal glowa. Przez jakis czas siedzieli w milczeniu. -No i? - podjela wreszcie. - Powiesz cokolwiek? -Mysle - rzucil. Tym razem to ona uniosla brew. -Budze juz od bardzo, bardzo dawna. - Skrzywil sie. - I od zawsze mam klopot, kiedy przychodzi mi o tym opowiadac. Nie popedzaj mnie. -W porzadku - powiedziala. - Nie spiesz sie. Rzucil na nia okiem. -I nie probuj traktowac mnie z gory. -Nie robie tego, po prostu staram sie byc mila. -Wiec nastepnym razem badz mila z mniejsza doza wyzszosci w glosie. Wyzszosci? - powtorzyla w duchu. Nie odezwalam sie protekcjonalnie! Popatrzyla na mezczyzne, wciaz jedzacego suszona kalamarnice. Im dluzej z nim przebywala, tym mniej grozny jej sie wydawal, choc jednoczesnie coraz czesciej ja draznil. Pol miasta uslane jest trupami ludzi, Ktorych zabil ten jego miecz, pomyslala. Juz kilka razy rozwazala, czy nie powinna uciec od Vashera, ale zawsze dochodzila do wniosku, ze byloby to glupie. W jego wysilkach zmierzajacych do powstrzymania wojny nie wyczuwala falszu, i wciaz wierzyla w obietnice, ktora zlozyl jej tamtego pierwszego dnia. Wierzyla szczerze. I niechetnie. Postanowila wiec miec po prostu oczy szeroko otwarte. -No dobrze - odezwal sie. - Mysle, ze tak bedzie najlepiej. Meczy mnie juz to, ze chodzisz ze swoja aura i nie umiesz z niej nawet skorzystac. -A zatem? -Zatem mysle, ze powinnismy zaczac od teorii - powiedzial. - Istnieja cztery rodzaje BioChromatycznych istot. Pierwszym i najbardziej widowiskowym sa Powracajacy. W Hallandren nazywaja ich bogami ale ja nazwalbym ich raczej Spontanicznymi Rozumnymi Manifestacjami BioChromy w Ciele Zmarlego Nosiciela. To, co w nich niezwykle to fakt, ze sa jedynymi istotami BioChromatycznymi, ktore powstaja w sposob naturalny, co teoretycznie tlumaczy dlaczego nie moga uzywac ani przekazywac swojej BioChromatycznej Inwestycji. To wyjasnia rowniez powod, dla ktorego Typ Pierwszy zachowuje swiadomosc. Vivenna zamrugala. Nie spodziewala sie wykladu. -Bardziej interesuja cie istoty Typu Drugiego i Typu Trzeciego - ciagnal Vasher. - Typ Dwa to Nieswiadome Manifestacje BioChromy w Ciele Zmarlego Nosiciela. Mozna je tworzyc tanim kosztem, nawet za pomoca podstawowych Rozkazow. Pozostaje to w zgodzie z Prawem BioChromatycznej Paralelnosci: im bardziej nosiciel przypomina ksztaltem zywa istote, tym latwiej go Rozbudzic. BioChroma jest energia zycia, wiec poszukuje swych nosicieli wsrod bytow, ktore przypominaja zywe istoty. To jednak prowadzi nas do kolejnego prawa - Prawa Porownywalnosci. Glosi ono, ze liczba Oddechow wymaganych do Rozbudzenia czegos niekoniecznie decyduje o mocy tego bytu po Przebudzeniu. Kwadratowa szmatka i szmatka w ksztalcie czlowieka beda wymagac do Przebudzenia roznej ilosci BioChromy, ale po Inwestycji beda zasadniczo tak samo silne, wyjasnienie tego faktu jest bardzo proste. Niektorzy wyobrazaja sobie Rozbudzanie na podobienstwo napelniania kubka woda. Wlewasz wode do pelna i przedmiot ozywa. Ale to zwodnicza analogia. Pomysl o Budzeniu raczej jak o wywazaniu drzwi. Uderzasz je i uderzasz, jedne poddaja sie latwiej od innych, ale kiedy juz je wywazysz, sluza mniej wiecej temu samemu celowi. Rozumiesz? - Spojrzal na Vivenne. -Hm - mruknela. Cala mlodosc spedzila, wysluchujac wykladow swych nauczycieli, ale Vasher byl gorszy nawet od nich. - Troche tego duzo jak na jeden raz. -Chcesz sie uczyc czy nie? Spytales mnie, czy zrozumialam, pomyslala. Odpowiedzialam ci. Nie odezwala sie jednak slowem. Postanowila, ze lepiej bedzie pozwolic mu mowic. BioChromatyczne istoty Typu Drugiego - podjal - to to, co w Hallandren nazywaja Niezywymi. Roznia sie od Typu Pierwszego na kilka sposobow. Niezywych mozna tworzyc do woli i wymagaja do Przebudzenia niewielu Oddechow - w zaleznosci od zastosowanych Rozkazow od jednego do setek - i podczas Inwestycji korzystaja z wlasnego koloru. Nie posiadaja aury, ale nie musza jesc, czerpiac energie z BioChromy. Moga tez umrzec, a zeby podtrzymac ich przez okres dluzszy od kilku lat po Rozbudzeniu, wymagaja specjalnego roztworu alkoholu. Poniewaz korzystaja z organicznego nosiciela, ich Oddech przywiera do ciala na stale i nie mozna go po Inwestycji odebrac. -Troche o nich wiem - przyznala Vivenna. - Denth ma w druzynie Niezywego. Vasher umilkl. -Tak - powiedzial wreszcie. - Wiem. Vivenna zauwazyla dziwne spojrzenie mezczyzny i zmarszczyla brwi. Przez jakis czas siedzieli w milczeniu. -Mowiles o Niezywych i ich Rozkazach - zachecila po chwili. Vasher skinal glowa. -Budzi sie ich, jak wszystko inne, za pomoca Rozkazu. Nawet twoja religia mowi o Rozkazach. Wedlug niej to Austre Rozkazuje Powracajacym Powracac. -Ciezko jest zrozumiec teorie Rozkazow. Wezmy na przyklad Niezywych. Odkrycie najskuteczniejszego sposobu na doprowadzenie ciala do stanu Niezywego zajelo nam kilka stuleci. Nawet teraz nie ma pewnosci co do tego, jak Rozkazy naprawde dzialaja. I to chyba jest najwazniejsza rzecz, ktora powinnas na poczatku zapamietac. Sprawy zwiazane z BioChroma sa skomplikowane i wiekszosci z nich nie rozumiemy. -Co to znaczy? - spytala. -Dokladnie to, co powiedzialem - odparl Vasher, wzruszajac ramionami. - Tak naprawde nie wiemy, co robimy. -Ale to, co mowisz, brzmi rzeczowo. -Czesc problemow zostala juz rozwiazana. Ale Rozbudzajacy pracuja nad tym dopiero od niedawna. Im wiecej dowiesz sie o BioChromie, tym lepiej pojmiesz, ze nie wiemy o niej wszystkiego i ze nie jestesmy pewni co tak naprawde robimy. Dlaczego konkretne Rozkazy sa tak wazne i dlaczego nalezy je wypowiadac w ojczystym jezyku? Co sprawia, ze pojawiaja sie istoty Typu Pierwszego - Powracajacy? Dlaczego Niezywi bezmyslni, a Powracajacy w pelni rozumni? Vivenna skinela glowa. -Tworzenie BioChromatycznych Istot Typu Trzeciego to to, co tradycyjnie nazywamy Budzeniem - ciagnal Vasher. - Powstaja jako BioChromatyczne manifestacje w organicznym nosicielu, ktory jest bardzo daleki od zycia. Najlepiej sprawdza sie to na tkaninach, choc patyki, trzcina i inne materialy roslinne rowniez daja sie Rozbudzac. -A kosci? - spytala Vivenna. -Kosci sa dziwne - odpowiedzial Vasher. - Do ich Rozbudzenia potrzeba znacznie wiecej Oddechow niz jest to w przypadku calego ciala i nie sa tak elastyczne jak tkaniny. Niemniej, Oddech wplywa w nie latwo, poniewaz byly niegdys zywe i zachowuja ksztalt taki, jaki mialy przed smiercia. -A wiec idrianskie opowiesci o armiach szkieletow nie sa az tak fantastyczne? Vasher zachichotal. -Och, oczywiscie, ze sa. Gdybys chciala Rozbudzic szkielet, musialabys umiescic wszystkie kosci na ich wlasciwych miejscach. To duzo pracy jak na cos, co wymaga do Przebudzenia od piecdziesieciu Oddechow wzwyz. Budzenie nietknietych cial jest po prostu bardziej ekonomiczne, nawet pomimo tego, ze nie mozna z nich odzyskac Oddechu. Choc przyznaje, ze widzialem bardzo ciekawe rzeczy, ktorych dokonano z Przebudzonymi szkieletami. Niemniej Istoty Typu Trzeciego, czyli zwykle Rozbudzone przedmioty, sa inne od tych, o ktorych dotad mowilem. BioChroma nie trzyma sie ich zbyt dobrze. Wobec tego wymagaja sporych Inwestycji, czesto ponad stu Oddechow. Zaleta jest oczywiscie mozliwosc pozniejszego odzyskania tej BioChromy. Umozliwilo to prowadzenie wielu eksperymentow i lepsze zrozumienie technik Rozbudzania. -To znaczy Rozkazow? - spytala Vivenna. -Wlasnie - potwierdzil Vasher. - Jak sama widzialas, wiekszosc podstawowych Rozkazow jest prosta do opanowania. Jesli dany przedmiot moze wykonac polecenie i wydasz je w prosty sposob, Rozkaz zazwyczaj zadziala. -Probowalam kilku prostych Rozkazow - przypomniala. - Wydawalam je linie. I nie zadzialaly. -Mogly brzmiec prosto, ale wcale nie byly proste. Prosty Rozkaz sklada sie zawsze z dwoch slow. Chwytac cos. Trzymac cos. W gore. W dol. Zreszta nawet niektore dwuwyrazowe Rozkazy sa bardziej skomplikowane i wymagaja praktyki w wizualizacji - czy, jesli wolisz, w wyobrazaniu sobie. To znaczy w wykorzystaniu umyslu, by... -To rozumiem - powiedziala. - Cos jak napinanie miesnia. Skinal glowa. -Rozkaz "Chron mnie", choc sklada sie jedynie z dwoch slow, jest szalenie skomplikowany. Tak samo niektore inne, jak "Przynies cos". Wydajac je, nalezy poruszyc przedmiot odpowiednim impulsem. Wlasnie tutaj zaczyna sie obszar naszej niewiedzy. Istnieja zapewne tysiace Rozkazow, ktorych jeszcze nie znamy. Im wiekszej liczby slow uzyjesz, tym bardziej zlozony staje sie element umyslowy Rozkazu. I to dlatego odkrycie nowego Rozkazu potrafi zajac wiele lat. -Tak jak bylo z odkryciem nowego Rozkazu do tworzenia Niezywych - powiedziala z namyslem dziewczyna. - Trzysta lat temu ci, ktorzy potrafili tworzyc Niezywych za pomoca tylko jednego Oddechu, okazali sie skuteczniejsi od tych, ktorzy nie posiedli tej umiejetnosci. I ta nierownosc doprowadzila do wybuchu Wielowojnia. -Tak - przyznal Vasher - a przynajmniej byl to jeden z czynnikow, ktore do tego konfliktu doprowadzily. Wazne jest, bys zrozumiala, ze w sprawach Rozbudzania wciaz jestesmy jak dzieci. Sytuacji nie poprawia tez zachowanie wielu ludzi, ktorzy, jesli nawet naucza sie nowego Rozkazu, nie dziela sie swa wiedza z innymi i zabieraja ja do grobu. Vivenna skinela glowa, zadowolona, ze w miare jak lekcja dotykala glebszych tematow, stawala sie luzniejsza i bardziej przypominala zwykla rozmowe. Zaskoczylo ja doswiadczenie Vashera. Siedzi na podlodze, myslala, je kawalek suchej kalamarnicy, nie golil sie od tygodni i ma na sobie ubranie, ktore wyglada jakby mialo z niego zaraz spasc. A jednak opowiada jak uczony udzielajacy wykladu. Nosi miecz, z ktorego wycieka czarny dym i sprawia, ze ludzie zabijaja sie nawzajem, a przeciez stara sie zatrzymac wojne. Kim jest ten czlowiek? Spojrzala w bok, na opartego o sciane Szpona Nocy. Moze z powodu rozmowy o BioChromie, a moze z narastajacych podejrzen, zaczynala rozumiec, co w tym mieczu jest niezwyklego. -Czym sa istoty BioChromatyczne Typu Czwartego? - spytala, spogladajac na Vashera. -Typ Pierwszy to obdarzone swiadomoscia ludzkie cialo - podjela dziewczyna. - Typ Drugi to ludzkie cialo bez swiadomosci. Typ Trzeci to Przebudzony przedmiot jak lina. Nieswiadomy. A czy mozna stworzyc obdarzony swiadomoscia, Przebudzony przedmiot? Taki jak Powracajacy, tylko nie umieszczony w ludzkim ciele? Vasher wstal. -Na dzis juz dosyc. -Nie odpowiedziales mi na pytanie. -I nie zamierzam - odparl. - Radze ci tez juz nigdy o to nie pytac rozumiesz? - Spojrzal na nia i Vivienne poczula zimny dreszcz. Jego glos zabrzmial bardzo surowo. -No dobrze - powiedziala, choc nie odwrocila wzroku. Prychnal pod nosem, po czym siegnal do swojego worka i wyszarpnal cos z wewnatrz. -Masz - powiedzial. - Przynioslem ci cos. Rzucil na podloge dlugi, owiniety tkanina przedmiot. Vivenna podniosla sie, podeszla i rozwinela pakunek. Wewnatrz znalazla smukly, swietnie wykonany miecz. -Nie umiem sie tym poslugiwac. -Wiec sie naucz - odparl. - Jesli bedziesz umiala sie bronic, nie bedziesz tak denerwujaca. Nie bede cie musial bez przerwy wyciagac z tarapatow. Zalala sie rumiencem. -Musiales tylko raz. -Ale nie ostatni - stwierdzil. Niechetnie podniosla skryty w pochwie miecz. Zaskoczylo ja, jaki jest lekki. -Idziemy - powiedzial Vasher. - Mamy kolejne spotkanie. 47 Dar Piesni staral sie nie myslec o snach. Probowal nie myslec o plonacym T'Telir. O umierajacych ludziach. O koncu swiata.Stal na pierwszym pietrze swojego palacu i spogladal na Dwor Bogow. Ta kondygnacja byla tak naprawde zakrytym z gory dachem, bez scian. Wiatr gral mu we wlosach. Slonce chylilo sie ku zachodowi. Na trawniku pojawialy sie juz pierwsze swiatla. Widok byl wspanialy. Stojace kregiem palace, oswietlone latarniami i pochodniami, pasujacymi kolorami do najblizszych budynkow. W niektorych bylo ciemno - te palace nie mialy boskich mieszkancow. Co by sie stalo, gdyby Powrocilo zbyt wielu ludzi, zanim my sie zabijemy? - pomyslal. Zbudowaliby kolejne palace? Miejsca bylo chyba dosyc. Z tylu dziedzinca wznosil sie palac Krola-Boga. Wysoki i czarny. Zbudowano go tak, by przycmil soba ekstrawaganckie domostwa innych. jego masyw rzucal na mur szeroka skaze cienia. Wszystko bylo doskonale. Tak bardzo doskonale. Pochodnie rozmieszano przemyslnie, tworzac wzory, ktore ukazywaly sie tylko z pietra. Trawa zostala starannie przystrzyzona, a wielkie gobeliny i proporce na murze wymieniano tak czesto, ze nie bylo na nich widac wplywu pogody plam czy blakniecia. Ludzie tak bardzo sie starali dla swoich bogow. Dlaczego? Zdarzalo sie, ze przestawal to rozumiec. Ale co w takim razie myslec o innych wyznaniach, o takich, ktore nie zakladaja istnienia widzialnych bostw, tylko bezcielesne wyobrazenia i zyczenia? Z pewnoscia tamci "bogowie" robia dla swych wiernych jeszcze mniej niz mieszkancy dworu Hallandren, a jednak pozostaja obiektami kultu. Dar Piesni pokrecil glowa. Spotkanie z Wielka Matka przypomnialo mu o dniach, do ktorych nie wracal od bardzo dawna. Kojaca Madroscia. Po jego Powrocie to wlasnie ona stala sie jego mentorka. Poranna Rosa wciaz byla o te wspomnienia zazdrosna, ale, niestety, nic nie rozumiala. On takze nie potrafil tego wytlumaczyc. Kojaca zblizyla sie do prawdziwej boskosci bardziej niz jakikolwiek inny Powracajacy, ktorego poznal. Dbala o swoich wiernych tak samo, jak probowala teraz czynic Wielka Matka, tyle ze robila to szczerze. Nie troszczyla sie o ludzi, ze strachu, ze moga przestac ja czcic. Nie bylo w niej krztyny arogancji czy z gory zakladanej wyzszosci. Prawdziwe dobro. Prawdziwa milosc. Prawdziwe milosierdzie. Ale nawet Kojaca Madroscia nie czula sie dobrze. Czesto powtarzala, ze ma poczucie winy, poniewaz nie potrafi byc taka, jaka chcieli widziec w niej ludzie. Jak to mozliwe? Jak ktokolwiek moglby sie takim stac? Dar Piesni podejrzewal, ze to wlasnie z tego powodu zdecydowala sie pozytywnie odpowiedziec na petycje. Wedlug niej istnial tylko jeden sposob na to, by stac sie taka boginia, jakiej pragneli wierni. Musiala odebrac sobie zycie. Zmuszaja nas do tego, zastanawial sie Dar Piesni. Otaczaja nas splendorem i luksusem, obdarzaja wszystkim, czego zapragniemy, a potem delikatnie postukuja w ramie. "Badz bogiem". "Wypelnij przepowiednie". "Utrzymaj dla nas nasza iluzje". "Umrzyj. Umrzyj, bysmy mogli w was wierzyc". Zwykle nie wchodzil na dach. Wolal byc na dole, gdzie ograniczona perspektywa pozwalala bez trudu ignorowac szerszy punkt widzenia. Latwiej tam bylo skupic sie na prostych rzeczach, takich jak jego obecne zycie. -Wasza Milosc? - zagadnal cicho Llarimar. Dar Piesni nie odpowiedzial. -Dobrze sie czujesz, Wasza Milosc? -Nikt nie powinien byc az tak wazny - rzucil bog. -Wasza Milosc? - powtorzyl kaplan, stajac za jego plecami. -Przez to dzieja sie z nami dziwne rzeczy. Nie jestesmy do tego stworzeni. -Wasza Milosc, jestes bogiem. Wlasnie do tego zostales stworzony. -Nie - odparl. - Nie jestem bogiem. -Z calym szacunkiem, ale to nie jest kwestia wyboru. Czcimy cie, i to czyni cie naszym bogiem - powiedzial Llarimar swym zwyklym, spokojnym tonem. Czy on naprawde nigdy sie nie denerwuje? -Nie pomagasz. -Prosze o wybaczenie, Wasza Milosc, ale moze nie powinienes sie ze mna spierac ciagle o to samo. Dar Piesni pokrecil glowa. -Dzis chodzi mi o cos innego. Nie wiem jak mam postapic. -W sprawie Rozkazow Wielkiej Matki? Bog skinal glowa. -Wiesz, Wiercipieto, myslalem ze dam rade. Ale nie nadazam za wszystkimi kolejnymi pomyslami Porannej Rosy. Nigdy nie bylem dobry w szczegolach. Llarimar nie odpowiedzial. -Chcialem z tym skonczyc - ciagnal Dar Piesni. - Matka skutecznie sie jej opierala, wiec wymyslilem, ze jesli przekaze jej swoje Rozkazy, to ona juz bedzie wiedziala, co z nimi zrobic, ze nie bedzie sie wahac, czy lepiej jest Poranna Rose poprzec, czy sie jej sprzeciwic. -Nadal mozesz zaczekac na jej decyzje i przekonac sie, co zrobi - zauwazyl Llarimar. - Przeciez sam tez podales jej swoje Rozkazy. -Wiem - przyznal Dar Piesni. Umilkli. Wiec wszystko sprowadza sie do jednego, myslal bog. Kto pierwszy zmieni hasla bezpieczenstwa, przejmie kontrole nad dwudziestoma tysiacami Niezywych. Reszta wypadnie z gry. Co mial poczac? Czy mial po prostu siedziec i pozwolic historii toczyc sie wlasnym torem, czy wskoczyc obunoz w jej nurt i wszystko popsuc? Kimkolwiek jestes, istoto, ktora sprawila, ze Powrocilem, dlaczego nie moglas zostawic mnie po prostu w spokoju? Jedno zycie juz przeciez przezylem. Dokonywalem juz wyborow. Dlaczego musialas sprowadzic mnie z powrotem? Sprobowal juz wszystkiego, a ludzie ciagle zwracali sie w jego strone i oczekiwali od niego przewodnictwa. Wiedzial, ze jest jednym z bardziej popularnych Powracajacych, odwiedzalo go chyba najwiecej wiernych takze i obrazow prawie nikt nie dostawal tylu, co on. Co sie tym ludziom stalo? - zastanowil sie. Czy naprawde az tak bardzo byla im potrzebna wiara, ze woleli ufac jemu, niz ryzykowac, ze inna religia moze okazac sie falszywa? Wielka Matka twierdzila, ze czesc wiernych rzeczywiscie tak mysli. Martwil ja brak wiary posrod zwyklych ludzi. Dar Piesni nie byl pewien, czy sie z nia zgadza. Znal tez teorie gloszace, ze bogowie, ktorzy zyja najdluzej, sa w istocie najslabszymi, poniewaz system zacheca najlepszych sposrod nich do jak najszybszego poswiecenia. Lecz przeciez jego wciaz odwiedzala taka sama liczba petentow, jak na poczatku. Poza tym bostw bylo zbyt niewiele, by ta teoria mogla bys statystycznie prawdziwa. A moze po prostu odwracal swoja uwage, zajmujac sie nieistotnymi szczegolami? Oparl sie o porecz i spojrzal na zielona trawe i rozswietlone altany. To mogl byc decydujacy moment w jego zyciu. Mogl wreszcie udowodnic sobie i wszystkim, ze jest bezuzytecznym, nieudolnym utracjuszem. Okazja byla wprost wymarzona. Jesli nie zrobi nic, zmusi tym samym Wielka Matke do przejecia kontroli nad armia i do przeciwstawienia sie Porannej Rosie. Czy wlasnie tego chcial? Wielka Matka trzymala sie z dala od innych bogow. Rzadko pojawiala sie na zgromadzeniach i nie przysluchiwala sie dyskusjom kaplanow. Poranna Rosa angazowala sie bardzo, czesto takze w intymne zwiazki z innymi. Dobrze znala kazdego boga i wszystkie boginie. Rozumiala problemy Hallandren i byla przy tym sprytna. Sposrod wszystkich bostw tylko ona podjela jakiekolwiek kroki w celu zapewnienia armiom skutecznego dowodztwa. Siri nie stanowi zagrozenia, pomyslal. Co jednak, jesli manipuluje nia ktos inny? Czy Wielka Matka zna sie na polityce na tyle dobrze, by dostrzec niebezpieczenstwo? Czy bez jego udzialu Poranna Rosa dopilnuje, by Siri nie ucierpiala? Jesli nic nie zrobi, ktos zaplaci za to wysoka cene. A wina spadnie na jego barki, bo to on powstrzymal sie od dzialania. -Llarimar, kim ona byla? - spytal cicho Dar Piesni. - Mloda kobiet z moich snow. Czy byla moja zona? Wysoki kaplan nie odpowiedzial. -Musze to wiedziec. - Bog odwrocil sie ku niemu. - Tym razem naprawde musze to wiedziec. -Ja nie... - Llarimar zmarszczyl czolo i odwrocil wzrok. - Nie - powiedzial cicho - nie byla twoja zona. -Wiec kochanka? -Kaplan pokrecil glowa. -Ale byla dla mnie wazna? -Bardzo - przyznal Llarimar. -Czy ona jeszcze zyje? Llarimar zawahal sie, lecz wreszcie skinal glowa. Ona wciaz zyje, powtorzyl w myslach bog. Gdyby to miasto upadlo, znalazlaby sie w niebezpieczenstwie. Ona, wszyscy, ktorzy go czcza, wszyscy, ktorzy mimo jego bezustannych wysilkow wciaz na niego liczyli. Ale przeciez T'Telir nie moglo upasc. Nawet gdyby doszlo do wojny, walki nie mogly przeniesc sie az tu. Hallandren nie grozilo zadne niebezpieczenstwo. Bylo wszak najpotezniejszym krolestwem na swiecie. A jego sny? W rzadzie mial tylko jeden prawdziwy obowiazek. Mial dowodzic dziesiecioma tysiacami Niezywych. Mial zdecydowac kiedy nalezy z nich skorzystac. I kiedy sie od tego powstrzymac. Ona wciaz zyje... Odwrocil sie i ruszyl ku schodom. *** Koszary Niezywych stanowily teoretycznie czesc Dworu Bogow. Wielki budynek zostal wzniesiony u podnoza plaskowyzu i prowadzil do niego dlugi, zadaszony pasaz.Dar Piesni ze swym orszakiem schodzil po schodach. Mineli kilka posterunkow strazy, choc bog nie do konca rozumial z jakiego powodu pilnowano drogi wiodacej z dziedzinca. Byl tutaj tylko kilka razy - glownie Podczas swych kilku pierwszych tygodni po Powrocie, kiedy to musial nadac haslo bezpieczenstwa swoim dziesieciu tysiacom zolnierzy. Moze powinienem byl tu przychodzic czesciej, pomyslal. Tylko po co? Niezywymi zajmowali sie sludzy, to oni odswiezali plynacy w ich zylach alkohol, dbali o kondycje i szkolenie wojownikow i o to jeszcze, zeby, zeby... zeby Niezywi robili wszystko to, co powinni. Gdy znalezli sie na dole, Llarimar i kilku innych kaplanow dyszeli juz ciezko wskutek dlugiego, pospiesznego marszu. Dar Piesni rzecz jasna nie mial takich problemow, zawsze byl w doskonalej formie. Na niektore przymioty boskosci nigdy nie narzekal. Dwoch straznikow otworzylo wrota do budynku. Koszary byly gigantyczne, co oczywiste, gdyz musialo sie w nich zmiescic czterdziesci tysiecy Niezywych. Zostaly podzielone na cztery przypominajace magazyny sekcje - kazda przeznaczona dla innej grupy zolnierzy. Znajdowala sie tam rowniez bieznia, pomieszczenie pelne glazow i metalowych sztab do cwiczenia miesni i sale medyczne, w ktorych testowano ciala wojownikow i odswiezano plynacy w ich zylach alkohol. Przeszli kilkoma kretymi korytarzami, zaprojektowanymi specjalnie, by ewentualni najezdzcy gubili sie w nich i nie byli w stanie zbyt szybko zaatakowac Niezywych. Wreszcie staneli przed posterunkiem znajdujacym sie przy szerokich, otwartych drzwiach. Dar Piesni wyminal strzegacych przejscia zolnierzy i spojrzal na Niezywych. Az do tej pory nie pamietal, ze przechowywano ich w ciemnosci. Llarimar skinal na dwoch kaplanow, ktorzy zapalili latarnie. Drzwi prowadzily na uniesiona platforme, z ktorej roztaczal sie widok na nizsza kondygnacje magazynu, wypelniona szeregami milczacych, czekajacych na rozkaz wojownikow. Stali w zbrojach, z mieczami u bokow. -W niektorych szeregach sa luki - zauwazyl Dar Piesni. -Zapewne czesc zolnierzy wlasnie cwiczy - odparl Llarimar. - Poslalem juz sluge, by ich sprowadzil. Bog skinal glowa. Niezywi stali z otwartymi oczyma. Nie przestepowali z nogi na noge, nie chrzakali. Przygladajac sie im, przypomnial sobie nagle, dlaczego nigdy nie chcial tu wracac i dokonywac przegladow. Ich obecnosc byla po prostu zbyt niepokojaca. -Niech wszyscy wyjda - rzucil Dar Piesni. -Wasza Milosc? - odparl Llarimar. - Nie chcesz, zeby zostalo choc kilku kaplanow? Bog pokrecil glowa. -Nie. To haslo zachowam tylko dla siebie. Llarimar zawahal sie, ale w koncu przytaknal i wykonal polecenie. Dar Piesni nie sadzil, ze istnieje dobry sposob na przechowywanie hasel bezpieczenstwa. Pozostawianie ich w rekach pojedynczego bostwa grozilo ich utrata w razie zabojstwa. Z drugiej jednak strony, im wiecej osob znalo Rozkazy, tym wieksze bylo prawdopodobienstwo, ze ktos zostanie przekupiony, lub wyjawi haslo na torturach. Niebezpieczenstwo zmniejszala jedynie osoba Krola-Boga. Jego potezna BioChroma pozwalala szybko zlamac hasla i nadac nowe, choc nawet w tym wypadku "szybko" oznaczalo okres kilku tygodni. Wybor pozostawiano kazdemu Powracajacemu z osobna. Bostwa mogly powierzac swoje hasla niektorym kaplanom, dzieki czemu, gdyby stalo sie cos zlego, ci mogli przekazac je nastepnemu Powracajacemu. Jesli jednak bog nie zdradzal Rozkazu nikomu, bral na swoje barki jeszcze wieksza odpowiedzialnosc. Dar Piesni zawsze uwazal to za glupote i dlatego swoja tajemnice powierzyl Llarimarowi i kilku innym. Tym razem jednak uznal, ze madrzejszym posunieciem bedzie zatrzymanie hasla wylacznie dla siebie. Postanowil tez, ze jesli tylko nadarzy sie szansa, wyjawi je Krolowi-Bogu. Ale tylko i wylacznie jemu. -Niebieska dolna linia - powiedzial. - Nadaje wam nowe haslo - umilkl. - Czerwona pantera. Czerwona pantera. Przesuncie sie na prawo. Stojacy z przodu Niezywi - ci do ktorych dolecial jego glos - usuneli sie na bok. Dar Piesni westchnal i zamknal oczy. Az do tej chwili mial nadzieje, ze Wielka Matka dotarla tu przed nim, i ze zdazyla juz zmienic jego haslo. Tak sie jednak nie stalo. Otworzyl oczy i zszedl na dol do magazynu. Zmienil haslo kolejnej grupie zolnierzy. Za kazdym razem slyszalo go dwudziestu lub trzydziestu Niezywych. Pamietal, ze ostatnim razem zmiana Rozkazow zajela mu kilka godzin. Pracowal dalej. Pozostawil wojownikom zdolnosc do wykonywania podstawowych polecen slug, ktorzy rozkazywali im udac sie na cwiczenia lub do szpitala. Haslo nizszego stopnia umozliwialo przemieszczanie Niezywych, wskazywanie im miejsc, do ktorych mieli sie udac, z czego sludzy korzystali przy takich okazjach jak parada z okazji przybycia Siri, czy udzielenie pomocy zywym straznikom miejskim. Pelna kontrole nad nimi miala jednak tylko jedna osoba. Tylko jedna osoba mogla poslac ich na wojne. Dar Piesni wiedzial, ze kiedy skonczy prace w tym magazynie, pojdzie do drugiego i przejmie dowodzenie nad armia Wielkiej Matki. Bedzie miec pod soba dwadziescia tysiecy Niezywych i tym samym przystapi do gry, ktorej wynik mial rozstrzygnac losy dwoch krolestw. 48 Susebron przestal znikac nad ranem z sypialni.Siri lezala obok niego w lozku, lekko skulona, czula na skorze dotyk jego ciala. Spal spokojnie. Piers wladcy miarowo unosila sie i opadala. Biala posciel lsnila wokol niego wszystkimi barwami teczy. Kto mogl kilka miesiecy temu przewidziec co przytrafi sie Siri? Nie tylko poslubila Krola-Boga Hallandren. Zakochala sie w nim. Wciaz ja to zdumiewalo. Susebron byl najwazniejsza religijna i polityczna postacia w calym basenie Morza Wewnetrznego. To on byl gwarantem dominujacego w Hallandren kultu Opalizujacych Odcieni. Byl czlowiekiem, ktorego w Idris wszyscy sie bali i nienawidzili. A teraz spal u jej boku. Bog kolorow i piekna, o ciele wyrzezbionym jak idealny posag. A jaka byla Siri? Niedoskonala - nie miala co do tego watpliwosci. I pomimo tego w jakis niezrozumialy sposob dawala mu to, czego potrzebowal. Cien spontanicznosci. Powiew zewnetrznego swiata, ktorego nie mogli powstrzymac ani jego kaplani, ani jego reputacja. Westchnela i polozyla dlon na piersi wladcy. Rozkosz, ktorej zazywali juz od kilku nocy, okaze sie zapewne bardzo kosztowna. Jestesmy glupi, pomyslala. Musimy dbac tylko o jedno: o to, by nie dac kaplanom dziecka. A teraz? Zmierzamy wprost ku katastrofie. Jednak nie byla w stanie ganic sie zbyt surowo. Podejrzewala, ze jej udawane jeki i podskoki nie moglyby zwodzic kaplanow duzo dluzej. Wkrotce nabraliby podejrzen, a przynajmniej zaczeliby sie irytowac, gdyby przeciagala ten teatr, nie zachodzac w ciaze. Bylo zupelnie prawdopodobne, ze wtraciliby sie, gdyby opoznienie trwalo jeszcze jakis czas. Cokolwiek wiec mogli wraz z Susebronem zrobic, by odwrocic bieg spraw, powinni zrobic to wkrotce. Poruszyl sie i uniosl powieki. Dziewczyna obrocila sie i spojrzala mu w oczy. Przez kilka chwil patrzyl na nia i gladzil jej wlosy. Nadal nie mogla uwierzyc, jak szybko przyzwyczaili sie do nowego poziomu zazylosci. Siegnal po swoja tabliczke. Kocham cie - napisal. Siri usmiechnela sie. Te slowa zawsze byly pierwszymi, ktore pojawialy sie na tabliczce o poranku. -Ja tez cie kocham - odpowiedziala. Ale pewnie - pisal dalej - wpadlismy w tarapaty, prawda? -Tak. Ile potrzeba czasu? - zapytal. - To znaczy, do chwili, kiedy bedzie jasne, ze jestes brzemienna? - Nie jestem pewna. - Zmarszczyla brwi. - Nie mam w tych sprawach zbyt duzego doswiadczenia. Pamietam, ze niektore kobiety w Idris narzekaly, ze nie zachodza w ciaze tak szybko, jakby chcialy, wiec moze nie dzieje sie to natychmiast. Ale znam tez przypadki, kiedy zony rodzily dokladnie w dziewiec miesiecy po nocy poslubnej. Susebron popatrzyl na nia w zamysleniu. Za rok moge byc juz matka, zastanowila sie dziewczyna. Ta perspektywa nie wydawala jej sie zachecajaca. Do niedawna wcale nie uwazala sie za dorosla. Oczywiscie, pomyslala, czujac lekki skurcz zoladka, z tego, co wiemy, dzieci Krolow-Bogow i tak rodza sie martwe. Nawet jesli nie byla to prawda, jej dziecku tak czy inaczej grozilo wielkie niebezpieczenstwo. Wciaz uwazala, ze kaplani zamierzaja je odebrac i podmienic na Powracajace. Wedle wszelkiego prawdopodobienstwa, Siri takze wtedy zniknie. Niebieskopalcy probowal mnie ostrzec, przemknelo jej przez mysl. Mowil o zagrozeniu, na ktore narazony jest nie tylko Susebron, ale i ja. Wladca cos napisal. Podjalem decyzje - pojawilo sie na tabliczce. Dziewczyna uniosla brew. Chce, by poznali mnie inni ludzie - oswiadczyl - i inni bogowie. Chce wreszcie przejac kontrole nad swoim krolestwem. -A twoje wczesniejsze obiekcje? - spytala. - Nie mozesz po prostu wykrzyczec, jak wyglada prawda, a gdybys sprobowal ucieczki, straznicy z pewnoscia by cie powstrzymali. Tak - napisal Susebron - ale ciebie strzeze mniejsza liczba zolnierzy i ty jestes w stanie krzyczec. Zawahala sie. -Owszem - odparla po chwili - ale czy ktokolwiek mi uwierzy? Co oni pomysla, jesli zaczne wrzeszczec, ze Krol-Bog jest wiezniem wlasnych kaplanow? Wladca pochylil glowe. -Uwierz mi - poprosila. - Pomysleliby, ze zwariowalam. A gdybys przekonala tego Powracajacego, o ktorym tak czesto opowiadasz? - napisal. - Dara Piesni zwanego Meznym? Siri sie zastanowila. Moglabys do niego pojsc - ciagnal Susebron. - Powiedziec mu prawde. Moze zaprowadzi cie do innych Powracajacych, ktorych uzna za godnych zaufania. Kaplani nie ucisza nas wszystkich. Siri lezala z glowa na jego piersi. -To nie jest najgorszy pomysl, ale dlaczego po prostu nie uciekniemy? Moje sluzace pochodza z Pahn Kahl. Niebieskopalcy obiecal, ze sprobuje nas wydostac, jesli tylko poprosze. Moglibysmy zbiec do Idris. Jesli uciekniemy, ruszy za nami cala armia Hallandren - zauwazyl wladca. - W Idris nie bylibysmy bezpieczni. -Wiec ucieknijmy w inne miejsce. Pokrecil glowa. Siri - pisal - sluchalem dyskusji na zgromadzeniach. Miedzy naszymi krolestwami wkrotce wybuchnie wojna. Jesli uciekniemy, porzucimy Idris na pastwe najazdu. -Jesli zostaniemy, oni i tak zaatakuja. Nie, o ile odzyskam kontrole nad Hallandren - przypomnial. - Mieszkancy tego krolestwa, nawet bogowie, musza byc mi posluszni. Nie dojdzie do wojny, jesli dowiedza sie, ze ja jej nie chce. - Wyczyscil tabliczke i znow zaczal pisac, tym razem szybciej. - Powiedzialem juz kaplanom, ze nie zgadzam sie na wojne, i zareagowali jakby byli mi przychylni, ale nie zrobili w tej sprawie nic. -Z pewnoscia ich zaniepokoiles. - Powiedziala Siri. - Jesli pozwola ci prowadzic polityke, moga sie okazac niepotrzebni. I slusznie. - Usmiechnal sie. - Musze stac sie prawdziwym przywodca wlasnych poddanych, Siri. Tylko w ten sposob bedziemy mogli uchronic twoje pekne gory i rodzine, ktora tak kochasz. Dziewczyna umilkla, nie sprzeciwiala sie juz. Jesli postapia tak, jak proponowal Susebron, w jednym ruchu wyloza na stol wszystkie swoje karty. W razie porazki kaplani bez watpienia domysla sie, ze Siri i Susebron ze soba rozmawiali. To oznaczaloby koniec ich wspolnego czasu. Susebron zauwazyl jej niepokoj. To niebezpieczne, ale to nasza jedyna szansa. Ucieczka bylaby rownie ryzykowna, a potem znalezlibysmy sie w o wiele gorszej sytuacji. W Idris uznanoby nas za przyczyne ataku Hallandren. W innych krolestwach byloby nam jeszcze ciezej. Siri z wolna przytaknela. W innym kraju nie mieliby pieniedzy i staliby sie wymarzonym celem dla porywaczy. Uciekliby kaplanom tylko po to, by trafic do niewoli w charakterze narzedzi do wykorzystania przeciwko Hallandren. Na calym swiecie Krolestwo Kolorow wciaz nie bylo zbyt popularne z powodu zywych wspomnien z Wielowojnia. -Tak, mogliby nas porwac - przyznala. - Poza tym nie sadze, ze poza Hallandren dostawalbys co tydzien jeden oddech. A bez nich umrzesz. W jego spojrzeniu pojawilo sie wahanie. -Co? - spytala. Nie umarlbym bez Oddechow - napisal. - Ale to nie jest argument za ucieczka. -Chcesz powiedziec ze opowiesc o tym, ze Powracajacy potrzebuja swiezych Oddechow to klamstwo? - zapytala z niedowierzaniem Siri. Nie - odpisal spiesznie. - Potrzebujemy go, ale zapominasz, ze mam w sobie wszystkie te Oddechy, ktore od pokolen przekazujemy sobie w moim rodzie. W razie potrzeby moglbym przetrwac dzieki nim. Skorzystalbym z tych dodatkowych Oddechow, ktorych nie potrzebuje, by pozostawac Powracajacym. Moje cialo pochlanialoby po prostu jeden tygodniowo z zapasu. Siri odsunela sie i zaczela myslec. Wygladalo na to, ze wciaz nie wiedziala o BioChromie czegos bardzo waznego. Niestety, nie miala odpowiedniego doswiadczenia, by sprobowac te kwestie rozgryzc. -No dobrze - powiedziala. - Wiec w razie potrzeby moglibysmy sie ukrywac. Powiedzialem, ze to nie jest argument za ucieczka - pojawilo sie na tabliczce. - Dzieki Oddechom bylbym w stanie zyc, ale rowniez stalbym sie bardzo atrakcyjnym celem. Wszyscy chcieliby mojej BioChromy. Nawet gdybym nie byl Krolem-Bogiem, znalazlbym sie w powaznym niebezpieczenstwie. Mial racje. Siri skinela glowa. -Rozumiem - przyznala - ale jesli naprawde mamy wyjawic prawde o kaplanach, musimy zrobic to szybko. Jesli zacznie byc po mnie widac ciaze, to oni w okamgnieniu umieszcza mnie w odosobnieniu. Susebron przytaknal. Za dwa dni odbedzie sie walne zgromadzenie dworskie. Slyszalem, jak rozmawiali ze soba moi kaplani. Mowili, ze bedzie to wazne posiedzenie. Pojawia sie wszyscy bogowie, co stanowi rzadkosc. Zostanie wtedy podjeta decyzja o tym, czy atakowac Idris, czy nie. Siri spojrzala nerwowo. -Moglabym pomowic z Darem Piesni, poprosic go o pomoc. Jesli pojdziemy z tym do kilku innych bogow, moze wtedy, na oczach tlumu, beda mogli spytac kaplanow o to, czy mam racje. A ja otworze usta i pokaze, ze nie mam jezyka - napisal. - Zobaczymy, co wtedy zrobia kaplani. Beda musieli ugiac sie przed wola czlonkow wlasnego panteonu. - Dobrze - powiedziala dziewczyna. - Sprobujemy. 49 Vasher znow przylapal ja na cwiczeniu.Wisial za oknem, zawieszony na oplatajacej go w pasie, Przebudzonej linie. Wewnatrz, Vivenna, zupelnie nieswiadoma jego obecnosci, raz po raz Budzila kawalek materialu. Rozkazala szmatce przepelznac przez pokoj, chwycic kubek i przyniesc go sobie, nie rozlewajac przy tym ani kropli. Bardzo szybko sie uczy, pomyslal mezczyzna. Same Rozkazy skladaly sie z prostych zdan, o wiele trudniejsze bylo jednak przywolanie w umysle odpowiadajacego im obrazu. Przypominalo to kontrole nad drugim wlasnym cialem. A Vivenna byla szybka. Owszem, posiadala duzo BioChromy, co pomagalo, ale prawdziwe Instynktowne Budzenie - zdolnosc do Rozbudzania przedmiotow bez szkolenia i praktyki - bylo darem, ktory posiadaly jedynie osoby dostepujace Szostego Wywyzszenia. A Szoste Wywyzszenie znajdowalo sie tylko o stopien nizej od tego, czym dzieki swemu pojedynczemu, boskiemu Oddechowi dysponowali Powracajacy. Vivennie do tego poziomu wiele jeszcze brakowalo. Uczyla sie jednak o wiele szybciej niz powinna, mimo frustracji w jaka popadala po kazdym niepowodzeniu. Wlasnie teraz, na jego oczach, popelnila kolejny blad. Szmatka przeczolgala sie po podlodze, ale zamiast owinac sie wokol kubka, weszla do jego srodka. Zatrzesla sie, przewrocila naczynie i wreszcie wrocila, ciagnac za soba mokry slad. Vivenna zaklela i podeszla, by ponownie napelnic naczynie. Wciaz nie widziala wiszacego za oknem Vashera. Nie byl tym zaskoczony - w tej chwili byl Bezbarwny, cala swoja BioChrome umiescil w koszuli. Ustawila kubek na miejscu. Vasher uniosl sie, znikajac zza okna. Sposob, w jaki przemieszczal sie na swojej linie, byl w rzeczywistosci o wiele bardziej skomplikowany, niz to sie moglo na pierwszy rzut oka wydawac Stosowany przez niego Rozkaz sprawial, ze lina stawala sie posluszna musnieciom jego palcow. Dotkniecia w roznych jej miejscach odpowiadaly innym poleceniom. Budzenie roznilo sie od tworzenia Niezywych - Niezywe istoty posiadaly mozgi i byly w stanie samodzielnie interpretowac polecenia i Rozkazy. Lina nie byla obdarzona umyslem i mogla wykonywac tylko zestaw polecen nadanych podczas Budzenia. Musnal sznur kilka razy i ponownie opuscil sie nizej. Vivenna stala tylem do niego. Wziela do reki jeszcze jeden kolorowy platek papieru, ktory mial jej umozliwic Budzenie szmatki. Ona mi sie podoba - odezwal sie Szpon Nocy. - Ciesze sie, ze jej nie zabilismy. Vasher nie odpowiedzial. Jest bardzo ladna, nie uwazasz? - spytal miecz. Nie jestes w stanie tego stwierdzic - odparl Vasher w myslach. Jestem. Postanowilem, ze jestem - rzucil Szpon Nocy. Vasher pokrecil glowa. Ladna czy nie, ta kobieta nie powinna byla pojawic sie w Hallandren. W reku Dentha okazala sie poteznym narzedziem. Oczywiscie, przyznal w duchu z gorycza, Denth zapewne wcale nie potrzebowal tego narzedzia. Miedzy Hallandren i Idris juz wrzalo tak czy inaczej. Vasher zbyt dlugo zabawil za granica. Teraz docieralo to do niego z pelna moca. Wiedzial tez jednak, ze nie mogl powrocic ani dnia wczesniej. Vivennie udalo sie wreszcie naklonic szmatke do przyniesienia kubka i napila sie lapczywie. Vasher jeszcze chwile przygladal sie jej ze swego miejsca za oknem, po czym polecil linie opuscic sie na ziemie. Rozkazal jej, by odwiazala sie od dachu i kiedy owinela sie wokol jego ramienia, odzyskal swoje Oddechy i wszedl do pokoju. *** Vivenna odwrocila sie, slyszac wchodzacego Vashera. Odstawila kubek i pospiesznie ukryla szmatke w kieszeni. A zreszta, co by sie stalo, gdyby zobaczyl, ze cwicze? - zastanowila sie, czujac, jak czerwienia sie jej policzki. Przeciez nie mam nic do ukrycia. Mimo to, trenowanie w obecnosci mezczyzny zawsze ja zawstydzalo. Byl tak surowy, tak ostro ganil ja za niepowodzenia. Nie chciala, by widzial, jak sie uczy.-No i? - spytala. Pokrecil glowa. -Dom, w ktorym mieszkaliscie, i kryjowka w slumsach sa opuszczone - powiedzial. - Denth jest zbyt sprytny, zeby dac sie tak zlapac. Musial sie domyslic, ze zdradzisz jego ostatnie miejsca pobytu. Vivenna zacisnela zeby i oparla sie o sciane. Podobnie jak wszystkie pokoje, w ktorych sie dotychczas zatrzymywali, ten tez byl bardzo prosto urzadzony. Caly ich dobytek stanowily dwa poslania i ubrania na zmiane. Vasher nosil to wszystko w swym worku. Denth lubil wieksze luksusy. Bylo go na nie stac. Mial w koncu wszystkie pieniadze Lemeksa. To bylo z jego strony sprytne posuniecie, pomyslala. Dal mi pieniadze bym poczula, ze rzadze. Przez caly czas wiedzial jednak, ze zloto nie wymknie mu sie z rak. Tak samo jak ja. -Mialam nadzieje, ze uda sie go nam wysledzic - powiedziala - i byc moze dowiedziec sie, co zamierza. Vasher wzruszyl ramionami. -Nie udalo sie. Nie ma sensu rozpaczac. Chodz. Mysle, ze uda sie nam spotkac z kilkoma idrianskimi robotnikami, o ile tylko dotrzemy do sadow w porze przerwy obiadowej. Odwrocil sie od niej. Dziewczyna zmarszczyla czolo. -Vasher - powiedziala - nie mozemy tego ciagnac. -Tego? -Kiedy bylam z Denthem, spotykalismy sie z politykami i przestepcami - Teraz spotykamy sie bez przerwy w ciemnych zaulkach i na polach z prostymi chlopami. -To dobrzy ludzie! -Wiem o tym - przyznala szybko Vivenna - ale czy naprawde uwazasz, ze to cokolwiek zmienia? Ze mamy jakikolwiek wplyw na bieg spraw? Oczywiscie w porownaniu z tym, co zapewne knuje teraz Denth? Zerknal na nia, ale nie zaczal sie spierac, tylko uderzyl piescia w sciane. -Wiem - powiedzial. - Probowalem uruchomic inne kontakty, ale przez caly czas wyprzedza mnie o krok. Jestem w stanie powybijac zlodziei z jego bandy, ale wszystkich nie odnajde. Staram sie tez dojsc do tego, komu zalezy na wybuchu wojny - probowalem nawet na Dworze Bogow - ale kazdy z kim rozmawiam nabiera wody w usta. Wedlug nich wojna jest nieunikniona i nie chca stawac po przegranej stronie. -A kaplani? - spytala Vivenna. - Czy to nie oni przekazuja bogom sprawy do rozpatrzenia? Gdybysmy zdolali czesc z nich naklonic do opowiedzenia sie przeciw wojnie, moze w ten sposob udaloby sie ja powstrzymac! -Z kaplanami nigdy nic nie wiadomo. - Vasher pokrecil glowa. Wiekszosc z tych, ktorzy opowiadaja sie przeciwko inwazji siedzi cicho, Nawet Nanrovah sie ode mnie odwrocil. -Nanrovah? -Wysoki kaplan Zwiastuna Ciszy - wyjasnil. - Wydawalo mi sie, ze na nim mozna polegac. Spotkal sie nawet ze mna kilka razy i rozmawialismy o zatrzymaniu tej machiny. Ale teraz nie chce nawet ze mna rozmawiac i przeszedl na druga strone. Bezbarwny klamca. Vivenna wyraznie sie zafrasowala. Nanrovah... -Vasher - powiedziala po chwili. - My mu cos zrobilismy. -Co??? -My. Denth i jego druzyna - opowiedziala dziewczyna. - Pomagalismy bandzie zlodziei obrabowac handlarza sola. Zeby odwrocic uwage od wlamania podpalilismy pobliski budynek i przewrocilismy powoz, ktory akurat przejezdzal obok ogrodu. Powoz nalezal do wysokiego kaplana. I wydaje mi sie, ze on nazywal sie wlasnie Nanrovah. Vasher zmell w ustach przeklenstwo. -Myslisz, ze to moze miec cos wspolnego z jego zachowaniem? -Mozliwe. Wiesz, kim byli zlodzieje, ktorzy dokonali tego napadu? Pokrecila glowa. -Niedlugo wroce - rzucil. - Zaczekaj tu. *** Zrobila, jak prosil. Czekala godzinami. Probowala zajac sie cwiczeniem Budzenia, ale trenowala juz przeciez wiekszosc dnia. Byla wyczerpana i nie mogla sie skupic. Po jakims czasie zaczela z niepokojem wygladac przez okno. Denth zawsze pozwalal jej ze soba chodzic, nawet gdy wybieral sie na miasto w poszukiwaniu informacji.Ale robil to tylko dlatego, ze chcial miec mnie na oku, upomniala sie natychmiast. Teraz, gdy sie nad tym zastanawiala, docieralo do niej ile spraw najemnicy trzymali przed nia w tajemnicy. Vasher po prostu nie staral sie jej oswoic. Kiedy go jednak pytala, wydzielal jej nowiny bardzo oszczednie. Odpowiadal zwiezle, choc musiala przyznac, ze rozmawial z nia na kazdy temat, na ktory chciala sie czegos dowiedziec. Wciaz przywolywala tez w myslach ich rozmowe na temat Rozbudzania. I nie po to, by przypomniec sobie, co mowil. Raczej po to, by zastanowic sie nad tym, czego nie powiedzial. Zle go z poczatku ocenila. Teraz byla juz tego pewna. Zrozumiala, ze musi przestac osadzac innych. Czy to jednak w ogole mozliwe? Czy wszelkie stosunki z ludzmi nie opieraja sie po czesci na ocenach? W koncu to, jak kogos postrzegala, decydowalo o tym, jak na jego osobe reagowala. Wiec jednak nie powinna wyzbywac sie osadow. Chodzilo raczej o to, by te oceny nie byly niezmienne. Dentha uznala za przyjaciela, choc nie powinna przeciez byla puszczac mimo uszu jego slow o tym, ze najemnicy nie maja przyjaciol. Drzwi otworzyly sie gwaltownie. Vivenna az podskoczyla i przycisnela reke do piersi. Wszedl Vasher. -Powinnas sie nauczyc w takich sytuacjach siegac po miecz - powiedzial. - Lapanie sie za koszule nie ma sensu, chyba ze chcialas ja zdjac. Vivenna zalala sie rumiencem, wlosy jej zrudzialy. Miecz, ktory od niego dostala, lezal pod sciana. Nie mieli zbyt wielu okazji do cwiczen i wciaz nie byla pewna jak powinna go trzymac. -Wiec? - spytala, gdy zamknal drzwi. Na zewnatrz bylo juz ciemno, w miescie wykwitaly iskierki latarni. -Rabunek soli byl tylko przykrywka - odpowiedzial Vasher. - Prawdziwym celem byl ten powoz. Denth obiecal zlodziejom sowita nagrode za podpalenie i wlamanie, czym mieli odwrocic uwage od powozu kaplana. -Ale po co? - zapytala dziewczyna. -Nie jestem pewien. -Moze chodzilo o pieniadze? - podsunela. - Kiedy Tonk Fah uderzyl konia, z dachu spadl kufer pelen zlota. -Co sie stalo potem? - spytal Vasher. -Odeszlam razem z innymi. Bylam przekonana, ze powoz ma odwrocic uwage i po wypadku mialam wedlug planu odejsc. -A Denth? -Nie bylo go tam, teraz to sobie przypominam - odpowiedziala. - Powiedzieli mi, ze pracuje ze zlodziejami. Vasher skinal glowa i podszedl do swojego worka. Wyjal z niego poslania i cisnal je w bok, wyciagnal kilka ubran. Zdjal koszule, odslaniajac umiesniony, owlosiony tors. Zaskoczona Vivenna gwaltownie zamrugala i zaczerwienila sie. Prawdopodobnie powinna byla sie odwrocic, ale przewazyla ciekawosc. Co on robi? Na szczescie nie zdjal spodni, ale wlozyl inna koszule. Jej rekawy tuz przy nadgarstku byly pociete w dlugie wstegi. -Na wezwanie - powiedzial - stancie sie moimi palcami i chwytajcie to, co one. Wstegi zadrgaly. -Zaraz - rzucila dziewczyna. - To byl Rozkaz? -Zbyt skomplikowany jak dla ciebie - odparl, klekajac i rozwiazujac dolny mankiet spodni. Vivenna dopiero teraz zauwazyla, ze i on jest stanowczo zbyt dlugi. - Stancie sie moimi nogami i dodajcie im sil - Rozkazal. Pasma tkaniny u jego nog skrzyzowaly sie pod stopami i zacisnely. Vivenna nawet nie zaczela dyskutowac z jego zdaniem, ze te polecenia byly dla niej zbyt zlozone. Niemniej, zapamietala je natychmiast. Vasher narzucil na siebie swoj poszarpany, znoszony plaszcz. -Chron mnie - Rozkazal i dziewczyna zauwazyla, ze wiele z pozostajacych mu Oddechow wplynelo w tkanine. Mezczyzna przepasal sie lina - jak na line byla cienka, lecz wytrzymala. Vivenna wiedziala, ze nie nosi jej po to, by podtrzymac spodnie. Na koniec podniosl lezacego na podlodze Szpona Nocy. -Idziesz? -Dokad? -Porwiemy kilku z tych zlodziejaszkow. Wypytamy ich dokladnie o to, co Denth zamierzal zrobic z tym powozem. Vivenna poczula uklucie strachu. -Dlaczego mnie zapraszasz? Nie bedzie ci przez to trudniej? -To zalezy - odpowiedzial. - Jesli wywiaze sie walka i bedziesz mi sie platac pod nogami, to bedzie mi trudniej. Ale jesli wywiaze sie walka i polowa z nich rzuci sie na ciebie, zamiast na mnie, bedzie mi latwiej. -O ile nie bedziesz mnie bronic. -Dobre zalozenie. - Spojrzal jej w oczy. - Jesli chcesz isc, to chodz. Ale nie spodziewaj sie, ze bede cie chronil. A bez wzgledu na wszystko nie probuj isc za mna sama. -Nie zrobilabym czegos takiego. Wzruszyl ramionami. -Po prostu pomyslalem, ze ci to zaproponuje. Nie jestes wiezniem, ksiezniczko. Mozesz robic, co zechcesz. Mnie wystarczy, zebys nie wchodzila mi w droge, rozumiesz? -Rozumiem - podjela decyzje i poczula lodowaty dreszcz. - Ide. Nie staral sie jej tego wyperswadowac. Wskazal na jej miecz. -Wez to. Skinela glowa i przytroczyla bron do pasa. -Wyciagnij go - polecil. Zrobila, jak kazal, i poprawila chwyt. -Co mi przyjdzie z tego, ze trzymam go prawidlowo? - zapytala. - Nadal nie wiem, jak sie nim posluzyc. -Jesli bedziesz groznie wygladac, napastnik moze sie zawahac. W walce kazda sekunda moze zdecydowac o wszystkim. Nerwowo przytaknela i schowala ostrze do pochwy. Wziela do reki kilka kawalkow liny. -Chwytac kiedy rzuce - powiedziala do mniejszego z nich i schowala go w kieszeni. Vasher przyjrzal sie jej uwaznie. -Lepiej stracic Oddech, niz dac sie zabic - wyjasnila. -Niewielu Rozbudzajacych by sie z toba zgodzilo - zauwazyl. - Dla wiekszosci z nich sama mysl o utracie BioChromy jest znacznie bardziej przerazajaca niz perspektywa smierci. -Coz, nie jestem taka jak wiekszosc Rozbudzajacych. Wciaz uwazam, ze to herezja. -Ukryj reszte Oddechow gdzie indziej - poradzil, otwierajac drzwi. - Nie powinnismy zwracac na siebie uwagi. Skrzywila sie, ale umiescila pozostala BioChrome w koszuli, wydajac jej podstawowy, nieaktywny Rozkaz. Dzialalo to tak samo, jak gdyby wypowiedziala Rozkaz zbyt cicho lub niewyraznie. Przedmiot pochlanial Oddechy, ale pozostawal niezdolny do dzialania. Gdy tylko pozbyla sie BioChromy, powrocila szarosc. Swiat wydal jej sie dziwnie martwy. -Chodzmy - rzucil Vasher i ruszyl do drzwi. Noce w T'Telir wygladaly zupelnie inaczej niz w jej ojczyznie. Tam widziala na niebie wiele gwiazd, jakby ktos rozsypal na nim wiaderko pelne bialego piasku. Tutaj swiecily latarnie, swiatla tawern, restauracji i innych przybytkow rozrywki. Miasto pelne bylo blasku - jakby na ziemie zstapily gwiazdy, by sprawdzic jak sie maja sprawy w T'Telir. A jednak mimo calego tego przepychu, Vivenna czula smutek. Wolalaby widziec je nad glowa. To oczywiscie nie znaczylo, ze okolice, ktorymi szli, byly rozswietlone. Vasher - sam wygladajacy jak cien - prowadzil ja przez mroczne ulice. Aleje z latarniami zostawili za soba, zniknely tez swiatla w oknach. Znalezli sie w nieznanych Vivennie slumsach. Kiedy jeszcze zyla na ulicy, bala sie zapuszczac w te dzielnice. Noc wydawala sie tu ciemniejsza niz gdzie indziej. Przemierzali ciemne, krete alejki, zastepujace w takich miejscach szersze arterie. Nie odzywali sie do siebie. Vivenna rozumiala, ze nie powinni zwracac na swoja obecnosc niczyjej uwagi. Wreszcie Vasher sie zatrzymal. Wskazal jej pewien budynek: jednopietrowy, o plaskim dachu, szeroki. Stal samotnie, we wglebieniu terenu. Wznoszace sie za nim wzgorze bylo oblepione skleconymi ze smieci budami. Nakazal jej gestem nie ruszac sie, umiescil reszte Oddechow w linie i ostroznie ruszyl na wzniesienie. Vivenna czekala. Kucnela za rozpadajacym sie domkiem, zbudowanym ze starych, kruszacych sie cegiel. Dlaczego ja tu przyszlam? - spytala sie w duchu. Przeciez mi nie kazal. Powiedzial tylko, ze moge. Moglam zostac w pokoju. Czula sie jednak zmeczona tym, ze ciagle spotykaja jakies wydarzenia, a sama pozostaje bierna. To w koncu ona wpadla na to, ze moze istniec powiazanie miedzy kaplanem a planem Dentha. Chciala zobaczyc jak to sie skonczy. Musiala cos wreszcie zrobic. Latwo bylo o tym myslec w jasnym pokoju. Teraz nie pomagalo jej rowniez to, ze po lewej stronie chatki majaczyl posag D'Denira. W idrianskich slumsach takze je widywala, choc tam wiekszosc pomnikow byla pozbawiona oblicz, lub w inny sposob zniszczona. Jej zmysl zycia nie podpowiadal niczego. Miala wrazenie jakby nagle oslepla. Brak Oddechu wywolywal wspomnienia nocy, ktore spedzala spiac w blocie, na zimnym bruku alejek. Przypominala sobie jak bili ja ulicznicy, dwakroc od mniej mniejsi, lecz dwukrotnie sprytniejsi. Glod. Straszliwy, wszechobecny, ponizajacy i wyczerpujacy glod. Uslyszala odglos krokow i zamajaczyl nad nia czyjs cien. Prawie zakrzyknela z przestrachu, ale udalo sie jej powstrzymac. Poznala ksztalt Szpona Nocy. -Dwoch straznikow - oznajmil Vasher. - Obaj uciszeni. -Wystarcza nam do przesluchania? Ciemna sylwetka pokrecila glowa. -To dzieci. Potrzeba nam kogos wazniejszego. Musimy wejsc do srodka. Chyba ze poobserwuje ten dom przez kilka dni, dowiem sie, kto tu dowodzi, i potem porwe go, gdy bedzie sam. -Nie mamy tyle czasu - zauwazyla Vivenna. -Zgadzam sie - powiedzial. - Niestety, nie moge uzyc miecza. Gdy Szpon Nocy konczy prace, zazwyczaj nie ma kogo przesluchiwac. Vivenna zadrzala. -Chodz - szepnal. Ruszyla za nim tak cicho, jak potrafila. Skierowala sie ku drzwiom. Vasher chwycil ja za ramie i pokrecil glowa. Poszla za nim w bok, katem oka zauwazajac w rowie dwa nieprzytomne, zwiniete ciala. Na zapleczu budynku mezczyzna zaczal badac ziemie dotykiem. Po kilku minutach strawionych na bezowocnych poszukiwaniach zaklal i wyciagnal cos z kieszeni. Garsc slomy. Po kilku sekundach uplotl z niej, pomagajac sobie nicia, trzy figurki. Odzyskal Oddech z plaszcza i ozywil je. Kazdej wydal to samo polecenie. -Znalezc tunele. Vivenna przygladala sie temu zafascynowana. Nie mowil mi, ze tak abstrakcyjne Rozkazy sa w ogole mozliwe - przemknelo jej przez mysl, gdy male postacie rozbiegly sie dokola. Vasher takze wrocil do poszukiwan. Najwyrazniej doswiadczenie i umiejetnosc przywolywania odpowiednich obrazow w umysle sa najwazniejszymi rzeczami w Rozbudzaniu, myslala. Musi robic to od dawna. Zreszta opowiadal o tym jak naukowiec, wiec zapewne wiele czasu poswiecil badaniu BioChromy. Po chwili jedna ze slomianych figurek zaczela podskakiwac w miejscu. Pozostale dwie podbiegly do niej i takze zaczely gwaltownie skakac. Vasher i Vivenna podeszli. Mezczyzna, na jej oczach, otworzyl klape zamaskowana gruba warstwa ziemi. Uniosl ja nieco i siegnal do srodka. Wyciagnal dlon, trzymajac w niej kilka niewielkich dzwonkow, ktore umieszczono tam w charakterze prostego alarmu. -Zadna banda zlodziei nie uzywa kryjowek, ktore nie maja takich tuneli - wyjasnil. - Zwykle jest ich kilka i najczesciej sa zabezpieczone pulapkami. Vivenna patrzyla, a Vasher odebral Oddech figurkom, dziekujac sciszonym glosem kazdej z nich. Zmarszczyla czolo. Przeciez to tylko kawalki slomy. Po co im dziekowac? Przelal BioChrome do plaszcza z Rozkazem ochrony, po czym wszedl do tunelu. Dziewczyna poszla za nim ostroznie, omijajac wskazany przez Vashera stopien. Tunel byl dosc prymitywny - tak przynajmniej stwierdzila, dotykajac scian tonacego w ciemnosci przejscia. Vasher parl naprzod; wiedziala to jedynie dzieki szelestowi jego ubrania. Po chwili zobaczyla przed soba swiatlo. Uslyszala glosy. Mezczyzni rozmawiali i smiali sie. Wkrotce dostrzegla sylwetke Vashera. Zblizyla sie do niego i wyjrzala z tunelu do wykopanego w ziemi pomieszczenia. Na srodku plonal ogien, dym wydobywal sie przez otwor w powale. Pokoje na gorze - a moze i caly budynek - stanowily najwyrazniej jedynie przykrywke. Piwnica wygladala na od dawna zamieszkana. Na podlodze rosly stery ubran, wszedzie walaly sie poslania, garnki i patelnie. Vasher wskazal na strone. Kilka stop od wylotu ich tunelu otwieral sie inny. Mezczyzna wkradl sie do piwnicy i przemknal wlasnie tam. Vivennie serce zaczelo walic jak mlotem. Spojrzala w strone ognia. Mezczyzni byli zbyt zajeci piciem i oslepieni blaskiem plomieni. Nie wygladalo na to, by zauwazyli intruza. Zaczerpnela gleboko powietrza i weszla do przestronnego pomieszczenia. Majac palenisko za plecami, czula sie zupelnie odslonieta. Vasher jednak nie uszedl daleko. Zatrzymal sie, a Vivenna niemal wpadla na jego plecy. Stal kilka chwil w bezruchu. Wreszcie dziewczyna tracila go w plecy, chcac, by albo poszedl dalej, albo pokazal, co robi. Odsunal sie i zobaczyla, co znajdowalo sie przed nim. Tunel nagle sie konczyl - byla to raczej wneka. Pod sciana stala siegajaca Vivennie do pasa klatka. W niej bylo zamkniete dziecko. Vivenna zachlysnela sie cicho, przeszla obok Vashera i uklekla przy klatce. Ta cenna rzecz w powozie - pomyslala, kojarzac fakty. To nie byly pieniadze. To byla corka kaplana. Doskonaly argument w szantazu, ktory mial wzmocnic ich pozycje na dworze. Dziewczynka na widok Vivenny cofnela sie dalej, cicho zaplakala i zadrzala. Cuchnelo ludzkimi odchodami, dziecko bylo brudne na calym ciele - poza wydrazonymi przez lzy, jasniejszymi smugami na twarzy. Vivenna podniosla wzrok na Vashera. Jego oczy skrywal cien, stal tylem do ognia, ale widziala, ze zacisnal zeby. Wyczula napiecie jego miesni. Odwrocil glowe. Pol jego oblicza zajasnialo w blasku plomieni. I w tym jedynym widocznym oku, dziewczyna ujrzala wscieklosc -Hej! - zawolal jeden ze zlodziei. -Uwolnijcie dziecko - odezwal sie Vasher szorstkim szeptem. -Jak tu weszliscie?! - zawolal inny z mezczyzn. Vasher spojrzal na nia swym jednym okiem i Vivenna poczula, ze sie kurczy. Skinela glowa i odwrocil sie. Jedna reke zacisnal w piesc, a druga chwycil Szpona Nocy. Ruszyl ku zlodziejom powolnym, rozwaznym krokiem. Jego plaszcz szelescil. Vivenna chciala zrobic to, co kazal jej jeszcze w pokoju, ale nie byla w stanie oderwac od niego wzroku. Bandyci siegneli po bron. Vasher ruszyl nagle do ataku. Szpon Nocy, wciaz w pochwie, uderzyl jednego z nich w piers i dziewczyna uslyszala suchy trzask kosci. Zaatakowal drugi mezczyzna. Vasher zawirowal w miejscu, gwaltownie prostujac reke. Pociete rekawy wystrzelily, owinely sie wokol miecza zlodzieja i mocno go uscisnely. Sila rozpedu Vashera wyrwala napastnikowi bron z reki. Pasma materialu puscily i ostrze poszybowalo w bok. Miecz upadl na ziemie. Dlon Vashera pomknela naprzod i zacisnela sie na twarzy bandyty. Przebudzone wstegi oplotly glowe ofiary niczym macki osmiornicy. Vasher cisnal go w tyl i jednoczesnie w dol - przykleknal przy tym i podcial Szponem Nocy nogi kolejnego zlodzieja. Trzeci z nich zaszedl Vashera od tylu i uniosl miecz do ciecia. Vivenna krzyknela ostrzegawczo. Wtedy poruszyl sie plaszcz Vashera - wydal sie ku gorze i chwycil zaskoczonego napastnika za ramiona. Vasher odwrocil sie. Spojrzal wscieklym wzrokiem i uderzyl Szponem Nocy szamoczacego sie przeciwnika. Vivenna skrzywila sie, slyszac dzwiek pekajacych kosci, i odwrocila sie od krzykow i walki. Drzacymi palcami sprobowala otworzyc klatke. Byla oczywiscie zamknieta. Dziewczyna odzyskala z liny nieco Oddechu i sprobowala Przebudzic zamek. Nic sie jednak nie stalo. Metal, przemknelo jej przez mysl. Oczywiscie. Nigdy nie byl zywy, wiec nie da sie go Rozbudzic. Starajac sie nie zwracac uwagi na rozlegajace sie za jej plecami pelne bolu wrzaski, wyrwala nic z koszuli. Walczacy Vasher takze krzyczal, tracac przy tym wszelkie pozory zimnego, zawodowego zabojcy. Stal sie wcielona wsciekloscia. Vivenna uniosla nic do zamka. -Otwierac rzeczy - Rozkazala. Nitka lekko drgnela, ale kiedy wsunela ja do dziurki od klucza, nie stalo sie nic. Odzyskala Oddech, odetchnela nieco by sie uspokoic i zamknela oczy. Musze przywolac w umysle dokladny obraz. Musze chciec, by nitka wniknela do mechanizmu i podniosla zapadke. -Obracac rzeczy - powiedziala, czujac, jak opuszcza ja BioChroma. Znow wsunela nic do zamka. Nitka przekrecila sie i wewnatrz rozleglo sie ciche szczekniecie. Drzwiczki stanely otworem. Dzwieki walki tymczasem zamarly, slychac bylo juz tylko jeki. Vivenna odebrala nici Oddech i siegnela do klatki. Dziewczynka skrzywila sie, zaplakala i ukryla twarz w dloniach. -Jestem twoja przyjaciolka - powiedziala kojacym tonem Vivienne. - Prosze, przyszlam, zeby ci pomoc. Dziecko jednak wilo sie i krzyczalo przy kazdym dotyku. Zirytowana Vivenna odwrocila sie do Vashera. Stal przy ogniu ze spuszczona glowa. Wokol niego lezaly ciala. Szpon Nocy drzal w jego reku. Ukryte w pochwie ostrze opieralo sie czubkiem o ubita ziemie. Z jakiegos powodu mezczyzna wydawal sie wiekszy niz jeszcze kilka chwil temu. Wyzszy. Bardziej barczysty. Grozniejszy. Druga reka Vashera opierala sie o rekojesc czarnego miecza. Zameczek na pochwie byl otwarty. Z wnetrza dobywal sie czarny dym. Czesc splywala na ziemie, kilka pasemek, jakby nie mogac sie zdecydowac, snulo sie ku powale. Ramie Vashera drzalo. Wyciagnij mnie... - w glowie Vivenny rozlegl sie cichy, odlegly glos. Zabij ich... Wielu zlodziei wciaz sie poruszalo. Vasher zaczal wysuwac ostrze. Bylo czarne jak noc, zdawalo sie wchlaniac w siebie blask plomieni. To chyba nic dobrego, pomyslala dziewczyna. -Vasher! - krzyknela. - Vasher, mala nie chce sie mnie sluchac! Zamarl, po czym spojrzal na nia zaszklonymi oczyma. -Juz ich pokonales, Vasher. Nie musisz wyciagac miecza. Tak... Tak, musisz - uslyszala. Zamrugal gwaltownie i wreszcie ja zauwazyl. Zdecydowanym ruchem ukryl Szpona Nocy w pochwie. Pokrecil glowa i podbiegl do dziewczyny. Mijajac jednego z lezacych, wymierzyl mu kopniaka. Ranny zajeczal. -Bezbarwne potwory! - szepnal, zagladajac do klatki. Nie wydawal sie juz wielki. Vivenna pomyslala, ze prawdopodobnie bylo to zludzenie wywolane przez chybotliwe swiatlo ogniska. Wyciagnal rece w glab klatki. Co dziwne, dziecko natychmiast ku niemu wyszlo, przytulilo sie do jego piersi i szlochalo. Vivenna przygladala sie temu w najglebszym zdumieniu. Vasher ze lzami w oczach wzial dziewczynke na rece. -Znasz ja? - spytala zaskoczona dziewczyna. Pokrecil glowa. -Znam Nanrovaha. Wiedzialem, ze ma male dzieci, ale nigdy ich nie widzialem. -Wiec jak...? Dlaczego do ciebie przyszla? Nie odpowiedzial. -Chodz - powiedzial. - Poradzilem sobie z tymi, ktorzy zaalarmowani krzykami przybiegli z gory, ale moze sie ich pojawic wiecej. Ksiezniczka odniosla wrazenie, ze Vasher w glebi ducha zyczy sobie, by tak sie stalo. Ruszyl do tunelu. Vivenna poszla za nim. *** Natychmiast skierowali sie ku jednej z bogatych dzielnic T'Telir. Vasher nie mowil zbyt wiele, dziewczynka milczala. Vivenna obawiala sie o psychike dziecka, ktore musialo miec za soba kilka potwornych miesiecy.Najpierw mijali lepianki, potem zwykle domy, az wreszcie dotarli na obsadzona drzewami, zalana blaskiem latarni ulice. Gdy znalezli sie posrod bogatych rezydencji, Vasher zatrzymal sie i opuscil dziecko na ziemie. -Dziewczynko - zaczal. - Powiem ci kilka slow. Chce, zebys je powtorzyla. Powtorz je tak, jakby byly twoimi wlasnymi. Dziecko spojrzalo na mezczyzne pustym wzrokiem i skinelo glowa. Vasher rzucil okiem na Vivenne. -Cofnij sie. Otworzyla usta, by zaprotestowac, ale zrezygnowala. Odeszla poza zasieg glosu. Na szczescie, Vasher stal pod latarnia, wiec nie stracila go z oczu. Powiedzial cos dziewczynce i dziecko odpowiedzialo. Zaraz po otwarciu klatki Vivenna odzyskala Oddech z nici. Wciaz miala go w sobie. Dzieki uwrazliwionym przez BioChrome zmyslom zauwazyla cos dziwnego. Aura dziewczynki - zwykla, aura przecietnego czlowieka - lekko migotala, jakby byla niepelna. Zjawisko bylo bardzo slabo widoczne, ale dzieki Pierwszemu Wywyzszeniu Vivenna byla gotowa przysiac, ze prawdziwe. Przeciez Denth powiedzial mi, ze to dziala na zasadzie: wszystko albo nic pomyslala. Jesli oddaje sie Oddech, to w calosci, a przede wszystkim nie slyszalam, by ktos mogl oddac czesc pojedynczego Oddechu. Ale - na co miala kilka innych dowodow - Denth byl klamca. Vasher wyprostowal sie i dziecko wspielo mu sie na rece. Vivenna podeszla i ze zdziwieniem uslyszala, ze dziewczynka mowi. -Jestem brudna - powiedziala, spuszczajac wzrok. - Mamusia nie lubi, kiedy sie brudze. I sukienke tez mam upackana. Vasher ruszyl przed siebie. Ksiezniczka spiesznie go dogonila. -Idziemy do domu? - spytala dziewczynka. - Gdzie bylismy? Jest pozno i nie powinnam byc poza domem. A co to za pani? Ona nic nie pamieta, zrozumiala Vivenna. Nie pamieta, co sie z nia dzialo... Nie wie nawet, gdzie byla. Podniosla wzrok na Vashera. Szedl z dzieckiem na reku, wpatrzony przed siebie. Gdy zblizyl sie do bramy rezydencji, otworzyl ja kopnieciem. Wszedl na teren posesji. Dziewczyna ruszyla za nim niespokojnie. Dwa strozujace psy zaczely szczekac. Ich wycie i powarkiwanie rozlegalo sie coraz blizej. Vivenna skrzywila sie ze strachu, ale gdy tylko zwierzeta ujrzaly Vashera, ucichly i podbiegly do niego radosnie. Jeden z nich podskoczyl i polizal dlon mezczyzny. Co sie tu, na Kolory, dzieje? - zastanawiala sie ksiezniczka. Przed posiadloscia pojawilo sie nieco ludzi z latarniami w rekach. Chcieli sprawdzic, dlaczego psy wszczely alarm. Jeden z nich zobaczyl Vashera, powiedzial cos towarzyszom i wszyscy zawrocili do budynku. Zanim Vivenna i Vasher staneli na patio, z frontowych drzwi wyszedl jakis czlowiek. Mial na sobie tylko dluga, biala koszule. Obok niego stanela dwojka zolnierzy, ktorzy ruszyli, by zastapic Vasherowi droge, ale mezczyzna w nocnym stroju glosno krzyknal i wyprzedzil ich. Ze lzami w oczach odebral dziecko z ramion przybysza. -Dziekuje - wyszeptal. - Dziekuje. Ksiezniczka stala nieco z tylu w milczeniu. Psy wciaz lizaly dlonie Vashera, choc wyraznie uwazaly, by nie dotknac Szpona Nocy. Nieznajomy usciskal coreczke, a po chwili oddal ja kobiecie, ktora takze wyszla przed dom - matka, jak zalozyla Vivenna. Kobieta zakrzyknela radosnie. -Dlaczego ja oddajecie? - spytal mezczyzna, przygladajac sie Vasherowi. -Ci, ktorzy ja porwali, zostali ukarani - odpowiedzial Vasher cicho, gardlowo. - Nic wiecej nie powinno byc dla ciebie w tej chwili wazne. -Czy ja cie znam? - Pan domu zmruzyl oczy. -Spotkalismy sie juz - przytaknal Vasher. - Prosilem cie, bys opowiedzial sie przeciwko wojnie. -Tak, pamietam! - rzucil mezczyzna. - Nie musiales mnie przekonywac, ale po tym jak odebrali mi Misel... Nie bylo mi wolno nikomu o tym powiedziec i musialem przejsc na druga strone. Grozili, ze w przeciwnym razie ja zabija. Vasher odwrocil sie i ruszyl z powrotem sciezka ku bramie. -Zabierz swoja corke i pilnuj jej - rzucil, ogladajac sie za siebie. - I zadbaj o to, by Hallandren nie dokonalo rzezi przy pomocy swoich Niezywych. Mezczyzna skinal glowa. Wciaz plakal. -Tak, tak, oczywiscie. Dziekuje ci, tak bardzo ci dziekuje. Vasher nie zatrzymywal sie. Vivenna dogonila go, co chwila spogladajac na psy. -W jaki sposob je uciszyles? Nie odpowiedzial. Rzucila spojrzeniem na rezydencje. -Odkupilas sie - powiedzial cicho, wychodzac przez tonaca w ciemnosci brame. -Co? -Denth i tak porwalby te dziewczynke. Nawet gdybys sie nie pojawila w T'Telir - powiedzial Vasher. - Nigdy bym jej nie odnalazl. Denth wspolpracuje ze zbyt wieloma szajkami zlodziei. Wydawalo mi sie, ze wlamanie mialo po prostu na celu zaklocenie dostaw soli. Podobnie jak wszyscy, nie zwrocilem uwagi na powoz. Zatrzymal sie i popatrzyl dziewczynie w oczy. -Uratowalas temu dziecku zycie. -To byl przypadek - odparla. W mroku nocy nie widziala swych wlosow, ale poczula, ze gwaltownie czerwienieja. -To nie ma znaczenia. Vivenna usmiechnela sie. Z jakiegos niezrozumialego powodu ta pochwala znaczyla dla niej duzo wiecej, niz powinna. -Dziekuje. -Przepraszam, ze stracilem nad soba panowanie - podjal. - Tam, w tej ich norze. Wojownik powinien byc przez caly czas spokojny. Nie wolno dopuszczac by, w trakcie pojedynku czy potyczki gniew przejmowal nad toba kontrole. Dlatego nigdy nie bylem zbyt dobry w pojedynkach. -Zrobiles co trzeba - zauwazyla - a Denth stracil kolejnego pionka. Wyszli na ulice. - Zaluje jednak, ze zobaczylam te luksusowa posiadlosc. Ten widok nie poprawil mojej opinii o kaplanach z Hallandren. Vasher pokrecil glowa. -Ojciec Nanrovaha byl jednym z najbogatszych kupcow w miescie Jego syn poswiecil sie sluzbie bogom, z wdziecznosci za ich blogoslawienstwa. Za swoja prace nie bierze pieniedzy. -Och. - Vivenna sie zatrzymala. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Zawsze latwo jest obarczyc wina kaplanow. To wygodne kozly ofiarne - rzucil z ironia. - W koncu kazdy, kto wierzy w cos innego niz ty, musi byc albo klamliwym manipulatorem, albo oszalalym fanatykiem, prawda? Ksiezniczka zarumienila sie po raz kolejny. Vasher zatrzymal sie na ulicy i spojrzal na nia. -Przepraszam - powiedzial. - Nie chcialem, zeby to tak zabrzmialo. - Zaklal pod nosem i znow ruszyl przed siebie. - Uprzedzalem cie, ze niespecjalnie potrafie rozmawiac. -Nic sie nie stalo - zapewnila. - Zaczynam sie juz przyzwyczajac. Skinal glowa. Odniosla wrazenie, ze Vasher mysli o czyms innym. To dobry czlowiek, pomyslala, a przynajmniej szczery czlowiek, ktory bardzo chce byc dobry. Znow poczula sie zle. Nie powinna oceniac. Zdawala sobie jednak sprawe, ze nie mozna zyc wsrod ludzi, nie osadzajac ich choc troche. Wiec pozwolila sobie ocenic Vashera. Nie tak jak Dentha, ktory opowiadal zartobliwe historie i pokazywal jej tylko to, co sama chciala zobaczyc. Vashera osadzala po jego uczynkach. Po tym, jak sie zachowywal. Zaplakal na widok dziecka w niewoli. Zwrocil je ojcu, jedynie w zamian za mglista obietnice dzialania na rzecz pokoju. Zyl niemal bez pieniedzy, calkowicie poswiecajac sie sprawie. Tak, byl szorstki w obejsciu. Byl brutalny. Mial nieprzyjemny charakter i latwo wpadal w gniew. Ale byl rowniez dobrym czlowiekiem, a idac obok niego, po raz pierwszy od wielu tygodni czula sie bezpiecznie. 50 -Wiec kazde z nas ma teraz po dwadziescia tysiecy - odezwala sie idaca obok Dara Piesni Poranna Rosa. Szli po otaczajacej amfiteatr kamiennej sciezce.-Owszem - przyznal Powracajacy. Kaplani i sludzy kroczyli za nimi swietym stadem, choc oba bostwa odmowily lektyki, czy chocby parasola. Szli sami, ramie w ramie, nieco z przodu. Dar Piesni w zlocie i czerwieni. Poranna Rosa choc raz ubrana w suknie, ktora przyslaniala jej wdzieki. To zdumiewajace jak do twarzy jej w takim stroju, pomyslal. Widac, ze sie postarala i ze sie szanuje. Sam nie byl pewien, z jakiego powodu nie lubil odwaznych ubran bogini. Moze w poprzednim zyciu byl pruderyjny? A moze po prostu jest pruderyjny w tym? Usmiechnal sie. Czym jeszcze obciaze dawnego siebie? Przeciez tamten czlowiek umarl. To nie on wplatal sie w polityczna afere. Amfiteatr powoli sie wypelnial. Dzis, co mialo miejsce bardzo rzadko mieli sie w nim pojawic wszyscy bogowie. Spoznial sie tylko Glos Chmur, ale on zawsze byl nieprzewidywalny. Wazne wydarzenia nigdy nie nadchodza bez zapowiedzi, zastanawial sie Dar Piesni. Na to konkretne zanosilo sie od lat. Jak to sie stalo, ze znalazlem sie w samym jego centrum? Zeszlej nocy mial bardzo dziwne sny. Wreszcie nie pojawily sie w nich obrazy wojny. Byl tylko ksiezyc. I jakies dziwne krete korytarze. Jakby tunele. Wielu bogow, gdy mijal ich altany, pozdrawialo go pelnymi szacunku skinieniami, choc trzeba przyznac, ze niektorzy krzywili sie na jego widok, a jeszcze inni go po prostu ignorowali. Coz to za dziwny system rzadow, stwierdzil w duchu. Krolestwem rzadza niesmiertelni, ktorzy zyja tylko przez dziesiec lub dwadziescia lat i ktorzy nigdy nie ogladaja zewnetrznego swiata. A ludzie mimo to nam ufaja. Ludzie nam ufaja. -Mysle, ze powinnismy sie wymienic naszymi haslami - odezwala sie Poranna Rosa. - Wtedy, gdyby zaszla taka koniecznosc, kazde z nas mogloby przejac pelna kontrole nad armia. Nie odpowiedzial. Odwrocila sie i spojrzala na tloczacych sie na lawkach nad arena ludzi w kolorowych strojach. -Prosze, prosze - rzucila. - Zebral sie dzis calkiem spory tlum. I tak niewielu z nich zwraca na mnie uwage. To brak wychowania, nie sadzisz? Dar Piesni wzruszyl ramionami. -Och, oczywiscie - ciagnela. - Moze sa po prostu... oszolomieni? Oszolomieni, wstrzasnieci i bez tchu? Powracajacy usmiechnal sie slabo, przypominajac sobie ich rozmowe sprzed kilku miesiecy. Tamtego dnia wszystko sie zaczelo. Poranna Rosa patrzyla na niego wyczekujaco. -To mozliwe - odparl Dar Piesni. - Podobnie jak to, ze cie po prostu ignoruja. Co powinnas potraktowac jako komplement. Bogini sie usmiechnela. -Jak to mozliwe, by niezwracanie na mnie uwagi bylo komplementem? -Takie zachowanie cie oburza - wyjasnil - a wszyscy wiemy, ze gdy jestes zdenerwowana, wygladasz jeszcze piekniej niz zazwyczaj. -A zatem podoba ci sie, jak w tej chwili wygladam? -Twoj wyglad bardzo sie niekiedy przydaje. Niestety, ja nie jestem w stanie skomplementowac cie nieuwaga, jak inni. Widzisz, komplementem byloby jedynie szczere niezwracanie na ciebie uwagi. A w tej kwestii jestem bezradny. Nie potrafie cie ignorowac. I szczerze za to przepraszam. -Rozumiem - powiedziala Poranna Rosa. - Milo mi. Chyba. A jednak ignorowanie niektorych spraw idzie ci swietnie. Jak na przyklad wlasnej boskosci. Dobrych manier. Moich kobiecych sztuczek. -Ty nie stosujesz sztuczek, moja droga - zauwazyl Dar Piesni. - Sztuczke stosuje ktos, kto walczy, chowajac w rekawie maly sztylet. Ty bardziej przypominasz czlowieka, ktory przygniata przeciwnika olbrzymim glazem. Tak czy inaczej, mam na ciebie inny sposob, i to taki, ktory powinien ci pochlebic. -Sama nie wiem czemu, ale cos kaze mi w to watpic. -Powinnas pokladac we mnie wiecej wiary - powiedzial, machajac reka. - Jestem w koncu bogiem. I to boskie wizje pozwolily mi zrozumiec, ze jedynym sposobem na prawienie komplementow komus takiemu jak ty, Poranna Roso, jest stac sie o wiele bardziej atrakcyjnym, inteligentnym i interesujacym od ciebie. Prychnela. -Gdyby tak bylo, w twojej obecnosci czulabym sie raczej urazona. -Trafilas w samo sedno. -A zechcesz mi moze wyjasnic, z jakiego to powodu konkurowanie ze mna ma byc najszczersza forma prawienia mi komplementow? -Oczywiscie, ze zechce - odpowiedzial uprzejmie. - Czy slyszalas kiedys, moja droga, bym wyglosil jakas niedorzeczna teze i nie poparl jej rownie niedorzecznym uzasadnieniem? -Oczywiscie, ze nie. Wszystkich nas meczysz ta swoja samochwalcza, napredce klecona logika. -Tak, pod tym wzgledem jestem zaiste wyjatkowy. -Bez watpienia. -Tak czy inaczej - bog uniosl palec - gdybym stal sie o wiele ciekawszy od ciebie, ludzie zaczeliby cie ignorowac i zwracaliby uwage na mnie. Przez to z kolei, stalabys sie zwykla, czarujaca soba - czyli kobieta doznajaca okresowych napadow szalu i nadmiernie przy tym uwodzicielska - dzieki czemu chcialabys odzyskac ich zainteresowanie. A kiedy sie wsciekasz, jak juz tlumaczylem, jestes najwspanialsza. Zatem, jedynym sposobem na to, bys otrzymala tyle zainteresowania, na ile zaslugujesz, odebrac ci je. To oczywiscie niezbyt proste. Ale mam nadzieje, ze doceniasz wysilki, ktore wkladam w to, by byc az tak cudownym. -Zapewniam cie, ze doceniam - odpowiedziala. - Doceniam to tak bardzo, ze mysle, ze przerwa dobrze by ci zrobila. Mozesz tez dac sobie spokoj. Jakos zniose ciezar bycia najcudowniejsza z Powracajacych. -Nie moge ci na to pozwolic. Ze wzgledu na ciebie. -Ale jesli staniesz sie zbyt cudowny, moj drogi, zniszczysz swoja reputacje. -Ona i tak zaczela mi ciazyc - przyznal Dar Piesni. - Od dawna staralem sie uchodzic za najbardziej leniwego z bogow, ale powoli do mnie dociera, ze to zadanie przerasta moje sily. Pozostali sa bezuzyteczni w zupelnie naturalny sposob, i to o wiele bardziej ode mnie. Udaja tylko, ze tego nie wiedza. -Ejze! - rzucila zaskoczona Poranna Rosa. - Ktos moglby pomyslec, ze jestes zazdrosny! -Ktos moglby tez pomyslec, ze moje stopy pachna cytrusami - odparl. - Ale z tego, ze ktos cos mysli, wcale nie wynika, ze to prawda. -Jestes niepoprawny. - Zasmiala sie. -Naprawde? Wydawalo mi sie, ze raczej niesmiertelny. To juz nieprawda? Bogini uniosla palec. -Ten dowcip ci jednak nie wyszedl. -Moze to byl tylko unik. -Unik? -Tak, specjalnie slaby dowcip, ktory ma odwrocic uwage od prawdziwego zartu. -Czyli? Dar Piesni zawahal sie i spojrzal na arene. -Czyli od tego, ktory splatano nam wszystkim - powiedzial ciszej. - Od dowcipu, ktory zrobili mi pozostali czlonkowie panteonu, obdarzajac mnie tak silnym wplywem na decyzje naszego krolestwa. Poranna Rosa przyjrzala mu sie spod zmarszczonych powiek. Wyczula narastajaca w jego glosie gorycz. Zatrzymali sie na sciezce. Bogini stanela tylem do amfiteatru i spojrzala Darowi Piesni w oczy. Bog sprobowal zdobyc sie na usmiech, ale chwila minela. Nie mogli juz rozmawiac tak jak dotychczas. Nie teraz, gdy wokol decydowalo sie tak wiele. -Nasi bracia i siostry nie sa tak zli, jak sugerujesz - powiedziala cicho. -Tylko banda niezrownanych idiotow mogla powierzyc mi kontrole nad armia. -Ufaja ci. -Sa leniwi - rzucil Dar Piesni. - Chca, by to inni podejmowali za nich trudne decyzje. Do tego wlasnie naklania wszystkich ten system, poranna Roso. Tkwimy tu w zamknieciu. Oczekuje sie od nas, ze bedziemy trawili czas na nierobstwie i przyjemnosciach. Skad mamy wiedziec co jest najlepsze dla kraju? - Pokrecil glowa. - Boimy sie zewnetrznego swiata bardziej niz to chcemy przyznac. Do dyspozycji mamy tylko sny i obrazy. Dlatego wlasnie kontrola nad wojskiem przypadla tobie i mnie. Wszyscy chcieliby sie angazowac, ale nikt nie chce brac na siebie odpowiedzialnosci. Umilkl. Patrzyla na niego bacznie, bogini o doskonalych ksztaltach. Byla o wiele silniejsza od innych, ale umiejetnie skrywala to za zaslona banalow. -Z tego wszystkiego, co powiedziales, racje masz na pewno co do jednego - odezwala sie cicho. -Czyli? -Jestes cudowny. Stal w bezruchu, patrzac jej w oczy. W te szeroko rozstawione, piekne zielone oczy. -Nie dasz mi swoich Rozkazow, prawda? - spytala. Pokrecil glowa. -Wciagnelam cie w to - powiedziala. - Zawsze tyle mowisz o bezuzytecznosci, ale wszyscy wiemy, ze jestes jednym z niewielu, ktorzy ogladaja kazdy obraz, rzezbe czy gobelin w galerii. To ty sluchasz kazdego wiersza i piosenki. Ty sluchasz uwaznie prosb wiernych. -Wszyscy jestescie glupcami - odparl. - Nie ma we mnie nic godnego szacunku. -Nie. - Pokrecila glowa. - To ty nas rozbawiasz, nawet wtedy, gdy nas obrazasz. Nie widzisz do czego to prowadzi? Nie widzisz, ze nieuchronnie wyrastasz ponad nas wszystkich? Nie robisz tego specjalnie i dlatego wlasnie wychodzi ci to tak dobrze. W tym miescie rozpusty jestes jedynym, ktory wykazal sie odrobina madrosci. I wedlug mnie, to wlasnie dlatego przypadla ci kontrola nad armia. Nie odpowiedzial. -Zdawalam sobie sprawe, ze bedziesz mi sie opieral - przyznala. - Mialam jednak nadzieje, ze w jakis sposob uda mi sie na ciebie wplynac. -I wplynelas - zauwazyl. - Sama powiedzialas, ze to ty mnie w to wszystko wciagnelas. Nie odrywajac wzroku od jego oczu, pokrecila glowa. -Wiesz, nie wiem, ktore z moich uczuc do ciebie jest silniejsze. Milosc czy irytacja. Ucalowal jej dlon. -Ciesze sie z obu, Poranna Roso. Naprawde. - To powiedziawszy odwrocil sie i poszedl do swej lozy. Glos Chmur juz przybyl; brakowalo jeszcze tylko Krola-Boga i jego zony. Dar Piesni usiadl i zaczal sie zastanawiac, gdzie jest Siri. Zwykle pojawiala sie w amfiteatrze na dlugo przed poczatkiem zgromadzenia. Trudno bylo mu skupic mysli na mlodej krolowej. Poranna Rosa wciaz stala tam, gdzie ja zostawil, i patrzyla w jego kierunku. Wreszcie zawrocila i poszla do swojej lozy. *** Siri kroczyla palacowymi korytarzami, otoczona swymi odzianymi na brazowo sluzkami. Mysli zaprzataly jej dziesiatki zmartwien.Najpierw pojsc do Dara Piesni. Raz jeszcze przebiegla plan w myslach. To, ze z nim usiade, nie powinno nikogo zdziwic. Czesto przeciez przebywamy razem przy takich okazjach. Potem zaczekam na przybycie Susebrona i dopiero wtedy poprosze Dara Piesni o slowko na osobnosci, bez kaplanow czy sluzacych. Powiem mu, czego sie dowiedzialam o Krolu-Bogu. Powiem mu, ze Susebron jest wiezniem. I zobaczymy, jak zareaguje. Najbardziej obawiala sie, tego ze Dar Piesni moze juz o wszystkim wiedziec. Czy mogl nalezec do spisku? Ufala mu mniej wiecej tak jak kazdemu poza Susebronem. Zycie w ciaglym napieciu nauczylo ja watpic we wszystko i kazdego. Mijala komnate za komnata, z ktorych kazda byla udekorowana innymi barwami. Dziewczyna dawno juz przyzwyczaila sie do ich krzykliwosci. Jesli Dar Piesni zgodzi sie pomoc, zastanawiala sie dalej, zaczekam do przerwy. Gdy kaplani zejda z areny, Dar Piesni porozmawia z kilkoma innymi bostwami. Oni z kolei rozkaza swym kaplanom zaczac dyskusje na temat, dlaczego Krol-Bog nigdy sie nie odzywa, zmuszajac w ten sposob kaplanow Susebrona do ujawnienia swej tajemnicy. Nie podobalo sie jej, ze musza polegac na kaplanach, nawet na tych, ktorzy nie sluzyli bezposrednio Susebronowi, ale innej mozliwosci, prostu nie bylo. Poza tym, gdyby kaplani innych bogow nie spelnili polecenia, Dar Piesni i inni Powracajacy zrozumieliby, ze ich sludzy dzialaja przeciwko nim. Siri czula coraz wieksze zdenerwowanie. To ja to wszystko zaczelam, pomyslala, wkraczajac z oficjalnych sal palacu w ciemny, zewnetrzny korytarz. Nie mialam jednak wyjscia. Mezczyznie, ktorego kocham, grozi smierc i moga odebrac mi moje dziecko. Miala prosty wybor - dzialac, albo pozwolic soba pomiatac kaplanom. Co do tego calkowicie zgadzali sie z Susebronem. Najlepszym wyborem bylo... Siri zwolnila. U wylotu korytarza, tuz przed wrotami prowadzacymi na dziedziniec stala niewielka grupka kaplanow w towarzystwie kilku Niezywych zolnierzy. Ich sylwetki ostro odcinaly sie na tle wieczornego nieba. Kaplani zauwazyli krolowa i jeden wskazal ja palcem. Na Kolory! - zaklela w myslach i zawrocila. Z tylu zblizala sie ku niej czarnym korytarzem druga grupa duchownych. Nie! Nie teraz! Siri zastanowila sie nad ucieczka, ale dokad miala uciekac? Proba przebicia sie miedzy kaplanami i Niezywymi - zwlaszcza w dlugiej sukni - byla skazana na porazke. Uniosla glowe do gory, utrzymujac wlosy w ryzach, i spojrzala na nich wyniosle. -Co to ma znaczyc? - rzucila ostro. -Bardzo nam przykro, Kielichu - powiedzial glowny kaplan - ale postanowiono, ze nie powinnas sie przemeczac, nie w twoim stanie. -W moim stanie? - powtorzyla lodowato Siri. - Coz to za nonsens? -Chodzi o dziecko, Kielichu - odpowiedzial kaplan. - Nie wolno nam ryzykowac jego zdrowia. Wielu jest takich, ktorzy, gdyby tylko wiedzieli, ze jestes brzemienna, chcieliby cie skrzywdzic. Siri zamarla. Brzemienna? - pomyslala wstrzasnieta. Skad oni wiedza, ze Susebron i ja zaczelismy... Ale nie. Przeciez wiedzialaby, gdyby zaszla w ciaze. Niemniej, wszyscy zyli w przekonaniu, ze mloda krolowa sypia z Krolem-Bogiem od kilku miesiecy i po takim czasie ciaza powinna juz stac sie widoczna. Mieszkancy miasta zapewne nie zdziwiliby sie, gdyby kaplani ja teraz ukryli. Glupia! - pomyslala, czujac nagly przyplyw paniki. Jesli znalezli juz nastepce dla wladcy, wcale nie potrzebuja mojej ciazy. Wystarczy im jedynie ze wszyscy beda przekonani, ze jestem brzemienna. -Nie jestem w ciazy - powiedziala. - A wy po prostu czekaliscie. Musieliscie zaczekac na chwile, kiedy bedzie mnie mozna zamknac, nie budzac podejrzen. -Prosze, Kielichu - odparl jeden z kaplanow i nakazal gestem Niezywemu, by zlapal dziewczyne za ramie. Nie walczyla; zmusila sie do zachowania spokoju. Patrzyla kaplanowi prosto w oczy. Odwrocil wzrok. -Tak bedzie najlepiej - dodal. - To dla twojego dobra. -Jestem pewna, ze tak - syknela i pozwolila sie odprowadzic do wewnetrznych komnat. *** Vivenna siedziala wsrod tlumu, patrzyla i czekala. W glebi ducha uwazala, ze jawne, publiczne pokazywanie sie jest po prostu glupota. Ale ta czesc jej osobowosci - ostrozna idrianska ksiezniczka - od jakiegos czasu coraz rzadziej dochodzila do glosu.Ludzie Dentha znalezli ja, kiedy ukrywala sie w slumsach. Z Vasherem, wsrod zebranych w amfiteatrze widzow, bedzie prawdopodobnie bezpieczniejsza - bardziej bezpieczna niz w zakazanych alejkach miasta. Szczegolnie, ze teraz o wiele mniej rzucala sie w oczy. Do tej pory nie zdawala sobie nawet sprawy jak naturalnie mozna sie czuc, siedzac w jaskrawych, krzykliwych spodniach i koszuli, barwna i zupelnie niezauwazana. Przy barierce ponad widownia pojawil sie Vasher. Dziewczyna ostroznie wstala z miejsca - ktore natychmiast zajal ktos inny - i poszla do niego. Kaplani na arenie juz zaczeli swoje dyskusje. Nanrovah, ktory odzyskal swa corke, rozpoczal od oswiadczenia, ze zmienil zdanie. Teraz na powrot przeciwstawial sie wojnie. Nie zyskal prawie zadnego poparcia. Vivenna stanela obok Vashera, ktory obcesowo zrobil dla niej lokciem miejsce wsrod gapiow. Na jej prosbe nie zabral ze soba Szpona Nocy. Zostawil bron w domu. Vivenna nie byla pewna, w jaki sposob udalo mu sie ostatnim razem wniesc czarny miecz na dwor, ale wiedziala, ze zwracanie na siebie uwagi jest ostatnia rzecza, jakiej potrzebuja. -Wiec? - spytala cicho. Pokrecil glowa. -Jesli Denth tu jest, to nie moglem go znalezc. - Nie dziwie sie. Przyszlo dzissporo ludzi - odpowiedziala szeptem Vivenna. Ciala widzow napieraly na nich ze wszystkich stron - setki tloczyly sie przy samej tylko barierce na koronie amfiteatru.-Skad oni sie wzieli? Na zadnej sesji zgromadzenia nie widzialam az tylu widzow. Vasher wzruszyl ramionami. -Ci. ktorym udalo sie otrzymac zezwolenie na jednorazowe wejscie na teren dworu, moga zatrzymac swoj bilet do chwili, gdy zechca z niego skorzystac. I wielu zachowuje je do zgromadzenia ogolnego. Chca zobaczyc wszystkich bogow naraz. Ksiezniczka odwrocila sie i spojrzala ponad ludzkimi glowami. Podejrzewala, ze tak liczne stawiennictwo mieszkancow T'Telir ma rowniez cos wspolnego z krazacymi po miescie pogloskami. Wszyscy sie spodziewali, ze to wlasnie dzisiaj Panteon Powracajacych podejmie decyzje o ataku na Idris. -Nanrovah ma silne argumenty - stwierdzila, choc glos kaplana wylapywala z trudem posrod szmeru zebranych tlumow. Powracajacy korzystali z pomocy poslancow, ktorzy donosili im zapis toczonej na arenie dyskusji. Zaczela sie zastanawiac, dlaczego nikt po prostu nie zarzadzi ciszy. Ale byl to chyba element ogolnego charakteru Hallandren. Wszyscy dobrze sie tu czuli posrod chaosu, a przynajmniej uwielbiali siedziec i glosno rozmawiac podczas waznych wydarzen. -Nikt go nie slucha - odparl Vasher. - Juz dwukrotnie zmienil zdanie w tej samej sprawie. Stracil wiarygodnosc. -Wiec moglby im wytlumaczyc, dlaczego je zmienil. -Moglby, ale nie wiem, komu wyszloby to na dobre. Gdyby ludzie dowiedzieli sie o porwaniu corki kaplana, mogliby po prostu zaczac sie bac i uznac, ze stali za tym idrianscy prowokatorzy. Poza tym, mieszkancy Hallandren sa dumni i uparci. Szczegolnie duchowni. Nanrovah nie zechce przyznac, ze zmienil zdanie pod wplywem tak prymitywnego ucisku... -Wydawalo mi sie, ze lubisz kaplanow - zauwazyla. -Niektorych, owszem - powiedzial. - Innych nie. - Mowiac to, spojrzal w gore, na loze Krola-Boga. Susebrona jeszcze nie bylo i posiedzenie rozpoczelo sie bez niego. Siri takze sie nie pojawila. Vivenna poczula uklucie niepokoju. Spodziewala sie, ze przynajmniej z daleka zobaczy, jak sie miewa jej mlodsza siostra. Pomoge ci, Siri. Tym razem naprawde, pomyslala. Pierwszym krokiem bedzie powstrzymanie tej wojny Vasher opuscil wzrok na arene i oparl sie o porecz. On takze wydawal sie niespokojny. -Co sie stalo? - zapytala. Wzruszyl ramionami. Dziewczyna wzniosla oczy ku niebu. -No powiedz. -Nie lubie zostawiac Szpona Nocy samego na zbyt dlugo - przyznal -A co on moze zrobic? - spytala ksiezniczka. - Przeciez zamknelismy go w szafie. Znow wzruszyl ramionami. -Moglbys chociaz przyznac - podjela Vivenna. - ze przynoszenie na publiczne zgromadzenia dlugiego na piec stop czarnego miecza moze rzucac sie w oczy. To, ze twoja bron dymi na czarno i odzywa sie ludziom w glowach, rowniez nie pomaga. -Nie przeszkadza mi to, ze rzucam sie w oczy. -Ale mnie tak - odparla. Vasher skrzywil sie i Vivenna spodziewala sie dalszego sporu, ale mezczyzna po chwili skinal glowa. -Oczywiscie masz racje - powiedzial. - Po prostu nigdy nie bylem zbyt dyskretny. Nie potrafie. Denth zawsze z tego powodu ze mnie szydzil. -Byliscie przyjaciolmi? - Vivenna zmarszczyla brwi. Vasher odwrocil glowe. Na Widma Kalada! - zaklela w duchu poirytowana. Jesli pewnego dnia, ktos w tym przekletym Kolorami miescie powie mi o czyms tak po prostu, to niechybnie padne trupem z wrazenia. -Sprobuje sie dowiedziec, dlaczego Krol-Bog sie jeszcze nie pojawil - oswiadczyl Vasher. - Wroce tu. Skinela glowa i mezczyzna odszedl. Oparla sie o barierke, zalujac, ze nie zostala na swoim miejscu. Dawniej, wsrod tak gestej cizby czulaby sie przytloczona, ale przywykla juz do rojnych ulic i targow, wiec przebywanie wsrod tlumu nie powodowalo w niej takiego leku jak na poczatku. Poza tym miala Oddech. Czesc umiescila w koszuli, ale nie caly. Potrzebowala tyle BioChromy, by pozostac na poziomie co najmniej Pierwszego Wywyzszenia, ktore pozwalalo jej wejsc na dwor bez odpowiadania na zbedne pytania przy bramie. Oddech pozwalal jej odczuwac zycie w taki sposob, jak kazdy zwykly czlowiek czuje powietrze: zawsze obecne, milo chlodzace skore. Obecnosc tylu ludzi dokola sprawiala, ze czula lekkie oszolomienie. Tyle zycia, tak wiele nadziei i pragnien. Tak wiele Oddechow. Zamknela oczy i chlonela je, sluchajac unoszacych sie nad gawiedzia glosow kaplanow. Wracajacego do niej Vashera wyczula, zanim sie zblizyl. Mezczyzna nie tylko mial wiele Oddechow, ale takze patrzyl na nia i poznala znajome wrazenie. Odwrocila sie i zobaczyla go w tlumie. Stal w swoim ciemnym obszarpanym ubraniu spory kawalek od niej. -Gratuluje - powiedzial, zblizajac sie. Uscisnal jej dlon. -Czego? -Niedlugo zostaniesz ciotka. -Co ty...? Siri...? -Twoja siostra jest brzemienna - powiedzial. - Kaplani oglosza to dzis wieczorem. Krol-Bog najwyrazniej zostal w palacu, by uczcic te okazje. Ksiezniczka stala bez ruchu, mocno wstrzasnieta wiadomoscia. Siri. W ciazy. Siri, ktora w jej umysle wciaz byla tylko dziewczynka, nosila teraz w sobie dziecko tej istoty z palacu. Na domiar wszystkiego to sama Vivenna starala sie teraz utrzymac tego potwora na tronie. Nie, pomyslala. Nie przebaczylam Hallandren. Ucze sie po prostu nie czuc do niego nienawisci. Nie moge pozwolic, by Idris zostalo zaatakowane i zniszczone. Poczula panike. Nagle okazalo sie, ze wszystkie jej plany nie maja znaczenia. Co sie stanie z jej siostra, kiedy obdarzy Hallandren nastepca tronu? -Musimy ja wydostac. Vasher, musimy ja uratowac. Nie odezwal sie. -Vasher, prosze - szepnela. - To moja siostra. Mialam zamiar ochronic ja zapobiegajac wojnie, ale jesli przeczucie cie nie myli, to sam Krol-Bog chce dokonac inwazji na Idris. Siri nie bedzie przy nim bezpieczna. -Rozumiem - powiedzial po chwili. - Zrobie, co moge. Vivenna podziekowala skinieniem i spojrzala w dol, na arene. Kaplani chodzili. -Dokad oni ida? -Do swych bogow - wyjasnil Vasher. - Ida sie dowiedziec, jaka jest wola Panteonu. Odbedzie sie glosowanie. -W sprawie wojny? - spytala ksiezniczka, czujac dreszcz przebiegajacy jej po plecach -Tak, juz czas - powiedzial. *** Dar Piesni czekal w lozy pod baldachimem. Dwoch sluzacych chlodzilo go wachlarzem, w dloni trzymal kubek soku z lodem, pod reka mial stolik z wystawnymi przekaskami.To Poranna Rosa mnie w to wciagnela, myslal. Obawiala sie, ze wrogowie zaskocza nieprzygotowane do obrony Hallandren. Kaplani naradzali sie z bostwami. Ze swego miejsca widzial kilki z nich, kleczeli przed Powracajacymi z pochylonymi glowami. Tak wlasnie dzialal rzad krolestwa. Najpierw kaplani dyskutowali miedzy soba, potem pytali bogow o zdanie. Tak rodzila sie Wola Panteonu, ktora miala stac sie wola samego Hallandren. Decyzje calego Panteonu mial prawo zmienic tylko Krol-Bog. A na dzisiejszym zgromadzeniu nawet nie raczyl sie pojawic. Czyzby byl tak zadowolony z siebie po splodzeniu dziecka, ze przestala go interesowac przyszlosc poddanych? - pomyslal z irytacja Dar Piesni. Mialem nadzieje, ze okaze sie lepszym wladca. Podszedl do niego Llarimar. Choc do tej pory przebywal wraz z pozostalymi kaplanami na arenie, sam nie bral udzialu w dyskusji. Llarimar zazwyczaj zachowywal swoje zdanie dla siebie. Wysoki kaplan ukleknal przed bogiem. -Darze Piesni, moj panie, obdarz nas swoja wola. Bog nie odpowiedzial. Podniosl wzrok i spojrzal ponad arena w kierunku lozy zajmowanej przez Poranna Rose, zwienczonej zieleniejaca w wieczornym swietle altana. -Boze - podjal Llarimar. - Prosze obdarz mnie wiedza, ktorej lakne. Czy powinnismy wszczac wojne z naszymi krewnymi, z Idrianami? Czy sa buntownikami, ktorych nalezy uciszyc? Czesc kaplanow wracala juz na dol. Kazdy trzymal przed soba flage oznaczajaca podjeta przez Powracajacego decyzje. Zielona symbolizowala glos na tak, czerwona na nie. Zielen oznaczala w tym wypadku poparcie wojny. Jak dotad na arenie amfiteatru zalopotalo piec flag zielonych i dwie czerwone. -Wasza Milosc? - naciskal Llarimar, podnoszac wzrok. Dar Piesni wstal z miejsca. Dzis glosuja wszyscy, pomyslal, ale jaka moc maja ich glosy? Nie stoi za nimi zaden autorytet ani sila. Tak naprawde licza sie tylko dwie osoby. Coraz wiecej zieleni. Flagi szarpaly sie na wietrze w rekach schodzacych na arene kaplanow. Na dole roilo sie od ludzi. Wszyscy rozumieli nieuniknione. Dar Piesni katem oka widzial kroczacego w slad za nim Llarimara. Wysoki kaplan musial byc w tej chwili zdenerwowany. Na pewno byl. Tylko dlaczego tego nie okazywal? Dar Piesni podszedl do lozy Porannej Rosy. Niemal wszyscy kaplani wrocili juz na arene. Znakomita wiekszosc dzierzyla w rekach zielone flagi. Wysoka kaplanka bogini wciaz przed nia kleczala. Poranna Rosa robila oczywiscie to, co uwielbiala ponad wszystko - potegowala napiecie. Powracajacy wszedl pod jej baldachim. Bogini lezala i przygladala mu sie spokojnie, choc wyczuwal, ze w istocie rzeczy jest zdenerwowana. Znal ja az za dobrze. -Czy oznajmisz nam, jaka jest twoja wola? - spytala. Bog rzucil okiem na srodek areny. -Jesli nie popre wniosku - powiedzial - to co sie dzieje na dole, nie bedzie miec zadnego znaczenia. Bogowie moga sobie krzyczec o wojnie do upadlego, ale to ja kontroluje armie. Jesli nie oddam im do dyspozycji swojego wojska, Hallandren nie zwyciezy w zadnej wojnie. -Sprzeciwilbys sie Woli Panteonu? -Mam do tego pelne prawo - przypomnial. - Tak samo jak oni maja prawo do swojego zdania. -Ale to ty masz Niezywych. -To nie znaczy, ze mam robic, co mi kaza. Na chwile zapadla cisza. Poranna Rosa skinela dlonia na swoja kaplanke. Kobieta wstala, wziela do reki zielona flage i spiesznie dolaczyla do reszty. Na ten widok w amfiteatrze podniosl sie tumult. Ludzie musieli zdawac sobie sprawe, ze dzieki politycznym zabiegom Poranna Rosa osiagnela na dworze silna pozycje i ze to ona dowodzi znaczna czescia armii. Nie bylo to male osiagniecie, zwazywszy, ze zaczynala, nie majac kontroli nawet nad jednym zolnierzem. Dowodzac tak wielka armia, Poranna Rosa stanie sie integralna czescia dowodztwa. Wezmie udzial w planowaniu, w dzialaniach dyplomatycznych i militarnych, myslal Dar Piesni. Moze z tego wyjsc jako jedna z najbardziej wplywowych Powracajacych w dziejach krolestwa, tez bym mogl. Przez dluga chwile patrzyl przed siebie. Nie opowiedzial Llarimarowi a snach z ubieglej nocy. Zatrzymal je dla siebie. Snil o kretych tunelach i wschodzie ksiezyca, ledwie tylko wychylajacego sie ponad horyzont. Czy to mozliwe, by one naprawde cokolwiek znaczyly? Nie potrafil podjac decyzji. W zadnej sprawie. -Musze sie jeszcze nad tym zastanowic - powiedzial i odwrocil sie. -Co takiego? - rzucila ostro bogini. - A glosowanie? Dar Piesni pokrecil glowa. -Co robisz?! - syknela. - Nie mozesz nas tak zostawic! Obejrzal sie i wzruszyl ramionami. -W zasadzie moge. - Usmiechnal sie. - Lubie irytowac innych. To powiedziawszy, opuscil amfiteatr i, nie oddajac glosu, wrocil do swego palacu. 51 Ciesze sie, ze po mnie wrociles - powiedzial Szpon Nocy. W tej szafie czulem sie bardzo samotny.Vasher nie odpowiedzial. Szedl po szczycie muru otaczajacego Dwor Bogow. Bylo pozno, ciemno i cicho, choc w kilku palacach wciaz palily sie swiatla. Jeden z nich nalezal do Dara Piesni zwanego Meznym. Nie lubie ciemnosci - przyznal miecz. -Takiej ciemnosci jak teraz? - spytal Vasher. Nie, takiej jak w szafie. -Przeciez jej nawet nie widzisz. Kazdy wie, kiedy jest ciemno - odparl Szpon Nocy. - Nawet slepiec. Vasher nie wiedzial, co na to odpowiedziec. Zatrzymal sie na fragmencie muru, pod ktorym stal palac Dara Piesni. Czerwienie i zloto. Barwy odwagi. Nie powinienes mnie ignorowac - powiedzial miecz. Nie podoba mi sie to. Vasher ukleknal i przyjrzal sie palacowi. Nigdy nie spotkal tego Powracajacego, ale slyszal o nim wiele plotek. Byl ponoc najbardziej ordynarnym z Powracajacych, wiecznie kpiacym i protekcjonalnym. I to w rekach takiej wlasnie osoby spoczal teraz los dwoch krolestw. Istnial bardzo prosty sposob wplyniecia na dalsze koleje tych losow. Zabijemy go, prawda? - spytal Szpon Nocy z wyrazna drapiezna nota w glosie. Vasher wciaz tylko patrzyl pod siebie. Powinnismy go zabic - ciagnal Szpon Nocy. No, prosze, powinnismy to zrobic. Naprawde powinnismy. -Co cie to w ogole obchodzi? - szepnal Vasher. - Nie znasz go. On jest zly - odparl miecz. Vasher prychnal. -Nawet nie wiesz, co to slowo znaczy. I tym razem Szpon Nocy nie odpowiedzial. W tym wlasnie tkwil najwiekszy problem Vashera, kwestia, ktora zdominowala cale jego zycie. Tysiac Oddechow. Tylu wlasnie wymagalo Przebudzenie przedmiotu i obdarzenie go swiadomoscia. Nawet Shashara nie rozumiala w pelni tego procesu, choc to ona go opracowala. Budzic kamien lub stal mogl jedynie ktos, kto dostapil Dziewiatego Wywyzszenia, ale i wtedy nie powinno sie to udac. Nawet w wyniku zawilej procedury powinien teoretycznie powstac przedmiot rownie inteligentny, jak fredzle u jego nogawek. Szpon Nocy nie mial prawa zyc. A jednak ozyl. Shashara zawsze byla najbardziej utalentowana sposrod nich. Byla o wiele zdolniejsza od Vashera, ktory do tworzenia przedmiotow stosowal sztuczki takie jak umieszczanie w metalu czy skalach ludzkich kosci. Shashare zainspirowala wiedza, ktorej udzielil jej Yesteel, i wynalezienie alkoholu dla Niezywych. Uczyla sie, eksperymentowala i cwiczyla. I w koncu dopiela swego. Nauczyla sie umieszczac Oddechy tysiaca ludzi w kawalku zelaza, umiala obdarzyc go swiadomoscia i wydac mu rozkaz. Ten pojedynczy rozkaz mial olbrzymia moc, gdyz tworzyl podwaliny osobowosci Przebudzonego przedmiotu. W wypadku Szpona Nocy Shashara i Vasher zastanawiali sie bardzo dlugo i w efekcie postanowili wydac mu prosta, lecz elegancka komende. "Niszcz zlo". Wydawalo sie to doskonalym i logicznym wyborem. Problem pojawil sie tylko jeden, zupelnie nieprzewidziany przez zadne z nich. Skad przedmiot ze stali - przedmiot tak odlegly od zycia, ze sama jego idea wydawala mu sie obca i dziwna - mial wiedziec czym jest zlo? Powoli zaczynam rozumiec - odezwal sie Szpon Nocy. Mam spora praktyke. To nie byla wina samego miecza. Byl straszna, niszczycielska rzecza, przeciez zostal stworzony wlasnie po to, by niszczyc. Wciaz nie rozumial zycia i nie wiedzial, na czym ono polega. Znal tylko swoj Rozkaz i usilnie staral sie go wypelniac. Ten czlowiek na dole - ciagnal miecz. Ten bog w palacu. On moze rozpetac wojne. Nie chcesz, by do niej doszlo. Dlatego wlasnie jest zly. -Dlaczego samo to mialoby czynic go zlym? Dlatego ze zrobi to, czego ty nie chcesz. -Ja sam nie mam pewnosci - odparl Vasher. - Poza tym, kto powiedzial, ze ja zawsze mam racje? Po prostu masz - stwierdzil Szpon Nocy. Chodzmy. Zabijmy go. Powiedziales mi, ze wojna jest zla. On rozpeta wojne. Jest zly. Zabijmy go. Zabijmy go. Miecz zaczynal sie niezdrowo ekscytowac. Vasher czul to wyraznie, czul grozbe kryjaca sie w jego ostrzu, pokretna moc Oddechow odebranych zywym osobom i umieszczonych w martwej stali. Wyobrazal sobie te wole, goraca, czarna i zepsuta. Pchajaca go ku Darowi Piesni, morderstwu. -Nie - powiedzial po chwili. Szpon Nocy westchnal. Zamknales mnie w szafie - przypomnial. Naleza mi sie przeprosiny. -Nie bede cie przepraszac, zabijajac czlowieka. Po prostu rzuc mnie tam - zaproponowal miecz. Jesli jest zly, to sam sie zabije. To kazalo sie Vasherowi zastanowic. Na Kolory! - pomyslal. Szpon Nocy z roku na rok stawal sie coraz bardziej subtelny, choc Vasher zdawal sobie sprawe, ze dzieje sie to tylko w jego wyobrazni. Przebudzone przedmioty nie zmienialy sie, nie dojrzewaly - byly po prostu soba. Ale pomysl byl dobry. -Moze pozniej - odparl, odwracajac wzrok od budynku. Boisz sie - zauwazyl Szpon Nocy. -Nie wiesz, czym jest strach - odpowiedzial Vasher. Wiem. Nie lubisz zabijac Powracajacych. Boisz sie ich. Miecz sie oczywiscie mylil. Ale z drugiej strony Vasher zdawal sobie sprawe, ze z zewnatrz jego wahanie moglo wygladac na strach. Od dawna nie mial juz do czynienia z Powracajacymi. Zbyt wiele wspomnien. Zbyt wiele bolu. Ruszyl w kierunku palacu Krola-Boga. Budowla byla starsza, o wiele od innych otaczajacych ja rezydencji. Dawniej byl to nadmorski posterunek, strzegaca zatoki twierdza. Nie bylo wowczas miasta. Nie bylo kolorow. Tylko surowa czarna wieza. Vashera zawsze bawilo, ze to wlasnie ona stala sie domem Krola-Boga, wladcy Opalizujacych Odcieni. Vasher wsunal miecz za pas na plecach i zeskoczyl z muru w kierunku czarnego palacu. Przebudzone wstegi materialu wokol jego nog dodaly mu sily, dzieki czemu skoczyl na jakies dwadziescia stop. Zderzyl sie ze sciana, gladki onyks otarl mu skore. Poruszyl palcami i fredzle u rekawow chwycily krawedz nad jego glowa, utrzymujac go w powietrzu. Uspokoil oddech. Przewiazana w pasie lina dotykala skory. Byla jak zwykle Przebudzona. Z chusteczki, ktora obwiazal sobie noge pod spodniami, wyciekl kolor. -Wspinac sie na rzeczy, potem chwytac rzeczy, potem podciagnac mnie - Rozkazal, wydajac naraz trzy polecenia. Dla niektorych byloby to trudne zadanie. Vasher robil to jednak rownie swobodnie jak mrugal. Lina sie rozwinela. Okazalo sie przy tym, ze jest o wiele dluzsza, niz moglo sie wydawac. Dlugi na dwadziescia piec stop sznur wspial sie wezowym ruchem po scianie budynku i wpelzl za okno. Kilka sekund pozniej podciagnal Vashera w powietrze. Przebudzone przedmioty, o ile ich tworca sie o to postaral, byly o wiele silniejsze od ludzkich miesni. Sam Vasher widzial kiedys, jak wiazka kilku sznurow, niewiele grubszych od jego liny, unosila i ciskala wielkie glazy w strone wrogich umocnien. Zwolnil chwyt wsteg materialu ze swoich rekawow, i gdy lina wciagnela go do wnetrza, dobyl Szpona Nocy. Uklakl w ciszy i rozejrzal sie. Pomieszczenie bylo puste i tonelo w mroku. Ostroznie odzyskal Oddech, obwiazal sobie sznur wokol ramienia i wzial do reki jeden luzny splot. Powoli ruszyl naprzod. Kogo zabijemy? - spytal Szpon. Nie zawsze trzeba zabijac - odpowiedzial w myslach Vasher. Vivenna. Czy ona tu jest? Miecz znow probowal interpretowac jego slowa. Zawsze mial klopoty z rzeczami, ktorych obrazy nie byly w umysle Vashera wyrazne. Wiekszosc mysli przebiegajacych ludziom przez glowe jest ulotna i chwilowa. Zwiewne obrazy, dzwieki i zapachy. Pojawiajace sie nagle i rownie szybko tracone skojarzenia. To wlasnie one sprawialy Szponowi Nocy najwiekszy klopot. Vivenna. Zrodlo wielu jego problemow. Gdy byl jeszcze przekonany, ze ksiezniczka wspolpracuje z Denthem z wlasnej woli, praca w miescie szla mu o wiele lepiej. Wtedy mogl przynajmniej obarczac ja wina. Gdzie ona jest? - spytal miecz. Ona mnie nie lubi, ale ja ja tak. Vasher zatrzymal sie na chwile w ciemnym korytarzu. Lubisz ja? - pomyslal. Tak. Jest mila. I ladna. Mila i ladna - kolejne slowa, ktorych Szpon Nocy nie rozumial. Nauczyl sie tylko, kiedy nalezy ich uzywac. Niemniej miecz mial wlasne zdanie i bardzo rzadko klamal. Nawet jesli nie potrafil tego wytlumaczyc, to w jakis sposob musial czuc do Vivenny prawdziwa sympatie. Przypomina mi Powracajacych - dodal Szpon. Ach, oczywiscie - odpowiedzial w myslach Vasher. - To zrozumiale. Ruszyl dalej. Dlaczego? - zaciekawil sie miecz. Z powodu jednego z jej przodkow - wyjasnil Vasher. - Widac to po jej wlosach. Plynie w niej nieco krwi Powracajacych. Miecz nie odpowiedzial, ale Vasher czul, ze Szpon Nocy sie zastanawia. Zatrzymal sie na skrzyzowaniu korytarzy. Do tej pory byl prawie pewien, ze wie, gdzie znajduja sie komnaty Krola-Boga. Teraz jednak wiele sal wygladalo inaczej. Stara forteca byla surowa, pelna dziwnych zakretow korytarzy i prowadzacych donikad przejsc, co mialo spowolnic postepy ewentualnych najezdzcow. I tak bylo tez i w tej chwili - budynek nie zostal przebudowany - z ta jednak roznica, ze otwarte sale jadalne i koszary zostaly podzielone na wiele mniejszych pomieszczen, z ktorych kazde, zgodnie z panujaca w wyzszych sferach Hallandren moda, zostalo ozdobione jaskrawymi barwami. Gdzie znajdzie zone Krola-Boga? Skoro byla w ciazy, z pewnoscia pozostawala pod stala opieka slug. Vasher doszedl do wniosku, ze musiala teraz mieszkac na wyzszym poziomie, w jednym z wiekszych zespolow komnat. Skierowal sie ku schodom. Na szczescie bylo dosc pozno i wiekszosc ludzi juz spala. Siostra - odezwal sie Szpon Nocy. To jej szukasz. Chcesz uratowac siostre Vivenny? Skryty w ciemnosci Vasher skinal glowa. Szedl po omacku po schodkach, liczac, ze BioChroma pozwoli mu wyczuc, jesli ktos pojawi sie zbyt blisko. Wiekszosc Oddechow zmagazynowal w ubraniu, ale pozostawil sobie ich tyle, by moc Budzic line i by nie tracic wyostrzonego zmyslu zycia. Ty tez lubisz Vivenne! Bzdura - odparl Vasher. Wiec dlaczego? Jej siostra - odpowiedzial w myslach mezczyzna - jest z jakiegos powodu kluczem do wszystkiego. Dzisiaj to zrozumialem. Dazenia do wojny przybraly na sile tuz po tym, jak krolowa przybyla do miasta. Szpon Nocy umilkl. Tak duzy przeskok logiczny w zdaniu okazal sie dla niego zbyt skomplikowany. Rozumiem - odpowiedzial po chwili i Vasher usmiechnal sie pod nosem, wychwytujac w myslach miecza niepewnosc. Jesli nawet nie - podjal Vasher - ta dziewczyna jest dla Hallandren bardzo poreczna zakladniczka. Kaplani Krola-Boga, czy ktokolwiek, kto za tym stoi, moga w razie militarnych niepowodzen grozic, ze ja zabija. Jest doskonalym narzedziem. I ty zamierzasz im je odebrac - zrozumial miecz. Vasher skinal glowa. Dotarl na szczyt schodow i wybral kolejny korytarz. Szedl przed siebie, az wyczul w poblizu obecnosc jakiegos czlowieka - zblizala sie ku niemu sluzaca. Vasher Przebudzil swa line, stanal w zacienionej wnece i czekal. Gdy dziewczyna przechodzila obok, lina wystrzelila z ciemnosci, oplotla sluzke w pasie i wciagnela ja do wneki. Zanim zdazyla krzyknac, Vasher kazal wstegom u swych rekawow zatkac jej usta. Dziewczyna zaczela sie wic, ale lina trzymala ja mocno. Gdy pochylil sie nad nia i spojrzal w jej przerazone oczy, poczul uklucie winy. Siegnal po Szpona Nocy i wysunal go nieznacznie z pochwy. Sluzaca od razu poszarzala na twarzy. Poczula sie zle. Dobry znak. -Musze sie dowiedziec, gdzie jest krolowa - rzucil Vasher, przytykajac rekojesc miecza do jej policzka. - I ty mi to powiesz. Trzymal ja tak przez jakis czas, patrzyl na podrygi sluzki i czul sie z tym bardzo zle. Wreszcie rozluznil fredzle, wciaz jednak dotykajac mieczem jej twarzy. Dziewczyna zwymiotowala. Odwrocil ja. -Powiedz mi - szepnal. -Poludniowy rog - odpowiedziala cicho, drzaca, z mokrymi policzkami. - Na tym pietrze. Vasher skinal glowa, po czym skrepowal ja lina, zakneblowal i odzyskal swoja BioChrome. Wsunal Szpona Nocy z powrotem do pochwy i poszedl spiesznie korytarzem. Nie chcesz zabic boga, ktory planuje poslac swa armie na wojne - zauwazyl miecz - ale nie sprawia ci problemu uduszenie mlodej, niewinnej kobiety, niemal na smierc. Jak na Szpona Nocy byl to bardzo zlozony wniosek. Brakowalo mu tylko oskarzycielskiego tonu, jakim powiedzialby to czlowiek. Dla miecza byl to po prostu zwykly wniosek z obserwacji. Sam nie rozumiem swojej moralnosci - pomyslal Vasher. - Ale proponowalbym, zebys sie takimi sprawami nie meczyl. Cel odnalazl bez trudu. Sali strzegla spora grupa zlowrogo wygladajacych zabijakow, ktorzy w pieknych palacowych wnetrzach wydawali sie dziwnie nie na miejscu. Vasher sie zatrzymal. Tu sie dzieje cos dziwnego, stwierdzil w duchu. Co masz na mysli? - zaciekawil sie Szpon Nocy. Vasher nie zwracal sie do miecza, ale na tym wlasnie polegal problem z przedmiotami zdolnymi do czytania w myslach. Szpon Nocy uwazal, ze kazda pojawiajaca sie w glowie Vashera refleksja jest skierowana do niego. Wedlug miecza, wszystko w ogole powinno odnosic sie do niego. Straze przy drzwiach. Zolnierze, nie sludzy. To oznaczalo, ze juz ja uwiezili. Czy naprawde byla w ciazy? A moze kaplani po prostu zabezpieczali swa wladze? Nie mial mozliwosci zabic po cichu tylu ludzi. Jego jedyna nadzieja bylo zrobienie tego szybko. Mozliwe, ze w poblizu nie bylo akurat nikogo innego, kto moglby uslyszec zgielk krotkiego starcia. Przez kilka minut siedzial w bezruchu, z zacisnietymi zebami. Potem wstal, podszedl do zoldakow i cisnal im Szpona Nocy pod nogi. Chcial zaczekac, az zaczna walczyc miedzy soba i przygotowac sie na starcie z tymi, ktorych miecz nie bedzie w stanie skazic. Szpon zadzwieczal na posadzce. Wszyscy straznicy spojrzeli prosto na niego. W tej samej chwili cos chwycilo Vashera za ramie i szarpnelo w tyl. Zaklal, obrocil sie w miejscu i wyprostowal ramiona, by chwycic napastnika. Przebudzona lina. Za jego plecami wartownicy zaczeli walczyc, Vasher sapnal, wyciagnal z cholewy sztylet i przecial sznur. Gdy sie wyswobadzal, ktos go uderzyl i polecial plecami na sciane. Jednym z fredzli u rekawow chwycil przeciwnika za twarz, zakrecil nim i pchnal na mur. Wtedy ktos inny zaatakowal go z tylu, ale tego napastnika chwycil Przebudzony plaszcz i przewrocil na ziemie. Chwytac rzeczy inne ode mnie - rzucil pospiesznie Vasher, dotykajac plaszcza jednego z przeciwnikow. Rozbudzil go. Plaszcz szarpnal sie i przewrocil jeszcze jednego przeciwnika, ktorego Vasher natychmiast zabil pchnieciem noza. Innego kopnal odrzucajac w tyl, dzieki czemu utworzylo sie przejscie. Vasher skoczyl naprzod, w kierunku Szpona Nocy, ale z pobliskich sal wypadly trzy kolejne postacie. Odcieli mu droge. Wygladali tak samo jak rzezimieszkowie walczacy o miecz. Otaczali go zewszad. Ponad dziesieciu. Vasher kopnal jednego z nich i zlamal mu noge, ale innemu udalo sie chwycic go za plaszcz. Wtedy rzucili sie na niego pozostali. Wyskoczyla kolejna Przebudzona lina i spetala mu nogi. Vasher siegnal do swej kamizelki. -Twoj Oddech do... - zaczal, chcac odzyskac czesc BioChromy i wykorzystac ja do walki, ale trzech mezczyzn chwycilo go za reke i odciagnelo ja od tkaniny. Po kilku sekundach Przebudzona lina skrepowala go calkowicie. Jego plaszcz wciaz zmagal sie z trzema wrogami, ktorzy starali sie go pociac, ale sam Vasher lezal przygwozdzony do ziemi. Z komnaty po lewej stronie wyszedl ktos jeszcze. -Denth - syknal Vasher i szarpnal sie. -Witaj, przyjacielu - powiedzial Denth i dal ruchem glowy znak jednemu ze swoich pacholkow, znanemu pod imieniem Tonk Fah, ktory skoczyl przez korytarz w kierunku sali krolowej. Najemnik przykleknal obok Vashera. - Jak dobrze cie widziec. Vasher splunal. -Elokwentny jak zawsze. - Denth westchnal. - Wiesz, co podoba mi sie w tobie najbardziej? Jestes solidny i przewidywalny. Ja zreszta chyba w pewnym sensie tez taki jestem. Trudno jest przezyc tyle czasu, nie popadajac w pewien schematyzm, prawda? Vasher nie odpowiedzial, choc, gdy kneblowali go najemnicy, probowal krzyczec. Z zadowoleniem zauwazyl, ze zanim udalo sie im go powalic, pokonal okolo dziesieciu przeciwnikow. Denth popatrzyl na lezacych zolnierzy. -Najemnicy - rzucil. - Jesli nagroda jest odpowiednia, nie ma ryzyka, ktorego nie podejma - dodal z blyskiem w oku. Pochylil sie i gdy spojrzal na Vashera. - A moja nagroda od poczatku byles ty, Vasher. Jestem ci cos winien. Za Shashare. Czekalismy, kryjac sie w palacu, od dobrych dwoch tygodni. Wiedzielismy, ze wczesniej czy pozniej dobra ksiezniczka Vivenna wysle cie na ratunek siostrze. Tonk Fah wrocil z podluznym zawiniatkiem w dloni. Szpon Nocy. Denth przyjrzal sie pakunkowi. Wyrzuc to gdzies daleko - powiedzial, krzywiac sie. -Nie wiem, Denth - odparl Tonk Fah. - Wydaje mi sie, ze moze powinnismy to zatrzymac. Moze sie okazac przydatny... - W jego oczach majaczyly chciwosc i pozadanie, pragnienie dobycia Szpona Nocy i skorzystania z niego. Niszczenia zla. Albo po prostu niszczenia. Denth wyprostowal sie i wyrwal zawiniatko z rak towarzysza. Mgnienie oka potem klepnal Tonk Faha w tyl glowy. -Au! - syknal najemnik. Denth przewrocil oczami. -Przestan skomlec. Wlasnie uratowalem ci zycie. Idz sprawdz co u krolowej, a potem sprzatnij ten balagan. Denth starannie zawinal Szpona Nocy w szmate. Vasher przygladal sie temu, w nadziei ze zobaczy zadze takze i w jego oczach. Niestety, Denth mial zbyt silna wole, by miecz byl w stanie go opetac. Przezyl z nim niemal tak wiele jak sam Vasher. -Zabierzcie mu wszystkie Przebudzone ubrania - rozkazal Denth swym ludziom i odszedl. - A potem powiescie go w tamtej komnacie. Czeka nas dluga rozmowa o tym, co zrobil mojej siostrze. 52 Dar Piesni siedzial w jednej z komnat swego palacu, otoczony luksusami, z kielichem wina w dloni. Mimo bardzo poznej pory sludzy wchodzili i wychodzili. Znosili meble, obrazy, wazy i niewielkie rzezby. Wszystko, co tylko dalo sie ruszyc z miejsca.Bogactwa pietrzyly sie stosami. Dar Piesni wyciagnal sie na swej kanapie, ignorujac puste talerze i stluczone kielichy, ktorych nie pozwolil uprzatnac sluzacym. Wlasnie weszlo dwoch kolejnych, przyniesli zloto-czerwony szezlong. Ustawili go pod przeciwlegla sciana, niemal przewracajac przy tym jeden ze stosow. Powracajacy odprowadzil ich wzrokiem, po czym dopil wino i cisnal kielich na posadzke, tam gdzie poprzednie. Siegnal po nowy pelen, ktory jak zawsze przyniosl mu sluga. Nie byl pijany. Nie mogl sie upic. -Miewasz czasem wrazenie - odezwal sie - ze cos sie dzieje? Cos o wiele wiekszego od ciebie? Jakbys patrzyl na wielki obraz, ktorego widzisz tylko fragment, chocbys nie wiem co robil? -Codziennie, Wasza Milosc - odpowiedzial Llarimar. Kaplan siedzial na stolku, obok kanapy boga. Jak zazwyczaj obserwowal wydarzenia spokojnie, choc bog wyczuwal jego dezaprobate. Kolejna grupa sluzacych ustawila w rogu kilka marmurowych posazkow. -I jak sobie z tym radzisz? - spytal Dar Piesni. -Wierze, Wasza Milosc, ze jest ktos, kto to wszystko rozumie. -Mam nadzieje, ze nie mowisz o mnie - rzucil Powracajacy. -Jestes tego czescia. Ale to znacznie wieksze nawet od ciebie. Dar Piesni zamyslil sie, patrzac na wchodzacych sluzacych. Wkrotce w komnacie pojawilo sie tyle bogactw, ze nie mozna sie w niej bylo swobodnie poruszac. -To dziwne, prawda? - zauwazyl bog, wskazujac na stos obrazow. - Jesli ulozy sie je w ten sposob, traca cale piekno. W stosach nawet skarby wygladaja jak smieci. Llarimar uniosl brew. -Wartosc rzeczy ma zwiazek z tym, jak sie je traktuje, Wasza Milosc. Jesli widzisz w czyms smiec, tym sie wlasnie staje, bez wzgledu na to, ile zlota ktos dal za te rzecz. -Wyczuwam w powietrzu zapach zblizajacego sie wykladu, mam racje? Llarimar wzruszyl ramionami. -W koncu jestem kaplanem. Mam naturalna tendencje do gloszenia kazan. Dar Piesni prychnal i machnal reka na sluzacych. -Dosyc - powiedzial. - Mozecie isc. Zrezygnowani sludzy, przyzwyczajeni juz do tego, ze bog czesto ich odprawia, wyszli z komnaty. Po chwili Powracajacy i kaplan zostali sami posrod stosow bogactw, zebranych ze wszystkich pomieszczen palacu i zgromadzonych w tej jednej sali. -Wiec, Wasza Milosc, jaki jest tego cel? - spytal Llarimar, rozgladajac sie. -Wlasnie tyle dla nich znacze. - Dar Piesni upil kolejny lyk wina. - Ludzie rezygnuja dla mnie ze swego bogactwa. Poswiecaja swoje Oddechy. Podejrzewam, ze wielu by dla mnie umarlo. Llarimar skinal glowa. Milczal. -A jedyne, czego sie po mnie spodziewaja - ciagnal bog - to to, ze decyduje teraz o ich losie. Czy mamy isc na wojne, czy ma trwac pokoj? Jak myslisz? -Znam argumenty obu stron, Wasza Milosc - odpowiedzial Llarimar. - Latwo byloby, siedzac tu, potepiac wojne z pozycji zasad. Wojna to straszliwa rzecz. A jednak niewiele wielkich historycznych wydarzen dopelnilo sie bez uzycia przemocy. Nawet Wielowojnie, ktore spowodowalo tak wielkie zniszczenia, mozna uznac za podwaline nowoczesnego Hallandren i jego potegi w regionie Morza Wewnetrznego. Dar Piesni skinal glowa. -Ale - ciagnal kaplan - atakowac naszych braci? Mimo licznych prowokacji uwazam, ze inwazja jest zbyt radykalnym srodkiem. Ile smierci i cierpienia chcemy spowodowac, tylko po to, by dowiesc, ze nie mozna nami pomiatac? -Wiec jaka ty bys podjal decyzje? -Na szczescie nie musze tego robic. -A gdybys musial? Llarimar siedzial przez chwile w milczeniu. Potem ostroznie zdjal z glowy swa wysoka mitre, odslaniajac rzednace czarne wlosy, spocone i przyklejone do czaszki. Ceremonialne nakrycie glowy odstawil na bok. -Teraz bede rozmawiac z toba jak przyjaciel, nie jak kaplan - powiedzial cicho. - Kaplan nie moze wplywac na decyzje swego boga, w obawie o naruszenie porzadku przyszlosci. Dar Piesni skinal glowa. -Jako przyjaciel - podjal Llarimar - mam powazne problemy z podjeciem tej decyzji. Nie bralem udzialu w dyskusjach na arenie. -W ogole rzadko sie tam odzywasz - zauwazyl Dar Piesni. -Martwie sie - przyznal kaplan i otarl skron chusteczka. Pokrecil glowa. - Nie sadze, bysmy mogli sobie pozwolic na zignorowanie grozacego naszemu krolestwu niebezpieczenstwa. Prawda jest taka, ze Idris to buntownicze panstewko w naszych granicach. Nie zwracalismy na nich uwagi przez dlugie lata i znosilismy ich tyranska kontrole polnocnych przeleczy. -Zatem jestes za atakiem? Llarimar ucichl i znow pokrecil glowa. -Nie. Nie sadze, by nawet bunt usprawiedliwial rzez, do jakiej by doszlo, gdybysmy chcieli odebrac te przelecze sila. -Swietnie - rzucil Powracajacy. - Czyli jestes za atakiem, ale nie uwazasz, ze powinnismy atakowac. -Szczerze mowiac, wlasnie tak - przytaknal Llarimar. - Mysle, ze powinnismy wypowiedziec wojne, urzadzic pokaz sily i przestraszy ich, zmusic do zrozumienia beznadziei wlasnego polozenia. Gdybysmy rozpoczeli potem rozmowy pokojowe, moglibysmy zyskac intratniejsze warunki korzystania z przeleczy. Oni formalnie zrzekliby sie wszelkich pretensji do naszego tronu, my uznalibysmy ich niezaleznosc. W ten sposob, jak sadze, obie strony osiagnelyby swe cele. Dar Piesni zamyslil sie na dluzsza chwile. -Nie wiem - odezwal sie wreszcie. - To brzmi rozsadnie, ale nie wydaje mi sie. by ci ktorzy nawoluja do wojny, zechcieli postapic wlasnie tak. Mam wrazenie, Wiercipieto, ze cos nam umyka. Dlaczego teraz? Dlaczego sytuacja zaognila sie akurat po slubie, ktory przeciez powinien nas do siebie zblizyc? -Tez tego nie wiem, Wasza Milosc - odparl Llarimar. Dar Piesni usmiechnal sie i wstal. -Wiec powinnismy sie dowiedziec - powiedzial, patrzac na kaplana. *** Gdyby Siri nie bala sie tak bardzo, bylaby wsciekla. Siedziala samotnie w czarnej komnacie sypialnej. Nie podobalo sie jej, ze nie ma z nia Susebrona.Miala dotad nadzieje, ze byc moze pozwola mu do niej przychodzic nocami. Oczywiscie, nic podobnego sie nie stalo. Plan kaplanow nie wymagal, by naprawde zaszla w ciaze. Wykonali wreszcie swoj ruch i uwiezili ja. Skrzypnely drzwi. Dziewczyna, czujac przyplyw nadziei, usiadla na lozku. Niestety, to znow tylko sprawdzajacy ja straznik. Jeden z tych chamskich niby-zolnierzy, ktorzy kilka godzin temu objeli straz przed komnata. Dlaczego zmienili wartownikow? - zastanowila sie, gdy mezczyzna zamknal drzwi. Co sie stalo z Niezywymi i kaplanami, ktorzy pilnowali mnie przedtem? Polozyla sie i zapatrzyla w baldachim. Wciaz miala na sobie swoja piekna suknie. Oczyma duszy widziala obrazy z pierwszych tygodni w palacu, kiedy nie wolno jej bylo opuszczac budynku ze wzgledu na uroczystosci weselne. Juz wtedy bylo jej ciezko, a przeciez wiedziala, ze izolacja dobiegnie konca. Teraz nie miala nawet gwarancji czy pozyje jeszcze chocby kilka dni. Nie, pomyslala. Nie zabija mnie, dopoki nie urodzi sie "moje" dziecko, stanowie dla nich zabezpieczenie. Jesli cos poszloby nie tak, wciaz beda musieli mnie pokazywac. Nie bylo to wielkie pocieszenie. Mysl o szesciu miesiacach samotnosci w Palacu - samotnosci zupelnej, o ile kaplani nie zechca, by naprawde zaszla w ciaze - byla tak przerazajaca, ze Siri miala ochote krzyczec. Ale co mogla zrobic? Cala nadzieja w Susebronie, przemknelo jej przez mysl. Nauczylam go czytac i natchnelam determinacja, dzieki ktorej moze sie uwolnic od kaplanow. To bedzie musialo wystarczyc. *** -Wasza Milosc - powiedzial z wahaniem Llarimar - jestes pewien, ze chcesz to zrobic?Przykucniety Dar Piesni obserwowal zza krzewow palac Gwiazdy Milosierdzia. Tylko w kilku oknach palilo sie swiatlo. To go cieszylo. Niemniej, okolice budynku wciaz patrolowalo kilku straznikow. Bogini obawiala sie kolejnego wlamania. I slusznie. W oddali widzial ksiezyc, ktory ledwie wzniosl sie na nocne niebo. Znajdowal sie niemal dokladnie w tej samej pozycji, co w jego snie z zeszlej nocy, we snie, w ktorym widzial tunele. Czyzby to naprawde byly symbole? Znaki z przyszlosci? Dar Piesni wciaz nie chcial przyjac tego do wiadomosci. Nie chcial uwierzyc, ze jest bogiem. Pociagneloby to za soba wiele nieprzyjemnych konsekwencji. Nocnych obrazow nie potrafil jednak zignorowac, nawet jesli za ich pomoca przemawiala jedynie jego indywidualna podswiadomosc. Wiedzial, ze musi dostac sie do podziemnych korytarzy pod Dworem Bogow. Musial sie wreszcie przekonac, czy jego wizje faktycznie byly przepowiedniami. Dobor odpowiedniego momentu wydawal sie istotny. Wschodzacy ksiezyc... Jeszcze tylko stopien lub dwa wyzej, a bedzie jak we snie. Ida, pomyslal, odrywajac wzrok od nieba. Zblizal sie patrol strazy. -Wasza Milosc? - spytal Llarimar, wyraznie podenerwowany. Korpulentny kaplan kleczal na trawie obok swego pana. -Powinienem byl zabrac miecz - stwierdzil zamyslony bog. -Wasza Milosc, nie umiesz sie nim poslugiwac. -Tego nie wiemy - odparl Dar Piesni. -Wasza Milosc, to szalenstwo. Wracajmy do palacu. Jesli naprawde musimy wiedziec, co sie kryje w tych tunelach, wynajmijmy kogos z miasta. -Nie mamy na to czasu - zauwazyl bog. Straznicy skrecili za rog Palacu. - Jestes gotow? - spytal, gdy znikneli zupelnie. -Nie -W takim razie zaczekaj tu - rzucil Dar Piesni i pomknal w kierunku budynku. Po chwili dolecialo go stlumione "Na Widma Kalada!" i szelest krzewow. Kaplan ruszyl za nim. Dlaczego mam wrazenie, ze nigdy przedtem nie slyszalem, by przeklinal? - zastanowil sie rozbawiony, pelen energii. Nie odwrocil sie. Biegl prosto do okna. Podobnie jak w wiekszosci palacow Powracajacych, drzwi i okna staly otworem. Takie rozwiazanie dyktowal tropikalny klimat Hallandren. Bog dotarl do muru. Czul sie upojony przygoda. Wspial sie do wnetrza i kiedy dogonil go Llarimar, podal mu reke. Ociezaly kaplan sapal i zalewal sie potem, ale Powracajacemu udalo sie po chwili wciagnac go do pokoju. Odczekali kilka chwil. Llarimar odpoczywal, oparty o sciane, ciezko dyszal. -Naprawde musisz bardziej regularnie cwiczyc, Wiercipieto - zauwazyl Dar Piesni, skradajac sie ku drzwiom. Wyjrzal w otwierajacy sie za nimi korytarz. Llarimar nie odpowiedzial. Siedzial, zdyszany, i krecil glowa, jakby nie dowierzal temu, co sie dzieje. -Ciekawe dlaczego tamten intruz nie wszedl przez okno - zastanowil sie bog. Po chwili zauwazyl, ze straznicy strzegacy wewnetrznych drzwi mieli doskonaly widok na pomieszczenie, w ktorym sie wlasnie znalazl. Ach, dlatego, przemknelo mu przez mysl. Coz, czas zastosowac plan awaryjny. Wyprostowal sie i wyszedl na korytarz. Llarimar poszedl za nim i drgnal gwaltownie, gdy tylko ujrzal wartownikow. Na ich twarzach odmalowalo sie zdumienie podobne do tego na obliczu kaplana. -Witam - rzucil Dar Piesni straznikom, odwrocil sie od nich i poszedl dalej. -Zaraz - odezwal sie jeden. - Stac! Powracajacy zatrzymal sie, spojrzal na niego i zmarszczyl brwi. -Smiesz wydawac polecenia bogu? Mezczyzni zamarli. Wymienili sie spojrzeniami. Jeden ruszyl biegiem w przeciwna strone. Llarimar dogonil Dara Piesni. -Zaalarmuja pozostalych! - wydyszal. - Zlapia nas! Wiec musimy sie pospieszyc! - stwierdzil bog i zerwal sie do biegu. Usmiechnal sie slyszac, jak kaplan truchta i przy okazji steka. Wkrotce dotarli do klapy w podlodze. Dar Piesni przykleknal i poswiecil chwile na zbadanie podlogi dlonmi. Wreszcie znalazl ukryty haczyk. Z mina zwyciezcy otworzyl klape i pokazal palcem w dol. Zrezygnowany Llarimar pokrecil glowa i zszedl po drabinie w ciemnosc. Powracajacy zdjal ze sciany latarnie i ruszyl sladem kaplana. Straznik, ktory nie opuscil posterunku - nie mogac wydawac polecen Powracajacemu - po prostu stal i patrzyl na nich z niepokojem. Dno nie znajdowalo sie specjalnie gleboko. Dar Piesni zobaczyl zmeczonego Llarimara, ktory siedzial na jakichs skrzyniach. Znajdowali sie w podziemnym magazynie. -Gratuluje, Wasza Milosc - powiedzial kaplan. - Znalezlismy tajna kryjowke, w ktorej przechowuja make. Dar Piesni prychnal i zaczal krazyc po pomieszczeniu, opukujac sciany. -Tam jest cos zywego - powiedzial po chwili, wskazujac na mur. - W tamta strone. Czuje to swoim zmyslem zycia. Llarimar uniosl brew i wstal z miejsca. Odciagneli kilka skrzyn, za ktorymi odkryli niewielkie, wyciete w scianie wejscie do tunelu. Bog usmiechnal sie i na czworakach wszedl do ciemnego otworu. Latarnie popychal przed soba. -Nie wiem, czy tedy przejde - zauwazyl kaplan. -Skoro ja sie zmiescilem, to ty tez sie przecisniesz - odparl Dar Piesni. Sciany ciasnego tunelu tlumily jego glos. Llarimar wydal z siebie kolejne juz tego wieczoru ciezkie westchnienie i przy wtorze szelestow i szurania wcisnal sie do dziury. Po jakims czasie Dar Piesni wyszedl do o wiele przestronniejszego tunelu, oswietlonego kilkorgiem zawieszonych na scianach lamp. Zadowolony ze swego wyczynu wyprostowal sie i po chwili z wylotu ciasnego przejscia wychynal Llarimar. -Prosze bardzo - powiedzial Powracajacy, przesuwajac dzwignie. Krata zamknela tunel. - Teraz nie beda mogli za nami pojsc. -A my bedziemy miec problem z ucieczka - zauwazyl kaplan. -Ucieczka? - Dar Piesni uniosl latarnie i rozejrzal sie po podziemnym korytarzu. - Dlaczego mielibysmy uciekac? -Prosze o wybaczenie, Wasza Milosc - odezwal sie Llarimar - mam wrazenie, ze to wszystko za bardzo ci sie podoba. -Coz, w koncu nazywaja mnie Meznym - przypomnial bog. - I przyjemnie mi, ze w koncu moge na swoj przydomek zasluzyc. A teraz cicho, wciaz wyczuwam zycie w poblizu. Tunel byl w oczywisty sposob wykopany przez ludzi. Wygladal mniej wiecej tak, jak Dar Piesni wyobrazal sobie kopalniane korytarze. I dokladnie tak, jak ten, ktory widzial we snie. Rozgalezial sie w kilku miejscach, ale bog czul obecnosc zywej istoty dokladnie przed soba. Nie poszedl jednak w tamta strone, tylko skrecil w lewo, w tunel schodzacy stromo w dol. Szedl nim przez kilka minut, by moc ocenic, w ktora strone prowadzi. -Rozumiesz juz? - spytal, spogladajac na Llarimara, ktory szedl z latarnia w reku obok. Ten tunel nie byl oswietlony. -Koszary Niezywych - odpowiedzial kaplan. - Jesli korytarz nie skreci, to dojdziemy prosto do nich. Dar Piesni skinal glowa. -Po co im podziemne przejscie do koszar? Bogowie moga je odwiedzac w dowolnej chwili. Poszli dalej. Po niedlugim czasie dotarli do klapy w powale. Gdy ja podniesli, okazalo sie, ze rzeczywiscie prowadzi do jednego z wielkich magazynow z Niezywymi. Bog zadrzal, patrzac na nieskonczone szeregi nog, ledwie tylko oswietlone plomieniem jego latarni. Schowal glowe, zamknal klape i poszli dalej korytarzem. -To przejscie tworzy kwadrat - zauwazyl cicho Dar Piesni. -Zaloze sie, ze takie same klapy prowadza do kazdej z czterech czesci koszar - powiedzial Llarimar. Wyciagnal reke, zdjal nieco ziemi ze sciany i roztarl ja miedzy palcami. - Ten tunel jest nowszy od tych, ktore znalezlismy wyzej. -Powinnismy isc dalej - powiedzial Dar Piesni. - Wartownicy Gwiazdy Milosierdzia wiedza, ze tu jestesmy. Nie wiem, komu o tym powiedza, ale wolalbym skonczyc wycieczke, nim zaczna nas scigac. Slyszac te slowa, kaplan wyraznie zadrzal. Wrocili pochylym tunelem do glownego korytarza biegnacego pod palacem. Powracajacy wciaz wyczuwal zycie na jego koncu, ale i tym razem skierowal sie do innej odnogi. Wkrotce stalo sie jasne, ze i ten tunel rozgalezia sie i skreca wiele razy. -Przejscia do innych palacow - domyslil sie, stukajac reka w drewniany stempel wzmacniajacy powale. - Ten korytarz jest stary, o wiele starszy niz tamten wiodacy do koszar. Llarimar przytaknal skinieniem. -No dobrze - postanowil bog. - Czas sprawdzic, dokad prowadzi glowny tunel. Kaplan ruszyl za Darem Piesni, ktory zamknal na chwile oczy, starajac sie ocenic, w jakiej odleglosci od niego znajduje sie zywa istota. Wrazenie bylo slabe. Niemal niewyczuwalne. Gdyby piwnice nie zostaly zbudowane wylacznie z ziemi i skal, nie wyczulby go w ogole. Skinal glowa do Llarimara i poszli przed siebie, zachowujac sie najciszej jak potrafili Dar Piesni zauwazyl, ze porusza sie zadziwiajaco bezszelestnie. Czyzby mial doswiadczenie w skradaniu sie? Byl w tym z pewnoscia lepszy od Llarimara. Oczywiscie, od kaplana lepszy w skradaniu bylby nawet toczacy sie po zboczu glaz. Glaz nie sapalby potepienczo i nie mialby na sobie obszernego, szeleszczacego stroju. Tunel biegl prosto naprzod. Nie odchodzily od niego zadne odnogi Dar Piesni podniosl wzrok, starajac sie domyslic, co znajduje sie bezposrednio nad nimi. Palac Krola-Boga? - pomyslal. Pewnosci jednak nie mial. Pod ziemia mieszaly sie kierunki i odleglosci. Poczul ekscytacje. Podniecenie. Czegos takiego nie powinien robic zaden bog. Powracajacy nie powinni skradac sie po nocach w sekretnych tunelach, szukajac tajemnic i wskazowek. To dziwne, zastanowil sie. Obdarzaja nas wszystkim, czego wedlug nich pragniemy, otaczaja nas przepychem i wrazeniami. A jednak zupelnie nie znamy zadnych prawdziwych uczuc - strachu, niepokoju, ekscytacji. Usmiechnal sie. Nagle uslyszal slowa. Ktos w poblizu rozmawial. Zgasil latarnie i ruszyl naprzod jeszcze ciszej niz dotad. Llarimara zatrzymal machnieciem reki. -...go na gorze - mowil mezczyzna. - Przyszedl po siostre ksiezniczki, dokladnie tak, jak przewidzialem. -Wiec dostales, czego chciales - odezwal sie ktos inny. - Choc nadal uwazam, ze za bardzo sie nim przejmujesz. -Vashera nie wolno nie doceniac. Dokonal w zyciu wiecej niz stu innych razem wzietych, a dla dobra nas wszystkich zrobil wiecej, niz kiedykolwiek zrozumiesz. Cisza. -Zamierzasz go zabic? - spytal drugi z mezczyzn. -Tak. Cisza. -Dziwny jestes, Denth - powiedzial drugi. - Niemniej, osiagnelismy swoj cel. -Wasza wojna jeszcze nie wybuchla. -Ale wybuchnie. Dar Piesni przykucnal za sterta rupieci. Widzial przed soba swiatlo, ale bylo za daleko i migotaly w nim jedynie ruchome cienie. Pomyslal, ze ma ogromne szczescie, ze podsluchal akurat ten fragment rozmowy. Czyzby to byl dowod, ze jego sny faktycznie przewidywaly przyszlosc? A moze to wszystko stanowilo zwykly zbieg okolicznosci? Bylo przeciez bardzo pozno i kazdy, kto o tej porze nie spal, z pewnoscia zajmowal sie czyms, co chcial zachowac wylacznie dla siebie. -Mam dla ciebie zadanie - podjal drugi z rozmowcow. - Chcemy, zebys kogos dla nas przesluchal. -Trudno - odparl pierwszy, ktorego glos zaczal sie oddalac. - Ja musze poddac torturom dawnego przyjaciela. Nie robie tego teraz tylko dlatego, ze musialem sie pozbyc tego potwornego miecza. -Denth! Wracaj tu! -Nie ty mnie wynajmowales, maly czlowieczku. - Glos pierwszego mezczyzny cichl coraz bardziej. - Jesli chcesz, zebym cos zrobil, pogadaj z szefem. A jesli nie, to wiesz gdzie mnie szukac. Cisza. Moment pozniej cos poruszylo sie za Darem Piesni. Bog odwrocil sie gwaltownie i zauwazyl skradajacego sie ku niemu Llarimara. Odprawil go machnieciem reki i dolaczyl do niego dalej w glebi tunelu. -I co? - szepnal kaplan. -Glosy przed nami - rownie cicho odpowiedzial Powracajacy. Kryly ich ciemnosci korytarza. - Rozmawiali o wojnie. -Kim byli? - spytal Llarimar. -Nie wiem - przyznal bog. - Ale zamierzam sie tego dowiedziec. Zaczekaj tu, a ja tymczasem... Przerwal mu glosny krzyk. Dar Piesni az podskoczyl. Wrzask dolatywal z tego samego miejsca, w ktorym chwile temu slyszal glosy, i brzmial zupelnie jak... -Puszczaj mnie! - darla sie Poranna Rosa. - Co wy sobie wyobrazacie?! Jestem boginia! Dar Piesni wyprostowal sie gwaltownie. Mezczyzna odpowiedzial cos Powracajacej, ale byli za daleko, by mozna bylo zrozumiec slowa. -Puscisz mnie, i to juz! - krzyczala. - Ja... - Urwala nagle i jeknela. Serce Powracajacego walilo jak mlotem. Postapil krok naprzod. -Wasza Milosc! - Takze i Llarimar podniosl sie z miejsca. - Musimy isc pomoc! -My tu przyszlismy na pomoc - syknal Dar Piesni i zaczerpnal gleboko tchu, po czym, zaskakujac samego siebie, rzucil sie biegiem przed siebie. Swiatlo zblizalo sie szybko, skrecil za rog i znalazl sie w czesci tunelu o scianach wylozonych kamieniami. Po kilku sekundach pedzil juz po gladkiej posadzce. Trafil do lochu. Poranna Rosa siedziala przywiazana do krzesla. Otaczala ja grupa mezczyzn ubranych w stroje kaplanow Krola-Boga, ktorym towarzyszylo kilku umundurowanych zoldakow. Bogini krwawila z rozbitej wargi. Wcisniety do ust knebel tlumil szloch. Miala na sobie piekna, choc teraz brudna i rozchelstana nocna koszule. Wszyscy obecni w pomieszczeniu uniesli wzrok, zdziwieni, ze ktos zaszedl ich od tylu. Dar Piesni skorzystal z przewagi chwili i uderzyl ramieniem stojacego najblizej zolnierza. Mezczyzna polecial plecami na sciane. Bog byl wiekszy i ciezszy, wiec nie mial zadnych problemow z powaleniem go. Przykleknal i szybkim ruchem wyszarpnal z pochwy miecz pokonanego. -Ha! - rzucil, mierzac ostrzem w stojacych przed nim mezczyzn. - Ktory pierwszy? Zolnierze popatrzyli na niego oglupialymi spojrzeniami. -Wedlug mnie ty! - syknal Dar Piesni i rzucil sie na stojacego blisko straznika. Ciecie chybilo o dobre trzy cale i bog zachwial sie, wytracony z rownowagi impetem pchniecia. Wartownik wreszcie zrozumial, co sie dzieje, i siegnal po miecz. Kaplani cofneli sie pod sciane. Wstrzasnieta Poranna Rosa patrzyla przez lzy. Jeden z zolnierzy zaatakowal Powracajacego, ktory niezrecznie uniosl klinge do bloku. Wyszlo mu to fatalnie. Powalony wczesniej straznik natychmiast rzucil sie mu do nog i pociagnal go na ziemie. W tej samej chwili jeden ze stojacych przeciwnikow wbil ostrze miecza w udo boga. Z rany poplynela krew tak samo czerwona jak u kazdego smiertelnika. Dar Piesni w jednej chwili poznal bol, i to wiekszy, niz jakikolwiek, ktorego doznal podczas swego krotkiego zycia. Wrzasnal. Przez lzy dostrzegl Llarimara, ktory bohatersko rzucil sie od tylu na jednego z zolnierzy, ale kaplan walczyl rownie slabo jak przed chwila Dar Piesni. Zolnierze sie rozpierzchli. Kilku pilnowalo tunelu, a jeden przytknal zakrwawione ostrze do gardla lezacego boga. To zabawne, pomyslal Dar Piesni, zaciskajac z bolu zeby. Zupelna nie tak to sobie wyobrazalem. 53 Vivenna czekala na Vashera dlugo w noc. Nie wracal. Przechadzala sie po ich malym pokoiku - szostym z kolei. Nigdy nie zatrzymywali sie w jednym miejscu dluzej niz na kilka dni. Ten, podobnie jak wszystkie poprzednie, nie byl umeblowany, znajdowaly sie w nim jedynie ich poslania, worek Vashera i pojedyncza, rozmigotana swieca.Nie bylby zadowolony, gdyby sie dowiedzial, ze zmarnowala swiece. Byl zaskakujaco oszczedny jak na czlowieka, ktory pod postacia BioChromy posiadal prawdziwa fortune. Nie przestawala krazyc. Wiedziala, ze powinna sie polozyc. Vasher potrafi o siebie zadbac. Miala wrazenie, ze jedyna osoba w calym T'Telir, ktora tego nie umie, jest ona sama. Ale przeciez powiedzial, ze idzie tylko na krotki rekonesans. Byl co prawda samotnikiem, ale wygladalo na to, ze rozumie, iz ksiezniczka chce brac aktywny udzial w ich pracy i zwykle mowil jej dokad idzie i kiedy powinna sie go spodziewac z powrotem. Nigdy nie czekala tak na Dentha, a z Vasherem przepracowala dotad ledwie ulamek czasu, ktory spedzila z najemnikami. Dlaczego wiec tak sie teraz martwila? Jesli chodzi o Dentha, to czula sie jego przyjaciolka, ale tak naprawde nie zalezalo jej na nim. Byl czarujacy i zabawny, ale w pewien sposob oddalony. Tymczasem Vasher... coz, Vasher byl soba. Nie uciekal sie do zadnych gierek. Nie nosil falszywej maski. Jak dotad Vivenna spotkala tylko jedna taka osobe: wlasna siostre, te ktora miala urodzic dziecko wladcy Hallandren. Panie Kolorow! - pomyslala, zawracajac po raz kolejny. Jak moglo do tego wszystkiego dojsc? *** Siri ocknela sie gwaltownie. Na zewnatrz jej komnaty rozlegaly sie krzyki. Wstala spiesznie z loza, podeszla do drzwi i przytknela do nich ucho. Odglosy walki. Jesli w ogole miala uciekac, to teraz nadszedl najlepszy moment. Szarpnela za klamke, w szalenczej nadziei, ze ktos nie zamknal wrot.Nawet nie drgnely. Zaklela. Odglosy starcia slyszala juz wczesniej - krzyki i jeki umierajacych mezczyzn. I teraz znowu. Moze ktos chcial mnie uratowac? - przemknelo jej przez mysl. Ale kto? Drzwi nagle zagrzechotaly. Dziewczyna odskoczyla i otworzyly sie. Stanal w nich Treledees, wysoki kaplan Krola-Boga. -Szybko, dziecko. - Skinal na nia reka. - Musisz ze mna pojsc. Siri rozpaczliwie zaczela rozgladac sie za droga ucieczki. Cofnela sie przed duchownym, ktory zaklal pod nosem i wezwal ruchem dloni dwoch zolnierzy w mundurach strazy miejskiej. Wbiegli i chwycili ja. Wrzasnela. -Ciszej, glupia! - rzucil Treledees. - Probujemy cie ratowac. Klamstwa brzmialy pusto w jej uszach. Szarpala sie, gdy wyciagali ja z komnaty. Na zewnatrz posadzka byla uslana cialami. Czesc zwlok byla ubrana w uniformy gwardzistow, inne w mieszane zbroje, a jeszcze inne mialy szara skore. Uslyszala walke trwajaca gdzies dalej w korytarzu. Krzyknela w tamta strone. Zolnierze pociagneli ja za soba. *** Stary Chapps, tak go nazywali. To znaczy, ci, ktorzy w ogole sie do niego zwracali.Siedzial w swej malej lodzi i plynal powoli po ciemnych wodach zatoki. Nocna wyprawa na ryby. Za dnia nalezalo wnosic oplate za polow na wodach T'Telir. Teoretycznie za nocne polowy tez powinno sie placic. Noc jednak roznila sie tym, ze nikt nie mogl go zobaczyc. Stary Chapps zachichotal, spuszczajac siec za burte. Bijaca o lodke woda wydawala charakterystyczny dzwiek. Chlap, chlap, chlap. Ciemnosc. Lubil ciemnosci. Chlap, chlap, chlap. Od czasu do czasu imal sie lepiej platnych zajec. Na przyklad odbieral ciala od ktoregos z szefow gangow, przywiazywal im do nog worki kamieni i topil je w wodach zatoki. Musialy ich juz tam plywac setki. Setki trupow kolyszacych sie z pradem, ze stopami ciazacymi ku dnu. Potancowka szkieletow. Tanczcie, tanczcie, tanczcie. Ale dzis nie mial zadnych cial. Szkoda. To oznaczalo wyprawe na ryby. Darmowe ryby, za ktorych odlawianie nie musial placic. A darmowe ryby, to dobre ryby. Nie tu... - uslyszal jakis glos. - Troche bardziej w prawo. Morze czasami z nim rozmawialo. Kierowalo go w jedna czy druga strone. Radosnie skierowal lodz tam, gdzie podpowiedzialo. Plywal po zatoce niemal noc w noc. Zapewne znala go juz bardzo dobrze. Swietnie, teraz zarzuc siec - znow odezwalo sie morze. Tak uczynil. W tej czesci zatoki nie bylo zbyt gleboko. Ciagnal obciazona na koncach siec po dnie i chwytal mniejsze ryby, ktore zerowaly na plyciznach. Nie byly to jego wymarzone gatunki, ale niebo sie zaciagalo i nie chcial oddalac sie od brzegu. Czyzby zanosilo sie na burze? Wtem siec o cos zaczepila. Steknal i szarpnal. Czasami zaplatywala sie w smieci ze statkow lub koralowce. Ale to cos bylo ciezkie. Zbyt ciezkie. Wyciagnal znalezisko na poklad i odslonil latarnie, ryzykujac promyk swiatla. Na dnie lodzi lezal oplatany siecia miecz. Srebrzysta pochwa, czarna rekojesc. Chlap, chlap, chlap. Ach, wspaniale - powiedzial glos, teraz duzo bardziej wyrazny. Nie cierpie wody. Na dole jest mokro i pelno tam mulu. Oczarowany Stary Chapps wyciagnal reke i podniosl bron. Byla ciezka. Nie mialbys ochoty zniszczyc nieco zla, co? Szczerze mowiac, nie do konca wiem, co to znaczy, ale zaufam twoim decyzjom. Stary Chapps usmiechnal sie. Och, no dobrze - ciagnal miecz. Skoro tak bardzo chcesz, mozesz mnie jeszcze troche popodziwiac. Ale potem to juz naprawde musimy wracac na brzeg. *** Vasher ocknal sie z potwornym bolem glowy.Wisial przywiazany za nadgarstki do haka wbitego w sufit kamiennej sali. Zauwazyl, ze skrepowano go ta sama lina, ktorej uzyl do zwiazania sluzacej. Nie miala na sobie ani plamki koloru. Co wiecej, wszystko wokol niego bylo jednolicie szare. Zostal rozebrany niemal do naga. Zostawiono mu tylko krotkie biale spodenki. Jeknal. Ramiona wyciagniete ku gorze pod nienaturalnym, niewygodnym katem szybko dretwialy. Nie byl co prawda skrepowany, ale nie mial w sobie ani jednego Oddechu - cala swoja BioChrome zuzyl w walce, Rozbudzajac plaszcz pokonanego najemnika. Jeknal. W kacie lochu palila sie latarnia. Obok majaczyla czyjas postac. -A wiec wrocilismy obaj - rzucil Denth. Vasher nie odpowiedzial. -Jestem ci cos winien takze za smierc Arsteela - powiedzial cicho najemnik. - Chce wiedziec, w jaki sposob go zabiles. -W pojedynku - wycharczal Vasher. -Nie pokonales go w pojedynku, Vasher - syknal Denth i podszedl do wiszacego. - Wiem to. -Wiec moze podkradlem sie i zadzgalem go od tylu - odparl Vasher. - Na to wlasnie zaslugiwal. Denth uderzyl go na odlew w twarz. Vasher zakolysal sie na haku. -Arsteel byl dobrym czlowiekiem! -Kiedys - zauwazyl Vasher, czujac w ustach smak krwi. - Kiedys wszyscy bylismy dobrymi ludzmi, Denth. Kiedys. Najemnik milczal przez chwile. -Myslisz, ze to, po co tu wrociles wystarczy, by odkupic wszystko, co zrobiles? -Na pewno bardziej niz paranie sie najemnictwem - rzucil Vasher. - Bardziej niz praca dla kazdego, kto ma dosc zlota. -Jestem takim, jakim mnie uczyniles - powiedzial cicho Denth. -Vivenna, ona ci zaufala. Najemnik odwrocil sie. Ukryl twarz w ciemnosci, gdzie swiatlo latarni jej nie siegalo. -Tak mialo byc. -Lubila cie. A ty zabiles jej przyjaciela. -Sprawy wymknely mi sie nieznacznie spod kontroli. -Zawsze ci sie wszystko wymyka - mruknal Vasher. Denth uniosl brew. W niepewnym swietle mozna bylo na jego obliczu dostrzec cien rozbawienia. -Mnie sie wymyka? Ja trace kontrole, Vasher? Ja? A kiedy ostatnio doprowadzilem do wybuchu wojny? Kiedy dokonalem rzezi dziesiatkow tysiecy ludzi? To ty zdradziles swego najlepszego przyjaciela i zabiles kobiete, ktora go kochala. Vasher nie odpowiedzial. Co zreszta mogl powiedziec? Ze Shashara musiala umrzec? Wiele szkod wyrzadzila juz przez to, ze ujawnila Rozkazy umozliwiajace tworzenie Niezywych z pomoca pojedynczego Oddechu. Co by sie stalo, gdyby w rece uwiklanych w Wielowojnie wladcow trafila umiejetnosc tworzenia Przebudzonej stali, takiej z jakiej wykuto Szpona Nocy? Nieumarle potwory mordujace ludzi za pomoca Przebudzonych, krwiozerczych mieczy... Ale to nie mialo znaczenia dla czlowieka, ktory widzial, jak jego siostra ginie z reki Vashera. Poza tym Vasher rozumial, ze nie jest wiarygodny. Sam tworzyl potwory, ktore walczyly w tej wojnie. Nie byly to monstra tak straszne jak Szpon Nocy, ale i tak niezwykle krwiozercze. -Mialem zamiar oddac cie Tonk Fahowi - powiedzial Denth i znow odwrocil sie od wiszacego. - On lubi krzywdzic. Taka jego slabosc. Wszyscy jakies mamy. Pod moim okiem udalo mu sie ograniczyc swoje zapedy do zwierzat. Spojrzal Vasherowi w oczy. -Ale wiesz? Zawsze mnie ciekawilo, dlaczego zadawanie bolu tak bardzo go bawi. *** Zblizal sie swit. Vivenna odrzucila koc. Nie mogla zasnac. Ubrala sie, dziwnie zdenerwowana. Sama tego nie rozumiala. Przeciez Vasherowi na pewno nic sie nie stalo. Zapewne bawil sie w jakiejs tawernie.Tak, oczywiscie, pomyslala gorzko. On w tawernie. Jakby to bylo do niego podobne. Nigdy przedtem nie zdarzylo mu sie nie wrocic na noc. Cos musial sie stac. Zalozyla pas i zatrzymala sie, patrzac na worek Vashera i jego ubrania. Nie udalo mi sie nic, czego sie podjelam po opuszczeniu Idris myslala. Nie udalo mi sie zycie rewolucjonistki, okazalam sie marna zebraczka i zawiodlam jako siostra. Co mam teraz zrobic? Znalezc go? Nie wiem nawet, gdzie mialabym zaczac poszukiwania. Odwrocila wzrok od worka. Porazka. Nie byla do tego przyzwyczajona. W Idris wychodzilo jej wszystko, czego sie tknela. Moze wlasnie na tym polega problem. Usiadla, pograzona w myslach. W mojej nienawisci do Hallandren, w tym, ze za wszelka cene chcialam uratowac Siri i zajac jej miejsce. Kiedy ojciec wybral siostre zamiast Vivenny, po raz pierwszy w zyciu poczula, ze nie jest wystarczajaco dobra. Dlatego przybyla do T'Telir, z silnym postanowieniem udowodnienia, ze to nie ona zawiodla. Ze zawiodl ktos inny. Ktokolwiek. Byle nie ona. Ale Hallandren raz po raz pokazywalo jej, ze to ona jest nieporadna. A teraz, kiedy probowala i doznawala porazek juz tak wiele razy, jakiekolwiek dzialanie przychodzilo jej z trudem. Dzialajac, ryzykowala jeszcze jedna kleske, i to ja zniechecalo do tego stopnia, ze bezczynnosc wydawala sie zbawieniem. Na tym polegala wlasnie cala arogancja zycia Vivenny. Pochylila glowe. To ostatni klejnot w mojej koronie hipokrytki. Chcesz byc w czymkolwiek dobra? - przemknelo jej przez mysl. - Chcesz nauczyc sie panowac nad wszystkim, co cie spotyka? Wiec musisz sie tez nauczyc przegrywac. Ta mysl napawala ja przerazeniem, ale ksiezniczka rozumiala, ze tak wlasnie wyglada prawda. Wstala i podeszla do bagazu Vashera. Wyciagnela z worka wymieta koszule i pare spodni. Z obu czesci stroju zwisaly dlugie wstegi materialu. Vivenna ubrala sie w nie. Na gore narzucila zapasowy plaszcz Vashera. Pachnial jak on i byl skrojony - podobnie jak jego drugi plaszcz - w ksztalt lekko przypominajacy ludzka postac. Teraz znala przynajmniej jeden z powodow, dla ktorych Vasher nosil tak bardzo poszarpane ubrania. Wyjela z worka kilka kolorowych chusteczek. -Chron mnie - Rozkazala plaszczowi, wyobrazajac sobie przy tym, jak material ozywa i chwyta ludzi, ktorzy staraja sie ja zaatakowac. Dotknela rekawa koszuli. -Na wezwanie - polecila - stancie sie moimi palcami i chwytajcie to, co one. Tylko dwa razy slyszala Vashera wydajacego ten Rozkaz i nie byla pewna, jak zwizualizowac sobie to, co wstegi powinny robic. Wyobraza sobie wiec, ze fredzle oplataja jej dlonie, tak jak robily na polecenie Vashera. Przebudzila spodnie, nakazujac im wzmocnic swe nogi. Wstegi u nogawek zaczely drzec i dziewczyna podniosla kolejno stopy, pozwalajac tkaninie objac je od spodu. Poczula, ze stoi o wiele pewniej, nogawki ciasno oplotly jej lydki i uda. Na koniec wziela do reki miecz, ktory dostala od Vashera. Nadal nie umiala sie nim poslugiwac, ale wiedziala juz jak nalezy go wlasciwie trzymac. Miala wrazenie, ze powinna go zabrac. Wyszla z pokoju. *** Dar Piesni rzadko widywal placzace boginie.-To nie tak mialo byc - jeknela Poranna Rosa, nie zwracajac uwagi na lzy splywajace strumieniami po jej policzkach. - Wszystko mialam pod kontrola. Loch pod palacem Krola-Boga byl bardzo ciasny. Klatki - przypominajace te, w ktorych trzyma sie dzikie zwierzeta - ciagnely sie rzedami pod dwiema scianami. Byly wystarczajaco duze, by zmiescil sie w nich bog. Dar Piesni nie byl pewien, czy to jest tylko przypadek. Poranna Rosa pociagnela nosem. -Wydawalo mi sie, ze kaplani Krola-Boga sa po mojej stronie. Pracowalismy wspolnie. Cos tu jest nie tak, pomyslal Powracajacy, przygladajac sie grupie kaplanow, rozmawiajacych niespokojnymi, sciszonymi glosami po drugiej stronie pomieszczenia. Llarimar ze spuszczona glowa siedzial zamkniety w swojej klatce. Odwrocil sie na powrot do Porannej Rosy. -Jak dlugo? - spytal. - Od jak dawna z nimi pracowalas? -Od poczatku - przyznala bogini. - Mialam zdobyc hasla bezpieczenstwa. Razem wymyslilismy ten plan! -Dlaczego zwrocili sie przeciwko tobie? Pokrecila glowa i spuscila wzrok. -Powiedzieli, ze nie wypelnilam swojej czesci zadania. Uznali, ze cos przed nimi ukrywam. -A ukrywalas? Spojrzala w bok. Wciaz plakala. W celi wygladala bardzo dziwnie Piekna kobieta o boskim ciele, w sukni z delikatnego jedwabiu, siedzaca na ziemi, otoczona zelaznymi sztabami. Zaplakana. Musimy sie stad wydostac, pomyslal Dar Piesni. Ignorujac bol uda przysunal sie do krat, oddzielajacych jego klatke od celi Llarimara. -Wiercipieto! - syknal. - Wiercipieto! Kaplan podniosl wzrok. Byl w oplakanym stanie. -Czego sie uzywa do otwarcia zamkow? - spytal bog. Llarimar zamrugal gwaltownie. -Co? -Jak sie otwiera zamki? - powtorzyl Dar Piesni i wskazal palcem. - Moze odkryje, ze umiem to robic, jesli tylko sprobuje. Wciaz nie rozumiem, dlaczego tak slabo wladam mieczem. Ale to z pewnoscia potrafie. Musze tylko wiedziec, czym to sie robi. Llarimar popatrzyl na niego z niedowierzaniem. -Moze ja... - zaczal bog. -Co z toba? - szepnal Llarimar. Dar Piesni umilkl. -Co z toba?! - krzyknal kaplan i podniosl sie z miejsca. - Byles skryba! Na Kolory, zwyklym skryba! Nie zolnierzem. Nie szeryfem. Nie zlodziejem. Byles ksiegowym podrzednego lichwiarza! Co? - przemknelo Powracajacemu przez mysl. -I wtedy byles takim samym idiota jak teraz! - huczal kaplan. - Czy ty sie kiedykolwiek zastanawiasz, zanim cos zrobisz? Dlaczego nie mozesz raz na jakis czas zatrzymac sie i zadac sobie prostego pytania: "Zachowuje sie jak duren, czy nie?". I podpowiem ci, odpowiedz zazwyczaj brzmi "tak"! Wstrzasniety Dar Piesni odsunal sie od krat. Llarimar krzyczal. Llarimar! -I zawsze, za kazdym razem wpadam przez ciebie w klopoty! Nic sie nie zmieniles. Zostales bogiem, a i tak udalo ci sie skonczyc w wiezieniu. Korpulentny kaplan osunal sie na ziemie. Oddychal ciezko, gleboko, poirytowany krecil glowa. Poranna Rosa - tak samo jak pozostali kaplani - przygladala sie im obu szeroko otwartymi oczami. Jest w nich cos dziwnego. Tylko co? - zastanowil sie Dar Piesni, probujac pozbierac mysli i opanowac emocje, gdy kaplani zblizyli sie do klatek. -Darze Piesni - rzucil jeden z nich, pochylajac sie przy jego celi. - Potrzebne nam sa twoje hasla bezpieczenstwa. Bog prychnal. -Przykro mi to przyznac, ale obawiam sie, ze zapomnialem je. Zapewne znana jest wam moja reputacja osoby o wyjatkowo slabym umysle. W koncu, jakim trzeba byc glupcem, by przyjsc tu, rzucic sie na was i dac sie tak latwo schwytac? Usmiechnal sie do nich. Kaplan stojacy przy jego klatce westchnal i machnal reka na pozostalych. Otworzyli klatke Porannej Rosy i wyciagneli ja na zewnatrz. Bogini zaczela krzyczec i szarpac sie. Dar Piesni przygladal sie z usmiechem wywolywanemu przez nia zamieszaniu. Kaplanow bylo jednak szesciu i wkrotce ja okielznali. I wtedy jeden z nich siegnal po sztylet i poderznal jej gardlo. Szok uderzyl Dara Piesni niczym fizyczny przedmiot. Znieruchomial z szeroko otwartymi oczyma, patrzac na czerwona krew buchajaca z szyi bogini, plamiaca jej piekna suknie. O wiele bardziej przerazajaca byla panika w jej spojrzeniu. Miala takie piekne oczy. -Nie! - krzyknal Dar Piesni i rzucil sie na kraty, bezradnie wyciagajac rece do Porannej Rosy. Naprezyl swoje boskie miesnie, przywarl do stalowych sztab i poczul jak zaczyna drzec. Wszystko na nic. Nawet doskonale cialo nie bylo w stanie poradzic sobie ze stala. -Bydlaki! - ryknal. - Wy przeklete bydlaki! - Walil piescia w kraty. Oczy Porannej Rosy zaszly mgla. I nagle jej BioChroma zgasla. Wygladalo to, jakby gorejace ognisko zmalalo do rozmiarow swieczki. Zgasla. -Nie... - szepnal Dar Piesni i zobojetnialy osunal sie na kolana. Kaplani spojrzeli na niego. -A wiec zalezalo ci na niej - odezwal sie jeden z nich. - Przykro mi, ze musielismy to zrobic. - Z powazna i smutna mina ukleknal przy uwiezionym bogu. - Postanowilismy, ze musimy ja zabic, bys zrozumial, ze nie zartujemy. Znam twoja reputacje i wiem, ze rzadko traktujesz cokolwiek powaznie. W wielu sytuacjach to nawet zaleta, ale teraz musisz pojac, jak wielkie jest niebezpieczenstwo. Pokazalismy ci, ze jestesmy w stanie zabic. Jesli nie zrobisz tego, o co prosimy, zgina kolejne osoby. -Dran... - syknal Dar Piesni. -Potrzebne mi sa twoje hasla - rzucil kaplan. - To wazne. Wazniejsze niz przypuszczasz. -Mozesz mnie zmusic biciem - warknal Powracajacy, czujac, jak szok powoli przeobraza sie we wscieklosc. -Nie. - Kaplan pokrecil glowa. - To dla nas nowa sytuacja. Nie umiemy sprawnie torturowac i wyciagniecie hasel w ten sposob zabraloby nam stanowczo za duzo czasu. A ci, ktorzy znaja sie na zadawaniu bolu, akurat nie sa chetni do wspolpracy. To dla nas lekcja, by nigdy nie placic najemnikom z gory. Kaplan machnal reka i jego towarzysze rzucili cialo Porannej Rosy na ziemie. Podeszli do klatki Llarimara. -Nie! - krzyknal bog. -Naprawde nie zartujemy - ciagnal kaplan. - Jestesmy bardzo, bardzo powazni. Wiemy, jak bardzo cenisz swojego wysokiego kaplana. Rozumiesz, ze jesli nie zrobisz, co kazemy, to on takze zginie? -Dlaczego? - zapytal Dar Piesni. - O co w tym w ogole chodzi? Krol-Bog, ktoremu sluzycie, moglby wydac nam polecenie skorzystania z armii, gdyby tylko chcial! Posluchalibysmy go. Dlaczego tak bardzo zalezy wam na tych haslach? Kaplani wyciagneli Llarimara z celi i zmusili do uklekniecia. Jeden przylozyl noz do jego gardla. -Czerwona pantera! - zawolal Dar Piesni ze lzami cisnacymi sie mu do oczu. - To moje haslo. Zostawcie go! Prosze. Kaplan skinal glowa na pozostalych, ktorzy odprowadzili Llarimara do klatki. Zwloki Porannej Rosy lezaly porzucone w kaluzy krwi, twarza do ziemi. -Mam nadzieje, ze nas nie oklamales - powiedzial przywodca kaplanow. - Nie lubimy gierek. Gdyby sie okazalo, ze w jakas grasz, nie bylibysmy zadowoleni. - Pokrecil glowa. - Nie jestesmy okrutni. Ale pracujemy nad czyms bardzo waznym. Nie sprawdzaj nas. To powiedziawszy, wyszedl. Dar Piesni ledwie to zauwazyl. Wciaz patrzyl na Poranna Rose, probujac sobie wmowic, ze doznaje halucynacji, albo ze bogini udaje, albo ze zaraz wydarzy sie cos, co dowiedzie, ze to tylko jakas wyrafinowana proba. -Prosze... - szepnal. - Prosze, nie... 54 -O czym sie mowi na ulicy, Tuft? - spytala Vivenna, przysiadajac sie do zebraka.Prychnal i wyciagnal swoj kubek w kierunku nielicznych o poranku przechodniow, Tuft zawsze zjawial sie jako pierwszy. -A co mnie to obchodzi? - rzucil. -No, prosze cie - ponaglila dziewczyna. - wykopales mnie z tego miejsca az trzy razy. Jestes mi cos winien. -Nikomu nie jestem nic winien - powiedzial, przygladajac sie ludziom swym jedynym okiem. W miejscu drugiego zial pusty otwor. Nie nosil opaski. - A w szczegolnosci nie jestem nic winien tobie - dodal. Nie bylas prawdziwa zebraczka, tylko wtyczka. -Ja... - Vivenna urwala. - Nie bylam niczyja wtyczka, Tuft. Po prostu myslalam, ze powinnam sie dowiedziec, jak to jest. -Co? -Jak wyglada wasze zycie - wyjasnila. - Wiedzialam, ze nie jest wam lekko, ale nie mialam pewnosci - nie moglam tego wiedziec naprawde - dopoki nie przekonalam sie o tym na wlasnej skorze. Dlatego wyszlam na ulice. Chcialam spedzic jakis czas w ten sposob. -Glupota. -Nie - odparla. - Glupcami sa ci, ktorzy was mijaja, nie poswiecajac wam i waszemu nieszczesciu nawet jednej mysli. Moze gdyby wiedzieli jak jest wam ciezko, cos by ci dali. Siegnela do kieszeni i wyjela z niej jedna z barwnych chusteczek. Wlozyla ja do kubka. -Nie mam pieniedzy, ale mozesz to sprzedac. Burknal cos i przyjrzal sie podarunkowi. -Co mialas na mysli, pytajac o plotki? -Niepokoje, awantury - powiedziala Vivenna. - Cokolwiek, co odbiega od normy. Szczegolnie z udzialem Rozbudzajacych. -Pojdz do slumsow przy Trzecim Doku - poradzil Tuft. - Rozejrzyj sie wokol budynkow w poblizu nabrzeza. Moze tam znajdziesz, czego szukasz. *** Przez okno wpadaly promienie slonca.To juz ranek? - pomyslal Vasher. Wciaz wisial na rekach, ze spuszczona glowa. Wiedzial, czego sie spodziewac na torturach. Nie byly dla niego nowoscia. Wiedzial, jak powinien krzyczec, w jaki sposob dac katowi to, czego chce. Wiedzial, ze nie powinien sie zbytnio opierac, gdyz stracilby zbyt wiele sil. Wiedzial takze, ze cala ta wiedza na nic mu sie nie przyda. Co moglo mu to dac po tygodniu meczarni? Krew sciekala po jego piersi, plamiac bielizne. Na ciele czul tuziny bolacych miejsc - swieze rany natarte sokiem z cytryny. Denth stal tylem do niego, wokol na posadzce lezaly zakrwawione noze. Vasher uniosl glowe i zmusil sie do usmiechu. -Nie jest tak zabawnie, jak myslales, co Denth? Najemnik sie nie odwrocil. Wciaz jest po czesci dobrym czlowiekiem, zrozumial Vasher. Mimo tych wszystkich lat. Jest po prostu stlamszony, skrwawiony, pociety jeszcze gorzej niz ja. -Torturowanie mnie nie zwroci ci siostry - powiedzial. Denth odwrocil sie i spojrzal na Vashera pociemnialymi oczyma. -Nie, nie zwroci. - Wzial do reki kolejny noz. *** Kaplani ciagneli Siri ze soba po palacowych korytarzach. Co jakis czas mijali lezace w ciemnych przejsciach ciala. Dziewczyna wciaz slyszala dolatujace z oddali odglosy starc.Co sie dzieje? Ktos zaatakowal palac. Ale kto? Przez chwile miala nadzieje, ze to jej pobratymcy - zolnierze ojca, ktorzy przybyli swojej ksiezniczce na ratunek. Te mysl odepchnela jednak od siebie natychmiast. Przeciwnicy kaplanow korzystali z pomocy Niezywych. To wykluczalo udzial kogokolwiek z Idris. Wiec ktos inny. Trzecia sila. I napastnicy chcieli wyrwac ja kaplanom. Cala nadzieja w tym, ze ktos uslyszy jej wolania o pomoc. Treledees i jego ludzi prowadzili ja szybko przez palac, mijali jaskrawo pomalowane, wewnetrzne komnaty. Bardzo sie im spieszylo. Nagle biale mankiety sukni Siri zaczely lamac barwy niczym pryzmat. Z nadzieja uniosla wzrok. Weszli do ostatniego pomieszczenia. Stal w nim Krol-Bog, otoczony kaplanami i zolnierzami. -Susebron! - zawolala i szarpnela sie. Postapil ku niej o krok, ale straznik chwycil go za ramie i cofnal. Dotykaja go, przemknelo Siri przez mysl. Zniknely wszelkie pozory szacunku. Nie maja juz powodu udawac. Krol-Bog spojrzal na swoje ramie i zmarszczyl brwi. Sprobowal uwolnic sie z uscisku, ale drugi zolnierz pomogl towarzyszowi przytrzymac wladce. Susebron, wyraznie zmieszany, spojrzal najpierw na niego, potem na Siri. -Ja tez nie rozumiem - powiedziala. Do komnaty wszedl Treledees. -Chwala Kolorom - powiedzial. - Jestescie. Szybko! Musimy isc. To nie jest bezpieczne miejsce. -Treledees - rzucila Siri, patrzac gniewnie na kaplana. - Co sie dzieje? Nie zwrocil na nia uwagi. -Jestem twoja krolowa. Odpowiedz mi! Zaskoczyl ja i zatrzymal sie. Obejrzal sie, w oczach mial niepokoj. -Palac zostal zaatakowany przez grupe Niezywych, Kielichu. Probuja sie dostac do Krola-Boga. -Tego domyslilam sie sama, kaplanie - syknela Siri. - Kim oni sa? -Nie wiemy - przyznal Treledees i odwrocil sie od niej. Spoza komnaty dobiegl czyjs krzyk. Potem uslyszeli szczek broni. Kaplan obejrzal sie i zerknal na wyjscie. -Musimy isc - rzucil do swych podwladnych. W komnacie bylo moze dwunastu kaplanow i szostka zolnierzy. - W palacu jest zbyt wiele przejsc i pomieszczen. Okraza nas z latwoscia. -Tylne wyjscie? - podsunal jeden z duchownych. -Jesli uda sie nam do niego dotrzec - odparl Treledees. - Gdzie posilki, po ktore poslalem? -Nie przyjda, Wasza Milosc. Siri obrocila sie i ujrzala Niebieskopalcego. Wszedl przez drzwi z dwojka rannych zolnierzy. Wygladal na bardzo zmeczonego. -Wrog zajal wschodnie skrzydlo. Zmierzaja w te strone. Treledees zaklal. -Musimy zaprowadzic Jego Wysokosc w bezpieczne miejsce! - rzucil Niebieskopalcy. -Sam o tym wiem - syknal Treledees. -Skoro padlo wschodnie skrzydlo - odezwal sie inny kaplan - to nie mozemy tamtedy uciekac. Siri przygladala sie temu bezradnie, starajac sie zwrocic uwage Niebieskopalcego. Pochwycil jej spojrzenie i nieznacznie skinal glowa. Usmiechnal sie. -Wasza Milosc - powiedzial - wciaz mozemy uciec tunelami. Odglosy walki stale sie zblizaly. Siri miala wrazenie, ze komnata, w ktorej sie znajdowali, zostala juz otoczona ze wszystkich stron. -To rzeczywiscie moze sie udac - przytaknal Treledees. Inny kaplan pospieszyl do drzwi i wyjrzal za nie. Zolnierze, ktorzy przyszli z Niebieskopalcym, odpoczywali pod sciana. Krwawili. Jeden z nich ledwo oddychal. -Powinnismy ruszac - ponaglil Niebieskopalcy. Treledees milczal. Po chwili podszedl do jednego z poleglych zolnierzy i wzial jego miecz. -Dobrze - oznajmil. - Gendren, wez polowe zolnierzy i idz z Niebieskopalcym. Zaprowadzcie Jego Wysokosc w bezpieczne miejsce. - Spojrzal na starego skrybe. - Jesli wam sie uda, kierujcie sie do portu. -Tak, Wasza Milosc. - Niebieskopalcy odetchnal z ulga. Zolnierze puscili Krola-Boga, ktory natychmiast podbiegl do Siri i wzial ja w ramiona. Objela go, spieta. Probowala opanowac emocje. Niebieskopalcy. Ucieczka z nim byla dobrym pomyslem - spojrzenie skryby wskazywalo na to, ze ma plan ocalenia jej i Krola-Boga, wydarcia ich z rak kaplanom. A mimo to... dreczylo ja przeczucie, ze cos jest nie tak. Jeden z kaplanow wzial ze soba trojke zolnierzy i przeszedl na druga strone komnaty, wyjrzal przez drzwi. Przywolali skinieniem Siri i Susebrona. Reszta duchownych dolaczyla do Treledeesa. Z ponurymi minami uzbroili sie w miecze martwych straznikow. Niebieskopalcy pociagnal Siri za reke. -Chodzmy, moja krolowo - szepnal. - Obiecalem ci cos. Pora wydostac was z tego zamieszania. -A kaplani? - spytala. Treledees rzucil jej ostre spojrzenie. -Glupia dziewczyna! Idzcie! Napastnicy juz tu ida. Pozwolimy im sie zobaczyc i odciagniemy ich w inna strone. Pomysla, ze wiemy, gdzie jest wladca. W oczach kaplanow, ktorzy z nim zostawali, nie bylo widac zadnej nadziei. Zdawali sobie sprawe, ze jesli - ze kiedy - zostana schwytani, zgina. -Predzej! - syknal Niebieskopalcy. Susebron spojrzal na nia przerazonym wzrokiem. Dziewczyna powoli pozwolila Niebieskopalcemu odprowadzic sie na strone, gdzie do samotnego kaplana i trojki straznikow dolaczyla grupa ubranych na brazowo slug. Z jakiegos niezrozumialego powodu w pamieci rozlegly sie jej uslyszala jakis czas temu slowa. Slowa... Dara Piesni. Nie mozesz wydawac sie niegrozna - ludzie bywaja bardzo podejrzliwi wobec niewiniatek. Chodzi o to, by wydawac sie przecietnym. Tak samo sprytnym jak inni. Przecietnym. To byla dobra rada. Inni zapewne takze znali te zasade. I rozumieli, przyjrzala sie idacemu obok Niebieskopalcemu. Wciaz ponaglal, zdenerwowany jak zawsze. Te walki, zastanowila sie. W palacu starly sie ze soba trzy stronnictwa, walczyli o dostep do mojej komnaty. Jedna z tych grup to kaplani. Druga - ci korzystajacy z pomocy Niezywych - to ktos inny. I jest jeszcze tajemnicza trzecia strona. Ktos w T'Telir dazyl do tego, by krolestwo wypowiedzialo Idris wojne. Ale kto mogl w takiej katastrofie dostrzec jakakolwiek korzysc? Hallandren, ktore strawi na zduszenie rebelii wielkie srodki, zapewne wygra, ale jakim kosztem? Wszystko to razem nie mialo sensu. Kto mogl zyskac najwiecej na otwartym konflikcie pomiedzy Hallandren i Idris? -Zaraz! - rzucila Siri i zatrzymala sie. Elementy ukladanki zaczynaly do siebie pasowac. -Tak, Kielichu? - spytal Niebieskopalcy. Susebron polozyl jej dlon na ramieniu. Patrzyl na nia zaskoczony. Czy kaplani poswiecaliby sie sami, gdyby planowali zabic Susebrona? Czy gdyby nie zalezalo im przede wszystkim na jego bezpieczenstwie, to prowadziliby ich dokadkolwiek? Spojrzala staremu skrybie w oczy i zobaczyla, ze mezczyzna denerwuje sie coraz bardziej. Pobladl i wtedy zrozumiala. -Jakie to uczucie, Niebieskopalcy? - spytala. - Pochodzisz z Pahn Kahl, a jednak wszyscy zakladaja, ze jestes z Hallandren. Mieszkancy Pahn Kahl byli tu pierwsi, pierwsi wladali tymi ziemiami, ktore zostaly wam potem odebrane. Staliscie sie zwykla prowincja, czescia imperium swoich ciemiezycieli. Pragniecie wolnosci, ale nie dysponujecie wlasna armia. Jestescie niezdolni do walki. Nie jestescie w stanie sie wyzwolic. Uwaza sie was za obywateli drugiej kategorii. Ale gdyby ci, ktorzy nad wami panuja, wplatali sie w wojne, zyskalibyscie szanse. Szanse na wolnosc... Popatrzyl jej w oczy. Po chwili rzucil sie do ucieczki. Wybiegl z komnaty. -Co to bylo, na Kolory? - spytal Treledees. Siri zignorowala pytanie i zwrocila sie do Krola-Boga. -Przez caly czas miales racje - przyznala. - Powinnismy byli ufac twoim kaplanom. -Kielichu? - Treledees podszedl blizej. -Nie mozemy uciekac przez tunele - stwierdzila dziewczyna. - Niebieskopalcy prowadzil nas w pulapke. Wysoki kaplan otworzyl usta do odpowiedzi, ale Siri popatrzyla mu zdecydowanie w oczy. Jej wlosy przybraly wsciekle czerwony odcien. Niebieskopalcy zdradzil. Jedyna osoba, ktora uwazala za godna zaufania. Jedyna, od ktorej oczekiwala pomocy. -Skierujmy sie zatem do glownej bramy - zdecydowal Treledees, patrzac na gromadke kaplanow i rannych zolnierzy. - Sprobujemy sie przebic. *** Vivenna bez trudu znalazla wskazane przez zebraka miejsce. Budynek - typowy dla slumsow - otaczali gapie, choc przeciez bylo jeszcze wczesnie. Ludzie szeptali miedzy soba, rozmawiali o duchach, smierci i morskich zjawach. Vivenna zatrzymala sie nieco z boku, starajac sie zobaczyc, co przykulo ich uwage.Z lewej strony rozciagal sie miejski port. Czula ostry zapach morskiej wody. Nadbrzezne slumsy, w ktorych mieszkalo i pilo wielu pracownikow portowych, skladaly sie z niewielkich budynkow, wcisnietych miedzy magazyny i stocznie. Po co Vasher mialby tu przychodzic? Zamierzal przeciez odwiedzic Dwor Bogow. Z tego, co uslyszala od gapiow, wywnioskowala, ze w budynku popelniono morderstwo. Wszyscy mowili o duchach i Widmach Kalada, Vivenna jednak tylko pokrecila glowa. Nie tego szukala. Bedzie musiala... Vivenna? - Glos w jej umysle byl slaby, ale jednak wyrazny. Co wiecej, poznala go. -Szpon Nocy? - szepnela. Vivenna, przyjdz po mnie. Ksiezniczka zadrzala. Poczula ochote, by sie odwrocic i uciec - na sama mysl o mieczu czula mdlosci. Ale Vasher, wychodzac, mial go ze soba. Wiec jednak trafila we wlasciwe miejsce. Otaczajacy ja ludzie goraczkowo dyskutowali o zabojstwie. Czyzby ofiara byl wlasnie Vasher? Zdjeta naglym niepokojem przecisnela sie przez tlum, nie zwracajac uwagi na wolania tych, ktorzy starali sie ja zatrzymac. Weszla po schodach do srodka, mijala jedne drzwi za drugimi. W pospiechu niemal minela te, spod ktorych wyciekal czarny dym. Zamarla. Zaczerpnela gleboko tchu, otworzyla drzwi i weszla do pokoju. Pomieszczenie bylo zaniedbane, na podlodze walaly sie smieci. Meble byly tandetne i podniszczone. Na deskach lezaly cztery ciala. Szpon Nocy tkwil w piersi ostatniego z niezywych, starszego mezczyzny o pomarszczonej twarzy. Padl na bok, martwe oczy mial szeroko otwarte. Vivenna! - przywital sie radosnie Szpon. Znalazlas mnie. Tak bardzo sie ciesze. Probowalem ich naklonic, by zaniesli mnie na Dwor Bogow, ale nie Wyszlo. Jeden wysunal mnie nieco z pochwy. To dobrze, prawda? Dziewczyne ogarnely mdlosci. Osunela sie na kolana. Vivenna? - odezwal sie miecz. - Dobrze postapilem, prawda? Vara Treledees rzucil mnie do oceanu, ale udalo mi sie wrocic. Jestem zadowolony. Powinnas mnie pochwalic. Nie odpowiedziala. Och - podjal Szpon Nocy.- Wydaje mi sie, ze Vasher jest ranny. Powinnismy go odszukac. Uniosla wzrok. -Gdzie? - spytala nie majac pewnosci, czy miecz ja slyszy. W palacu Krola-Boga - odpowiedzial Szpon. Chcial wydostac twoja siostre. Mysle, ze on cie lubi, choc wciaz zaprzecza. Mowi, ze go denerwujesz. Vivenna zamrugala. -Siri? Poszliscie po Siri? Tak, ale powstrzymal nas Vara Treledees. - Kim on jest? - Dziewczyna zmarszczyla brwi. Ty mowisz na niego Denth. To brat Shashary. Ciekawe, czy ona tez tu jest. Nie jestem pewien, dlaczego wrzucil mnie do wody. Myslalem, ze mnie lubi. -Vasher... - szepnela i podniosla sie. Bliskosc miecza sprawiala, ze krecilo sie jej w glowie. Denth pojmal Vashera. Zadrzala, przypominajac sobie wscieklosc w oczach najemnika, kiedy opowiadal o Vasherze. Zacisnela zeby, podniosla z brudnego lozka stary koc i owinela pochwe, by nie musiec jej dotykac. Ach - rzucil Szpon Nocy - nie musisz tego robic. Kazalem sie wyczyscic temu staremu, gdy tylko wyjal mnie z wody. Zignorowala uwage miecza i wziela zawiniatko do reki. Mdlosci byly teraz bardzo lekkie. Wyszla z budynku i skierowala sie w strone Dworu Bogow. *** Dar Piesni siedzial, wpatrujac sie tepo w kamienne plyty posadzki. W peknieciu jednej z nich ciekla struzka krwi Porannej Rosy.-Wasza Milosc? - odezwal sie cicho Llarimar. Stal oparty o dzielace ich kraty. Dar Piesni nie odpowiedzial. -Wasza Milosc, bardzo przepraszam. Nie powinienem byl na ciebie krzyczec. -Na co komu boskosc? - szepnal Dar Piesni. Cisza. Na scianach niewielkiego lochu migotaly latarnie. Nikt nie zabral ciala bogini, choc kilku kaplanow i Niezywych zostalo, by pilnowac Powracajacego. Wciaz byl im potrzebny, na wypadek gdyby sie okazalo, ze podal im falszywe hasla. Podal im prawdziwe. -Co to znaczy? - spytal wreszcie Llarimar. -Po co to komu? - powtorzyl Dar Piesni. - Nie jestesmy bogami. Bogowie nie gina w ten sposob. Niewielka ranka. Nawet nie jest tak szeroka jak moja dlon. -Przykro mi - powiedzial kaplan. - Byla dobra kobieta. Nawet jak na boginie. -Nie byla boginia - rzucil Dar Piesni. - Zadne z nas nie jest. Skoro moje sny przywiodly mnie do tego, to znaczy, ze sa falszywe. Zawsze znalem te prawde, ale nikt nie chcial mnie sluchac. Czy nie powinni sluchac kogos, kogo czcza? Zwlaszcza gdy tlumaczy im, by go nie czcili? -Ja... - Llarimarowi zabraklo slow. -Powinni byli zrozumiec - syknal Powracajacy. - Powinni byli wiedziec, kim jestem. Idiota. Nie bogiem, tylko skryba. Malym, glupim skryba, ktoremu pozwolono przez kilka lat bawic sie w boga. Tchorzem. -Nie jestes tchorzem - zaprotestowal kaplan. -Nie potrafilem jej uratowac - powiedzial Dar Piesni. - Nic nie moglem zrobic. Siedzialem tylko i krzyczalem. Moze, gdybym byl odwazniejszy, stanalbym po jej stronie i przejal kontrole nad armia. Ale wahalem sie. I teraz ona nie zyje. Cisza. -Byles skryba. - Glos Llarimara poniosl sie cicho w chlodnym powietrzu. - Ale byles takze jednym z najlepszych ludzi, jakich poznalem. Byles moim bratem. Dar Piesni podniosl wzrok. Llarimar przygladal sie jednej z wiszacych na kamiennych scianach, migocacych latarni. -Juz wtedy bylem kaplanem. Pracowalem w palacu Przychylnego Powiewu zwanego Uczciwym. Widzialem, jak toczy swoje polityczne gierki. Jak klamie. Im dluzej przebywalem u niego na sluzbie, tym bardziej slabla moja wiara. Umilkl na chwile, po czym spojrzal na swego boga. -A wtedy zginales. Ratowales moja corke. To wlasnie ja widujesz w swych wizjach. Opis pasuje doskonale. Byla twoja ulubiona siostrzenica. Nadal by byla. Gdybys tylko nie... - Pokrecil glowa. - Kiedy znalezlismy twoje cialo, stracilem nadzieje. Chcialem zrezygnowac z urzedu. Kleczalem nad toba i plakalem. I wtedy rozjarzyly sie Kolory. Uniosles glowe, twoje cialo uroslo, rozwinely ci sie miesnie. W tamtej chwili nabralem pewnosci. Zrozumialem, ze jesli do Powrotu zostal wybrany ktos taki jak ty - czlowiek, ktory zginal, ratujac innego - to Opalizujace Odcienie sa prawdziwa religia. Dotarlo do mnie, ze prawdziwe sa tez wizje. I bostwa. Zwrociles mi wiare, Stennimar. Jestes bogiem - dodal, patrzac Powracajacemu w oczy. - Przynajmniej dla mnie. Nie ma znaczenia, jak latwo cie zabic, ani to ile posiadasz Oddechow czy jak wygladasz. Bogiem sie jest przez to, jakim sie jest czlowiekiem i czego chcesz dokonac w zyciu. 55 -Wasza ekscelencjo, przy glownej bramie trwa walka - oznajmil zakrwawiony zolnierz. - Buntownicy walcza miedzy soba. Moze... moze uda nam sie wydostac.Siri poczula fale ulgi. Wreszcie cos sie udalo. Spojrzal na nia Treledees. -Jesli uda sie nam przedrzec do miasta, ludzie popra swego Krola-Boga. Tam powinnismy byc bezpieczni. -Skad oni wzieli az tylu Niezywych? - spytala dziewczyna. Kaplan pokrecil glowa. Zatrzymali sie, zrozpaczeni i niepewni, w jednej z komnat niedaleko wyjscia z palacu. Przebicie sie przez otaczajace Dwor Bogow, wzniesione przez ludzi z Pahn Kahl, umocnienia nie moglo byc proste. Dziewczyna popatrzyla na Susebrona. Kaplani traktowali go jak dziecko - darzyli go szacunkiem, ale nie chcieli nawet poznac jego zdania. Wladca stal nieruchomo, z reka na ramieniu zony. Widziala klebiace sie w jego oczach mysli i pomysly, ale nie mial na czym pisac, by je komukolwiek przedstawic. -Kielichu - podjal Treledees, odwracajac jej uwage od Susebrona. - Musisz sie o czyms dowiedziec. Spojrzala mu w oczy. -Niechetnie o tym mowie - ciagnal - poniewaz nie jestes kaplanka. Ale... jesli ty przezyjesz, a my nie... -Mowze! - ponaglila. -Nie mozesz urodzic Krolowi-Bogu dziecka - powiedzial. - Podobnie jak inni Powracajacy, nasz wladca jest bezplodny. Wciaz nie mamy pojecia w jaki sposob Pierwszy Powracajacy splodzil swojego potomka. Prawde powiedziawszy... -Prawde powiedziawszy, sadzicie, ze on wcale nie mial dzieci - dokonczyla. - Uwazacie, ze istnienie krolewskiej dynastii to mit. To oczywiste, ze kaplani kwestionuja pochodzenie mojego rodu od Pierwszego Powracajacego, przemknelo jej przez glowe. W ten sposob podwazaja idrianskie pretensje do tronu. Kaplan zalal sie rumiencem. -Liczy sie to, w co wierza poddani. Niemniej, my... mamy juz dziecko... -Tak. - Siri kiwnela glowa. - Znalezliscie Powracajacego, ktorego chcecie uczynic Krolem-Bogiem. Spojrzal na nia w najwyzszym zdumieniu. -Wiesz o tym? -Zamierzacie go zabic, prawda? - syknela. - Odebrac Susebronowi Oddechy i zamordowac go! -Na kolory! Nie! - odparl wstrzasniety Treledees. - Jak moglas w ogole o czyms takim pomyslec? Nie, nigdy nie dopuscilibysmy sie czegos podobnego. Kielichu, Krol-Bog musi tylko oddac swoje Oddechy, przekazujac je nastepnemu wladcy, a potem bedzie mogl przezyc reszte zycia - tak dlugiego jak tylko zechce - w spokoju. Wymieniamy Krolow-Bogow za kazdym razem, gdy Powroci niemowle. Dla nas to znak, ze poprzedni wladca spelnil juz swoj obowiazek i ze powinnismy pozwolic mu spedzic reszte jego czasu bez tego straszliwego ciezaru. Siri popatrzyla na kaplana z powatpiewaniem. -To glupie, Treledees. Jesli Krol-Bog odda swoj Oddech, umrze. -Nie. Jest na to sposob - powiedzial kaplan. -Przeciez to podobno niemozliwe. -Wcale nie. Zastanow sie. Krol-Bog ma dwa zrodla Oddechu. Swoj wrodzony, Boski Oddech - ten ktory czyni go Powracajacym. Reszta to BioChroma przekazana mu jako Skarb Dawcy Pokoju. Piecdziesiat tysiecy Oddechow. Tego skarbu moglby uzywac tak samo jak kazdy Rozbudzajacy, o ile ostroznie dobieralby Rozkazy. Rownie latwo moglby przezyc jako Powracajacy bez tych tysiecy Oddechow. Kazdy z bogow moglby tak robic, gdyby dostawali wiecej niz jeden Oddech tygodniowo. Oczywiscie wciaz zuzywaliby ten jeden co siedem dni, ale mogliby zgromadzic wiecej BioChromy i z niej korzystac, by utrzymac sie przy zyciu. -Ale wy ich o tym nie informujecie - zauwazyla Siri. -Nie z premedytacja. - Kaplan odwrocil wzrok. - Ten temat sie po prostu nie pojawia. Po co Powracajacy mieliby zajmowac sie Rozbudzaniem? Maja wszystko, czego im trzeba. -Z wyjatkiem prawdy - odparla dziewczyna. - Utrzymujecie ich w niewiedzy. Dziwie sie, ze im tez nie wycinacie jezykow. Wtedy wasze tajemnice bylyby bezpieczne. Treledees ponownie spojrzal jej w oczy. Rysy mu stezaly. -Wciaz nas osadzasz. Robimy, co robimy, bo tak trzeba, Kielichu. Moc, ktora otrzymal - piecdziesiat tysiecy Oddechow - wystarczylaby do zniszczenia calego krolestwa. To zbyt grozna bron; nasza jedyna, boska misja jest trzymac ja w ukryciu i nie pozwolic, zeby ktokolwiek z niej skorzystal. Jesli armia Kalada kiedykolwiek powroci ze swego wygnania... Przerwal mu glosny dzwiek, ktory rozlegl sie w sali obok. Treledees niespokojnie spojrzal w tamta strone. Susebron nieco mocniej uscisnal ramie Siri. Rozejrzala sie, lekko przestraszona. -Treledees - powiedziala. - Musze wiedziec w jaki sposob. Jak Susebron moze oddac swoj Oddech? Przeciez nie jest w stanie wypowiedziec zadnego Rozkazu? -Ja... Treledeesowi przerwala grupa Niezywych, ktorzy wpadli drzwiami z lewej strony. Kaplan krzykiem kazal dziewczynie uciekac, ale z drugiej strony pojawil sie inny oddzial potworow. Siri zaklela, chwycila Susebrona za reke i pociagnela go do trzecich drzwi. Otworzyla je szarpnieciem. Za nimi stal Niebieskopalcy. Ponuro spojrzal jej w oczy. Za nim zauwazyla Niezywych. Dziewczyna poczula narastajaca panike. Cofnela sie. Z tylu rozlegly sie odglosy walki, ale byla zbyt skupiona na Niezywych okrazajacych starego skrybe i zmierzajacych prosto na Susebrona i jego zone. Krol-Bog zakrzyknal, wscieklym, bolesnym okrzykiem niemowy. I wtedy pojawili sie kaplani. Rzucili sie desperacko na Niezywych, probowali ich powstrzymac i ochronic swego Krola-Boga. Siri przywarla do meza i przygladala sie rzezi duchownych dokonywanej przez pozbawione uczuc istoty o szarych twarzach. Przed Niezywymi pojawial sie kaplan za kaplanem, niektorzy uzbrojeni, inni po prostu wymachujacy rekoma w pozbawionym wszelkich szans ataku. Dziewczyna zobaczyla, ze Treledees zaciska zeby. Z przerazeniem w oczach rzucil sie na Niezywego. Zginal tak samo jak pozostali. Wraz z nim zginely jego tajemnice. Niezywi przeszli ponad cialami. Susebron schowal Siri za swoje plecy. Drzac, cofal sie pod sciane i patrzyl w oblicza krwawych monstrow. Niezywi wreszcie sie zatrzymali. Podszedl do nich Niebieskopalcy. Ignorujac Susebrona, spojrzal na dziewczyne. -Kielichu, zdaje sie, ze mielismy pojsc razem. *** -Przykro mi, panienko. - Straznik powstrzymal ja uniesiona dlonia. - Dwor Bogow zostal zamkniety dla odwiedzajacych.Vivenna zacisnela zeby. -To niemozliwe - powiedziala. - Musze sie natychmiast stawic u Wielkiej Matki! Nie widzisz ile mam Oddechow? Nie mozesz mnie tak po prostu nie wpuscic! Wartownik pozostal nieugiety. Przy bramie stalo ich ponad dwudziestu i zatrzymywali wszystkich bez wyjatku. Vivenna odwrocila sie. Nie miala pojecia, co Vasher zrobil zeszlej nocy, ale z pewnoscia wywolal niemale zamieszanie. Wokol prowadzacych na dwor wrot tloczyli sie ludzie. Domagali sie odpowiedzi i wyjasnien, pytali, co sie stalo. Vivenna przecisnela sie miedzy nimi i odeszla spod bramy. Podejdz z boku - poradzil Szpon Nocy. Vasher nigdy nie pyta o pozwolenie na wejscie. Po prostu wchodzi. Vivenna spojrzala na strome zbocze plaskowyzu. Pod murem biegla waska, skalista polka. Straznicy tymczasem byli zajeci napierajacym tlumem... Przemknela sie pod mur. Bylo jeszcze wczesnie rano i slonce nie wspielo sie nad wschodnie gory. Po murze spacerowali straznicy - wyczuwala ich swoim zmyslem zycia - ale dopoki patrzyli w dal, nie mogli jej zauwazyc. Pomyslala, ze uda sie jej przekrasc. Odczekala, az przejdzie kolejny patrol, po czym Przebudzila jeden z wiszacych na murze proporcow. -Unies mnie - powiedziala i wyrzucila poszarzala chusteczke. Proporzec skrecil sie w powietrzu i owinal wokol niej. Napial sie niczym muskularne ramie i uniosl dziewczyne w powietrze. Stanela na murze. Rozejrzala sie i odzyskala Oddech. Nieco z boku kilku straznikow pokazywalo ja sobie palcami. Nie jestes w tym ani troche lepsza od Vashera - zauwazyl miecz. - Wy, ludzie, zupelnie nie potraficie sie skradac. Yesteel bylby srodze zawiedziony. Zaklela. Raz jeszcze Przebudzila proporzec i kazala opuscic sie na dziedziniec dworu. Znow odebrala mu BioChrome i pobiegla przez trawnik. Ludzi nie bylo tu prawie wcale, przez co byla tym bardziej widoczna. Palac - powiedzial Szpon Nocy. Idz do palacu. Wlasnie tam zmierzala. Im dluzej miala ze soba miecz, tym bardziej rozumiala, ze mowil wszystko, co przyszlo mu do jego stalowej glowy, bez wzgledu na to, czy mialo to jakis sens, czy nie. Szpon zachowywal sie jak dziecko zadajace pytania, lub bez zastanowienia wyglaszajace swoje uwagi. Glowna brama palacu byla dobrze strzezona przez grupe mezczyzn. Nie mieli na sobie mundurow. On jest w srodku - powiedzial miecz. Czuje go. Na trzecim pietrze. Tam sie rozstalismy. Vivenna odebrala przekazany wprost do jej umyslu obraz pomieszczenia. Zmarszczyla brwi. Nie spodziewalam sie tak przydatnego podarku, pomyslala, od zlej, niszczycielskiej broni. Nie jestem zly - odparl Szpon Nocy. W jego tonie nie bylo slychac proby tlumaczenia sie, a tylko chec udzielenia informacji. Jakby przypominal jej o czyms, co po prostu zapomniala. Ja niszcze zlo. Mysle, ze powinnismy zniszczyc tych mezczyzn przed nami. Wygladaja na zlych. Powinnas mnie wyciagnac. Z jakiegos powodu Vivenna nie uznala tej rady za dobry pomysl. No, prosze cie - ponaglil miecz. Zolnierze wskazywali ja sobie palcami. Obejrzala sie przez ramie i ujrzala innych, biegnacych w jej strone przez trawnik. Austre, wybacz mi, pomodlila sie w duchu, zacisnela mocniej zeby i cisnela Szponem Nocy - wciaz zawinietym w koc - w strone straznikow stojacych przed budynkiem. Zamarli. Wszyscy jak jeden maz spojrzeli na miecz, ktory wytoczyl sie ze swego zawiniatka. Srebrna pochwa zalsnila w trawie. No coz, tak tez mozna - odezwal sie w jej glowie Szpon. Jego glos wydawal sie teraz bardziej odlegly. Jeden z zolnierzy wzial miecz do reki. Vivenna, na ktora mezczyzni zupelnie przestali zwracac uwage, podbiegla blizej do nich. Chwile potem zaczeli ze soba walczyc. Tedy nie wejde, zdecydowala przygladajac sie wrotom palacu. Nie chciala ryzykowac, przebijajac sie miedzy podekscytowanymi strazami. Ruszyla wiec naprzod i skrecila za rog wielkiej budowli. Dolne poziomy byly wzniesione z ulozonych w przypominajacy schody ksztalt czarnych, kamiennych blokow, co sprawialo, ze palac wygladal jak piramida. Ponad nimi przeobrazal sie w bardziej tradycyjna fortece o stromych scianach. I tam, w murach, otwieraly sie okna. Gdyby tylko udalo sie jej do nich dostac. Poruszyla palcami. Wstegi zwisajace u jej rekawow scisnely sie i rozluznily. Podskoczyla. Przebudzone nogawki, dodajac jej sily, pozwolily jej wzbic sie o kilka stop wyzej niz normalnie. Wyrzucila rece do gory i chwycila fredzlami krawedz pierwszego bloku. Rekawy zaczepily sie o kamien. Vivenna podciagnela sie z wysilkiem. Uslyszala dolatujace z dolu krzyki. Spojrzala tam. Wartownik, ktory podniosl Szpona Nocy, walczyl z towarzyszami. Wokol jego postaci snula sie cienka smuzka czarnego dymu. Wycofal sie do palacu. Inni pobiegli za nim. Tyle tu zla - odezwal sie do niej Szpon, takim tonem jak kobieta utyskujaca na widok pajeczyny w dopiero co wysprzatanym pokoju. Ksiezniczka odwrocila sie. Ogarnelo ja lekkie poczucie winy. Nie chciala uzywac miecza. Podskoczyla i wspiela sie na kolejny stopien palacu. Dopiero teraz pod budynkiem pojawili sie straznicy, ktorzy zauwazyli ja jeszcze na murze. Ci mieli na sobie mundury strazy miejskiej. Kilku z nich dalo sie wciagnac potyczce wokol Szpona Nocy, ale wiekszosc nie zwrocila na nia uwagi. Vivenna wchodzila coraz wyzej. W prawo - poradzil z oddali miecz. Okno na trzecim pietrze. Drugie z kolei. On tam jest. Gdy jego glos ucichl, dziewczyna spojrzala na wskazane okno. Wciaz pozostawalo jej do pokonania jeszcze kilka poziomow, a potem czekalo ja wejscie po calym pietrze nagiej sciany. Zauwazyla na niej ozdobne rzezbienia, ale sama mysl o wspinaniu sie po nich sprawila, ze poczula zawroty glowy. W powietrzu syknela strzala i uderzyla w mur tuz obok niej. Ksiezniczka podskoczyla. Kilku stojacych ponizej straznikow mierzylo z lukow. Na Kolory! - zaklela w myslach i wspiela sie o poziom wyzej. Znow uslyszala swist i skrzywila sie, spodziewajac sie poczuc pocisk miedzy lopatkami. Nic sie jednak nie stalo. Wyprostowala sie i obejrzala przez ramie. Katem oka ujrzala pole plaszcza, ktora pochwycila strzale w locie. Calkiem przydatne, pomyslala, zadowolona ze swego pomyslu Przebudzenia ubrania. Plaszcz wypuscil strzale i zawisl bezwladnie jak zwykle. Weszla na ostatni poziom kamiennych schodow. Z wysilku zaczely ja bolec ramiona. Na szczescie Przebudzone wstegi materialu nie meczyly sie i chwytaly tak samo pewnie jak na poczatku wspinaczki. Zaczerpnela gleboko tchu i chwytajac sie rzezbionych na murze ornamentow, zaczela sie wspinac po pionowej scianie palacu. Postanowila, ze dla wlasnego dobra nie bedzie patrzec w dol. *** Dar Piesni wpatrywal sie tepo przed siebie. Zbyt wiele informacji. Za duzo wydarzen. Zabojstwo Porannej Rosy, potem rewelacje Llarimara, zdrada kaplanow Krola-Boga - wszystko to wydarzylo sie tak szybko.Siedzial w swojej celi, z rekami oplecionymi wokol kolan. Zloto-czerwone szaty mial ubrudzone wskutek wedrowki przez tunele i pobyt w klatce. Rana na udzie bolala, choc nie byla gleboka i prawie juz przestala krwawic. Nie przejmowal sie bolem. W porownaniu z tym, co dzialo sie w jego duszy, nie mial on zadnego znaczenia. Po drugiej stronie lochu stali pograzeni w cichej rozmowie kaplani. Gdy na nich spojrzal, cos przykulo jego uwage. Do tej pory nie zauwazyl niczego nietypowego. Teraz jednak zlajal sie w duchu. Powinien byl zobaczyc to wczesniej. Chodzilo o kolory - nie barwy szat duchownych, ale ich twarzy. Byly lekko przytlumione. Gdyby dotyczylo to tylko jednego z nich, nie byloby istotne. Ale lekko szare oblicza mieli wszyscy. Zwykly czlowiek nawet by tego nie spostrzegl. Ale on byl Wywyzszony i roznica - kiedy juz zdal sobie z niej sprawe - byla oczywista. Zaden z kaplanow nie urodzil sie w Hallandren. Kaplanskie szaty moze wlozyc kazdy, pomyslal, co nie oznacza, ze od razu staje sie przez to duchownym. Przyjrzal sie mezczyznom dokladniej i zrozumial. Pochodzili z Pahn Kahl. I wtedy wszystko zlozylo sie w jedna, sensowna calosc. Wszyscy zostali oszukani. *** -Niebieskopalcy - rzucila zdecydowanym tonem Siri. - Odezwij sie. Powiedz, co z nami zrobisz?Wnetrze palacu Krola-Boga stanowilo skomplikowany labirynt. Zdarzalo sie, ze nawet ona gubila w nim droge. Przed chwila zeszli jednymi schodami, teraz wchodzili juz na kolejne. Skryba nie odpowiedzial. Szedl, nerwowo jak zawsze, to splatajac, to rozplatajac palce. Walki w palacowych salach powoli wygasaly. Gdy dotarli do szczytu schodow i ruszyli kolejnym korytarzem, zrobilo sie przerazliwie cicho. Siri szla, czujac w talii niespokojnie drzaca reke Susebrona. Nie miala pojecia o czym mysli jej maz - nie mial szansy napisac jej ani slowa. Usmiechal sie uspokajajaco, ale dziewczyna zdawala sobie sprawe, ze musi bac sie rownie bardzo jak ona. Albo nawet bardziej. -Nie mozesz tego zrobic, Niebieskopalcy - syknela do niskiego, lysiejacego starca. -Tylko w ten sposob zyskamy szanse na wolnosc - odpowiedzial, nie patrzac na nia. -Nie mozecie! Idrianie sa niewinni! - zaprotestowala. Niebieskopalcy pokrecil glowa. -Ilu moich pobratymcow bylabys gotowa poswiecic, gdybys mogla dzieki temu zapewnic bezpieczenstwo swoim? -Zadnego! - rzucila. -Chcialbym to od ciebie uslyszec, gdybys znalazla sie na moim miejscu - zauwazyl, wciaz unikajac jej spojrzenia. - Przykro mi z powodu waszego cierpienia, ale Idrianie nie sa niewinni. Jestescie tacy sami jak ci z Hallandren. Podczas Wielowojnia wasza armia przetaczala sie przez nasze ziemie wiele razy. Traktowaliscie nas jak niewolnikow, tania sile robocza. Pamietaj, ze Idris oddzielilo sie od Hallandren dopiero po koncu tego koszmaru, po ucieczce krolewskiego rodu. -Prosze... - powiedziala dziewczyna. Nagle Susebron uderzyl piescia jednego z Niezywych. Ryknal wsciekle i kopnal innego. Pilnowaly ich jednak dziesiatki nieumarlych istot. Spojrzal na zone i machnal reka, ponaglajac ja do ucieczki. Ale Siri nie miala zamiaru go porzucic. Zamiast tego sprobowala chwycic Niebieskopalcego, lecz Niezywy okazal sie zbyt szybki. Zlapal ja za reke i przytrzymal mocno, mimo ze szarpala sie z calych sil. Ze schodow przed nimi zeszlo dwoch mezczyzn w szatach kaplanow Susebrona, w rekach niesli latarnie. Siri spojrzala na nich i od razu zrozumiala, ze rowniez pochodza z Pahn Kahl. Byli niscy i mieli skore o lekko szarawym odcieniu. Jaka ja bylam glupia, pomyslala. Niebieskopalcy swietnie rozegral swoja partie. Juz na samym poczatku poroznil ja z kaplanami. Wiekszosc jej obaw i lekow zostala zasiana wlasnie przez skrybe, a arogancja Treledeesa tylko je podsycila. I wszystko to bylo czescia planu starca, ktory zamierzal ja wykorzystac do wyzwolenia swojego narodu. -Mamy hasla Dara Piesni - oznajmil jeden z nowo przybylych. - Sprawdzilismy je i oczywiscie zmienilismy. Cala armia jest juz nasza. Siri rzucila okiem w bok. Niezywy powalil Susebrona na ziemie. Wladca krzyczal. Brzmialo to jak przedziwny jek. Dziewczyna sie szarpnela. Tak bardzo chciala pomoc mezowi. Rozplakala sie. Niebieskopalcy, wyraznie zmeczony, skinal glowa swoim wspolnikom. -Znakomicie. Wydajcie Rozkaz. Poslijcie Niezywych na Idris. -Stanie sie jak kazesz - odpowiedzial kaplan, kladac dlon na ramieniu skryby. Niebieskopalcy znow pokiwal glowa. Gdy tamci odeszli, spojrzal przed siebie z malujacym sie na twarzy przygnebieniem. -Jaki masz powod do smutku? - syknela dziewczyna. Skryba spojrzal na nia. -Teraz moi przyjaciele sa jedynymi, ktorzy znaja hasla bezpieczenstwa pozwalajace kierowac armia Niezywych. Gdy wojsko wyruszy na Idris z rozkazem niszczenia wszystkiego, co znajda na swej drodze, polkna trucizne i nikt juz nie zdola powstrzymac tych istot. Austre... - przemknelo przez mysl zmartwialej dziewczynie. Panie Kolorow... -Zabierzcie Krola-Boga na dol - powiedzial Niebieskopalcy, zwracajac sie do kilku najblizszych Niezywych. - Trzymajcie go tam, poki nie nadejdzie pora. Dolaczyl do nich przebrany za kaplana skryba z Pahn Kahl, pociagneli Susebrona na schody. Siri wyciagnela za mezem rece. Wladca walczyl, siegal ku niej, ale Niezywi byli zbyt silni. Slyszala jego nieartykulowane okrzyki jeszcze dlugo potem jak zniknal. -Co z nim zrobicie? - spytala dziewczyna, czujac na policzkach zimne slady lez. Niebieskopalcy odwrocil sie ku niej, ale znow uniknal spojrzenia w oczy. -W Hallandren bedzie wielu takich, ktorzy uznaja atak Niezywych za polityczny blad. Sprobuja powstrzymac wojne. Jesli Hallandren nie zechce kontynuowac walki, nasze poswiecenie pojdzie na marne. -Nie rozumiem. -Zabierzemy ciala Dara Piesni i Porannej Rosy - ktorzy oboje posiadali hasla bezpieczenstwa - i porzucimy je w koszarach Niezywych, otoczone trupami porwanych z miasta Idrian. Cialo Krola-Boga zostanie odnalezione w lochach palacu. Ci, ktorzy beda badac sprawe, stwierdza, ze zostal napadniety i zamordowany przez idrianskich zabojcow - wynajelismy tak wielu najemnikow z idrianskich slumsow, ze nie bedzie to niewiarygodne. Ci z moich skrybow, ktorzy przezyja dzisiejsza noc, potwierdza te wersje. Siri zamrugala przez lzy. Wszyscy pomysla, ze Dar Piesni i Poranna Rosa poslali Niezywych na Idris w akcie odwetu za smierc wladcy, zrozumiala. A na wiesc o smierci Susebrona cale Hallandren ogarnie fala wscieklosci i nienawisci. -Zaluje, ze zostalas w to wszystko wplatana - podjal Niebieskopalcy i skinal reka na Niezywych, by poprowadzili dziewczyne. - Byloby mi latwiej, gdybys nie zaszla w ciaze. -Nie jestem w ciazy! - rzucila. -Ludzie sa przekonani, ze jestes. - Westchnal, idac ku schodom. - To wystarczy. Musimy obalic wladze tego krolestwa i musimy miec pewnosc, ze Idrianie beda na tyle poruszeni, by podjac walke z Hallandren. Uwazam, ze twoi pobratymcy poradza sobie w tej wojnie lepiej niz wszyscy sadza, zwlaszcza ze Niezywi atakuja bez dowodcy. Latwo wam bedzie wpedzac ich w zasadzki. Nikomu nie bedzie latwo. Spojrzal na nia. -Ale zeby wszystko przebieglo jak nalezy - ciagnal - Idrianie musza wskrzesic w sobie prawdziwa chec do walki. Inaczej po prostu uciekna i rozplyna sie w swoich gorach. Nie, obie strony musza darzyc sie prawdziwa nienawiscia i wciagnac do wojny tak wielu sprzymierzencow, jak to mozliwe. Dopiero wtedy uwaga wszystkich sil w regionie bedzie dostatecznie skupiona na czyms innym... A jaki istnieje lepszy sposob na wzbudzenie w Idrianach nienawisci do Hallandren niz usmiercenie mnie? - pojela z przerazeniem. Oba krolestwa przyjma smierc mojego nienarodzonego dziecka jako wypowiedzenie wojny. To nie bedzie zwykla walka o dominacje, to bedzie dlugotrwala, pelna cierpienia wojna. Mozliwe, ze potrwa wiele lat. I nikt nie bedzie miec pojecia, kto jest prawdziwym wrogiem. Nikt sie nie domysli, ze tymi, ktorzy do niej doprowadzili, sa mieszkancy malej, spokojnej prowincji z poludnia Hallandren. 56 Zdyszana, zlana potem Vivenna wisiala za oknem. Zajrzala do srodka. W komnacie zobaczyla Dentha i Tonk Faha. Na wbitym w sufit haku kolysal sie Vasher. Wisial zakrwawiony i nie mial w sobie Oddechu. Wciaz jednak zyl.Czy uda mi sie pokonac ich obu? I Dentha i Tonk Faha? - zastanawiala sie. Bolaly ja rece. W kieszeni miala line, ktora mogla Przebudzic. Ale co bedzie, jesli rzuci ja i chybi? Widziala przeciez, jak walczy Denth. Byl szybszy niz ktokolwiek inny. Wiedziala, ze zginie, jesli nie uda sie go zaskoczyc Co ja robie? - przemknelo jej przez mysl. Wisze na murze i zamierzam zaatakowac dwoch zawodowych zolnierzy. Niedawne przezycia obdarzyly ja sila. Udalo sie jej pokonac lek. Mozliwe, ze umrze, ale bedzie to szybki koniec. Przezyla juz zdrade, smierc bliskiego przyjaciela. Glod, choroba i strach zycia na ulicy doprowadzily ja niemal do szalenstwa. Zostala ponizona, zmuszona, by przyznac, ze zdradzila swoich poddanych. Nawet najemnicy nie mogli skrzywdzic jej bardziej. Z jakiegos powodu te mysli dodaly jej pewnosci. Zaskoczona wlasna determinacja odzyskala Oddechy z plaszcza i spodni. Przebudzila dwa kawalki liny, Rozkazujac im chwytac rzeczy, w ktore je rzuci. Zmowila w duchu modlitwe do Austre, podciagnela sie i wskoczyla do pokoju. Vasher cicho jeczal. Tonk Fah drzemal w kacie. Denth, w ktorego dloni lsnil zakrwawiony noz, podniosl wzrok, gdy tylko stopy dziewczyny dotknely podlogi. Wyraz calkowitego zaskoczenia, jaki pojawil sie na jego twarzy byl sam w sobie wart niemal wszystkiego, przez co przeszla. Cisnela jedna lina w niego, a druga w Tonk Faha i pobiegla na srodek pomieszczenia. Najemnik zareagowal blyskawicznie. Przecial lecaca line sztyletem. Polowki sznura zaczely sie wic i skrecac, lecz byly zbyt krotkie, by cokolwiek pochwycic. Lina, ktora dziewczyna mierzyla w Tonk Faha, trafila w cel. Najemnik przebudzil sie z krzykiem. Sznur ciasno oplotl mu twarz i szyje. Vivenna zatrzymala sie przy wiszacym ciele Vashera. Denth zdazyl juz dobyc broni, zrobil to tak szybko, ze nawet nie zauwazyla kiedy. Przelknela sline i wyszarpnela z pochwy swoj miecz. Wyciagnela rece przed siebie, tak jak nauczyl ja Vasher. Denth zatrzymal sie na moment, coraz bardziej zdumiony. To jej wystarczylo. Ciela mieczem, ale nie najemnika, tylko line podtrzymujaca Vashera w powietrzu. Mezczyzna spadl z jekiem i w tej samej chwili uderzyl Denth. Ostrze jego waskiego miecza przeszylo ramie Vivenny. Syknela z bolu i upadla. Najemnik cofnal sie o krok. -No, prosze, ksiezniczka - odezwal sie, zaslaniajac sie mieczem. - Twojej wizyty sie nie spodziewalem. Tonk Fah wydal z siebie zduszony bulgot. Owinieta wokol szyi lina dlawila go coraz mocniej. Bezskutecznie staral sie od niej uwolnic. Dawniej, bol, ktory czula w ramieniu, bez watpienia by ja pokonal. Po wszystkich razach, jakie zebrala, zyjac w slumsach, wydal sie jej jednak czyms dziwnie znajomym. Podniosla wzrok i spojrzala Denthowi prosto w oczy. -Chcialas go uratowac? - spytal najemnik. - Szczerze mowiac, nie poszlo ci szczegolnie dobrze. Miotajacy sie w kacie Tonk Fah przewrocil stolek. Denth rzucil na niego okiem, po czym na powrot skupil sie na dziewczynie. Na chwile zapadla cisza, macona tylko slabnacym sapaniem Tonk Faha. Wreszcie Denth zaklal, podbiegl do przyjaciela i zaczal pilowac nozem duszacy go sznur. -Nic ci nie jest? - Vasher odezwal sie za plecami Vivenny. Glos mezczyzny, mimo stanu, w jakim znajdowalo sie jego cialo, brzmial zdumiewajaco pewnie. Odpowiedziala skinieniem. -Zamierzaja poslac Niezywych na Idris - powiedzial. - Mylilismy sie przez caly czas. Nie wiem, kto za tym stoi, ale wydaje mi sie, ze wygrywaja walke o palac. Denthowi udalo sie w koncu rozciac line. -Musisz uciekac - rzucil Vasher, starajac sie uwolnic rece z wiezow. - Musisz wrocic i powiedziec swoim, by nie walczyli z Niezywymi. Niech uciekaja w gory przez polnocne przelecze. Nie wolno im tej walki podjac, albo wybuchnie wojna. Vivenna spojrzala na Dentha, ktory siarczystymi policzkami staral sie ocucic Tonk Faha. Zamknela oczy. -Twoj Oddech do mnie - powiedziala, odzyskujac BioChrome z rekawow. Oddechy dolaczyly do tych, ktore juz miala w sobie. Wyciagnela dlon i zlozyla ja na ramieniu Vashera. -Vivenna... - powiedzial. -Moje zycie do twojego - rzucila. - Moj Oddech staje sie twoim. Caly jej swiat poszarzal. Wyblakl. Stojacy obok Vasher jeknal i zadrzal, przejmujac BioChrome. Denth wyprostowal sie i odwrocil ku nim. -Ty to zrob, Vasher - szepnela dziewczyna. - Pojdzie ci o wiele lepiej niz mnie. -Uparta baba - mruknal Vasher, opanowujac dreszcze. Wyprostowal reke, jakby chcial zwrocic jej Oddechy, ale w tej samej chwili zauwazyl najemnika. Denth usmiechnal sie i uniosl miecz. Vivenna przycisnela reke do rany, by zatrzymac krwotok. Zaczela sie wycofywac do okna. Pozbawiona Oddechow, nie miala pojecia, co powinna teraz zrobic. Vasher podniosl sie i chwycil miecz. Mial na sobie jedynie splamiona krwia bielizne, ale stal pewnie na nogach. Z wolna odwinal line, ktora dotad krepowala jego rece, i przewiazal sie nia w pasie. Jak on to robi? - przemknelo jej przez mysl. Skad bierze tyle sil? -Powinienem byl ci zrobic cos gorszego - rzucil Denth. - Niepotrzebnie sie bawilem, za bardzo mi sie to spodobalo. Vasher prychnal, przygotowujac line. Najemnik najwyrazniej na cos czekal, przewidywal. -Zawsze bawilo mnie to, ze krwawimy jak zwykli ludzie - podjal Denth. - Jestesmy od nich silniejsi, zyjemy o wiele dluzej, ale umieramy dokladnie tak samo. -Nie tak samo, Denth - odparl Vasher, unoszac ostrze miecza Vivenny. - Oni umieraja o wiele bardziej honorowo. Najemnik sie usmiechnal. Vivenna widziala, jak ekscytacja rozpala mu oczy. Zawsze twierdzil, ze nie ma sposobu, by Vasher mogl pokonac ich przyjaciela, Arsteela, w uczciwym pojedynku, zastanowila sie ksiezniczka. Teraz chce sie z nim zmierzyc. Chce samemu sobie udowodnic, ze Vasher nie jest taki dobry. Ostrza zawirowaly w powietrzu. Po blyskawicznej, pierwszej wymianie ciosow Vivenna zrozumiala, ze walczacy nie sa sobie rowni. Denth walczyl o wiele lepiej. Moze dlatego, ze Vasher byl ranny. Moze przez widoczny na jego twarzy, narastajacy gniew, ktory tlumil jego sprawnosc i przycmiewal zmysly. A moze po prostu nie byl tak dobry jak Denth. Do Vivenny dotarlo, ze Vasher nie ma szans na wygrana. Nie zrobilam tego wszystkiego po to, zebys teraz zginal, pomyslala i podniosla sie, zdecydowana mu pomoc. Ciezka dlon opadla na jej ramie i zmusila ja, by usiadla z powrotem. -Nie sadze, ksiezniczko - powiedzial stojacy nad nia Tonk Fah. - Swoja droga, niezla sztuczka z ta lina. Bardzo sprytna. Sam znam pare sztuczek z linami. Czy wiedzialas na przyklad, ze sznur jest w stanie parzyc ludzkie cialo? - Usmiechnal sie i pochylil. - Taki dowcip. Branzowy. Pola plaszcza zsunela sie najemnikowi z plecow i dotknela jej policzka. To niemozliwe, pomyslala. Uciekajac im probowalam Przebudzic ten plaszcz, ale uzylam zlego Rozkazu. Czy naprawde jest tak glupi, zeby nadal go nosic? Usmiechnela sie i obejrzala przez ramie. Walczacy pod przeciwlegla sciana Vasher cofal sie w kierunku okna. Pocil sie, krople krwi kapaly na posadzke. Denth znow natarl i Vasher wskoczyl na stol, szukajac lepszej pozycji do ataku. Na powrot spojrzala na Tonk Faha, jego plaszcz nadal muskal jej policzek. -Twoj Oddech do mojego - powiedziala. Natychmiast poczula gwaltowny, oszalamiajacy przyplyw BioChromy. -Co? - burknal Tonk Fah. -Nic - odparla. - Ale... Atakowac i chwytac Dentha! - padl Rozkaz, ktoremu zawtorowala wizualizacja w umysle. Plaszcz zaczal drzec. Koszula Tonk Faha stracila kolor, zaskoczony najemnik otworzyl szeroko oczy. Plaszcz szarpnal sie i uniosl gwaltownie w powietrze, odciagajac najemnika od dziewczyny. Wlasnie dlatego ja jestem ksiezniczka, a ty tylko zoldakiem, pomyslala z zadowoleniem i przetoczyla sie w bok. Tonk Fah zakrzyknal. Denth odwrocil sie dokladnie w chwili, gdy wpadl na niego tegi, niezborny towarzysz. Zderzyli sie. Plaszcz wciaz rzucal sie gwaltownie. Denth zatoczyl sie w tyl i popchnal plecami zaskoczonego Vashera. Tonk Fah glucho jeknal. Denth zaklal. Vasher runal w tyl i wypadl przez okno. Vivenna patrzyla z niedowierzaniem. Nie tak mialo byc. Denth rozcial Przebudzony plaszcz i odepchnal od siebie Tonk Faha. Przez chwile panowala cisza. -Idz po naszych Niezywych! - rzucil najemnik. - Juz! -Myslisz, ze przezyl? - spytal Tonk Fah. -Wypadl z trzeciego pietra twierdzy, z wysokosci, ktora zabilaby kazdego. Oczywiscie, ze to przezyl - odparl Denth. - Wyslij Niezywych do glownego wejscia. Niech go zatrzymaja przynajmniej na jakis czas. - Najemnik rzucil okiem na Vivenne. - Wiecej z toba klopotow, ksiezniczko, niz jestes tego warta. -Czesto to slysze. - Westchnela i uniosla zakrwawiona reke do zranionego ramienia. Byla zbyt wyczerpana, by sie bac tak bardzo, jak prawdopodobnie powinna. *** Vasher spadal wprost na twarde kamienne bloki. Przed soba widzial malejace, oddalajace sie okno. Prawie, przemknelo mu przez mysl. Juz go prawie mialem!W uszach swiszczal mu wiatr. Krzyknal i zerwal zawiazana wokol pasa line. Czul w sobie sile Oddechow Vivenny. -Chwytac rzeczy - Rozkazal i zamachnal sie lina, czerpiac przy tym kolor ze swych splamionych krwia spodenek. Poszarzaly. Lina oplotla sie wokol rzezbienia na palacowym murze. Napiela sie. Szarpnelo i Vasher polecial w bok, zwalniajac. -Twoj Oddech do mojego! - zawolal, czujac slabnacy ped. Lina puscila i wyladowal na pierwszym, czarnym bloku. -Stan sie moja noga i dodaj jej sil! - Rozkazal, korzystajac z koloru krwi na swej piersi. Lina owinela sie wokol jego nogi i stopy. Zeskoczyl. Zatrzymal sie poziom nizej. Zwoj liny - jego nieludzki miesien - przyjal na siebie wieksza czesc sily upadku. Po kolejnych czterech skokach znalazl sie na ziemi. Przed glownymi wrotami palacu, posrod lezacych na ziemi cial, stala grupa zdezorientowanych zolnierzy. Vasher ruszyl prosto na nich, pozbawiona koloru, przezroczysta krew kapala z jego ran. Odzyskal BioChrome z liny. Podjal z ziemi miecz jednego z zabitych. Pilnujacy wejscia wartownicy odwrocili sie i uniesli bron. Nie mial czasu ani ochoty na zabawy. Uderzyl, tnac sprawnie i blyskawicznie. Nie byl tak dobry jak Denth, ale mial za soba dlugie lata treningu. Naprawde dlugie. Niestety, zolnierzy bylo wielu. Mozne nawet zbyt wielu, by z nimi walczyc. Vasher zaklal, wirujac wsrod nich. Powalil kolejnego straznika. Pochylil sie i dotknal naraz pasa, koszuli i spodni martwego mezczyzny. Palec wsunal pod spod i musnal barwna podkoszulke. -Walcz dla mnie, jakbys byl mna - Rozkazal. Koszula poszarzala. Vasher odwinal sie i zablokowal mknace ku niemu ostrze. Z boku mignal jeszcze jeden miecz. I nastepny. Nie byl w stanie sparowac wszystkich ciosow. W powietrzu zalsnilo inne ostrze, blokujac klinge, ktorej Vasher nie widzial. Koszula i spodnie martwego uwolnily sie od ciala i wstaly, z mieczem w rekawie. Uderzyly jakby kontrolowane przez niewidzialnego wlasciciela. Blokowaly i ciely z zatrwazajaca sprawnoscia. Vasher oparl sie plecami o Przebudzony stroj. Chwile potem stworzyl drugiego takiego wojownika, pozbywajac sie przy tym reszty Oddechow. Walczyli we trojke, Vasher i jego Przebudzone koszule i spodnie. Straznicy kleli, podchodzac teraz o wiele ostrozniej. Vasher przygladal sie im bacznie, planowal atak. W tej samej chwili zza zakretu wypadla druzyna okolo piecdziesieciu Niezywych. Ruszyli prosto na niego. Na Kolory! - zaklal w duchu. Ryknal wsciekle, cial i powalil kolejnego zolnierza. Na Kolory! Na Kolory! Na Kolory! Nie powinienes tak przeklinac - odezwal sie w jego glowie znajomy glos. Shashara mowila, ze to zle. Vasher odwrocil sie w strone, z ktorej dobiegal dzwiek. Spod zamknietych wrot palacu snula sie cienka struzka czarnego dymu. Nie podziekujesz mi? - spytal Szpon Nocy. - W koncu przybylem ci na ratunek. Jeden z jego sztucznych wojownikow padl. Ktorys z zolnierzy przecial spodnie w nogawce. Vasher wyciagnal reke w tyl i odzyskal BioChrome z drugiego pomocnika. Postawil noge na powalonym ubraniu i jemu takze odebral Oddechy. Zolnierze cofneli sie ostroznie, ucieszeni z przybycia Niezywych. Na chwile zapanowal spokoj. Vasher blyskawicznie pomknal ku wrotom palacu. Pchnal skrzydlo ramieniem i wpadl na korytarz. Na ziemi lezalo wielu zabitych. Szpon Nocy jak zwykle tkwil w piersi jednego z nich, ostrze mierzylo w niebo. Vasher zawahal sie tylko na chwile. Slyszal pedzacych za nim Niezywych. Podbiegl, chwycil rekojesc miecza i wyciagnal go z pochwy, ktora pozostawil w klatce piersiowej zabitego. Zamachnal sie. Za ostrzem polala sie czarna smuga plynu, ktory, jeszcze zanim krople spadly na ziemie, zamienial sie w dym. Ulotne pasma zaczely sie skrecac w powietrzu, czesc unosila sie z ostrza ku gorze, reszta, niczym czarna krew, splywala strumieniem na ziemie. Niszczyc! - zahuczal mu w glowie glos Szpona Nocy. Zlo musi zostac zniszczone! Vasher poczul potworny, przeszywajacy ramie bol. Wyglodnialy miecz zaczal wysysac z niego BioChrome. Za dobycie tej broni placilo sie straszliwa cene, ale w tej chwili zupelnie o tym nie myslal. Rozwscieczony odwrocil sie ku nacierajacym Niezywym i runal na nich jak burza. Kazda trafiona czarnym ostrzem istota rozblyskiwala i momentalnie zamieniala sie w dym. Wystarczylo najmniejsze drasniecie i ciala znikaly jak pozerany przez niewidoczne plomienie papier, pozostawiajac po sobie jedynie plamy smolistej mgly. Vasher wirowal wsrod monstrow, gniewnie rozdzielal ciosy, zabijal jednego Niezywego po drugim. Czarny dym spowijal go dokola. Ramie wciaz bolalo. Przypominajace zyly macki dymu wyciagaly sie wzdluz rekojesci i wpijaly w jego reke - mroczne naczynia krwionosne karmiace miecz jego Oddechem. W ciagu kilku minut wykorzystal polowe BioChromy, ktora otrzymal od Vivenny. Niemniej zdolal przez ten czas pokonac wszystkich Niezywych. Zolnierze przed wejsciem zamarli, niepewnie przygladajac sie jego popisom. Vasher stal posrod zbitych klebow ciemnego jak noc dymu, ktory powoli rozplywal sie w powietrzu. Poza nim z przeciwnikow nie zostalo nic. Straznicy uciekli. Vasher krzyknal i pobiegl ku scianie. Wbil w nia Szpona Nocy. Kamien rozplynal sie z rowna latwoscia, z jaka przed chwila parowaly ciala. Przemknal przez chmure dymu do nastepnego pomieszczenia. Nawet nie rozejrzal sie za schodami. Wskoczyl na stol i wrazil miecz prosto w powale. Powstala w niej dziura szeroka na jakies dziesiec stop. Mroczny, mglisty opar opadal wokol niego niczym strugi gestej farby. Znow Przebudzil line i podrzucil ja, po czym podciagnal sie na wyzsze pietro. Chwile pozniej zrobil to raz jeszcze i znalazl sie na trzecim poziomie palacu. Z rykiem pedzac ku Denthowi, rozbijal kolejne sciany. Bol w ramieniu stal sie niewiarygodny. Kolejne Oddechy tracil z zatrwazajaca predkoscia. Wiedzial, ze gdy wyczerpie je wszystkie, Szpon Nocy zabije i jego. Wszystko wokol stalo sie niewyrazne, zamglone. Przedarl sie przez ostatnia sciane i stanal w pomieszczeniu, w ktorym go torturowano. Bylo puste. Krzyknal wsciekle. Ramie mu zadrzalo. Niszczyc... zlo... - odezwal sie w umysle Vashera miecz, w ktorego glosie nie bylo juz nic sympatycznego ani znajomego. Glos brzmial jak rozkaz. Straszna, nieludzka rzecz. Im dluzej trzymal miecz w dloni, tym szybciej Szpon Nocy wysysal z niego BioChrome. Jeknal i odrzucil bron. Padl na kolana. Ostrze przejechalo po posadzce, z ktorej podniosly sie kleby dymu. Wreszcie jednak uderzylo o sciane i znieruchomialo. Smuzka dymu wzbila sie ku gorze. Vasher kleczal z rozedrganym ramieniem. Czarne zyly na jego skorze powoli znikaly. Oddechu wystarczalo mu ledwie na osiagniecie Pierwszego Wywyzszenia. Gdyby nie wyrzucil Szpona Nocy, kilka sekund pozniej nie mialby juz nic. Potrzasnal glowa, probujac odzyskac ostrosc wzroku. Cos upadlo obok niego na posadzke. Miecz. Vasher podniosl wzrok. -Wstan - powiedzial Denth. - Dokonczymy, co zaczelismy. 57 Niebieskopalcy prowadzil Siri - trzymana przez kilku Niezywych - coraz wyzej, az na czwarte pietro palacu. Ostatnie pietro. Weszli do komnaty skrzacej sie ekstrawaganckimi barwami, bardzo intensywnymi nawet jak na standardy Hallandren. Niezywi straznicy przy drzwiach uklonili sie starcowi i pozwolili im przejsc.Niebieskopalcy i jego skrybowie kontroluja wszystkich Niezywych w miescie, pomyslala dziewczyna. Ale nawet przedtem mieli wielka wladze, dzieki biurokracji i systemowi wladzy krolestwa. Czy mieszkancy Hallandren zdawali sobie sprawe, ze odsuwajac ludzi z Pahn Kahl od wszelkich wplywow, sciagaja na siebie zaglade? -Idrianie nie dadza sie w to wciagnac - powiedziala Siri, gdy prowadzono ja przez komnate. - Nie podejma walki z Hallandren. Wycofaja sie za przelecze. Uciekna wysoko w gory albo do innych krolestw. W drugiej czesci sali znajdowal sie czarny kamienny blok, dziwnie przypominajacy oltarz. Dziewczyna zmarszczyla brwi. Za nimi grupa Niezywych weszla do pomieszczenia. Niesli ze soba ciala kilku kaplanow. Posrod nich zobaczyla martwego Treledeesa. Co to ma byc? - przemknelo jej przez glowe. Niebieskopalcy spojrzal na nia. -Idrianie beda wsciekli. Zadbamy o to - powiedzial. - Zaufaj mi. Kiedy skonczymy, ksiezniczko, Idris podejmie walke i bedzie walczyc do konca swojego albo Hallandren. *** Kaplani wrzucili kogos do celi sasiadujacej z klatka Dara Piesni. Bog uniosl wzrok. Jeszcze jeden Powracajacy. Ktorego z bogow uwiezili teraz? Krol-Bog, pomyslal. A to ciekawe.Spuscil wzrok. Jakie to mialo teraz znaczenie? Zawiodl Poranna Rose. Zawiodl wszystkich. Armia Niezywych zapewne juz maszerowala na Idris. Wybuchnie wojna, a Pahn Kahl dostanie swoja zemste. Zemste, na ktora czekalo od trzystu lat. *** Vasher podniosl sie z trudem. W oslabionej dloni sciskal miecz. Patrzyl na Dentha, wciaz rozkojarzony po wysilku walki Szponem Nocy. Stali w czarnym korytarzu. Vasher zdazyl zniszczyc wszystkie sciany. Sufit trzymal sie jeszcze tylko cudem.Na posadzce slaly sie ciala, pozostawione tu po starciach, po ktorych ludzie Dentha opanowali palac. -Pozwole ci umrzec lekko. - Najemnik uniosl miecz. - Tylko powiedz mi prawde. Nie pokonales Arsteela w pojedynku, mam racje? Rowniez Vasher uniosl ostrze. Rany, bol ramienia, wyczerpanie brakiem snu... czul sie fatalnie. Nawet adrenalina przestala juz pomagac, a jego cialo - nawet jego cialo - mialo swoje ograniczenia. Nie odpowiedzial. -Jak chcesz - rzucil Denth i zaatakowal. Zepchniety do defensywy Vasher cofnal sie. Denth zawsze byl sprawniejszym fechmistrzem. Vasherowi lepiej szly badania, tylko co z tego? Co dzieki nim zyskal? Odkrycia, ktore doprowadzily do Wielowojnia, do powstania armii potworow, ktore zabily tak wielu ludzi. Walczyl. Zdawal sobie sprawe, ze jak na tak zmeczonego czlowieka, walczy dobrze. To jednak nie pomagalo. Denth przebil mieczem jego lewe ramie - miejsce, w ktore najemnik uwielbial zadawac pierwszy cios. Dzieki temu oslabiony przeciwnik nadal byl w stanie sie opierac, co tylko zwiekszalo radosc jaka z pojedynku czerpal Denth. -Nie pokonales Arsteela - szepnal najemnik. *** -Zabijecie mnie na tym oltarzu - powiedziala Siri. Wciaz stala w tej dziwnej komnacie, trzymana przez Niezywych. Inni ukladali wokol niej na posadzce ciala kaplanow. - Niebieskopalcy, to nie ma sensu. Nie jestes wyznawca ich religii. Po co to robisz?Skryba stal z boku, w reku trzymal sztylet. W jego oczach pojawil sie cien wstydu. -Niebieskopalcy - dodala, z calych sil starajac sie powstrzymac drzenie glosu i zmuszajac wlosy, by pozostaly czarne. - Niebieskopalcy, nie musisz tego robic. Wreszcie starzec spojrzal wprost na nia. -Myslisz, ze po wszystkim, co juz zrobilem, kolejna smierc ma dla mnie jeszcze jakiekolwiek znaczenie? -A czy myslisz, ze po wszystkim, co juz zrobiles, kolejna smierc przysluzy sie bardziej twojej sprawie? Rzucil okiem na oltarz. -Tak - odpowiedzial. - Sama dobrze wiesz, co sie mowi w Idris o rzeczach, ktore dzieja sie na Dworze Bogow. Twoi pobratymcy nienawidza kaplanow z Hallandren i nie ufaja im; powtarzaja plotki o rytualnych mordach dokonywanych na mrocznych oltarzach w ciemnych palacach. Coz, kiedy juz cie zabijemy, wlasnie to pokaze grupce najemnikow z Idris. Przekonamy ich, ze przybylismy za pozno, by cie ocalic, ze demoniczni kaplani zabili cie na swoim heretyckim oltarzu. Pokazemy im ciala kaplanow i wytlumaczymy, ze zabilismy ich z zemsty za twoje zycie. Idrianie z miasta podniosa bunt. Juz teraz sa bliscy wybuchu, za co zreszta jestesmy ci wdzieczni. W T'Telir zapanuje chaos i Niezywi zaczna zabijac Idrian, by utrzymac porzadek. Dojdzie do rzezi niespotykanej od czasow Wielowojnia. Ci, ktorzy przezyja, wroca w gory i opowiedza o wszystkim w Idris. Zrozumieja, ze ksiezniczka krolewskiej krwi byla Hallandren potrzebna tylko po to, by zlozyc ja Krolowi-Bogu w ofierze. To oczywiscie niedorzecznosc, ale niekiedy najmniej wiarygodne wersje wydarzen zyskuja sobie najwiekszy posluch. A twoi pobratymcy w to uwierza. Wiesz, ze tak bedzie. Mial racje. Sama od dziecinstwa slyszala podobne historie. W Idris nikt nie znal prawdziwego Hallandren, wiedzieli tylko, ze poludniowe krolestwo jest przerazajace i dziwne. Szarpnela sie, coraz bardziej przerazona. Niebieskopalcy popatrzyl jej w oczy. -Naprawde bardzo mi przykro. *** Jestem nikim, myslal Dar Piesni. Dlaczego nie potrafilem jej ocalic? Dlaczego nie udalo mi sie jej ochronic?Znow zaczal plakac. Co dziwniejsze nie tylko on. Plakal takze mezczyzna w celi obok. Krol-Bog. Susebron lkal z bezsilnosci, lomocac w kraty klatki. Nie odzywal sie jednak, nie zlorzeczyl tym, ktorzy go uwiezili. Ciekawe dlaczego milczy? - zastanawial sie Dar Piesni. Do celi Krola-Boga podeszli mezczyzni. Wszyscy urodzeni w Pahn Kahl. Wszyscy uzbrojeni. Spogladali posepnie. Dar Piesni nie potrafil znalezc w sobie sily, by sie tym przejac. "Jestes bogiem" - wciaz draznily go slowa Llarimara. Wysoki kaplan lezal teraz w swojej klatce, z lewej strony jego celi. Mial zamkniete oczy, nie chcial patrzec na rozgrywajace sie dokola okropienstwa. "Jestes bogiem, przynajmniej dla mnie". Dar Piesni pokrecil glowa. Nie. Jestem nikim. Nie jestem bogiem. Nie jestem nawet dobrym czlowiekiem. "Jestes... dla mnie...". W twarz chlusnela mu woda. Zaskoczony potrzasnal glowa. W jego glowie przetoczyl sie odlegly grzmot. Nikt inny tego nie zauwazyl ani nie uslyszal. Zrobilo sie ciemno. Co sie dzieje? Byl na statku. Na statku skaczacym na falach, rzucanym przez czarne morze. Dar Piesni stal na pokladzie, probujac utrzymac rownowage na mokrych, sliskich deskach. Zdawal sobie sprawe, ze to tylko halucynacja, ze wciaz siedzi w swej celi, ale wrazenie bylo rzeczywiste. Niezwykle rzeczywiste. Wielkie, spienione balwany szalaly, czarne niebo przed dziobem rozdarla blyskawica. Szarpnelo statkiem i uderzyl twarza w sciane kabiny. Swiatlo z zawieszonej na zerdzi latarni migotalo niepewnie. W porownaniu z silnymi, wscieklymi rozblyskami na niebie wydawalo sie niezwykle slabe. Dar Piesni zamrugal. Poczul pod twarza, ze na drewnie widnieje jakis malunek. Czerwona pantera, polyskujaca w blasku lampy, mokra. To nazwa statku, przypomnial sobie. - "Czerwona pantera". Nie byl juz Darem Piesni. Czy raczej - byl Darem Piesni, ale o wiele mniejszym i okraglejszym. Kims nawyklym do zycia skryby. Przyzwyczajonym do spedzania wielu godzin na liczeniu pieniedzy. Do wielokrotnego sprawdzania kolumn cyfr w ksiegach rachunkowych. Do szukania zaginionych pieniedzy. Wlasnie tym sie zajmowal. Ludzie wynajmowali go, by sprawdzal, czy nie zostali oszukani, lub czy kontrahenci wywiazywali sie uczciwie z zawartych umow. Jego praca polegala na czytaniu ksiag, w ktorych szukal ukrytych lub sfalszowanych pozycji. Tak, byl strozem porzadku. Ale nie takim, jak to sobie wyobrazal. Fale bily o burty. Llarimar, na pierwszy rzut oka mlodszy o kilka lat, stal na dziobie i wolal o pomoc. Marynarze rzucili sie mu na pomoc. Statek nie nalezal do Dara Piesni ani nawet do Llarimara. Wynajeli go na zwykly wycieczkowy rejs. Dla przyjemnosci. Plywanie bylo ulubiona rozrywka Llarimara. Sztorm rozpetal sie znienacka. Dar Piesni poderwal sie na rowne nogi i ruszyl naprzod, z trudem utrzymujac sie w pionie. Mocno trzymal sie relingu. Woda przelewala sie przez poklad, marynarze walczyli, by utrzymac statek na powierzchni. Zagle stracili juz przedtem, na rejach wisialy tylko poszarpane strzepy. Wokol niego skrzypialy i trzaskaly kolejne deski. W oceanie za burta kotlowala sie ciemna woda. Llarimar krzyknal cos do niego, kazal mu przywiazac beczki. Dar Piesni skinal glowa, chwycil line i umocowal jej koniec do zurawika. Na statek runela kolejna fala i posliznal sie, niemal wypadajac przy tym za burte. Zamarl. Trzymal line i patrzyl w przerazajaca, oszalala glebine. Otrzasnal sie i zawiazal na linie szeroki, ruchomy wezel. Zrobil to zupelnie naturalnie. Llarimar zabieral go na wiele wycieczek lodziami i zdazyl sie juz tego i owego nauczyc. Llarimar zawolal jeszcze raz. Nagle z kabiny wybiegla mloda kobieta i ruszyla przez poklad, zbierajac po drodze liny. Wyraznie chciala pomoc uwiezionemu na dziobie mezczyznie. -Tatara! - Z kajuty dobiegl przerazony, kobiecy krzyk. Dar Piesni podniosl wzrok. Poznal te dziewczyne. Wyciagnal reke, w ktorej trzymal sznur. Zawolal do niej, by wracala pod poklad, ale sztorm zagluszyl jego slowa. Obrocila sie i spojrzala na niego. Nastepna, potezna fala zmyla ja z pokladu. Llarimar wrzasnal rozpaczliwie. Wstrzasniety Dar Piesni patrzyl. Czern pochlonela jego bratanice. Objela ja. Polknela. Taki wielki, przerazajacy chaos. Nocny sztorm. Poczul sie bezuzyteczny, zdjete strachem serce lomotalo w jego piersi, widzial wirujaca wsrod fal sylwetke dziewczyny. Widzial jej jasne wlosy podskakujace na powierzchni. Ledwie widoczna, barwna plamka, przeplywajaca wzdluz burty. Wiedzial, ze wkrotce zniknie na zawsze. Slychac bylo meskie przeklenstwa. Llarimar krzyczal. Kobieta plakala. Dar Piesni nadal tylko patrzyl w gotujaca sie otchlan, to znaczona bielejaca piana, to calkowicie czarna. Straszliwie czarna. Line wciaz trzymal w dloni. Nie myslac, wskoczyl na reling i rzucil sie w ciemnosc. Ogarnela go natychmiast lodowata woda, ale wyprostowal rece i zaczal nimi mlocic. Z trudem utrzymywal sie na wodzie. Poczul cos obok siebie. Chwycil to. Jej stopa. Zarzucil petle na kostke dziewczyny i w jakis sposob, mimo fal i wichru udalo mu sie zaciagnac wezel. Mgnienie oka pozniej podwodny wir wciagnal go w glab. Szarpnal sie w strone, gdzie blask blyskawicy rozjasnil powierzchnie. Swiatlo jednak stawalo sie coraz bardziej odlegle. Tonal. Wciaz w dol. W czarna otchlan. Pochlaniala go mroczna pustka. Zamrugal. Szum fal i huk grzmotow ucichly. Znow siedzial na zimnej posadzce swej celi. Pustka go pochlonela, ale z jakiegos powodu odeslala z powrotem. Powrocil. Dlatego ze widzial wojne i zniszczenie. Krol-Bog krzyczal ze strachu. Dar Piesni obejrzal sie i zobaczyl falszywych kaplanow, ktorzy pochwycili Susebrona, i przez moment widzial wnetrze otwartych ust wladcy. On nie ma jezyka, zrozumial. Oczywiscie. Nie chcieli, by uzywal swej BioChromy. To mialo sens. Spojrzal w druga strone. Na posadzce lezalo czerwone, zakrwawione cialo Porannej Rosy. To takze zobaczyl w swej wizji, w niejasnych cieniach porannego wspomnienia. Wczesniej wydawalo mu sie, ze bogini sie rumienila, ale teraz przypomnial sobie sen wyraznie. Obok Llarimar, z oczyma zamknietymi jakby spal - i to rowniez mu sie przysnilo. Dar Piesni wiedzial, ze jego kaplan zamknal oczy, chcac ukryc lzy. Krol-Bog w wiezieniu. To takze ujrzal w koszmarze. Ale najwyrazniej zapamietal wizje, w ktorej stal po drugiej stronie wspanialej kolorowej fali swiatla i patrzyl zza niej na swiat, widzac, jak wszystko co kochal rozpada sie, niszczone wojenna pozoga. Zobaczyl wojne wieksza od wszystkich, jakie znal swiat, wojne bardziej niszczycielska od Wielowojnia. Przypomnial sobie te druga strone zycia. I przypomnial sobie tez glos, spokojny i kojacy. Przypomnial sobie propozycje. Propozycje Powrotu. Na Kolory... - pomyslal Dar Piesni i wstal, patrzac na kaplanow, ktorzy sila zmusili Susebrona do uklekniecia. Jestem bogiem! Podszedl do krat swej klatki. W oczach Krola-Boga zobaczyl lzy i cierpienie i zrozumial go. Ten czlowiek naprawde kochal Siri. W jej oczach widzial to samo spojrzenie. Krolowa z jakiegos powodu szczerze pokochala czlowieka, ktory zniszczyl jej zycie. -Jestes moim krolem - szepnal Dar Piesni. - Panem bogow. Przebrani kaplani z Pahn Kahl polozyli Susebrona twarza w dol na kamiennych plytach. Jeden z nich uniosl miecz. Krol-Bog wyciagnal reke w kierunku Dara Piesni. Widzialem otchlan, pomyslal, i wrocilem. I wtedy Dar Piesni siegnal pomiedzy kratami i chwycil dlon powalonego wladcy. Zaniepokojony kaplan podniosl wzrok. Dar Piesni spojrzal mu w oczy i usmiechnal sie szeroko. -Moj Oddech do twojego - powiedzial wyraznie. - Moje zycie staje sie twoim. *** Denth cial i ranil Vashera w noge.Vasher potknal sie i upadl na jedno kolano. Najemnik uderzyl ponownie. Vasher ledwie zdolal zablokowac cios. Denth cofnal sie i pokrecil glowa. -Zalosny jestes, Vasher. Kleczysz i patrzysz smierci w oczy. Nadal uwazasz, ze jestes lepszy od nas? Osadzasz mnie? Przez to ze zostalem najemnikiem? A co mialem zrobic? Przejmowac krolestwa? Wladac nimi i wszczynac wojny, jak ty? Vasher pochylil glowe. Denth ryknal i ruszyl naprzod, zamachnal sie mieczem. Vasher probowal sie bronic, ale byl zbyt slaby. Najemnik odtracil noga bron Vashera, po czym kopnal go w brzuch, posylajac pod sciane. Vasher osunal sie. Nie mial juz miecza. siegnal po sztylet zatkniety za pas jednego z martwych zolnierzy, ale Denth podszedl szybciej i przygniotl mu dlon podeszwa. -Uwazasz, ze powinienem stac sie taki jak przedtem? - syknal najemnik. - Mam byc szczesliwym, milym i uwielbianym przez wszystkich czlowiekiem? -Kiedys byles po prostu dobry - szepnal Vasher. -Tamten czlowiek widzial i robil straszliwe rzeczy - rzucil Denth. - Probowalem, Vasher. Probowalem wrocic. Ale ciemnosc... ona jest wewnatrz. Nie uciekne przed nia. Slysze ja we wlasnym smiechu. Nie zapomne. -Moge ci pomoc - powiedzial Vasher. - Znam Rozkazy. Denth zamarl. -Przyrzekam ci - ciagnal Vasher. - Jesli chcesz, uwolnie cie od tego. Denth przez dluga chwile stal w milczeniu z butem na rece Vashera. Opuscil miecz. Wreszcie jednak pokrecil glowa. -Nie. Nie zasluguje na to. Zaden z nas nie zasluguje. Zegnaj, Vasher. Uniosl ostrze. I wtedy Vasher wyciagnal druga reke. Dotknal nogi najemnika. -Moj Oddech do twojego. Moje zycie staje sie twoim. Denth znieruchomial i zachwial sie. Piecdziesiat Oddechow wyplynelo z piersi Vashera i wniknelo w cialo najemnika. Nie chcial ich, ale nie mogl nie przyjac. Piecdziesiat Oddechow. Niezbyt wiele. Niewiele, ale wystarczajaco duzo. Akurat tyle, by Denth zadrzal z rozkoszy. Wystarczajaco wiele, by na sekunde stracil kontrole i padl na kolana. I ta sekunda wystarczyla, by Vasher wstal, wyszarpnal lezacemu obok trupowi sztylet i poderznal nim gardlo najemnika. Denth opadl na plecy z szeroko otwartymi oczyma. Z szyi buchnela mu krew. Trzasl sie z rozkoszy, jaka sprawila mu swieza BioChroma, i umieral. -Nikt sie tego nie spodziewa - szepnal Vasher. - Oddechy sa warte fortune. Przekazanie ich komus, kogo sie zabija, to wielka strata. Nikt i nigdy sie tego nie spodziewa. Denth trzasl sie i krwawil. Nie kontrolowal juz swojego ciala. Jego wlosy nagle przybraly barwe glebokiej czerni, po chwili staly sie jasne, a potem czerwone. Wreszcie przerazenie wybielilo je zupelnie i takie juz zostaly. Przestal sie ruszac. Uciekalo zen zycie, stare i nowe Oddechy rozplynely sie w nicosci. -Chciales wiedziec, w jaki sposob zabilem Arsteela - powiedzial Vasher i splunal krwia. - Teraz juz wiesz. *** Niebieskopalcy wzial do reki sztylet.-Jedynym, co moge dla ciebie zrobic, to zabic cie wlasnorecznie. Nie oddam cie Niezywym. Obiecuje, ze zrobie to szybko. Poganski rytual upozorujemy potem, zebys niepotrzebnie nie cierpiala. Siri szarpnela sie w uscisku trzymajacego ja za ramiona Niezywego, ale bez skutku. Byl zbyt silny, a ona miala skrepowane rece. -Niebieskopalcy - syknela, patrzac mu w oczy. - Nie chce umrzec przywiazana do kamienia jak jakas naiwna ksiezniczka z legend. Jesli chcesz mojej smierci, to miej przynajmniej tyle przyzwoitosci, by pozwolic mi umrzec na stojaco. Skryba sie zawahal. Pobrzmiewajaca w glosie krolowej duma sprawila, ze az sie skrzywil. Uniosl dlon i zatrzymal prowadzacych ja na oltarz Niezywych. -Dobrze - powiedzial. - Trzymajcie ja mocno. -Zdajesz sobie sprawe, ze mordujac mnie, tracisz wspaniala okazje? - powiedziala do zblizajacego sie skryby. - Zona Krola-Boga bylaby swietnym zakladnikiem. Glupio robisz, zabijajac mnie i... Tym razem zignorowal jej slowa. Przytknal noz do piersi dziewczyny, starannie wybierajac miejsce. Zakrecilo sie jej w glowie. Zrozumiala, ze zaraz umrze. Naprawde umrze. I ze wybuchnie wojna. -Prosze... - szepnela. Spojrzal jej w oczy, zawahal sie, spochmurnial i oderwal sztylet od jej skory. Nagle zadrzal caly budynek. Niebieskopalcy rozejrzal sie z niepokojem, popatrzyl na swoich skrybow. Zaskoczeni pokrecili glowami. -Trzesienie ziemi? - podsunal jeden. Podloga zaczela zmieniac kolor. Stopniowo bielala. Fala nowej barwy przesuwala sie niczym swiatlo slonca zalewajace o wschodzie gorska doline. Sciany, powala, posadzka - wszystkie czarne kamienie jasnialy; Przerazeni kaplani cofneli sie, ktorys wskoczyl na dywan, by nie dotknac stopa odmienionej podlogi. Niebieskopalcy, z widniejacym na twarzy zmieszaniem, popatrzyl na Siri. Ziemia wciaz drzala, ale skryba i tak uniosl swe ostrze, ktore trzymal miedzy poplamionymi atramentem palcami. Dziewczyna z zaskoczeniem ujrzala, ze bialka oczu starca zaczynaja lsnic wszystkimi kolorami teczy Jak zalamane w pryzmacie. Barwy rozszalaly sie w calej komnacie, biale kamienie tryskaly odcieniami. Z hukiem rozpadly sie drzwi i wpadla przez nie masa wijacych sie roznobarwnych wsteg, przypominajacych niezliczone macki rozwscieczonego morskiego lewiatana. Skrecaly sie, wirowaly. Siri poznala w nich gobeliny, dywany i dlugie pasma jedwabiu, zdobiace dotad sciany palacu. Przebudzone tkaniny odtracaly Niezywych, oplataly ich ciala, miotaly nimi w powietrze. Porwani kaplani krzyczeli. Dlugie, waskie pasmo fioletowego materialu wystrzelilo naprzod i chwycilo ramie Niebieskopalcego. Po chwili posrod barwnej masy dziewczyna zauwazyla czyjas postac. Wspaniale zbudowany mezczyzna. Czarnowlosy, o jasnej skorze i mlodzienczej twarzy, ale jednoczesnie bardzo stary. Niebieskopalcy szarpnal reka, probujac wbic noz w piers Siri, ale Krol-Bog uniosl reke. -Przestaniesz! - powiedzial wyraznie Susebron. Skryba zamarl i spojrzal na wladce w najwyzszym zdumieniu. Sztylet wysunal mu sie ze zmartwialych palcow. Przebudzony dywan odciagnal go od dziewczyny. Siri stala oszolomiona. Szata Susebrona uniosla go w powietrze. Zblizyl sie do niej i dwie male jedwabne chusteczki rozplataly jej wiezy. Nareszcie wolna chwycila go i pozwolila wziac sie w ramiona. Zaczela plakac. 58 Drzwi do szafy stanely otworem. Wpadlo przez nie swiatlo latarni. Skrepowana i zakneblowana Vivenna podniosla wzrok. Ujrzala sylwetke Vashera. Mezczyzna ciagnal za soba Szpona Nocy, ukrytego jak zwykle w srebrnej pochwie.Wygladal na wycienczonego. Ukleknal i wyjal knebel z jej ust. -W sama pore - zauwazyla. Usmiechnal sie slabo. -Nie mam juz ani jednego Oddechu - powiedzial cicho. - Trudno mi bylo cie znalezc. -Co z nimi zrobiles? - spytala, gdy rozwiazywal jej rece. -Wiekszosc pochlonal Szpon Nocy. Ja mu nie wierze - odezwal sie radosnie miecz. Ja... nic nie pamietam. Ale zniszczylismy wiele zla. -Uzyles go? - spytala Vivenna, kiedy Vasher pochylil sie, by uwolnic jej nogi. Skinal glowa. -Denth? - rzucila, rozcierajac nadgarstki i dlonie. -Nie zyje - odparl. - Ale nie znalazlem Tonk Faha ani Perelki. Podejrzewam, ze zabrali pieniadze i uciekli. -Wiec to juz koniec. Vasher pokiwal glowa, osunal sie na podloge i oparl glowe o sciane. -Koniec, a my przegralismy. Skrzywila sie, czujac uklucie bolu w zranionym ramieniu. -Co to znaczy? -Denth zostal wynajety przez skrybow z Pahn Kahl - wyjasnil Vasher. - Chcieli doprowadzic do wojny miedzy Idris i Hallandren, w nadziei ze konflikt oslabi oba krolestwa, co pozwoliloby im odzyskac niepodleglosc. -No i? Przeciez Denth nie zyje. -Tak samo jak skrybowie, ktorzy znali hasla bezpieczenstwa pozwalajace kontrolowac armie Niezywych - powiedzial Vasher. - A oni juz wyruszyli. Niezywi opuscili T'Telir godzine temu. Poszli na Idris. Vivenna umilkla. -Cala nasza walka, wszystko, co wiazalo sie z Denthem, nie bylo az tak wazne. - Vasher uderzyl tylem glowy w sciane. - Niepotrzebnie sie tym zajelismy. Nie dotarlem do Niezywych na czas. Wojna juz sie zaczela. Nic jej nie powstrzyma. *** Susebron prowadzil Siri w glab palacu. Szla obok niego, objeta czule ramieniem wladcy. Wokol krolewskiej pary wily sie setki kolorowych wsteg.Nawet po Przebudzeniu tylu przedmiotow wciaz mial dosc Oddechow, by wszystkie mijane przez nich miejsca rozblyskiwaly intensywniejszymi barwami. Oczywiscie nie dotyczylo to murow. Ze wszystkich czarnych kamieni, z ktorych wzniesiono budowle, zbielala okolo polowa. I nie byly po prostu szare jak po zwyklym Przebudzeniu. Bielaly jak kosc, reagujac teraz na niewiarygodne potezna BioChrome wladcy. Tryskaly teczowymi barwami. Przechodza cykl, pomyslala dziewczyna. Kolor, biel i znow kolor. Wprowadzil ja do lochu i zobaczyla to, o czym juz wiedziala z jego opowiesci. Skrybowie zmiazdzeni przez Przebudzone dywany, wyrwane z kamienia kraty, zwalone sciany. Wstega materialu wystrzelila i odwrocila jedno z cial tak, by dziewczyna nie musiala ogladac ran. Nie zwracala na to uwagi. Posrodku pobojowiska lezaly dwa ciala. Poranna Rosa, twarza do dolu, zalana krwia. I Dar Piesni, zupelnie pozbawiony koloru. Zupelnie jakby byl Niezywym. Mial zamkniete oczy i wydawal sie pograzony w spokojnym snie. Obok niego siedzial pulchny mezczyzna - jego wysoki kaplan. Trzymal glowe boga na kolanach. Podniosl wzrok. Usmiechnal sie przez lzy. -Nie rozumiem - powiedziala, spogladajac na Susebrona. -Dar Piesni oddal swe zycie, by mnie uzdrowic - wyjasnil Krol-Bog. - Zauwazyl, ze nie mam jezyka. -Powracajacy moga uleczyc jedna osobe - powiedzial kaplan, wciaz wpatrzony w swego boga. - Ich obowiazkiem jest podjecie decyzji, kiedy i kogo. Niektorzy twierdza, ze wlasnie po to Powracaja. By oddac zycie za potrzebujacego. -Nie znalem go - powiedzial Susebron. -Byl dobrym czlowiekiem - stwierdzila Siri. -Wiem o tym. Mimo, ze nigdy nie zamienilem z nim slowa, okazal sie bardzo szlachetny. Umarl, bym ja mogl zyc. Kaplan usmiechnal sie smutno. -Najbardziej zdumiewajace jest to, ze uczynil to dwukrotnie. Radzil mi, zebym na nim nie polegala, pomyslala Siri i tez sie lekko usmiechnela. Oklamal mnie. To do niego podobne. -Chodz - powiedzial Susebron. - Zbierzemy pozostalych przy zyciu kaplanow. Musimy powstrzymac nasza armie przed zniszczeniem twojej ojczyzny. *** -Vasher, musi istniec jakis sposob - powiedziala Vivenna. Kleczala obok niego.Staral sie nie myslec o swej wscieklosci, o swym gniewie na siebie samego. Przybyl do tego miasta, by zapobiec wojnie. I po raz kolejny okazalo sie, ze zrobil to za pozno. -Czterdziesci tysiecy Niezywych - odezwal sie i uderzyl piescia w podloge. - Tylu nie zatrzymam. Nawet Szponem Nocy. Nawet gdybym mial oddechy wszystkich mieszkancow miasta. Nawet gdybym w jakis sposob ich dogonil, to ktoremus z nich poszczesciloby sie i zabilby mnie. -Musi istniec jakis sposob - powtorzyla dziewczyna. Musi. -Dawniej tez tak myslalem - przyznal, kryjac twarz w dloniach. - I tez chcialem to wszystko zatrzymac. Ale kiedy zrozumialem, co sie naprawde dzieje, bylo juz za pozno. Sprawy potoczyly sie wlasnym torem. -O czym ty mowisz? -O Wielowojniu - szepnal Vasher. Cisza. -Kim jestes? Nie otwieral oczu. Dawniej nazywal sie Talaxin - odezwal sie Szpon Nocy. -Talaxin - rzucila zdumiona ksiezniczka. - Przeciez to imie jednego z Pieciu Uczonych. On... - Urwala i dokonczyla po chwili: -...zyl ponad trzysta lat temu. -BioChroma moze bardzo wydluzyc ludzkie zycie. - Vasher westchnal. Potem nazywali go wieloma roznymi imionami - dodal miecz. -Jesli naprawde jestes jednym z nich - podjela Vivenna - to na pewno potrafisz ich zatrzymac. -Pewnie - rzucil z gorycza Vasher. - Z pomoca innych Niezywych. -To wszystko? -Tak by bylo najprosciej. Poza tym moglibysmy ich scigac, schwytac ktoregos i zlamac ich haslo bezpieczenstwa. Ale nawet osobie z Osmym Wywyzszeniem, ktora lamie Rozkazy instynktownie, zmiana polecen tak wielu Niezywym zajelaby cale tygodnie. Pokrecil glowa. -Gdybysmy mieli armie, moglibysmy z nimi walczyc. Ale to oni sa nasza armia. Hallandren nie ma tylu zolnierzy, by samodzielnie walczyc z Niezywymi. Zreszta nie zdazyliby do Idris na czas. Niezywi wyprzedza ich o cale dnie. Nie musza spac ani jesc i maszeruja bez wytchnienia. -Alkohol w ich zylach - zauwazyla Vivenna. - Wyczerpie sie. -Nie, to nie jest ich pokarm. To raczej krew. Nowego potrzebuja tylko jesli zostana ranieni i wycieknie, albo kiedy sie popsuja. Byc moze jakas czesc zatrzyma sie po drodze, ale z pewnoscia niewielu. Umilkla. -Wiec stworzmy wlasna armie Niezywych. Usmiechnal sie slabo. Krecilo mu sie w glowie. Powazniejsze rany zdazyl juz opatrzyc, ale wiedzial, ze niepredko bedzie mogl znow stanac do walki. Vivenna nie wygladala o wiele lepiej. Na jej ramieniu kwitla krwawa plama. -Wlasna armie? - powtorzyl. - A skad wzielibysmy Oddechy? Wszystkie twoje zuzylem. Nawet jesli znajdziemy moje ubranie, w ktorym zostawilem czesc BioChromy, bedzie ich tylko kilkaset. Kazdy Niezywy wymaga jednego. Byloby nas za malo. -Krol-Bog - powiedziala. -On nie moze korzystac ze swoich Oddechow. Jeszcze kiedy byl dzieckiem usunieto mu jezyk - wyjasnil Vasher. -A ty nie mozesz jakos odebrac mu BioChromy? Vasher wzruszyl ramionami. -Dziesiate Wywyzszenie pozwala czlowiekowi wydawac Rozkazy mysla, bez potrzeby ich wypowiadania, ale zeby nauczyc sie to robic, trzeba przez wiele miesiecy cwiczyc. Nawet z pomoca dobrego nauczyciela. Podejrzewam, ze jego kaplani wiedza jak to robic, musza, aby przekazywac Oddechy kolejnym wladcom, ale watpie, czy juz go nauczyli. Jednym z ich obowiazkow jest nie dopuscic, by Krol-Bog korzystal ze swojego skarbu. -Jednak to on pozostaje nasza najwieksza nadzieja - zauwazyla Vivenna. -Czyzby? A jak chcesz skorzystac z jego BioChromy? Tworzac Niezywych? A pamietasz moze jeszcze, ze potrzeba do tego znalezc czterdziesci tysiecy martwych cial? Dziewczyna westchnela i oparla sie plecami o sciane. Vasher? - odezwal sie w jego glowie Szpon Nocy. Czy ostatnim razem nie zostawiles tu czasem swojej armii? Nie odpowiedzial. Vivenna jednak otworzyla oczy. Wygladalo na to, ze miecz dopuszczal ja juz do kazdej ze swych mysli. -O czym on mowi? - spytala. -O niczym - syknal Vasher. Nie, nie o niczym - podjal Szpon Nocy. Pamietam. Rozmawiales z tym kaplanem. Kazales mu zaopiekowac sie swoimi Oddechami, na wypadek gdybys ich jeszcze potrzebowal. I dales mu swa armie. Przestali sie ruszac. Nazwales to darem dla miasta. Nie pamietasz? Przeciez to bylo wczoraj. -Wczoraj? - zdziwila sie ksiezniczka. No, zaraz po koncu Wielowojnia - wyjasnil miecz. Kiedy to bylo? -On nie rozumie uplywu czasu - powiedzial Vasher. - Nie sluchaj go. -Nie. - Vivenna bacznie przyjrzala sie mezczyznie. - On cos wie. - Zastanowila sie i nagle otworzyla szeroko oczy - Armia Kalada. - Wymierzyla palec w Vashera. - Jego widma. Ty wiesz, gdzie one sa! Zawahal sie przez chwile, po czym niechetnie skinal glowa. -Gdzie? -Tutaj, w miescie. -Musimy z tej armii skorzystac! Spojrzal jej w oczy. -Prosisz mnie, bym podarowal Hallandren narzedzie. Straszliwe narzedzie. Cos o wiele gorszego od tego, czym dysponuja teraz. -A jesli ich armia wymorduje moich pobratymcow? - Vivenna odpowiedziala pytaniem. - Czy to, czego nie chcesz im dac, obdarzy Hallandren jeszcze wieksza sila? -Tak. -Tak czy inaczej... Zrob to. Znow rzucil na nia okiem. -Vasher, prosze. Zamknal oczy. Przypominal sobie spowodowane przez siebie zniszczenia. Wojny, ktore rozpetal. Wszystko, to z powodu rzeczy, ktore nauczyl sie tworzyc. -Naprawde dalabys swym wrogom taka potege? -Oni nie sa moimi wrogami - odparla. - Nawet jesli ich nienawidze. Przypatrywal sie jej przez jakis czas i wreszcie wstal. -Znajdzmy Krola-Boga. Jesli jeszcze zyje, zobaczymy, co da sie zrobic. *** -Moj panie i moja pani. - Kaplan sklonil przed nimi glowe. - Dotarly do nas informacje o spisku majacym na celu palacowy przewrot. Dlatego was zamknelismy. Chcielismy was chronic.Siri przyjrzala sie mezczyznie, po czym zwrocila wzrok na Susebrona. Krol-Bog potarl w zamysleniu brode. Oboje widzieli, ze kaplan jest prawdziwy, ze nie jest jednym z oszustow. Podobna pewnosc mieli tylko w przypadku garstki duchownych. Pozostalych uwiezili, korzystajac z pomocy strazy miejskiej, ktora przetrzasnela zniszczony palac. Wiatr targal czerwone z niezadowolenia wlosy dziewczyny. Stali na dachu palacu. -Tam, moj panie! - Jeden ze straznikow wskazal cos palcem. Susebron odwrocil sie i podszedl do krawedzi dachu. Wiekszosc z jego Przebudzonych, wirujacych dotad tkanin czekala spokojnie na stosie nieopodal. Siri stanela obok meza i spojrzala. W oddali ujrzala cos przypominajacego rozmazana kreske, nad ktora unosily sie wstegi dymu. -Armia Niezywych - powiedzial wartownik. - Nasi zwiadowcy potwierdzili, ze wyruszyla na Idris. Niemal wszyscy mieszkancy miasta widzieli, jak wychodzili przez bramy. -A ten dym? - spytala dziewczyna. -To wzbijany przez maszerujacych kurz, moja pani - wyjasnil zolnierz. - Jest ich bardzo wielu. Siri spojrzala na Susebrona. Wladca zmarszczyl brwi. -Moglbym ich zatrzymac - powiedzial. Jego glos zabrzmial inaczej niz zwykle. Glebiej, z wieksza moca. -Moj panie? - spytal niesmialo straznik. -Mam wiele Oddechow - wyjasnil Krol-Bog. - Moglbym ich zaatakowac i zwiazac moimi tkaninami. -Moj panie - odparl zolnierz. - Ich jest czterdziesci tysiecy. Porozcinaliby te gobeliny i dywany. Powaliliby cie. -Musze sprobowac. - W glosie Susebrona bylo slychac determinacje. -Nie - zaprotestowala Siri i polozyla mu dlon na piersi. -Ale twoi bliscy... -Wyslemy poslancow - powiedziala - wyjasnimy co zaszlo. Idrianie moga sie wycofac, wciagac Niezywych w zasadzki. Wyslemy im na pomoc zywych zolnierzy. -Niewielu ich mamy - odparl - i nie dotra na miejsce na czas. Czy naprawde myslisz, ze twoi pobratymcy sie wycofaja? Nie, pomyslala, czujac, jak cos chwyta ja za serce, ale ty o tym nie wiesz, a jestes na tyle niewinny, by mi uwierzyc. Zdawala sobie sprawe, ze Idrianie jako narod maja szanse przetrwac, ale kosztem wielkich ofiar. Smierc Susebrona w walce z hordami potworow nie przynioslaby jednak nikomu zadnej korzysci. Dysponowal zdumiewajaca moca, ale zmierzenie sie z tyloma Niezywymi bylo nawet ponad jego sily. Zauwazyl jej spojrzenie i zaskakujaco dobrze je odczytal. -Nie wierzysz, ze uciekna - powiedzial. - Po prostu starasz sie mnie ochronic. To dziwne, ze juz tak dobrze mnie rozumie, pomyslala. -Moj panie! - zawolal ktos z tylu. Susebron odwrocil sie i spojrzal ponad dachem. Weszli tu po czesci po to, by popatrzec na Niezywych, ale rowniez dlatego, ze Siri i jej maz byli zmeczeni starciami w zamknietych pomieszczeniach. Chcieli wyjsc na otwarty teren, gdzie nikt nie mogl ich zaskoczyc. Po schodach wspial sie straznik i podszedl z reka na mieczu. Uklonil sie im. -Moj panie, ktos chce sie z toba zobaczyc. -Nie chce widziec sie z nikim - odparl wladca. - Kto to taki? Az dziwne, ze tak sprawnie mowi, zastanowila sie Siri. Nigdy przeciez tego nie robil. Co takiego uczynil Oddech Dara Piesni? Z pewnoscia uleczyl nie tylko cialo. Natchnal go tez umiejetnoscia korzystania z nowego jezyka. -Moj panie - odpowiedzial zolnierz. - Twoj gosc, ona ma Krolewskie Loki. -Co takiego? - rzucila zaskoczona Siri. Wartownik odwrocil sie i na dach palacu wyszla Vivenna. Tak sie przynajmniej wstrzasnietej Siri wydalo. Dziewczyna miala na sobie koszule i spodnie, u pasa miecz. Na jej ramieniu widniala krwawa rana. Zobaczyla Siri i usmiechnela sie. Wlosy ksiezniczki pozolkly z radosci. Vivenna pozwalajaca sobie na zmiane barwy wlosow? - przemknelo Siri przez mysl. To nie moze byc ona! Ale to byla ona. Rozesmiala sie i ruszyla biegiem przez dach. Zolnierze ja zatrzymali, ale Siri gestem nakazala im ja przepuscic. Podbiegla i chwycila siostre w objecia. -Vivenna? Kobieta usmiechnela sie smutno. -Tak mi sie wydaje - odpowiedziala i spojrzala na Susebrona. - Przykro mi - dodala cicho. - Przybylam do T'Telir, by cie uratowac. -To bardzo milo z twojej strony - odparla Siri - ale ja nie potrzebuje ratunku. Vivenna zmarszczyla brwi. -Siri, kto to jest? - spytal ostro Susebron. -Moja najstarsza siostra. -Ach. - Wladca uprzejmie uklonil sie nowo przybylej. - Siri wiele mi o tobie opowiadala, ksiezniczko Vivenno. Zaluje, ze przyszlo nam sie poznac w takich okolicznosciach. Vivenna spojrzala na Susebrona w najwyzszym zdumieniu. -On wcale nie jest taki zly, jak mowia. - Siri sie usmiechnela. - Przynajmniej przez wiekszosc czasu. -To sie nazywa ironia - wyjasnil Susebron - ona bardzo ja lubi. Vivenna odwrocila sie do siostry. -Nasza ojczyzna jest w niebezpieczenstwie. -Wiem - odparla Siri. - Pracujemy nad tym. Wysle do ojca poslancow. -Znam lepszy sposob - powiedziala Vivenna - ale bedziecie musieli mi zaufac. -Oczywiscie. -Mam przyjaciela, ktory potrzebuje pomowic z Krolem-Bogiem - powiedziala Vivenna. - W miejscu, w ktorym straznicy nie beda mogli ich podsluchac. Siri sie zawahala. To glupie, przemknelo jej przez mysl. To przeciez Vivenna. Jej moge zaufac. Chociaz... Niebieskopalcemu tez ufala. Vivenna przygladala sie jej z zaciekawieniem. -Jesli to pomoze uratowac Idris - odezwal sie Susebron - to jestem gotow. Kim jest ten czlowiek? *** Kilka chwil pozniej Vivenna stala na dachu palacu z Krolem-Bogiem. Siri odeszla nieco dalej i patrzyla na wzbijany przez armie Niezywych kurz. Wszyscy czekali, az zolnierze skoncza przeszukiwac Vashera; stal po drugiej stronie dachu z uniesionymi rekami, otoczony przez spogladajacych podejrzliwie straznikow. Szpona Nocy zostawil na dole i przyszedl na dach nieuzbrojony. Nie mial tez ani jednego Oddechu.-Twoja siostra jest zdumiewajaca kobieta - powiedzial Krol-Bog. Vivenna rzucila na niego okiem. To wlasnie byl czlowiek, ktorego miala poslubic. Straszliwa istota, ktorej miala sie oddac. Ani przez chwile nie spodziewala sie, ze pozna go w ten sposob - prowadzac sympatyczna pogawedke. Nie spodziewala sie takze, ze bedzie go w stanie polubic. Ocenila go szybko. Przestala sie juz ganic za osadzanie ludzi, choc wiedziala, ze zapewne bedzie niekiedy musiala zmieniac zdanie. Widziala jednak wyraznie, ze zalezy mu na Siri. Jak to mozliwe, by taki mezczyzna zostal wladca straszliwego Hallandren? -Tak, to prawda - przyznala. -Kocham ja - powiedzial Susebron. - Chce, zebys to wiedziala. Vivenna powoli skinela glowa i spojrzala na siostre. Bardzo sie zmienila, pomyslala. Stala sie taka wladcza, nauczyla sie panowac nad wlosami. Kiedy to sie stalo? Jej mala siostrzyczka - juz nie taka mala - nosila tez z wdziekiem swa droga suknie. Dobrze w niej wygladala. To dziwne. Po drugiej stronie palacowego dachu, straznicy zaprowadzili Vashera za parawan i kazali mu sie rozebrac. Chcieli miec pewnosc, ze nie ma na sobie Przebudzonego ubrania. Po kilku chwilach wyszedl tylko w przepasce na biodrach. Piers mial poraniona, widnialy na niej since. Vivennie nie spodobalo sie, ze musi przechodzic takie upokorzenie. Zniosl je jednak. Szedl po dachu w eskorcie strazy. Wrocila tez Siri, bacznie przygladajaca sie Vasherowi. Vivenna nie miala okazji dluzej z nia porozmawiac, ale wiedziala juz, ze jej siostra przestala byc osoba, ktora cieszy sie z bycia niewazna. Tyle zmian. Vasher dotarl do wladcy, ktory odprawil zolnierzy. Za nim, w oddali, bylo widac dzungle ciagnaca sie na polnoc, ku Idris. Vasher spojrzal przelotnie na Vivenne i odniosla wrazenie, ze kaze jej odejsc. Po chwili jednak pokrecil zrezygnowany glowa i spojrzal na Krola-Boga. -Kim jestes? - spytal Susebron. -Czlowiekiem odpowiedzialnym za to, ze odjeto ci jezyk - odpowiedzial Vasher. Susebron uniosl brew. Vasher zamknal oczy. Nie odezwal sie, nie uzyl Oddechu, nie wypowiedzial Rozkazu, a mimo to zaczal jasniec. Nie zaswiecil jak latarnia, czy jak slonce, ale rozjarzyl sie aura, ktora sprawiala, ze barwy wokol niego nabraly niezwyklej intensywnosci. Urosl. Vivenna drgnela. Mezczyzna otworzyl oczy i poluznil przepaske na biodrach. Jego piers stala sie mocniejsza, miesnie napecznialy. Zniknal takze niechlujny zarost. Wlosy Vashera przybraly zlocisty odcien. Wciaz nosil na ciele rany, ale teraz najwyrazniej nie mialy znaczenia. Stal sie... boski. Krol-Bog patrzyl na to z zainteresowaniem. Zrozumial, ze rozmawia z kims na swoim poziomie, z drugim bogiem. -Nie dbam o to, czy mi uwierzysz, czy nie - odezwal sie wreszcie Vasher. - Chce jednak, bys wiedzial, ze cos tu zostawilem. Bardzo dawno temu. Skarb, ktory przyrzeklem pewnego dnia odebrac. Zostawilem tez instrukcje, jak nalezy o to bogactwo dbac, i przykazalem, by nikt z niego nie korzystal. Z tego co widze, kaplani wzieli to sobie do serca. Susebron padl nagle na jedno kolano. -Moj panie, gdzie byles? -Placilem cene, za to, co uczynilem - odpowiedzial Vasher. - Przynajmniej probowalem. Ale to nieistotne. Wstan. Co sie tu dzieje? - przemknelo Vivennie przez glowe. Siri wygladala na rownie zmieszana. Siostry wymienily sie spojrzeniem. Susebron podniosl sie z kleczek, lecz wciaz stal w pelnej szacunku pozie. -Niezywi sa na wolnosci - powiedzial Vasher. - Straciles nad nimi kontrole. -Przepraszam, moj panie - powiedzial Krol-Bog. Vasher przyjrzal mu sie bacznie, po czym rzucil okiem na Vivenne. Ksiezniczka skinela glowa. -Ufam mu - powiedziala. -Nie chodzi o zaufanie - rzucil Vasher, zwracajac sie do wladcy. - Tak czy inaczej, cos ci dam. -Co takiego? -Swoja armie. Susebron zmarszczyl brwi. -Alez moj panie, nasi Niezywi dopiero co wymaszerowali na Idris. -Nie - odparl Vasher. - Nie mowie o tej armii. Podaruje ci wojsko, ktore zostawilem tu trzysta lat temu. Ludzie nazywaja ich Widmami Kalada. To armia, dzieki ktorej powstrzymalem wojne w Hallandren. -Wielowojnie, moj panie? - spytal Susebron. - Przeciez uczyniles to dzieki dyplomacji. Vasher prychnal. -Nie znasz sie za bardzo na prowadzeniu wojen, prawda? Krol-Bog umilkl i po chwili pokrecil glowa. -Nie. -Wiec ucz sie - powiedzial Vasher. - Ucz sie, poniewaz powierze ci dowodztwo nad swa armia. Skorzystaj z niej, by chronic, a nie, by atakowac. Uzywaj tych wojsk tylko w razie najwyzszej koniecznosci. Wladca skinal glowa. Vasher popatrzyl na niego i westchnal. -Niech moj grzech pozostanie ukryty. -Co? - zdziwil sie Susebron. -To haslo bezpieczenstwa - wyjasnil Vasher. - Dzieki niemu bedziesz mogl nadac nowe haslo posagom D'Denirow, ktore zostawilem w miescie. -Ale moj panie! - jeknal Susebron. - Przeciez nie da sie Przebudzic kamienia. -Nie kamien zostal Przebudzony - odparl Vasher. - W posagach sa ukryte ludzkie kosci. To Niezywi. Ludzkie kosci. Vivenna poczula lodowaty dreszcz. Vasher mowil jej przedtem, ze kosci sa niewdziecznym obiektem do Rozbudzania, poniewaz trudno nadac im ludzki ksztalt. Ale jesli kosci zostaly umieszczone w kamieniu? W kamieniu, ktory utrzymywal je na wlasciwych miejscach? Kamieniu ktory je chronil przed uszkodzeniem, czyniac je niemal niezniszczalnymi? Przebudzone przedmioty sa o wiele silniejsze od ludzkich miesni. A skoro mozna bylo stworzyc Niezywego z kosci, tak silna istote, by mogla poruszac kamiennym cialem... Dawalo to zolnierzy potezniejszych od jakiejkolwiek innej armii. Na Kolory! - pomyslala. -W T'Telir znajduje sie okolo tysiaca D'Denirow - ciagnal Vasher. - Wiekszosc z nich powinna wciaz dzialac. Sam stworzylem ich wszystkich. -Ale oni nie maja w sobie alkoholu - zauwazyla Vivenna. - Nie maja nawet zyl! Vasher popatrzyl na dziewczyne. Wciaz byl soba. Ta sama mina, ten sam wyraz twarzy. Nie zmienil sie w inna osobe. Wygladal po prostu jak Powracajaca wersja siebie samego. Jak to mozliwe? -Nie zawsze korzystalismy z alkoholu - powiedzial Vasher. - Dzieki niemu tworzenie Niezywych jest prostsze i tansze, ale to nie jest jedyny sposob. Po prostu wielu ludzi juz o tym zapomnialo. - Zwrocil sie na powrot do Krola-Boga: - Powinienes jak najszybciej nadac im nowe haslo bezpieczenstwa, a potem wydac rozkaz zatrzymania maszerujacej na Idris armii. Podejrzewam, ze moje widma okaza sie bardzo... skuteczne. Zwykla bron nie jest w stanie uszkodzic kamienia. Susebron raz jeszcze skinal glowa. -Teraz ty jestes za nie odpowiedzialny - dodal Vasher. - Wypelnij swoje zadanie lepiej, niz zrobilem to ja. EPILOG Nastepnego dnia armia tysiaca kamiennych zolnierzy wyruszyla z T'Telir, spiesznie gnajac szerokim traktem za oddzialami Niezywych, ktore dobe wczesniej opuscily miasto.Vivenna stala za brama i oparta o mur obserwowala wymarsz. Jak czesto patrzylam tym D'Denirom w oczy? - zastanawiala sie. Ani przez chwile nie przeszlo mi przez mysl, ze sa zywi i ze tylko czekaja na Rozkazy. Do tej pory wszyscy byli przekonani, ze Dawca Pokoju pozostawil pomniki w darze dla swego ludu, ze byl to symbol majacy przypominac o okropienstwach wojny i napominac Hallandren, by nigdy nie dopuscilo do niej ponownie. Jej samej zawsze wydawalo sie to dziwne. Dlaczego akurat posagi wielkich wojownikow mialy uswiadamiac ludziom, ze wojna jest zlem? I mimo wszystko D'Denirowie okazali sie darem. Darem, ktory polozyl kres Wielowojniu. Spojrzala na Vashera. On takze stal oparty o mur. W reku trzymal Szpona Nocy. Powrocil juz do swych zwyklych ksztaltow smiertelnika. Znow mial rozczochrane wlosy i niechlujny zarost. -Co powiedziales najpierw, uczac mnie Rozbudzania? - spytala. -Chyba to, ze nie wiemy o tym zbyt duzo? - Zamyslil sie. - Albo ze istnieja setki lub nawet tysiace Rozkazow, ktorych jeszcze nie odkrylismy? -Tak, chyba tak - przyznala i znow popatrzyla w kierunku znikajacych w oddali Przebudzonych pomnikow. - I miales racje. -Tak myslisz? Usmiechnela sie. -Czy naprawde uda im sie powstrzymac Niezywych? -Zapewne. - Vasher wzruszyl ramionami. - Maszeruja wystarczajaco szybko, by ich dogonic. Kamienne nogi niosa o wiele sprawniej niz cielesne. A potem... Ja juz widzialem, jak oni walcza. I naprawde ciezko im dorownac. Skinela glowa. -Wiec Idris jest bezpieczne. -Chyba ze Krol-Bog zdecyduje sie uzyc tych kamiennych posagow przeciwko twoim pobratymcom. -Vasher, czy ktos juz ci powiedzial, ze jestes strasznym zrzeda? - prychnela. Wreszcie ktos sie ze mna zgadza - odezwal sie milczacy dotad Szpon Nocy. -Nie jestem zrzeda - mruknal Vasher. - Po prostu nie jestem szczegolnie wygadany. Znow sie usmiechnela. -No coz, juz czas - powiedzial i podniosl z ziemi swoj worek. - Do zobaczenia - rzucil i ruszyl przed siebie droga prowadzaca za miasto. Chwile potem zrownala sie z nim Vivenna. -Co robisz? - zdziwil sie. -Ide z toba - odparla. -Przeciez jestes ksiezniczka - przypomnial - albo zostan z ta dziewczyna, ktora wlada teraz Hallandren, albo wracaj do Idris. Uznaja cie tam za bohaterke. Ocalilas krolestwo. Tak czy inaczej, bedziesz szczesliwa. -Nie - odpowiedziala. - Nie sadze. Nawet gdyby ojciec przyjal mnie z powrotem, watpie, bym mogla zaznac szczescia w cichym miescie lub pelnym wygod palacu. -Zycie w drodze nie jest latwe. -Wiem - przyznala. - Widzisz, wszystko, czym bylam... wszystko, do czego mnie szkolono, okazalo sie klamstwem przyprawionym nienawiscia. Nie chce do tego wracac. Nie jestem juz ta osoba. Nie chce nia byc. -Kim wiec teraz jestes? -Nie wiem. - Skinela glowa w strone horyzontu. - Tam chce poszukac odpowiedzi. Przez chwile szli w milczeniu. -Twoja rodzina bedzie sie o ciebie martwic - odezwal sie Vasher. -Jakos to zniosa. Vasher wzruszyl ramionami. -Jak chcesz. Nie moja sprawa. Usmiechnela sie. To prawda, pomyslala. Nie chce wracac. Ksiezniczka Vivenna nie zyje. Umarla na ulicach T'Telir. Vivenna Rozbudzajaca nie chciala jej przywracac do zycia. -Powiedz mi - zapytala, gdy weszli pomiedzy drzewa - bo mimo wszystko wciaz nie wiem. Ktorym z nich jestes? Kaladem, ktory rozpetal wojne, czy Dawca Pokoju, ktory ja zakonczyl? Nie odpowiedzial jej od razu. -To dziwne - powiedzial po chwili - co historia moze zrobic z czlowiekiem. Wydaje mi sie, ze ludzie nie byli w stanie pojac, dlaczego tak nagle sie zmienilem. Nie rozumieli, dlaczego przestalem walczyc i dlaczego zawrocilem swoje Widma, by przejac kontrole nad wlasnym krolestwem. Uznali wiec, ze jestem tak naprawde dwiema osobami, a kiedy dzieje sie cos takiego, traci sie poczucie wlasnej tozsamosci. Pokiwala glowa. -Jestes jednak Powracajacym. -Oczywiscie, ze jestem - przyznal. -Skad wiec czerpales Oddechy? - spytala. - Zeby nie umrzec, musiales dostawac jeden nowy Oddech tygodniowo? -Mialem je ze soba. Dodatkowa BioChroma, ponad tym Oddechem, ktory czyni mnie Powracajacym. Pod wieloma wzgledami nie jestesmy tacy, jak wszyscy mysla. Nie dostajemy automatycznie setek czy tysiecy Oddechow. -Ale... -Wszyscy Powracajacy znajduja sie na poziomie Piatego Wywyzszenia - przerwal jej Vasher. - Nie dlatego jednak, ze maja w sobie wystarczajaca ku temu liczbe Oddechow, ale dzieki mocy pojedynczego, poteznego Oddechu. On sam wystarcza, by Wywyzszyc ich do tego stopnia. Mozna to nazwac boskim Oddechem. Ciala Powracajacych z kolei karmia sie BioChroma, zupelnie jak... -Jak twoj miecz. Vasher skinal glowa. -Szpon Nocy potrzebuje Oddechow tylko wtedy, gdy ktos go dobedzie. Powracajacy karmia sie jednym Oddechem tygodniowo. Jesli go nie dostana, zaczynaja pozerac samych siebie - pochlaniaja swoj jedyny Oddech i gina. Niemniej, jesli dostarczysz im dodatkowa BioChrome, co tydzien zuzyja wlasnie ja. -Czyli wszystkie bostwa Hallandren moglyby karmic sie wiecej niz jednym Oddechem na tydzien - zauwazyla. - Moglyby zgromadzic BioChrome na zapas i w razie potrzeby korzystac z niej, by przezyc. Vasher pokiwal glowa. -Tylko ze wtedy bogowie nie byliby uzaleznieni od kaplanow. -To cyniczny wniosek. Wzruszyl ramionami. -Wiec teraz bedziesz co tydzien tracic jeden Oddech - powiedziala. - Bedziesz miec ich coraz mniej. -Tak. Mialem ich tysiace. Wykorzystalem wszystkie. -Tysiace? Przeciez, zeby je zgromadzic, potrzeba bardzo dlugiego czasu... Vasher zyl od ponad trzystu lat. O ile co tydzien zwiekszal zapas o piecdziesiat Oddechow, to rzeczywiscie mogl zgromadzic tysiace. -Nie jestes mezczyzna tanim w utrzymaniu - zauwazyla. - A jak ci sie udaje nie wygladac jak inni Powracajacy? I dlaczego nie umierasz po stracie Oddechow? -To moje tajemnice - powiedzial, patrzac przed siebie. - Choc sposobu, w jaki Powracajacy zmieniaja swoj wyglad, powinnas domyslic sie sama. Uniosla brew. -W twoich zylach plynie krew Powracajacego - przypomnial. - Pochodzisz z krolewskiego rodu. Jak myslisz, skad sie wziela twoja zdolnosc do zmiany koloru wlosow? -Czy to znaczy, ze moglabym zmienic cos wiecej? Nie tylko ich barwe? -To mozliwe - przyznal. - Aczkolwiek nauka wymaga czasu. Ale przejdz sie kiedys po Dworze Bogow. Zauwazysz, ze Powracajacy wygladaja dokladnie tak, jak uwazaja, ze powinni wygladac. Starsi wygladaja staro, ci, ktorzy uosabiaja cechy bohaterskie, sa poteznie zbudowani, a boginie, ktore chca byc piekne, nabieraja kuszacych ksztaltow. Wszystko zalezy od tego, jak sami siebie postrzegaja. Czy to znaczy, ze ty widzisz siebie wlasnie tak? - zastanowila sie, przygladajac sie Vasherowi. Uwazasz sie za niechlujnego, zarosnietego mezczyzne? Nie powiedziala tego na glos. Szla po prostu przed siebie. Zmysl zycia pozwalal jej wyczuwac puls otaczajacej ich dzungli. Przed wyruszeniem z miasta udalo sie im odzyskac plaszcz, koszule i spodnie Vashera - ten stroj, ktory odebral mu Denth. W ubraniach zostalo zmagazynowane wystarczajaco wiele Oddechow, by mogli sie nimi podzielic i osiagnac Drugie Wywyzszenie. Nie byl to poziom BioChromy, do ktorego przywykla, ale wolala to niz nie miec jej wcale. -Wiec dokad teraz idziemy? -Slyszalas kiedys o Kuth i Huth? - spytal. -Oczywiscie. Twoi glowni przeciwnicy podczas Wielowojnia. -Ktos probuje je odbudowac - powiedzial. - Jakis tyran. Podobno zatrudnil do tego mojego dawnego przyjaciela. -Jeszcze jednego? - zdziwila sie. Wzruszyl ramionami. -Bylo nas pieciu. Ja, Denth, Shashara, Arsteel i Yesteel. Wyglada na to, ze Yesteel wreszcie sie ujawnil. -To krewny Arsteela? - domyslila sie ksiezniczka. -Brat. -Swietnie. -Wiem. To wlasnie on odkryl proces wytwarzania alkoholu, ktorym napelnia sie zyly Niezywych. Dotarly do mnie plotki, ze teraz go dodatkowo ulepszyl. Wzmocnil. -Jeszcze lepiej. Znow przez jakis czas szli w milczeniu. Nudzi mi sie - odezwal sie Szpon Nocy. - Porozmawiajcie ze mna. Dlaczego nikt juz ze mna nie rozmawia? -Bo jestes meczacy - syknal Vasher. Urazony miecz fuknal. -Jak sie naprawde nazywasz? - spytala po chwili Vivenna. -Jak sie nazywam? -Tak. - Skinela glowa. - Kazdy mowi na ciebie inaczej. Dawca Pokoju. Kalad. Vasher. Talaxin. Czy to ostatnie imie jest prawdziwe? To, ktorego uzywales jako uczony? -Nie. - Pokrecil glowa. -Wiec jak sie nazywasz? -Nie wiem - przyznal. - Nie pamietam czasow sprzed swojego Powrotu. -Och. -Ale po Powrocie otrzymalem imie - podjal po chwili. - Znalezli mnie czlonkowie Kultu Powracajacych, ci sami, ktorzy potem zalozyli religie Opalizujacych Odcieni. To oni utrzymali mnie przy zyciu, karmiac Oddechami. I oni nadali mi imie. Nie spodobalo mi sie. Nie pasowalo do mnie. -Wiec? - nacisnela. - Jak cie nazwali? -Siewca Wojny zwany Spokojnym - odparl po chwili. Dziewczyna uniosla brew. -Nie wiem jedynie - ciagnal - czy to imie bylo przepowiednia, czy tylko ja staram sie sprawic, by wreszcie zaczelo do mnie pasowac. -Czy to naprawde ma jakies znaczenie? - spytala. Szedl przez jakis czas, nie odzywajac sie. -Nie - powiedzial. - Nie, chyba nie ma. Zaluje tylko, ze nie wiem, czy Powroty rzeczywiscie sa zwiazane z jakas duchowa sfera, z ludzkimi zaslugami, czy to tylko kosmiczna loteria. -Prawdopodobnie nie jest to wiedza dla nas. -Prawdopodobnie. -Powinni cie ochrzcic Zarosnieta Geba zwanym Brzydalem - rzucila wreszcie Vivenne. -Bardzo dojrzale - odparl. - Naprawde uwazasz, ze takie zarciki przystoja ksiezniczkom? Usmiechnela sie szeroko. -To nie moja sprawa - powiedziala - i juz nigdy nie bedzie moja. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/