Shepart Lucius - Ojciec kamieni
Szczegóły |
Tytuł |
Shepart Lucius - Ojciec kamieni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Shepart Lucius - Ojciec kamieni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Shepart Lucius - Ojciec kamieni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Shepart Lucius - Ojciec kamieni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lucius Shepard
Ojciec kamieni
W "Nowej Fantastyce" nr 11/91 przedstawiliśmy Państwu
opowiadanie Luciusa Sheparda "Człowiek, który pomalował
smoka Griaule'a" rozgrywające się w świecie rządzonym przez
starożytnego i wszechpotężnego smoka. Akcja mikropowieści
"Ojciec Kamieni" jest osadzona w tej samej, przesyconej
magią scenerii i choć sam smok nie jest bohaterem,
świadomość jego obecności rzutuje na wszystkie działania
postaci tej przewrotnej historii.
Utwór otrzymał nagrodę "Locusa" oraz nominację do Hugo
w 1990 roku.
D.M.
To, w jaki sposób Ojciec Kamieni znalazł się w posiadaniu
szlifierza kamieni szlachetnych, Williama Lemosa, w dalszym
ciągu stanowi temat dyskusji prowadzonych przez mieszkańców
Port Chantay. Nie ulega wątpliwości, że Lemos kupił go od
Henry'ego Sichiego, Sichi zaś nabył kamień za kilka
bel surowego jedwabiu od krawca w Teocinte. I choć sam
zainteresowany nigdy tego nie potwierdził, świadkowie
mówili, że krawiec odebrał siłą klejnot swojej siostrzenicy,
która znalazła go w kępie paproci rosnących pod wargą smoka
Griaule'a. Przedmiotem dyskusji pozostaje natomiast, w
jaki sposób kamień znalazł się i we właściwym miejscu i
czasie. Niektórzy utrzymują, że jest naturalnym wytworem
Griaule'a, rezultatem powolnego wydzielania jego ciała -
może rodzajem guza - i że posłużył do urzeczywistnienia jego
życzeń. Sprawił, że Lemos, który żył w zasięgu jego wpływów,
spełnił rozkazy Griaule'a w sprawie kapłana Marda Zemaillego
i Świątyni Smoka. Inni skłonni są twierdzić, że choć
istotnie Griaule jest cudownym zjawiskiem, istotą wielkości
góry, unieruchomioną przed tysiącleciami w czasie magicznego
pojedynku, która za pośrednictwem subtelnego narzucania swej
woli sprawuje dyskretną kontrolę nad mieszkańcami Doliny
Carbonales i potrafi manipulować najbardziej oderwanymi
zjawiskami, najbardziej złożonywmi wydarzeniami... Ale
twierdzenie, że jego guzy lub kamienie nerkowe posiadają
właściwości słynnych drogich kamieni... no cóż, wydaje się
to dość naciągane. Mówi się, że Lemos po prostu próbował
posłużyć się uznanym faktem wpływu Griaule'a, aby
usprawiedliwić swoją zbrodnię i że niewątpliwie Ojciec
Kamieni stanowi część skarbu smoka, upuszczonego
najprawdopodobniej pod wargą przez jednego z tych żałosnych
półgłówków, którzy zamieszkują jego wnętrzności. Zgadzają
się z tym również oponenci. Czyż sądzicie, że Griaule nie
jest w stanie polecić jednemu ze swych sług, by zostawił
kamień w określonym miejscu i o określonej porze? Jeżeli
chodzi zaś o proweniencję kamienia, to mamy tu do czynienia
z olbrzymią, tajemniczą i niemal nieśmiertelną inteligencją,
zamkniętą w cielsku, na którego powierzchni znajdują się
lasy, wioski i pasożyty tak wielkie, że mogą zniszczyć
miasto. Jeżeli weźmiemy wszystko pod uwagę, to czy
możliwość, że Griaule mógł wytworzyć Ojca Kamieni w jakimś
ciemnym zakątku swojego wnętrza, jest rzeczywiście aż tak
nieprawdopodobna?
Jeżeli zaś pominiemy wszelkie te spory, fakty będą
przedstawiały się, jak następuje. Pewnej mglistej, lutowej
nocy, kilka lat temu, do siedziby straży miejskiej w Port
Chantay wtargnął młody chłopak z wiadomością, że Mardo
Zemaille, kapłan Świątyni Smoka, został zamordowany, i że
jego zabójca, William Lemos, oczekuje przybycia strażników u
wrót świątyni. Gdy strażnicy przybyli do chramu położonego
kilkaset jardów od nasady cypla Ayler, zastali Lemosa,
bladego mężczyznę w wieku czterdziestu trzech lat, o rudawo-
blond włosach, miłej, choć nie odznaczającej się niczym
szczególnym powierzchowności, szarych oczach i roztargnionym
wyrazie twarzy, spacerującego tam i z powrotem przed
świątynią. Po nałożeniu mu więzów strażnicy pośpieszyli na
niezwykle pusty teren świątyni. W narożnym budynku odnaleźli
Zemaillego, który leżał skulony obok ołtarza z czarnego
marmuru. Miał strzaskaną czaszkę. Śmiertelny cios zadany
został szlachetnym kamieniem o mlecznym
zabarwieniu. Jedną stronę miał nieobrobioną, co przy rzucie
dawało poręczny chwyt, drugą zaś oszlifowaną w fasetowy wzór
o ostrych krawędziach. Strażnicy odnaleźli również Miriellę,
córkę Lemosa, leżącą nago na ołtarzu i kompletnie
oszołomioną narkotykiem. Wprawdzie Port Chantay był dość
dużym miastem, nie tak jednak wielkim, by strażnicy nie
zdawali sobie sprawy z konfliktu, jaki istniał między
Lemosem i Zemaillem. Żona Lemosa, Patrycja, która trzy lata
temu utonęła niedaleko przylądka Ayler (krążyły plotki, że
płynęła do kochanka, bogatego szlachcica, mieszkającego na
czubku cypla), zapisała swój udział w warsztacie obróbki
drogich kamieni córce Mirielli. Miriella zaś, która była
niezwykle silnie powiązana ze smoczym kultem i samym
Zemaillem, scedowała go na kapłana. Zemaille miał zwyczaj w
niektórych swoich rytuałach używać drogocennych kamieni i
wkrótce zasoby warsztatu zaczęły drastycznie się zmniejszać.
Wyglądało na to, że nieuchronna groźba bankructwa, jak
również odejście córki, jej rozpustne życie i bezmyślna
pokora wobec kapłana stały się źródłem rozpaczy, jaka
ogarnęła Lemosa i popchnęła do zabójstwa. Strażnicy
uzyskawszy przyznanie się do winy wsparte wyraźnymi motywami
i mnóstwem dowodów rzeczowych, byli głęboko przekonani, że
sprawiedliwość zostanie wymierzona szybko i obiektywnie. Nie
wzięli jednak pod uwagę przyjętej przez Lemosa linii obrony.
Podobnie zresztą jak jego adwokat, Adam Korrogly.
- Chyba pan oszalał - oznajmił Lemosowi, gdy szlifierz
opowiedział mu swoją wersję wydarzeń.
- To jest prawda - rzekł ponuro Lemos. Siedział skulony na
krześle w pozbawionej okien rozmównicy. Oświetlała
ją przywieszona do sufitu misa wypełniona kawałkami
świecącego mchu. Szlifierz przyglądał się swoim dłoniom
spoczywającym na drewnianym blacie stołu, jakby nie mogąc
pogodzić się z myślą, że go zdradziły.
Korrogly, wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych rysach
twarzy, sprawiających wrażenie jakby wycięto je w gładkim,
białym drewnie, podszedł do drzwi i stojąc przed nimi
powiedział:
- Rozumiem, co mi chce pan wmówić.
- Nie próbuję niczego panu wmawiać - odparł Lemos. - Nie
dbam, co pan o tym myśli. To jest prawda.
- A powinien pan dbać, co o tym myślę - stwierdził Korrogly
odwracając się w jego stronę. - Przede wszystkim wcale nie
muszę przyjmować pańskiej sprawy. Po drugie, moje działania
będą o wiele skuteczniejsze, jeżeli panu uwierzę.
Lemos uniósł głowę i spojrzał Korrogly'emu w oczy z
wyrazem takiej beznadziei, że adwokat przez chwilę miał
wrażenie, że wzrok uderzył weń z namacalną siłą.
- Niech pan robi, co pan uważa - rzekł szlifierz. - A
skuteczność pańskich działań niewiele mnie obchodzi.
Korrogly podszedł do stołu i pochylił się w przód,
opierając się w ten sposób, że rozczapierzone palce jego
dłoni niemal stykały się z palcami Lemosa. Szlifierz nie
poruszył się. Sprawiał wrażenie, jakby wcale nie dostrzegł
bliskości rąk adwokata i wszystko wskazywało na to, że
jego przygnębienie jest szczere, nie zaś udawane. Jeśli nie,
pomyślał Korrogly, to ten człowiek ma system nerwowy
ślimaka.
- Chciałby pan, abym przyjął linię obrony, jakiej nikt
dotąd nigdy nie stosował - powiedział. - Teraz, kiedy o tym
myślę, dziwi mnie dlaczego żaden oskarżony nie próbował do
tej pory z niej skorzystać. Wpływ Griaule'a - w każdym razie
na Dolinę Carbonales - nie podlega dyskusji. Ale utrzymywać,
że realizował pan jego wolę, że jakiś fluid zawarty w
kamieniu nakazał panu wystąpić w roli jego
przedstawiciela... wykorzystać to jako linię obrony w
sprawie o przestępstwo kryminalne... No nie wiem...
Lemos jakby go nie słyszał. Po chwili zapytał:
- A Miriella... czy wszystko u niej w porządku?
Korrogly odparł z irytacją:
- Tak, tak, ma się dobrze. Czy słyszał pan, co
powiedziałem?
Lemos spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem.
- Wydaje się, że pańska historia - rzekł Korrogly -
wymaga przyjęcia nigdy dotąd nie stosowanej linii obrony.
Nigdy. Czy wie pan, co się z tym wiąże?
- Nie - odparł Lemos, opuszczając wzrok.
- Sędziego wcale nie uszczęśliwia perspektywa tworzenia
precedensu i ktokolwiek będzie przewodniczyć sądowi w
czasie pańskiego procesu, bardzo będzie się przed tym
wzdragał. Jeśli bowiem precedens zostanie ustanowiony, Bóg
jeden raczy wiedzieć, ilu łajdaków spróbuje z niego
skorzystać, aby uniknąć kary.
Lemos milczał przez parę sekund, po czym rzekł: - Nie
rozumiem. Co chce pan przez to powiedzieć?
Korrogly spojrzał mu w oczy i poczuł się niezręcznie
- rozpacz Lemosa sprawiała wrażenie wszechogarniającej.
Działał już w imieniu całej rzeszy klientów pogrążonych w
apatii, ale nawet najbardziej oszołomieni w pewnym momencie
nagle uświadamiali sobie powagę sytuacji i okazywali lęk,
desperację. Przez chwilę pomyślał, że Lemos musi być
inteligentnym człowiekiem, skoro zdołał wymyślić tak
subtelny wybieg, jeżeli istotnie był to wybieg.
- Nie musi pan niczego mówić - powiedział Lemosowi. - Po
prostu chcę, żeby pan zrozumiał moją sytuację.
Gdybym prosił sąd o wyrozumiałość, o uwzględnienie wiążących
się z tą sprawą namiętności, wzięcie pod uwagę niegodziwego
charakteru zmarłego, jestem pewien, że pański wyrok byłby
łagodny. Zemaille nie cieszył się zbytnią sympatią i
znalazłoby się wiele osób, które uznałyby pański czyn za akt
sprawiedliwości.
- Nie, to nie tak - odparł Lemos głosem tak pełnym bólu,
że Korrogly na chwilę uwierzył mu całkowicie.
- Z drugiej jednak strony - ciągnął dalej - gdybym
przyjął linię obrony podsuwaną przez pana, może
się okazać, że stanie pan w obliczu o wiele surowszego
wyroku, być może nawet najwyższego wymiaru kary. Jeżeli
będzie pan chciał bronić się w taki sposób, dla sędziego
może to oznaczać, że zbrodnia była popełniona z
premedytacją. Mógłby odrzucić możliwość zabójstwa w afekcie.
Lemos roześmiał się z przygnębieniem.
- Bawi to pana? - spytał Korrogly.
- Uważam za uproszczenie myśl, że namiętność i
przeznaczenie muszą się nawzajem wykluczać.
Korrogly odsunął się od stołu, skrzyżował ramiona i
spojrzał na świetlistą kulę wiszącą nad głową.
- Oczywiście, nie zawsze tak się dzieje. Nie wszystkie
zbrodnie namiętności uznane są za działania pod wpływem
afektu. Jest zawsze furtka pozostawiana dla obsesji, dla
niepohamowanego impulsu. Chciałem tylko zwrócić pańską
uwagę, że sędzia pragnąc uniknąć precedensu, w swoich
pouczeniach dla ławy przysięgłych może wykluczyć ewentualne
złagodzenie wyroku.
Lemos ponownie zamyślił się.
- Czy podjął pan decyzję? - nalegał Korrogly. - Nie mogę
zrobić tego za pana, mogę tylko zalecać.
- Mam wrażenie, że chciałby mi pan zalecić kłamstwo -
rzekł Lemos.
- Skąd ten pomysł?
- Mówi mi pan, że prawda jest ryzykiem, że najlepsze
byłoby bezpieczne rozwiązanie.
- Po prostu ostrzegam pana przed zagrożeniami.
- To doskonały tekst, nieprawdaż? Coś pośredniego między
zaleceniem a radą.
- Również między winą i niewinnością - rzekł Korrogly w
nadziei, że może tym poruszy Lemosa. Szlifierz
jednak wbił wzrok w blat stołu i odrzucił kosmyk swych
rudawych włosów.
- Dobrze - Korrogly podniósł z podłogi teczkę. -
Widzę, że chce pan, abym postępował w tej sprawie tak, jak
pan to przedstawił.
- Miriella - odezwał się Lemos. - Czy poprosi ją pan,
żeby przyszła mnie odwiedzić?
- Dobrze.
- Dzisiaj... Czy poprosi pan dzisiaj?
- Mam zamiar zobaczyć się z nią po południu i poproszę ją
o to. Ale biorąc pod uwagę, co mówią strażnicy, może nie
zgodzić się na cokolwiek, o co będę prosił w pańskim
imieniu. Sprawia wrażenie pogrążonej w głębokim smutku.
Lemos mruknął coś, a kiedy Korrogly poprosił go, by
powtórzył, odparł: - Nic.
- Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?
Lemos pokręcił głową.
- Wrócę jutro - rzekł Korrogly. Chciał dodać Lemosowi
otuchy, ale częściowo zdając sobie sprawę z rozmiarów jego
rozpaczy, częściowo zaś pod wpływem nie opuszczającego go
ciągle uczucia zażenowania, zrezygnował z tego.
Warsztat szlifierza drogich kamieni znajdował się w
dzielnicy Almintra, w tej części Port Chantay, która leżała
na brzegu oceanu, dotknięta - ale nie opanowana do końca -
ubóstwem i rozpadem. Tuziny sklepów i warsztatów mieściły
się na parterach starych, pokrytych łuszczącą się farbą
domów z pruskiego muru o niesamowicie wyglądających,
spiczastych dachach i mansardach. Między nimi Korrogly mógł
dostrzec domy bogaczy rozsypane na cyplu Ayler - przestronne
dwory o rozległych werandach i pozłacanych dachach,
usytuowane wśród gajów palmowych. Morze wokół cypla było
gładką przestrzenią koloru jadeitu, pożyłkowaną kremowymi
paskami przyboju. Natomiast fale, które pieniły się na
plażach Almintry, niosły ze sobą wodorosty, odpadki i
kawałki drewna. Tutejsi mieszkańcy, pomyślał Korrogly, muszą
być przerażeni. Do niedawna uważali się za wyjątkowych,
mając przed oczyma świadectwo sukcesu i piękna, a teraz, gdy
odwracają się, by spojrzeć na swoje życie, widzą szczury
buszujące w stertach odpadków, kraby biegające po
piaszczystych ulicach, żebraków, postępujące zniszczenie
domów. Zastanawiał się, czy miało to wpływ na sprawę
morderstwa. Nie mógł wprawdzie dostrzec żadnych korzyści
wynikających z przestępstwa, ale tyle było tu ukrytych
elementów, że nie chciał tracić z oczu możliwości istnienia
takiego motywu. Nie wierzył Lemosowi, ale z drugiej strony
nie mógł w całości odrzucić wersji opowiedzianej przez
szlifierza. To była największa zaleta tej historii - jej
nieuchwytność, sposób, w jaki oddziaływała na przesądną
naturę obywateli, jak wykorzystywała rozległe i subtelne
metody Griaule'a po to, by siać zamęt w umyśle człowieka
powołanego do wyrokowania w tej sprawie. Trybunał będzie
miał ciężki orzech do zgryzienia. I ja też, pomyślał. Nie
mógł zlekceważyć wyzwania, przed którym stanął. Tego rodzaju
sprawa trafia się bardzo rzadko i jej materiały tak zgrabnie
dostosowane do prawniczej rozgrywki, do kuglarskich
sztuczek, które zmieniały prawo w grę, dawały mu szansę na
sławę. To, że nie był w stanie odrzucić opowieści Lemosa,
mogło wynikać z nadziei, że szlifierz mówił prawdę i że
istotnie zaistniał precedens. Zaczynał sobie
uświadamiać, że potrzebował czegoś widowiskowego, czegoś
wyjątkowego i poruszającego, by przebudzić swoje stare
nadzieje i entuzjazm, by ożywić poczucie własnej wartości.
Przez dziewięć lat, od chwili przyjęcia do palestry,
poświęcił się w pełni praktyce adwokackiej i wyrobił
sobie nazwisko. Było to zresztą wszystko, czego mógł się
spodziewać, on - syn biednego rolnika. Widział mniej
uzdolnionych adwokatów, którzy zdobyli o wiele większe
powodzenie i zrozumiał to, co powinien był zrozumieć od
samego początku - że Prawo podlega niepisanym prawom
pozycji społecznej i powiązań rodzinnych. W wieku
trzydziestu trzech lat był idealistą, którego ideały
zaczynały się chwiać, ale którego fascynacja prawną grą
wcale nie uległa zmniejszeniu. To sprawiało, że groził mu
niebezpieczny cynizm - niebezpieczny przez to, że tworzył w
nim mieszankę starych cnót i nowych, na wpół uświadamianych
przymusów. Ostatnio opary tej mieszanki wywoływały u niego
zmienność nastrojów aż po depresję i odstępowanie od dawnych
zasad. Znajduję się, pomyślał, w tym samym stanie co
Almintra. Uformowane na fundamencie trwałych wartości,
pracujące społeczeństwo, które niegdyś miało nadzieję na
lepszą, pomyślną przyszłość, teraz zaś staczało się w nędzę.
Mieszkanie szlifierza znajdowało się na drugim piętrze
jednego z budynków z pruskiego muru, bezpośrednio nad
warsztatem, i tam właśnie Korrogly przeprowadził rozmowę z
Miriellą. Była szczupłą, dwudziestoparoletnią kobietą, miała
długie, czarne włosy, orzechowe oczy i twarz w kształcie
serca, ale na jej urodę nakładało się jednak piętno
rozpusty. Ubrana była w czarną suknię z koronkowym
kołnierzem, lecz swobodna poza niezbyt zgadzała się z
żałobnym charakterem ubrania, czy też z okazywaną boleścią.
Policzki miała nabrzmiałe od płaczu, zaczerwienione oczy,
ale mimo to paliła powyginane, zielone cygaro leżąc na sofie
z jedną nogą na podłokietniku, a drugą na oparciu, wcale nie
kryjąc przed oczami Korrogly'ego zacienionej szczeliny
między udami. Zdawało się, że żałoba dała jej możliwość
sięgnięcia po inną formę wyrażenia rozwiązłości i Miriella
skorzystała z niej w pełni.
Jesteśmy dumni z naszego maleńkiego skarbu, prawda? -
pomyślał Korrogly, i bardzo lubimy go wietrzyć.
Ale Miriella Lemos mimo całej swej rozwiązłości była
niezwykle atrakcyjną kobietą i choć Korrogly oceniał ją dość
ostro, to jako człowiek samotny czuł też do niej pociąg.
Powietrze pełne było zastarzałych zapachów z kuchni i w
środkowym pokoju panował typowy dla kawalera bałagan -
brudne talerze, skłębione stosy ubrań i książek
porozrzucane na meblach pamiętających lepsze czasy. Stała
tam sofa, dwa fotele o wyświechtanych i zatłuszczonych
obiciach, wytarty brązowy dywan z wyblakłym niebieskim
wzorem, mały porysowany stolik z kilkoma szkicami w ramkach.
Jeden z nich przedstawiał podobną do Mirielli kobietę
trzymającą w ramionach dziecko - blade światło zimowego
słońca rzucało refleksy na szkło, nadając rysunkowi mistyczną
mglistość. Na ścianach wisiało kilka obrazów. Największy
przedstawiał Griaule'a na wpół pogrzebanego pod wiekowymi
nawarstwieniami ziemi i traw, spod których widoczny był
jedynie fragment skrzydła i cała masywna głowa wielkości
wzgórza. Obraz ten, jak zauważył Korrogly, sygnowany był W.
Lemos. Odsunął na bok brudne ubrania i przysiadł na
krawędzi fotela odwrócony twarzą w stroną Mirielli.
- A więc to pan jest adwokatem mojego ojca - stwierdziła
wydmuchując strumień siwego dymu. - Nie sprawia pan wrażenia
zbyt kompetentnego.
- Może być pani pewna, że jestem - odparł Korrogly, który
spodziewał się jej wrogości. - Jeżeli oczekiwała pani
jakiegoś siwowłosego starca z wysmarowanymi atramentem
palcami i zmiętymi notatkami sterczącymi z kieszeni
kamizelki, to...
- Nie - powiedziała. - Miałam nadzieję, że będzie to ktoś
taki jak pan. Ktoś o znikomym doświadczeniu i niewielkich
umiejętnościach.
- O ile się nie mylę, oczekuje pani, że ojciec
otrzyma surowy wyrok. Jest pani rozgoryczona.
- Rozgoryczona? - Roześmiała się. - Zanim zabił Marda
pogardzałam nim. Teraz go nienawidzę.
- Mimo że uratował pani życie?
- Tak to panu przedstawił? - Znowu się roześmiała. - To
wyglądało nieco inaczej.
- Była pani pod wpływem narkotyku - rzekł. - Leżała
naga na ołtarzu. Przy ciele Zemaillego znaleziono nóż.
- Spędziłam również i inne noce leżąc na ołtarzu
dokładnie w takim samym stanie - odparła - i nigdy nie
spotkało mnie nic poza przyjemnością. - Uśmieszek kogoś
dobrze zdającego sobie sprawę z tego, co mówi, wyraźnie
zdradzał charakter tej przyjemności. - A jeżeli chodzi o
nóż, to Mardo zawsze był uzbrojony. Ciągle zagrażali mu tacy
durnie jak mój ojciec.
- A czy pamięta pani samo morderstwo?
- Pamiętam, że słyszałam głos ojca. Myślałam, że mi się
to śni. Potem usłyszałam trzask, odgłos pękania. Spojrzałam
do góry i zobaczyłam, jak Mardo pada z zakrwawioną twarzą. -
Jej ciało napięło się, gdy spojrzała w sufit. Wspomnienie
wyraźnie sprawiało jej przykrość, potem jednak, jakby nim
podniecona, przesunęła dłonią po brzuchu i udzie. Korrogly
odwrócił wzrok, czując narastający żar w dole brzucha.
- Pani ojciec twierdzi, że było tam dziewięciu świadków,
dziewięć zakapturzonych postaci. Wszystkie uciekły z
komnaty. Żadna z nich potem się nie zgłosiła. Czy wie pani,
kto to mógł być?
- Po co miałyby się zgłaszać? By doświadczyć dalszych
prześladowań ze strony ludzi, którzy nie mieli najmniejszego
pojęcia, co Mardo chce osiągnąć?
- A co chciał osiągnąć?
Bez słowa wydmuchnęła kolejny strumień dymu.
- To pytanie zostanie pani zadane również w sądzie.
- Nie zdradzę naszych tajemnic - odparła. - Nie dbam o to,
co się ze mną stanie.
- Podobnie jak pani ojciec... tak przynajmniej twierdzi.
Jest bardzo przygnębiony i chciałby panią zobaczyć.
Parsknęła pogardliwie. - Zobaczę go na szafocie.
- Proszę pani - rzekł Korrogly. - Bez względu na to, co
pani ojciec uczynił, on naprawdę wierzy, że zrobił to, by panią
ocalić.
- Nie wiem, w co on wierzy - powiedziała siadając i
wbijając w niego nieruchome, pełne jadu spojrzenie. - Pan
wcale go nie rozumie. Udaje pokornego rzemieślnika,
rękodzielnika, dobrego, uczciwego poczciwca. Ale w głębi
duszy uważa się za kogoś lepszego. Często powtarzał, że
życie wciąż rzucało mu kłody pod nogi, uniemożliwiając
zajęcie odpowiedniej pozycji społecznej. Uważa, że cierpi z
powodu swojej inteligencji. Jest kunktatorem, człowiekiem
przebiegłym. A jego pech wynika z tego, że wcale nie jest
tak inteligentny, jak sądzi. Wszystko partaczy.
Pierwsza część jej wypowiedzi tak dokładnie zgadzała się
z opinią Korrogly'ego o Lemosie, że aż odebrało mu mowę.
To, że usłyszał swoje wrażenia wypowiedziane przez
Miriellę, z jednej strony umocniło jego uczucia, z drugiej
zaś - ponieważ w tak oczywisty sposób była wrogo nastawiono
do ojca - zaprzeczało tym wrażeniom.
- Być może - odparł i starając się ukryć swoje
zmieszanie zaczął przekładać papiery. - Ale wątpię w to.
- Och, przekona się pan - powiedziała. - Jeżeli jest
jedna cecha mojego ojca, o której w końcu się pan przekona,
to jest nią zdolność do oszustwa. - Odchyliła się ponownie na
oparcie sofy, jej suknia podwinęła się wysoko odsłaniając
udo. - Chciał zabić Marda od pierwszej chwili, gdy się z nim
związałam. - W kącikach jej ust pojawił się uśmieszek. - Był
zazdrosny.
- Zazdrosny? - zapytał Korrogly.
- Tak... Tak jak zazdrosny bywa kochanek. Uwielbiał mnie
dotykać.
Korrogly nie odrzucił natychmiast możliwości kazirodczego
pożądania, ale przejrzawszy w myśli to, co zgromadził na
temat Lemosa, postanowił nie brać pod uwagę oskarżeń
Mirielli. Była tak głęboko związana z Zemaillem i jego
stylem życia, że nie można było wierzyć w nic, co mu
powiedziała. Była zgubiona, pogrążona bez reszty w
rozwiązłości. Smród panujący w tych pokojach, pomyślał, jest
prawie nie do odróżnienia od odoru jej zepsucia.
- Dlaczego pogardza pani swoim ojcem? - zapytał.
- Z powodu jego pompatyczności - powiedziała. - I
nudziarstwa. Jego zapleśniałej koncepcji szczęścia,
nieumiejętności korzystania z życia, jego nudnego istnienia,
jego...
- Wszystko to brzmi niezbyt dojrzale - stwierdził. -
Przypomina reakcję upartego dziecka, któremu odmówiono
ulubionej zabawki.
Wzruszyła ramionami. - Być może. Wyganiał moich
adoratorów, przeszkodził mi zostać aktorką... a mogłabym być
dobrą aktorką. Wszyscy tak mówili. Ale to, czym jestem, czym
byłam, nie ma żadnego wpływu na to, co powiedziałam. I nie
ma żadnego wpływu na to, co zrobił mój ojciec.
- Wpływu... być może. Ale dowodzi, że nie jest pani w
najmniejszym stopniu zainteresowana udzieleniem mu pomocy.
- Nie robiłam z tego tajemnicy.
- Nie, nie robiła pani. Ale opowieść o pani emocjach
pomoże mi wykazać, że jest pani mściwą dziwką i że dla pani
prawdą jest to, co może zaszkodzić ojcu. Nie ma to żadnego
związku z tym, co się stało naprawdę.
Próbował ją rozzłościć. Chciał ustalić stopień jej
wrażliwości. Była to informacja, która mogła się przydać w
czasie procesu. Ale Miriella tylko uśmiechnęła się jeszcze
szerzej. Skrzyżowała nogi i końcem cygara nakreśliła wzór w
powietrzu. Jest bardzo opanowana, pomyślał, bardzo. Ale w
sądzie będzie to działać przeciwko niej. Postawi to Lemosa w
korzystniejszym świetle, ukaże go jako cierpliwego,
dbającego ojca, ją zaś jako niewdzięczną żmiję. Oczywiście,
byłoby to bardziej przydatne, gdyby taktyka obrony opierała
się na wewnętrznym przymusie, na źle ukierunkowanym afekcie.
Korrogly jednak wierzył, że zdoła ubarwić swą obecną linię
obrony tymi szczegółami i dzięki nim zdobędzie sympatię
sądu.
- No cóż - powiedział wstając. - Być może, później będę
miał jeszcze parę pytań, ale nie widzę powodu, żebyśmy
obecnie dalej ciągnęli tę rozmowę.
- Uważa pan, że już mnie pan złapał, prawda?
- Złapał? Nie rozumiem, co pani ma na myśli.
- Wydaje się panu, że mnie pan rozgryzł?
- Prawdę mówiąc, tak.
- I będzie pan chciał odpowiednio przedstawić mnie w sądzie?
- Jestem pewien, że musi pani się z tym liczyć.
- Och, ale chciałabym to usłyszeć.
- Dobrze. Nakreślę obraz zepsutej, samolubnej istoty,
która do nikogo nie żywi żadnych prawdziwych uczuć. Nawet
jej ból po kochanku wydaje się być zaledwie swoistą ozdobą,
dodatkiem do czarnej sukni. A w swoim zwyrodnieniu,
oszołomiona narkotykami i czarną magią, zdeprawowana
rytuałami smoczego kultu, potrafi wzbudzić w sobie tylko
takie uczucia, które w jej pojęciu mogą
posłużyć jej własnym celom. Może chciwość. I żądza zemsty.
Zachichotała leniwie.
- Czy uważa to pani za nietrafne?
- Wcale nie, adwokacie. Bawi mnie tylko, że wiedząc to
wszystko, ma pan nadzieję, że zdoła wykorzystać tę wiedzę na
swoją korzyść. - Odwróciła się na bok, opierając głowę na
dłoni. Suknia owinęła się wokół niej, odsłaniając jeszcze
większy kawałek bladego, jędrnego ciała. - Będę oczekiwała
na nasze następne spotkanie. Być może, do tej pory pański
pogląd na stan rzeczy skomplikuje się jeszcze bardziej i
będzie pan miał do mnie ciekawsze pytania.
- Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie już teraz?
- Ależ tak, oczywiście. - Przetoczyła się na plecy,
zezując w jego stronę.
- Ten pani pokaz, ta suknia podwinięta do pasa i
wszystkie inne gierki... Czy ma to mnie podniecić?
Skinęła głową. - Mhmm. Działa?
- Po co? - zapytał. - Jaką, według pani, przyniesie to
korzyść? Czy przypuszcza pani, że dzięki temu będę bronił
pani ojca z mniejszym zapałem?
- Nie wiem... A byłoby tak?
- Na pewno nie.
- W takim razie starałabym się na próżno - odparła. - Ale nic
nie szkodzi.
Nie mógł oderwać spojrzenia od jej nóg.
- Naprawdę, to nic nie szkodzi - powtórzyła. - Potrzebuję
obecnie kochanka. I lubię pana. Jest pan śmieszny, ale mimo
wszystko, lubię pana.
Wpatrywał się w nią, czując jak gniew przeplata się z
pożądaniem. Świadomość, że mógłby ją mieć, zaniepokoiła go.
Mógł do niej iść już teraz, w tej właśnie chwili i nic by to
nie zmieniło, nie miałoby wpływu na proces, byłoby jedynie
poddaniem się słabości. Ale wiedział jednocześnie, że ta
zwiększająca się podatność na pokusy świadczyła o grożącym
mu upadku moralnym. Odepchnięcie jej nie będzie gestem
pruderii, ale obrony.
- Będzie nam dobrze - powiedziała. - Mam wyczucie w tych
sprawach.
Jego oczy przesunęły się po linii uda do białego,
przypominającego muszlę wygięcia biodra. Palce jej były
długie, smukłe i wyobraził sobie, jak go nimi dotyka.
- Muszę iść - powiedział.
- Tak, chyba tak będzie lepiej. - Jej głos pełen był
szyderczego jadu. - Niewiele brakowało, co? Naprawdę, mógłby
pan mieć frajdę.
W ciągu następnego tygodnia Korrogly przesłuchał wielu
świadków. Był wśród nich również Henry Sichi, który zeznał,
że Lemos kupując kamień, był nim tak pochłonięty, tak
zaabsorbowany, że aby dobić targu, Sichi musiał
szturchnięciem przywołać go do świadomości. Rozmawiał z
licznymi członkami cechu Lemosa i wszyscy oni wyrazili chęć
świadczenia o jego łagodności i uczciwości. Mówili o nim
jako o człowieku pochłoniętym pracą, tak, że stawał się
niemal roztargniony i kreślił przy tym sylwetkę całkowicie
odmienną od tej, jaką przedstawiła Miriella. Korrogly znał
sporą liczbę osób, które w życiu publicznym sprawiały
wrażenie wzorowych członków społeczeństwa, ale prezentowały
całkowicie odmienne oblicze w domowych pieleszach, nie miał
jednak wątpliwości, że zeznania braci cechowych wywrą lepsze
wrażenie niż te, które złoży Miriella... W gruncie rzeczy
cokolwiek Miriella powie w swych zeznaniach, nawet zawarta w
nich wrogość, przyniesie korzyść sprawie Lemosa, wszyscy
bowiem zwrócą uwagę na ich niegodziwą treść. Odszukał
biegłych zajmujących się historią Griaule'a i rozmawiał z
ludźmi, którzy osobiście doznali wpływu smoka. Jedyne
zeznania sprzeczne z linią obrony złożył stary człowiek,
pijak, który miał zwyczaj sypiać na wydmach na południe od
cypla Ayler i kilkakrotnie widział Lemosa miotającego
kamieniami w drogowskaz. Rzucał je raz za razem, jakby
ćwiczył swój śmiercionośny rzut. Alkoholizm starca mógł
oczywiście obniżyć wagę jego zeznań, ale mimo to miały one
swoje znaczenie.
Kiedy Korrogly powtórzył to Lemosowi, szlifierz wyjaśnił:
- Często popołudniami spaceruję aż za cypel i niekiedy
rzucam kamieniami, żeby się zrelaksować. Był to jedyny
talent, jakim odznaczałem się w dzieciństwie i sądzę, że
szukałem w tym zajęciu ulgi, kiedy świat stawał się zbyt
trudny do zniesienia.
Korrogly uświadomił sobie, że jak każdy element materiału
dowodowego, podobnie i to zeznanie da się rozmaicie
interpretować. Na przykład w ten sposób, że Griaule wybrał
Lemosa jako wykonawcę swojej woli ze względu na jego
umiejętność rzucania kamieniami i że szlifierz został przez
smoka skłoniony do przygotowania się do aktu przemocy.
Spojrzał na swojego klienta siedzącego po drugiej stronie
stołu. Odniósł wrażenie, że Lemos zaczął w więzieniu szarzeć.
Jego skóra, aura jego uczuć nabierały odcienia szarości i
Korrogly czuł, że on sam również jest nią dotknięty, że
szarość jest kolorem całej tej sprawy, wszystkich jej
niejasnych konstrukcji i nieokreślonych prawd, że przenika
go i niszczy. Ponownie zapytał, czy może uczynić coś dla
Lemosa i ponownie usłyszał, że szlifierz chciałby zobaczyć
Miriellę.
W niedzielę pod koniec marca Korrogly przesłuchiwał
starszą, zamożną kobietę, która niemal do samego morderstwa
aktywnie praktykowała w Świątyni Smoka. O kobiecie tej
wiedziano jedynie, że nazywa się Kirin. Cała jej przeszłość
okryta była tajemnicą. Sprawiało to wrażenie, jakby do
chwili swego pojawienia się w kręgu wyznawców kultu w ogóle
nie istniała, a po jego opuszczeniu wiodła tajemnicze życie,
dając o sobie znać społeczeństwu jedynie za pośrednictwem
listów, które od czasu do czasu pisywała do gazet, atakując
w nich kult smoka. Przy drzwiach spotkała adwokata tęga,
flejtuchowata dziewka, najwidoczniej służąca, i zaprowadziła
go do pokoju, który sprawiał wrażenie, jakby wręcz wyrósł z
zielonej, liściastej magii. Cały sufit skonstruowany był z
fasetonowych świetlików, a pomieszczenie przedzielały
rzeźbione, drewniane parawany, całe spowite pnączami i
poroślami. Najrozmaitsze rośliny zapełniały przejścia
między parawanami, a ich listowie było tak bujne, że
zupełnie skrywało doniczki. Słońce oświetlało to bogactwo
rozmaitych tonacji zieleni - soczystej bladotrawiastej,
morskiej, szmaragdowej, szarozielonej - rzucając na parkiet
skomplikowane cienie. Kępy szablastych paproci kołysały się
w podmuchach wiatru jak czułki olbrzymich owadów.
Korrogly błądził po tym przypominającym dżunglę pokoju
prawie pół godziny, czując ogarniającą go coraz silniej
irytację, aż wreszcie usłyszał, jak melodyjny kobiecy głos
prosi, by się odezwał i pomógł odnaleźć się wśród roślin.
Chwilę później stanęła obok niego siwowłosa, wysoka kobieta
ubrana w długą do ziemi suknię z szarego, lejącego się
jedwabiu. Jej twarz, koloru starej kości słoniowej, była
pobrużdżona i jak spostrzegł Korrogly, malowała się na niej
surowość i podejrzliwość. Zrywała najbliżej położone
liście, jej dłonie poruszały się bez przerwy, jakby
przesuwała paciorki różańca jakiejś medytacyjnej religii.
Mimo podeszłego wieku promieniowała energią i Korrrogly
odniósł wrażenie, że wystarczyło zamknąć oczy, by pomyśleć,
że znajduje się w towarzystwie młodej, pełnej życia kobiety.
Skierowała go w stronę ławki w kącie pokoju i usiadła obok
niego patrząc na soczystą zieleń sanktuarium. Bez przerwy
zrywała i oskubywała łodyżki i liście.
- Nie ufam adwokatom, panie Korrogly - powiedziała. -
Powinien pan o tym wiedzieć.
- Ja również, proszę pani - odparł w nadziei, że wywoła
uśmiech i jakoś złagodzi jej surowy sposób bycia, ale
kobieta tylko zacisnęła wargi.
- Gdyby reprezentował pan jakiegokolwiek innego klienta,
nie zgodziłabym się pana przyjąć. Ale człowiek, który
uwolnił świat od Marda Zemaillego, zasługuje na wszelką
pomoc z mojej strony... choć nie bardzo wiem, co mogę
zrobić.
- Miałem nadzieję, że dostarczy mi pani informacji na
temat Zemaillego, szczególnie zaś jego stosunków z Miriellą
Lemos.
- Aha - powiedziała. - O to chodzi.
- Sama Miriella nie jest zbyt pomocna, a pozostali
uczestnicy kultu zeszli do podziemia.
- Boją się.
- Czego?
Prychnęła z rozbawieniem. - Wszystkiego, panie Korrogly.
Mardo zaraził ich strachem. I oczywiście teraz, kiedy już go
nie ma, kiedy porzucił ich na pastwę strachu, który sam
zaszczepił, uciekli. Świątynia nigdy już nie rozkwitnie. -
Oderwała pasek zieleni z palmowego liścia. - Jedyną prawdą
Marda było to, że dobrze zaszczepiony strach może stać
się podstawą egzystencji. Jest to prawda, która stanowi
fundament wielu religii. Miriella wie to równie dobrze.
- Proszę mi o tym opowiedzieć.
Stara kobieta przesunęła palcami po miotełce bambusowych
liści. - To nie jest zła dziewczyna... a przynajmniej nie
była taką. To Mardo ją zdeprawował. Deprawował wszystkich.
Łamał i zatruwał. Kiedy spotkałam Miriellę po raz
pierwszy - było to pięć lat temu - uznałam ją za typową
neofitkę. Kiedy przyszła do świątyni, była podnieconą
dziewczyną. Żywe srebro, ani chwili nie stała spokojnie.
Przypuszczałam, że Mardo ją weźmie - brał wszystkie, które
miały ładne buzie - a potem kiedy wypadnie już z jego łaski, stanie
się zwykłą wyznawczynią. Ale nie doceniłam Mirielli. Miała w
sobie coś, co fascynowało Marda. Początkowo przypuszczałam,
że może wreszcie spotkał partnerkę, która zadowalała go
seksualnie, bo jak wiedziałam od innych współwyznawców,
była... - Kirin zdawała się szukać właściwego słowa -
zachłanna. I, być może, kryło się w tym również i to. Ale
o wiele istotniejszy, jak sądzę, jest fakt, że kierowały nią
te same pobudki. I że w równym stopniu nie można jej było
ufać.
- Co ma pani na myśli, mówiąc o pobudkach?
Stara kobieta wbiła spojrzenie w podłogę. - Trudno
wytłumaczyć, kim był Mardo, komuś, kto go nie znał, a jest
to zupełnie zbędne, jeżeli się go znało. Kiedy rozważa się
dokładnie wszystko, co powiedział, widać, że to doktrynalne
bzdury, abrakadabra, zbiór niedojrzałych koncepcji
przemieszanych z pustymi, górnolotnymi słowami. Ale mimo to
przez cały czas wierzyliśmy, że on coś wie, albo że coś
posiada, zna jakieś zaklęcie, które pomoże mu wiele
osiągnąć. Nie mówię tu o charyzmie... choć pod tym względem
niczego Mardo nie brakowało. Mam na myśli coś bardziej
konkretnego. Odnosiło się wrażenie, że kierują nim jakieś
zewnętrzne siły, których nawet w pełni nie był w stanie
pojąć.
- I powiedziała pani, że Miriella również sprawiała takie
wrażenie.
- Tak, tak, coś nią kierowało. I tu również nie wiem, czy
sama pojmowała naturę tego zjawiska. Ale ono kierowało nią w
równym stopniu co Mardem. Dostrzegł to w niej i dlatego
darzył takim zaufaniem.
- Ale jednak wszystko wskazuje na to, że miał zamiar ją
zabić.
Westchnęła. - Opuściłam świątynię z powodu... Nie, może
lepiej wyjaśnię panu powody, dlaczego do niej przystąpiłam.
Uważałam się za osobę poszukującą, ale to było tylko
oszukiwanie samej siebie, wiedziałam, że jestem tylko
znudzona. Znudzona i stara... Zbyt stara na inne rozrywki.
Świątynia była dla mnie mrocznym, pełnym przemocy romansem,
którego postacie ciągle się zmieniają. Pochłonęło mnie to
całkowicie. I przez cały czas miało się uczucie, że Griaule
jest tuż, tuż. Jego mrożące krew, łuskowate jestestwo... Ta
straszliwa, zimna moc. - Zadygotała. - W każdym razie dwa
lata temu wyczułam, że sprawy przybierają poważny obrót, że
wielkie dzieło, o którym Mardo od dawna mówił, wreszcie
dokona się. Przeraziło mnie to. A strach otworzył mi oczy na
fałsz i zło świątyni
- Czy wie pani, co to było za... wielkie dzieło?
Zawahała się. - Nie.
Przyglądał się jej, przekonany, że coś przed nim ukrywa.
- Nie mam nikogo, kto mógłby mi to wyjaśnić - powiedział. -
Członkowie kultu zeszli do podziemia.
- Być może, istotnie zeszli do podziemia, ale nawet
obecnie niektórzy z nich mnie obserwują. Jeżeli zdradzę
tajemnicę, zabiją mnie.
- Mogę wezwać panią do złożenia zeznań przed sądem.
- Może pan - potwierdziła. - Ale nie powiem nic więcej.
A poza tym nie będę zbyt wiarygodnym świadkiem. Prokurator
może zapytać o moją przeszłość, a na to pytanie nie
odpowiem.
- Domyślam się, że owe wielkie dzieło miało jakiś związek
z Griaulem.
Wzruszyła ramionami. - Wszystko miało z nim związek.
- Nie może mi pani udzielić jakiejś wskazówki? Jakiejkolwiek.
- Powiem panu tylko jedno. Musi pan zrozumieć istotę kultu.
Nie tyle czcili oni Griaule'a, ile wynieśli swój strach
przed nim do rangi kultu. Mardo uważał, że istnieje pewien
szczególny związek między nim a Griaulem. Uważał, że jest
duchowym potomkiem pierwszego czarnoksiężnika, który dawno
temu prowadził walkę ze smokiem... swego rodzaju rytualnym
przeciwnikiem, zarówno czcicielem jak i wrogiem. Tego
rodzaju dwoistość pociągała Marda, uważał ją za szczyt
wyrafinowania.
Korrogly starał się ją naciskać dalej, ale nie chciała
powiedzieć nic więcej i wreszcie poddał się. - Czy Miriella
wiedziała, co on zamierza?
- Wątpię. Zaufanie, jakim Mardo ją obdarzał, ograniczało
się jedynie do spraw materialnych, dzieło natomiast było
czymś innym, czymś magicznym. Poważnym. I to mnie
niepokoiło. Nie chciałam, żeby sprawy stawały się poważne.
Zaczęłam się bać. Ludzie znikali, rozmowy prowadzono tylko
szeptem. Ciemność, jaka panowała w świątyni, zdawała
przesączać się wszędzie. W końcu nie mogłam już tego znieść.
Poczęłam spostrzegać pewne rzeczy. Być może, zawsze je
dostrzegałam, ale wolałam udawać, że ich nie widzę. W każdym
razie uświadomiłam sobie, jak niebezpieczna stała się moja
nuda, jak pozwoliłam jej sobą kierować. Zrozumiałam, że
Mardo Zemaille ze swoją energią i siłą jest złym
człowiekiem... złym w najgorszym znaczeniu tego słowa.
Próbował opanować sztukę czarnoksięską, która obumarła dawno
temu, zabrakło bowiem wyznawców wystarczająco zepsutych, by
zechcieli kopać w mrocznym podglebiu, gdzie ukryte są
korzenie takiej mocy.
- Co pani zauważyła?
- Rytualne tortury... Ofiary.
- Ofiary z ludzi?
- Być może... Nie mam pewności. Ale wierzę, że
Mardo był do tego zdolny.
- A więc przypuszcza pani, że chciał złożyć Miriellę w
ofierze?
- Trudno mi w to uwierzyć. Uwielbiał ją do szaleństwa.
Ale owszem, być może, uznał, że aby ukończyć wielkie dzieło
musi poświęcić coś dla niego najcenniejszego. Może ona o tym
nie wie, ale sądzę, że Mardo mógł o tym myśleć.
Korrogly patrzył, jak cienie liści drżą na zalanej
słońcem podłodze. Czuł się zmęczony, wyobcowany. Co ja tu
robię, pomyślał, rozmawiając z tą starą damą o złu, usiłując
udowodnić, że to smok popełnił morderstwo, co ja tu robię?
- Wspomniała pani o wzajemnym zaufaniu, jakim się
darzyli.
- Tak. Mardo wyraźnie wszystkim oznajmił, że jeżeli coś
się z nim stanie, ona ma zostać przywódczynią świątyni. To
było coś...
- Co? - spytał Korrogly.
- Chciałam powiedzieć, że zawsze podejrzewałam istnienie
między nimi tajnej więzi. To był jeszcze jeden powód
zaufania Marda. W każdym razie przypuszczam, że spisał
dokumenty, które mogły zapewnić jej jakiś rodzaj prawnej
sukcesji. Bardzo przywiązywał wagę do tego rodzaju
szczegółów. - Pochyliła głowę na bok, jakby próbując
odczytać z jego twarzy coś nieokreślonego. - Wydaje się pan
być zaskoczony. Nigdy dotąd nie spotkałam adwokata, którego
wyraz twarzy byłby tak przejrzysty.
Nie udało się, pomyślał. Nawet moja twarz mnie zdradza.
- Nie miałem pojęcia, że związek między nimi został w
jakiś sposób uprawomocniony - wyjaśnił.
- Być może, nie został. Nie jestem pewna. Ale jeśli
mam rację i tak się stało, będzie pan miał nie lada kłopoty z
.N:27
odnalezieniem tych dokumentów. Mardo nigdy nie poszedłby do
adwokata. Jeżeli istnieją, najprawdopodobniej zostały ukryte
gdzieś w świątyni.
- Rozumiem.
- Co pan sądzi?
Roześmiał się z zakłopotaniem. - Sądziłem, że będzie to
prosta sprawa, ale gdziekolwiek się obrócę, natykam się
na jakieś nowe komplikacje.
- To j e s t prosta sprawa - powiedziała. Jej
pomarszczona twarz ściągnęła się ponuro. - Proszę mi
wierzyć, bez względu na to za jak wielkiego łajdaka uważa
pan Lemosa, jego czyn uniewinnia go całkowicie.
Pewnej nocy, tuż przed rozpoczęciem procesu, Korrogly
odwiedził posterunek straży miejskiej, by jeszcze raz
spojrzeć na narzędzie zabójstwa - Ojca Kamieni, jak nazwał
go Lemos. Stojąc w składzie dowodów rzeczowych i patrząc na
kamień spoczywający pośrodku bibułkowego gniazdka
umoszczonego w blaszanym pudełku, poczuł zmieszanie, które
ogarniało go zawsze przy zetknięciu z jakimkolwiek elementem
tej sprawy. Przez chwilę wydawało się, że w kamieniu
zamknięte jest światło, że jego powierzchnia jest zamglona i
tajemnicza, stanowi mleczne wybrzuszenie cuchnące schowanym
w jej wnętrzu tysiącletnim jajem. W następnej chwili światło
wydawało się piękne i delikatne jak delikatna kwintesencja
jakiejś przerażającej filozofii. A w jego wnętrzu widniała
czarna skaza przypominająca człowieka z uniesionymi rękami.
Podobnie jak sam Griaule, był to przedmiot o nieskończonej
liczbie odcieni, tysiącu możliwych interpretacji i Korrogly
bez trudu mógł uwierzyć, że miejscem jego powstania było
jakieś zagłębienie w ciele smoka. Mimo to jednak wciąż nie
był w stanie uwierzyć w opowieść Lemosa. Ona również miała
swoją skazę, wystarczającą, by zaprowadzić szlifierza na
szafot. Po prostu nie było żadnego sensownego powodu,
przynajmniej żadnego, jaki byłby w stanie odnaleźć Korrogly,
dla którego Griaule chciałby, aby Lemos zabił Zemaillego.
Nawet sam Lemos nie był w stanie wynaleźć motywu, po prostu
w dalszym ciągu zapewniał, że tak było w rzeczywistości, a
samo zapewnianie nie mogło go ocalić. A jednak istniała ta
sama skaza, widoczny w relacji brak spójności, który zmuszał
Korrogly'ego do złagodzenia swojego sądu, do poddania się
pokusie uwierzenia. Cóż to za sprawa, pomyślał. Kiedyś
marzył o podobnej, a teraz gdy ją prowadził, wszystko co
robił, męczyło go, zmuszało do zastanawiania, czy zmarnował
życie.
Uniósł Ojca Kamieni i podrzucił go na dłoni - był
nadspodziewanie ciężki. Jak smocza łuska, jak starożytna
myśl.
Do diabła, pomyślał, do diabła z tym wszystkim.
Powinienem oddać sprawę i ogłosić jakąś nową religię. Tam,
na zewnątrz, istnieje wystarczająco dużo durniów, żeby paru
z nich uznało mnie za mądrego i wspaniałego.
- Zastanawiasz się, kogo by tu zamordować - usłyszał
dobiegający z tyłu głos. - Może swojego klienta?
Był to prokurator, Ian Mervale, szczupły mężczyzna o
arystokratycznym wyglądzie, ubrany w elegancko skrojony
czarny garnitur. Jego czarne włosy, sczesane do tyłu ze
szlachetnie wyglądającego czoła, przetykane były siwizną, a
przymglone, wodnisto-niebieskie oczy, ukryte pod sennie
opuszczonymi powiekami zdawały się zaprzeczać bystremu i
agresywnemu umysłowi.
- Bardziej prawdopodobne, że zajmę się tobą - odparł
sucho Korrogly.
- Mną? - Mervale udał pełne zaskoczenia zdziwienie. -
Jestem z pewnością twoim najmniejszym zmartwieniem. Jeżeli
nie chcesz zamordować swego klienta, to może sędziego
Wymera. Zdaje się, że nie bardzo podoba mu się linia obrony.
- Nie mogę mieć o to do niego pretensji - mruknął
Korrogly.
Mervale przyglądał mu się przez chwilę, a potem pokręcił
głową i roześmiał się cicho. - Kiedy stajemy naprzeciwko
siebie w sądzie, zawsze dzieje się to samo. Wiem, że jesteś
uczciwy, że nie próbujesz niczego lekceważyć. Ale choć zdaję
sobię z tego sprawę, kiedy tylko rozpoczyna się proces,
zaczynam wierzyć, że jesteś fałszywy, że masz w rękawie
jakiś niszczący atut.
- Nie ufasz samemu sobie - stwierdził Korrogly. - Jak
więc możesz ufać komukolwiek?
- Sądzę, że masz rację. Moja największa siła jest również
moją największą słabością. - Zaczął odwracać się w stronę
drzwi, zawahał przez chwilę, a potem rzekł: - Czy nie
napiłbyś się czegoś?
Korrogly po raz ostatni podrzucił na dłoni Ojca Kamieni.
Wydawało mu się, że stał się on jeszcze cięższy. - Sądzę, że
to dobrze by nam zrobiło.
"Ślepa Dama", pub na Chancrey's Lane, był jak zazwyczaj
zatłoczony urzędnikami sądowymi i młodymi adwokatami. Od
ciepła ich ciał lustra wiszące na ścianach zaszły parą.
Strzałki, które chybiły celu, tkwiły w białym tynku albo
poczerniałych belkach, a hałas przekrzykujących się głosów
czynił spokojną rozmowę niemożliwą. Korrogly i Mervale
przecisnęli się przez tłum unosząc wysoko kufle, by im ich
nie rozlano i wreszcie znaleźli wolny stolik z tyłu. Gdy
usiedli, grupa stojących nie opodal urzędników zaczęła
śpiewać sprośną piosenkę. Mervale skrzywił się, a potem
gestem toastu podniósł kufel w stronę Korrogly'ego.
Śpiewacy przeszli do przedniej części pubu. Mervale
usiadł opierając się wygodnie i spojrzał na Korrogly'ego z
czułą protekcjonalnością. Było to przyzwyczajenie wynikające
raczej z nawyków społecznych, nie odnoszące się do pozycji
jego przeciwnika. Mervale był synem właściciela stoczni,
zajmującego się również pożyczaniem pieniędzy i w sposobie
prowadzenia przez niego rozmowy zawsze dawała o sobie znać
pewna klasowa drażliwość. Drażliwość, którą starał się
osłabić udając, że istnieją podstawy do obopólnego szacunku.
- A więc co sądzisz? - spytał Mervale. - Czy Lemos
kłamie? Jest szalony?
- Szalony? Nie. Kłamie? - Korrogly upił łyk rumu. - Za
każdym razem, kiedy uważam, że mam na to pytanie odpowiedź,
zaczynam dostrzegać wszystko z innej strony. Nie chciałbym
na tym etapie podejmować ryzyka i zgadywać. A co ty myślisz?
- Oczywiście, że kłamie! Ten człowiek miał wszystkie
możliwe motywy, by zabić Zamaillego. Córka, interesy. Mój
Boże! Przecież nie mógł postąpić inaczej, tylko go zabić.
Choć muszę przyznać, że jego historia jest pomysłowa.
Wspaniała.
- Rzeczywiście? Mógłbym doprowadzić do tego, że wyszedłby
po kilku latach, gdyby stwierdził, że działał w stanie
ograniczonej poczy