Shepart Lucius - Ojciec kamieni

Szczegóły
Tytuł Shepart Lucius - Ojciec kamieni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Shepart Lucius - Ojciec kamieni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Shepart Lucius - Ojciec kamieni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Shepart Lucius - Ojciec kamieni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lucius Shepard Ojciec kamieni W "Nowej Fantastyce" nr 11/91 przedstawiliśmy Państwu opowiadanie Luciusa Sheparda "Człowiek, który pomalował smoka Griaule'a" rozgrywające się w świecie rządzonym przez starożytnego i wszechpotężnego smoka. Akcja mikropowieści "Ojciec Kamieni" jest osadzona w tej samej, przesyconej magią scenerii i choć sam smok nie jest bohaterem, świadomość jego obecności rzutuje na wszystkie działania postaci tej przewrotnej historii. Utwór otrzymał nagrodę "Locusa" oraz nominację do Hugo w 1990 roku. D.M. To, w jaki sposób Ojciec Kamieni znalazł się w posiadaniu szlifierza kamieni szlachetnych, Williama Lemosa, w dalszym ciągu stanowi temat dyskusji prowadzonych przez mieszkańców Port Chantay. Nie ulega wątpliwości, że Lemos kupił go od Henry'ego Sichiego, Sichi zaś nabył kamień za kilka bel surowego jedwabiu od krawca w Teocinte. I choć sam zainteresowany nigdy tego nie potwierdził, świadkowie mówili, że krawiec odebrał siłą klejnot swojej siostrzenicy, która znalazła go w kępie paproci rosnących pod wargą smoka Griaule'a. Przedmiotem dyskusji pozostaje natomiast, w jaki sposób kamień znalazł się i we właściwym miejscu i czasie. Niektórzy utrzymują, że jest naturalnym wytworem Griaule'a, rezultatem powolnego wydzielania jego ciała - może rodzajem guza - i że posłużył do urzeczywistnienia jego życzeń. Sprawił, że Lemos, który żył w zasięgu jego wpływów, spełnił rozkazy Griaule'a w sprawie kapłana Marda Zemaillego i Świątyni Smoka. Inni skłonni są twierdzić, że choć istotnie Griaule jest cudownym zjawiskiem, istotą wielkości góry, unieruchomioną przed tysiącleciami w czasie magicznego pojedynku, która za pośrednictwem subtelnego narzucania swej woli sprawuje dyskretną kontrolę nad mieszkańcami Doliny Carbonales i potrafi manipulować najbardziej oderwanymi zjawiskami, najbardziej złożonywmi wydarzeniami... Ale twierdzenie, że jego guzy lub kamienie nerkowe posiadają właściwości słynnych drogich kamieni... no cóż, wydaje się to dość naciągane. Mówi się, że Lemos po prostu próbował posłużyć się uznanym faktem wpływu Griaule'a, aby usprawiedliwić swoją zbrodnię i że niewątpliwie Ojciec Kamieni stanowi część skarbu smoka, upuszczonego najprawdopodobniej pod wargą przez jednego z tych żałosnych półgłówków, którzy zamieszkują jego wnętrzności. Zgadzają się z tym również oponenci. Czyż sądzicie, że Griaule nie jest w stanie polecić jednemu ze swych sług, by zostawił kamień w określonym miejscu i o określonej porze? Jeżeli chodzi zaś o proweniencję kamienia, to mamy tu do czynienia z olbrzymią, tajemniczą i niemal nieśmiertelną inteligencją, zamkniętą w cielsku, na którego powierzchni znajdują się lasy, wioski i pasożyty tak wielkie, że mogą zniszczyć miasto. Jeżeli weźmiemy wszystko pod uwagę, to czy możliwość, że Griaule mógł wytworzyć Ojca Kamieni w jakimś ciemnym zakątku swojego wnętrza, jest rzeczywiście aż tak nieprawdopodobna? Jeżeli zaś pominiemy wszelkie te spory, fakty będą przedstawiały się, jak następuje. Pewnej mglistej, lutowej nocy, kilka lat temu, do siedziby straży miejskiej w Port Chantay wtargnął młody chłopak z wiadomością, że Mardo Zemaille, kapłan Świątyni Smoka, został zamordowany, i że jego zabójca, William Lemos, oczekuje przybycia strażników u wrót świątyni. Gdy strażnicy przybyli do chramu położonego kilkaset jardów od nasady cypla Ayler, zastali Lemosa, bladego mężczyznę w wieku czterdziestu trzech lat, o rudawo- blond włosach, miłej, choć nie odznaczającej się niczym szczególnym powierzchowności, szarych oczach i roztargnionym wyrazie twarzy, spacerującego tam i z powrotem przed świątynią. Po nałożeniu mu więzów strażnicy pośpieszyli na niezwykle pusty teren świątyni. W narożnym budynku odnaleźli Zemaillego, który leżał skulony obok ołtarza z czarnego marmuru. Miał strzaskaną czaszkę. Śmiertelny cios zadany został szlachetnym kamieniem o mlecznym zabarwieniu. Jedną stronę miał nieobrobioną, co przy rzucie dawało poręczny chwyt, drugą zaś oszlifowaną w fasetowy wzór o ostrych krawędziach. Strażnicy odnaleźli również Miriellę, córkę Lemosa, leżącą nago na ołtarzu i kompletnie oszołomioną narkotykiem. Wprawdzie Port Chantay był dość dużym miastem, nie tak jednak wielkim, by strażnicy nie zdawali sobie sprawy z konfliktu, jaki istniał między Lemosem i Zemaillem. Żona Lemosa, Patrycja, która trzy lata temu utonęła niedaleko przylądka Ayler (krążyły plotki, że płynęła do kochanka, bogatego szlachcica, mieszkającego na czubku cypla), zapisała swój udział w warsztacie obróbki drogich kamieni córce Mirielli. Miriella zaś, która była niezwykle silnie powiązana ze smoczym kultem i samym Zemaillem, scedowała go na kapłana. Zemaille miał zwyczaj w niektórych swoich rytuałach używać drogocennych kamieni i wkrótce zasoby warsztatu zaczęły drastycznie się zmniejszać. Wyglądało na to, że nieuchronna groźba bankructwa, jak również odejście córki, jej rozpustne życie i bezmyślna pokora wobec kapłana stały się źródłem rozpaczy, jaka ogarnęła Lemosa i popchnęła do zabójstwa. Strażnicy uzyskawszy przyznanie się do winy wsparte wyraźnymi motywami i mnóstwem dowodów rzeczowych, byli głęboko przekonani, że sprawiedliwość zostanie wymierzona szybko i obiektywnie. Nie wzięli jednak pod uwagę przyjętej przez Lemosa linii obrony. Podobnie zresztą jak jego adwokat, Adam Korrogly. - Chyba pan oszalał - oznajmił Lemosowi, gdy szlifierz opowiedział mu swoją wersję wydarzeń. - To jest prawda - rzekł ponuro Lemos. Siedział skulony na krześle w pozbawionej okien rozmównicy. Oświetlała ją przywieszona do sufitu misa wypełniona kawałkami świecącego mchu. Szlifierz przyglądał się swoim dłoniom spoczywającym na drewnianym blacie stołu, jakby nie mogąc pogodzić się z myślą, że go zdradziły. Korrogly, wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych rysach twarzy, sprawiających wrażenie jakby wycięto je w gładkim, białym drewnie, podszedł do drzwi i stojąc przed nimi powiedział: - Rozumiem, co mi chce pan wmówić. - Nie próbuję niczego panu wmawiać - odparł Lemos. - Nie dbam, co pan o tym myśli. To jest prawda. - A powinien pan dbać, co o tym myślę - stwierdził Korrogly odwracając się w jego stronę. - Przede wszystkim wcale nie muszę przyjmować pańskiej sprawy. Po drugie, moje działania będą o wiele skuteczniejsze, jeżeli panu uwierzę. Lemos uniósł głowę i spojrzał Korrogly'emu w oczy z wyrazem takiej beznadziei, że adwokat przez chwilę miał wrażenie, że wzrok uderzył weń z namacalną siłą. - Niech pan robi, co pan uważa - rzekł szlifierz. - A skuteczność pańskich działań niewiele mnie obchodzi. Korrogly podszedł do stołu i pochylił się w przód, opierając się w ten sposób, że rozczapierzone palce jego dłoni niemal stykały się z palcami Lemosa. Szlifierz nie poruszył się. Sprawiał wrażenie, jakby wcale nie dostrzegł bliskości rąk adwokata i wszystko wskazywało na to, że jego przygnębienie jest szczere, nie zaś udawane. Jeśli nie, pomyślał Korrogly, to ten człowiek ma system nerwowy ślimaka. - Chciałby pan, abym przyjął linię obrony, jakiej nikt dotąd nigdy nie stosował - powiedział. - Teraz, kiedy o tym myślę, dziwi mnie dlaczego żaden oskarżony nie próbował do tej pory z niej skorzystać. Wpływ Griaule'a - w każdym razie na Dolinę Carbonales - nie podlega dyskusji. Ale utrzymywać, że realizował pan jego wolę, że jakiś fluid zawarty w kamieniu nakazał panu wystąpić w roli jego przedstawiciela... wykorzystać to jako linię obrony w sprawie o przestępstwo kryminalne... No nie wiem... Lemos jakby go nie słyszał. Po chwili zapytał: - A Miriella... czy wszystko u niej w porządku? Korrogly odparł z irytacją: - Tak, tak, ma się dobrze. Czy słyszał pan, co powiedziałem? Lemos spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Wydaje się, że pańska historia - rzekł Korrogly - wymaga przyjęcia nigdy dotąd nie stosowanej linii obrony. Nigdy. Czy wie pan, co się z tym wiąże? - Nie - odparł Lemos, opuszczając wzrok. - Sędziego wcale nie uszczęśliwia perspektywa tworzenia precedensu i ktokolwiek będzie przewodniczyć sądowi w czasie pańskiego procesu, bardzo będzie się przed tym wzdragał. Jeśli bowiem precedens zostanie ustanowiony, Bóg jeden raczy wiedzieć, ilu łajdaków spróbuje z niego skorzystać, aby uniknąć kary. Lemos milczał przez parę sekund, po czym rzekł: - Nie rozumiem. Co chce pan przez to powiedzieć? Korrogly spojrzał mu w oczy i poczuł się niezręcznie - rozpacz Lemosa sprawiała wrażenie wszechogarniającej. Działał już w imieniu całej rzeszy klientów pogrążonych w apatii, ale nawet najbardziej oszołomieni w pewnym momencie nagle uświadamiali sobie powagę sytuacji i okazywali lęk, desperację. Przez chwilę pomyślał, że Lemos musi być inteligentnym człowiekiem, skoro zdołał wymyślić tak subtelny wybieg, jeżeli istotnie był to wybieg. - Nie musi pan niczego mówić - powiedział Lemosowi. - Po prostu chcę, żeby pan zrozumiał moją sytuację. Gdybym prosił sąd o wyrozumiałość, o uwzględnienie wiążących się z tą sprawą namiętności, wzięcie pod uwagę niegodziwego charakteru zmarłego, jestem pewien, że pański wyrok byłby łagodny. Zemaille nie cieszył się zbytnią sympatią i znalazłoby się wiele osób, które uznałyby pański czyn za akt sprawiedliwości. - Nie, to nie tak - odparł Lemos głosem tak pełnym bólu, że Korrogly na chwilę uwierzył mu całkowicie. - Z drugiej jednak strony - ciągnął dalej - gdybym przyjął linię obrony podsuwaną przez pana, może się okazać, że stanie pan w obliczu o wiele surowszego wyroku, być może nawet najwyższego wymiaru kary. Jeżeli będzie pan chciał bronić się w taki sposób, dla sędziego może to oznaczać, że zbrodnia była popełniona z premedytacją. Mógłby odrzucić możliwość zabójstwa w afekcie. Lemos roześmiał się z przygnębieniem. - Bawi to pana? - spytał Korrogly. - Uważam za uproszczenie myśl, że namiętność i przeznaczenie muszą się nawzajem wykluczać. Korrogly odsunął się od stołu, skrzyżował ramiona i spojrzał na świetlistą kulę wiszącą nad głową. - Oczywiście, nie zawsze tak się dzieje. Nie wszystkie zbrodnie namiętności uznane są za działania pod wpływem afektu. Jest zawsze furtka pozostawiana dla obsesji, dla niepohamowanego impulsu. Chciałem tylko zwrócić pańską uwagę, że sędzia pragnąc uniknąć precedensu, w swoich pouczeniach dla ławy przysięgłych może wykluczyć ewentualne złagodzenie wyroku. Lemos ponownie zamyślił się. - Czy podjął pan decyzję? - nalegał Korrogly. - Nie mogę zrobić tego za pana, mogę tylko zalecać. - Mam wrażenie, że chciałby mi pan zalecić kłamstwo - rzekł Lemos. - Skąd ten pomysł? - Mówi mi pan, że prawda jest ryzykiem, że najlepsze byłoby bezpieczne rozwiązanie. - Po prostu ostrzegam pana przed zagrożeniami. - To doskonały tekst, nieprawdaż? Coś pośredniego między zaleceniem a radą. - Również między winą i niewinnością - rzekł Korrogly w nadziei, że może tym poruszy Lemosa. Szlifierz jednak wbił wzrok w blat stołu i odrzucił kosmyk swych rudawych włosów. - Dobrze - Korrogly podniósł z podłogi teczkę. - Widzę, że chce pan, abym postępował w tej sprawie tak, jak pan to przedstawił. - Miriella - odezwał się Lemos. - Czy poprosi ją pan, żeby przyszła mnie odwiedzić? - Dobrze. - Dzisiaj... Czy poprosi pan dzisiaj? - Mam zamiar zobaczyć się z nią po południu i poproszę ją o to. Ale biorąc pod uwagę, co mówią strażnicy, może nie zgodzić się na cokolwiek, o co będę prosił w pańskim imieniu. Sprawia wrażenie pogrążonej w głębokim smutku. Lemos mruknął coś, a kiedy Korrogly poprosił go, by powtórzył, odparł: - Nic. - Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić? Lemos pokręcił głową. - Wrócę jutro - rzekł Korrogly. Chciał dodać Lemosowi otuchy, ale częściowo zdając sobie sprawę z rozmiarów jego rozpaczy, częściowo zaś pod wpływem nie opuszczającego go ciągle uczucia zażenowania, zrezygnował z tego. Warsztat szlifierza drogich kamieni znajdował się w dzielnicy Almintra, w tej części Port Chantay, która leżała na brzegu oceanu, dotknięta - ale nie opanowana do końca - ubóstwem i rozpadem. Tuziny sklepów i warsztatów mieściły się na parterach starych, pokrytych łuszczącą się farbą domów z pruskiego muru o niesamowicie wyglądających, spiczastych dachach i mansardach. Między nimi Korrogly mógł dostrzec domy bogaczy rozsypane na cyplu Ayler - przestronne dwory o rozległych werandach i pozłacanych dachach, usytuowane wśród gajów palmowych. Morze wokół cypla było gładką przestrzenią koloru jadeitu, pożyłkowaną kremowymi paskami przyboju. Natomiast fale, które pieniły się na plażach Almintry, niosły ze sobą wodorosty, odpadki i kawałki drewna. Tutejsi mieszkańcy, pomyślał Korrogly, muszą być przerażeni. Do niedawna uważali się za wyjątkowych, mając przed oczyma świadectwo sukcesu i piękna, a teraz, gdy odwracają się, by spojrzeć na swoje życie, widzą szczury buszujące w stertach odpadków, kraby biegające po piaszczystych ulicach, żebraków, postępujące zniszczenie domów. Zastanawiał się, czy miało to wpływ na sprawę morderstwa. Nie mógł wprawdzie dostrzec żadnych korzyści wynikających z przestępstwa, ale tyle było tu ukrytych elementów, że nie chciał tracić z oczu możliwości istnienia takiego motywu. Nie wierzył Lemosowi, ale z drugiej strony nie mógł w całości odrzucić wersji opowiedzianej przez szlifierza. To była największa zaleta tej historii - jej nieuchwytność, sposób, w jaki oddziaływała na przesądną naturę obywateli, jak wykorzystywała rozległe i subtelne metody Griaule'a po to, by siać zamęt w umyśle człowieka powołanego do wyrokowania w tej sprawie. Trybunał będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. I ja też, pomyślał. Nie mógł zlekceważyć wyzwania, przed którym stanął. Tego rodzaju sprawa trafia się bardzo rzadko i jej materiały tak zgrabnie dostosowane do prawniczej rozgrywki, do kuglarskich sztuczek, które zmieniały prawo w grę, dawały mu szansę na sławę. To, że nie był w stanie odrzucić opowieści Lemosa, mogło wynikać z nadziei, że szlifierz mówił prawdę i że istotnie zaistniał precedens. Zaczynał sobie uświadamiać, że potrzebował czegoś widowiskowego, czegoś wyjątkowego i poruszającego, by przebudzić swoje stare nadzieje i entuzjazm, by ożywić poczucie własnej wartości. Przez dziewięć lat, od chwili przyjęcia do palestry, poświęcił się w pełni praktyce adwokackiej i wyrobił sobie nazwisko. Było to zresztą wszystko, czego mógł się spodziewać, on - syn biednego rolnika. Widział mniej uzdolnionych adwokatów, którzy zdobyli o wiele większe powodzenie i zrozumiał to, co powinien był zrozumieć od samego początku - że Prawo podlega niepisanym prawom pozycji społecznej i powiązań rodzinnych. W wieku trzydziestu trzech lat był idealistą, którego ideały zaczynały się chwiać, ale którego fascynacja prawną grą wcale nie uległa zmniejszeniu. To sprawiało, że groził mu niebezpieczny cynizm - niebezpieczny przez to, że tworzył w nim mieszankę starych cnót i nowych, na wpół uświadamianych przymusów. Ostatnio opary tej mieszanki wywoływały u niego zmienność nastrojów aż po depresję i odstępowanie od dawnych zasad. Znajduję się, pomyślał, w tym samym stanie co Almintra. Uformowane na fundamencie trwałych wartości, pracujące społeczeństwo, które niegdyś miało nadzieję na lepszą, pomyślną przyszłość, teraz zaś staczało się w nędzę. Mieszkanie szlifierza znajdowało się na drugim piętrze jednego z budynków z pruskiego muru, bezpośrednio nad warsztatem, i tam właśnie Korrogly przeprowadził rozmowę z Miriellą. Była szczupłą, dwudziestoparoletnią kobietą, miała długie, czarne włosy, orzechowe oczy i twarz w kształcie serca, ale na jej urodę nakładało się jednak piętno rozpusty. Ubrana była w czarną suknię z koronkowym kołnierzem, lecz swobodna poza niezbyt zgadzała się z żałobnym charakterem ubrania, czy też z okazywaną boleścią. Policzki miała nabrzmiałe od płaczu, zaczerwienione oczy, ale mimo to paliła powyginane, zielone cygaro leżąc na sofie z jedną nogą na podłokietniku, a drugą na oparciu, wcale nie kryjąc przed oczami Korrogly'ego zacienionej szczeliny między udami. Zdawało się, że żałoba dała jej możliwość sięgnięcia po inną formę wyrażenia rozwiązłości i Miriella skorzystała z niej w pełni. Jesteśmy dumni z naszego maleńkiego skarbu, prawda? - pomyślał Korrogly, i bardzo lubimy go wietrzyć. Ale Miriella Lemos mimo całej swej rozwiązłości była niezwykle atrakcyjną kobietą i choć Korrogly oceniał ją dość ostro, to jako człowiek samotny czuł też do niej pociąg. Powietrze pełne było zastarzałych zapachów z kuchni i w środkowym pokoju panował typowy dla kawalera bałagan - brudne talerze, skłębione stosy ubrań i książek porozrzucane na meblach pamiętających lepsze czasy. Stała tam sofa, dwa fotele o wyświechtanych i zatłuszczonych obiciach, wytarty brązowy dywan z wyblakłym niebieskim wzorem, mały porysowany stolik z kilkoma szkicami w ramkach. Jeden z nich przedstawiał podobną do Mirielli kobietę trzymającą w ramionach dziecko - blade światło zimowego słońca rzucało refleksy na szkło, nadając rysunkowi mistyczną mglistość. Na ścianach wisiało kilka obrazów. Największy przedstawiał Griaule'a na wpół pogrzebanego pod wiekowymi nawarstwieniami ziemi i traw, spod których widoczny był jedynie fragment skrzydła i cała masywna głowa wielkości wzgórza. Obraz ten, jak zauważył Korrogly, sygnowany był W. Lemos. Odsunął na bok brudne ubrania i przysiadł na krawędzi fotela odwrócony twarzą w stroną Mirielli. - A więc to pan jest adwokatem mojego ojca - stwierdziła wydmuchując strumień siwego dymu. - Nie sprawia pan wrażenia zbyt kompetentnego. - Może być pani pewna, że jestem - odparł Korrogly, który spodziewał się jej wrogości. - Jeżeli oczekiwała pani jakiegoś siwowłosego starca z wysmarowanymi atramentem palcami i zmiętymi notatkami sterczącymi z kieszeni kamizelki, to... - Nie - powiedziała. - Miałam nadzieję, że będzie to ktoś taki jak pan. Ktoś o znikomym doświadczeniu i niewielkich umiejętnościach. - O ile się nie mylę, oczekuje pani, że ojciec otrzyma surowy wyrok. Jest pani rozgoryczona. - Rozgoryczona? - Roześmiała się. - Zanim zabił Marda pogardzałam nim. Teraz go nienawidzę. - Mimo że uratował pani życie? - Tak to panu przedstawił? - Znowu się roześmiała. - To wyglądało nieco inaczej. - Była pani pod wpływem narkotyku - rzekł. - Leżała naga na ołtarzu. Przy ciele Zemaillego znaleziono nóż. - Spędziłam również i inne noce leżąc na ołtarzu dokładnie w takim samym stanie - odparła - i nigdy nie spotkało mnie nic poza przyjemnością. - Uśmieszek kogoś dobrze zdającego sobie sprawę z tego, co mówi, wyraźnie zdradzał charakter tej przyjemności. - A jeżeli chodzi o nóż, to Mardo zawsze był uzbrojony. Ciągle zagrażali mu tacy durnie jak mój ojciec. - A czy pamięta pani samo morderstwo? - Pamiętam, że słyszałam głos ojca. Myślałam, że mi się to śni. Potem usłyszałam trzask, odgłos pękania. Spojrzałam do góry i zobaczyłam, jak Mardo pada z zakrwawioną twarzą. - Jej ciało napięło się, gdy spojrzała w sufit. Wspomnienie wyraźnie sprawiało jej przykrość, potem jednak, jakby nim podniecona, przesunęła dłonią po brzuchu i udzie. Korrogly odwrócił wzrok, czując narastający żar w dole brzucha. - Pani ojciec twierdzi, że było tam dziewięciu świadków, dziewięć zakapturzonych postaci. Wszystkie uciekły z komnaty. Żadna z nich potem się nie zgłosiła. Czy wie pani, kto to mógł być? - Po co miałyby się zgłaszać? By doświadczyć dalszych prześladowań ze strony ludzi, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia, co Mardo chce osiągnąć? - A co chciał osiągnąć? Bez słowa wydmuchnęła kolejny strumień dymu. - To pytanie zostanie pani zadane również w sądzie. - Nie zdradzę naszych tajemnic - odparła. - Nie dbam o to, co się ze mną stanie. - Podobnie jak pani ojciec... tak przynajmniej twierdzi. Jest bardzo przygnębiony i chciałby panią zobaczyć. Parsknęła pogardliwie. - Zobaczę go na szafocie. - Proszę pani - rzekł Korrogly. - Bez względu na to, co pani ojciec uczynił, on naprawdę wierzy, że zrobił to, by panią ocalić. - Nie wiem, w co on wierzy - powiedziała siadając i wbijając w niego nieruchome, pełne jadu spojrzenie. - Pan wcale go nie rozumie. Udaje pokornego rzemieślnika, rękodzielnika, dobrego, uczciwego poczciwca. Ale w głębi duszy uważa się za kogoś lepszego. Często powtarzał, że życie wciąż rzucało mu kłody pod nogi, uniemożliwiając zajęcie odpowiedniej pozycji społecznej. Uważa, że cierpi z powodu swojej inteligencji. Jest kunktatorem, człowiekiem przebiegłym. A jego pech wynika z tego, że wcale nie jest tak inteligentny, jak sądzi. Wszystko partaczy. Pierwsza część jej wypowiedzi tak dokładnie zgadzała się z opinią Korrogly'ego o Lemosie, że aż odebrało mu mowę. To, że usłyszał swoje wrażenia wypowiedziane przez Miriellę, z jednej strony umocniło jego uczucia, z drugiej zaś - ponieważ w tak oczywisty sposób była wrogo nastawiono do ojca - zaprzeczało tym wrażeniom. - Być może - odparł i starając się ukryć swoje zmieszanie zaczął przekładać papiery. - Ale wątpię w to. - Och, przekona się pan - powiedziała. - Jeżeli jest jedna cecha mojego ojca, o której w końcu się pan przekona, to jest nią zdolność do oszustwa. - Odchyliła się ponownie na oparcie sofy, jej suknia podwinęła się wysoko odsłaniając udo. - Chciał zabić Marda od pierwszej chwili, gdy się z nim związałam. - W kącikach jej ust pojawił się uśmieszek. - Był zazdrosny. - Zazdrosny? - zapytał Korrogly. - Tak... Tak jak zazdrosny bywa kochanek. Uwielbiał mnie dotykać. Korrogly nie odrzucił natychmiast możliwości kazirodczego pożądania, ale przejrzawszy w myśli to, co zgromadził na temat Lemosa, postanowił nie brać pod uwagę oskarżeń Mirielli. Była tak głęboko związana z Zemaillem i jego stylem życia, że nie można było wierzyć w nic, co mu powiedziała. Była zgubiona, pogrążona bez reszty w rozwiązłości. Smród panujący w tych pokojach, pomyślał, jest prawie nie do odróżnienia od odoru jej zepsucia. - Dlaczego pogardza pani swoim ojcem? - zapytał. - Z powodu jego pompatyczności - powiedziała. - I nudziarstwa. Jego zapleśniałej koncepcji szczęścia, nieumiejętności korzystania z życia, jego nudnego istnienia, jego... - Wszystko to brzmi niezbyt dojrzale - stwierdził. - Przypomina reakcję upartego dziecka, któremu odmówiono ulubionej zabawki. Wzruszyła ramionami. - Być może. Wyganiał moich adoratorów, przeszkodził mi zostać aktorką... a mogłabym być dobrą aktorką. Wszyscy tak mówili. Ale to, czym jestem, czym byłam, nie ma żadnego wpływu na to, co powiedziałam. I nie ma żadnego wpływu na to, co zrobił mój ojciec. - Wpływu... być może. Ale dowodzi, że nie jest pani w najmniejszym stopniu zainteresowana udzieleniem mu pomocy. - Nie robiłam z tego tajemnicy. - Nie, nie robiła pani. Ale opowieść o pani emocjach pomoże mi wykazać, że jest pani mściwą dziwką i że dla pani prawdą jest to, co może zaszkodzić ojcu. Nie ma to żadnego związku z tym, co się stało naprawdę. Próbował ją rozzłościć. Chciał ustalić stopień jej wrażliwości. Była to informacja, która mogła się przydać w czasie procesu. Ale Miriella tylko uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Skrzyżowała nogi i końcem cygara nakreśliła wzór w powietrzu. Jest bardzo opanowana, pomyślał, bardzo. Ale w sądzie będzie to działać przeciwko niej. Postawi to Lemosa w korzystniejszym świetle, ukaże go jako cierpliwego, dbającego ojca, ją zaś jako niewdzięczną żmiję. Oczywiście, byłoby to bardziej przydatne, gdyby taktyka obrony opierała się na wewnętrznym przymusie, na źle ukierunkowanym afekcie. Korrogly jednak wierzył, że zdoła ubarwić swą obecną linię obrony tymi szczegółami i dzięki nim zdobędzie sympatię sądu. - No cóż - powiedział wstając. - Być może, później będę miał jeszcze parę pytań, ale nie widzę powodu, żebyśmy obecnie dalej ciągnęli tę rozmowę. - Uważa pan, że już mnie pan złapał, prawda? - Złapał? Nie rozumiem, co pani ma na myśli. - Wydaje się panu, że mnie pan rozgryzł? - Prawdę mówiąc, tak. - I będzie pan chciał odpowiednio przedstawić mnie w sądzie? - Jestem pewien, że musi pani się z tym liczyć. - Och, ale chciałabym to usłyszeć. - Dobrze. Nakreślę obraz zepsutej, samolubnej istoty, która do nikogo nie żywi żadnych prawdziwych uczuć. Nawet jej ból po kochanku wydaje się być zaledwie swoistą ozdobą, dodatkiem do czarnej sukni. A w swoim zwyrodnieniu, oszołomiona narkotykami i czarną magią, zdeprawowana rytuałami smoczego kultu, potrafi wzbudzić w sobie tylko takie uczucia, które w jej pojęciu mogą posłużyć jej własnym celom. Może chciwość. I żądza zemsty. Zachichotała leniwie. - Czy uważa to pani za nietrafne? - Wcale nie, adwokacie. Bawi mnie tylko, że wiedząc to wszystko, ma pan nadzieję, że zdoła wykorzystać tę wiedzę na swoją korzyść. - Odwróciła się na bok, opierając głowę na dłoni. Suknia owinęła się wokół niej, odsłaniając jeszcze większy kawałek bladego, jędrnego ciała. - Będę oczekiwała na nasze następne spotkanie. Być może, do tej pory pański pogląd na stan rzeczy skomplikuje się jeszcze bardziej i będzie pan miał do mnie ciekawsze pytania. - Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie już teraz? - Ależ tak, oczywiście. - Przetoczyła się na plecy, zezując w jego stronę. - Ten pani pokaz, ta suknia podwinięta do pasa i wszystkie inne gierki... Czy ma to mnie podniecić? Skinęła głową. - Mhmm. Działa? - Po co? - zapytał. - Jaką, według pani, przyniesie to korzyść? Czy przypuszcza pani, że dzięki temu będę bronił pani ojca z mniejszym zapałem? - Nie wiem... A byłoby tak? - Na pewno nie. - W takim razie starałabym się na próżno - odparła. - Ale nic nie szkodzi. Nie mógł oderwać spojrzenia od jej nóg. - Naprawdę, to nic nie szkodzi - powtórzyła. - Potrzebuję obecnie kochanka. I lubię pana. Jest pan śmieszny, ale mimo wszystko, lubię pana. Wpatrywał się w nią, czując jak gniew przeplata się z pożądaniem. Świadomość, że mógłby ją mieć, zaniepokoiła go. Mógł do niej iść już teraz, w tej właśnie chwili i nic by to nie zmieniło, nie miałoby wpływu na proces, byłoby jedynie poddaniem się słabości. Ale wiedział jednocześnie, że ta zwiększająca się podatność na pokusy świadczyła o grożącym mu upadku moralnym. Odepchnięcie jej nie będzie gestem pruderii, ale obrony. - Będzie nam dobrze - powiedziała. - Mam wyczucie w tych sprawach. Jego oczy przesunęły się po linii uda do białego, przypominającego muszlę wygięcia biodra. Palce jej były długie, smukłe i wyobraził sobie, jak go nimi dotyka. - Muszę iść - powiedział. - Tak, chyba tak będzie lepiej. - Jej głos pełen był szyderczego jadu. - Niewiele brakowało, co? Naprawdę, mógłby pan mieć frajdę. W ciągu następnego tygodnia Korrogly przesłuchał wielu świadków. Był wśród nich również Henry Sichi, który zeznał, że Lemos kupując kamień, był nim tak pochłonięty, tak zaabsorbowany, że aby dobić targu, Sichi musiał szturchnięciem przywołać go do świadomości. Rozmawiał z licznymi członkami cechu Lemosa i wszyscy oni wyrazili chęć świadczenia o jego łagodności i uczciwości. Mówili o nim jako o człowieku pochłoniętym pracą, tak, że stawał się niemal roztargniony i kreślił przy tym sylwetkę całkowicie odmienną od tej, jaką przedstawiła Miriella. Korrogly znał sporą liczbę osób, które w życiu publicznym sprawiały wrażenie wzorowych członków społeczeństwa, ale prezentowały całkowicie odmienne oblicze w domowych pieleszach, nie miał jednak wątpliwości, że zeznania braci cechowych wywrą lepsze wrażenie niż te, które złoży Miriella... W gruncie rzeczy cokolwiek Miriella powie w swych zeznaniach, nawet zawarta w nich wrogość, przyniesie korzyść sprawie Lemosa, wszyscy bowiem zwrócą uwagę na ich niegodziwą treść. Odszukał biegłych zajmujących się historią Griaule'a i rozmawiał z ludźmi, którzy osobiście doznali wpływu smoka. Jedyne zeznania sprzeczne z linią obrony złożył stary człowiek, pijak, który miał zwyczaj sypiać na wydmach na południe od cypla Ayler i kilkakrotnie widział Lemosa miotającego kamieniami w drogowskaz. Rzucał je raz za razem, jakby ćwiczył swój śmiercionośny rzut. Alkoholizm starca mógł oczywiście obniżyć wagę jego zeznań, ale mimo to miały one swoje znaczenie. Kiedy Korrogly powtórzył to Lemosowi, szlifierz wyjaśnił: - Często popołudniami spaceruję aż za cypel i niekiedy rzucam kamieniami, żeby się zrelaksować. Był to jedyny talent, jakim odznaczałem się w dzieciństwie i sądzę, że szukałem w tym zajęciu ulgi, kiedy świat stawał się zbyt trudny do zniesienia. Korrogly uświadomił sobie, że jak każdy element materiału dowodowego, podobnie i to zeznanie da się rozmaicie interpretować. Na przykład w ten sposób, że Griaule wybrał Lemosa jako wykonawcę swojej woli ze względu na jego umiejętność rzucania kamieniami i że szlifierz został przez smoka skłoniony do przygotowania się do aktu przemocy. Spojrzał na swojego klienta siedzącego po drugiej stronie stołu. Odniósł wrażenie, że Lemos zaczął w więzieniu szarzeć. Jego skóra, aura jego uczuć nabierały odcienia szarości i Korrogly czuł, że on sam również jest nią dotknięty, że szarość jest kolorem całej tej sprawy, wszystkich jej niejasnych konstrukcji i nieokreślonych prawd, że przenika go i niszczy. Ponownie zapytał, czy może uczynić coś dla Lemosa i ponownie usłyszał, że szlifierz chciałby zobaczyć Miriellę. W niedzielę pod koniec marca Korrogly przesłuchiwał starszą, zamożną kobietę, która niemal do samego morderstwa aktywnie praktykowała w Świątyni Smoka. O kobiecie tej wiedziano jedynie, że nazywa się Kirin. Cała jej przeszłość okryta była tajemnicą. Sprawiało to wrażenie, jakby do chwili swego pojawienia się w kręgu wyznawców kultu w ogóle nie istniała, a po jego opuszczeniu wiodła tajemnicze życie, dając o sobie znać społeczeństwu jedynie za pośrednictwem listów, które od czasu do czasu pisywała do gazet, atakując w nich kult smoka. Przy drzwiach spotkała adwokata tęga, flejtuchowata dziewka, najwidoczniej służąca, i zaprowadziła go do pokoju, który sprawiał wrażenie, jakby wręcz wyrósł z zielonej, liściastej magii. Cały sufit skonstruowany był z fasetonowych świetlików, a pomieszczenie przedzielały rzeźbione, drewniane parawany, całe spowite pnączami i poroślami. Najrozmaitsze rośliny zapełniały przejścia między parawanami, a ich listowie było tak bujne, że zupełnie skrywało doniczki. Słońce oświetlało to bogactwo rozmaitych tonacji zieleni - soczystej bladotrawiastej, morskiej, szmaragdowej, szarozielonej - rzucając na parkiet skomplikowane cienie. Kępy szablastych paproci kołysały się w podmuchach wiatru jak czułki olbrzymich owadów. Korrogly błądził po tym przypominającym dżunglę pokoju prawie pół godziny, czując ogarniającą go coraz silniej irytację, aż wreszcie usłyszał, jak melodyjny kobiecy głos prosi, by się odezwał i pomógł odnaleźć się wśród roślin. Chwilę później stanęła obok niego siwowłosa, wysoka kobieta ubrana w długą do ziemi suknię z szarego, lejącego się jedwabiu. Jej twarz, koloru starej kości słoniowej, była pobrużdżona i jak spostrzegł Korrogly, malowała się na niej surowość i podejrzliwość. Zrywała najbliżej położone liście, jej dłonie poruszały się bez przerwy, jakby przesuwała paciorki różańca jakiejś medytacyjnej religii. Mimo podeszłego wieku promieniowała energią i Korrrogly odniósł wrażenie, że wystarczyło zamknąć oczy, by pomyśleć, że znajduje się w towarzystwie młodej, pełnej życia kobiety. Skierowała go w stronę ławki w kącie pokoju i usiadła obok niego patrząc na soczystą zieleń sanktuarium. Bez przerwy zrywała i oskubywała łodyżki i liście. - Nie ufam adwokatom, panie Korrogly - powiedziała. - Powinien pan o tym wiedzieć. - Ja również, proszę pani - odparł w nadziei, że wywoła uśmiech i jakoś złagodzi jej surowy sposób bycia, ale kobieta tylko zacisnęła wargi. - Gdyby reprezentował pan jakiegokolwiek innego klienta, nie zgodziłabym się pana przyjąć. Ale człowiek, który uwolnił świat od Marda Zemaillego, zasługuje na wszelką pomoc z mojej strony... choć nie bardzo wiem, co mogę zrobić. - Miałem nadzieję, że dostarczy mi pani informacji na temat Zemaillego, szczególnie zaś jego stosunków z Miriellą Lemos. - Aha - powiedziała. - O to chodzi. - Sama Miriella nie jest zbyt pomocna, a pozostali uczestnicy kultu zeszli do podziemia. - Boją się. - Czego? Prychnęła z rozbawieniem. - Wszystkiego, panie Korrogly. Mardo zaraził ich strachem. I oczywiście teraz, kiedy już go nie ma, kiedy porzucił ich na pastwę strachu, który sam zaszczepił, uciekli. Świątynia nigdy już nie rozkwitnie. - Oderwała pasek zieleni z palmowego liścia. - Jedyną prawdą Marda było to, że dobrze zaszczepiony strach może stać się podstawą egzystencji. Jest to prawda, która stanowi fundament wielu religii. Miriella wie to równie dobrze. - Proszę mi o tym opowiedzieć. Stara kobieta przesunęła palcami po miotełce bambusowych liści. - To nie jest zła dziewczyna... a przynajmniej nie była taką. To Mardo ją zdeprawował. Deprawował wszystkich. Łamał i zatruwał. Kiedy spotkałam Miriellę po raz pierwszy - było to pięć lat temu - uznałam ją za typową neofitkę. Kiedy przyszła do świątyni, była podnieconą dziewczyną. Żywe srebro, ani chwili nie stała spokojnie. Przypuszczałam, że Mardo ją weźmie - brał wszystkie, które miały ładne buzie - a potem kiedy wypadnie już z jego łaski, stanie się zwykłą wyznawczynią. Ale nie doceniłam Mirielli. Miała w sobie coś, co fascynowało Marda. Początkowo przypuszczałam, że może wreszcie spotkał partnerkę, która zadowalała go seksualnie, bo jak wiedziałam od innych współwyznawców, była... - Kirin zdawała się szukać właściwego słowa - zachłanna. I, być może, kryło się w tym również i to. Ale o wiele istotniejszy, jak sądzę, jest fakt, że kierowały nią te same pobudki. I że w równym stopniu nie można jej było ufać. - Co ma pani na myśli, mówiąc o pobudkach? Stara kobieta wbiła spojrzenie w podłogę. - Trudno wytłumaczyć, kim był Mardo, komuś, kto go nie znał, a jest to zupełnie zbędne, jeżeli się go znało. Kiedy rozważa się dokładnie wszystko, co powiedział, widać, że to doktrynalne bzdury, abrakadabra, zbiór niedojrzałych koncepcji przemieszanych z pustymi, górnolotnymi słowami. Ale mimo to przez cały czas wierzyliśmy, że on coś wie, albo że coś posiada, zna jakieś zaklęcie, które pomoże mu wiele osiągnąć. Nie mówię tu o charyzmie... choć pod tym względem niczego Mardo nie brakowało. Mam na myśli coś bardziej konkretnego. Odnosiło się wrażenie, że kierują nim jakieś zewnętrzne siły, których nawet w pełni nie był w stanie pojąć. - I powiedziała pani, że Miriella również sprawiała takie wrażenie. - Tak, tak, coś nią kierowało. I tu również nie wiem, czy sama pojmowała naturę tego zjawiska. Ale ono kierowało nią w równym stopniu co Mardem. Dostrzegł to w niej i dlatego darzył takim zaufaniem. - Ale jednak wszystko wskazuje na to, że miał zamiar ją zabić. Westchnęła. - Opuściłam świątynię z powodu... Nie, może lepiej wyjaśnię panu powody, dlaczego do niej przystąpiłam. Uważałam się za osobę poszukującą, ale to było tylko oszukiwanie samej siebie, wiedziałam, że jestem tylko znudzona. Znudzona i stara... Zbyt stara na inne rozrywki. Świątynia była dla mnie mrocznym, pełnym przemocy romansem, którego postacie ciągle się zmieniają. Pochłonęło mnie to całkowicie. I przez cały czas miało się uczucie, że Griaule jest tuż, tuż. Jego mrożące krew, łuskowate jestestwo... Ta straszliwa, zimna moc. - Zadygotała. - W każdym razie dwa lata temu wyczułam, że sprawy przybierają poważny obrót, że wielkie dzieło, o którym Mardo od dawna mówił, wreszcie dokona się. Przeraziło mnie to. A strach otworzył mi oczy na fałsz i zło świątyni - Czy wie pani, co to było za... wielkie dzieło? Zawahała się. - Nie. Przyglądał się jej, przekonany, że coś przed nim ukrywa. - Nie mam nikogo, kto mógłby mi to wyjaśnić - powiedział. - Członkowie kultu zeszli do podziemia. - Być może, istotnie zeszli do podziemia, ale nawet obecnie niektórzy z nich mnie obserwują. Jeżeli zdradzę tajemnicę, zabiją mnie. - Mogę wezwać panią do złożenia zeznań przed sądem. - Może pan - potwierdziła. - Ale nie powiem nic więcej. A poza tym nie będę zbyt wiarygodnym świadkiem. Prokurator może zapytać o moją przeszłość, a na to pytanie nie odpowiem. - Domyślam się, że owe wielkie dzieło miało jakiś związek z Griaulem. Wzruszyła ramionami. - Wszystko miało z nim związek. - Nie może mi pani udzielić jakiejś wskazówki? Jakiejkolwiek. - Powiem panu tylko jedno. Musi pan zrozumieć istotę kultu. Nie tyle czcili oni Griaule'a, ile wynieśli swój strach przed nim do rangi kultu. Mardo uważał, że istnieje pewien szczególny związek między nim a Griaulem. Uważał, że jest duchowym potomkiem pierwszego czarnoksiężnika, który dawno temu prowadził walkę ze smokiem... swego rodzaju rytualnym przeciwnikiem, zarówno czcicielem jak i wrogiem. Tego rodzaju dwoistość pociągała Marda, uważał ją za szczyt wyrafinowania. Korrogly starał się ją naciskać dalej, ale nie chciała powiedzieć nic więcej i wreszcie poddał się. - Czy Miriella wiedziała, co on zamierza? - Wątpię. Zaufanie, jakim Mardo ją obdarzał, ograniczało się jedynie do spraw materialnych, dzieło natomiast było czymś innym, czymś magicznym. Poważnym. I to mnie niepokoiło. Nie chciałam, żeby sprawy stawały się poważne. Zaczęłam się bać. Ludzie znikali, rozmowy prowadzono tylko szeptem. Ciemność, jaka panowała w świątyni, zdawała przesączać się wszędzie. W końcu nie mogłam już tego znieść. Poczęłam spostrzegać pewne rzeczy. Być może, zawsze je dostrzegałam, ale wolałam udawać, że ich nie widzę. W każdym razie uświadomiłam sobie, jak niebezpieczna stała się moja nuda, jak pozwoliłam jej sobą kierować. Zrozumiałam, że Mardo Zemaille ze swoją energią i siłą jest złym człowiekiem... złym w najgorszym znaczeniu tego słowa. Próbował opanować sztukę czarnoksięską, która obumarła dawno temu, zabrakło bowiem wyznawców wystarczająco zepsutych, by zechcieli kopać w mrocznym podglebiu, gdzie ukryte są korzenie takiej mocy. - Co pani zauważyła? - Rytualne tortury... Ofiary. - Ofiary z ludzi? - Być może... Nie mam pewności. Ale wierzę, że Mardo był do tego zdolny. - A więc przypuszcza pani, że chciał złożyć Miriellę w ofierze? - Trudno mi w to uwierzyć. Uwielbiał ją do szaleństwa. Ale owszem, być może, uznał, że aby ukończyć wielkie dzieło musi poświęcić coś dla niego najcenniejszego. Może ona o tym nie wie, ale sądzę, że Mardo mógł o tym myśleć. Korrogly patrzył, jak cienie liści drżą na zalanej słońcem podłodze. Czuł się zmęczony, wyobcowany. Co ja tu robię, pomyślał, rozmawiając z tą starą damą o złu, usiłując udowodnić, że to smok popełnił morderstwo, co ja tu robię? - Wspomniała pani o wzajemnym zaufaniu, jakim się darzyli. - Tak. Mardo wyraźnie wszystkim oznajmił, że jeżeli coś się z nim stanie, ona ma zostać przywódczynią świątyni. To było coś... - Co? - spytał Korrogly. - Chciałam powiedzieć, że zawsze podejrzewałam istnienie między nimi tajnej więzi. To był jeszcze jeden powód zaufania Marda. W każdym razie przypuszczam, że spisał dokumenty, które mogły zapewnić jej jakiś rodzaj prawnej sukcesji. Bardzo przywiązywał wagę do tego rodzaju szczegółów. - Pochyliła głowę na bok, jakby próbując odczytać z jego twarzy coś nieokreślonego. - Wydaje się pan być zaskoczony. Nigdy dotąd nie spotkałam adwokata, którego wyraz twarzy byłby tak przejrzysty. Nie udało się, pomyślał. Nawet moja twarz mnie zdradza. - Nie miałem pojęcia, że związek między nimi został w jakiś sposób uprawomocniony - wyjaśnił. - Być może, nie został. Nie jestem pewna. Ale jeśli mam rację i tak się stało, będzie pan miał nie lada kłopoty z .N:27 odnalezieniem tych dokumentów. Mardo nigdy nie poszedłby do adwokata. Jeżeli istnieją, najprawdopodobniej zostały ukryte gdzieś w świątyni. - Rozumiem. - Co pan sądzi? Roześmiał się z zakłopotaniem. - Sądziłem, że będzie to prosta sprawa, ale gdziekolwiek się obrócę, natykam się na jakieś nowe komplikacje. - To j e s t prosta sprawa - powiedziała. Jej pomarszczona twarz ściągnęła się ponuro. - Proszę mi wierzyć, bez względu na to za jak wielkiego łajdaka uważa pan Lemosa, jego czyn uniewinnia go całkowicie. Pewnej nocy, tuż przed rozpoczęciem procesu, Korrogly odwiedził posterunek straży miejskiej, by jeszcze raz spojrzeć na narzędzie zabójstwa - Ojca Kamieni, jak nazwał go Lemos. Stojąc w składzie dowodów rzeczowych i patrząc na kamień spoczywający pośrodku bibułkowego gniazdka umoszczonego w blaszanym pudełku, poczuł zmieszanie, które ogarniało go zawsze przy zetknięciu z jakimkolwiek elementem tej sprawy. Przez chwilę wydawało się, że w kamieniu zamknięte jest światło, że jego powierzchnia jest zamglona i tajemnicza, stanowi mleczne wybrzuszenie cuchnące schowanym w jej wnętrzu tysiącletnim jajem. W następnej chwili światło wydawało się piękne i delikatne jak delikatna kwintesencja jakiejś przerażającej filozofii. A w jego wnętrzu widniała czarna skaza przypominająca człowieka z uniesionymi rękami. Podobnie jak sam Griaule, był to przedmiot o nieskończonej liczbie odcieni, tysiącu możliwych interpretacji i Korrogly bez trudu mógł uwierzyć, że miejscem jego powstania było jakieś zagłębienie w ciele smoka. Mimo to jednak wciąż nie był w stanie uwierzyć w opowieść Lemosa. Ona również miała swoją skazę, wystarczającą, by zaprowadzić szlifierza na szafot. Po prostu nie było żadnego sensownego powodu, przynajmniej żadnego, jaki byłby w stanie odnaleźć Korrogly, dla którego Griaule chciałby, aby Lemos zabił Zemaillego. Nawet sam Lemos nie był w stanie wynaleźć motywu, po prostu w dalszym ciągu zapewniał, że tak było w rzeczywistości, a samo zapewnianie nie mogło go ocalić. A jednak istniała ta sama skaza, widoczny w relacji brak spójności, który zmuszał Korrogly'ego do złagodzenia swojego sądu, do poddania się pokusie uwierzenia. Cóż to za sprawa, pomyślał. Kiedyś marzył o podobnej, a teraz gdy ją prowadził, wszystko co robił, męczyło go, zmuszało do zastanawiania, czy zmarnował życie. Uniósł Ojca Kamieni i podrzucił go na dłoni - był nadspodziewanie ciężki. Jak smocza łuska, jak starożytna myśl. Do diabła, pomyślał, do diabła z tym wszystkim. Powinienem oddać sprawę i ogłosić jakąś nową religię. Tam, na zewnątrz, istnieje wystarczająco dużo durniów, żeby paru z nich uznało mnie za mądrego i wspaniałego. - Zastanawiasz się, kogo by tu zamordować - usłyszał dobiegający z tyłu głos. - Może swojego klienta? Był to prokurator, Ian Mervale, szczupły mężczyzna o arystokratycznym wyglądzie, ubrany w elegancko skrojony czarny garnitur. Jego czarne włosy, sczesane do tyłu ze szlachetnie wyglądającego czoła, przetykane były siwizną, a przymglone, wodnisto-niebieskie oczy, ukryte pod sennie opuszczonymi powiekami zdawały się zaprzeczać bystremu i agresywnemu umysłowi. - Bardziej prawdopodobne, że zajmę się tobą - odparł sucho Korrogly. - Mną? - Mervale udał pełne zaskoczenia zdziwienie. - Jestem z pewnością twoim najmniejszym zmartwieniem. Jeżeli nie chcesz zamordować swego klienta, to może sędziego Wymera. Zdaje się, że nie bardzo podoba mu się linia obrony. - Nie mogę mieć o to do niego pretensji - mruknął Korrogly. Mervale przyglądał mu się przez chwilę, a potem pokręcił głową i roześmiał się cicho. - Kiedy stajemy naprzeciwko siebie w sądzie, zawsze dzieje się to samo. Wiem, że jesteś uczciwy, że nie próbujesz niczego lekceważyć. Ale choć zdaję sobię z tego sprawę, kiedy tylko rozpoczyna się proces, zaczynam wierzyć, że jesteś fałszywy, że masz w rękawie jakiś niszczący atut. - Nie ufasz samemu sobie - stwierdził Korrogly. - Jak więc możesz ufać komukolwiek? - Sądzę, że masz rację. Moja największa siła jest również moją największą słabością. - Zaczął odwracać się w stronę drzwi, zawahał przez chwilę, a potem rzekł: - Czy nie napiłbyś się czegoś? Korrogly po raz ostatni podrzucił na dłoni Ojca Kamieni. Wydawało mu się, że stał się on jeszcze cięższy. - Sądzę, że to dobrze by nam zrobiło. "Ślepa Dama", pub na Chancrey's Lane, był jak zazwyczaj zatłoczony urzędnikami sądowymi i młodymi adwokatami. Od ciepła ich ciał lustra wiszące na ścianach zaszły parą. Strzałki, które chybiły celu, tkwiły w białym tynku albo poczerniałych belkach, a hałas przekrzykujących się głosów czynił spokojną rozmowę niemożliwą. Korrogly i Mervale przecisnęli się przez tłum unosząc wysoko kufle, by im ich nie rozlano i wreszcie znaleźli wolny stolik z tyłu. Gdy usiedli, grupa stojących nie opodal urzędników zaczęła śpiewać sprośną piosenkę. Mervale skrzywił się, a potem gestem toastu podniósł kufel w stronę Korrogly'ego. Śpiewacy przeszli do przedniej części pubu. Mervale usiadł opierając się wygodnie i spojrzał na Korrogly'ego z czułą protekcjonalnością. Było to przyzwyczajenie wynikające raczej z nawyków społecznych, nie odnoszące się do pozycji jego przeciwnika. Mervale był synem właściciela stoczni, zajmującego się również pożyczaniem pieniędzy i w sposobie prowadzenia przez niego rozmowy zawsze dawała o sobie znać pewna klasowa drażliwość. Drażliwość, którą starał się osłabić udając, że istnieją podstawy do obopólnego szacunku. - A więc co sądzisz? - spytał Mervale. - Czy Lemos kłamie? Jest szalony? - Szalony? Nie. Kłamie? - Korrogly upił łyk rumu. - Za każdym razem, kiedy uważam, że mam na to pytanie odpowiedź, zaczynam dostrzegać wszystko z innej strony. Nie chciałbym na tym etapie podejmować ryzyka i zgadywać. A co ty myślisz? - Oczywiście, że kłamie! Ten człowiek miał wszystkie możliwe motywy, by zabić Zamaillego. Córka, interesy. Mój Boże! Przecież nie mógł postąpić inaczej, tylko go zabić. Choć muszę przyznać, że jego historia jest pomysłowa. Wspaniała. - Rzeczywiście? Mógłbym doprowadzić do tego, że wyszedłby po kilku latach, gdyby stwierdził, że działał w stanie ograniczonej poczy