66. Karen Hawkins - Wyznania lotra

Szczegóły
Tytuł 66. Karen Hawkins - Wyznania lotra
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

66. Karen Hawkins - Wyznania lotra PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 66. Karen Hawkins - Wyznania lotra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

66. Karen Hawkins - Wyznania lotra - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Karen Hawkins Wyznania łotra Strona 2 Słyszała pani historię o talizmanie St. Johnów? Powia­ dają, że jest magiczny! Ten z braci, który go nosi, spotyka prawdziwą miłość. Obecnie pierścionek wisi na wstążce przy płaszczu najprzystojniejszego, Brandona St. Johna. Anne, nowa pokojówka państwa Pemberly, do swojej przyszłej pani, panny Lizy Pritchard, podczas adresowa­ nia zaproszeń na ślub. Strona 3 1 Brandon St. John jest bardzo zmysłowym mężczyzną. Gdy na mnie patrzy, czuję rozkoszne dreszcze aż po... Och, przepraszam! Zapomniałam, z kim rozmawiam. Panna Liza Pritchard do swojego narzeczonego, sir Royce'a Pemberly'ego, na Bond Street, w trakcie szuka­ nia prezentu dla siostry sir Royce'a. - Nie żyje. Tonący w oparach brandy umysł Brandona St. Johna rozpoznał głos młodszego brata. Co on, do diabła, robi w moim śnie? Devon był wystar­ czającym utrapieniem na jawie. - Niemożliwe - odezwał się ktoś inny. - Nie pozwolił­ by sobie umrzeć w taki nudny sposób, we własnym łóżku. Brandon jęknął. Drugi głos należał do jego brata przy­ rodniego, Anthony'ego Elliota, hrabiego Greyleya. Na tym się jednak koszmar nie kończył, teraz bowiem przemówił najstarszy brat Marcus: - Nie jest martwy. Chrapał, kiedy weszliśmy. - Szkoda, że nie możemy podpalić łóżka - powiedział Devon wesołym tonem. - To by go obudziło. Ktoś chwycił go za nogę i szarpnął. - Odejdź - wymamrotał Brandon w poduszkę. Uparta ręka potrząsnęła nim jeszcze raz. 7 Strona 4 - Wstawaj, Brand! Czeka na ciebie praca. - Zdaje się, że nasz brat ma za sobą jeszcze jedną cięż­ - Teraz śpię. ką noc. Ale pozbyć się Devona nie było tak łatwo. Brand chciał wzruszyć ramionami, ale w ostatniej chwi­ - Wstawaj! li zrezygnował z nazbyt gwałtownego gestu. Marcus się Brandon zaczął unosić głowę, ale łupanie w skroniach mylił. Noc wcale nie była ciężka. I w tym rzecz. Po dwóch sprawiło, że się rozmyślił. tygodniach choćby najlepszego romansu Brandon musiał - Poole! - zawołał ochrypłym głosem. - Gdzie jest ten szukać nowego wyzwania. człowiek? Potrzebuję pistoletu. Niestety od dłuższego czasu każda rozrywka wydawa­ - Pistoletu? - W głosie Anthony'ego brzmiało rozba­ ła mu się nudna. Używał życia aż do przesytu, a jedno­ wienie. - Wybierasz się na polowanie? cześnie miał wrażenie, że coś ważnego traci. - Tak. Zapoluję na przeklęte gryzonie, które rozpleni­ Sentymentalne bzdury! Najwyraźniej od brandy robił ły się w moich pokojach. się ckliwy. Od tej pory będzie wierny porto. Uniósł bolą­ - Poole nie może teraz przynieść ci broni - oznajmił cą głowę i zmusił się do uchylenia powiek. Jego oczy prze­ Devon, zawsze chętnie dzielący się złymi wieściami. - Po­ szyło oślepiające światło. Jęknął, a następnie po omacku wiedzieliśmy mu, że umieramy z głodu. Poszedł zobaczyć, zaczął szukać do połowy opróżnionego kieliszka, który czy znajdzie się dla nas jakieś śniadanie. stał przy łóżku. Przełknął piekący trunek i z hukiem od­ Do czarta, co za straszny początek dnia! Brandon nie­ stawił puste naczynie na stolik. nawidził poranków. Akurat o tej porze różne irytująco - Klin? - zaśmiał się Anthony. wesołe typy uwielbiały dręczyć ludzi, którzy potrzebowa­ Brandon wytarł usta grzbietem dłoni i zerknął przez ramię. li snu po nieprzespanej nocy. - Mówcie, czego chcecie, i wynoście się do diabła. - Może zamówimy dzbanek zimnej wody - podsunął - Jaki nieuprzejmy - skomentował Devon. - Spodzie­ Anthony. - To powinno postawić śpiocha na nogi. wałem się przynajmniej powitania. Brand naciągnął poduszkę na głowę. Gardło miał jak - Od Brandona? - W głosie Anthony'ego brzmiało zdu­ dno beczki z solą, szorstkie i suche, a w ustach smak kre­ mienie. - Jeśli nie nosisz spódnicy, nie masz wydatnego dy. Poza tym bolała go głowa, żołądek się burzył. biustu i męża, nie poświęci ci chwili uwagi. Poprzednią noc pamiętał bardzo mgliście. Piękną kobie­ Brandon zastanawiał się przez moment, czy spioruno- tę o złotorudych włosach i grę w karty, w trakcie której wać go wzrokiem, czy zignorować. Po prawdzie, ze wszyst­ stawki zmieniały się od gwinei przez części ubrania po in­ kich braci ten był mu najbliższy. Mimo flegmatycznego ne, dużo bardziej atrakcyjne trofea. Celeste była dla niego sposobu bycia miał więcej energii i determinacji niż osob­ ideałem pod każdym względem: piękna, inteligentna, uta­ nicy hałaśliwi i dwa razy od niego silniejsi. A jego ostry lentowana w łóżku i poślubiona innemu. Mężczyzna nie dowcip niezmiennie wprawiał Brandona w dobry humor. mógł oczekiwać więcej. Z wyjątkiem Brandona St. Johna. Oczywiście nie teraz. O tej porze dnia nikomu nie jest Od stóp łoża dobiegł cierpki głos Marcusa: do śmiechu. 8 9 Strona 5 - Myślałem, że to twój miesiąc miodowy - burknął, ły­ testował Devon, krzywiąc się z niesmakiem. - Cuchnie tu piąc na brata. francuskim burdelem. - Anna i ja wróciliśmy zeszłej nocy, w samą porę na Anthony przekrzywił głowę i zmrużył oczy. spotkanie. - Poznaję te perfumy... Do diabła, spotkanie! Brandon pomasował skronie. - Wynoście się! - huknął Brandon, po czym dźwignął - Zapomniałem. się na łokciu i wskazał drzwi. -. Dajcie mi się ubrać. Po­ - Zauważyliśmy - rzucił Marcus sarkastycznym tonem. tem do was dołączę. W jego niebieskich oczach malowała się surowa naga­ - Oby - powiedział Marcus. - Bo przestaniemy być mili. na. Najstarszy St. John żelazną ręką zarządzał rodzin­ - Mili? Czy to grzecznie włamywać się do czyjegoś do­ nym majątkiem oraz życiem swoim i młodszych człon­ mu i brutalnie budzić gospodarza? ków rodu. - Nie włamaliśmy się, tylko zapukaliśmy. Poole nam Jako drugi pod względem starszeństwa, Brand powi­ otworzył i poinformował, że śpisz. My z kolei oświadczy­ nien bardziej się angażować w finansowe przedsięwzięcia liśmy, że nas to nic nie obchodzi. I weszliśmy. dynastii, ale nawet w młodym wieku Marcus dążył do Brandon postanowił w duchu, że od tej pory jego lo­ kontrolowania wszystkich i wszystkiego, co nieraz przy­ kaj i kamerdyner będzie nosił broń za każdym razem, gdy prawiało rodzeństwo o irytację. otworzy komuś drzwi przed południem. Dlatego w wieku dwudziestu dwóch lat, kiedy większość - Masz pięć minut na ubranie się - oznajmił Marcus. jego przyjaciół piła i oddawała się rozpuście, Brandon zgro­ - Pięć minut? madził tyle pieniędzy, ile zdołał, i kupił dwie zaniedbane - To więcej, niż ja bym ci dał - wtrącił Anthony i obej­ posiadłości niedaleko Shropeshire. Po kilku latach połączył rzał się na drzwi. - Przykro mi, że cię rozczaruję, Bridge- je w jedną, kwitnącą i bardzo dochodową. Od dawna nie ton. Wiem, że chciałeś zobaczyć, jak podpalam jego łóżko. brał pieniędzy z kont bankowych St. Johnów, co bardzo Brandon poszedł za wzrokiem Anthony'ego i zobaczył, denerwowało Marcusa. że w progu w niedbałej postawie stoi jego szwagier. Ni­ Nie żeby Brandon się tym przejmował. Nie usamo­ cholas Montrose, hrabia Bridgeton uśmiechnął się, pod­ dzielnił się dla niego, tylko po to, żeby sobie coś udowod­ chwyciwszy spojrzenie jego przekrwionych oczu. nić. Bardzo się cieszył, kiedy majątek po raz pierwszy - Uroczy poranek, prawda? przyniósł dochód. Szybko jednak stwierdził, że jest już - Idź do diabła - odburknął Brandon. trochę... znudzony. Uczucie to nasilało się przez następ­ Bracia specjalnie przyprowadzili Bridgetona, choć go ne miesiące i lata. Teraz westchnął i spojrzał na Marcusa. nie znosili. A właściwie nienawidzili go, zanim ożenił się - Jak trzeba, to trzeba. - Przetoczył się na plecy i we­ z ich siostrą Sarą. Musiał ją poślubić, bo najpierw skom­ tknął poduszkę pod głowę. - Skoro jesteśmy tu wszyscy, promitował, ale ku zaskoczeniu całej rodziny okazali się zaczynajmy. dobrym małżeństwem. - Nie możemy odbyć narady w twojej sypialni - zapro- Skończony drań udowodnił, że jest oddanym mężem 10 11 Strona 6 i ojcem. Trudno było zachować zdrową nienawiść do Wyszedł z sypialni i zamknął za sobą drzwi. człowieka, który traktował ich siostrę jak księżniczkę. Mi­ Brandon odgarnął włosy z twarzy. Głupi smarkacz. mo to Brandon się starał. Małżeństwo zupełnie go nie interesowało, podobnie jak Usiadł ostrożnie i odrzucił kołdrę. każdego mężczyznę zdrowego na umyśle. Devon potrząsnął głową. St. Johnowie zawsze byli celem wszystkich matek - Na miłość boską, włóż coś na siebie. w mieście. Przez lata kolejne zastawiały sidła na niego al­ Brand wstał bez pośpiechu. Dla większego efektu prze­ bo braci. Najpierw ich podchody go bawiły, po jakimś ciągnął się leniwie, choć musiał chwycić się poręczy łóż­ czasie stały się męczące, a w końcu śmiertelnie nudne. ka, żeby zachować równowagę. Cały świat wirował mu Gardził chciwymi kobietami, którym zależało wyłącznie przed oczami. na jego pieniądzach. Postanowił, że jeśli się ożeni, to je­ - Chodźcie - rzucił Marcus władczym tonem. - Zacze­ dynie z osobą o wysokiej pozycji i majętną. Doszedł bo­ kamy na niego w gabinecie. wiem do wniosku, że związek będzie udany tylko wtedy, I pomaszerował do drzwi. Bracia ruszyli za nim. W pro­ gdy oboje będą sobie równi pod każdym względem. gu Devon się zatrzymał i przekrzywił głowę. W jego nie­ Do pokoju wszedł Poole, niosąc tacę z listem i wyso­ bieskich oczach pojawił się złośliwy błysk. ką szklanką z jakąś żółtą miksturą. - Warta była zachodu? Brand łypnął na nią ponurym wzrokiem. - Kto? - Nie cierpię tego paskudztwa. - Rozkoszna Celeste. Wyraźnie dawała do zrozumienia, - Tak, sir. - Lokaj podał mu naczynie. że wy dwoje możecie stać się kimś więcej niż przyjaciółmi. - Nie chcę. - Myli się. Nie łączy nas nic więcej oprócz krótkiego - Oczywiście, sir. - Poole nie cofał ręki. romansu. - Jesteś niepoprawny. Devon wzruszył ramionami, ale na jego twarzy malo­ - Istotnie, sir. To mój obowiązek. wała się ciekawość. Brand z westchnieniem wziął od niego szklankę, wypił - A właściwie dlaczego? Wszyscy wiedzą, że jej mąż gęsty płyn i otrząsnął się z obrzydzeniem. stoi jedną nogą w grobie... zresztą od dawna. Jest co naj­ - Boże, co to było? - wykrztusił. mniej dwadzieścia lat starszy od Celeste, a kiedy umrze, Kamerdyner odebrał od niego puste naczynie. ona odziedziczy fortunę. Gdybyś się postarał... - Dwa surowe jajka, gotowana ner... -... ubrać, zanim Marcus straci cierpliwość. Idź już, De- - Wystarczy! Nie chcę wiedzieć. von. Chyba nie chcesz, żebym podczas rodzinnej narady Zamknął oczy i próbował oddychać przez nos, żeby zwal­ siedział na golasa. czyć mdłości. Poole odstawił tacę na stół i wziął z niej list. Brat zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale najwyraźniej - Przyszedł dziś rano, sir. się rozmyślił. Gdy służący ruszył do garderoby, Brandon otworzył - Dobrze. Po prostu starałem się pomóc. kopertę. 12 13 Strona 7 Sr. John - Pierścień, sir? Kazał mi pan go schować i pod żadnym Muszę się z tobą zobaczyć. Przyjeżdżam jutro wieczo­ pozorem nie mówić gdzie. rem. Przyślij mi wiadomość, kiedy będziesz wolny. To - Przynieś go. Znajdź też szpilkę i wstążkę. bardzo ważne. Lokaj ukłonił się, po czym sięgnął po małą szkatułkę Twój Wycham stojącą na komodzie. Przez chwilę grzebał wśród łańcusz­ ków do zegarka, aż w końcu wyłowił z nich srebrną ob­ Roger Carrington, wicehrabia Wycham, był jego sta­ rączkę. Gdy wręczył ją swojemu panu, poranne słońce od­ rym kolegą. Poznali się w Eton i choć nigdy nie łączyła biło się od wygrawerowanych na niej runów. ich serdeczna przyjaźń, utrzymywali ze sobą kontakt. Brandon stwierdził, że metal jest dziwnie ciepły. Mat­ - Ciekawe, czego chce? ka wierzyła, że ten, kto ma pierścień, znajdzie prawdzi­ - Sir? wą miłość. Udało się Anthony'emu, który poślubił swo­ - Nic. - Brandon odłożył list na tacę. - Mam nadzieję, że ją Annę niecałe sześć miesięcy po tym, jak dostał moi bracia nie sprawili ci kłopotu, kiedy zjawili się rano. obrączkę. Lecz jeśli chodzi o niego... Był w posiadaniu - O, nie, sir. Już nie spałem. Przykro mi jednak, że pa­ talizmanu od prawie dwóch miesięcy i jeszcze nie zda­ na obudzili. Próbowałem ich powstrzymać, ale mi się nie rzył się żaden cud. udało. Nie żeby tego pragnął. Nieważne, co sądzili bracia, on - Nie można powstrzymać St. Johnów - stwierdził uważał się za szczęśliwego człowieka. Tak naprawdę chciał Brand, po czym zaczerpnął tchu i dodał silniejszym gło­ podstępem zmusić któregoś z nich - może Devona - żeby sem: - Beżowe spodnie i granatowy surdut. uwolnił go od tej śmiesznej rzeczy. Umył się i ubrał w ciągu niecałych dziesięciu minut, co Poole wręczył mu krótką czerwoną wstążkę. Brand było prawdziwym osiągnięciem, zważywszy na skompli­ przywiązał do niej pierścień, a następnie przypiął go do kowane wiązanie fularu. Magiczny napój Poole'a jak zwy­ surduta tuż nad sercem. Czerwień kontrastowała z grana­ kle zdziałał cuda. Brandon czuł się lepiej z każdą chwilą. tową tkaniną, obrączka lśniła. Z zadowoleniem wygładził rękaw nowego surduta. Te­ - No - powiedział z satysfakcją. - To powinno ich zde­ raz był gotów stawić czoło braciom. nerwować. - Poole, moja nowa dewizka, proszę. Nie, zaczekaj. - Istotnie - przyznał Poole. - Tak samo działa na mnie. Lokaj zatrzymał się przy komodzie. Brandon uśmiechnął się szeroko i ruszył do gabinetu. -Sir? - A, jesteś - powitał go Anthony; stał oparty o półkę - Dzisiejsze spotkanie wymaga czegoś specjalnego. - nad kominkiem. - Właśnie... - Nagle jego oczy się rozsze­ Brandon się uśmiechnął. - Czegoś, co zdoła wyprowadzić rzyły. - Talizman. z równowagi moich braci, tak jak oni zirytowali mnie. Devon gwałtownie uniósł głowę. Siedział na krawędzi Poole uniósł brwi. biurka i od niechcenia bawił się mosiężnym przyciskiem - Pierścienia St. Johnów. do papieru. 14 15 Strona 8 - Boże, nie! Tylko nie myśl, że wciśniesz mi to choler- - Gdzie Chase? Sądziłem, że wszyscy mieliśmy się ze­ stwo. Wykluczone! brać. - Jest w moim posiadaniu. Mogę go nosić, kiedy chcę. - Właśnie on jest powodem naszego spotkania - rzekł - Próbujesz mnie zdenerwować - rzucił Devon oskar- Marcus z posępną miną. życielskim tonem. Devon uniósł przycisk, jakby chciał ocenić jego wagę. - Doprawdy? - Nasz ukochany brat wyjechał z miasta dwa dni temu. Brandon minął szwagra i Marcusa, którzy rozsiedli się - Z własnej woli i w dobrym zdrowiu - dodał Marcus. - w fotelach stojących przed kominkiem. Sam wybrał sofę. Niepokojące jest to, że ostatnio często przebywał w towa­ - Jesteś diabłem - wymamrotał Devon. - Już miewam rzystwie wicehrabiny Westforth. koszmary, że znajduję ten diabelski przedmiot pod po­ Westforth. Brandon przez chwilę szukał w pamięci. duszką. - Słyszałem o niej. Wesoła osóbka, prawda? Należy do - Nie podsuwaj mu pomysłów - ostrzegł Anthony, półświatka. mrugając okiem. Marcus skinął głową. Brand zmierzył go spojrzeniem. - To ona. - W przeciwieństwie do ciebie, najdroższy bracie, nie - A gdzie wicehrabia? zamierzam nadziewać cudzych ciastek niespodziankami. Devon wytarł przycisk rękawem. Cud, że nie złamałem sobie zęba. - Zginął cztery lata temu, pędząc kariolką przez Bristol. Anthony parsknął śmiechem. - Postrzelony młokos? - Chciałem podzielić się bogactwem. - Pijany. Na Bristol Road rzucił wyzwanie młodemu W rzeczywistości obrączka, choć wyglądała na starą, nie Oglethorpe'owi. Obaj mieli mocno w czubie. Westforth była dużo warta. Lecz dla St. Johnów stanowiła pamiątkę okazał się trochę bardziej szalony. równie bezcenną, jak irytującą. Żaden nie chciał jej zatrzy­ Devon podrzucił przycisk i wyciągnął rękę... mać z obawy przed rzekomą magiczną mocą. Nie żeby Brandon pochylił się i złapał go w locie, po czym odło­ wierzyli w takie bzdury... Tyle że na samą myśl o ewentu­ żył na stolik, poza zasięg brata. alnych konsekwencjach cierpła im skóra. Ale ponieważ - Dopowiem resztę historii. Od śmierci męża wdowa kiedyś pierścionek należał do matki, nie można było tak przejada jego majątek. po prostu go schować i raz na zawsze o nim zapomnieć. Devon wzruszył ramionami. Brandon zerknął na błyszczący drobiazg, który budził - Coś w tym rodzaju. Ojciec Westfortha, hrabia Rutland, w nim taki lęk, i próbował przypomnieć sobie dzień, kie­ obwinia synową o śmierć syna. Uważa, że to ona zachęca­ dy matka po raz pierwszy nie wsunęła go na palec. Jej sy­ ła męża do szaleństw i była zadowolona, kiedy zginął. Rut­ nowie po kolei wymigiwali się od przyjęcia daru, zwłasz­ land zadbał o to, żeby nie dostała wiele po śmierci męża, cza Chase, który zawsze... ale jakoś wystarcza jej na utrzymanie. Albo raczej wystar­ Rozejrzał się po pokoju. czało. Zastanawiam się, czy nagle nie zabrakło jej pieniędzy. 16 17 Strona 9 - Jednym słowem lady Westforth może polować na bo­ ką irytacją w głosie. - Właśnie dlatego zwołałem dzisiej­ gatego mężczyznę - skwitował Marcus. sze spotkanie. Brandonowi nie podobała się myśl, że jego mały braci­ Brandon bez mrugnięcia popatrzył bratu w oczy. szek znalazł się w szponach takiej kobiety. Chase wyda­ - Zaspałem - powiedział cicho. - Nie będę znowu prze­ wał się bezbronny i podatny na zranienie. praszał. Kiedyś był najbardziej niefrasobliwym z St. Johnów, Marcus zacisnął usta, mierząc się z nim wzrokiem. wciąż robił pozostałym psikusy. Zmienił się raptem przed Anthony westchnął ciężko. rokiem, choć nikt nie wiedział, co się dokładnie wydarzyło. - Dość tego, wy dwaj. Brandonie, powinieneś pamiętać, Powoli stał się zgorzkniały, sprawiał wrażenie, jakby że dziś rano jest rodzinna narada. nienawidził samego siebie, często pił, nawet przed połu­ - Powzięliśmy pewne decyzje. - Devon błysnął w uśmie­ dniem. chu białymi zębami. Brandon z bólem obserwował, jak zawsze szczęśliwy Brandonowi nie spodobał się jego ton. i beztroski Chase marnieje na ich oczach. Dlatego właśnie - Jakie decyzje? bracia zaczęli się wtrącać w jego życie. Nie był już sobą. - Ktoś musi złożyć wizytę tej kobiecie - oświadczył Mar­ - Jak poważnie jest zaangażowany? cus. - Poznać jej plany i w razie konieczności zapłacić. Marcus spochmurniał. Psiakrew! To niemożliwe, żeby... - Jeśli czegoś wkrótce nie zrobimy, poślubi tę kobietę. - Nie odwiedzę kochanki Chase'a. Spłaciłem jego ostat­ - Do diaska! Dlaczego ten głupiec chce się żenić? nią aktorkę, a on omal nie urwał mi za to głowy. Nie po­ Anthony uniósł brew. pełnię drugi raz tego samego błędu. - Niektórzy z nas nie uważają stanu małżeńskiego za Marcus skrzyżował ramiona na piersi. Zacięty wyraz je­ godny ubolewania. go twarzy złagodził uśmiech satysfakcji. Brandon stłumił westchnienie. Niech Bóg wybawi go od - Przegapiłeś naradę. fałszywej błogości młodych żonkosiów. Ciekawe, czy on Brandon odchylił bolącą głowę na oparcie sofy. kiedykolwiek doświadczy prawdziwej? Zaraz jednak skar­ - Bardzo chciałbym wam pomóc, ale jestem dzisiaj za­ cił się w duchu. Najpierw musiałby znaleźć kobietę, której jęty. Zbyt zajęty, żeby prowokować Chase'a do wyzwa­ udałoby się zainteresować go na dłużej niż dwa tygodnie. nia mnie na pojedynek. - Gdzie jest teraz Chase? - Jeśli sam nie możesz pójść, poproś kogoś innego - - Wyjechał poczynić ostatnie przygotowania - odparł podsunął Marcus. - Najważniejsze, żeby sprawa została Marcus. - Trzeba działać, póki nie ma go w mieście. szybko załatwiona. Zważywszy na zmienne usposobienie Chase'a, rzeczy­ To była jakaś myśl. Brandon spojrzał na Devona. wiście był to najlepszy sposób postępowania. - Nie mogę - zastrzegł się pospiesznie najmłodszy brat. - - Natychmiast musimy coś zrobić. Wyjeżdżam z miasta. - Dobrze, że się z nami zgadzasz - rzekł Marcus z lek- - Kiedy? 18 19 Strona 10 - Zaraz. marańczy... Co za różnica? Zaproponuję dziewczynie pie­ - A ja umówiłem się z Anną u modystki - uprzedził niądze, żeby wyjechała z miasta, a ona je przyjmie. z góry Anthony. Wszystkie przyjmują. - Twoja żona z pewnością obejdzie się bez ciebie przez - Zatem ustalone - powiedział Anthony i spojrzał na godzinę - rzekł Brand cierpkim tonem. głowę rodu. - Skończyliśmy? - Najwyraźniej nie znasz swojej bratowej. - Tak, natomiast Brandon dopiero zaczął. - Niebieskie Brandon rozmawiał z Anną wiele razy i musiał przy­ oczy Marcusa rozbłysły. - Chodźmy. Nasz brat ma przed znać bratu rację. Jego żona była taka sama jak ich siostra sobą pracowity dzień. Sara. Obie miały stalowy kręgosłup. Prawdopodobnie dla­ - Myślałem, że zostajecie na śniadanie. tego zostały dobrymi przyjaciółkami. - Zostalibyśmy, ale nie chcemy odrywać cię od obo­ Wspomniawszy Sarę, z nadzieją zerknął na szwagra. wiązków - odparł Marcus chłodno. - Zjemy u White'a. Bridgeton nader gorliwie próbował wkupić się w łaski St. Wyszli w takich dobrych humorach, że Brandon z tru­ Johnów. dem się pohamował, by nie wszcząć burdy na schodach Drań potrząsnął głową, jakby czytał w jego myślach. własnego domu. - Wypadłoby niezręcznie, gdyby ktoś inny niż członek Jeszcze długo po tym, jak ucichły ich wesołe głosy, sie­ najbliższej rodziny załatwiał tak delikatną sprawę. dział na sofie z głową opartą na poduszkach i żałował, że Brandon spiorunował go wzrokiem. nie może zasnąć. - To po co w ogóle przychodziłeś? Co za poranek! Czuł się podle, był zmęczony, w dodat­ Nick uśmiechnął się łagodnie. ku bolał go kark, jakby spał w złej pozycji. Nagle przy­ - Oczywiście, żeby obejrzeć spektakl. pomniał sobie o liście Wychama i westchnął ciężko. N o , Brandon doszedł do wniosku, że naprawdę nie lubi tak. Nie dość, że musiał ratować brata, który po powro­ szwagra. cie do miasta będzie na niego wściekły, to jeszcze przyja­ - Do diabła z tobą. ciel zamierzał obarczyć go swoimi kłopotami. Marcus wstał z fotela. Fatalny sposób na rozpoczęcie dnia. - I w tym nastroju się rozstajemy. Lady Westforth nie jest potulną kobietą jak niektóre znajome Chase'a. Dora­ dzam ci ostrożne podejście. - Jest również piękna - dodał niespodziewanie Devon. - Ma fiołkowe oczy, czyste jak... - Zarumienił się, gdy spo­ strzegł, że wszyscy na niego patrzą. - Przynajmniej tak sły­ szałem. Brandon westchnął. - Aktorka, śpiewaczka operowa czy sprzedawczyni po- 20 Strona 11 - Drugiego takiego trudno znaleźć, prawda? - Dzięki Bogu. Świat dawno by się skończył, gdyby chodził po nim człowiek choć trochę do niego podobny. - Mówisz zupełnie jak matka. - James popatrzył na nią z czułością. - Dobrze cię znowu widzieć, Ver. Tyle czasu 2 minęło. Siostra odwzajemniła uśmiech. Między nimi istniała sil­ na więź. Nie osłabił jej nawet dystans, który od lat dzielił Jest przykrym faktem, że bardzo niewiele kobiet za­ Verenę i jej rodzinę. Może dlatego, że byli bliźniakami, szczycających swoją obecnością sale balowe Londynu ma choć nikt by w to nie uwierzył. Wprawdzie oboje mieli ja­ choć jedną dziesiątą urody i dowcipu tych, które spotyka sne włosy, ale ona o złocistym odcieniu, natomiast James się w najbardziej pospolitych jaskiniach gry. Dlatego tym ciemniejsze, z pasmami brązu. bardziej cenię moją Lizę. Różnili się ponadto kolorem oczu. Vereny były fiołko­ we, jej brata piwne, ale też w kształcie migdałów. Łuko­ Sir Royce Pemberly, próbując rozweselić swojego przy­ wate brwi oboje chyba odziedziczyli po jakimś słowiań­ jaciela, pana Scrope'a Daviesa, który markotnym spojrze­ skim przodku. Ojciec zawsze twierdził, że wywodzą się niem wodził po pannach na wydaniu stojących pod ścia­ z rosyjskiej arystokracji. Z drugiej strony on mówił wie­ ną u Almacka. le niestworzonych rzeczy. Verena odpowiedziała uśmiechem na pytający wzrok - Zagraj przynajmniej jedną partię, żeby zachować Jamesa. zręczność palców. - Ja też się cieszę, że przyjechałeś, mimo że w środku Lady Verena Westforth popatrzyła na karty, które nocy. z wprawą tasował jej brat. W palcach poczuła znajome - Nie było aż tak późno. mrowienie. Zacisnęła ręce i przywołała na usta słaby - Prawie o świcie. A ponieważ minęły miesiące od two­ uśmiech. jej ostatniej wiadomości, zastanawiałam się już, czy nie je­ - Przyjechałeś taki szmat drogi z Włoch, żeby nama­ steś w kłopotach. wiać mnie do złego? Rysy brata stężały, ale po krótkiej chwili w kącikach James uśmiechnął się szeroko. Jego złote włosy lśniły jego oczu pojawiły się zmarszczki wesołości. w porannym świetle. - Zawsze jestem w kłopotach. Ale nie martw się. Lans- - Ty masz talent, a nie złe skłonności. Ojciec mówi... downe'owie urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. Nasze - Oszczędź mi mądrości ojca. On uważa każdą wadę ścieżki są z góry wytyczone. za dar, póki jest dobrze wykorzystana. Verena musiała się uśmiechnąć, choć oczywiście nie Uśmiech brata stał się jeszcze szerszy. uwierzyła w jego buńczuczne zapewnienia. Aż za dobrze 22 23 Strona 12 znała wady Jamesa, większość stanowiła odbicie jej włas­ - Codziennie. - Wypowiedziała to słowo normalnym nych: niecierpliwość, głód ekscytujących przeżyć, głębo­ tonem i z zadowoleniem stwierdziła, że czuje tylko lek­ ko zakorzeniona niechęć do słuchania poleceń. kie ukłucie smutku. Życie z Andrew było krótkie i barw­ - Chciałabym, żebyś przynajmniej zatrzymał się w mo­ ne. Mąż przemknął przez nie jak spadająca gwiazda im pokoju gościnnym. i zgasł. Zostawił jej niewiele poza sercem pełnym wspo­ - Nikt nie wie, że jestem twoim bratem, i lepiej, żeby mnień oraz prawem do Westforth House. Lecz ona ceni­ tak pozostało. To dla twojego dobra. ła sobie jedno i drugie. - Chyba najbardziej brakuje mi je­ - Gdybym musiała dbać o swoją reputację, może bym go śmiechu. się z tobą zgodziła. Ale dzięki ojcu Andrew nie mam cze­ - Muszę oddać twojemu zmarłemu mężowi, że cieszył go chronić. się każdą minutą - przyznał James z nutą zazdrości w gło­ James spochmurniał na wzmiankę o hrabim Rutlandzie. sie. - Mam nadzieję, że to samo będzie można powiedzieć - Nadal usilnie dąży do zniszczenia twojego spokoju? o mnie, kiedy odejdę. - Przy każdej okazji - odparła Verena lekkim tonem, W jego tonie pobrzmiewał dziwny smutek. Verena ob­ choć kosztowało ją to dużo wysiłku. rzuciła brata podejrzliwym wzrokiem. Zawsze wiedziała, że teść jej nie lubi, ale do czasu - Mów, o co chodzi. śmierci Andrew nie zdawała sobie sprawy z siły jego nie­ - Ver, ja nie... chęci. Mąż dbał o to, żeby nie docierały do niej gorzkie - Mów albo napiszę do ojca, że wydajesz się nieswój uwagi czy złośliwe plotki. i przydałaby ci się jego wizyta. Gdy zginął, nie miał kto temperować jego ojca. Hrabia Rut- Oczy Jamesa zapłonęły. land robił wszystko, żeby synowa stała się pariasem, przyjmo­ - Nie zrobisz mi tego! wanym tylko w najniższych kręgach londyńskiej society. - Przekonaj się. Zamierzał usunąć ją z Westforth House, a najlepiej James potarł brodę gestem znanym jej z dzieciństwa, przepędzić z miasta, lecz Verena zamiast uciec, znalazła a świadczącym o zadumie. sobie miejsce w półświatku i uczyniła z rodowej siedziby - Może po prostu przyjechałem zobaczyć, co u ciebie. dom, jakiego nigdy nie miała. - A ojciec naprawdę jest rosyjskim arcyksięciem, jak lu­ - Cholerny Rutland! - warknął James. - Przebiłbym mu bi się przedstawiać. gardło szpadą, gdybym uważał, że to coś pomoże. - Z nie­ - Nic przed tobą nie ukrywam - zapewnił brat i sięgnął obecną miną rozdawał karty na cztery osoby. - Ver, jesteś do kieszeni kamizelki. - Wystarczy nam czasu na małą szczęśliwa? partyjkę, zanim powóz... - Zmarszczył czoło. - Do diaska! - Oczywiście, że tak. Dlaczego pytasz? - O co chodzi? - Nie wiem. Po prostu wydaje mi się, że... jesteś zbyt - Mój zegarek. Zniknął. Miałem go, kiedy wysiadałem samotna. - Brat westchnął i odłożył talię na stół. - Nadal z powozu, bo pamiętam, że sprawdzałem godzinę... tęsknisz za Andrew? - Do licha - mruknęła pod nosem Yerena. 24 25 Strona 13 Wstała z fotela i pociągnęła za sznurek dzwonka moc­ - To nieładnie, żeby dama zachowywała się jak pies, niej, niż to było konieczne. który broni swojej kości. - Ver, co... Lady Westforth tylko uniosła brew. Kamerdyner wes­ - Zaczekaj. tchnął ciężko. Nie usiadła, tylko skrzyżowała ramiona na piersi i utkwi­ - N o , dobrze, zwinąłem go, ale chłopak sobie na to za­ ła spojrzenie w drzwiach. służył. Nie dał mi nawet pól pensa za otworzenie drzwi. Po chwili do pokoju zajrzał wysoki, przeraźliwie chu­ - Co? - wykrztusił James. Już się nie śmiał. - Oczeku­ dy osobnik. jesz napiwku za zwykłe otworzenie drzwi, człowieku? - Wzywała mnie pani? Herberts obrzucił wyniosłym spojrzeniem jego dosko­ - Tak. Wejdź, Herberts. nale skrojony wieczorowy strój. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, błyskając złotym zębem. - Dają go prawdziwi dżentelmeni. - Co mogę dla pani zrobić, milady? James już miał odpowiedzieć, ale uprzedziła go siostra. - Pan Lansdowne zgubił zegarek. - Nawet jeśli pan Lansdowne jest ci winien napiwek, co - Jaka szkoda! kwestionuję, nie wolno ci go okradać. - Podeszła do małe­ James zmarszczył brwi. go stolika i odsunęła go od ściany. - Opróżnij kieszenie. - Vereno, nie rozumiem, dlaczego opowiadasz o tym Kamerdyner zbliżył się do niej z posępną miną. Ze swojemu kamerdynerowi. On nie może wiedzieć... smutkiem potrząsnął głową i wyłożył na blat całą garść - Doprawdy? - Lady Westforth przeszyła sługę wzro­ lśniących przedmiotów. kiem. - No więc? - Dobry Boże! - James aż wstał z krzesła, żeby obejrzeć Herberts zesztywniał. łup: cztery pierścionki, dwie dewizki, ozdobną tabakierkę, - Może i wiem, gdzie jest zegarek tego dżentelmena. zegarek i co najmniej siedem złotych spinek do krawata. A może nie. - Wsadził ręce w kieszenie i zakołysał się na Z podziwem spojrzał na Herbertsa. - Niezły jesteś. Czy piętach. - Pewnie zostawił go w powozie. kiedykolwiek myślałeś o... Auu! - Rozmasował żebra po - Dobrze wiesz, że nie. kuksańcu, który wymierzyła mu siostra. - Za co to było? - Milady, mam nadzieję, że nie sugeruje pani niczego - Za to, co chciałeś powiedzieć - odparła Verena i zwró­ przykrego na temat mojego charakteru - rzekł kamerdy­ ciła się do sługi: - Znasz zasady: żadnego okradania go­ ner urażonym tonem. ści. Za karę wyczyścisz wszystkie srebra w stołowym. Z gardła Jamesa wyrwał się zduszony śmiech. Verena Dwa razy. zignorowała brata. Kamerdyner zamrugał. - Oddaj go, Herberts - rozkazała, podnosząc głos. - Na­ - Dwa razy? Nie sądzi pani, że raz wystarczy? tychmiast. - Dwa razy - powtórzyła lady Westforth surowo. - Al­ Sługa potrząsnął głową. Jego długa, chuda twarz wyra­ bo możesz złożyć wymówienie, a ja na twoje miejsce za­ żała dezaprobatę. trudnię innego kamerdynera. 26 27 Strona 14 Herberts rozprostował ramiona, a jego twarz przybra­ James schował zegarek do kieszonki i z miną znawcy ła wyraz szlachetnego cierpienia. obejrzał tabakierkę. - Dobrze. Wypoleruję całe srebro. Dwa razy. - Już myślałem, że zmieniłaś się w świętą, tymczasem - Dziękuję. To wszystko. ty znalazłaś sobie zabawę. - Tak, milady. - Sługa ruszył do drzwi. W progu raptow­ Verena wyjęła mu z ręki skradziony przedmiot i odło­ nie się odwrócił. - Psiajucha! Omal nie zapomniałem. - Wy­ żyła go na stolik. konał prawie doskonały ukłon i uśmiechnął się zadowolony - Zatrudniłam Herbertsa jako kamerdynera, i nic po­ z siebie. - Dobrze mi poszło, co, proszę pani? - Następnie nadto. Prawda jest taka, że tylko na niego mogłam sobie opuścił pokój. pozwolić. Poza tym wicehrabina Hunterston bardzo mnie James poczekał, aż zamkną się za nim drzwi, i wybuch­ prosiła, żebym go przyjęła, bo nie sprawdził się na ostat­ nął śmiechem. niej posadzie. - Dobry Boże, gdzie znalazłaś tego typa? - Nie rozumiem dlaczego - rzucił James z przekąsem - W stowarzyszeniu, które daje referencje zwalnianym i wziął ze stosu wyjątkowo dużą rubinową szpilkę do kra­ służącym. Prowadzi je wicehrabina Hunterston. Mają tam wata. - A to czyje, tak przy okazji? rozsądne ceny. - Nie mam pojęcia. Herberts zjawił się miesiąc temu, Verena stłumiła westchnienie. Niezależność, choć z po­ ale jestem pewna, że oduczę go złych nawyków. czątku mile widziana, okazała się kosztowna i czasami - Nie da się zreformować kieszonkowca. trochę męcząca. Właściwie nie czasami, tylko zawsze. - Każdy człowiek może się zmienić. - Verena zgarnęła Mimo dezaprobaty dla poczynań ojca była mu cały łup Herbertsa i zaniosła go do swojego sekretarzyka. wdzięczna za to, że w ogóle potrafiła sobie radzić. Rut- Otworzyła górną szufladę i schowała w niej wszystkie land zszargał jej reputację zarówno w towarzystwie, jak precjoza. - Ale teraz mam kłopot. Muszę znaleźć jakiś i w bankach, kiedy po śmierci Andrew odziedziczyła sposób, żeby zwrócić je właścicielom. Westforth House. Stary hrabia wynajął całą armię praw­ - Jeśli chcesz, żebym się tym zajął... ników, żeby uprzykrzyć jej życie i odebrać dom. - Nie. - Zamknęła szufladę i schowała kluczyk do kie­ Wtedy nie pozostało jej nic innego, jak tylko skorzy­ szeni. - Sama to zrobię. stać z umiejętności, które zdobyła dzięki ojcu. Wkroczy­ Brat uśmiechnął się szeroko i wrócił na swoje miejsce. ła do półświatka i tam, przy zielonych stolikach najbar­ Sięgnął po talię i zaczął ją tasować. Verena obserwowała je­ dziej ekskluzywnych londyńskich domów gry, zarabiała go palce. W pewnym momencie James podniósł wzrok i, na utrzymanie, zachowując dużą ostrożność. napotkawszy jej spojrzenie, uśmiechnął się, błyskając bia­ Nie była chciwa. Wygrywała tylko tyle, ile potrzebo­ łymi zębami. Gdyby nie znała go tak dobrze, nie dostrzeg­ wała. Nie chciała zwracać na siebie uwagi i nie musiała ni­ łaby w jego swobodnym zachowaniu śladu desperacji. czego udowadniać. Już nie. Mimo to czasami ją korciło, Usiadła naprzeciwko brata. żeby poddać swój talent sprawdzianowi. - Chodzi o kobietę? 28 29 Strona 15 Dwie karty spadły na podłogę. James poczerwieniał, raz pierwszy go zdradziła, a ty, jako donkiszotowski, ro­ schylił się po nie szybko i włożył je z powrotem do talii. mantyczny głupiec, jej uwierzyłeś. - Nigdy przed tobą niczego nie ukrywałem. James potarł twarz ręką. - Wiem. Byłbyś bardzo głupi, gdybyś próbował. Mów. - W trakcie romansu myślałem, że Sabrina... Cóż, teraz Uśmiech zniknął z jego twarzy. Po długiej chwili brat wiem, że się myliłem. Jej mąż domyśla się prawdy. Jeśli westchnął i powiedział bez ogródek: odkryje, że to ja, będę zgubiony. - Jestem szantażowany. - Nie wracaj tam. Trzymaj się z dala od Włoch, póki - Przez kogo? wszystko się nie uspokoi. Posłał jej wdzięczne spojrzenie. - Nie mogę. Mam zbyt dużo do stracenia. Właśnie za­ - Nie wiem, ale popełniłem we Włoszech błąd, który łatwiałem pewną ważną sprawę... - Zerknął szybko na sio­ może kogoś kosztować życie. strę. - Stracę dużo więcej niż pięć tysięcy funtów, jeśli zo­ - Kogo? stanę tu dłużej niż kilka tygodni. Na policzki Jamesa wypełzł rumieniec. - A co dokładnie ma na ciebie ten szantażysta? - Wolałbym nie mówić. - Listy. A właściwie nie listy, tylko wiersze. Verena milczała przez chwilę. Verena wytrzeszczyła oczy. - Domyślam się, że jest mężatką. - Miłosne? Napięcie widoczne na twarzy brata zmieniło się James uśmiechnął się blado. w szczerą udrękę. - Jestem w tym całkiem dobry, wiesz. - Zbliżam się do kresu wytrzymałości, Ver. Siostra nie zdołała pohamować śmiechu. - Ile chcą pieniędzy? - Na pewno. Jak szantażysta je zdobył? - Jeszcze nie wiem. Kazali mi przyjechać do Londynu. - Miesiąc temu ktoś włamał się do pokoju Sabriny Tutaj się ze mną skontaktują, ale podejrzewam, że zażą­ i ukradł szkatułkę, w której trzymała wiersze. dają co najmniej pięciu tysięcy funtów. Może więcej. - Zabrał coś jeszcze? - Dobry Boże! To majątek. James potrząsnął głową. James się skrzywił. - Zupełnie nic. Ktokolwiek to był, musiał dobrze wie­ - Mąż Sabriny jest... bardzo zazdrosny. dzieć, czego szuka. - Najwyraźniej ma powody. - Jesteś pewien, że chce pieniędzy? Wydaje się niedo­ Brat zarumienił się jeszcze mocniej. rzeczne, że kazał ci tutaj przyjechać, jeśli one są jego je­ - To nie było tak! dynym celem. - Oczywiście. Na twarzy brata odmalowała się troska. - Grasz nie fair. - Właśnie. Zastanawiałem się, czy... Ale nie. Musi cho­ - H m . Niech zgadnę. Jest nieszczęśliwa i samotna, mąż dzić o pieniądze. Czego innego mogliby chcieć? nie zwraca na nią uwagi. Zapewne powiedziała ci, że po Miał rację. 30 31 Strona 16 - W takim razie pozostaje pytanie: ile? Wiedzą, że tu wtarza, że trzeba by greckiego boga, żebyś ponownie wy­ jesteś, w moim domu? szła za mąż. - Na pewno nie. Nikt się nie domyśla, że jestem two­ To była smutna prawda. Choć Verena nie narzekała na im bratem. brak wielbicieli, żadnemu nie oddałaby ręki. Nawet przy­ - Sytuacja bez wyjścia. stojnemu i dwornemu Chase'owi St. Johnowi. Już chwilę - Tak. Jeśli nie zapłacę tyle, ile zażąda ten łotr, odda li­ po poznaniu młodego arystokraty stwierdziła, że mają sty mężowi Sabriny. Nigdzie się nie ukryję, a cała moja zbliżone poczucie humoru. Doskonale się rozumieli, a nie praca... - James oparł łokieć na stole, a czoło na dłoni. - potrafiła całkiem go odtrącić wyłącznie dlatego, że tak Pójdzie na marne. Będę upokorzony. bardzo przypominał jej Jamesa. - Upokorzenie to najmniejsze z twoich zmartwień, je­ - Co robić, Ver? Wiem tylko, że chcą więcej pieniędzy, śli ten człowiek rzeczywiście jest niebezpieczny. niż mogę zebrać. Jestem zgubiony. - Zabił już trzech ludzi. Kłopot polega na tym, że zain­ Verena zagryzła wargę. Jak mogła pomóc bratu, skoro westowałem cały swój kapitał. Nie mam wolnej gotówki. sama musiała walczyć o przetrwanie? Powędrowała wzro­ - Kiedy się z tobą skontaktują? kiem ku talii leżącej na stole. Był pewien sposób. - Lada dzień. - James przełknął ślinę. - Co zrobimy? Dotknęła kart i uśmiechnęła się, gdy po jej plecach - Właściwą rzecz - odpowiedziała Verena z pewnością przebiegł dreszcz podniecenia. Miała dość ukrywania się, siebie, której wcale nie czuła. - Może, jeśli dopisze mi wiązania końca z końcem, ostrożności. Nadszedł czas na szczęście, znajdę bogatego adoratora, który się ze mną śmiałe działanie. Ożywiona jak nigdy w ciągu ostatnich ożeni i w prezencie ślubnym podaruje mi okrągłą sumkę. czterech lat, wzięła do ręki talię, potasowała ją z wprawą Tylko żartowała, próbując rozładować napięcie, ale i rozłożyła na cztery osoby. James od razu się ożywił. - Odwróć górne. - Świetnie! Kręcą się przy tobie jacyś bogaci mężczyź­ James spełnił polecenie. Na wierzchu każdej kupki le­ ni? Potrafiłabyś któregoś skłonić do zaręczyn? żała królowa. Brat uśmiechnął się szeroko. Verena musiała się roześmiać. - Jesteś najlepsza. - James! Nie mam ochoty sprzedawać wolności za pa­ Zrobiło się jej cieplej na sercu. Tęskniła za rodziną. Pró­ rę gwinei. Nawet dla ciebie. bowała wprawdzie zastąpić ją przyjaźniami, ale najczęściej Brat z trudem ukrył rozczarowanie. zrywała je już na samym początku; smutny skutek wycho­ - Oczywiście, że nie. Chociaż z drugiej strony... nie mu­ wania. Uważała, że motto Lansdowne'ów powinno brzmieć: siałabyś za niego wychodzić. Zwodziłabyś go jedynie i ku­ „Zawsze samowystarczalni" albo „Nie ufaj nikomu". siła, a wreszcie oznajmiła, że potrzebujesz pieniędzy na Ale człowiek powinien mieć choćby znajomych, więc rachunek u modystki albo inne bzdury... - Dostrzegłszy zaczęła urządzać kolacje w pierwszy wtorek miesiąca. Za­ uniesione brwi siostry, James uśmiechnął się z przymu­ praszała najróżniejsze osoby, zwykle co bystrzejszych sem. - Wiem, wiem. Tylko się droczę. Ojciec zawsze po- przedstawicieli półświatka. Goście jedli, pili, śmiali się 32 33 Strona 17 i rozmawiali, ona natomiast się starała, żeby jedzenie by­ ło wyśmienite, wino doskonałe, a konwersacja zawsze cie­ kawa. Dlatego chętnie do niej przychodzono. Ostatnie przyjęcie wydala przed niespełna dwoma ty­ godniami. Do stałych gości należał nowy wielbiciel lady Jessup, lord Humford, który wkrótce potem zniknął bez 3 śladu. Szeptano, że miał duże długi z powodu swojego za­ miłowania do hazardu i w związku z nimi stanął przed wyborem: ucieczka z kraju albo więzienie. Na jego miej­ Jest trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, ale tylko sie­ scu Verena też wybrałaby ciekawe podróże. dem grzechów głównych. To oznacza, że człowiek może Spojrzała na brata i poklepała go po ręce. popełnić każdy z nich pięćdziesiąt jeden razy w roku - Nie martw się o pieniądze. Nieważne, ile zażądają i jeszcze zostaje mu tydzień na pokutę. Oczywiście tak szantażyści. Znajdziemy jakiś sposób, żeby je zdobyć. Ale jest wtedy, gdy dopuszcza się tylko jednego grzechu na moich warunkach albo wcale. dziennie. Naprawdę zdeterminowany osobnik nie musi - Dziękuję, Ver! Jesteś pewna, że nie będziesz miała sobie narzucać żadnych ograniczeń. żadnych kłopotów? - Nawet Lansdowne zasługuje na szczęście w grze. - Pan Scrope Davies do Edmunda Valmonta, obserwując Oczywiście tylko raz. Ale tyle wystarczy. walkę bokserską u Jacksona. Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła rozdawać karty. Czarno-żółty faeton zatrzymał się przed wąskim do­ mem przy Kings Street. Z kozła zeskoczył starszy męż­ czyzna w granatowej liberii St. Johnów i pobiegł przytrzy­ mać dwa zadbane siwki. Brand łypnął ponurym wzrokiem na szare niebo. Prze­ klęty deszcz. Tylko tego było trzeba, żeby do końca ze­ psuć mu dzień. Spojrzał na stangreta. - Przejdź się z końmi. Nie będzie mnie góra dziesięć minut. Ruszył do frontowych schodów. Na dolnym stopniu przystanął, żeby zdjąć rękawiczki. Wiatr szarpnął jego długim płaszczem. Rezydencja wyglądała przyzwoicie, co było zaskakują- 35 Strona 18 ce, zważywszy na to, jakiego rodzaju kobiety podobały Sługa zmarszczył nos, jakby się nad czymś zastanawiał. się Chase'owi. Brandon doskonale potrafił sobie wyobra­ - Mogłem się domyślić, że ktoś przyjdzie, bo słyszałem, zić tajemniczą lady Westforth. Nie wątpił, że wdówka jak zatrzymuje się powóz. - Rozpromienił się, jakby wła­ maluje twarz i nosi suknie z dekoltem do pępka, jeśli śnie udowodnił skomplikowane matematyczne twierdze­ w ogóle coś na siebie wkłada. Dobrze znał gust swojego brata. nie. - Nie uważa pan? Brandon zaczerpnął oddechu, żeby się uspokoić. Cieszyłby się tym małym przedstawieniem, gdyby nie - Lady Westforth jest w domu? Chciałbym z nią po­ bolał go kark, a oczy nie piekły, jakby ktoś sypnął w nie rozmawiać, jeśli można. piaskiem. Miałby przynajmniej zabawną historyjkę do - N o , tak lepiej! Nie trzeba się zaraz denerwować. Sły­ opowiadania u White'a. szę pana dobrze. Po co krzyczeć? W oddali rozległ się grzmot. Brandon schował ręka­ Dobry Boże, nie dość, że musiał układać się z kobietą wiczki do kieszeni płaszcza. Wiedział, że czeka go stosun­ pokroju lady Westforth, to jeszcze trafił na fatalnie wy­ kowo łatwe zadanie. Musiał jedynie przekonać lady West­ szkoloną służbę. Na domiar złego akurat dzisiaj, kiedy nie forth, że w jej najlepszym interesie jest zostawić Chase'a był w najlepszej formie. w spokoju na kilka tygodni. Przez ten czas jego zaintere­ Już nigdy więcej nie przegapi żadnej z narad Marcusa. sowanie osłabnie, jak zawsze do tej pory. Przed połu­ Przenigdy. Do licha, właściwie mógłby się wprowadzić do dniem sprawa będzie załatwiona. Treymount House, żeby nie tylko się nie spóźnić, ale być Wszedł po schodach i zapukał lekko w szerokie dębo­ pierwszym na każdym cholernym spotkaniu. we drzwi. Obok niego przemknęły brązowe i żółte liście Potarł ręką czoło. niesione przez wiatr. Brandon przestąpił z nogi na nogę; - Czy lady Westforth przyjmuje? zimno przenikało przez podeszwy butów. - Może tak. - Kamerdyner hałaśliwie pociągnął nosem Znowu zagrzmiało, wiatr się wzmógł, lodowate palce i wytarł go wierzchem dłoni. - A może nie. Kim pan dla przeczesały jego włosy. Dlaczego nikt nie otwiera? Sięgnął niej jest? do mosiężnej kołatki i zastukał mocno. Jeśli personel świadczył o pani tego domu, zadanie po­ Minęła dłuższa chwila. W końcu dało się słyszeć czła­ winno być wyjątkowo łatwe. panie i w uchylonych drzwiach stanął wychudzony osob­ - Poinformuj lady Westforth, że przyszedł Brandon St. nik o podejrzanie czerwonym nosie. Otaczał go słaby za­ John. - Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej grubą pach brandy. welinową wizytówkę. - Zajmę jej dwie minuty. Mężczyzna podciągnął spodnie i zmierzył St. Johna od Nawet nie tyle, jeśli gospodyni tak rozpaczliwie po­ stóp do głów. Potem odezwał się dobrotliwym głosem: trzebowała pieniędzy, jak na to wskazywał wybór kamer­ - To pan bębnił? dynera. Irytacja Brandona wzrosła. Służący wziął wizytówkę w dwa palce. - Tak, ja. Czy inaczej by mi otworzono? - Pan St. John, tak? Powiem jej, że pan czeka. 36 37 Strona 19 Posłał gościowi ostatnie podejrzliwe spojrzenie, po Kamerdyner stanął na baczność. czym zamknął mu drzwi przed nosem. - Tak, proszę pani? Brandon osłupiał. Nigdy w życiu nie zdarzyło się, że­ W samą porę. Brandon poszedł Za jego wzrokiem, by zostawiono go na schodach jak domokrążcę, który po­ ale gdy zobaczył gospodynię stojącą u stóp schodów, mylił adres. półuśmiech zamarł na jego wargach, a potem całkiem Na Boga, nie przyszedł tutaj, żeby stać na ganku. Gdy zniknął. sięgał do kołatki, wrzał w nim gniew. Zanim uderzył mo­ Devon się mylił. Lady Westforth nie była piękna. Dol­ siężnym pierścieniem w drewno, drzwi otworzyły się ną wargę miała za krótką, podbródek zbyt zdecydowany, gwałtownie. figurę bynajmniej nie szczupłą i wiotką zgodnie z modą Kamerdyner posłał mu skruszony uśmiech, błyskając panującą w wyższych sferach. Jej włosy, gęste i proste, złotym zębem. miały barwę dojrzałej pszenicy i nie okalały twarzy locz­ - Pani powiedziała, że nie każe się gościom czekać na kami uwielbianymi przez damy z towarzystwa. schodach. - Usunął się na bok i machnięciem ręki zapro­ Marcus najwyraźniej popełnił błąd. Chase nie mógł za­ sił go do środka. - Mam pana zaprowadzić do saloniku. kochać się w tej kobiecie. Brandon uznał, że stracił czas, I co, nie jest pan szczęściarzem? przychodząc tutaj, ale w tym momencie gospodyni spoj­ Brandon żałował, że nie może wrócić do faetonu i po­ rzała na niego pytająco. jechać do domu. W ten sposób jednak tylko odwlókłby Jej oczy były fiołkowe, w oprawie gęstych rzęs, cera nieuniknione, więc przełknął gniew i wszedł do holu. Cze­ kremowobiała z delikatnym rumieńcem. kał, aż kamerdyner weźmie od niego płaszcz, ale ten stał Brandon nie potrafił tego wyjaśnić, ale kiedy posłała bez ruchu i szczerzył się jak głupiec. mu uśmiech, który zaparł mu dech w piersiach, jego cia­ - To mój pierwszy tydzień, wie pan. Jeszcze nie znam ło zareagowało tak, jakby znał ją... intymnie. wszystkich zasad. Gospodyni ukłoniła się z wdziękiem. Brandon nie zaprzeczył. Zdjął okrycie i wręczył je słu­ - Pan St. John. Proszę wybaczyć Herbertsowi. Jest no­ żącemu. wy i jeszcze nie całkiem rozumie, na czym polegają jego - O, nie powinien pan tego robić! Chętnie bym przy­ obowiązki. jął ten hojny podarunek, ale pani kazałaby wygarbować Brandon przez dłuższą chwilę nie mógł zebrać myśli. mi skórę. Co było w tym paskudztwie, które Poole zaserwował mu Niechętnie oddał płaszcz gościowi. Brandon wziął go dziś rano? Mikstura oszołomiła go jak mocny trunek. tak zaskoczony, że nie mógł wydobyć z siebie słowa. - Lady Westforth. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Jeśli chce pan mnie wynagrodzić, wystarczy szyling. - Oczywiście, że nie. Herberts, weź płaszcz od pana St. - Szyling? Johna i wyczyść go. - Za otworzenie drzwi... - Dobrze, proszę pani - powiedział sługa niepocieszo­ - Herberts! - rozległ się kobiecy głos. nym tonem. Przesunął dłonią po miękkiej tkaninie i nie- 38 39 Strona 20 co się rozchmurzył. - Może trochę go ponoszę, żeby zo­ urządzony. Meble stały tak blisko siebie, że niemal doty­ baczyć, jak to jest mieć na grzbiecie taką ładna rzecz... kał kolanami nóg gospodyni. - Nie! - Lady Westforth energicznie potrząsnęła głową. - Lady Westforth zmierzyła go wzrokiem. Kamerdynerzy nie noszą płaszczy, które biorą do czyszcze­ - Jest pan bardzo podobny do brata, tylko... - Przekrzy­ nia. wiła głowę, aż gęsty splot włosów opadł jej na ramię. - Herbertsowi przeciągnęła się mina. Wyższy. - Jest pani pewna? - I starszy od Chase'a. - Poza tym nie głupieję z powo­ - Całkowicie. - Gospodyni przeniosła wzrok na gościa du kobiet. Zwłaszcza rozpustnic. i wskazała na podwójne drzwi. - Tam będziemy mogli po­ Gospodyni się zarumieniła, jakby usłyszała jego myśli. rozmawiać. - Często o panu mówił - dodała. - Wiem, że bardzo ko­ Idąc za nią do salonu, Brandon mimo woli obserwo­ cha pana i pozostałych braci. wał, jak lady Westforth się porusza, zwrócił uwagę na jej A więc Chase dzielił się z nią sprawami rodzinnymi? Co zaokrąglone biodra kołyszące się pod jedwabną suknią. on sobie myślał, do diabla? Takich damulek bogaty męż­ Była niższa, niż w pierwszej chwili mu się zdawało - gło­ czyzna powinien unikać. Jedynym źródłem utrzymania wą sięgała mu zaledwie do ramienia - i trochę za pulchna pięknej wdowy zapewne były datki chętnych do płacenia jak na obowiązujące w towarzystwie kanony. za jej towarzystwo. Nie różniła się niczym od płytkich ko­ Oczywiście damy, które je ustalały, rzadko miały rację biet, które co roku grasowały na małżeńskim targu w po­ w takich sprawach. Na przykład Celeste uważano za ide­ szukiwaniu nieszczęsnego kawalera, zdolnego zapewnić ał kobiety. Wszyscy się nią zachwycali, kobiety szukały im kieszonkowe i dom w Londynie. jej towarzystwa, mężczyźni pisali sonety do jej oczu. Brandon wiedział wszystko o ich chciwości. W czasie Tymczasem Brandon z trudem hamował ziewanie na swojego pierwszego sezonu spędzonego na salonach za­ myśl o dwuminutowej rozmowie z tą dziewczyną. kochał się w pozornie naiwnej pannie na wydaniu. Ona Lady Westforth usiadła na krześle i wskazała mu drugie. była równie oczarowana, tyle że jego kontem i rodowym - Proszę się rozgościć. nazwiskiem. Brandon już chciał odmówić, bo nie zamierzał zostać Zanim uświadomił sobie własny błąd, omal go nie usi­ długo, ale kiedy dostrzegł ciepły wyraz jej twarzy oraz dliła. Gdyby nie jego przyjaciel Roger Carrington, wice­ drobne mimiczne zmarszczki w kącikach oczu, bezwied­ hrabia Wycham, związałby się z tą dziewczyną na całe nie opadł na krzesło, a jego wargi same odwzajemniły życie. Na szczęście uciekł w ostatniej chwili. Po tym uśmiech. przykrym doświadczeniu jak ognia unikał dziewic, ko­ Do diaska, co on wyprawia? Miał zapłacić tej kobiecie, biet niezamężnych i biednych. Właśnie dlatego wybrał żeby usunęła się z życia Chase'a, a nie pić z nią herbatę. Celeste; nie potrzebowała jego nazwiska ani pieniędzy. Obrzucił pokój pobieżnym spojrzeniem i ku własnemu Szkoda, że nie była dostatecznie interesująca, żeby zająć zaskoczeniu stwierdził, że choć nieduży, jest elegancko jego uwagę na dłużej. 40 41